<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IX Cała część czwarta |
Indeks stron |
Wiktor Hugo.
NĘDZNICY.
CZĘŚĆ PIĄTA.
IX.
JAN VALJEAN.
WARSZAWA.
Nakład Księgarni S. Bukowieckiego
Marszałkowska № 100.
1900.
|
Powstańcy pod okiem Enjolrasa, bo Marjusz na nic już nie patrzył, korzystając z nocy, nietylko naprawili, ale powiększyli barykadę. Podwyższyli ją o dwie stopy. Pręty żelazne utkwione między kamieniami miały postać pik sterczących. Wszelkiego rodzaju rupiecie i gruzy zawalały zewnętrzną część barykady. Wyrestaurowano wreszcie redutę, obmurowawszy wewnątrz a nastrzępiwszy zewnątrz.
Naprawiono także schody kamienne, po których wchodziło się na mur cytadeli.
Uporządkowano barykadę, wyprzątnięto izbę dolną, kuchnię zamieniono na ambulans, opatrzono chorych, zebrano proch rozsypany na ziemi i na stołach, ulano kule, zrobiono ładunki, naskubano szarpi, rozdano broń pozostałą, oczyszczono wnętrze reduty, uprzątnięto śmieci i wyniesiono trupów.
Umarłych złożono na stos na uliczce Mondetour, której jeszcze byli panami. Przez długi czas bruk był czerwony w tem miejscu. Pomiędzy poległemi było czterech gwardzistów narodowych z przedmieścia. Enjolras kazał złożyć osobno ich mundury.
Enjolras radził przespać się dwie godziny. Rada Enjolrasa była rozkazem. A jednak dwóch tylko czy trzech z niej korzystało.
Trzy kobiety, korzystając z nocnego przestanku, zniknęły na dobre; powstańcy uczuli się swobodniejsi.
Znalazły sposób schronić się do sąsiedniego domu.
Wielu rannych mogło i chciało walczyć. W kuchni, którą zmieniono na ambulans, leżało na łożu z materaców i słomy pięciu ciężko ranionych, między któremi dwóch gwardzistów municypalnych. Gwardzistów tych najprzód obandażowano.
W izbie dolnej pozostał tylko Mabeuf pod czarnym całunem i Javert przywiązany do słupa.
— Jest to sala zmarłych — rzekł Enjolras.
W głębi tej sali słabo oświetlonej łojówką, stół z nieboszczykiem, prostopadły do słupa, tworzył rodzaj krzyża ze stojącego Javerta i leżącego Mabeufa.
Dyszel omnibusu był wprawdzie od kul złamany, ale można jeszcze było przyczepić doń chorągiew.
Enjolras, który miał ten przymiot wodza, że zawsze robił to co mówił, przywiązał do złamanego dyszla podziurawiony surdut starca.
Niepodobieństwem było pożywić się czemkolwiek. Ani kawałka chleba lub mięsa. Pięćdziesięciu ludzi barykady prędko wyczerpali w przeciągu szesnastu godzin liche zapasy szynkowni. Należało zgodzić się na głód.
Ponieważ nie mogli jeść, Enjolras nie pozwolił pić. Zabronił wina, a wódkę rozdzielał potrosze.
Znaleziono w piwnicy piętnaście butelek pełnych, szczelnie zatkanych. Enjolras i Combeferre przypatrywali się im, i Combeferre wyszedłszy do izby rzekł:
— To stare zapasy ojca Hucheloup, który z początku był kupcem korzennym. Musi to być prawdziwe wino — dodał Bossuet. Szczęście że Grantaire śpi, inaczej nie łatwobyśmy ocalili te butelki. Mimo szemrania Enjolras nie pozwolił wypróżnić tych butelek i żeby ich nikt nie dotknął, kazał je postawić pod stołem, na którym leżał ojciec Mabeuf.
O drugiej zrana przeliczono się. Było ich jeszcze trzydziestu siedmiu.
Zaczynało świtać. Zagaszono pochodnię stojącą w otworze urządzonym z bruku. Wnętrze barykady, rodzaj podwórka wychodzącego na ulicę, pogrążone w ciemnościach, wyglądało o zmroku jak pokład rozebranego okrętu. Kręcący się tu i owdzie wojownicy, poruszali się niby czarne postacie. Nad tem strasznem gniazdem cieniu, rysowały się sino piętra milczących domów; w górze bielały kominy. Barwa nieba miała ten piękny odcień niby biały, niby niebieski. Ptaki przelatywały szczebiocząc wesoło. Wysoki dom w głębi barykady, obrócony ku wschodowi miał na dachu odblask różowy. W okienku trzeciego piętra wietrzyk poranny poruszał siwe włosy zabitego człowieka.
— Zachwycony jestem, że zgaszono pochodnię — rzekł Courfeyrac do Feuillyego. Nudziła mię ta chwiejąca się na wietrze pochodnia. Miała minę wystraszonej. Światło pochodni podobne jest do trwożliwej mądrości: źle oświeca, bo drży ze strachu.
Brzask poranny budzi umysły jak ptaki; wszyscy zaczęli rozmawiać.
Joly, widząc kota przechadzającego się po rynnie na dachu, taką wydobył filozofję:
— Czem jest kot? — zawołał. Jest poprawką natury. Kot to spis błędów drukarskich myszy. Mysz wraz z kotem to korekta stworzenia przejrzana i dobra do odbijania.
Combeferre otoczony studentami i robotnikami, mówił o nieboszczykach, o Janie Prouvaire, o Bahorelu, o Mabeufie i o surowym smutku Enjolrasa.
Powstańcy postanowili wszyscy zginąć. Enjolras zapytał:
— Dlaczego wszyscy?
— Wszyscy! wszyscy!
— Pozycja jest dobra — mówił Enjolras — barykada piękna. Trzydziestu ludzi wystarczy. Czemu poświęcać czterdziestu?
Odpowiedzieli: — Bo żaden nie zechce odejść.
— Obywatele — zawołał Enjolras prawie z gniewem — partja nasza nie jest dość bogatą w ludzi, by niemi niepotrzebnie szafować. Szukanie czczej chwały jest marnotrawstwem. Jeśli obowiązkiem jest niektórych odejść stąd, obowiązek ten powinien być spełniony jak każdy inny.
Enjolras, człowiek zasad, miał nad swemi współwyznawcami rodzaj nieograniczonego wszechwładztwa. Pomimo to jednak szemrano.
Wódz w całem znaczeniu tego słowa. Enjolras słysząc szemranie, nalegał natarczywiej i rzekł wyniośle:
— Ci co lękają się, że nas pozostanie tylko trzydziestu, niech powiedzą.
Szemranie wzrosło.
— Zresztą — zrobił uwagę jeden z gromady — odejść, łatwo to powiedzieć. Barykada jest otoczona.
— Od strony Targów, nie. Ulica Mondétour jest wolna, a przez ulicę Dominikańską można się dostać na rynek Niewiniątek.
— A tam — odparł inny głos z tłumu — będziesz wzięty. Wpadniesz na jaką gwardję linjową lub przedmieścia; zobaczą przechodzącego człowieka w bluzie i czapce. Skąd idziesz? może z barykady? I obaczą ci ręce. Czuć proch. Rozstrzelać go.
Enjolras, nie odpowiedziawszy, trącił w ramię Combeferra i obydwaj weszli do izby dolnej.
Po chwili wyszli. Enjolras trzymał w obu rękach cztery mundury, które schowano, a Combeferre niósł za nim lederwerki i kaszkiety.
— W tych mundurach — rzekł Enjolras — można bezpiecznie umknąć. Zawsze jest dla czterech.
— I rzucił na ziemię bez bruku cztery mundury.
Żaden się nie ruszył w stoickiem zgromadzeniu. Combeferre zabrał głos.
— No bracia, miejcie trochę litości. Czy wiecie o kogo tu chodzi? Chodzi o kobiety. Posłuchajcie. Alboż nie ma kobiet i dzieci? alboż nie ma matek, kołyszących niemowlęta i otoczonych drobiazgiem? Niechże ten, który nigdy nie widział łona karmicielki podniesie rękę. A! chcecie się dać zabić i ja chcę także, ale nie chcę, by widma kobiet dokoła mnie załamywały ręce. Umierajcie, zgoda, ale nie bądźcie przyczyną cudzej śmierci. Samobójstwa takiego jak nasze nie trzeba rozszerzać; bo gdy dosięga waszych bliźnich, zowie się zabójstwem. Pomyślcie o drobnych jasnych główkach i o siwych włosach. Słuchajcie, przed chwilą Enjolras mi mówił, że widział na rogu ulicy Łabędziej, w oświeconem na piątem piętrze okienku chwiejący się cień sędziwej niewiasty, która jak się zdaje spędziła noc całą na oczekiwaniu. Może to matka jednego z was. Niechże więc spieszy powiedzieć swej matce: Matko, oto jestem! Niech będzie spokojny, robotę dokonamy i bez niego. Kto swych bliźnich utrzymuje własną pracą, nie ma prawa się poświęcać. Byłoby to opuszczać rodzinę. A ci co mają córki, siostry! Zastanówcie się. Dajecie się zabić, polegliście, dobrze; a jutro? Dziewczęta bez chleba, rzecz straszna. Mężczyzna żebrze, kobieta się sprzedaje. Ach! te śliczne istoty tak miłe i łagodne, w czepeczkach z kwiatami, napełniające dom czystością, śpiewem, szczebiotem, co są niby żyjącą wonią i świadczą o bytności aniołów w niebie, swą dziewiczą czystością na ziemi, te Joasie, Marynie, Zosie, te czarowne i zacne istoty, które są waszem błogosławieństwem i duszą, miły Boże! cierpią głód! Cóż wam powiem? Jest targowica ciała ludzkiego. I jakże je powstrzymacie drżącemi rękoma z cienia? Pomyślcie o ulicy, pomyślcie o bruku zapełnionym przechodniami, o sklepach, przed któremi przesuwają się wygorsowane i skalane kobiety. Te kobiety były także czystemi. Pomyślcie o waszych siostrach, wy, którzy je macie. Nędza, nierząd, dozorcy miejscy. Łazarz — oto gdzie się dostaną te wątłe dziewczęta, kruche cudy wstydliwości, wdzięków i piękności, świeższe od bzów majowych! Przyjaciele, miejcie współczucie. Kobiety, nieszczęśliwe kobiety, nie zwykliśmy się bardzo nad tem zastanawiać. — Ufamy w to, że kobiety nie otrzymały wychowania męzkiego, zabraniamy im czytać, ale czyż im zabronimy iść dziś wieczór do sali zmarłych rozpoznać nasze trupy? No, żywo bracia, niech ojcowie rodzin podadzą nam rękę i pójdą z Bogiem, my i bez nich poradzimy sobie. Wiem, że trzeba, męstwa by stąd odejść, że to nie łatwo; ale im trudniej, tem większa zasługa. Powiadacie: Tem gorzej, zostanę. Tem gorzej, tak to się mówi. Ale przyjaciele, pomyślcie o jutrze, jutro was nie będzie, ale wasze rodziny pozostaną. Ile cierpień je czeka! Dziecię ładne, świeże, rumiane, szczebioczące wesoło: — czem się stanie gdy będzie opuszczone? Widziałem jedno drobniuchne, ot takie. Ojciec je odumarł. Biedne ludziska wzięli je z litości, ale sami nie mieli chleba. Dziecię zawsze było głodne. Nie płakało jednak. Widziano je jak podchodziło do zimnego zawsze pieca, który, jak wam wiadomo, oblepiany bywa gliną. Dziecię odrywało kawałki tej gliny i jadło. Oddech miało chrapliwy, twarz siną, nogi wychudłe, brzuch duży. Nie odzywało się wcale. Przemawiano doń, nie odpowiadało. I umarło. Przyniesiono je do szpitala Necker, gdzie wówczas praktykowałem. A teraz jeśli są między wami ojcowie tak szczęśliwi, że w niedzielę prowadzą spracowaną ręką drobne dziatki na przechadzkę — niech każdy z tych ojców wyobrazi sobie, że to dziecię jest jego. Biedne bobo, przypominam je sobie, wyciągnięte na stole anatomicznym; żebra jego sterczały pod skórą jak mogiły pod trawą cmentarza. W żołądku jego znaleziono błoto, w zębach miało popiół. No, połóżmy ręce na sercu i poradźmy się sumienia. Statystyki stwierdzają, że śmiertelność opuszczonych dzieci wynosi pięćdziesiąt pięć na sto. Powtarzam: chodzi o kobiety, o matki, o dziewczęta, o drobne dziatki. Alboż o was mówię? Wiemy kto jesteście, wiemy żeście waleczni, do kroćset! wiemy że każdy z was z ochotą odda życie. Wiemy to. Ale nie jesteście sami na świecie. Są inne istoty, o których należy pomyśleć. Nie bądźmy samolubami.
Wszyscy prawie spuścili głowy.
Dziwne sprzeczności serca ludzkiego w chwilach najszczytniejszych! Combeferre, który tak mówił, sam nie był sierotą. Innym przypominał ich matki, a zapomniał o swojej. Gotował się na śmierć. Był „samolubem.“
Marjusz na czczo, gorączkowy, straciwszy wszystkie kolejno nadzieje, najposępniejszy z rozbitków, syty wzruszeń gwałtownych i czując bliski koniec, coraz głębiej zanurzał się w odrętwieniu, które zwykło uprzedzać fatalną godzinę dobrowolnie przyjętą.
Fizjolog mógłby na nim studjować w zrastające symptom a ta tego gorączkowego zatopienia w sobie, które jest tem dla cierpienia, czem zachwyt dla rozkoszy. I rozpacz ma swoje upojenia. Marjusz był w takim stanie. Na wszystko patrzył jakby z zewnątrz; rzeczy, które dokoła niego się działy, wydawały mu się dalekiemi; dostrzegał ogół, ale nie wyróżniał szczegółów. Na chodzących koło siebie patrzył jakby przez płomienie. Słyszał głosy mówiących, jakby w głębi przepaści.
Jednakże ostatnia scena go w zruszyła. Jedna w niej rzecz obudziła jego uwagę. Myślał tylko o śmierci i unikał roztargnienia, ale w tem marzeniu grobowem pomyślał, że gubiąc siebie godzi się ocalić drugich.
I rzekł doniosłym głosem:
— Enjolras i Combeferre mają słuszność; obędzie się bez nieużytecznych ofiar. Przyłączam się do nich i wzywam byście się pospieszyli. Combeferre wytłumaczył wam powody. Są między wami, którzy mają rodziny, matki, siostry, żony i dzieci. Niechaj ci wyjdą z szeregów.
Nikt się nie ruszył.
— Żonaci podpory familji wystąpcie z szeregów! — powtórzył Marjusz, którego wielka była powaga.
— Rozkazuję — zawołał Enjolras.
— Proszę was o to — rzekł Marjusz.
Wówczas poruszeni słowy Combeferra i zachwiani rozkazem Enjolrasa, wzruszeni zostali prośbą Marjusza. — To prawda — mówił młodzieniec do dojrzałego mężczyzny. Jesteś ojcem rodziny. Idź do domu. — Idź ty raczej — odpowiedział zagadnięty — masz dwie siostry, które utrzymujesz.
— Spieszcie się — rzekł Courfeyrac — za kwadrans będzie zapóźno.
— Obywatele — mówił Enjolras — wybierzcie sami tych co mają odejść.
Usłuchano. Po kilku minutach jednomyślnie wybrano pięciu.
— Pięciu! — zawołał Marjusz.
Były tylko cztery mundury.
— Ha — rzekli wybrani — jeden musi pozostać.
— Ty masz żonę, która cię, kocha. A ty masz starą matkę. Ty nie masz już ani ojca ani matki, w co się obrócą trzej mali bracia? Ty masz pięcioro dzieci. A ty powinieneś żyć, masz dopiero lat siedmnaście.
— Prędzej — powtórzył Courfeyrac.
Zawołano z gromady na Marjusza:
— Wybierz pan kto ma z nas zostać.
— Tak — rzekli pięciu — wybierz pan, będziem ci posłuszni.
Marjusz sądził, że nic go już nie wzruszy, a jednak na myśl, że ma wybrać na śmierć człowieka, wszystka krew spłynęła mu do serca. Zbladł, jeśli mógł jeszcze zblednąć.
— Mnie! mnie! mnie!
Marjusz bezmyślnie porachował ich; było pięciu! Potem spuścił oczy na cztery mundury.
W tej chwili piąty mundur spadł jak z nieba na cztery inne.
Piąty człowiek ocalał.
Marjusz podniósł oczy i poznał p. Fauchelevent.
Trafem, czy instynktowo, czy też rozpatrzywszy się, wszedł przez uliczkę Mondetour, a że był w ubiorze gwardzisty, nikt go nie zatrzymał.
Stojący na czatach powstaniec, widząc jednego gwardzistę, wchodzącego na uliczkę Mondétour, nie dał hasła trwogi, myślał sobie, że prawdopodobnie złączy się z gromadą, a w najgorszym razie zostanie jeńcem. Chwila była zbyt ważną, by szyldwach dla takiej bagateli opuszczał stanowisko.
W chwili, gdy Jan Valjean wszedł do reduty, nikt go nie spostrzegł, bo wszystkich oczy zwrócone były pa pięciu wybranych i cztery mundury. Ale Jan Valjean widział i słyszał, i w milczeniu zdjął z siebie mundur i dorzucił do innych.
Wzruszenie było niezmierne.
— Kto jest ten człowiek? — zapytał Bossuet.
— To jest człowiek — odpowiedział Combeferre — który ocala drugich.
Marjusz dodał głosem poważnym:
— Znam go.
Ta rękojmia wystarczyła wszystkim.
Enjolras obrócił się do Jana Valjean:
— Witaj obywatelu — rzekł.
I dodał:
— Wszak pan wiesz, że musimy zginąć?
Jan Valjean nie odpowiedziawszy, pomagał ubrać się w mundur temu, którego ocalił.
Powiedzmy co się działo w myśli Marjusza.
Przypominacie sobie jego stan duszy. Powtarzamy, dla niego wszystko było już tylko widzeniem. Sąd miał niepewny. Marjusz, kładziemy na to nacisk, był pod cieniem wielkich skrzydeł grobowych, otwartych nad konającemi. Czuł, że już zstępuje do grobu, zdawało mu się, że już jest z drugiej strony muru i na twarze żyjących patrzył oczyma nieboszczyka.
Jakim sposobem dostał się tu pan Fauchelevent? Dlaczego przyszedł? po co? Marjusz nie zadawał sobie tych pytań. Z resztą rozpacz nasza ma to właściwego, że ogarnia drugich jak nas samych i zdaje, się jej loicznem, że wszyscy szukają śmierci.
Tylko serce mu się ściskało na myśl o Cozecie.
Zresztą pan Fauchelevent nie przemówił do niego ani słowa, nie spojrzał nawet, i zdawał się nie słyszeć, gdy Marjusz powiedział głośno: znam go.
To zachowanie się pana Fauchelevent sprawiło ulgę Marjuszowi, i gdyby można użyć tego wyrażenia, powiedzielibyśmy, że mu się podobało. Zawsze czuł zupełną niemożność przemówienia do tego zagadkowego człowieka, który wydawał mu się zarazem dwuznaczny i cześć wzbudzający. Prócz tego nie widział go oddawna, a to w charakterach nieśmiałych i zamkniętych jak Marjusza, bardziej pomnażało tę niemożność.
Pięciu ludzi wybranych opuścili barykadę uliczki Mondétour; doskonale wyglądali na gwardzistów narodowych. Jeden z nich, odchodząc, płakał. Wszyscy uściskali się z pozostałymi.
Gdy, wróceni do życia, pięciu odeszli, Enjolras pomyślał o skazanym na śmierć. Wszedł do izby dolnej. Javert, przywiązany do słupa, marzył.
— Potrzeba ci czego? — zapytał Enjolras.
Javert odpowiedział:
— Kiedy mię zabijecie?
— Poczekaj. W tej chwili potrzebujemy wszystkich ładunków.
— Więc dajcie mi wody — rzekł Javert.
Enjolras sam mu podał szklankę wody, a że Javert był związany, podniósł mu szklankę do ust.
— Nic więcej? — zapytał Enjolras.
— Niewygodnie mi przy tym słupie — odpowiedział Javert. Nie bardzoście czuli, kiedy mię zostawiliście noc całą. Możecie mię związać, jak wam się spodoba, ale połóżcie mię na stole, jak tego.
I skinieniem głowy wskazał na ciało p. Mabeuf.
Był, jak sobie przypominacie, w głębi izby duży i długi stół.
Na rozkaz Enjolrasa czterech powstańców odwiązali Javerta od słupa. Gdy go rozwiązywano, piąty trzymał bagnet przyłożony do jego piersi. Pozostawiono ręce skrępowane z tyłu, a nogi przewiązano sznurkiem mocnym, tak, iż mógł stąpać drobnym krokiem, jak idący na rusztowanie i tak zaprowadzono go na drugi koniec izby do stołu, na którym, rozciągnionego mocno, związali w pasie.
Dla większego bezpieczeństwa, zarzucono mu postronek na szyję, skrzyżowano dwa jego końce na brzuchu, przeciągnięto sznur przez nogi i przywiązano do rąk.
Gdy tak krępowano Javerta. jakiś mężczyzna, stojący w progu, przypatrywał mu się ze szczególniejszą uwagą. Na cień, padający od tego człowieka, Javert obrócił głowę. Podniósł oczy i poznał Jana Valjean. Nie zadrżał nawet, dumnie zamknął powieki i rzekł tylko: rzecz prosta.
Rozwidniało się prędko, ale ani jedno okno, ani jedne drzwi się nie otwarły; świtanie nikogo nie budziło ze snu. Jakeśmy powiedzieli, wojska opuściły koniec ulicy Konopnej naprzeciw barykady; ulica zdawała się wolna i otwierała się dla przechodniów ze złowrogą, spokojnością. Ulica Św. Dyonizego była jak aleja sfinksów tebańskich. Ani żywej duszy na rozstajnych drogach, bielejących na świetle słonecznem. Nic posępniejszego nad tę jasność w pustych ulicach.
Nic nie widziano, a dochodziła uszów jakaś tajemnicza wrzawa. Oczywiście chwila krytyczna się zbliżała. Jak w przeddzień wieczorem, placówki cofnęły się tym razem wszystkie.
Barykada była silniejszą, niż podczas pierwszego ataku. Po odejściu pięciu, jeszcze ją podwyższono.
Otrzymawszy przestrogę od szyldwacha, stojącego od strony Targów, Enjolras, obawiając się napaści z tyłu, kazał zabarykadować ułamek ulicy Mondétour, który dotychczas był wolny. Na ten cel wyjęto bruk z przed kilku domów. Tym sposobem barykada, zamurowana na trzech ulicach: na Konopnej, od Łabędzia i Petite Truandaire na lewo, a od Mondétour na prawo, w istocie była prawie niezdobytą, ale też i fatalnie zamkniętą. Miała trzy fronty, a żadnego wyjścia. — Twierdza, ale i pułapka — mówił — śmiejąc się Courfeyrac.
Enjolras kazał nagromadzić przy drzwiach szynkowni kilkadziesiąt kamieni „zbytkowych“, jak mówił Bossuet.
Nastało tak głębokie milczenie od strony, z której oczekiwano napaści, że Enjolras kazał zająć każdemu stanowisko bojowe.
Rozdano wszystkim porcje gorzałki.
Jak wczorajszego wieczora, wszystkich uwaga zwróconą była na koniec ulicy, teraz oświecony i widzialny.
Oczekiwanie nie długo trwało. Wrzawa wyraźnie dochodziła od strony Saint Leu, nie było to jednak podobne do poruszeń pierwszego ataku. Brzęk łańcuchów, turkot niespokojny jakichś ciężarów, szczęk spiżu, odbijającego od bruku, jakiś uroczysty harmider, zapowiadały, że zbliżają się straszne żelaztwa. Jakiś dreszcz przenikał wnętrzności tych starych ulic spokojnych, zabudowanych dla żyznej cyrkulacji handlu i idei, a bynajmniej nie przeznaczonych dla potwornego toczenia się kół wojennego rydwanu.
Źrenice wojowników błyszczały dziko wytężone ku końcowi ulicy.
Ukazała się armata.
Artylerzyści popychali działo, osadzone na lawecie; konie były odprzężone; dwóch żołnierzy podtrzymywali lawetę, a czterech pchali koła; inni szli z tyłu za jaszczykiem. Widać było dymiący się lont.
— Pal! — krzyknął Enjolras.
Cała barykada dała ognia, huk był straszny; tumany dymu pokryły armatę i żołnierzy; po kilku sekundach mgła się rozproszyła, armata i ludzie ukazali się znowu; artylerzyści popychali działo naprzeciw barykady, spokojnie, bez pośpiechu. Ani jeden nie został ugodzony. Później dowodzący oddziałem siadł na zadzie armaty i rychtował ją z powagą astronoma, ustawiającego lunetę.
— Brawo, kanonierzy! — zawołał Bossuet.
Po chwili armata stała wycelowana na środku ulicy ze straszną, paszczą, otwartą na barykadę.
— No, żwawo! — rzekł Courfeyrac. Otóż i brutal. Po prztyczku w nos, pałką w łeb. Armja wyciąga na nas tłustą łapę. Z barykadą będzie krucho. Pukanina maca, ale armata bierze.
— To ośmiofuntówka nowego modelu, ze spiżu — dodał Combeferre. Takie działa prędko pękają, jeśli w mieszaninie będzie więcej niż dziesięć części cyny na sto miedzi. Od zbytku cyny są zbyt miękkie. Stąd w lufie robią się piwnice i izby. Zapobiegając temu niebezpieczeństwu, a zarazem chcąc włożyć silniejszy nabój, może należałoby wrócić do sposobów, używanych w czternastym wieku, do opasywania działa obręczami, wzmocnienia zewnątrz mnóstwem kółek stalowych od zadu do przedniego otworu. Tymczasem, jak mogą, zaradzają złemu; z pomocą kota zdołano rozpoznać gdzie są dziury i doły. Najlepszym jednak sposobem jest ruchoma gwiazda Gribeauvala.
— W szesnastym wieku — zauważył Bossuet — żłobkowano działa.
— Tak — odpowiedział Combeferre — to powiększa siłę rzutu, ale zmniejsza celność strzału. W strzałach do bliskiej odległości, pocisk nie jest dość prosty, zboczenia są wielkie, pocisk nie biegnie linją prostą, by mógł trafić przedmioty pośrednie, co jednak jest nieodzownem w walce, zwłaszcza, gdy nieprzyjaciel jest blisko i należy prędko strzelać. Ten brak wytężenia w linji, którą przebiega pocisk, rzucony z dział żłobkowanych szesnastego wieku, pochodził ze słabości naboju; słabe naboje w machinach tego rodzaju były jedną z konieczności ówczesnej balistyki, takich np. jak zachowanie lawet. Wogóle armata nie może robić wszystkiego, co zechce; jej siła jest wielką słabością. Kula działowa przebiega sześćset mil na godzinę, kiedy światło przebiega siedmdziesiąt tysięcy mil na sekundę.
— Nabić broń — rzekł Enjolras.
Jak wytrzyma barykada kule armatnie? czy strzał działowy zrobi wyłom? Takie zadawano sobie pytania. Gdy powstańcy nabijali broń, artylerzyści nabijali armatę.
Wielka była niespokojność w reducie.
Przyłożono lont — wypaliło działo.
— Jestem! — zawołał głos wesoły.
I jednocześnie z kulą armatnią Gavroche wpadł do barykady.
Przybył od ulicy Łabędziej, przeskoczywszy barykadę, stawioną od ulicy Petite Truandaire.
Gravroche większe sprawił wrażenie na barykadzie, niż kula armatnia.
Kula ugrzęzła w gruzach, złamawszy koło omnibusu i zgruchotawszy stary wózek Anceau.
— Dalej — zawołał Bossuet na artylerzystów.
Otoczono Gavrocha.
Ale nie miał czasu opowiedzieć swych przygód. Marjusz ze drżeniem odprowadził na stronę.
— Po cóś tu przyszedł?
— Ba! odparł chłopiec. A pan po co?
I bystro a zuchwale spojrzał na Marjusza.
Marjusz mówił dalej tonem surowym:
— Kto ci kazał wracać? Czyś przynajmniej oddał list według adresu.
Gavroche doznawał trochę zgryzot sumienia z powodu tego listu. Śpiesząc się, by jak najprędzej wrócić, raczej się pozbył listu, niż oddał go jak należało. Zmuszony był wyznać przed sobą, że trochę lekkomyślnie powierzył go nieznajomemu, którego nawet twarzy nie widział. Wprawdzie człowiek ten miał głowę odkrytą, ale to nie wystarcza. Słowem, dawał sobie w duchu małe napomnienia i lękał się wyrzutów Marjusza. Wydobywając się z kłopotów, użył najpospolitszego środka i skłamał wierutnie.
— Obywatelu, oddałem list odźwiernemu. Dama spała. Otrzyma list, gdy się obudzi.
Marjusz, wysyłając list, miał cel podwójny: pożegnać się z Cozettą i ocalić Gavrocha. Musiał poprzestać na połowie swych życzeń.
Uderzył go pewien związek między wysłaniem listu i obecnością pana Fauchelevent. Pokazał go Gavrochowi.
— Czy znasz tego człowieka?
— Nie — odpowiedział Gavroche.
W istocie Gavroche widział Jana Valjeana w nocy i nie mógł go poznać.
Niepewne i chorobliwe domysły, które powstały na chwilę w umyśle Marjusza, rozproszyły się niebawem.
Tymczasem Gavroche był już na drugiej stronie i wołał: gdzie moja strzelba!
Courfeyrac kazał mu ją oddać.
Gavroche zawiadomił „swoich towarzyszy“, jak ich nazywał, że barykada jest blokowaną. Z wielką biedą się przedarł. Bataljon linjowy, stojąc na ulicy Petite Truandaire czuwał od strony ulicy Łabędziej; ze strony przeciwnej gwardja municypalna zajmowała ulicę Dominikańską. Na wprost stała główna armja.
Enjolras tymczasem, wytężywszy słuch, wypatrywał przez szczelinę w barykadzie.
Oblegający, zapewne niezadowoleni ze strzału kulą, już go nie powtórzyli.
Kompanja piechoty linjowej zajęła koniec ulicy w tyle armaty. Żołnierze, wyłamawszy bruk z ulicy, ułożyli z niego podmurowanie, ośmnaście cali wysokie, na wprost barykady. W lewym końcu tego podmurowania, widziano czoło kolumny bataljonu, stojącego na ulicy Św. Dyonizego.
Enjolras zdawał się pochwycić szmer osobliwszy, jak i wydaje posuwanie jaszczyka z kartaczami i zobaczył, że dowódzca armaty zmieniał jej kierunek, pochylając paszczę na lewo. Potem artylerzyści nabili armatę. Dowódzca sam porwał lont i zbliżył do ognia.
— Schylić głowy, uszykujcie się! — zawołał Enjolras.
Powstańcy, rozproszeni przy szynkowni, po opuszczeniu stanowisk za przybyciem Gavrocha, rzucili się bezładnie ku barykadzie, ale nim wykonali rozkaz Enjolrasa, rozległ się straszny ryk wystrzału kartaczami.
Strzał, skierowany na bok reduty, odbił się na murze i to straszne odbicie zabiło dwóch, a trzech raniło.
Jeszcze kilka takich strzałów i barykada byłaby zburzoną. Kartacze wpadały wewnątrz.
Rozległ się szmer przerażenia.
— Bądź co bądź nie dopuśćmy przynajmniej drugiego strzału — rzekł Enjolras.
I złożywszy dubeltówkę, zmierzył do dowódzcy armaty, który w tej chwili, pochylony na zadzie działa, prostował cel i stanowczo oznaczał.
Dowódzcą armaty był ładny sierżant artylerji, młody, jasnowłosy, z twarzą łagodną, z miną rozumną, właściwą dla tej broni fatalnej i strasznej, która nieustannie doskonaląc się w zgrozie, w końcu zabije wojnę.
Combeferre, stojąc przy Enjolrasie, patrzył na tego młodzieńca.
— Co za szkoda — rzekł Combeferre. Szkaradna rzecz te rzezie. Enjolras, celujesz do sierżanta, a nie patrzysz na niego. Wyobraź sobie ten śliczny młodzieniec jest nieustraszony; widać, że myśli; ci młodzi ludzie z artylerji są bardzo ukształceni; ma ojca, matkę, rodzinę; kocha się może; ma najwięcej lat dwadzieścia pięć; mógłby być twoim bratem.
Tejże chwili Enjolras pociągnął za cyngiel. Błysnęło światło. Artylerzysta dwa razy się zakręcił z wyciągniętymi rękoma i podniesioną głową, jakby chciał zaczerpnąć powietrza, potem obalił się na armatę i został bez ruchu. Ze środka jego pleców tryskał strumień krwi. Kula przeszyła na wskroś piersi. Nie żył.
Wszczęły się narady między obleganymi. Strzały armatnie znów się rozpoczną, kartaczowanie za kwadrans zburzy barykadę. Koniecznie trzeba zobojętnić strzały.
Enjolras wydał rozkaz:
— Założyć otwory materacami.
— Nie mamy — rzekł Combeferre. Ranni na nich leżą.
Jan Valjean, siedząc z boku na barjerze w rogu szynkowni, trzymał między kolanami karabin i nie brał dotychczas żadnego udziału w wypadkach. Nie zwracał uwagi na to, że dokoła niego mówiono: Ten karabin próżnuje.
Na rozkaz Enjolrasa powstał.
Przypominamy, że gdy tłum wpadł na ulicę Konopną, jakaś stara kobieta, przewidując kule, wywiesiła materac przed oknem. Okno było na poddaszu domu, o sześciu piętrach, stojącego nieco na zewnątrz barykady. Materac wspierał się spodem o dwie tyczki, a wierzchem przywiązany był do ram okna dwoma sznurkami. Zdaleka sznurki te rysowały się na niebie, cienkie jak włosy.
— Może mi kto pożyczyć dubeltówki nabitej? — rzekł Jan Valjean.
Enjolras podał mu swoją.
Jan Valjean zmierzył do poddasza i strzelił.
Jeden sznurek materaca został przecięty.
Materac wisiał już tylko na drugim.
Jan Valjean strzelił powtórnie. Drugi sznurek uderzył o szyby poddasza. Materac zsunął się miedzy tyczkami i spadł na ulicę.
Wszyscy zawołali:
— Mamy materac.
— Tak — rzekł Combeferre — ale kto po niego pójdzie?
W istocie materac padł na barykadę, między obleganymi i oblegającymi. Śmierć sierżanta artylerji do wściekłości doprowadziła wojsko; żołnierze od kilku minut, położywszy się krzyżem za wałem, ułożonym z bruku, nim odezwała się armata, strzelali z karabinów na barykadę. Powstańcy nie odpowiadali na te strzały, oszczędzając amunicji. Strzały żołnierzy rozbijały się o barykadę, ale na ulicy straszliwie świstały kule.
Jan Valjean przemknął z barykady na ulicę, przeszedł przez nawałnicę kul, podniósł materac, włożył go na plecy i wrócił do barykady.
Sam zatkał przekop materacem, przyłożywszy w ten sposób do muru, że altylerzyści widzieć go nie mogli.
To uczyniwszy, barykada czekała na strzał kartaczowy.
Niebawem nastąpił.
Armata z rykiem wyrzuciła ładunek kartaczy. Kule nie odbiły się od muru, uwięzły w materacu. Otrzymano skutek przewidziany. Barykada raz jeszcze ocalała.
W tej chwili Cozetta się obudziła.
Pokój jej był wązki, schludny, cichy, z wysokiem oknem od wschodu, wychodzącem na podwórko.
Cozetta nic nie wiedziała, co się dzieje w Paryżu. Weszła już do swego pokoju, gdy Toussaint rzekła: Zdaje się, że jest jakaś wrzawa.
Cozetta spała kilka godzin, ale dobrze. Miała sny wesołe, zapewne dlatego, że jej łóżeczko było bardzo białe. Ktoś nakształt Marjusza ukazał jej się w świetle. Obudziła się ze słońcem w oczach i zdawało się, że śni jeszcze.
Pierwsza jej myśl po obudzeniu była wesołą. Cozetta czuła się spokojną. Jak Jan Valjean przed paru godzinami, przechodziła tę wewnętrzną rewolucję duszy, w której wszelkiemi siłami odpychamy nieszczęście. Z całej duszy pragnęła mieć nadzieję, choć nie wiedziała dlaczego. Potem serce jej się śmiało. Od trzech dni nie widziała Marjusza. Ale powiedziała sobie, że musiał otrzymać jej list, że wiedział, gdzie mieszka, a będąc rozumny, znajdzie sposób przyjścia do niej. I to dziś z pewnością, może rano jeszcze. Rozwidniało zupełnie, ale promień słońca padał poziomo pomyślała, że choć jeszcze wcześnie, lecz wstać trzeba i przyjąć Marjusza.
Czuła, że nie może żyć bez Marjusza i to było dostatecznym powodem, by Marjusz przyszedł. Nie przyjmowała żadnego zarzutu. Rzecz oczywista. I tak już było potwornem, że trzy dni cierpiała. Marjusz trzy dni nie obecny — jak mógł na to pozwolić Pan Bóg? Ale teraz niebo nie będzie się sprzeciwiało, i Marjusz przyjdzie z dobrą nowiną. Taką jest młodość, prędko ociera oczy; boleść wydaje się jej nieużyteczną, więc jej nie przyjmuje. Młodość jest uśmiechem przyszłości wobec nieznanego, które także jest uśmiechem. Szczęście jest jej wrodzone. Zdaje się, że jej oddech jest nadzieją.
Zresztą Cozetta nie mogła sobie przypomnieć, co jej powiedział Marjusz o nieobecności swojej, która dzień tylko trwać miała i jakie jej dał objaśnienia. Każdy to zauważył, z jaką zręcznością pieniądz upuszczony na ziemię, toczy się, by ukryć i nie być znalezionym. Podobnie niektóre myśli płatają nam tego figla, kryjąc się gdzie w zakątku naszego mózgu; stało się, zaginęły, ani ich odszukasz w pamięci. Cozettę gniewało trochę, że nie mogła sobie przypomnieć. Mówiła sobie, że to bardzo źle z jej strony i że niegodziło się zapominać słów Marjusza.
Wstała z łóżka i obmyła duszę i ciało, to jest pomodliła się i ubrała.
Można jeszcze wprowadzić czytelnika do małżeńskiej alkowy, ale nie do sypialnego pokoju dziewicy. Uszłoby to może poezji, ale prozie się niegodzi.
Jest to wnętrze kwiatu jeszcze zamkniętego, białość w cieniu, celka wewnętrza pączka lilji, do której nie zagląda człowiek, dopóki nie zajrzało słońce. Kobieta w pączku jest świętą. Niewinne łóżko, odsłaniające się, czarowna półnagość, lękająca się siebie samej, biała nóżka, chroniąca się w trzewiczek, pierś, zasłaniająca się przed zwierciadłem, jakby zwierciadło było źrenicą, koszula, opinająca się z pośpiechem, by ukryć ramiona za lada sunięciem krzesła lub turkotem przejeżdżającego powozu — sznurki zawiązane, haftki zapięte, zaciśnięte sznurówki, dreszcze chłodu i wstydu, przedziwny przestrach we wszystkich poruszeniach, niepokój prawie skrzydlaty, gdy niczego nie potrzeba się lękać, koleje odziewania się, rozkoszne jak obłoki poranne: tego wszystkiego nie godzi się opowiadać, samo napomknienie już jest zbytecznem.
Oko mężczyzny z religijniejszą czcią spuszczać się winno wobec wstającej z łoża dziewicy, niż wobec wschodzącej gwiazdy. Możność zobaczenia jej powinna ze czcią się cofnąć. Puszek brzoskwini, pyłek śliwki, promienisty kryształ śniegu, skrzydła motyla, umączone piórkami, są rzeczy grube i szorstkie w porównaniu z tą czystością, która nawet nie wie, że jest czystą. Dziewica jest tylko błyskiem marzenia i nie jest jeszcze posągiem. Jej alkowa kryje się w posępnej części ideału. Zuchwałe dotknięcie spojrzenia kazi ten półcień tajemniczy. Tu patrzyć, to znieważać.
Nie będziemy więc opisywali miłego krzątania się Cozetty przy gotowalni.
Powiastka wschodnia mówi, że Bóg stworzył różę białą, ale Adam spojrzał na nią w chwili, gdy się otwierała, i zawstydzona stała się różową. Należymy do tych, co stają zdumieni i czcią przejęci wobec dziewic i kwiatów.
Cozetta ubrała się prędko, uczesała, ustroiła głowę, co było rzeczą prostą w owym czasie, gdy kobiety nie wypełniały swych splotów i warkoczy poduszeczkami i beczułkami, i nie kładły krynolin w swe włosy. Potem otworzyła okno i powiodła oczyma dokoła, spodziewając się ujrzeć choć kawałek ulicy, jaki róg domu, trochę bruku, gdzieby mogła dostrzedz Marjusza. Podwórko otoczone było wysokiemi murami, między któremi ciągnęły się ogrody. Cozecie wydały się te ogrody szkaradne; po raz pierwszy w życiu kwiaty były dla niej brzydkie. Stokroćby wolała zobaczyć kawałek rynsztoka ulicy. Nie widząc nic na dole, podniosła oczy w niebo, jakby spodziewała się, że stamtąd spadnie Marjusz.
Nagle zalała się łzami. Nie pochodziło to z ruchliwości duszy: ale nadzieję jej przygniatała boleść. Czuła niewyraźnie, że dzieje się coś strasznego. W istocie coś się gotowało w powietrzu. Powiedziała sobie, że niczego nie była pewną, że stracić się z oczów, było to się zgubić. Myśl, że Marjusz może przyjść z nieba, przeraziła ją smutnie.
Później — takie są odcienia duszy dziewiczej — wróciły spokój, nadzieja i jakiś uśmiech bezwiedny, ale ufający Bogu.
Wszyscy w domu jeszcze spali. Ponura cisza prowincjonalna. Żadna okiennica nie otworzyła się. Budka stróża zamknięta. Toussaint nie wstała i Cozetta sądziła, że i ojciec spał jeszcze. Musiała dużo przecierpieć i jeszcze cierpieć, kiedy ojciec wydał się jej teraz złośliwym; ale liczyła na Marjusza. Zaćmienie takiego światła było niemożliwe. Chwilami słyszała w dali jakieś głuche wstrząśnienia i mówiła sobie: Dziwna rzecz, że tak wcześnie otwierają i zamykają bramy. Były to wystrzały armatnie, bijące w barykadę.
O kilka stóp poniżej okna Cozetty, w starem gzemsie muru było gniazdo jaskółek, nieco wystające za gzems tak, iż góry można było widzieć wnętrze tego małego raju. Matka siedziała, okrywając skrzydłami niby wachlarzem pisklęta; ojciec odlatywał i wracał, niosąc w dziobku pokarm i pocałunek. Wschodzące słońce złociło tę rodzinę szczęśliwą, a wielkie prawo Mnóżcie się uśmiechało się dostojnie i słodka tajemnica rozkwitała w glorji porannej. Cozetta z włosami na słońcu, duszą w obłokach, oświecona wewnątrz miłością, a zewnątrz zorzą, mimowolnie pochyliła głowę i nie śmiejąc wyznać przed sobą, że jednocześnie myśli o Marjuszu, patrzyła na te ptaki, tę rodzinę, na samca, matkę i dzieci z głębokim niepokojem, jaki widok gniazda budzi w dziewicy.
Ogień oblegających nie ustawał. Strzały armatnie i z zręcznej broni kolejno następowały po sobie, nie wielkie czyniąc spustoszenia. Najwięcej ucierpiała facjata Koryntu. Okna pierwszego piętra i poddasza dziurawione kulami i kartaczami, powoli się rozpadały. Oblegani musieli się cofnąć z okien.
W czasie bitwy intrygują się jak na balu. Prawdopodobnie milczenie reduty zaczęło niepokoić oblegających i budzić obawę jakiej niespodzianki; uczuli więc potrzebę przekonać się, co się dzieje za tą kupą kamieni, za tym niezdobytym wałem, który nieczule przyjmował pociski, nie odpowiadając na nie. Powstańcy spostrzegli nagle kask błyszczący w słońcu na dachu sąsiednim. Strażak siedział na kominie i zdawał się odbywać wartę. Spojrzenie jego zanurzyło się w barykadzie.
— A to niebezpieczny strażnik — rzekł Enjolras.
Jan Valjean oddał dubeltówkę, ale miał swój karabin.
Nie rzekłszy słowa zmierzył do strażaka i w sekundę potem kask przestrzelony kulą, spadł z łoskotem na ulicę. Przestraszony żołnierz zniknął.
Drugi spostrzegacz zajął jego miejsce. Był nim oficer. Jan Valjean nabił karabin, zmierzył do nowoprzybyłego i kask oficera spadł za kaskiem żołnierza. Tym razem zrozumiano przestrogę. Nikt się nie ukazał na dachu.
— Dlaczego nie zabiłeś pan tego człowieka? — zapytał Bossuet Jana Valjean.
Jan Valjean nie odpowiedział.
Bossuet szepnął do ucha Combeferra:
— Nie odpowiedział na moje zapytanie.
— Podziwiam Enjolrasa — mówił Bossuet. Jego nieczuła śmiałość wprawia mię w zdumienie. Żyje samotny, to zapewne czyni go nieco smutnym; Enjolras skarży się na swoją wielkość, która go skazuje na wdowieństwo. My pospolici śmiertelnicy mamy wszyscy po jednej lub dwie kochanek, za któremi szalejem i jesteśmy waleczni. Kto jest zakochany jak tygrys, musi się bić przynajmniej jak lew. Tym sposobem mścimy się za figle jakie nam płatają panny gryzetki. Orlando rzuca się na śmierć, by rozdąsać Angelikę; wszelki nasz heroizm ma swe źródło w kobiecie. Mężczyzna bez kobiety jest jak pistolet bez kurka. Kobieta wystrzela mężczyznę. Otóż Enjolras nie ma kobiety. Nie jest zakochany, a jednak umie być nieustraszonym. Rzecz niesłychana, że można być zimnym jak lód, a zuchwałym jak ogień.
Enjolras zdawał się nie słuchać.
Bossuet śmiał się jeszcze, gdy Courfeyrac zawołał:
— Nowy gość!
I głosem herolda dodał:
— Nazywam się ośmiofuntówka.
W istocie nowa osoba weszła na scenę. Była to druga armata.
Zbliżało się rozwiązanie.
Po kilku chwilach obydwie armaty, prędko nabite, zionęły razem pociski na redutę; ogień plutonowy piechoty i gwardji przedmieścia dopomagał artylerji.
W pewnej odległości słychać było inne strzały. Kiedy dwie armaty srożyły się na redutę ulicy Konopnej, współcześnie dwie inne, wystawione jedna na ulicę Sw. Dyonizego, druga na ulicę Aubry le Boucher, piorunowały barykadę Saint-Merry. Posępne echo rozlegało się z tych czterech armat.
Z dwóch dział, które paliły do barykady ulicy Konopnej, jedno ciskało kartacze drugie kule.
Armata, rzucająca kule, podniesioną była nieco wyżej i tak wyrychtowana, by kula, uderzając w szczyt barykady, kruszyła ją i rzucała bruk na powstańców.
Ten rodzaj strzelania miał na celu spędzić walczących ze szczytu reduty i zmusić do usunięcia się wewnątrz reduty; zapowiadało to bliski szturm.
Skoroby oblegani raz spędzeni zostali ze szczytu barykady kulą, a z okien kartaczami, kolumna wojska mogłaby bez przeszkody, prawie niewidziana przypuścić szturm, wskoczyć na redutę, jak zeszłego wieczora, a być może zdobyć ją niespodzianie.
— Trzeba koniecznie zmniejszyć niedogodność tych dział — rzekł Enjolras i zawołał: — Strzelać do artylerzystów!
Wszyscy byli gotowi. Barykada milcząca oddawna, dała szalonego ognia, siedm lub ośm ogólnych wystrzałów nastąpiło po sobie z wściekłą radością; ulica zapełniła się oślepiającym dymem i po kilku minutach, można było zobaczyć większą część artylerzystów powalonych na koła armat. Pozostali spokojnie nabijali działa, ale ogień zwolniał.
— Dobrze idzie — rzekł Bossuet do Enjolrasa. Mamy powodzenie.
Enjolras wstrząsnął głową i odpowiedział:
— Jeszcze kwadrans takiego powodzenia, a nie zostanie dziesięciu ładunków na barykadzie.
Zdaje się, że Gavroche usłyszał te słowa.
Courfeyrac nagle spostrzegł, że ktoś z barykady wysunął się na ulicę, na grad kul i kartaczy.
Gavroche wziął z szynkowni koszyk od butelek, wyszedł przez przekop i spokojnie zajął się wypróżnianiem ładownic gwardzistów narodowych, zabitych pod barykadą.
— Co ty tam robisz? — zapytał Courfeyrac.
Gavroche odpowiedział:
— Obywatelu, napełniam koszyk.
— To nie widzisz, że kartaczują?
Gavroche odpowiedział:
— A tak, grad pada. Więc cóż?
Courfeyrac zawołał:
— Wracaj!
— Zaraz, zaraz — odrzekł Gavroche.
I jednym skokiem rzucił się w ulicę.
Kompanja gwardzistów kapitana Fannicot, ustępując wczoraj zostawiła za sobą trupów.
Ze dwudziestu poległych gwardzistów leżało tu i owdzie na bruku przez całą długość ulicy. Dwadzieścia ładownic dla Gavrocha.
Dym strzałów tworzył gęstą mgłę na ulicy. Kto widział chmurę opadłą w wąwóz między dwiema stromemi górami, wyobrazi sobie ten dym zgęszczony między dwoma rzędami wysokich domów. Podnosił się zwolna i zgąszczał znowu za każdym wystrzałem; stąd ciemność nawet wśród białego dnia. Zaledwie się spostrzegali walczący na dwóch końcach ulicy dość krótkiej.
Ta ciemność prawdopodobnie pożądana dla dowódzców, kierujących szturmem do barykady, użyteczną była dla Gavrocha.
Pod tą zasłoną dymu i dzięki swej drobnej postaci, niepostrzeżony posunął się daleko w ulicę. Bez wielkiego niebezpieczeństwa wypróżnił siedm lub ośm ładownic.
Czołgał na brzuchu, czwałował na czworakach trzymając koszyk w zębach, kręcił się, posuwał, wił jak wąż od jednego do drugiego trupa i łuskał ładownice jak małpa orzechy.
Z barykady, przy której był jeszcze dość blisko, nie śmiano krzyczeć na niego, by nie zwrócić uwagi oblegających.
Na trupie jednego kaprala znalazł rożek z prochem.
— I to się przyda — rzekł, chowając rożek do kieszeni.
Tak suwając doszedł do punktu, gdzie dym strzałów stawał się przezroczysty.
Kilku tyraljerów piechoty, stojących przy lawecie i tyraljerzy gwardji przedmieścia, nagle pokazali sobie coś poruszającego się w dymie.
W chwili gdy Gavroche zabierał ładunki sierżantowi, leżącemu przy barjerze, kula uderzyła trupa.
— Tam do licha! — rzekł Gavroche. Zabijają mych nieboszczyków.
Druga kula skrzesała ogień na bruku tuż przy nim. Trzecia obaliła koszyk.
Gavroche spojrzał i zobaczył, że strzały pochodziły od gwardji przedmieścia.
Wstał, wyprostował się, ujął się pod boki i z rozpuszczonemi na wiatr włosami bystro patrzył na strzelających gwardzistów.
Potem podniósł koszyk, zebrał do jednego ładunki, które wypadły na bruk i postąpił ku strzałom, szukając nowej ładownicy. Czwarta kula go chybiła. Gavroche zaśpiewał:
Jam nie kandydat na mera,
Wina w tem pana Woltera
Bo ze mnie kawał wisusa
Jest to wina pana Rusa.
Piąta kula wywołała tylko taką zwrotkę:
Ma wesołość zawsze szczera,
Wina w tem pana Woltera;
Choć kapota moja kusa,
Jest to wina pana Rusa.
Tak trwało czas pewien.
Widok był straszny. Gavroche obrany za cel strzałów przedrwiwał strzelaninę. Zdawał się bawić wyśmienicie. Był to wróbel dziobiący strzelców. Na każdy wystrzał odpowiadał zwrotką. Strzelano doń nieustannie i zawsze chybiano. To padł plackiem na ziemię, to powstał, to rzucił się w kąt bramy, podskoczył, zniknął, ukazał się znowu, na strzelanie odpowiadając finfą, a tymczasem chwytał ładunki, wypróżniał ładownice i napełniał koszyk. Powstańcy niespokojnie śledzili go oczyma. Nie był to dzieciak, nie był to człowiek, ale jakiś dziwny ulicznik-czarodziej. Rzekłbyś nietykalny karzełek zawieruchy. Kule uganiały się za nim, on był zwinniejszy od nich. Grał w jakąś skoczną ciuciubabkę ze śmiercią; ilekroć zbliżyła się płaskonosa twarz widma, dawał jej szczutka.
Jedna wszakże kula, lepiej wymierzona lub bardziej zdradziecka od innych, dosięgła nareszcie chłopca-ognika. Gavroche zachwiał się i upadł. Upadł, ale zaraz się wyprostował i usiadł na bruku. Długa wstęga krwi opasywała mu twarz; podniósł obydwie ręce w powietrze, spojrzał w stronę skąd wyszedł strzał i zaczął śpiewać:
Los mnie w błocie poniewiera,
Wina w tem pana Woltera,
Nosem w rynsztok dałem susa,
Jest to wina...
Nie dokończył. Druga kula tego samego strzelca przerwała mu śpiew. Tym razem twarzą powalił się na bruk i już się nie poruszył.
W owym właśnie czasie było w ogrodzie Luksemburskim — spojrzenie dramatu winno wszędzie przeniknąć — dwoje dzieci trzymających się za ręce. Jedno mogło mieć siedem, drugie pięć lat. Deszcz je zmoczył, więc szły aleją od strony słońca; starszy chłopiec prowadził młodszego, a obydwaj mieli minę dzikich ptasząt. Młodszy mówił: Jeść mi się chce.
Starszy, trochę opiekun, prowadził brata lewą ręką, a w prawej trzymał kijek.
Byli sami w ogrodzie. Ogród pusty, bramy zamknięte. Biwakujące w nim wojsko wyruszyło na ulicę.
Jakim sposobem dostały się tam dzieci? Może uciekły z jakiej otwartej kurdegardy; może w okolicach, przy barjerze Piekła, lub na placu Obserwatorjum, albo w sąsiedniej ulicy, gdzie na frontonie stoi napis: invenerunt parvulum pannis involutum, stała szopa skoczków, z której się wymknęli; może wieczorem omylili czujność dozorców ogrodu w chwili zamknięcia bramy i przepędzili noc w jednej z altanek, gdzie czytają dzienniki? Dość, że błądzili i zdawali się wolni. Błądzić i być wolnym jedno znaczy co być zgubionym. Biedne istoty w istocie były zgubione.
O tych właśnie dwóch malców troszczył się Gavroche, jak sobie przypomina czytelnik. Dzieci Thenardierów umieszczone u Magdusi, przypisywane p. Gillenormand, teraz były jak liście porwane wichrem z gałęzi rzucone na ziemię.
Odzież ich schludna, gdy byli u Magdusi i gdy służyła jako prospekt dla p. Gillenormand, teraz stała się łachmanami.
Biedne istoty należały już do statystyki „Dzieci opuszczonych,“ które policja zbiera na bruku paryskim.
Tylko zaburzenia tego dnia mogły sprawić, że dwaj malcy nędzarze zostali w ogrodzie. Gdyby ich dostrzegli dozorcy, wypędziliby te łachmany. Małe biedaki nie mogą, wchodzić do ogrodów publicznych, a jednak należałoby pomyśleć, że jako dzieci mają prawo do kwiatów.
Dzięki zamkniętym kratom dzieci były w ogrodzie, były przeciw przepisom, ale dostawszy się raz, pozostały. Zamknięte bramy nie dają odpoczynku dozorcom; powinni czuwać, ale najczęściej zaniedbują tego obowiązku; w tym dniu zwłaszcza dozorcy wzruszeni niepokojem publicznym i bardziej zajęci tem co się działo na ulicy niż ogrodem, nie zajrzeli do niego i nie zobaczyli dwóch delikwentów.
Poprzedniego dnia deszcz padał, a nawet trochę z rana. Ale w czerwcu prędko znikają ślady ulewy. W godzinę po nawałnicy ledwie spostrzedz możesz, że piękny ten dzień jasny płakał. Ziemia w lecie osycha tak prędko, jak jagody dziecięcia.
W tej porze roku światło południa jest, że tak powiem, łakome. Zbiera wszystko. Zdaje się wysysać wszystko z ziemi. Rzekłbyś, słońce ma pragnienie. Ulewa, to dla niego szklanka wody: prędko wypije deszcz. Rano wszystko ociekało, po południu wszystko sypie kurzawę.
Nic cudniejszego nad zieloność opłukaną od deszczu i osuszoną przez promień słońca; jest to ciepła świeżość. Ogrody i łąki, z wodą w korzeniach, a słońcem na kwiatach stają się trybularzami i kadzą przeróżną wonią. Wszystko śmieje się, śpiewa i rozlewa. Ogarnia cię słodkie upojenie. Wiosna jest tymczasowym rajem; słońce sprawia, że człowiek czeka cierpliwie.
Są ludzie, którym nic więcej nie potrzeba: śmiertelnicy ci patrzą na błękit niebios mówią: dość nam tego! marzyciele ci wchłonięci w cud, czerpią z bałwochwalstwa przyrody obojętność na dobre i na złe; patrząc na wszechświat radosny, nie troszczący się o człowieka, nie pojmują, że trzeba zajmować się głodem jednych, pragnieniem drugich, nagością biedaka w zimie, limfatycznem zgięciem drobnej kości pacierzowej, łożem chorego, poddaszem nędzarza, więzieniem i łachmanami dziewczynek, dzwoniących zębami, kiedy można rozkosznie marzyć pod drzewami; dusze te spokojne i straszne są nieubłaganie zadowolone. Rzecz dziwna, nieskończoność im wystarcza. Ta wielka potrzeba człowieka, skończoność, przypuszczająca potrzebę serdecznych uścisków, jest im nieznana. O skończoności wymagającej postępu, o pracy szczytnej, nie myślą. Nie pojmują tej rzeczy nieokreślonej, która rodzi ludzkie i boskie łączenie nieskończoności ze skończonością. Dość im patrzyć na ogrom niezmierzony i uśmiechają się szczęśliwi. Zawsze zachwyceni, nigdy nie doznają serdecznej radości. Zaprzepaszczać się w oderwaniu — oto ich życie. Dla nich dzieje ludzkości są tylko skrawkiem całości. Ogółu wszechświata w niej nie ma; prawdziwa całość jest za obrębem człowieczeństwa; po cóż zajmować się tą drobnostką, człowiekiem? Człowiek cierpi, może; ale spójrzcie na wznoszącą się tą świetną gwiazdę Aldebaron! Matka nie ma pokarmu, niemowie zamiera, dalibóg być może, ale spójrzcie przez mikroskop na cudowną tkankę w miąższości jodły, piękniejszą od najpyszniejszych koronek! Myśliciele zapominają o miłości. Tak się zagłębiają w zwierzyńcu niebieskim, że nie mogą widzieć płaczącego dziecka. Bóg zaciemnia ich duszę. Jest to gromada umysłów zarazem wielkich i małych. Do niej należeli Horacy, Goethe, a może i Lafontaine; pyszne samoluby nieskończoności, spokojni widzowie boleści, nie widzący Nerona; gdy piękna pogoda, słońce dla nich ukrywa stosy ofiar ludzkich; patrząc na gilotynę szukają gry światła, nie słyszą ani krzyku, ani łkania, ani chrapu konania, ani żałobnego dzwonu; dla nich wszystko obce, byle maj zieleniał, byle mieli nad głową obłoki purpurowe i złote: są zadowoleni i będą szczęśliwi dopóki nie wyczerpią się gwiazd promienie i śpiewy ptasząt.
Są to promieniejący synowie nocy. Ani się domyślają, że budzą litość. A zaiste, zasługują na to. Kto nie płacze, nie widzi. Trzeba ich podziwiać i żałować, jak żałujemy i podziwiamy istotę, która jest zarazem dniem i nocą, nie ma oczów pod powiekami, a ma gwiazdę na czole.
Obojętność tych myślicieli jest zdaniem niektórych filozofją wyższą. Zgoda; ale w tej wyższości jest ułomność. Można być nieśmiertelnym i kulawym, jak Wulkan. Można być więcej niż człowiekiem i mniej niż człowiekiem. Niezmierna niezupełność leży w przyrodzie. Kto wie, czy słońce nie jest ślepe?
Ale co znowu! komuż ufać w takim razie? Solem quis dicere falsum audeat? Tak więc nawet pewne geniusze, pewni ludzie — bogowie, śmiertelnicy — gwiazdy, mogą się mylić? Co stoi w górze u stropu, u szczytu, u zenitu, co tyle światła zsyła na ziemię, miałoby widzieć mało, źle, nic nie widzieć? Czyż to nie wprawia w rozpacz? Nie. Cóż więc wyższego nad słońce? Bóg.
Dnia 6 czerwca 1832 r. około jedenastej zrana, Luksemburg, samotny i wyludniony, był zachwycający. Aleje i klomby słały sobie nawzajem światło i wonie. Gałęzie oszalałe z radości w południe, miały, ochotę się uściskać; na jaworach brzęczały piegże, świergotały wróble, dzięcioły przesuwając się po kasztanach kłuły dziobem korę. Na klombach uznawano prawowitą władzę królewską lilji; najdostojniejszy zapach wychodzi z białości. Gwoździki wydawały odurzającą woń pieprzową. Stare wrony Marji Medicis rozkochane były w wysokich drzewach. Słońce złociło, rumieniło i rozogniało tulipany, które są odmianami płomienia przemienionego w kwiaty. Dokoła zagonu tulipanów krążyły pszczoły, niby iskry tych kwiatów płomieni. Wszystko było wdziękiem — i wesołością, nawet deszcz, na który się zanosiło; ta recydywa, z której korzystać miały konwalje i powoje wcale nie była niepokojącą, jaskółki groziły rozkosznie latając przy ziemi. Ktokolwiek tam był oddychał szczęściem; życie pachniało; cała natura wyziewała szczerotę, pomoc, wsparcie, ojcowstwo, pieszczotę i zorzę. Myśli padające z nieba były łagodne jak całowana rączka dziecięcia.
Posągi pod drzewami, nagie i białe, miały suknie z cienia podziurawione promieniami słońca; słońce obszarpało te boginie; ze wszech stron wisiały na nich promienie. Dokoła wielkiej sadzawki ziemia tak wyschła, że była prawie spalona. Tu i owdzie wiatr podnosił małą nawałnicę kurzu. Kilka zżółkłych liści, szczątki ostatniej jesieni, niby uliczniki uganiały się wesoło.
Obfitość światła ma coś w sobie uspakajającego. Wszędzie pełno życia, soków i ciepła; czułeś pod stworzeniem ogrom zasobów Stwórcy; w tchnieniach miłosnych, w błyskach światła, w cudownej rozrzutności promieni, w ciągiem przelewaniu się płynnego złota czułeś niewyczerpaną szczodrość przyrody, a za tym przepychem światła, niby za zasłoną z płomieni, widziałeś Boga, tego miljonera gwiazd.
Dzięki piaskowi nie było ani odrobiny błota, dzięki deszczowi nie było ani źdźbła kurzawy. Kwiaty się umyły, aksamity, atłasy, wszystkie bławaty i wszelkie złota, wychodzące z ziemi w postaci kwiatów, miały blask nieskalany. Ten przepych przyrody był wzorowo czysty. Głębokie milczenie szczęśliwej natury zapełniło ogród. Milczenie niebiańskie, godzące się z tysiącem muzyk, z gruchaniem w gniazdach, z brzęczeniem rojów, z tchnieniem wiatru. Cała harmonja tej pory roku łączyła się we wdzięczną całość. Początek i koniec wiosny przechodziły w należytem porządku; bzy okwitły; pękały jaśminy; opóźniło się kilka kwiatów, kilka owadów wyprzedziły porę; przednia straż różowych czerwcowych motyli, bratała się z tylną strażą majowych bielasów. Jawory okrywały się nową korą. Wietrzyk szemrał między liśćmi rosochatych kasztanów. Obraz przepyszny. Stary żołnierz, patrzący z koszar sąsiednich przez kratę, mówił: Oto wiosna w wielkim mundurze wyszła na paradę.
Cała przyroda spożywała śniadanie; stworzenie zasiadało do stołu; była właściwa godzina; rozciągniono wielki obrus błękitny na niebie i wielki obrus zielony na ziemi; słońce oświecało a giorno. Bóg dawał ucztę powszechną. Każda istota miała swój pokarm. Grzywacz znalazł siemię konopne, zięba ziarnka prosa, szczygieł mokszycę, maszka robaczki, pszczółka kwiaty, mucha wymoczki, a pająk muchy. Jedni drugich zjadali potrosze, co jest tajemnicą złego zamieszanego z dobrem, ale żadne zwierze nie miało pustego żołądka.
Dwa małe opuszczone dzieciaki podeszły do wielkiej sadzawki i nieco przestraszone światłem usiłowały się ukryć, jak to mimowolnie czynią biedni i słabi wobec przepychu nawet nieosobistego; i tak stali za budką łabędzi.
Tu i owdzie, czasami gdy wiatr zawiał, dolatywały pomieszane krzyki, jakaś wrzawa, hałaśliwy łoskot strzałów karabinowych i głuchy huk wystrzałów armatnich. Dym unosił się nad dachami od strony Targów.
Ale dzieci nie zwracały uwagi na tę wrzawę. Młodszy chłopiec powtarzał tylko półgłosem: Jeść mi się chce.
Prawie współcześnie z dwoma malcami, druga para zbliżyła się do wielkiej sadzawki. Był to jakiś poczciwiec pięćdziesięcioletni, który prowadził za rękę poczciwca sześcioletniego. Zapewne ojciec z synem. Poczciwiec sześcioletni trzymał w ręku duże ciastko.
W owym czasie w pewnych domach nadbrzeżnych przy ulicy Pańskiej i Piekielnej, miano klucze do Luksemburskiego ogrodu, z których korzystali lokatorowie, gdy bramy były zamknięte: później zniesiono ten przywilej. Ojciec i syn widocznie wyszli z jednego z takich domów.
Dwaj biedni, malcy zobaczyli nadchodzącego „pana“ i skryli się głębiej.
Ów pan był to mieszczanin, może ten sam, którego spotkał razu jednego Marjusz, także przy tej sadzawce i słyszał jak radził synowi „unikać zbytków“. Miał minę uprzejmą i wyniosłą, usta zawsze otwarte i uśmiechnięte. Ten uśmiech mechaniczny, pochodzący z nadmiaru szczęk a niedostatku skóry, pokazywał raczej zęby niż duszę. Chłopiec odziany w mundurek gwardji narodowej, trzymał w ręku napoczęte ciastko, którego jeść nie miał ochoty; ojciec przez roztropność ubrany był po cywilnemu.
Ojciec i syn zatrzymali się przy wielkiej sadzawce, gdzie pływały łabędzie. Mieszczanin zdawał się szczególniej podziwiać te ptaki. Miał z niemi to podobieństwo, że chodził jak one.
Łabędzie pływały z właściwym sobie przedziwnym talentem i w istocie były pyszne.
Gdyby ci dwaj malcy mogli usłyszeć i zrozumieć, doszłyby ich te słowa poważnego człowieka. Ojciec mówił do syna:
Mędrzec byle czem się zadawala. Spójrz na mnie, mój synu. Nie lubię przepychu. Nie widziano mię nigdy w ubiorze wyszytym złotem i drogiemi kamieniami; ten blask fałszywy zostawiam duszom źle zbudowanym.
Ta głucha wrzawa, dochodząca od strony Targów wybuchła z podwojonym rozgłosem.
— Co to jest? — zapytał chłopiec.
Ojciec odpowiedział:
— Rozpusta uliczna.
Nagle spostrzegł dwóch odartych malców, stojących za zielonym domkiem łabędzi.
— Oto już początek — rzekł.
I po chwili milczenia dodał:
— Bezrząd wciska się do ogrodu.
Tymczasem chłopiec ugryzł ciastko, splunął i zaczął płakać.
— Czego płaczesz? — zapytał ojciec.
— Jeść mi się już nie chce — rzekło dziecię.
Ojciec uśmiechnął się rozumnie:
— Moje dziecko, nie potrzeba być głodnym, żeby jeść ciastko.
— To ciastko mię nudzi. Jest czerstwe.
— Nie chcesz go?
— Nie.
Ojciec pokazał mu łabędzie.
— Rzuć je tym płetwonogim.
Chłopiec wahał się; można nie chcieć jeść ciastka, ale to nie racja, żeby je oddawać drugim.
— Ojciec mówił dalej:
— Bądź ludzkim. Trzeba mieć politowanie dla zwierząt.
I wziąwszy od chłopca ciastko, rzucił je do sadzawki.
Ciastko padło dość blisko brzegu.
Łabędzie były daleko na środku sadzawki, zajęte polowaniem na jakąś zdobycz. Nie widziały ani mieszczanina ani ciastka.
Mieszczanin, lękając się, by ciastko nie utonęło napróżno, niespokojny i wzruszony zaczął wyrabiać różne znaki telegraficzne, które w końcu zwróciły uwagę łabędzi.
Spostrzegłszy coś pływającego na powierzchni, jak okręty zmieniły kierunek jazdy wodnej i zwolna płynęły do ciastka z błogosławioną majestatycznością, jak przystoi na białe zwierzęta.
— Łabędzie rozumieją znaki — rzekł mieszczanin uszczęśliwiony, że ma tyle dowcipu.
W tej chwili daleka wrzawa miejska nagle wzrosła, tym razem złowrogo. Niektóre powiewy wiatru mówią wyraźniej niż inne. Dmiący w tej chwili wyraźnie donosił bicie w bębny, krzyki, ogień plutonowy i ponury odgłos dzwonów i armat. Współcześnie czarny obłok zasłonił słońce.
Łabędzie jeszcze nie dopłynęły do ciastka.
— Wracajmy — rzekł ojciec — szturmują do Tuilerjów.
Porwał syna za rękę i mówił dalej:
— Z Tuilerjów do Luksemburga tak blisko jak od królestwa do parostwa; wcale nie daleko. Strzały karabinowe mogą nas dosięgnąć.
Spojrzał na chmurę i dodał:
— A może i deszcz lunie; niebo się w to wdaje; młodsza linja upadnie. Wracajmy żywo.
— Chciałbym widzieć jak łabędzie jedzą ciastko — rzekł chłopiec.
Ojciec odpowiedział:
— Nieroztropnie byłoby czekać.
I uprowadził małego mieszczanina.
Syn, żałując łabędzi, obrócił głowę ku sadzawce i patrzył dopóki na zakręcie alei nie stracił jej z oczów.
Tymczasem razem z łabędziami, dwaj błędni malce zbliżyli się do ciastka. Pływało na wodzie. Mniejszy patrzył na ciastko, większy na odchodzącego mieszczanina.
Ojciec i syn zniknęli w labiryncie alei, prowadzących na wielkie schody od ulicy Pańskiej.
Gdy już ich nie widział, starszy rzucił się plackiem na ziemię przy brzegu sadzawki, lewą ręką czepił się krawędzi, przechylił się ku wodzie tak, iż o mało nie wpadł i prawą rękę z kijem wyciągnął ku ciastku. Łabędzie spostrzegłszy nieprzyjaciela, przyspieszyli biegu, ale spiesząc się sprawili piersiami poruszenie użyteczne dla małego rybaka; zakołysała się woda i popchnęła ciastko ku lasce dziecięcia. Gdy łabędzie nadpłynęły, kijek dotknął ciastka. Chłopiec uderzył silnie, sprowadził ciastko do samego brzegu, odstraszył łabędzie, porwał ciastko i podniósł się. Ciastko było zmoczone, ale mieli głód i pragnienie. Starszy rozłamał ciastko na dwoje, mniejszą część zachował sobie, większą podał małemu bratu i rzekł:
— Pałaszuj.
Marjusz wyskoczył za barykadę. Combeferre pobiegł za nim. Ale było zapóżno. Gavroche nie żył. Combeferre zabrał koszyk z ładunkami; Marjusz przyniósł Gavrocha.
Niestety! myślał, co ojciec uczynił dla jego ojca, to on oddaje synowi; ale Thenardier przyniósł jego ojca żyjącego, on przynosił umarłego syna.
Gdy Marjusz wrócił do reduty z Gavrochem na ręku, miał jak chłopiec twarz krwią zalaną.
W chwili gdy schylał się by podnieść Gavrocha, kula drasnęła go w czaszkę, a nie spostrzegł tego wcale.
Courfeyrac odwiązał z szyi chustkę i obandażował głowę Marjusza.
Złożono Gavrocha na stole obok Mabeufa i obydwa ciała okryto czarnym szalem, który starczył na starca i dziecię.
Combeferre rozdał ładunki z przyniesionego koszyka.
Dostało się każdemu po piętnaście, strzałów.
Jan Valjean siedział ciągle nieruchomy na barjerze. Gdy Combeferre podawał mu piętnaście ładunków, wstrząsnął głową na znak odmowy.
— A to dziwny excentryk — rzekł Combeferre do ucha Enjolrasa. Znajduje sposób nie bić się na barykadzie.
— Co mu nie przeszkadza jej bronić — odpowiedział Enjolras.
— Oryginał — wtrącił Combeferre.
A Courfeyrac dodał:
— To inny gatunek z rodzaju ojca Mabeuf.
Rzecz godna wzmianki, że kule padające na barykadę, prawie nie zakłócały spokojności wewnątrz. Kto nie zna wojen tego rodzaju, nie może wyobrazić sobie osobliwszych tych chwil spokoju wśród konwulsji. Reduta ulicy Konopnej zdawała się bardzo spokojna wewnątrz. Przebyto już wszelkie możliwe przemiany. Położenie krytyczne stało się groźnem, groźne prawdopodobnie stanie się rozpaczliwem.
Combeferre, przepasany fartuchem, bandażował rannych; Bossuet i Feuilly robili ładunki z prochu, który Gavroche zabrał poległemu kapralowi. Bossuet mówił: Wkrótce wsiądziem do dyliżansu i odjedziem na drugą planetę. Courfeyrac porządkował wnętrze barykady. Jan Valjean milczący, patrzył na przeciwną ścianę. Jakiś robotnik włożył na głowę szeroki kapelusz słomiany matki Hucheloup, żeby, jak mówił, nie opalić się na słońcu. Przyjaciele Dyni gawędzili wesoło prowincjonalnym językiem. Joly oglądał swój język w zwierciadle wdowy Hucheloup. Niektórzy, znalazłszy w szufladzie suche skórki spleśniałego chleba, zjadali je chciwie. Marjusz niespokojny, co mu powie ojciec.
Nagle między dwoma wystrzałami usłyszano daleki dźwięk bijącej godziny.
— Południe — rzekł Combeferre.
Jeszcze nie przebrzmiało ostatnie uderzenie zegara, gdy Enjolras powstał i zawołał piorunującym głosem:
— Znosić bruk do domu. Zatkać nim otwory okien i poddaszy. Połowa ludzi stać pod bronią, połowa znosić bruk. Ani chwili do stracenia.
Pluton saperów — strażaków z toporami na plecach ukazał się w porządku bojowym na przeciwnym końcu ulicy.
Oczywiście był to front kolumny szturmowej. Saperzy, mający burzyć barykadę, zwykle uprzedzają żołnierzy przeznaczonych do jej zdobycia.
Rozkaz Enjoirasa wykonany został z dokładnością i pośpiechem. W minutę dwie trzecie części bruku, który Enjolras kazał złożyć pod szynkownią, zostały wniesione na pierwsze piętro i pod strych, i nim upłynęła druga minuta, bruk zasłaniał połowę okien pierwszego piętra i okienka poddaszy. Niektóre otwory sztucznie zrobione przez Feuillego, głównego architekta, przepuszczały lufy karabinów. To obwarowanie okien tem łatwiej dokonano, że nieprzyjaciel przestał strzelać kartaczami. Dwie armaty wyrzucały teraz kule na środek barykady, by zrobić wyłom do szturmu.
Gdy bruk, przeznaczony do ostatniej obrony, złożono na miejscu, Enjolras kazał zanieść na pierwsze piętro butelki, które postawił pod stołem ojca Mabeuf.
— Któż je wypije? — zapytał Bossuet.
— Oni — odpowiedział Enjolras.
Następnie zabarykadowano okiennice na dole i przygotowano sztaby żelazne, któremi zasuwano wewnątrz drzwi szynkowni na noc.
Twierdza była zupełną. Barykada była wałem, a karczma zamkiem.
Pozostałym brukiem zatkano podkop.
Enjolras rzekł do Marjusza: Jesteśmy dwaj naczelnicy. Ja wydam ostanie rozkazy wewnątrz, ty zostań zewnątrz i uważaj.
Marjusz stanął na szczycie barykady i patrzał.
Enjolras kazał zabić gwoździami drzwi do kuchni, które, jak sobie przypominacie, przemieniono na ambulans.
— Żadnej bryzganiny na rannych — rzekł.
Ostatnie instrukcje wydał w sali dolnej krótko ale najspokojniej; Feuilly słuchał i odpowiadał w imieniu wszystkich.
— Na pierwszem piętrze mieć gotowe topory do odcięcia schodów. Czy macie?
— Mamy — rzekł Feuilly.
— Ile?
— Dwa topory i siekierę.
— Wystarczy. Jest nas dwudziestu sześciu walczących. Ile karabinów.
— Trzydzieści cztery.
— Ośm nadto. Miejcie te ośm karabinów nabite i pod ręką. U pasa szable i pistolety. Dwudziestu ludzi na barykadzie. Sześciu ukrytych w oknie pierwszego piętra i pod strychem palić będą do oblegających przez strzelnice z bruku. Niech ani jeden nie zostanie bezczynny. Skoro bęben uderzy do ataku, niech wszyscy dwudziestu wskoczy na barykadę. Pierwsi zajmą najlepsze miejsca.
Wydawszy te rozporządzenia, obrócił się do Javerta i rzekł:
— Nie zapominam o tobie.
I położywszy pistolet na stole dodał:
— Ostatni, który stąd wyjdzie, wypali mu w łeb.
— Tu? — zapytał głos.
— Nie, tego trupa nie godzi się mieszać z nami. Można wyprowadzić go za małą barykadę na uliczkę Mondetour. Jest skrępowany, nie stawi oporu.
Ktoś w tej chwili miał obojętniejszą minę od Enjolrasa, był to Javert.
Jan Valjean się ukazał.
Dotychczas stał w tłumie powstańców. Teraz wyszedł i rzekł do Enjolrasa:
— Pan jesteś dowódzcą?
— Ja.
— Przed chwilą mi dziękowałeś.
— Barykada ma dwóch zbawców: Marjusza Pontmercy i pana.
— Więc pan sądzisz, że zasługuję na nagrodę.
— Niewątpliwie.
— Więc proszę o nią.
— Jaką?
— Bym w łeb wypalił temu człowiekowi.
Javert podniósł głowę, zobaczył Jana Valjean, wstrząsnął się i rzekł:
— Słusznie.
Enjolras zabrał się do nabijania dubeltówki, powiódł oczyma do koła i zapytał:
— Nikt się nie sprzeciwia? I obróciwszy się do Jana Valjean rzekł:
— Weź go pan sobie.
W istocie Jan Valjean objął w posiadanie Javerta usiadłszy przy końcu stołu. Wziął pistolet i słaby szelest oznajmił, że go nabijał.
Tejże chwili usłyszano głos trąby.
— Żywo! — zawołał Marjusz z wierzchołka barykady.
Javert rozśmiał się właściwym sobie cichym śmiechem i patrząc na powstańców rzekł:
— Nie lepiej się macie odemnie.
— Wszyscy na ulicę! — zawołał Enjolras.
Powstańcy rzucili się tłumnie, a Javert krzyknął za niemi:
— Do prędkiego zobaczenia!
Gdy Jan Valjean pozostał sam z Javertem, odwiązał sznur, krępujący więźnia w pasie i zasupłany pod stołem i dał znak, by się podniósł.
Javert usłuchał z tym nieopisanym uśmiechem, który wyraża wyższą władzę uwięzioną!
Jan Valjean wziął Javerta na postronek, jak konia za uzdeczkę i ciągnąc go za sobą, wyszedł zwolna z szynkowni, bo Javert z poplątanemi nogami stąpał drobnym krokiem.
Jan Valjean trzymał w ręku pistolet.
Tak przeszli wnętrze barykady. Powstańcy, zajęci bliskim szturmem, obróceni byli plecami. Tylko Marjusz, stojąc u szczytu, widział ich przechodzących. Ta grupa pacjenta i kata zajaśniała grobowem światłem w jego duszy.
Jan Valjean nie bez trudności przeciągnął Javerta przez małą barykadę uliczki Mondétour, nie puszczając go jednak ani na chwilę.
Gdy stanęli za wałem, byli sami na ulicy. Nikt ich nie mógł widzieć. Róg kamienicy zasłaniał ich przed okiem walczących. O kilka kroków od barykady sterczał straszny stos trupów.
Wśród tej kupy nieboszczyków widać było siną twarz, rozpuszczone włosy, przestrzeloną rękę i na wpół obnażone łono niewieście. Była to Eponina.
Javert spojrzał ukosem na nieboszczkę, i najzupełniej spokojny, rzekł półgłosem:
— Zdaje mi się, że znam tę dziewczynę.
Potem obrócił się do Jana Valjean.
Jan Valjean włożył pistolet pod pachę i utkwił w Javercie spojrzenie, które bez słów dostatecznie wyrażało: — Javert, to ja.
Javert odpowiedział:
— Możesz się pomścić.
Jan Valjean dobył z kieszeni nóż i otworzył...
— Jabłuszko! — zawołał Javert. Masz słuszność. To stosowniejsza broń dla ciebie.
Jan Valjean przeciął postronki, które Javert miał na szyi, potem przeciął sznurki u rąk i schyliwszy się, przeciął szpagat u nóg, podniósł się i rzekł:
— Jesteś pan wolny.
Javert nie łatwo się dziwił. Wszelako jakkolwiek był panem siebie, nie mógł przezwyciężyć wzruszenia. Otworzył usta i stał nieruchomy.
Jan Valjean mówił dalej:
— Myślę, że stąd nie wyjdę. Wszelako jeśli jakim przypadkiem się wydostanę, mieszkam pod nazwiskiem Fauchelevent, przy ulicy Człowieka Zbrojnego, pod numerem siódmym.
Javert zadrżał jak tygrys i mruknął pod nosem:
— Strzeż się.
— Idź pan — rzekł Jan Valjean.
Javert odparł:
— Powiedziałeś Fauchelevent, ulica Człowieka Zbrojnego?
— Numer siódmy.
Javert powtórzył półgłosem: Numer siódmy.
Zapiął surdut, przybrał surową postawę wojskową, zawrócił się, założył ręce i poszedł w kierunku Targów. Jan Valjean śledził go oczyma. Uszedłszy kilka kroków, Javert się obrócił i zawołał na Jana Valjean:
— Nudzisz mię pan, zabij mię prędzej.
Javert nie spostrzegł się nawet, że mówił pan Janowi Valjean.
— Idź pan, idź — rzekł Jan Valjean.
Javert oddalił się wolnym krokiem. Po chwili zawrócił na ulicę Dominikańską.
Gdy Javert zniknął, Jan Valjean wystrzelił z pistoletu w powietrze.
Potem wrócił na barykadę i rzekł:
— Rzecz skończona.
Opowiedzmy, co się stało tymczasem.
Marjusz bardziej zajęty tem co się działo zewnątrz, niż tem, co wewnątrz, — dotychczas nie zwracał uwagi na skrępowanego człowieka w izbie na dole.
Gdy mu się przypatrzył za dnia, jak przechodził barykadę, idąc na śmierć, poznał w nim znajomego. Przypomniał sobie inspektora z ulicy Pontoise i dwa pistolety od niego otrzymane, których użył na barykadzie, przypomniał sobie nietylko postać, ale nazwisko.
Wszelako wspomnienie to było mgliste i niepewne, jak wszystkie jego myśli. Nie tyle twierdził, ile raczej zadawał sobie pytania: — Wszak to inspektor policji, który mówił, że się nazywa Javert?
Może jeszcze był czas wstawić się za tym człowiekiem? Ale należałoby wprzód wiedzieć, czy to w istocie Javert.
Marjusz zawołał Enjolrasa, który stał na drugim końcu barykady:
— Enjolras!
— Co?
— Jak się nazywa ten człowiek?
— Kto?
— Ajent policji. Wiesz jego nazwisko?
— Naturalnie. Sam powiedział.
— Jakże się nazywa?
— Javert.
Marjusz powstał.
W tej chwili usłyszano wystrzał.
Jan Valjean ukazał się i rzekł: — Rzecz skończona.
Zimny dreszcz przeniknął serce Marjusza.
Nagle uderzono w bębny do szturmu.
Atak był gwałtowny, jak nawałnica. Poprzedniego dnia zbliżano się do barykady cichaczem, w nocy, jak węże. Teraz we dnie, w odsłonionej ulicy, napaść niespodziana była niemożliwą, zresztą odsłoniono baterję, ryknęły działa, armia rzuciła się na barykadę. Teraz wściekłość napadu zastępowała zręczność. Silna kolumna piechoty linjowej, w równych odstępach przerywana gwardją narodową i pieszą gwardją municypalną, mając za sobą niezliczone masy, które słyszano nie widząc, wpadła cwałem w ulicę przy odgłosie bębnów i trąb, z bagnetami złożonemi do ataku, z saperami na czele, i nie troszcząc się o strzały, zdążała wprost do barykady, padając jak spiżowa belka na ścianę.
Ściana trzymała się dzielnie.
Powstańcy dali strasznego ognia. Na szczycie barykady tryskały błyskawice. Szturm był tak wściekły, że przez chwilę barykada zdawała się zalaną. Kolumna, zmuszona cofnąć się, stanęła na ulicy, odsłoniona, ale okropna i odpowiedziała reducie przerażającym wystrzałem z ręcznej broni. Kto widział ognie sztuczne, przypomni sobie ten deszcz światła, tryskający z mieszania się piorunów, bukietem zwany. Należy sobie wyobrazić ten bukiet nie pionowym, lecz poziomym, rzucającym kule i roznoszącym śmierć. Barykada była pod tym ogniem.
Z obydwóch stron równa stanowczość. Męztwo prawie barbarzyńskie, miało coś w sobie z bohaterskiej srogości, która zaczynała się od ofiary samego siebie. W owym czasie gwardzista narodowy bił się jak żuaw.
Ulica pokryła się trupami.
Na jednym końcu barykady stał Enjolras, na drugim Marjusz. Enjolras, na którego głowie spoczywała cała barykada, oszczędzał się i osłaniał: trzech żołnierzy jeden po drugim spadło w jego kryjówkę, nie spostrzegłszy go wcale. Marjusz przeciwnie walczył odsłoniony i zdawał się nadstawiać pierś na pociski. Dalej niż po pas wychylał się za szczyt barykady. Marjusz był poważny i groźny. Bił się, a zdawał marzyć; było to widmo, nieustannie strzelające z karabina.
Wnętrze barykady tak dalece zarzucone było papierem podartych ładunków, że zdawało się, iż śniegi spadły.
Oblegający mieli za sobą liczbę; powstańcy pozycję. Stali na szczycie muru i piorunowali z bliska żołnierzy, przedzierających się przez trupów i rannych i zaplątanych w stromej barykadzie. Ta barykada, zbudowana przedziwnie, w doskonałem miejscu, mogła z garstką ludzi stawiać czoło całemu legjonowi. Wszelako ciągle w zrastająca mimo gradu kul kolumna oblegających zbliżała się nieubłagalnie i zwolna, krok za krokiem; armia ściskała barykadę, jak śruba blachy.
Ponowiono atak; zgroza wzrastała.
Wówczas na tej kupie kamieni przy ulicy Konopnej wszczęła się walka zacięta. Dziesięć razy przypadano do barykady, nigdy wziąć jej nie mogąc.
Walczyli człowiek na człowieka, na każdym kroku, na pistolety, na pałasze, na pięście, z dala, z bliska, z góry, z dołu, zewsząd, z dachu domu, z okien szynkowni, z otworów piwnicy. Walczyli jeden przeciw sześćdziesięciu. Nawpół zburzona facjata Koryntu była straszną. Okna, poszczerbione kartaczami, straciły szyby i ramy i były tylko niekształtnemi drzwiami, zatkanemi brukiem. Bossuet zabity, Feuilly zabity, Courfeyrac zabity, Joly zabity; Combeferre trzy razy pchnięty w pierś bagnetem w chwili, gdy podnosił zranionego żołnierza, nie miał czasu spojrzyć w niebo, i skonał.
Marjusz, zawsze walczący, był tak poraniony, zwłaszcza w głowę, że twarz znikała mu we krwi, jakby miał ją zakrytą chustką czerwoną.
Tylko Enjolras nie był raniony. Gdy wypadła mu broń, wyciągał rękę na prawo i lewo, a powstańcy podawali mu świeży, nabity karabin. Teraz miał tylko w ręku kawałek z czterech pałaszy.
Gdy z żyjących dowódzców pozostali tylko Enjolras i Marjusz na dwóch końcach barykady, środek której tak długo bronili: Courfeyrac, Joly, Bossuet, Feuilly i Combeferre, tył podał. Armata wprawdzie nie wybiła wyłomu do przejścia, ale szeroko wyszczerbiła środek reduty, szczyt muru zachwiał się i zawalił; szczątki, osuwając się na wewnątrz i na zewnątrz, utworzyły po obu stronach rodzaj wału, łatwego do przejścia.
Raz jeszcze przypuszczony szturm, teraz się udał. Masa, najeżona bagnetami, rzuciła się skokiem gimnastycznym i czoło kolumny ukazało się w dymie na szczycie wyłomu. Już było po barykadzie. Gromada, broniąca środka, cofnęła się w nieładzie.
Wówczas obudziło się w niektórych ponure przywiązanie do życia. Wystawieni na strzały niechybne tysiąca karabinów, wielu nie chciało umierać. W takiej chwili instynkt zachowawczy wyje żałośnie i zwierze ukazuje się w człowieku. Przyparci zostali do sześciopiętrowego domu w głębi reduty. Dom ten mógł ich ocalić. Ale był zabarykadowany i zaryglowany od góry do dołu. Nimby wojsko liniowe weszło wewnątrz barykady, drzwi mogły się otworzyć i zamknąć, jedna chwila była dostateczną, a drzwi tego domu otwarte nagle i zaraz zamknięte, były życiem dla tych zrozpaczonych. Dostawszy się do tego domu, można było uciec na inne ulice. Zaczęli stukać do tych drzwi kolbami, nogami, wołając, krzycząc, błagając, załamując ręce. Nikt nie otworzył. Tylko z okienka trzeciego piętra patrzyła na nich głowa nieboszczyka.
Ale Enjolras, Marjusz i siedmiu lub ośmiu innych rzucili się im na pomoc; Enjolras zawołał na żołnierzy: — Ani kroku naprzód! Był teraz w wewnętrznem podwórku reduty, oparty o dom Koryntu, z pałaszem w jednem ręku, dubeltówką w drugiem i zagrodził oblegającym drogę do szynkowni. Zawołał na zrozpaczonych: — Macie tu drzwi otwarte. I zasłaniając własnem ciałem, sam jeden stawiając czoło bataljonowi, przepuścił ich za sobą. Wszyscy rzucili się do drzwi. Enjolras, wywijając młyńca dubeltówką, jak kijem, odbijał bagnety do koła siebie i wszedł ostatni. Nastała straszna chwila; żołnierze chcieli wejść, powstańcy chcieli zamknąć. Zatrzasnęli drzwi z gwałtownością.
Marjusz pozostał zewnątrz. Wystrzał karabinowy złamał mu obojczyk; czuł, że się chwieje i upada. W chwili, gdy zamykał oczy, doznał wstrząśnienia, jakby go chwytały silne ręce, omdlewając, wspomniał raz ostatni o Cozecie i pomyślał: — Dostałem się do niewoli. Będę rozstrzelany.
Enjolras, nie widząc Marjusza między zbiegłemi do szynkowni, to samo o nim myślał. Ale w tej chwili każdy miał ledwie czas pamiętać o własnej śmierci. Enjolras zaryglował i zabarykadował drzwi, do których wściekle dobijali się żołnierze kolbami, a saperzy toporami. Oblegający zebrali się wszyscy pod drzwiami. Zaczynało się oblężenie szynkowni.
Żołnierze, wyznać trzeba, byli rozgniewani.
Rozdrażniła ich śmierć sierżanta artylerji, a przytem, co jest straszniejszem, podczas kilku godzin które szturm uprzedziły, mówili między sobą, że powstańcy pastwili się nad rannemi i że w szynkowni leżał trup żołnierza bez głowy. Takie fatalne pogłoski zwykle towarzyszą wojnom domowym; podobna fałszywa pogłoska sprawiła później katastrofę na ulicy Transnonain.
Gdy drzwi zostały zabarykadowane, Enjolras rzekł do towarzyszy:
— Drogo sprzedajmy życie.
Potem zbliżył się do stołu, na którym leżeli Mabeuf i Gavroche. Widziano pod czarnem suknem dwie postacie sztywne, jedną większą, drugą mniejszą i dwie twarze rysowały się niewyraźnie pod zimnemi fałdami całunu. Z pod śmiertelnego nakrycia zwieszała się ku ziemi ręka starca.
— Skróćmy opowiadanie. Barykada walczyła jak brama tebańska; szynkownia — jak dom Saragossy. Z obydwóch stron nie było miłosierdzia. Oblegający, wybiwszy drzwi, nie znaleźli w izbie nikogo. Schody, odcięte toporami, leżały na środku, kilku rannych dogorywało, ktokolwiek żył jeszcze, schronił się na pierwsze piętro i stamtąd przez otwór w suficie miotano straszny ogień na oblegających. Były to ostatnie ładunki. Gdy już konający nie mieli ani prochu, ani kul, każdy porwał po dwie butelek, które zachował Enjolras i niemi stawiał czoło oblegającym. Były to butelki z witryolem. Opowiadamy, jak zaszły te straszne rzeczy rzezi. Oblegany, niestety, nie przebiera w broni. Strzały oblegających, choć z dołu do góry, były zabójcze. Wkrótce brzegi otworu otoczone zostały głowami poległych, z których ściekało czerwone dymiące strumienie. Wrzawa była nie do opisania; dym zamknięty i palący zaciemnił izbę; walczono jak w nocy. Słów braknie do opisania grozy, doszłej do ostatniego stopnia. W tej walce piekielnej już nie ludzie, ale olbrzymy pasowali się z sobą. Podobniejsze to było do Miltona i Danta, niż do Homera.
Nakoniec z pomocą drabinki, wspiąwszy się na szczątkach schodów, czepiając ściany i pułapu, rąbiąc ostatnich, którzy stawili opór w otworze, ze dwudziestu oblegających żołnierzy i gwardzistów narodowych i municypalnych, oszpeceni ranami na twarzy, oślepieni krwią, wściekli i dzicy, wdarli się do sali na pierwszem piętrze. Tam czekał ich tylko jeden człowiek, Enjolras. Bez ładunków, bez szabli, trzymał tylko w ręku lufę od dubeltówki. Zagrodził się bilardem od oblegających, cofnął w róg sali i tu ze spojrzeniem dumnem, wyniosłem czołem, i kawałkiem broni w pięściach, był jaszcze tak straszny, że nie śmiano się zbliżyć. Jakiś głos zawołał:
— To dowódzca. On to zabił artylerzystę. Kiedy tam stanął, więc dobrze. Rozstrzelajmy go na miejscu.
— Rozstrzelajcie — rzekł Enjolras.
I rzuciwszy na ziemię lufę dubeltówki, założył ręce i pierś nadstawił.
Widok mężnie przyjmowanej śmierci zawsze wzrusza ludzi. Gdy Enjolras założył ręce, patrząc w oczy śmierci, umilkła wściekła wrzawa w sali i odmęt uciszył się nagle z uroczystością grobową. Zdawało się, że wpływ Enjolrasa bezbronnego i nieruchomego ciążył na tym tłumie, i że tylko spokojna powaga tego młodzieńca bez ran i obojętnego, jakby cios z ręki ludzkiej dosięgnąć go nie mógł, zmuszał zabijać go z uszanowaniem. Piękność jego, w tej chwili podwyższona dumą, jaśniała w całym blasku, jakby nie mógł być ani znużonym, nietylko rannym; po strasznych dwudziestu czterech godzinach, miał lica rumiane i usta koralowe. O nim to zapewne jeden ze świadków mówił przed sądem wojennym: „Był tam powstaniec, którego nazywano Apollinem“.
Dwunastu ludzi stanęło plutonem w przeciwnym końcu sali i milcząc nabijali karabiny.
Potem sierżant zawołał: — Cel!
Oficer się wmieszał.
— Zaczekajcie.
I obróciwszy się do Enjolrasa, rzekł:
— Zawiązać panu oczy?
— Nie.
— Więc to w istocie pan zabiłeś sierżanta artylerji?
— Ja.
Od kilku chwil Grantaire się rozbudził.
Grantaire, jak sobie przypominacie, spał od wczoraj w sali szynkowej na górze, siedząc na krześle i oparty na stole.
Był on w całem znaczeniu tego wyrażenia pijany jak bela. Szkaradna mieszanina piołunówki i alkoholu wprawiła go w letarg. Stolik jego był mały, nieprzydatny dla barykady, więc zostawiono go w pokoju. Leżał ciągłe w jednej postawie, piersią powalony na stół i głową, opartą na rękach, otoczony szklankami, butelkami i kwartami. Spał gnębiącym snem odrętwiałego niedźwiedzia i nasyconej pijawki. Nic go nie rozbudziło, ani huk dział, ani kartacze, wpadające do izby, ani straszna wrzawa szturmu. Niekiedy tylko chrapaniem odpowiedział na wystrzał armatni. Zdawał się czekać, aż kula oszczędzi mu fatygi obudzenia się. Kilka trupów leżało dokoła niego i na pierwszy rzut oka nie go nie odróżniało od tych głębokich śpiochów śmierci.
Wrzawa nie budzi pijanego, ale go budzi milczenie. Nieraz już zauważono tę osobliwość. Walenie się wszystkiego dokoła Grantaira usypiało go tylko, rumowisko ogólne kołysało go do głębszego snu. Nagłe milczenie wojownika wobec gotowego przyjąć śmierć Enjolrasa, wstrząsnęło ten sen ołowiany. Zupełnie tak samo, jakby cwałujący powóz nagle się zatrzymał: uśpieni w nim się budzą. Grantaire zerwał się, wyciągnął ręce, przetarł sobie oczy, spojrzał, ziewnął i zrozumiał.
Wytrzeźwione pijaństwo podobne jest do rozdartej zasłony. Widzisz odrazu jednym rzutem oka wszystko, co osłaniało. Wszystko nagle wraca do pamięci i pijak nie wiedzący o niczem z tego, co się stało od dwudziestu czterech godzin, ledwie otworzył oczy, już wie o wszystkiem. Myśli wracają mu z nagłą jasnością i niby łuska z oczu, spada mgła pijaństwa z mózgu i ustępuje miejsca jasnemu pojęciu i rzeczywistości.
Żołnierze nie spostrzegli Grantaira, który siedział w drugim końcu, jakby zakryty bilardem, sierżant zabierał się powtórzyć komendę: cel! gdy nagle usłyszał obok silny głos, wołający:
— Jestem!
Niezmierne światło całej walki, której nie był świadkiem, ukazało się w błyszczącem spojrzeniu przebudzonego pijaka.
Grantaire przeszedł salę pewnym krokiem i stanął obok Enjolrasa.
— Zabijcie nas obydwóch odrazu — rzekł.
I obracając się do Enjolrasa, dodał łagodnie:
— Wszak pozwalasz?
Enjolras ścisnął mu rękę z uśmiechem.
Uśmiech był jeszcze na jego ustach, gdy rozległy się wystrzały.
Enjolras, przeszyty sześciu kulami, pozostał oparty o ścianę, jakby kule go przybiły. Tylko głowę pochylił na piersi.
Grantaire zdruzgotany, powalił się u nóg jego.
W kilka chwil potem żołnierze wystrzelali ostatnich powstańców ze strychu i wyrzucili za okno, niektórych jeszcze żyjących. Dwóch woltyżerów, gdy chcieli podnieść strzaskany omnibus, padło trupem od strzałów dubeltówki. Podobna walka w piwnicy. Krzyki, strzały, krwawe zapasy. Potem milczenie. Barykada została wziętą.
Żołnierze zaczęli poszukiwać w domach sąsiednich i ścigać zbiegów.
Marjusz w istocie był więźniem. Więźniem Jana Valjean.
Ręka, która go uchwyciła z tyłu w chwili, gdy upadał, i którą czuł omdlewając, była ręka Jana Valjean.
Jan Valjean nie brał żadnego udziału w walce, z wyjątkiem, że się narażał. Gdyby nie on, w ostatniej godzinie konania barykady, niktby nie pomyślał o rannych. On, wszędy jak opatrzność, obecny podczas rzezi, podnosił upadających, i zaniósłszy do izby dolnej, opatrywał. Ale ani razu nie podniósł ręki do ataku i nawet do własnej obrony. Milczał i pomagał. Z resztą ledwie był kilka razy zlekka draśnięty. Kule go nie chciały. Jeżeli myśl samobójstwa łączyła się z jego marzeniami, gdy wchodził do tego grobu, w takim razie się zawiódł. Wątpimy jednak, by on, człowiek religijny, myślał o samobójstwie.
W gęstej mgle walki Jan Valjean zdawał się nie widzieć Marjusza; a jednak nie spuszczał go z oczów. Gdy strzał karabinowy obalił Marjusza, Jan Valjean skoczył z szybkością tygrysa, rzucił się na niego, jak na łup i uniósł.
Nawałnica straszna w tej chwili głównie skupioną była około Enjolrasa i drzwi szynkowni; nikt nie widział, jak Jan Valjean, unosząc na rękach omdlałego Marjusza, przeszedł niebrukowaną część barykady i zniknął za węgłem domu Koryntu.
Przypominacie sobie ten róg, który tworzył rodzaj przylądka na ulicy; zasłaniał od kul i kartaczy i od ludzkich spojrzeń, kilka stóp kwadratowych ziemi. Bywa w czasie pożaru izba, której nie zajmuje ogień, i podczas najgwałtowniejszej burzy morskiej jaki kącik spokojny wśród skał podwodnych. W tem to zagięciu wewnętrznego trapezu barykady skonała Eponina.
Tu zatrzymał się Jan Valjean, ostrożnie złożył na ziemi Marjusza, wsparł się o mur i spojrzał dokoła.
Położenie było straszne.
Na chwilę, na kilka minut najdłużej, ten kawałek muru był schronieniem, ale jak wydostać się z tego miejsca rzezi? Przypomniał sobie w jakiej śmiertelnej trwodze był na ulicy Polonceau przed ośmiu laty, i w jaki sposób się wydobył; wówczas było to trudne, teraz niepodobne. Miał przed sobą nieubłagany, głuchy dom sześciopiętrowy, którego jedynym mieszkańcem zdawał się być ów zmarły człowiek, wiszący u okna. Po prawej stronie miał barykadę dość niską, zamykającą ulicę Petite Truandaire; przeskoczyć tę zawadę było rzeczą nietrudną, ale w tyle za nią sterczał szpaler bagnetów. Wojsko linjowe stało na czatach w tyle barykady. Przejść barykadę, było to oczywiście narazić się na ogień plutonowy, każda głowa, któraby wysunęła się za mur brukowy, byłaby celem sześćdziesięciu strzałów karabinowych. Po lewej stronie miał pole bitwy. Śmierć była w tyle muru.
Co począć?
Tylko ptak mógłby się stąd wydobyć.
A jednak należało zdecydować się natychmiast, wynaleźć sposób i użyć go zaraz. O kilka kroków od niego wrzała walka, szczęściem wszyscy wściekle rzucili się na jeden punkt, do drzwi szynkowni; ale gdyby choć jednemu żołnierzowi przyszło do głowy obejść dom lub uderzyć z boku, wszystkoby przepadło.
Jan Valjean spojrzał na dom naprzeciwko, spojrzał na barykadę obok, potem na ziemię z gwałtownością ostatniego wysilenia, jakby chciał prześwidrować ją oczyma.
Tak wpatrując się w tem konaniu, dostrzegł jakieś niewyraźne kształty u nóg swoich, jakby potęgą wzroku dobył to, czego pragnął. O kilka kroków od siebie ujrzał u stóp barykady nieubłaganie strzeżonej z zewnątrz, pod stosem kamieni na wpół ukrytą kratę żelazną, leżącą poziomo. Ta krata, złożona z kilku prętów poprzecznych, miała około dwóch stóp kwadratowych. Osada bruku, utrzymująca tę kratę, była wyrwaną. Przez pręty żelazne widać było otwór ciemny, coś podobnego do rury komina lub cylindra studni. Jan Valjean rzucił się ku kracie. Stara jego umiejętność ucieczek, jak błyskawica uderzyła mu do głowy. Usunąć bruki, podnieść kratę, włożyć na swe ramiona Marjusza bezwładnego, jak ciało trupa, pomagając sobie łokciami i kolanami, spuścić się z tem brzemieniem w rodzaj studni, szczęściem nie bardzo głębokiej, pociągnąć za sobą ciężką kratę żelazną, na którą poruszone bruki znowu spadły, stanąć na gruncie, wyłożonym taflą kamienną, trzy łokcie pod ziemią: wszystko to dokonał jakby w gorączce z siłą olbrzyma i szybkością orła; trwało to ledwie kilka minut.
Jan Valjean był teraz z Marjuszem, ciągle nieprzytomnym, w jakimś długim korytarzu podziemnym.
Tu głęboka spokojność, zupełna cisza, noc.
Wróciło mu wrażenie, jakiego niegdyś doświadczył, dostawszy się do klasztoru. Tylko dziś unosił z sobą nie Cozettę, lecz Marjusza.
Teraz zaledwie dochodził go z góry szmer niewyraźny strasznej wrzawy w szynkowni, szturmem zdobytej.
Paryż rzuca corocznie dwadzieścia pięć miljonów do wody. Mówimy to bez metafory. Jak to, kiedy? — dniem i nocą. W jakim celu? — bez żadnego celu. Z jaką myślą? — nie myśląc o tem. Dlaczego? dla niczego. Za pośrednictwem którego ze swych organów? — za pomocą swych wnętrzności. Co to są jego wnętrzności? — ścieki.
Dwadzieścia pięć miljonów jest najumiarkowańszą z cyfr, jakiem i te straty szacuje nauka specjalna.
Nauka, po długiem wahaniu, doszła nakoniec do przeświadczenia, że najżyźniejszym i najskuteczniejszym z nawozów jest nawóz ludzki. Chińczycy, wyznajmy to ze wstydem, wiedzieli o tem wprzód niż my. Wieśniak chiński, mówi Eckeberg, nigdy nie przyjdzie do miasta, żeby z niego nie wyniósł na dwóch końcach swego bambusa, dwóch wiader pełnych tego, co my nazywamy odchodami. Dzięki nawozowi ludzkiemu, ziemia w Chinach jest dotąd tak młodą, jak była za czasów Abrahama. Pszenica chińska wydaje jeszcze teraz do stu dwudziestu ziarn. Nie ma guana, któreby dorównało żyzności odchodów stolicy. Wielkie miasto jest najdzielniejszym środkiem sterkoryzacyjnym. Użycie miast na użyźnienie pól byłoby spekulacją pewną zysku. Jeżeli złoto nasze jest gnojem, to wzamian i nasz gnój jest złotem.
I cóż robią, z tą mierzwą złotą? — wymiatają ją do przepaści.
Wyprawiają wielkim kosztem szeregi okrętów, dla zbierania pod biegunem południowym gnoju petrelów i pingwinów, a nieocenione źródło dostatków, będące pod ręką, spuszczają do morza. Wszystek ten nawóz, ludzki i bydlęcy, który świat traci, powrócony ziemi, zamiast wrzucenia do wody, wystarczyłby do wyżywienia świata.
Te kupy śmieci z kątów ukrytych, te kary z błotem turkoczące w nocy po ulicach, te straszne beczki padliny, te cuchnące ścieki podziemnego kału, które bruk przed okiem ukrywa, czy wiecie czem są? Są one łąką kwiecistą, trawą zieleniejącą, macierzanką i tymiankiem i szałwią, zwierzyną, bydłem domowem, zadowolonem ryczeniem wieczornem wołów powracających z pastwiska, wonnem sianem, zbożem złotem, chlebem waszego stołu, ciepłą krwią żył waszych, zdrowiem, radością, życiem. Tak chce owo tajemnicze prawo stworzenia, które jest przeradzaniem się na ziemi, a przeistaczaniem w niebie.
Włóżcie to wszystko w tygiel wielki, a wyjdzie z niego obfitość wasza. Zasilanie pól sprowadza żywność dla ludzi.
Jesteście mistrzami w traceniu tych skarbów, za cenę śmiesznie tanią. I to jest właśnie arcydziełem nieświadomości waszej.
Statystyka obliczyła, że sama Francja, za pośrednictwem swych rzek, wylewa corocznie do Atlantyku pół miljarda. Uważajcie tylko: tym pół—miljardem możnaby pokryć czwartą cześć wydatków budżetu. Człowiek jednakże jest zdolnym pozbyć się tych pięciuset miljonów, rzucając je w wodę. Samą istotę ludu unoszą tu po kropli lub falami nędzne odpływy naszych ścieków do rzek i olbrzymie odlewy naszych rzek do oceanu; każdy oddech tych kałuży kosztuje nas tysiąc franków. Stąd wynikają dwa skutki: ziemia jest zubożoną, zarażoną woda. Głód wychodzi z pól, z rzek zionie zaraza
Wiadomo jest naprzykład, że obecnie Tamiza zatruwa Londyn.
Co do Paryża musiano w ostatnich czasach przenieść większą część otworów ściekowych poniżej ostatniego mostu.
Podwójny przyrząd rurowy, opatrzony klapami i szluzami odpływowemi, wciągający i tłoczący, elementarny systemat drenów, prosty jak płuca człowieka, rozwinięty już zupełnie w wielu gminach Anglji, wystarczyłby dla doprowadzenia do miast naszych czystej wody z pól i wyprowadzenia na pola bogatej wody miast; a ta łatwa zamiana, najprostsza w święcie, zatrzymałaby przy nas pięćset miljonów, wyrzucanych marnie. Tymczasem myślą o czem innem.
Postępowanie dzisiejsze sprowadza złe, pragnąc zrobić dobrze; zamiary są wyborne, skutek ich jest smutny. Sądząc, że oczyszczają miasto, wycieńczają naród. Ściek jest źle zrozumianym. Skoro dreny z swem podwójnem działaniem, oddające to co wzięły, zastąpią wszędzie ścieki, to proste, zubożające spłukiwanie, wtedy stosując się do danych nowej ekonomji społecznej, płodność ziemi powiększy się dziesięciokrotnie i zadanie nędzy zmniejszonem zostanie. Dodajcie do tego zniesienie pasożytyzmu, zadanie to rozwiązanem będzie.
Tymczasem bogactwo publiczne powolnem wyciekaniem odpływa do rzeki. Wyciekaniem, wyraz za słaby. Europa rujnuje się tem wyczerpywaniem.
Co do Francji, powiedzieliśmy już jej cyfrę. Otóż gdy Paryż mieści w sobie dwudziestą piątą część ogólnej ludności Francji i gdy guano paryzkie jest najdzielniejsze ze wszystkich: szacunek straty Paryża na dwadzieścia pięć miljonów, jest zbyt niskim w stosunku do pół miijarda straty ogólnej. Te dwadzieścia pięć miljonów, użyte na wzrost i ozdobę, podwoiłyby świetność Paryża. Miasto je wyrzuca do kloaki, tak iż powiedzieć można, że największą, rozrzutnością Paryża, wspaniałą biesiadą, szaleństwem Beaujona, uciechą zaślepioną, potokiem złota rozsypywanego pełnemi rękami, okazałością, zbytkiem i przepychem są jego kanały.
Tym to sposobem, zaślepienie źle pojętej ekonomji politycznej zatapia i pozwala płynąć z biegiem rzeki do przepaści dobrobytowi wszystkich. Potrzeba żeby jakie sieci St. Cloud łowiły bogactwo publiczne.
Ekonomicznie fakt ten daje się streścić w wyrażeniu: Paryż jest workiem dziurawym. Paryż to miasto wzorowe, ten model wspaniałej stolicy, którego każdy naród stara się mieć kopją, to metropoljum ideału, ta wspaniała ojczyzna inicjatywy, popędu i doświadczenia, ten punkt zbiorowy i siedlisko rozumów, to miasto-naród, ten ul przyszłości, to cudowne połączenie Babylonu i Koryntu, z punktu widzenia, na którym stoimy, byłoby tylko przyczyną wzruszenia ramion dla wieśniaka z Fo-kian.
Naśladując Paryż, zrujnujecie się.
Jednakże, szczególniej w tem niepamiętnem i bezmyślnem marnotrawstwie, Paryż sam jest naśladowcą.
Ten zdumiewający nierozum nie jest nowością; nie jest to wcale głupstwo młode. Starożytni robili tak samo jak nowocześni. „Kloaki rzymskie, mówi Liebig, zabierały cały dobrobyt rzymskiego wieśniaka.“ Gdy ścieki Rzymu zniszczyły już okolice miasta, Rzym wyczerpał Italją, a gdy i ta już wpadła do jego kloaki, wrzucał tam po kolei Sycylję, Sardynję, Afrykę. Ta kloaka rzymska groziła połknięciem miastu i światu. Urbi et orbi. Miasto było wieczne, ściek niezgłębiony.
W tych rzeczach jak i w innych Rzym stał się przykładem.
Za tym przykładem podąża Paryż, z całą głupotą właściwą miastom rozumnym.
Dla potrzeb tej operacji, o której się rozpisaliśmy, Paryż ma pod sobą drugi Paryż, Paryż kanałowy, ten także ma ulice i ich przecięcia, place, ślepe uliczki, arterje, nawet cyrkulację tegoż samego błota, tylko pozbawionego kształtów ludzkich.
Nie trzeba bowiem nigdy pochlebiać, nawet wielkiemu narodowi; tam gdzie jest wszystko, są także brudy w sąsiedztwie szczytności; i jeżeli Paryż mieści w sobie Ateny, miasto światła, Tyr, miasto potęgi, Spartę, miasto cnoty, Niniwę, miasto zbytku: mieści także Lutecjum, miasto błota.
Zresztą pieczęć jego potęgi i na tem nawet leży, i tytaniczny ogrom Paryża jest pomiędzy pomnikami tym dziwnym ideałem, jakim w ludzkości byli tacy ludzie jak Machjawel, Bakon i Mirabeau: nikczemnością wspaniałą.
Podziemie Paryża, gdyby oko przeniknąć mogło, jego powierzchnię, przedstawiłoby widok zmurszałości kolosalnej. Gąbka nie ma tylu przesmyków i dziurek, ile ich posiada warstwa ziemi, sześciomilowego obwodu, na której wyrosło starożytne wielkie miasto. Nie mówiąc już o katakumbach, któremi są w części piwnice, nie mówiąc o powikłanej sieci rur gazowych, nie licząc ogromnego systemu rurowego, służącego do rozdziału wody zbiegającej się do zdrojowisk, kanały same tworzą po obu brzegach ponure ciemne sieci: labirynt, którego nicią jest spadek.
Tam w mgle wilgotnej przebywa szczur i zdaje się być płodem porodu Paryża.
Wystawmy sobie, gdyby Paryż zdjęty został jak wieko, podziemną, sieć ścieków, widzianą z góry, a narysuje nam ona po obu brzegach rodzaj wielkiej gałęzi wszczepionej w rzekę. Na brzegu prawym ściek środkowy będzie pniem tej gałęzi, przewody drugorzędne jej konarami, a ścieki pomniejsze gałązkami.
Porównanie to jest tylko ogólnem i niezupełnie dokładnem, zwłaszcza że strona prawa, zwykła w tego rodzaju rozgałęzieniach podziemnych, jest stroną bardzo rzadką w roślinności.
Poweźmiemy bliższe wyobrażenie o tym dziwacznym planie geometrycznym, przypuszczając, że na płaszczyźnie, w głębi ciemności widzimy jakiś dziki alfabet wschodni, bazgrany bez żadnego ładu, którego bezkształtne głoski zamykają się jedne w drugich, lub plączą z innemi w dziwnym, nieledwie przypadkowym chaosie, czepiając się do siebie to bokami, to końcami swemi.
Rynny i ścieki grały wielką rolę w wiekach średnich, za upadającego Cesarstwa Rzymskiego i na starożytnym wschodzie. Rodziła się w nich zaraza. Tłumy z religijnem prawie poszanowaniem patrzyły na te łoża zgnilizny, na te potworne kolebki śmierci. Dół robactwa Benaresa jest niemniej zamierzchły, jak Dół Lwów Babylonu. Theglath-Phalasar, zdaniem ksiąg rabinicznych, przysięgał na ścieki Niniwy. Ze ścieku Münster, Jan z Lejdy wyprowadził swój fałszywy księżyc, a współzawodnik jego wschodni Mokanna, tajemniczy prorok Korassanu, z kloacznego dołu Negżebu kazał wyjść swemu sławnemu słońcu.
Historja człowieka odbija się w dziejach kloaki. Gemonje mówią o Rzymie. Ścieki paryzkie są stare i straszne. Bywały one grobem, bywały schronieniem. Opryszki w czternastym wieku, rzezimieszki w piętnastym, hugenoci w szesnastym, fanatycy Morina w siedemnastym, podpalacze w osiemnastym. Sto lat temu stamtąd wychodziły nocne napaści, tam się kryli złodzieje w niebezpieczeństwie; las miał jaskinie, a Paryż miał ścieki. Łotrowstwo, ta picareria galijska, przyjęło ścieki za izbę dodatkową Dworu Dziwów, i wieczorem szalbierka i łupieztwo wchodziły pod otwór Maubée jak do alkierza.
Bardzo prostem było zresztą, że ci, dla których miejscem pracy był zaułek Próżnej Sakwy lub ulica Ściętego Gardła, mieli schronieniem nocnem mostek Zielonej drogi albo psiarnię Hurepoix. Stąd całe roje wspomnień. Wszystkie rodzaje widm przebiegają te długie, samotne korytarze; wszędzie zgnilizna i mjazmy zabójcze; tu i owdzie okienko przez które Villon z głębi rozmawia z Rabelais’em na zewnętrz.
Ściek dawnego Paryża jest przytułkiem wszelakiego znędznienia i wszelkich pokuszeń.
Ekonomja polityczna widzi tam śmiecisko, filozofja społeczna widzi tam szumowiny społeczne. Ściek jest sumieniem miasta. Wszystko się w nim zbiega i porównywa. W tem ponurem miejscu są ciemności, ale już nie ma tajemnic; każda rzecz jest tam w kształcie prawdziwym, a przynajmniej określonym; kupa śmieci ma to do siebie, że nie jest kłamcą. Szczerota w niej znalazła schronienie. Jest tam maska Bazylego, lecz widzimy w niej karton i nici, widzimy ją wewnątrz tak jak na zewnątrz, napiętnowaną błotem uczciwym. Fałszywy nos Scapina sąsiaduje z nią. Wszelka nieczystość cywilizacji, raz zostawiona po za zakresem użytku, wpada do tego dołu prawdy, w którym się kończy wielki wir społeczny. Ta mięszanina jest spowiedzią. Tam, nie ma już fałszywego pozoru, powłoka nie jest możebną; gnój zrzuca tam koszulę, następuje obnażenie zupełne, pozbycie się złudzeń i omamień; nie pozostaje nic więcej prócz tego co jest, w ponurej formie tego co się kończy. Realność i rozkład. Tam szyjka od butelki świadczy o pijaństwie, a ucho od kosza mówi o gospodarności; tam gałka, która miała zdanie literackie, staje się poprostu gałką; napis miedziaka pleśnieje otwarcie, plwociny Kajfasza spotykają się z wymiotami Falstaffa, dukat przegrany trąca o gwóźdź z przywiązanym sznurkiem samobójcy, łajno smrodliwe płynie obwinięte w szych, który tańczył w ostatni wtorek ubiegłego roku w Operze; biret co sądził ludzi, pławi się obok zgnilizny, co była spódnicą Małgosi; nie bratają się już one, lecz tykają poprostu. Ostatnia zasłona spadła. Ściek jest cynikiem. Mówi wszystko.
Obserwator społeczny powinien zstąpić w te cienie. Stanowią one część jego pracowni. Filozofja jest mikroskopem myśli. Wszystko chce uciec przed nią, ale nic nie zdoła. Wykręcać się przed nią na nic się nie zdało. Jakąż to swoją stronę okazuje to, co się wykręca obłudnie? stronę sromotną. Filozofja prawem swem okiem ściga złe i nie pozwala mu ukryć się w nicości. Ze śladów rzeczy znikłych i ze szczątków rzeczy zniszczonych rozpoznaje ona wszystko. Patrząc w kloakę powtórzy miasto, z błota odgadnie obyczaje, ze skorupy wniesie czem była amfora lub dzban. Po rysie od paznogcia na pargaminie pozna różnicę jaka dzieli żydostwo z Judengasse od żydostwa z Ghotto. Wynajdzie w tem co pozostało to, co było: dobre, złe, fałsz, prawdę, krwawą plamę pałacu, plastry, czernidła jaskini, ocieki łoju szynkowni, próby wytrwane, dobre natchnienia, orgje rozpasane, obyczaje, rysy zepsucia w duszach, które podłość uzdolniła do złego i na kapocie rzymskiego tragarza znak od dotknięcia łokcia Messaliny.
Kanały paryskie w średnich wiekach byłyby legendowemi. W szesnastym wieku, Henryk II próbował je zbadać, lecz próba się nie powiodła. Nie ma jeszcze stu lat temu, kiedy kloaka, według świadectwa Merciera, pozostawiona sama sobie, stała się tem, czem się stać mogła.
Takim był ten dawny Paryż, wystawiony na zatargi, brak postanowienia i macanie. Był on zbyt długo nierozsądnym. Później rok 1789 pokazał, jak to rozum przychodzi wielkim miastom. Lecz za dawnych dobrych czasów stolica nie tak dzielną miała głowę; nie umiała się urządzać, ani pod moralnym, ani pod materjalnym względem i nie lepiej wymiatała śmieci jak bezprawia. Kanały naprzykład były pozbawione wszelkiej nici przewodniej. Również trudno było opamiętać się, błądząc w otchłani ścierwa, jak nie zbłąkać się w mieście; na górze nierozum, pod spodem zawiłość; pod pomięszaniem języków było pomięszanie lochów; labirynt dodany do Babelu.
Niekiedy kanały paryskie występowały na zewnątrz, jakby gniew wstrząsnął tym wewnętrznym, zapoznanym Nilem. Sromotne wezbrania kanałów miewały miejsce. Czasami ten żołądek cywilizacji źle trawił, kałuża wzbierała aż do gardła miasta i Paryż miał wymioty swego błota. To podobieństwo kanałów do wyrzutów sumienia miało swoją dobrą stronę; były to ostrzeżenia, bardzo źle przyjęte zresztą; miasto oburzało się, że jego błoto miało tyle zuchwalstwa i nie przypuszczało, że gnoje wracają. Wyrzucajcie je lepiej.
Wezbranie błota w r. 1802 jest jednem z dotychczasowych wspomnień ośmdziesięcioletnich Paryżan. Kał rozlał się na kwadratowym placu Zwycięztwa, gdzie jest pomnik Ludwika XIV, wszedł w ulicę Św. Honorjusza, przez dwa otwory ścieków na Polach Elizejskich, w ulicę Św. Florentyna przez kanał Św. Klorentyna, w ulicę Pierre à-Poisson przez kanał Dzwonnicy, w ulicę Popincourt przez kanał Zielonej Drogi, w ulicę Roquette przez kanał ulicy Żużlowej; pokrył bruk ulicy Pól Elizejskich do wysokości trzydziestu pięciu centymetrów (14 i pół cala pols.). Na południe otworem Sekwany, pełniącym odwrotnie swą czynność, dostał się na ulicę Mazarine, na ulicę de l’Echaude i na ulicę Bagnistą, na której zatrzymał się w długości stu dziewięciu metrów, na kilka zaledwie kroków przed domem, w którym mieszkał Rasyn, szanując z wspomnień siedmnastego wieku poetę więcej niż króla. Maximum głębokości błota było na ulicy Św. Piotra, gdzie wzniosło się ono na trzy stopy i pokryło otwory rynien; maximum zaś rozległości wylewu na ulicy Św. Sabina, gdzie błoto doszło do długości dwustu trzydziestu ośmiu metrów.
Na początku, bieżącego stulecia, ścieki paryzkie były jeszcze miejscem tajemniczem. Błoto nie może się nigdy cieszyć dobrą reputacją, w nich jednakże miało ono przerażającą sławę. Paryż zdawał się wiedzieć instynktownie, że ma pod sobą straszną jaskinię. Mówiono o niej jak o owej potwornej kałuży Tebańskiej, w której roiły się stonogi, mające po piętnaście stóp długości i która mogła służyć za wannę dla Behemota. Wielkie buty wyprzątaczy kanałów, nie zapuszczały się nigdy po za kilka punktów znajomych. Bardzo bliskiemi jeszcze były wówczas czasy, kiedy to kary uprzątaczy błota, z wysokości których Sainte Foix bratał się z margrabią, de Crequi, wypróżniały się poprostu do kanałów, a oczyszczanie ich pozostawione było nawałnicom, które bardziej je zamulały niż oczyszczały. Rzym połączył nieco poezji ze swemi kloakami, dając im nazwisko gemonji. Paryż znieważał swoje, nazywając je śmierdzącą dziurą. Nauka i przesąd zgodnie brzydziły się niemi. Śmierdząca dziura równie wstrętną była dla hygieny, jak dla podań. Moine-Bourru wylągł się pod cuchnącem sklepieniem ścieku Mouffetard; trupy Marmusets wrzucone zostały do kanału de la Barillerie; Fagon przypisuje straszne grasowanie gorączek z r. 1685, wielkiemu otworowi kanału Bagnistego, który pozostał otwartym do r. 1833 na ulicy Św. Ludwika, prawie na wprost chorągwi Messager Galant. Otwór kanału na ulicy de la Mortellerie sławnym był z zaraźliwych wyziewów, które zeń wychodziły. Otwór ten opatrzony kratą z sztab żelaznych ostro zakończonych, wyglądających jak szereg zębów, był na tej nieszczęsnej ulicy niby paszczęką smoczą, ziejącą piekłem na ludzi. Wyobraźnia ludowa przybrała ponure ścieki paryskie najwstrętniejszą mięszaniną przymiotów ogromu. Kanały były w jej pojęciu bezdenne. Ścieki stanowiły dla niej baratrum. Myśl zbadania tych kryjówek trądu nie przychodziła nawet policji. Przetrząsnąć to niewiadome, zapuścić sondę w te cienie, pójść na odkrycia w tę przepaść, któżby śmiał? Było to strasznem. Jednakże ktoś się znalazł. Kloaki miały swego Krzysztofa Kolumba.
Pewnego dnia w r. 1805, podczas jednej z tych rzadkich wizyt, które cesarz oddawał Paryżowi, minister spraw wewnętrznych śpieszył do monarchy. Dążyli tam szeregiem wszyscy: ci niezwykli żołnierze wielkiej Rzeczypospolitej i wielkiego cesarstwa; u drzwi Napoleona była powódź bohaterów; ludzie Renu, Skaldy, Adygi i Nilu, współtowarzysze Jouberta, Desaixa, Marceau, Hoche’a, Klebera, żołnierze Fleurus, grenadjerzy Moguncji, pontoniery Genui, huzary na których spoglądały piramidy, artylerzyści, których obryzgały kule Junota, kirasjerzy, którzy brali szturmem floty, stojące na kotwicy na Zuyder-zée; jedni z nich szli za Bonapartem na most Lodi, drudzy towarzyszyli Muratowi w obwałowaniach Mautuy, inni wyprzedzali Lannesa na drodze do Montebello. Cała armja była tam, na podwórzu Tuillerjów, reprezentowana przez szwadron czy pluton, strzegąca spoczynku Napoleona; była to owa świetna epoka, w której wielka armja miała po za sobą Marengo, a przed sobą Austerlitz.
— Najjaśniejszy panie — rzekł minister spraw wewnętrznych do Napoleona — widziałem wczoraj najodważniejszego człowieka w twojem cesarstwie.
— Kto jest ten człowiek — rzekł porywczo cesarz — i co zrobił?
— Chce dopiero zrobić najjaśniejszy panie.
— Cóż takiego?
— Zwiedzić kanały paryskie.
Człowiek ten istniał i nazywał się Bruneseau.
Zwiedzenie miało miejsce. Była to straszna wyprawa, walka nocna przeciw zarazie i duszności. Prócz tego była to podróż odkryć. Jeden z współuczestników tego przeglądu, oświecony robotnik, bardzo młody naówczas, jeszcze przed kilku laty opowiadał ciekawe szczegóły, które Bruneseau czuł się obowiązanym pominąć w raporcie, złożonym prefektowi policji, jako niegodne stylu administracyjnego. Czynności oczyszczania odbywały się w owej epoce w sposób nader elementarny. Zaledwie Bruneseau przebrnął pierwsze rozgałęzienia sieci podziemnej, z dwudziestu robotników ośmiu nie chciało pójść z nim dalej. Czynność była zawiłą; zwiedzenie wymagało oczyszczenia, trzeba więc było czyścić, a zarazem mierzyć, zapisywać miejsca wejść wody, liczyć kraty i otwory, oznaczać rozgałęzienia, wskazywać rozdzielające się odcieki, rozpoznawać skąd się zbiera woda do każdego oddzielnie zlewiska, mierzyć głębokość małych ścieków, wszczepionych w ściek główny, oznaczać wysokość względną każdego przesmyku i szerokość, tak u szczytu sklepienia, jak na dole, nakoniec zbadać stopień spadku każdego wpływu wody, bądź z rozgałęzień ściekowych, bądź też z ulicy. Posuwano się z trudnością. Nieraz drabiny zstępujących do ścieku nurzały się w kale trzy stopy głębokim. Latarnie przygasały w wyziewach. Od czasu do czasu wynosić musiano omdlałego robotnika. W niektórych miejscach przerwa. Grunt przerwany, ściany porysowane, kanał zmieniony w zamulony studnię, zgruntować w niej niepodobna; człowiek zapadał w nią, szybko, z trudnością go wyciągano. Za radą Fourcroy’a, zapalono w pewnych odległościach, dostatecznie przewietrzonych, wielkie kosze pełne pakuł, nasyconych żywicą. Miejscami mury były pokryte bezkształtnemi liszajami wilgoci; kamień nawet zdawał się chorym w tych kryjówkach nieznośnego zaduchu.
Bruneseau w wycieczkach swoich postępował z góry na dół. W punkcie rozdziału dwóch przewodów wodnych Grand Hurleur spostrzegł i wyczytał na jednym z wystających kamieni datę 1550 r.; ten kamień wskazywał kres, do którego dotarł Filibert Delorme, któremu Henryk II polecił zwiedzić podziemne otchłanie Paryża. Ten kamień był śladem szesnastego stulecia w głębi ścieku; Bruneseau wynalazł ślady siedemnastego w przewodzie Ponceau i w przewodzie ulicy Vieille-du-Temple, sklepionych między 1600 a 1650 rokiem, oraz ślady osiemnastego wieku w oddziale zachodnim kanału zbiorowego, zbudowanego i sklepionego w r. 1740. Dwa te sklepienia, a nadewszystko najmniej stare, zbudowane w r. 1740, były bardziej porysowane i zniszczone, niż wiązania belkowe środkowego ścieku, pochodzące z r. 1412, to jest z epoki, w której strumień Ménilmontant został wyniesionym do godności wielkiego ścieku Paryża, dostępując podobnego awansu jak wieśniak, zostający pierwszym kamerdynerem królewskim; niby Jan Drągal przerobiony na Lebela.
Tu i owdzie, szczególniej pod pałacem Sprawiedliwości, rozpoznawano ślady komórek dawnych więzień, umieszczanych nawet w kanałach. Ohydne in pace. Tak zwana kuna żelazna wisiała jeszcze w jednej z takich celek. Zamurowano je wszystkie. Niektóre odkrycia były nader dziwne; między innemi znaleziono szkielet orangutanga, znikłego z Ogrodu Zoologicznego w r. 1800, którego zniknięcie prawdopodobnie zostało w związku z sławnem i niezaprzeczonem pojawieniem się djabła na ulicy Bernardyńskiej, w ostatnim roku osiemnastego stulecia. Biedny djabeł skończył na utopieniu się w kanale.
Pod długim sklepionym przewodem, dotykającym do Arche-Marion, kosz gałganiarza, doskonale zachowany wprawiał w podziwienie znawców. Kał, w który oczyszczacze zstąpili tak odważnie, obfitował wszędzie w przedmioty cenne, kosztowności złote i srebrne, drogie kamienie, monety. Olbrzymi ściek, przeniknąwszy do kałuży, uniósł z sobą bogactwa wieków. W punkcie rozstajnym dwóch gałęzi ulicy Temple i ulicy Saint-Avoye, natrafiono na szczególny medal miedziany hugenocki, mający z jednej strony wyobrażenie wieprza ubranego w kapelusz kardynalski, a z drugiej wilka z tjarą na głowie.
Najbardziej zadziwiające odkrycie zrobiono przy wejściu do wielkiego kanału. Wejście to było niegdyś zamykane kratą, z której pozostały tylko zawiasy. Na jednej z tych zawias wisiał rodzaj płachty bezkształtnej i zabłoconej, która zapewne zatrzymana w przepływie, powiewała tam w cieniu, zaczynając się rozpadać. Bruneseau przybliżył latarnię i obejrzał tę szmatę. Był to batyst najcieńszy i można było dostrzedz na jednym z rogów najmniej zniszczonym, heraldyczną koronę, wyhaftowaną po nad siedmioma głoskami: LAVBESP. Korona ta była koroną margrabiowską, a te siedem liter znaczyły Laubespine. Rozpoznano, że to co się przedstawiało oczom odkrywców było kawałkiem śmiertelnego prześcieradła...
Całkowite zwiedzenie podziemnych nieczystościowych otchłani paryskich trwało siedm lat od 1805 do 1812 r. Idąc ciągle dalej Bruneseau wskazywał, kierował i doprowadził do końca bardzo ważne prace; w r. 1808 postępował w kierunku Ponceau, i tworząc wszędzie linje nowe posunął ścieki w r. 1809 pod ulicą Saint-Denis aż do wytrysku Niewiniątek, w r. 1810 pod ulicą Froidmanteau i pod Salpêtrière, w r. 1811 pod ulicę Neuve-des-Petits-Pères, pod ulicę Mail, pod ulicę Echarpe, pod plac Królewski, w r. 1812 pod ulicę Pokoju i pod Chaussée d’Antin. W tym że samym czasie kazał wypróżniać i przewietrzać wszystkie siecie kanałów. W ciągu drugiego roku Bruneseau przybrał sobie do pomocy zięcia swego, Nargauda.
Pokrzywione, porozpadane, pozbawione bruku, poskręcane w dziwne załomy, wznoszące się i zniżające bezsensownie, smrodliwe, dzikie, przestraszające, pogrążone w otchłaniach cienia, z bliznami na ścianach i szramami w sklepieniach, odrażające — takie to były przed laty starożytne ścieki paryzkie. Rosochatości wszelkiego rodzaju, krzyżujące się przejścia, rozgałęzienia w kształcie nóg ptasich lub gwiazd, jak w okopach, przewody bez wyjścia, przesmyki ślepe, przeżarte saletrą sklepienia, ziejące zarazą doły, liszajowate wycieki na ścianach bocznych, krople wilgoci spadające ze sklepień, ciemności nieprzejrzane; nic nie wyrównywało okropności tych starych jątrzących się blizn, przetrawionych szczątków Babylonu, tej jaskini, grobu, z zatopionemi ulicami, tytanicznej kretowizny, w której umysł zdaje się spostrzegać błądzące w głębi cienia, w śmieciach, które były świetnością, straszliwe ślepe widmo — przeszłość.
Tak, powtarzamy, było Niegdyś.
Obecnie ściek paryski jest czysty, chłodny, prosty, równy. Jest on prawie urzeczywistnieniem tego ideału, który rozumieją w Anglji pod wyrazem „szanowny“. Jest przyzwoity, siwiejący sędziwie, wyciągnięty pod sznur, można powiedzieć wymuskany. Widać w nim prawie zupełnie jasno. Błoto postępuje w nim z zachowaniem praw przyzwoitości. Na pierwszy rzut oka możnaby go wziąć łatwo za jeden z tych korytarzy podziemnych, tak pospolitych niegdyś i tak przydatnych. Ściek dzisiejszy jest pięknym ściekiem; klasyczne równomiarowe aleksandryny, które, wygnane z poezji, zdaje się, że uciekły do architektury, zdają się mieszać z każdym kamieniem tego długiego, ciemnego, mimo pobielania, sklepienia; każdy otwór jest arkadą; ulica Rivoli jest zawiązkiem szkoły nawet w kloace. Zresztą jeżeli linja jeometryczna jest gdziekolwiek na swojem miejscu, to zapewne w wykopach odchodowych wielkiego miasta. Tam wszystko powinno być sprowadzane drogą najkrótszą. Ściek nabrał dzisiaj jakiejś urzędowej cechy. Nawet raporta policyjne, których niekiedy jest przedmiotem, nie odmawiają mu szacunku. Wyrazy, które go określają w języku administracyjnym, są wytworne i zacne. To, co się nazywało kiszką, nazywa się galerją; to, co się nazywało dziurą, nazywa się oknem. Villon nie rozpoznałby dzisiaj swego dawnego przygodnego mieszkania. Ta sieć piwnic ma wprawdzie ciągle swoją nieprzeliczoną ludność pasożytną, bardziej rozpuszczoną jak zwykle; od czasu do czasu, szczur, stary wąsacz, wychyla głowę przez okno ściekowe i przypatruje się Paryżanom; to plugastwo obłaskawia się, zadowolone ze swego podziemnego pałacu. Kloaka nie ma już wcale swojej dzikości pierwotnej. Deszcz, który błocił ściek dawniejszy, przemywa go dzisiaj. Lecz nie ufajcie w to tak bardzo. Mjazmy mieszkają tam jeszcze. Ściek jest raczej hypokrytą, niż nie mającym winy na sumieniu. Prefektura policji i komisja zdrowia robiły co mogły. Bez względu jednak na wszelkie środki przewietrzające, ściek wyziewa ciągle ogrom podejrzanej woni, niby Tartuf po spowiedzi.
Zgadzając się jednak na to, że bądź co bądź, wymiatanie jest hołdem, jaki ściek oddaje cywilizacji i, że, patrząc z tego stanowiska sumienie Tartufa jest postępem względem stajni Augjasza, przyznamy, że ściek paryski się ulepszył.
Jest to więcej niż postęp, jest to przekształcenie. Pomiędzy ściekiem dawnym, a ściekiem dzisiejszym miała miejsce gwałtowna przemiana.
Kto zrobił tę rowolucję podziemną?
Człowiek, o którym wszyscy zapomnieli, a któregośmy wymienili — Bruneseau.
Wykopanie ścieków paryskich nie było tak łatwą rzeczą. Dziesięć ostatnich wieków zajmowało się tą pracą i nie mogło jej ukończyć, tak jak te same wieki nie mogły ukończyć Paryża. Ściek w rzeczy samej odbiera wszystkie odbicia wzrostu stolicy. Jest on w ziemi rodzajem ciemnego polypa o tysiącu rogach, który wzrasta wewnątrz razem z rozwijaniem się miasta na zewnątrz. Skoro tylko miasto wytyka nową ulicę, ściekowi przybywa nowe ramię. Stara monarchja zbudowała zaledwie dwadzieścia trzy tysiące trzysta metrów ścieku; tyle ich posiadał Paryż w dniu 1-ym stycznia 1806 r. Od tej epoki, o której zaraz jeszcze mówić będziemy, prace zostawały nieraz użytecznie i energicznie przedsiębrane i prowadzone. Podajemy cyfry, jako ciekawe dane: Napoleon zbudował cztery tysiące osiemset cztery metry; Ludwik XVIII — pięć tysięcy siedemset dziewięć; Karol X — dziesięć tysięcy osiemset trzydzieści sześć; Ludwik Filip — osiemdziesiąt dziewięć tysięcy dwadzieścia; Rzeczpospolita 1848 r. — dwadzieścia trzy tysiące trzysta osiemdziesiąt jeden; rząd teraźniejszy — siedemdziesiąt tysięcy pięćset; w ogólności do obecnej chwili — dwa kroć dwadzieścia sześć tysięcy sześćset dziesięć metrów; sześćdziesiąt mil francuskich (blisko 38 polskich) ścieków; olbrzymie wnętrzności Paryża. Ciemne rozgałęzienia ciągle czynne; budowa niepojęta i ogromna.
Jak to widzimy, podziemny labirynt Paryża jest dzisiaj przeszło dziesięć razy większym, niż był na początku bieżącego stulecia. Trudno sobie wystawić całą wytrwałość i wszystkie wysilenia, których potrzeba było, ażeby doprowadzić tę kloakę do stopnia względnej doskonałości, na jakim się znajduje obecnie. Z wielką trudnością zaledwie, stare władze miejskie monarchji i w dziesięciu latach ostatnich osiemnastego wieku, merostwa rewolucyjne, dojść zdołały do zbudowania pięciu mil francuskich (przeszło 3 polskich) ścieków, które istniały przed 1806 rokiem. Wszelkie rodzaje zawad tamowały i wstrzymywały tę pracę, jedne pochodzące z natury gruntu, inne wypływające z samych przesądów pracującej ludności Paryża. Paryż jest zbudowanym na gruncie dziwnie buntującym się przeciw motyce, rydlowi, sondzie i dotknięciu rąk ludzkich. Nic nie ma trudniejszego do przebicia i przeniknienia, jak ta formacja geologiczna, na której złożoną jest cudowna formacja historyczna, zwana Paryżem: skoro tylko w jakibądź sposób praca zabiera się i zapędza do tych warstw napływowych, mnożą się przeszkody podziemne. Są to gliny płynne, źródła żywe, twarde kamienie, i owe kały mokre i głębokie, które nauka specjalna nazywa trzęsawiskami. Motyka z trudnością się zagłębia w pokłady wapienne, przeplatane warstwami glin bardzo zbitych, i w warstwy łupkowe, nabijane skorupami ostryg z mórz przedpotopowych. Niekiedy strumyk dziurawi rozpoczęte sklepienie i zalewa robotników, albo też odłam iłu robi sobie otwory i opada z gwałtownością katarakty, krusząc, jak szkło, największe drewniane podpory. Nie tak dawno, w Villette, gdy potrzeba było, bez przerywania żeglugi i wypróżniania kanału przeprowadzić ściek zbiorowy pod kanałem Świętego Marcina, zrobiła się rozpadlina w dnie kanału i woda napełniła gwałtownie podziemie, pomimo całej potęgi odprowadzających ją pomp; potrzeba było za pomocą nurka szukać rozpadliny, powstałej w dnie wielkiego wodozbioru, i zatkać ją z niemałą trudnością. Dalej w pobliżu Sekwany, niekiedy nawet w znacznej od niej odległości, spotykają się piaski bezdenne, które się obsuwają i w których człowiek zniknąć może w oczach innych. Dodajcie do tego zaduszenie przez mjazmy, zagrzebanie przez obsypującą się lub opadającą ziemię, dodajcie tyfus, którego tak łatwo nabawiają się robotnicy. Za naszych czasów, po wykopaniu galerji Clichy, razem z przejściem za przewód wody z l’Ourcq, którą to pracę wykonał w przekopie; po sklepieniu, pomimo ciągłych obsypań ziemi, ryjąc się w niej przy pomocy często przegniłych podpór, kanału od bulwaru Szpitalnego aż do Sekwany; po zbudowaniu, w celu uwolnienia Paryża od wód potoku Montmartre i dania odpływu płynnemu, dziewięcio hektarowemu bagnu, stojącemu pod rogatką Męczenników, oraz po zbudowaniu linji ścieków od rogatki Białej do drogi Aubervilles, przez ciąg czteromiesięcznej dniem i nocą nieprzerwanej pracy, w głębokości jedenastu metrów; po wykonaniu podziemnem, bezprzykładnem, bo bez wykopu, ścieku ulicy Barre-du-Bec, w głębokości sześciu metrów pod ziemią, umarł konduktor Monnot. Po sklepieniu trzech tysięcy metrów kanałów na wszystkich punktach miasta, od ulicy Traversière-Saint-Antoine do ulicy Ourcine, po oczyszczeniu ramieniem ściekowem Arbalète placu Censier-Mouffetard od zalewów deszczowych, po zbudowaniu ścieku Św. Jerzego z kamieni spajanych cementem na płynnych piaskach, po daniu kierunku i dozoru robotom około sławnego obniżenia ścieków Panny Marji Nazaretańskiej, umarł inżynier Duleau.
Ścieki paryskie w r. 1832 były dalekie od tego czem są dzisiaj. Bruneseau dał popęd, lecz cholera dopiero zdołała skłonić do zarządzenia ogromnego przebudowania, jakie miało miejsce następnie. Dość dziwnem będzie niezawodnie przypomnieć, że w roku 1821, część ścieku środkowego, zwanego Wielkim kanałem, jak w Wenecji, stała jeszcze otwarta przy ulicy Gourdes. Dopiero w roku 1828 miasto Paryż znalazło w swej kieszeni dwa kroć sześćdziesiąt sześć tysięcy osiemdziesiąt franków i sześć centymów, potrzebnych na pokrycie tej ohydy. Trzy zbiorowiska: Combat, Cunette i Saint-Mande, z otworami, przyrządami i rozgałęzieniami oczyszczającemi, pochodzą dopiero z roku 1836. Otchłań wewnętrzna Paryża została przerobioną na nowo, i jak to powiedzieliśmy, więcej niż dziesięcio-krotnie powiększoną od ćwierci stulecia.
Trzydzieści lat temu, w epoce powstania 5 i 6 czerwca, w wielu miejscach ściek paryski był jeszcze starożytnym ściekiem. Wiele ulic, dziś wywyższonych pośrodku, naówczas było zaklęsłemi szosami. W licznych punktach, przy zbiegu ulic lub na rogach placów znajdowały się duże, kwadratowe, żelazne grube kraty, których sztaby, wyszlifowane stopami przechodzącego tłumu, narażały na niebezpieczeństwo powozy i przewracały konie. Język urzędowy dróg i mostów dawał tym punktom zbiegowym i tym kratom wyraziste imię cassis. W 1832 roku z pomiędzy mnóstwa ulic, na ulicach: Etoile, Temple, Vieille-du-Temple, Najświętszej Panny Nazaretańskiej, Folie-Mericourt, Quai aux fleurs, Petit Musc, Normandji, Pont-aux-Biches, Bagnistej, na przedmieściu Św. Marcina, na ulicy Najświętszej Panny Zwycięskiej, na przedmieściu Montmartre, na ulicy Grange-Baetlière, na Polach Elizejskich, na ulicy Św. Jakóba, na ulicy Tournon, stara kloaka gotycka otwierała jeszcze cynicznie swą paszczę. Były to ogromne otwory z opleśniałych kamieni, niekiedy ogrodzone, wyszczerzone z posągową bezczelnością.
Paryż w r. 1806 poprzestawał jeszcze na ilości ścieków, która istniała w maju 1663 roku: pięć tysięcy trzysta dwadzieścia osiem sążni. Po rewizji Bruneseau, w dniu 1-ym stycznia 1832 r. było ich czterdzieści tysięcy trzysta metrów. Od roku 1806 do 1831 budowano corocznie średnio siedemset pięćdziesiąt metrów; od tego czasu budowano corocznie osiem a nawet dziesięć tysięcy metrów galerji, robotą ciesielską tego rodzaju, jaka się używa przy wznoszeniu ciepłych łazienek na podstawie z betonu. Licząc po dwieście franków metr, sześćdziesiąt mil ścieków paryskich dzisiejszych przedstawiają sumę czterdziestu ośmiu miljonów.
Oprócz postępu ekonomicznego, któryśmy wskazali na początku, ważne zadania hygieny publicznej wiążą się z tą ogromną kwestją, z ściekami Paryża.
Paryż znajduje się między dwiema warstwami: pomiędzy warstwą wody i warstwą powietrza. Warstwa wodna, położona w dość znacznej głębokości podziemnej, zbadanej już przez dwukrotne wiercenie, spoczywa na łożysku zielonego kamienia, powożonego między kredą i wapieniem jurajskim; łożysko to można sobie wyobrazić jako okres dwudziestu pięciu mil francuskich (blisko 16 polskich) promienia; sączą się w niem najrozmaitsze rzeki i strumienie; w szklance wody z studni Grenelle pijemy wody Sekwany, Marny, Yonny, Oise’y, Aisne’y, Chery, Vienne’y i Loary. Warstwa wodna jest zdrową, wychodzi najprzód z nieba, a następnie z ziemi; warstwa powietrza nie jest zdrową — wychodzi ze ścieków. Wszystkie zabójcze mjazmy kloaki mieszają się z oddechem miasta; to sprawia ów zaduch obrzydły. Powietrze z ponad gnojowiska, jak to już naukowo dowiedziono, jest czystsze, jak powietrze z ponad Paryża. W danym czasie, gdy postęp pójdzie dalej, mechanizmy się udoskonalą, a światło się rozszerzy, warstwa wodna użytą zostanie do oczyszczenia warstwy powietrznej. Mówimy tu o przemywaniu ścieków. Łatwo pojąć, że przez to przemywanie rozumiemy powrócenie błota ziemi, oddanie gnoju gruntowi i nawozu polom. Tym sposobem, przez jeden prosty fakt, całe stowarzyszenie społeczne zdoła pomniejszyć nędzę i powiększyć zdrowie. W obecnej chwili promień chorób Paryża rozciąga się na pięćdziesiąt mil francuskich w okrąg Luwru, jeżeli go przyjmiemy za środek tego zaraźliwego koła.
Możnaby powiedzieć, że od dziesięciu wieków kloaka jest chorobą Paryża. Ściek jest zakażeniem, które psuje krew miastu. Instynkt ludowy odgadywał to zawsze. Rzemiosło oczyszczania kanałów było niegdyś prawie tak samo niebezpieczne i tak samo odstraszające w pojęciu ludu, jak rzemiosło zdejmujących skórę z bydląt zabitych, tak długo budzące postrach i pozostawione katom. Za wysoką zaledwie zapłatą zgadzał się cieśla zstąpić w te wykopy smrodliwe; uprzątacz z wahaniem spuszczał do nich swą drabinę; mówiono przysłowiowo: Zejść do kanału, jest to wejść do grobu; a tysięczne ohydne legendy, jak to już powiedzieliśmy, rzucały postrach na to kolosalne zbiorowisko pomyj, na tę kałużę straszną, napiętnowaną śladami rewolucji globu, trawiącą ślady rewolucji ludzkich, w której się mieszczą szczątki wszystkich kataklizmów, od muszli potopowych aż do łachmanu Marata.
Otóż Jan Valjean znajdował się w ścieku paryskim.
Jest to jeszcze jedno więcej podobieństwo Paryża do morza. Jak w oceanie, nurek zniknąć w nim może.
Było to przejście niesłychane. Będąc w środku wielkiego miasta, Jan Valjean wyszedł po za miasto, i w mgnieniu oka, w przeciągu czasu, potrzebnym na podniesienie i zamknięcie pokrywy, przeszedł z białego dnia w ciemność najzupełniejszą, z południa w północ, z hałasu do ciszy, od bezustannych grzmotów do bezwładności grobowej, i zbiegiem rzeczy jeszcze cudowniejszym, jak na ulicy Polonceau, z najniebezpieczniejszego położenia do najbezwzględniejszego bezpieczeństwa.
Skok gwałtowny do piwnicy, zniknięcie w lochach. Paryża, opuszczenie ulicy, na której śmierć była dokoła, dla tego rodzaju grobu, w którym było życie — wszystko to było chwilą nader dziwną. Jan Valjean przez kilka chwil był jakby oszołomiony, słuchający, osłupiały. Potrzask zbawienia nagle otworzył się przed nim. Niebiańska dobroć ujęła go przez pewien rodzaj podstępu. Cudowne zasadzki Opatrzności!
Jednakże ranny nie ruszał się wcale i Jan Valjean nie wiedział czy ten, którego wniósł do tego dołu, był żyjącym czy umarłym.
Pierwszem wrażeniem, jakiego doznał, było oślepienie. Nagle stał się niewidomym. Zdawało mu się także, że w jednej chwili ogłuchł. Nic już nie słyszał. Szalona wrzawa, tak rozpasana o kilka stóp nad nim, dochodziła do niego, jak to powiedzieliśmy, dzięki grubości ziemi, która go od niej dzieliła, przygłuchła i niewyraźna, niby jakiś szmer z głębi. Czuł tylko, że miał grunt twardy pod nogami, nic więcej, ale mu to wystarczało. Wyciągnął rękę, później drugą, dotknął się muru z dwóch stron i poznał, że korytarz, w którym się znajdował, był wązki; pośliznął się i uczuł, że bruk był wilgotny. Z ostrożnością posunął nogę, obawiając się dziury, studni lub topieli, i rozpoznał, że bruk szedł dalej. Zaduch smrodliwy objaśnił go o miejscu, w którem się znajdował.
Po upływie kilku chwil nie był już ślepym. Nieco światła wpadało z otworu, którym się wśliznął i wzrok jego mógł się rozpatrzyć w tej piwnicy. Zaczynał rozpoznawać nieco. Korytarz, w którym był pochowany, gdyż żaden inny wyraz nie oddałby lepiej położenia, był zamurowany po za nim. Było to jedno z tych wgłębień ślepych, które język specjalny nazywa gałęziami. Przed nim była inna ściana, ciemna ściana nocy. Światło otworu słabło i gasło o dziesięć lub dwadzieścia kroków od punktu, w którym znajdował się Jan Valjean i szarawym blaskiem rozjaśniało zaledwie w przestrzeni kilku metrów wilgotne wnętrze korytarza. Dalej był cień nieprzenikniony; przejść przez tę otchłań zdawało się strasznem, wstąpić w nią, zdawało się zgubnem. Można się jednak było zapuścić w tę ścianę mgły nieprzejrzanej i było tego potrzeba. Przytem potrzeba było się śpieszyć. Jan Valjean domyślał się, że ową kratę, spostrzeżoną przez niego pod brukiem, mogli także spostrzedz żołnierze, i że w takim razie wszystko byłoby straconem. Mogliby oni zejść także w głąb i przetrząść otchłań. Nie było chwili czasu do stracenia. Złożył Marjusza na bruku, następnie pozbierał go, jest to także wyraz dokładnie rzecz malujący, wziął go znów na barki i puścił się w drogę. Wszedł odważnie w ciemności.
W rzeczy samej Jan Valjean nie tak zupełnie był ocalonym, jak myślał. Niebezpieczeństwa innego rodzaju, lecz niemniej wielkie, oczekiwać go mogły jeszcze. Po piorunowym zamęcie walki, jaskinia mjazmów i przepaści; po chaosie kloaka. Jan Valjean wpadł z jednego kręgu piekielnego w drugi.
Gdy uszedł z pięćdziesiąt kroków, trzeba było się zatrzymać. Nastręczało się pytanie. Korytarz kończył się u innego przewodu, który przecinał poprzecznie. Były zatem dwie drogi. Którą się udać? czy trzeba zwrócić się na lewo czy też na prawo? Jak to rozpoznać w tym labiryncie ciemności? Labirynt ten jednak, jakeśmy to powiedzieli miał nić; był nią spadek. Iść w kierunku spadku, znaczyło to iść ku rzece.
Jan Valjean natychmiast to zrozumiał.
Powiedział sobie, że jest prawdopodobnie pod ściekiem Targowym, że, gdyby poszedł na lewo i dążył ze spadkiem, doszedłby przed upływem kwadransa do którego z otworów wychodzących do Sekwany, pomiędzy mostem Zamiany i mostem Nowym, to jest pojawiłby się wśród białego dnia w najludniejszym punkcie Paryża. Zdumienie przechodniów, gdyby ujrzeli dwóch zakrwawionych ludzi, wychodzących z ziemi pod ich stopami, spowodowałoby przybycie policjantów, lub wzięcie przez wojsko z sąsiedniego odwachu. Możnaby więc było być schwytanym jeszcze przed wyjściem. Należało lepiej zagłębić się w labiryncie, zaufać ciemnościom i powierzyć Opatrzności swoje wyjście.
Poszedł tedy przeciw spadkowi na prawo.
Gdy skręcił do nowej galerji, oddalone światełko otworu znikło, zasłona zupełnej ciemności spadła nań znowu i powtórnie stał się ślepym. Mimo to jednak posuwał się niemniej pośpiesznie, jak przedtem. Ramiona Marjusza obejmowały jego szyję, a nogi wisiały po za nim. Jan Valjean utrzymywał jedną ręką ręce rannego, drugą zaś macał ściany. Twarz Marjusza dotykała się jego twarzy i przylegała do niej skrwawiona. Czuł spływający po nim i przesiąkający pod jego ubraniem ciepły strumień, płynący z Marjusza. Jednakże wilgotne ciepło, obejmujące jego ucho, do którego dotykały usta rannego, oznajmiało oddech, a tem samem życie. Korytarz, którym teraz szedł Jan Valjean, był nie tak wązki, jak pierwszy. Jan Valjean szedł nim z pewną trudnością. Deszcze poprzedniego dnia nie odpłynęły jeszcze zupełnie i tworzyły mały potok w środku galerji, był więc zmuszonym przyciskać się do ściany, ażeby nie mieć nóg w wodzie. Tak szedł w ciemnościach, podobny do duchów nocy, macających zmierzch i pochłoniętych przez otchłanie mroku.
Jednakże powoli, czy to dlatego, że oddalone okienka dopuszczały nieco wątpliwego światła w głąb tej mgły nieprzejrzanej, czy też, że oczy przyzwyczajały się do ciemności, zdawało mu się, że coś widzi, i mógł sobie znowu zdawać sprawę, tak z muru, którego się dotykał, jak ze sklepienia, pod którem przechodził. Źrenica pogrąża się w ciemnościach nocy i w końcu znajduje w nich dzień, tak jak dusza zatapia się w nieszczęściu i w końcu znajduje w niem Boga.
Obierać kierunek nie było tak łatwo.
Rozgałęzienie ścieków jest, że tak powiemy, odbiciem rozgałęzienia ulic, które nad niemi są położone. Otóż naówczas Paryż miał dwa tysiące dwieście ulic. Można sobie wystawić pod tem miastem, ów las ciemnych rozgałęzień, który zowią kanałami. Systemat ścieków istniejących wówczas, wyprostowany, miałby długość jedenastu mil francuskich. Powiedzieliśmy wyżej, że sieć dzisiejsza, dzięki czynnemu zajęciu się tym przedmiotem przez ciąg trzydziestu lat ostatnich, posiada już około sześćdziesięciu mil. Jan Valjean odrazu się pomylił. Zdawało mu się, że jest pod ulicą Św. Dyonizego, a było niezawodnym, że nie był pod nią. Pod ulicą Św. Dyonizego jest stary kanał, murowany z czasów Ludwika XIII, idący prosto do kanału zbiorowego, zwanego Wielkim kanałem z jednem tylko załamaniem na prawo, na wysokości dawnego Dworu Dziwów, i z jednem rozgałęzieniem, ściekiem Św. Marcina, którego cztery ramiona przecinają, się na krzyż. Lecz loch Petite Truanderie, do którego wejście leżało obok szynkowni Koryntu, nie miał nigdy komunikacji z podziemiem ulicy Św. Dyonizego, kończył się on, dochodząc do kanału Montmartre, i tam to właśnie Jan Valjean się dostał. Kanał Montmartre jest najbardziej powikłanym z pomiędzy ścieków starej sieci. Szczęściem Jan Valjean pozostawił za sobą kanał Targowy, którego plan jeometryczny przedstawia masę najbardziej poplątanych gmatwanin; lecz miał on jeszcze przed sobą niejedno wprowadzające w kłopot niemały przejście, róg niejednej ulicy — gdyż to są ulice — stającej przed nim w ciemnościach, niby znak zapytania: najprzód po lewej ręce ogromny kanał Plâtrière, rodzaj chińskiej łamigłówki, rozciągającej się zabazgranym chaosem poplątanych kształtów głosek T lub Z pod gmachem pocztowym i pod rotundą targu zbożowego, aż do Sekwany, u której kształtem głoski Y się zakończa; dalej na prawo, krzywy korytarz ulicy Cadran z trzema zębami, stanowiącemi tyleż przejść; dalej jeszcze na lewo, rozgałęzienie Mail, rozchodzące się prawie u wejścia w rodzaj wideł, i w najróżnorodniejszych gzygzakach dochodzące do wielkiej pieczary odpływowej Luwru, połamanej i powikłanej na w szelki sposób; nakoniec, na prawo, przeciek ślepy ulicy Poszczących, nie licząc już mniejszych zboczeń tu i owdzie, przed dojściem do kanału środkowego, który jedynie mógł go doprowadzić do jakiego wyjścia dosyć oddalonego, żeby zapewnić mogło bezpieczeństwo.
Gdyby Jan Valjean posiadał choć cokolwiek z tych wiadomości, które tu podajemy, spostrzegłby zaraz, dotknąwszy się tylko muru, że nie znajduje się w galerji podziemnej ulicy Św. Dyonizego. Zamiast starych ciosowych kamieni, zamiast dawnej architektury, napuszonej i królewskiej nawet w kanale, z framugami i sklepieniami z granitu, otynkowanemi tłustem wapnem, którego sążeń kubiczny francuski kosztował osiemset liwrów, uczułby pod ręką tegoczesną oszczędność, środki ekonomiczne, cegły i drobne kamienie, otynkowane wapnem hydraulicznem, na podstawie z betonu, którego metr kubiczny kosztuje dwieście franków: budownictwo mieszczańskie z tanich materjałów — lecz Jan Valjean nic z tego wszystkiego nie wiedział.
Szedł dalej, zakłopotany lecz spokojny, nic nie widząc, nic nie wiedząc, pogrążony w przypadkowości, pochłonięty, że tak powiemy, przez Opatrzność.
Stopniowo, wyznajemy to, jakiś przestrach go ogarniał. Cień, który go otaczał, zaczynał wchodzić do jego umysłu. Szedł dalej w głębi zagadki. Ten wodociąg kloaczny jest przerażającym; krzyżuje się on i wikła w sposób odurzający. Okropną jest rzeczą być pochłoniętym przez ten Paryż ciemności. Jan Valjean był zmuszonym wynajdywać, nieledwie odkrywać drogę dla siebie, nie widząc jej. W tej nieświadomości każdy krok, który stawiał, mógł być dlań ostatnim. Jak wyjdzie stąd? czy znajdzie wyjście? czy na czas jeszcze je znajdzie? czy ta kolosalna podziemna gąbka z komórkami z kamienia da się przeniknąć i przebić? czy natrafi na jaki otwór niespodziany w ciemnościach? czy dojdzie do zawiłości nieprzebytej? czy Marjusz przetrwa upływ krwi, a on sam czy przetrwa głód? czy skończy się na tem, że zginą oba i ich szkielety pozostaną w otchłaniach cienia? Nie wiedział. Zadawał sobie wszystkie te pytania i nie potrafił odpowiedzieć na żadne. Wnętrzności Paryża są przepaścią. Jan Valjeau, jak prorok, był w brzuchu potwora. Nagle spotkała go niespodzianka. W chwili najmniej przewidzianej, nie przestając ciągle iść prosto, spostrzegł, że nie idzie pod górę; woda ścieku uderzała mu o stopy, kiedy wprzód nie dochodziła nawet do nóg. Ściek zatem szedł na dół. Dla czego? miałżeby nagle dochodzić do Sekwany? Było to wielkie niebezpieczeństwo, lecz jeszcze większem byłoby się cofać. Szedł dalej zatem prosto.
Jan Valjean nie szedł bynajmniej ku Sekwanie. Wyniosłość, stanowiąca grunt Paryża na prawym jej brzegu, jednym zlewem spływa do Sekwany, a drugim do Wielkiego kanału. Grzebień tej wyniosłości, będący linją rozdziału wód, spływających do rzeki lub zlewających się do ścieku, zakreśla linję nader fantastyczną. Punkt kulminacyjny, miejsce rozdziału zlewów jest w kanale Saint-Avoye, po za ulicą Michel-le-Comte, w kanale Luwru, w pobliżu bulwarów, a w kanale Montmartre w bliskości targów. Do tego to punktu kulminacyjnego przybył Jan Valjean. Szedł zatem do kanału środkowego; był na dobrej drodze. Jednakże nic o tem nie wiedział.
Za każdym razem, kiedy przychodził do rozstajnego punktu, rozpoznawał rogi za pomocą macania, i skoro spostrzegł, że zdarzające się przejście jest węższe od korytarza, w którym się znajdował, nie wchodził do niego, lecz szedł dalej, myśląc słusznie, że każda węższa droga mogłaby go doprowadzić do ślepego rozgałęzienia i jedynie oddalała od celu, to jest do wyjścia. Tym sposobem uniknął poczwórnych sideł, które nań zastawiały w ciemnościach cztery labirynty, wyżej przez nas wyliczone.
W pewnej chwili rozpoznał, że wyszedł z pod Paryża skamieniałego, w którym zawieszonym był ruch miejski, i dostał się pod Paryż żyjący i normalny. Usłyszał nagle nad głową niby szmer grzmotu, oddalony, lecz bezustanny. Był to turkot powozów.
Szedł następnie około półgodziny, przynajmniej według własnego rachunku i nie myślał jeszcze spocząć na chwilę; zaledwie zmienił rękę, którą utrzymywał Marjusza. Ciemność była jeszcze głębszą niż wprzódy, lecz ona właśnie dodawała mu otuchy.
Nagle przed sobą zobaczył swój cień. Rysował się on na czerwoności ledwie dostrzeżonej, która zabarwiała słabą purpurą bruk pod jego stopami i sklepienie po nad głową i przeciskała się przez ciemność po prawej i lewej stronie na przewilgotniałych murach. Zdumiony, odwrócił się.
Po za nim w tej części podziemia, którą przeszedł dopiero, w odległości, która wydała mu się ogromną, błyszczała, rozpływając się w gęstych ciemnościach, jakaś niby straszna gwiazda, zdająca się nie patrzeć na niego.
Była to gwiazda policji, wschodząca w kanale.
Po za tą gwiazdą zdawało się szarzeć osiem do dziesięciu postaci czarnych, prostych, niewyraźnych, strasznych.
Dnia 4 czerwca nakazanem zostało przetrząśnięcie kanałów. Obawiano się, żeby zwyciężeni nie szukali w nich przytułku i prefekt Grisquet miał przepatrzeć Paryż ukryty, w tym samym czasie, kiedy jenerał Bugeaud wymiatał Paryż jawny; było to podwójną czynnością z jednym celem, której wymagała dwojaka strategja siły publicznej, reprezentowanej u góry przez armję, a na dole przez policję. Trzy plutony ajentów i uprzątaczy kanałów przeglądało podziemną otchłań Paryża, pierwszy brzeg prawy, drugi brzeg lewy, trzeci zaś miasto właściwe.
Ajenci byli uzbrojeni w karabiny, kastety, sztylety i szpady.
Tem co w tej chwili kierowanem było na Jana Valjean, była latarnia patrolu prawego brzegu.
Patrol ten zwiedzał dopiero galerję krzywą i trzy przejścia, znajdujące się pod ulicą Cadran. Podczas gdy znajdował się w głębi tych przejść, Jan Valjean napotkał na swej drodze wejście do galerji, uznał je węższem od przejścia głównego i nie wchodził tam wcale. Poszedł mimo niej. Policjantom, wychodzącym z galerji Cadran, zdawało się, że słyszą odgłos kroków w kierunku kanału środkowego. Były to w istocie kroki Jana Valjean. Sierżant, dowodzący patrolem, podniósł latarnię, a ludzie jego zaczęli rozpatrywać się w ciemnościach, w kierunku, skąd dochodził ten szmer.
Dla Jana Valjean była to chwila, niepodobna do opisania.
Szczęściem, jeżeli on dobrze widział latarnię, to nawzajem latarnia widziała go źle. Była ona światłem, a on był cieniem. Przytem był on daleko i pomięszany z ciemnością, miejscową. Przycisnął się do muru i stanął.
Zresztą Jan Valjean nie zdawał sobie sprawy z tego co się mogło poruszać po za nim. Bezsenność, brak żywności, wzruszenia, rozmarzyły i jego także. Widział migające się światło i dokoła tego światła widział larwy. Co to było? Nie rozumiał wcale.
Skoro Jan Valjean się zatrzymał, szmer ustał.
Ludzie, należący do patrolu, słuchali i nic nie słyszeli, patrzyli i nic nie dostrzegli. Zaczęli się naradzać.
W owym czasie, w tym punkcie kanału Montmartre był rodzaj placu zwanego służbowym, zniesionego później z przyczyny małego wnętrznego jeziora, które tworzyło się na nim przez zebranie się po większych burzach potoków wody deszczowej. Patrol mógł się skupić w tym punkcie.
Jan Valjean spostrzegł, że owe larwy zrobiły rodzaj koła. Głowy zbliżyły się i szeptały do siebie.
Wypadkiem narady było przekonanie, że się zwiedli, że szmeru wcale nie było, że dalej nie ma nikogo, że byłoby bezużytecznem zapuszczać się w kanał środkowy, że byłoby to traceniem czasu, lecz że trzeba pośpieszać ku Saint-Merry; że jeśli znajdzie się coś do roboty i jaki „buzyngot“ do „wytropienia“ to chyba w tamtej części ścieków.
Sierżant dał rozkaz zwrócić się na lewo, ku otworom wychodzącym do Sekwany. Gdyby powzięto myśl rozdzielenia się na dwa oddziały i udania się w dwóch kierunkach, Jan Valjean byłby schwytanym. Wszystko tym sposobem wisiało na włosku. Prawdopodobnem jest jednakże, że instrukcje prefektury, przewidując możebność walki i powstańców w znaczniejszej liczbie, zabraniały patrolom dzielić się na części. Patrol zatem poszedł dalej, pozostawiając za sobą Jana Valjean. Ze wszystkich jego poruszeń Jan Valjean zrozumiał tylko przyćmienie latarni, która zwróciła się nagle w innym kierunku.
Przed odejściem, sierżant, dla zaspokojenia policyjnego sumienia, wystrzelił z karabinu w stronę, którą, opuszczali, w kierunku Jana Valjean. Huk strzału echo podawało echu, niby ryczenie tej tytanicznej paszczęki. Odłamek tynku, spadły w strumyk i rozbryzgujący wodę o kilka kroków od Jana Valjean, oznajmił mu, że kula trafiła w sklepienie prawie po nad jego głową.
Kroki równe i powolne odbijały się jeszcze po lochu przez chwil kilka, odgłosem coraz bardziej słabiejącym, w skutek zwiększającej się odległości; grupa czarnych postaci, zagłębiała się coraz dalej, światło latarni migało się i wahało, tworząc na sklepieniu smug czerwonawy, który zmniejszał się coraz, a następnie znikł zupełnie i zaległa cisza głęboka; powróciła ciemność nieprzejrzana, ślepota i głusza objęły znowu panowanie nad ciemnością, a Jan Valjean, nie śmiejący jeszcze się poruszyć, pozostał dość długo przyciśnięty do muru, z nastawionem uchem, z natężoną źrenicą, patrząc na powolne znikanie tego orszaku widm patrolujących.
Należy oddać policji owych czasów tę sprawiedliwość, że nawet w najdrażliwszych okolicznościach publicznych, niezachwianie wypełniała trudny swój obowiązek dozoru i baczności. Powstanie nie było bynajmniej w jej oczach pozorem do popuszczenia cugli złoczyńcom i zaniedbania społeczeństwa, dlatego że rząd był w niebezpieczeństwie. Zwykłą służbę pełniła ona ściśle obok służby nadzwyczajnej i nie przestraszało ją to. W chwili poczęcia wypadku publicznego, mogącego mieć nieobrachowane skutki, pod naciskiem możebnej rewolucji, nie pozwalając sobie przeszkadzać ani powstaniu ani barykadom, ajent policyjny „tropił“ złodzieja.
Jedna właśnie z podobnych operacji odbyła się po południu 6 czerwca nad brzegiem Sekwany, na wyniosłości lewego wybrzeża, nieco po za mostem Inwalidów.
Wyniosłego tego wybrzeża nie ma już dzisiaj.
Widok miejsca zmienił się od tego czasu.
Na tem to wybrzeżu, dwaj ludzie, oddzieleni od siebie pewną odległością, zdawali się obserwować wzajemnie, tak jednak, że jeden unikał drugiego. Ten, który szedł naprzód, starał się oddalić, ten zaś, który szedł za nim, starał się przybliżyć.
Była to niby partja szachów, grana zdaleka i w milczeniu. Ani jeden ani drugi nie zdawał się śpieszyć, tak jakby każdy z nich obawiał się zbytecznym pośpiechem podwoić kroki swojego partnera.
Była to żądza schwytania ścigająca ofiarę, starając się ukryć, że ją ściga. Ofiara była zafrasowaną, i miała się na baczności.
Tropiona zwierzyna i tropiący ją brytan, mieli się do siebie właściwie. Ten, co starał się umknąć, miał niewiele ducha i nędzną minę; ten, co starał się go pochwycić, drab wyniosłej postawy, był tęgiej postawy i musiał być dzielnym w spotkaniu. Pierwszy, czując się słabszym, unikał drugiego, lecz unikał go w sposób nader gwałtowny; gdyby kto mógł nań uważać, dostrzegłby w jego oczach ponurą nienawiść ucieczki i wszystkie groźby obawy.
Wybrzeże było puste, nie było na niem ani jednego przechodnia; nie było nawet przewoźników ani posługaczy w czółnach, poprzywiązywanych miejscami do brzegu.
Możnaby było z łatwością widzieć obu tych ludzi z przeciwnego rogu ulicy i temu ktoby ich zauważył z tej odległości, człowiek, idący naprzód wydałby się istotą najeżoną, obdartą i połamaną, niespokojną i drżącą pod połachmanioną bluzą; drugi zaś osobą klasyczną i urzędową, noszącą surdut pełen powagi, oguzikowanej aż pod brodę.
Czytelnik poznałby może tych dwóch ludzi, gdyby ich zobaczył więcej z bliska.
Jaki był cel ostatniego? Prawdopodobnie ten, żeby ubrać pierwszego nieco cieplej.
Kiedy człowiek ubrany przez państwo ściga człowieka w łachmanach, czyni to dlatego, ażeby z niego zrobić także człowieka ubieranego przez państwo.
Jest także purpura poniżenia.
Prawdopodobnie jakiejś nieprzyjemności i jakiejś purpury tego rodzaju pierwszy starał się uniknąć.
Że drugi dozwalał mu iść naprzód i nie schwytał go jeszcze, przyczyną tego było, według wszelkiego prawdopodobieństwa to, że się spodziewał, iż ścigany będzie miał jakie znaczące spotkanie z jaką gromadką, mogącą być dobrym łupem. Taka delikatna operacja nazywa się „tropieniem.“
Przypuszczenie to jest tem prawdopodobniejszem, że człowiek oguzikowany, spostrzegłszy z wybrzeża na rogu ulicy przejeżdżającą niezajętą dorożkę, dał znak dorożkarzowi; dorożkarz zrozumiał to, poznał zaraz z kim ma do czynienia, ściągnął cugle i zaczął powolnie zdążać od rogu ulicy za dwoma ludźmi. Ponura i obdarta postać idąca naprzód nie spostrzegła tego wcale.
Dorożka przejeżdżała wzdłuż drzew Pól Elizejskich. Widać było po za wałem postać dorożkarza i bat, który trzymał w ręku.
Jedną z sekretnych instrukcji policyjnych, danych ajentom, stanowi ten artykuł: — „Mieć zawsze w pogotowiu powóz miejski, na przypadek.“
Tak manewrując każdy swoim sposobem, ze strategią wyborną, dwaj ci ludzie zbliżyli się do narożnego zjazdu, prowadzącego z ulicy do wybrzeża, po którym dorożkarze, przejeżdżający z Passy zjeżdżali poić konie w Sekwanie. Zjazd ten został zrównanym następnie dla symetrji; konie cierpią pragnienie, lecz oko jest zadowolone.
Prawdopodobnie człowiek w bluzie zamierzy wejść na ulicę tym zjazdem, ażeby spróbować zniknąć na Polach Elizejskich, w miejscu przyozdobionem drzewami, lecz w zamian za to zaopatrzonem dobrze w ajentów policyjnych, gdzie zatem ścigający znalazłby łatwo pomoc w potrzebie.
Ten punkt ulicy nader mało jest oddalonym od domu sprowadzonego z Moret do Paryża w r. 1824 przez pułkownika Brack i zwanego domem Franciszka Igo. Odwach znajduje się tam bardzo blisko.
Ku wielkiemu zdziwieniu swojego obserwatora, człowiek tropiony nie poszedł wcale zjazdem do pojenia. Szedł on dalej wybrzeżem wzdłuż ulicy.
Położenie jego stawało się widocznie krytycznem.
Oprócz rzucenia się do Sekwany, cóż mógł i myślał począć?
Nie miał już żadnego środka dostać się na ulicę; nie było zjazdu ani schodów, a bardzo już blisko było miejsca, w którem załamuje się koryto Sekwany, w pobliżu mostu Jena, gdzie wybrzeże coraz bardziej się zwężające, kończy się cienkim pasem i niknie pod wodą. Doszedłszy tam znalazłby się otoczonym przez mur prostopadły z prawej strony, przez rzekę z lewej i od przodu, przez władzę od tyłu.
Wprawdzie ten kraniec wybrzeża był zasłonięty przed wzrokiem przez kupę ziemi, sześć do siedmiu stóp wysoką, usypaną przez jakieś opadnięcie. Lecz czy ten człowiek mógł myśleć, że się schroni bezpiecznie po za tem rumowiskiem gruzu, które dosyć było obejść, aby go złapać. Byłoby to dzieciństwem. Naiwność złodziei nie sięga tak daleko.
Kupa gruzu tworzyła nad brzegiem wody rodzaj pagórka, wznoszącego się coraz wyżej, aż do prostopadłego muru nadbrzeżnego, ponad którym była ulica.
Człowiek ścigany doszedł do tego wzgórza i obszedł je tak, że przestał być widzianym przez idącego z tyłu.
Ten drugi także przestając widzieć pierwszego, przestał być przez niego widzianym; korzystając z tego porzucił wszelkie udawanie i zaczął iść bardzo szybko. W kilku chwilach był już przy kupie rumowisk i okrążył ją. Tam, zatrzymał się zdumiony. Człowieka, którego ścigał, nie było.
Było to zaćmienie całkowite mężczyzny w bluzie.
Wybrzeże po za kupą gruzów kończyło się najwięcej o trzydzieści kroków, niknąć pod wodą, która dalej uderzała o mur.
Zbieg nie mógł się rzucić do Sekwany, ani wdrapać na mur, nie będąc spostrzeżony przez tego, który szedł za nim. Cóż się więc stało?
Człowiek w zapiętym pod szyję surducie przeszedł do krańca wybrzeża, pozostał w tem miejscu przez chwilę zamyślony, z zaciśniętemi pięściami, ze spojrzeniem badawczem. Zobaczył tam w punkcie, w którym kończyła się ziemia a rozpoczynała woda, kratę żelazną, szeroką, umieszczoną na dole, sklepioną, opatrzoną dużym zamkiem i trzema grubemi zawiasami. Ta krata, rodzaj drzwiczek wybitych u spodu muru, otwierała się na samym skraju wybrzeża. Brunatny strumyk wypływał z niej. Strumyk ten wpadał do Sekwany.
W głębi po za tą ciężką zardzewiałą kratą można było rozpoznać rodzaj korytarza sklepionego.
Człowiek wzruszył ramionami i patrzył na kratę z wyrzutem.
Gdy to spojrzenie nie miało skutku, spróbował ją popchnąć, wstrząsnął nią, lecz się nie otwierała wcale. Prawdopodobnie była ona otwieraną, jakkolwiek nie słychać było najmniejszego skrzypnięcia, co jest rzeczą szczególną dla kraty tak zardzewiałej, lecz pewnem było, że ją nazad zamknięto. To wskazywało, że ten, przed którym te drzwi się otworzyły, był opatrzony, był opatrzonym nie w wytrych, lecz w klucz.
Tę oczywistość zrozumiał wkrótce człowiek wysilający się nad otworzeniem kraty i rzucił jej z oburzeniem tę sensację:
— Djabelnie mocna! — klucz rządowy!...
Później, uspokoiwszy się natychmiast, pomieścił cały orszak przypuszczeń wewnętrznych w szeregu wykrzykników, wymówionych z akcentem prawie ironicznym:
— No! no! no! no!
— Powiedziawszy to, w niewiedzieć jakiej nadziei, czy spodziewając się ujrzeć wyjście człowieka w bluzie, czy wejście innych przez tąż samą kratę, postawił się na czatach po za kupą, gruzów z cierpliwą wściekłością psa więziennego.
Ze swej strony dorożka, która się zupełnie stosowała do jego chodu, zatrzymała się po nad nim w bliskości brzegu. Dorożkarz, przewidując długie oczekiwanie, powkładał łby swoich koni do worka owsa, wilgotnego od spodu, tak dobrze znanego Paryżanom. Nieliczni przechodnie mostu Jena, nim zeszli z niego obracali głowy, żeby popatrzeć przez chwilę na te dwa szczegóły nieruchome krajobrazu: człowieka na wybrzeżu i dorożkę na ulicy nadbrzeżnej.
Jan Valjean zaczął iść dalej i nie zatrzymywał się więcej.
Pochód ten stawał się co chwila trudniejszym, spadzistość sklepień jest zmienna; wysokość ich średnia wynosi około pięciu stóp sześciu cali i obliczoną została na wzrost człowieka; Jan Valjean był zmuszonym schylać się, ażeby nie uderzać Marjusza o sklepienie, trzeba było co chwila uginać, następnie podnosić się i bezustannie obmacywać ściany. Wilgoć kamieni i ślizkość pokładu spodniego stanowiły zły punkt oparcia, tak dla ręki jak dla nogi. Dostał się on w ohydne gnojowisko miasta. Przerywane odblaski otworów ukazywały się w bardzo odległych przerwach i jaśniały tak blado, że jasne światło słońca wysuwało się księżycowym blaskiem; wszystko zresztą było brudem, wyziewem, dusznością i cieniem. Jan Valjean czuł głód i pragnienie; pragnienie nadewszystko; tam zaś, jak morze, było miejsce pełne wody, której nie można pić. Jego siła, cudowna, jak to wiemy, i nader mało osłabiona przez wiek, dzięki czystemu i trzeźwemu życiu, zaczynała jednak omdlewać. Nadchodziło znużenie, a zmniejszające się siły, czyniły ciężar coraz większym. Marjusz może umarły, ciążył ciężarem ciał bezwładnych. Jan Valjean utrzymywał go tak, że nie naciskał jego piersi, i że oddychanie mogło się odbywać jak można było najlepiej. Czuł on około swych nóg szybko przebiegające szczury. Jeden z nich był tak dzikim, że go ugryzł. Od czasu do czasu przez otwory ściekowe dochodziło doń tchnienie świeżego powietrza; i to tylko ożywiało go nieco.
Mogła być blisko trzecia po południu, gdy doszedł do kanału środkowego.
Zadziwiło go zaraz natychmiastowe rozszerzenie się pieczary. Znalazł się nagle w galerji, której ścian nie dosięgały obie wyciągnięte ręce i pod sklepieniem, którego nie dotykała jego głowa. Wielki kanał rzeczywiście ma osiem stóp szerokości, a siedem stóp wysokości.
W punkcie, w którym kanał Montmartre łączy się z wielkim kanałem, dwie inne galerje podziemne, to jest galerja Prowancji i galerja Opactwa przecinają się wzajemnie. Wchodząc między te cztery drogi, człowiek mniej roztropny byłby niezdecydowanym. Jan Valjean wybrał najszerszą, to jest kanał Środkowy. Lecz tutaj powracało pytanie: czy iść na dół czy pod górę? Sądził, że położenie było naglącem, i że potrzeba było bądź co bądź, dostać się czemprędzej do Sekwany. Mówiąc innemi słowy, potrzeba było iść na dół. Zwrócił się więc na lewo.
Postąpił jak najlepiej. Byłoby błędem mniemać, że kanał środkowy ma dwa wyjścia, jedno przy Bercy, a drugie około Passy, i że jest, jak się zdaje wskazywać jego nazwa, środkowym pasem podziemnym Paryża po prawym brzegu Sekwany. Wielki kanał, będący tylko, przypomnijmy to sobie, dawnym strumykiem Ménilmontant, kończy się, jeżeli go przejdziemy pod górę, ślepym wąwozem, bez wyjścia, w punkcie swojego wypływu, to jest u swego źródła, u stóp pagórka Ménilmontant. Nie ma on żadnej komunikacji bezpośredniej z rozgałęzieniem ścieków, gromadzących wody Paryża po za dzielnicą Popincourt i zlewającą się do Sekwany kanałem Amelot, poniżej dawnej wyspy Wilczej. To rozgałęzienie, uzupełniające kanał zbiorowy, oddzielonem jest od niego pod samą już ulicą Ménilmontant wałem kamiennym, oznaczającym punkt rozdziału zlewów górnych i dolnych. Gdyby Jan Valjean poszedł pod górę, dostałby się po tysiącznych wysileniach, wyczerpany znużeniem, konający, w ciemnościach, do ściany bez przejścia. Byłby zgubiony.
Biorąc ściśle, nawet stamtąd, wróciwszy się nieco nazad, udając się przez przejście Dziewic Kalwarji, pod warunkiem, żeby się nie zatrzymał lub zabłąkał w rodzaju gęsiej łapy podziemnej u zbiegu kanałów ulicy Boucherat, idąc następnie korytarzem Św. Ludwika, później zwracając się na lewo przez przesmyk St. Gilles, dalej kierując się na prawo i unikając galerji Św. Sebastjana, mógł się dostać do kanału Amelot, a stąd, przypuszczając, żeby się nie zabłąkał jeszcze w rodzaju F, znajdującego się pod Bastylją, mógłby trafić na wyjście do Sekwany w bliskości Arsenału. Lecz na to potrzeba było znać gruntownie we wszystkich rozgałęzieniach i przejściach olbrzymią rosochatość ścieków. Otóż, jakeśmy to już powiedzieli, Jan Valjean nie znał wcale tej strasznej otchłani, którą szedł, i gdyby go zapytano w czem się znajduje, odpowiedziałby; w głębiach nocy.
Instynkt posłużył mu dobrze. Iść na dół było rzeczywiście możebnem zbawieniem.
Wyminął po prawej stronie dwa przejścia, zgięte w kształty pazura, pod ulicą Lafitte i ulicą Św. Jerzego, oraz długi połamany korytarz Chaussée d’Antin.
Nieco po za ściekiem, który prawdopodobnie był kanałem Św. Magdaleny, zatrzymał się. Był bardzo zmęczonym. Okienko dosyć szerokie, prawdopodobnie wychodzące z ulicy Anjou, dawało dosyć światła. Jan Valjean, z tą łagodnością poruszeń, jaką brat miałby dla rannego brata, złożył Marjusza na występie muru w kanale. Zakrwawione oblicze Marjusza pod bladem światłem okienka, zdawało się, jak w głębi grobu. Miał on oczy zamknięte; włosy przywarte do skroni, niby pędzle zaschłe w farbie czerwonej, ręce wiszące i bezwładne, członki zimne, krew zsiadłą w kącikach warg. Zaschła krew zgruźliła się w węzłach jego chustki na szyi, koszula przylgła do ran, sukno odzieży tarło otwarte nacięcia żywego ciała. Jan Valjean, uchyliwszy końcem palców ubrania, położył rękę na jego piersi; serce biło jeszcze. Jan Valjean podarł jego koszulę, obwiązał rany, jak mógł najlepiej i zatrzymał odpływającą krew; następnie schyliwszy się w tym półcieniu nad Marjuszem, bez świadomości i prawie bez tchnienia, patrzył na niego z niedającym się opisać wstrętem.
Poprawiając odzież Marjusza, znalazł w jego kieszeniach dwie rzeczy: chleb, którego zapomniał od wczoraj i pugilares. Zjadł chleb i otworzył pugilares. Na pierwszej karcie — znalazł cztery wiersze, napisane przez Marjusza. Przypominamy je sobie:
„Nazywam się Marjusz Pontmercy. Trupa mojego zanieść do mojego dziadka pana Gillenormand, ulica Panien Kalwarji, N. 6, w Marais“.
Jan Valjean przy świetle okienka przeczytał te kilka wierszy, i pozostał przez chwilę jakby pogrążonym w samym sobie, powtarzając półgłosem: ulica Panien Kalwarji, numer szósty, pan Gillenormand. Włożył nazad pugilares do kieszeni Marjusza. Jadł nieco i siła mu powróciła; wziął znowu Marjusza na plecy, oparł troskliwie jego głowę na prawej swojej łopatce i zaczął dalej iść w dół kanału.
Wielki kanał, kierujący się według spadku doliny Ménilmontant, ma około dwóch mil francuskich długości. Jest on brukowany w znacznej części swego przebiegu.
Tej pochodni nazwisk ulic Paryża, przy której objaśniamy czytelnikom pochód podziemny Jana Valjean, Jan Valjean nie miał wcale. Nic go nie objaśniały, jaką okolicę miasta przebiega, i jaką odbył przeprawę. Jedynie coraz większa bladość promyków światła, które spotykał od czasu do czasu, wskazywała mu, że słońce ustępowało z bruku i że dzień się skończy niedługo; tylko turkot powozów po nad jego głową, który się z ciągłego przemienił na przerywany, a następnie prawie ustał zupełnie, kazał mu wnosić, że już nie znajduje się pod środkowym Paryżem, że się zbliżył do jakiejś samotnej dzielnicy, sąsiadującej z zamiejskiemi bulwarami lub oddalonemi ulicami pobrzeża. Tam, gdzie jest mniej domów i mniej ulic, ścieki mają mniej otworów. Ciemność powiększała się do koła Jana Valjean. On jednak nie przestawał wcale iść dalej, macając ściany w ciemnościach.
Nagle ciemność ta stała się straszną.
Jan Valjean uczuł, że wszedł w wodę, i że nie miał już przed stopami bruku, lecz mur.
Zdarza się niekiedy w pewnych okolicach Brytanji lub Szkocji, że człowiek, podróżny lub rybak, idący błotną niziną po oddalonym brzegu jakiej rzeki, spostrzega się nagle, że od kilku chwil idzie z pewną trudnością. Grunt pod jego stopami jest jakby ze smoły; podeszwa przylega do niego; nie jest to już piasek lecz lep. Wybrzeże jest zupełnie suche, lecz za każdym krokiem, jaki na niem postawi, skoro tylko chce podnieść nogę, miejsce, które się wycisnęło, napełnia się wodą. Oko zresztą nie spostrzega żadnej zmiany, ogromna płaszczyzna jest niejednostajną i spokojną, cały obszar piasku wygląda jednakowo, nic nie odróżnia gruntu twardego jeszcze, od gruntu, który już nie ma podstawy; wesoła chmara owadów nadmorskich skacze tłumnie na wędrowca. Człowiek idzie dalej, prosto opiera się o ziemię, stara się przybliżyć do brzegu. Nie jest on niespokojnym. Niepokoić się ma? dlaczegoż? Jednakże uczuwa coś, jakby ciężar jego nóg wzrastał za każdym krokiem, który czyni. Nagle zapadać się zaczyna. Zagłębia się na dwa już lub trzy cale. Musi nie iść dobrą drogą; zatrzymuje się, by ją rozpatrzeć. W tej chwili spogląda na swoje nogi. Nogi jego już znikły. Piasek je pokrywa; wyciąga nogi z piasku, chce powrócić nazad, obraca się w tył, zagłębia się jeszcze bardziej. Piasek dochodzi mu do kostek; wyrywa się z niego i rzuca się na lewo, piasek pokrywa do połowy jego łydki; rzuca się na prawo, piasek dochodzi pod kolana. Wtedy rozpoznaje z nieopisanym przerażeniem, że się dostał na brzeg ruchawy, i że się znajduje w tym ruchomym płynie, w którym człowiek zarówno nie może chodzić, jak ryba pływać nie może. Rzuca ciężar, jeżeli niesie jaki, pozbywa się balastu, jak okręt w niebezpieczeństwie, lecz i to już po czasie, piasek dochodzi mu po za kolana.
Woła, powiewa kapeluszem lub chustką, piasek obejmuje go coraz bardziej; jeżeli brzeg jest pusty, jeżeli ziemia jest zbyt odległą, jeżeli ława piasku zbyt głęboka, jeżeli nie ma bohaterów w okolicy, wtedy wszystko się skończyło, skazanym jest na zapadnięcie. Skazanym jest na to pogrzebanie straszne, długie, nieruchome, nieprzebłagane, którego niepodobna opóźnić, ani przyśpieszyć, które trwa godziny, które trwa bez końca, które pochłania go stojącego, wolnego, w zupełnem zdrowiu, które go ciągnie za nogi, które za każdem wysileniem, jakie czyni, za każdym krzykiem, jaki wydaje, zanurza go nieco głębiej, które zdaje się go karać za jego wytrwałość, podwojeniem swego pośpiechu, które powolnie wprowadza człowieka do ziemi, pozostawiając mu cały czas do patrzenia na horyzont, na drzewa, na zielone wioski, na dymy, wznoszące się z kominów oddalonych miasteczek, na statki, żeglujące po morzu, na przelatujące ze śpiewem ptaszęta, na słońce, na niebo. Zapadnięcie — to grób, co się zamienił w bagno i z głębi ziemi wychodzi po żywych. Każda chwila jest pogrzebową, nieprzebłaganą. Nieszczęśliwy próbuje usiąść, położyć się, oprzeć rękami. Wszystkie te ruchy pchają go w głąb ziemi; prostuje się i jeszcze bardziej się zagłębię czuje się połkniętym; ryczy, błaga, woła na chmury, wyciąga ręce, rozpacza. Oto już zapadł w piasek po brzuch; oto piasek dosięga piersi; oto pozostał już tylko popiersiem. Wyciąga ręce, wydaje wściekłe wrzaski, zatapia paznogcie w bagnisku, pragnie się utrzymać na tym popiele, opiera łokciami, pragnąc się wyrwać z tej rzadkiej otchłani, oddycha gwałtownie; piasek się wznosi. Oto już doszedł ramion, dochodzi szyi, twarz samą tylko widać jeszcze. Usta wydają krzyk, lecz piasek je zasypuje; milczenie. Oczy patrzą jeszcze, lecz piasek je zamyka; noc. Następnie niknie czoło, część włosów tylko widać po nad piaskiem; wysuwa się ręka, przebijając powierzchnię brzegu, porusza się i wstrząsa, lecz po chwili znika. Okropny koniec człowieka!
Niekiedy jeździec zapada się tak z koniem, niekiedy woźnica zapada się z wozem; wszystko pochłania piasek. Jest to takież samo rozbicie, jak na wodzie. Ziemia zatapia człowieka. Wydaje się równiną, a jest głębią. Przepaść też umie być zdradliwą.
Tak okropna przygoda, zawsze możebna na tem lub owem piasczystem wybrzeżu morskiem, była możebną trzydzieści lat temu w ściekach paryskich.
Przed dokonaniem ważnych prac, rozpoczętych w r. 1833, otchłań podziemna Paryża podlegała takim nagłym zapadaniom się.
Woda przesiąkała do niektórych spodnich pokładów ziemi i podstawa kanału, którą stanowił bruk w dawnych ściekach, a wapno hydrauliczne na betonie w nowych galerjach, nie mając punktu oparcia, uginało się. Ugięcie się w podłodze tego rodzaju, to rozpadlina, to zatop. Pokład spodni kanału rysował się w pewnej długości. Te rozpadliny, te przepaści błotne nazywały się w języku specjalnym topielami. Co to jest topiel? Jest to ruchomy piasek brzegów morskich, nagle napotkany pod ziemią; jest to stok góry Św. Michała w kanale. Grunt przemokły zdaje się jakby rozpuszczonym, wszystkie jego cząsteczki są niby w zawieszeniu w pół-płynnej masie; nie jest to już ziemia i nie jest to woda. Głębokość tego często bardzo wielka. Niema nic straszniejszego nad spotkanie się z taką, miejscowością. Jeżeli przeważa w niej woda, śmierć jest szybką, następuje pochłonięcie; jeżeli przeważa ziemia, śmierć jest powolną, następuje zapadnięcie.
Czy wyobrażacie sobie taką śmierć? Jeżeli zapadnięcie się jest strasznem na brzegu morza, jakiem że ono musi być w kloace? zamiast otwartego powietrza, jasnego światła, zupełnego dnia, pogodnego nieba, oddalonego gwaru, tych wolnych chmurek, z których pada życie, tych statków, spostrzeganych zdaleka, tej nadziei pod wszelaką postacią, przechodniów przypuszczalnych, ratunku możebnego do ostatniej chwili, zamiast tego wszystkiego głucha cisza, oślepiająca ciemność, czarne sklepienie, wnętrze gotowego już grobu, śmierć w głębi kału pod pokrywą ziemi; powolne zanurzenie w odchodach, kamienna skrzynia pełna błota, z której duszność otwiera szpony i chwyta za gardło; ściek plugastwa, zalewający czkawkę śmiertelną; kał zamiast brzegu, wodoród siarczany zamiast uraganu, gnój zamiast morza! i wołać, zgrzytać zębami, kręcić się i szarpać, i konać... wiedząc o tem mieście ogromnem, które temu pomódz nie może, choć jest tak blisko nad głową!
Nieopisaną jest okropność takiej śmierci. Na stosie, w rozbiciu morskiem, można być wielkim; w płomieniach, równie jak na falach, postawa wspaniała jest możebną; można się tam przeistoczyć, padając w przepaść. Lecz tutaj nigdy. Śmierć tu jest brudną. Wyzionąć ducha jest tu poniżeniem. Przed oczyma stają ohydne widziadła. Błoto jest synonimem wstydu. Śmierć to jest mała, brzydka, podła. Umrzeć w beczce małmazji, jak Clarence, jako tako; lecz w błotnym dole, d’Eszoubleau, to strasznie. Szarpać się w tych głębinach jest ohydnem, w samej chwili konania pokalać się! Miejsca te mają dosyć ciemności, ażeby się zdawały piekłem, i dosyć błota, ażeby się nie zdawały czem innem, jak kałużą, i ginący tam nie wie czy się przemienia w widmo, czy w ropuchę.
Wszędzie zapewne grób jest smutnym, lecz tutaj jest on szkaradnym.
Głębokość topieli jest rozmaitą; rozmaitą jest także ich długość i gęstość, stosownie do więcej lub mniej przepuszczalnego podziemia. Niekiedy topiel jest głęboka na trzy do czterech stóp; niekiedy na osiem do dziesięciu; czasami wcale znaleść dna nie można. Tu kał jest prawie twardym, tam znów prawie płynnym. W topieli Lunière człowiek pogrążałby się cały dzień, przeciw nie błoto Phélippeaux w pięć minut by go pochłonęło. Kał utrzymać może większy lub mniejszy ciężar, stosownie do swojej gęstości. Dziecię może się ocalić tam, gdzie zapadnie mężczyzna. Pierwszem prawem ocalenia jest pozbycie się wszelkiego rodzaju ciężaru. Rzucić worek narzędzi, kosz albo skrzynkę, było pierwszą czynnością oczyszczaczy kanałów, skoro spostrzegli, że grunt pod niemi się ugina.
Topiele powstawały z różnych przyczyn, z powodu kruchości gruntu, z przyczyny jakiegoś obsypania się w głębi, gwałtownych nawałnic letnich, bezprzestannej wilgoci zimowej, lub długich drobnych deszczów. Niekiedy ciężar okolicznych domów, napierając na grunt iłowaty lub piaszczysty, uginał i wykrzywiał sklepienia podziemnych galerji, lub też pokład ich spodni załamywał się i opadał pod tem rujnującem parciem. Obruszenie się Panteonu skruszyło w ten sposób, przed stuleciem, wklęsłości góry św. Genowefy. Gdy kanał się obrusza pod naciskiem murów, nadwerężenie w niektórych razach objawia się na ulicach przez rodzaj rozpadliny w bruku w kształcie zębów piły; taka rozpadlina ukazuje się w kształcie wężownicy, na całej długości porysowanego sklepienia, i wówczas, złe jest widzialnem, można mu szybko zaradzić. Zdarza się jednak często, że nadwerężenie wewnętrzne nie prowadzi za sobą żadnego zewnętrznego skażenia. W tak ich wypadkach biada oczyszczaczom. Wchodząc nieostrożnie do obruszonego kanału, narażają się na śmierć. Stare spisy podają wiadomość o kilku oczyszczaczach, zapadniętych w ten sposób w głębiach topieli. Znaleźć tam można kilka nazwisk; między innemi jest wzmianka o jednym z oczyszczaczy, który się zapadł w pobliżu otworu ulicy Zapustnej, zwanym Błażej Poutrin; ten Błażej Poutrin był bratem Mikołaja Poutrin, ostatniego grabarza cmentarza zwanego Kostnicą Niewiniątek w r. 1785, to jest w epoce, w której sam ten cmentarz żyć przestał.
W tych kronikach mieści się także ów młody i wytworny wicehrabia d’Escoubleau, któregośmy wspomnieli powyżej, jeden z bohaterów oblężenia Leridy, do której szturm przypuszczano w jedwabnych pończochach ze skrzypkami na czele. D’Escoubleau, spostrzeżony raz w nocy u swej kuzynki, księżnej de Sourdis, utonął w przepaści kanału Beautrillis, którędy chciał uciekać, unikając księcia. Pani de Sourdis, gdy jej opowiadano tę śmierć, zażądała flakonika, i zapomniała płakać, gwałtownie wąchając pachnidła. W podobnych razach nie wytrwa nawet miłość, kloaka ją tłumi. Thisbe zatyka nos przed Pyramem i mówi: Pfe!...
Jan Valjean natrafił na grunt obsunięty.
Tego rodzaju zapadanie się ziemi często zdarzało się wówczas na Elizejskich Polach, gdzie grunt z trudnością mógł być używany do robót hydraulicznych i nietrwale utrzymywał budynki podziemne z powodu, że był nadzwyczajnie sypki. Ten brak ścisłości gruntu przewyższał nawet sypkość piasków dzielnicy Św. Jerzego, gdzie musiano kłaść grube warstwy cementu podobnie jak w gliniastych pokładach dzielnicy Męczenników, tak miękkich, że przejście pod galerją Męczenników musiano wyrobić za pomocą lanej z żelaza rury. Gdy w r. 1836 zburzono dla przebudowania pod przedmieściem Św. Honorjusza stary kanał ściekowy, w którym w tej chwili znajdował się Jan Valjean, ruchomy piasek, będący pod Polami Elizejskiemi aż do Sekwany tyle stawiał przeszkód, że robota trwała blisko pół roku, ku wielkiemu niezadowoleniu mieszkańców nadbrzeżnych, zwłaszcza właścicieli domów i powozów. Roboty były nietylko trudne, ale niebezpieczne; prawda że w owym czasie przez półpięta miesiąca padały deszcze i trzy razy wylewała Sekwana.
Topiel, którą napotkał Jan Valjean powstała z wczorajszej ulewy. Bruk źle utrzymywany obsunął się i zalany został wodą deszczową. Woda dostała się szczelinami i utworzyła jakby sadzawkę. Ocembrowanie obsunięte zanurzyło się w kałuży. Na jak wielkiej przestrzeni? trudno było odgadnąć. Ciemność zaległa gęstsza niż gdzieindziej. Była to dziura błotnista w nocnej jaskini.
Jan Valjean uczuł, że bruk usuwa się pod jego nogami. Wszedł w błoto. Woda była na powierzchni a grząski kał na dnie. Nie było wyboru; wracać niepodobna, należało iść dalej. Marjusz konał, Jan Valjean był wyczerpany. Zresztą gdzieżby poszedł? Jan Valjean ruszył naprzód. Przytem z brzegu oparzelisko nie było głębokie. W miarę jednak jak postępował, nogi zanurzały się coraz głębiej. Wkrótce miał błoto po kostki a wodę po kolana. Szedł unosząc Marjusza ile możności nad wodą. Teraz miał błoto po kolana a wodę do pasa. Niepodobna było się cofać, zanurzał się coraz głębiej. To błoto dość gęste na ciężar jednego człowieka widocznie nie mogło dwóch utrzymać. Po jednemu, Jan Valjean i Marjusz możeby się wydostali. Jan Valjean szedł dalej, trzymając na rękach tego umierającego, który może był trupem.
Woda sięgała mu pod pachy; czuł że się zapada; zaledwie się mógł poruszać w głębokiem błocie. Gąszcz, który go podtrzymywał był zarazem przeszkodą. Niósł ciągle Marjusza, dobywając sił ostatka i szedł dalej, ale się zanurzał. Tylko głowę miał nad wodą i wyciągnięte nad nią ręce, w których niósł Marjusza. W starych obrazach potopu, w podobny sposób matka niosła swego jedynaka.
Zanurzył się jeszcze i przechylił twarz, by mógł oddychać nie wciągając w siebie wody. Ktoby go widział w tej ciemności pomyślałby, że to maska pływająca w cieniu; jak przez mgłę dostrzegał nad sobą zwieszoną głowę i bladą, zmartwiałą twarz Marjusza; zrobił rozpaczne wysilenie i posunął naprzód nogę; noga uderzyła o coś twardego: jakiś punkt oparcia. Czas był zaiste.
Wyprostował się, wyciągnął nogę i z pewną wściekłością, uczepił się tego punktu oparcia. Zdawało mu się, że wstąpił na pierwszy stopień schodów, prowadzących do życia.
Ten punkt oparcia, napotkany w błocie w chwili ostatecznej był początkiem drugiego końca ocembrowania. które ugięło się nie zerwawszy, niby deska z jednej sztuki. Dobrze zbudowane bruki tworzą sklepienie i mają tę trwałość. Kawał cembrowiny, zatopiony w części, ale trwały był istotną poręczą; raz jej uchwyciwszy się, ocalałeś. Jan Valjean wdarł się na to wzgórze i wydostał z oparzeliska.
Wychodząc z wody, potknął się o kamień i padł na kolana. Pomyślał, że wypadek był zrządzeniem Opatrzności i klęczał czas pewien, zasyłając w duchu nie wiemy już jakie słowa do Boga.
Powstał drżący, zlodowaciały, zgarbiony pod brzemieniem umierającego młodzieńca, okryty cuchnącem błotem, z duszą pełną przedziwnej jasności.
I znowu puścił się w drogę.
Jan Valjean jeśli nie postradał życia w topieli, za to zupełnie stracił siły. Ostatnie wysiłki wyczerpały go zupełnie. Tak był teraz zmęczony, że co kilka kroków zatrzymywał się i wspierał o ścianę, by spocząć. Raz usiadł na murku, chcąc zmienić postawę Marjusza i sądził, że już się nie ruszy z miejsca. Ale jeżeli zamarły w nim siły, energja żyła jeszcze. Podniósł się i szedł dalej.
Szedł z rozpaczą, prawie prędko, zrobił tak ze sto kroków, nie podnosząc głowy, prawie nie oddychając, i nagle uderzył się, o ścianę. Doszedł do zakrętu kanału i napotkał mur. Podniósł oczy i daleko przed sobą spostrzegł światło. Tym razem nie było to straszne światło, ale dobre, białe światło słoneczne.
Jan Valjean zobaczył wyjście.
Dusza potępiona, gdy z kotła dostrzega nagle wyjście z otchłani, nie co innego doświadczyłaby jak Jan Valjean. Na szczątkach opalonych skrzydeł uleciałaby szalenie ku promienistym wrotom. Jan Valjean nie czuł już znużenia, nie czuł ciężaru Marjusza, odzyskał nogi stalowe i raczej biegł niż szedł. W miarę jak się zbliżał, wyjście rysowało się coraz wyraźniej. Był to łuk kabłąkowaty niższy od sklepienia, które ścieśniało się stopniowo, i węższy od galerji, która skurczała się w miarę jak się obniżało sklepienie. Tunel kończył się rodzajem lejka; zwężenie szkodliwe, wzorem furtki więziennej, loiczne w ciurmie, nie loiczne w kanale ściekowym: to też później je poprawiono.
Jan Valjean doszedł do wyjścia.
Tu, zatrzymał się.
Było to wyjście w istocie, ale wyjść nie było można.
Łuk zamknięty był silną, kratą, a krata według wszelkiego prawdopodobieństwa rzadko obracająca się na zardzewiałych zawiasach, zamknięta była w osadzie kamiennej mocnym zamkiem, czerwonym od rdzy i podobnym do cegły ogromnej. Widać było dziurę od klucza i ogromne żelazo, zagłębione w zamku na dwa spusty. Był to jeden z tych wyrobów ślusarskich, używanych w warowniach, w które obfitował stary Paryż.
Za kratą wolne powietrze, rzeka, dzień biały i brzeg wąski, po którym jednak przejść było można. Tam dalej bulwary. Paryż — otchłań, w której ukryć się tak łatwo, szeroki widnokrąg, swoboda. Na prawo, w dół Sekwany, widać było most Jena, a na lewo most Inwalidów; miejsce wygodne by doczekać nocy i umknąć. Był to jeden z najsamotniejszych punktów Paryża; wybrzeże nawprost Wielkiego Głazu. Muchy wlatywały i wylatywały przez kraty.
Mogło być w pół do dziewiątej wieczór. Zmrok zapadał.
Jan Valjean złożył Marjusza wzdłuż muru na suchej części cembrowiny, zbliżył się do kraty i ujął dwoma pięściami pręty żelazne: wstrząśnienie było wściekłe, lecz nie poruszyło kraty. Jan Valjean chwytał pręt jeden po drugim spodziewając się, że wyrwie najsłabszy i z jego pomocą wysadzi kratę lub zdruzgocze zamek. Żaden pręt się nie ruszył. Zęby tygrysa nie są silniej osadzone. Niepodobieństwo wyważyć czem kratę. Przeszkoda niezwalczona. Żadnego sposobu wydobyć się na zewnątrz.
Więc musi tu zostać na zawsze? Co począć? zawrócić nazad? znowu rozpocząć straszną podróż podziemną, nie miał na to siły. Zresztą jak powtórnie przebyć tę topiel, z której tylko cudem się wydobył? A dalej, wszak za kałużą krążył rond policji, którego pewnieby dwa razy nie uniknął. Gdzie iść nakoniec? Jaki obrać kierunek? spuszczać się z pochyłości, nie znaczyło dojść do celu. Choćby doszedł do innego wyjścia i to byłoby zamknięte kratą lub zatkane czopem. Niewątpliwie wszystkie wyjścia były w ten sposób zamknięte. Tylko przypadek oderwał kratę, przez którą wszedł, ale widocznie wszystkie inne były zaryglowane. Umknąwszy, wpadł do strasznego więzienia.
Stało się. Cokolwiek uczynił Jan Valjean było nieużyteczne. Wyczerpał siły i nie dopiął celu.
Zostali ujęci w posępną, niezmierną pajęczynę śmierci i Jan Valjean czuł jak po jej czarnych drgających niciach, straszny pająk przebiega w ciemnościach.
Obrócił się plecami do kraty, padł na bruk przy Marjuszu ciągle nieruchomym, i głowę opuścił na kolana. Żadnego wyjścia. Ostatnie krople śmiertelnej trwogi wystąpiły mu na czoło.
O kim myślał w tem głębokiem znękaniu? Ani o sobie, ani o Marjuszu. Myślał o Cozecie.
Gdy tak rozmyślał zgnębiony, jakaś ręka oparła się na jego ramieniu i odezwał się głos cichy:
— Do równego działu.
Ktoś był w cieniu! Nic bardziej jak rozpacz nie jest do snu podobne. Jan Valjean sądził, że marzy. Nie słyszał kroków. Byćże to może! podniósł oczy.
Jakiś człowiek stał przed nim.
Człowiek ten odziany był w bluzę, miał bose nogi i trzymał w lewem ręku trzewiki. Widocznie zdjął je, by bez szmeru przyjść do Jana Valjean.
Jan Valjean nie wahał się ani chwili. Jakkolwiek niespodziewane było spotkanie, człowieka tego zaraz poznał. Był to Thenardier.
Znienacka rozbudzony z marzenia, Jan Valjean przywykły do nagłych napaści i niespodzianych ciosów, natychmiast odzyskał całą przytomność umysłu. Zresztą stan rzeczy nie mógł się pogorszyć, boleść jego nie mogła się powiększyć, ani sam Thenardier dodać coś do ciemności tej nocy.
Przez chwilę czekał.
Thenardier podniósł rękę prawą do czoła, zrobił daszek, zmrużył oczy i ścisnął wargi z uwagą człowieka, który chce poznać drugiego. Ale mu się nie udało. Jakeśmy powiedzieli, Jan Valjean obrócony był tyłem do światła, a przytem był tak zmieniony, obłocony i zakrwawiony, że nawet we dnie by go nie poznano. Przeciwnik oświecony światłem wprawdzie bladem, ale jasnem, mimo bladości odrazu wpadł w oko Janowi Valjean. Ta nierówność warunków zapewniła pewną przewagę Janowi Valjean w tajemniczym pojedynku, który mieli stoczyć z sobą ci dwaj ludzie. Spotkanie miało miejsce między zakrytym Janem Valjean i odsłonionym Thenardierem.
Jan Valjean zaraz spostrzegł, że Thenardier go nie poznaje.
Przez chwilę patrzyli na siebie w tym półcieniu, jakby mierzyli wzajem swe siły. Thenardier pierwszy przerwał milczenie.
— Co zrobisz, by się stąd wydostać?
Jan Valjean nie odpowiedział.
Thenardier mówił dalej:
— Ani myśl o otworzeniu wytrychem kraty. A jednak musisz stąd wyjść.
— To prawda — rzekł Jan Valjean.
— A więc do równego działu.
— Co chcesz powiedzieć?
— Tyś zabił człowieka, dobrze, ale ja mam klucz.
Thenardier wskazał palcem na Marjusza i mówił dalej:
— Nie znam cię, ale ci dopomogę. Musisz być jednym z przyjaciół.
Jan Valjean zaczynał pojmować. Thenardier brał go za zabójcę.
Thenardier dodał:
— Posłuchaj, towarzyszu. Pewnie nie zabiłeś tego człeka, nie zajrzawszy wprzód co ma w kieszeni. Daj mi połowę, otworzę ci wrota.
I na poły dobywszy gruby klucz z pod dziurawej bluzy, mówił dalej:
— Czy chcesz wydostać się na wolność? Podaję ci sposób.
Jan Valjean „ogłupiał“ nie wierząc własnym oczom. Widocznie Opatrzność ukazywała się w tej ohydnej postaci Thenardiera.
Thenardier poszukał w kieszeniach pod bluzą, wydobył postronek i podał go Janowi Valjean.
— Na — rzekł — w dodatku masz sznurek.
— Na co?
— Potrzeba ci jeszcze kamienia, ale go tam znajdziesz. Leży tam kupa gruzu.
— Na co kamień?
— Niedołęgo, kiedy masz to wrzucić do rzeki, więc potrzebny ci jest kamień i postronek, inaczej będzie to pływało na wierzchu.
Jan Valjean machinalnie wziął sznurek.
Thenardier trząsnął palcami jakby mu nagle przyszła myśl jakaś.
— Ale, powiedzno towarzyszu, jak u licha wydobyłeś się z kałuży? jabym się nie odważył. Pfu! nie bardzo pachniesz.
Po chwili dodał:
— Zadaję ci pytania, ale roztropnie czynisz nie odpowiadając. Dobrze, że się tak przygotowujesz do śledztwa sędziego inkwirenta. A przytem nie mówiąc wcale, nie mówi się głośno. Mniejsza o to. Chociaż nie widzę twej twarzy i nie znam twego nazwiska, nie myśl, że nie wiem kto jesteś i czego chcesz. Wiem doskonale. Trochę potłukłeś tego jegomości, a teraz radbyś go gdzie schować. Szukasz rzeki, wielkiej skrzyni, pokrywającej wszelkie głupstwa. Wydobędę cię z kłopotu. Mam prawdziwą przyjemność dopomódz poczciwemu chłopcu.
Tak chwaląc Jana Valjean za milczenie, widocznie chciał go wyciągnąć na słowo. Pchnął go w ramie żeby dojrzeć rysy twarzy i zawołał zawsze przycichłym głosem:
— Ale wracając do kałuży, zuch jesteś, dalibóg. Czemuś tam nie w rzucił tego człowieka?
Jan Valjean milczał.
Thenardier mówił dalej, wsadzając brodę w szmatę, służącą mu za krawat, z miną poważnego człowieka:
— Może zresztą mądrze postąpiłeś. Jutro robotnicy przyjdą zatkać dziurę w kanale i mogą zobaczyć zapomnianą czerwonkę i od nitki do kłębka dojść aż do ciebie. Ktoś przechodził kanałem! Kto? którędy wyszedł? Czy widziano go jak przechodził? Policja jest bardzo dowcipna. Kloaka zdradzi i zadenuncjuje. Takie rzeczy rzadko się udają, to zwraca uwagę, mało kto robi interesa swoje w kanale, gdy przeciwnie rzeka stoi otworem dla wszystkich. Rzeka to prawdziwy dół wspólny. Po upływie miesiąca złowią twego człowieka siecią pod Saint-Cloud. Ale cóż znajdą? kawał ścierwa, bagatelę! Kto zabił tego człowieka? Paryż. I nawet cię nie poszukają. Dobrześ zrobił.
Im gadatliwszym był Thenardier, tym uporczywiej milczał Jan Valjean. Thenardier znowu wstrząsnął go za ramię.
— A teraz dobijmy targu. Podzielmy się. Widziałeś mój klucz, pokaż mi swoje pieniądze.
Thenardier miał minę dziką, chytrą, nieco groźną ale przyjacielską.
Jedna rzecz uderzała; było coś przymuszonego w ruchach Thenardiera; nie zdawał się zupełnie swobodny, choć nie udawał miny tajemniczej, mówił cicho, czasami kładł palec na ustach i szeptał: sza! Trudno było odgadnąć z jakiego powodu. Nikogo prócz ich dwóch nie było. Jan Valjean myślał, że może inni zbóje byli ukryci w jakim kącie, nie daleko, a Thenardier nie chciał podzielić się z nimi.
Thenardier odezwał się:
— Skończmy żywo. Ile człek miał pieniędzy?
Jan Valjean poszukał w swych kieszeniach.
Jak sobie przypominacie, miał zwyczaj nosić przy sobie pieniądze. Smutne jego życie wymagało ciągłej przezorności i ten zwyczaj stał się jego prawem. Tym razem jednak zaskoczony był niespodziewanie. Wdziewając wczorajszego wieczora mundur gwardji narodowej, pogrążony w ponurych myślach, zapomniał wziąć pugilares. Miał tylko trochę monety w kieszonce od kamizelki. Wywrócił tę kieszeń powalaną błotem i położył na murku cembrowiny luidora, dwie sztuki pięciofrankowe i pięć czy sześć grubych soldów.
Thenardier wyciągnął lewą wargę ze znaczącem skrzywieniem szyi.
— Zabiłeś go za bezcen — rzekł.
Począł poufale macać kieszenie Jana Valjean i kieszenie Marjusza. Jan Valjean nie przeszkadzał mu, głównie zajęty tem, by nie obrócić się do światła. Przetrząsając surdut Marjusza, Thenardier niepostrzeżony od Jana Valjean, ze zręcznością kuglarza odciął kawałek poły i ukrył pod bluzą, prawdopodobnie myśląc, że ten kawałek sukna później posłuży mu do poznania zabójcy i zabitego. Znalazł wszystkich razem pieniędzy trzydzieści franków.
— To prawda — rzekł — obydwaj razem nie macie więcej ani szeląga.
I zapomniawszy o swem słówku: Do równego działu, zabrał wszystko.
Wahał się tylko, czy wziąć grube miedziaki. Po chwili namysłu zgarnął je do kieszeni mrucząc:
— Nie zawadzi! zawsześ jednak bardzo tanio zdmuchnął człowieka.
To uczyniwszy: znowu dobył klucz z pod bluzy.
— Teraz przyjacielu, wychodź. Tu jak na jarmarku, opłaca się wychodząc. Zapłaciłeś, wychodź.
I zaczął się śmiać.
Czy niosąc nieznajomemu pomoc tym kluczem i wypuszczając go na wolność tą kratą miał szczery i bezinteresowny zamiar ocalenia zabójcy, pozwalamy sobie powątpiewać.
Thenardier pomógł Janowi Valjean ułożyć Marjujsza na jego plecach, potem na palcach nóg bosych postąpił ku kracie, kiwając na Jana Valjean by szedł za nim, wyjrzał na zewnątrz, położył palec na ustach, zaczekał chwil kilka i po odbytym przeglądzie, włożył klucz do zamku. Zasuwa usunęła się cicho, bez zgrzytu i drzwi otworzyły. Oczywiście krata i zawiasy starannie pomazane oliwą, otwierały się częściej niżby kto myślał. Ta cichość była złowrogą; czuć w niej było wejścia i wyjścia ukradkowe a milczące, ludzi nocnych i czajenie się zbrodni. Kanał ściekowy oczywiście był we wspólnictwie z jakąś bandą tajemniczą. Milcząca krata ukrywała złoczyńców.
Thenardier na pół otworzył drzwi tyle tylko, by się mógł przecisnąć Jan Valjean, zamknął kratę, dwa razy zakręcił kluczem bez żadnego szmeru i pogrążył się w ciemnościach, stąpając cicho jak tygrys. Po chwili ohydna ta opatrzność zniknęła w nocy.
Jan Valjean był na wolnem powietrzu.
Położył Marjusza na skraju stromego brzegu.
Byli wolni.
Smrodliwe wyziewy, ciemność, zgroza pozostały w tyle. Otaczało ich teraz powietrze zdrowe, świeże, czyste wesołe. Dokoła cisza, ale rozkoszna cisza zachodu słońca na niebie pogodnem. Zmrok zapadał, nadchodziła noc, wielka oswobodzicielka i przyjaciółka tych wszystkich, którym potrzebny jest płaszcz cieniu by wydobyć się z niebezpieczeństwa. Ze wszech stron niebo ukazywało swe oblicze ciche i pogodne. Rzeka zbliżała się do ich stóp ze szmerem pocałunku. Słyszano powietrzny djalog gniazd, które mówiły sobie dobranoc na gałęziach więzów Pól Elizejskich. Kilka gwiazd zaledwie dostrzeżonych na bladym błękicie zenitu, połyskiwały na niezmiernych przestworzach nieba. Wieczór roztaczał nad głowę Jana Valjean wszystkie powaby nieskończoności.
Była to godzina niepewna i wyśmienita, która mówi i tak i nie. Było już dość mroku, by nie być dostrzeżonym w pewnej odległości i jeszcze dość światła, by się poznać z bliska.
Jan Valjean stał przez chwil kilka pod nieprzezwyciężonym wpływem tej pogody dostojnej i pieszczotliwej; zdarzają, się takie minuty zapomnienia; cierpienie przestaje trapić nędzarza i wszystko zaćmiewa się w myśli; spokój jak noc pokrywa marzyciela i pod promieniejącym zmrokiem, na wzór oświetlającego się nieba, dusza jaśnieje jak gwiazda. Jan Valjean mimowolnie utkwił wzrok w tym ogromie pogodnego cieniu roztoczonego nad jego głową; zamyślony wśród majestatycznej ciszy niebios wiekuistych, kąpał się w zachwycie i modlitwie. Potem, jakby mu wróciło uczucie obowiązku, żywo pochylił się ku Marjuszowi i zaczerpnąwszy w dłonie wody, rzucił mu na twarz kilka kropel. Powieki Marjusza pozostały zamknięte; ale otwarte usta oddychały.
Jan Valjean już miał powtórnie zanurzyć ręce w rzece, gdy nagle uczuł jakieś zakłopotanie, jakby za nim ktoś stał, którego nie widzi.
Raz już wspominaliśmy o tem wrażeniu każdemu znanem.
Obrócił się.
W istocie ktoś stał za nim.
Człowiek wyniosłej postaci, odziany w długi surdut, z rękoma założonemi na piersi, w prawej ręce trzymając pałkę z ołowianą gałką, stał o kilka kroków za Janem Valjean schylonym nad Marjuszem.
W zmroku wydawał się widzeniem nadludzkiem. Prostaczek zląkłby się z powodu ciemności, człowiek rozważny z powodu pałki.
Jan Valjean poznał Javerta.
Czytelnik zapewne odgadł, że nie kto inny tylko Javert tropił Thenardiera. Javert po niespodziewanem wyjściu z barykady, udał się do prefektury policji, osobiście zdał sprawę prefektowi na krótkiem posłuchaniu, potem bezzwłocznie udał się do swego obowiązku, którym, jak sobie przypominacie z noty przy nim znalezionej, było czuwanie nad prawem wybrzeżem rzeki od strony Pól Elizejskich, gdzie od pewnego czasu złoczyńcy zwrócili uwagę policji. Tu spostrzegł Thenardiera i śledził jego kroki. Reszta wiadoma.
Pojmiecie także, że owe grzeczne otwarcie kraty dla Jana Valjean było zręcznym przebiegiem Thenardiera. Thenardier ciągle czuł za sobą Javerta; człowiek ścigany ma węch niezawodzący; należało rzucić kość jaką temu ogarowi. Zabójca, doskonała gratka! Takich sposobności z rąk się nie wypuszcza. Thenardier, wypychając za kratę Jana Valjean na swoje miejsce, dawał łup policji, zacierał ślady za sobą, sprawiał, że o nim zapomniano dla ważniejszej sprawy, wynagradzał Javerta za oczekiwanie, nadto zyskiwał trzydzieści franków i miał nadzieję umknąć z pomocą tej dywersji.
Jan Valjean wpadł z deszczu pod rynnę.
Dwa spotkania jedno po drugiem, Javert po Thenardierze, zaiste było to za wiele.
Javert nie poznał Jana Valjean, który jakeśmy powiedzieli był zmieniony do niepoznania. Nie ruszając się z miejsca, ścisnął tylko pałkę i rzekł głosem spokojnym:
— Kto pan jesteś?
— Ja.
— Kto taki?
— Jan Valjean.
Javert włożył pałkę w zęby, zgiął kolana, pochylił się, położył na ramionach Jana Valjean dwie silne ręce, które wpiły się w nie jak kleszcze, przypatrzył mu się i poznał. Twarze ich dotykały się prawie. Spojrzenie Javerta było straszne.
Jan Valjean nie probował wydobyć się z uścisków Javerta, podobny do lwa, który nie broni się od szponów ostrowidza.
— Inspektorze Javert — rzekł — jestem w pańskiej mocy. Zresztą od rana uważam się za twojego więźnia. Nie po to dałem panu mój adres żeby uciekać. Możesz mię zabrać. Ale w przód zrób mi pan jedną łaskę.
Javert zdawał się nie słyszeć. Utkwił w Jana Valjean błyszczące źrenice i podniósł wargi do nosa, co znaczyło dzikie zadumanie. Nakoniec wypuścił Jana Valjean, wyprostował się, ujął garścią pałkę i jakby we śnie, raczej wyszeptał niż wymówił to zapytanie:
— Co tu pan robisz? i co to za człowiek?
Przestał już mówić ty Janowi Valjean.
Jan Valjean odpowiedział, a głos jego zdał się budzić Javerta:
— Właśnie o nim chciałem mówić. Rozporządzaj pan mną jak ci się podoba, ale wprzód dopomóż mi odnieść go do domu. O to jedno proszę.
Twarz Javerta zmarszczyła się, jak to mu się zdarzało ilekroć żądano od niego jakiego ustępstwa. Wszelako nie odmówił.
Pochylił się znowu, wyjął z kieszeni chustkę, umoczył ją w wodzie i otarł nią zakrwawione czoło Marjusza.
— Ten człowiek był na barykadzie — rzekł półgłosem jakby do siebie. Jego to nazywano Marjuszem.
Javert, bliski śmierci, wszystko wysłuchał, wypatrzył i zauważył na barykadzie; prawie konając zbierał wiadomości.
Ujął rękę Marjusza szukając pulsu.
— Jest ranny — rzekł Jan Valjean.
— Zabity — odparł Javert.
Jan Valjean odpowiedział:
— Nie. Jeszcze żyje.
— Więc go przyniosłeś pan tutaj z barykady? — zagadnął Javert.
Musiał być nadzwyczajnie zajęty swemi myślami, kiedy nie wypytywał o tę niepokojącą podróż przez kanał ściekowy i nie spostrzegł milczenia Jana Valjean po tem zapytaniu.
Ze swej strony Jan Valjean zdawał się być jedną myślą zajęty i rzekł:
— Mieszka w Marais, ulica Panien Kalwarji, u dziadka swego... Zapomniałem nazwisko.
Jan Valjean poszukał w surducie Marjusza, wydobył pugilares, otworzył na stronicy zapisanej przez Marjusza i podał Javertowi.
Było jeszcze tyle światła na niebie że można było czytać. Prócz tego Javert miał kocią źrenicę ptaków nocnych. Odczytał kilka wierszy napisanych przez Marjusza i mruknął:
— Grillenormand, ulica Panien Kalwarji numer 6.
Potem zawołał:
— Dorożka!
Przypominamy, że dorożka czekała go na wszelki wypadek.
Javert zatrzymał pugilares Marjusza.
W chwilę potem powóz zajechał do brzegu. Złożono Marjusza na siedzeniu w głębi, a Javert usiadł z Janem Valjean na przodzie.
Zamknięto drzwiczki, dorożka oddaliła się prędko w kierunku Bastylji.
Opuścili wybrzeże i skierowali się na ulicę. Dorożkarz, ciemna sylwetka na koźle, smagał biczem wychudłe szkapy. Lodowe milczenie w powozie. Marjusz nieruchomy, plecami oparty o głąb powozu, z głową opuszczoną na piersi, zwieszonemi rękoma i sztywnemi nogami, zdawał się czekać na trumnę; Jan Valjean wydawał się z cienia, a Javert z głazu; w tej pełnej mroku dorożce, której wnętrze, ilekroć przejeżdżali około latarni, ukazywało się blado-sine jak w blasku błyskawicy, przypadek połączył i zdawał się porównywać z sobą, trzy nieruchome postacie tragiczne: trupa, widmo i posąg.
Za każdem wstrząśnieniem dorożki kropla krwi spadała z włosów Marjusza.
Ciemna noc zapadła, gdy dorożka stanęła przed numerem 6 ulicy Panien Kalwarji.
Javert wysiadł pierwszy, jednym rzutem oka przekonał się o numerze nad bramą i podniósłszy ciężki młotek z kutego żelaza, ozdobiony według staroświeckiej mody trykającemi się kozłem i satyrem, silnie uderzył w bramę. Otworzyły się drzwi, Javert je popchnął. Ukazał się stróż ze świecą w ręku, ziewający, na wpół rozbudzony.
Wszystko spało w domu. W Marais wcześnie idą spać, zwłaszcza w czasach zawieruchy.
Tymczasem Jan Valjean i woźnica znieśli Marusza z dorożki, Jan Valjean podtrzymując pod pachy a woźnica za nogi.
Tak niosąc Marjusza, Jan Valjean wsunął rękę pod jego odzież nieco podartą, przyłożył ją do piersi, upewnił się, że serce biło jeszcze. Biło nawet trochę silniej, jakby trzęsienie dorożki rozbudziło nieco życie.
Javert odezwał się do odźwiernego tonem, jaki przystoi ajentowi władzy, mówiącego do stróża domu buntowniczego:
— Niejaki Gillenormand?
— Tutaj. Co pan od niego żąda?
— Odnoszą mu jego syna.
— Jego syna? — powtórzył zdumiony odźwierny.
— Nieżywego.
Jan Valjean, który stał za Javertem, obdarty i powalany i budził w stróżu grozę, skinął mu głową, że żyje.
Odźwierny nie rozumiał ani słów Javerta, ani skinienia Jana Valjean.
Javert mówił dalej:
— Był na barykadzie i oto go macie.
— Na barykadzie! — zawołał stróż.
— Dał się zabić. Idź obudź ojca.
Odźwierny nie ruszył się z miejsca.
— Idź żywo! — krzyknął Javert.
I dodał:
— Jutro będziecie mieli pogrzeb.
Dla Javerta wypadki publiczne były uklasyfikowane kategorycznie, co jest początkiem przezorności czynności, i każde zdarzenie miało swoją oddzielną rubrykę: fakta możliwe były jakby w szufladkach, skąd w danym razie wychodziły w rozmaitych dozach; na ulicy były: wrzawa, zaburzenia, saturnalja i pogrzeby.
Odźwierny obudził tylko Baskijczyka. Baskijczyk rozbudził Nicoletę, Nicoleta rozbudziła ciotkę Gillenormand. Dziadka nie budzono, myśląc, że zawsze dość wcześnie dowie się o wypadku.
Wniesiono pocichu Marjusza na pierwsze piętro, tak iż nikt nie słyszał tego w innych częściach domu, i złożono go na starej kanapie w przedpokoju p. Gillenormand, a gdy Baskijczyk szedł po lekarza a Nicoletta wyjmowała bieliznę z szafy, Jan Valjean uczuł, że Javert dotknął jego ramienia. Zrozumiał i zeszedł na dół, a za nim Javert.
Odźwierny patrzył na odchodzących rozespany i przestraszony.
Wsiedli znowu do dorożki a woźnica na kozioł.
— Inspektorze Javert — rzekł Jan Valjean — proszę pana jeszcze o jedną, łaskę.
— Jaką? — zapytał opryskliwie Javert.
— Pozwól mi jeszcze wstąpić na chwilę do siebie. Później zrobisz pan ze mną co zechcesz.
Javert milczał przez chwilę, schowawszy brodę w kołnierz surduta, potem spuścił szkło powozu.
— Dorożkarzu — rzekł — jedź na ulicę Człowieka Zbrojnego pod Nr. 7.
Nie otworzyli ust przez całą drogę.
Czego chciał Jan Valjean? Dokończyć co był rozpoczął; ostrzedz Cozettę, powiedzieć jej gdzie jest Marjusz, dać jej jakie wskazówki użyteczne i wydać, jeśli było można, ostatnie rozporządzenia. Co do niego, co do jego osobistości, wszystko się już skończyło; ujęty przez Javerta, nie myślał stawiać mu oporu; inny na jego miejscu w położeniu podobnem, pomyślałby o sznurku, który mu dał Thenardier i o kracie pierwszego więzienia, do któregoby go wtrącono; ale od poznania biskupa, Jan Valjean czuł głęboki religijny wstręt do zamachu na życie czy to cudze, czy swoje własne.
Samobójstwo, tajemniczy gwałt zadany nieznanemu, mogący w pewnej mierze być śmiercią duszy, budziło nieprzezwyciężoną grozę w Janie Valjean.
Wjeżdżając w ulicę Człowieka Zbrojnego, dorożkarz się zatrzymał, bo ulica była za wąska na przejazd powozu. Javert i Jan Valjean wysiedli.
Dorożkarz pokornie przedstawiał „panu inspektorowi“, że adamaszek powozu powalany był krwią zabitego i błotem zabójcy. Tak pojmował zdarzenie. Dodał, że należy mu się wynagrodzenie. Współcześnie dobywszy z kieszeni książeczkę, prosił pana inspektora, aby raczył mu napisać jakie takie zaświadczenie.
Javert odepchnął książeczkę, którą mu podawał dorożkarz i rzekł:
— Ile ci się należy za wszystko, licząc czekanie i kursa?
— Przeszło siedm godzin czasu, a mój aksamit był zupełnie nowy. Ośmdziesiąt franków, panie inspektorze.
Javert dobył z kieszeni cztery napoleony i odprawił dorożkarza.
Weszli w ulicę, jak zwykle pustą. Javert szedł za Janem Valjean. Przyszli do numeru 7. Jan Valjean zastukał. Drzwi się otwarły.
— Dobrze — rzekł Javert. Idź pan na górę.
I dodał z dziwnym wyrazem twarzy, jakby zadawał sobie gwałt mówiąc:
— Ja tu zaczekam.
Jan Valjean spojrzał na Javerta. Taki sposób postępowania nie był we zwyczaju inspektora. Jednakże Javert miał w nim teraz rodzaj wyniosłego zaufania, zaufania kota, który daje myszy swobodę odejścia jak daleko sięgają jego szpony, a przytem, że Jan Valjean zdecydowany był oddać się w ręce sprawiedliwości i raz skończyć, nie bardzo się przeto dziwił. Popchnął drzwi, wszedł do domu, zawołał na odźwiernego, który leżał i z łóżka pociągnął za szminek: — To ja! i wszedł na schody.
Stanąwszy na pierwszem piętrze, zatrzymał się. Wszystkie drogi boleści miewają stacje. Przy schodach było okienko otwarte. Jak w wielu starych domach, przy schodach było okno od ulicy. Latarnia, stojąca naprzeciw, rzucała nieco światła na stopnie, co uwalniało od palenia lampy.
Czy chcąc odetchnąć świeżem powietrzem, czy machinalnie tylko Jan Valjean wysunął głowę za okno i wyjrzał na ulicę. Ulica krótka, latarnia oświecała ją od jednego końca do drugiego. Jan Valjean się zdumiał: na ulicy nie było nikogo.
Javert odszedł.
Baskijczyk i stróż przenieśli do salonu Marjusza, wyciągniętego na kanapie, na której go złożono po przyjeździe. Lekarz przybył niezwłocznie, ciotka Gillenormand wstała z łóżka.
Ciotka Gillenormand biegała tu i owdzie przestraszona, załamując ręce i, nie wiedząc co czynić, wołała: A mój Boże, czy to być może! I dodawała czasami: wszystko krwią się powala! Gdy minęła pierwsza groza, szanowna ciocia filozoficzniej zapatrywać się zaczęła na położenie, i filozofja jej wyraziła się w tym wykrzyku: wiedziałam, że się tak skończy! Nie dodała: już ja mówiłam, że tak będzie, zwykłe wyrażenie w okolicznościach tego rodzaju.
Na rozkaz lekarza postawiono przy kanapie łóżko na pasach. Lekarz obejrzał Marjusza i przekonawszy się, że pulsa biją, że ranny nie miał w piersi rany głębokiej, i że krew w końcach ust pochodziła z nozdrzy, kazał go położyć na wznak na łóżku, bez poduszki, głowę równo z ciałem, nawet nieco niżej, z obnażonym tułowiem, aby ułatwić oddychanie. Panna Gillenormand, widząc, że rozbierają Marjusza, oddaliła się do swego pokoju i zaczęła odmawiać różaniec.
Tułów nie był wewnątrz uszkodzony; kula, odbiwszy się od pugilaresu, zboczyła i obdarła żebra, nie zanurzywszy się głęboko, a więc bez niebezpieczeństwa. Długa podróż podziemna rozerwała złamany obojczyk i to rzeczywiście mogło niepokoić. Ramiona miał porąbane szablą. Na twarzy żadnej szramy, ale głowa była pocięta; jakie były te rany na głowie? czy zatrzymywały się na skórze gęstym włosem pokrytej? czy naruszały czaszkę? Ważny symptomat, że sprawiły omdlenie, a z takich omdleń nie zawsze się budzi. Prócz tego krwotok wyczerpał rannego. Od pasa ciało, zasłonione barykadą, było nietknięte.
Baskijczyk i Nicoletta darli bieliznę i przygotowywali bandaże; Nicoletta je zszywała, Baskijczyk zwijał. W braku szarpi lekarz tymczasowo zatrzymał krew w ranach gałkami z waty. Obok łóżka paliły się trzy świece na stole, na którym rozłożono narzędzia chirurgiczne. Lekarz obmył zimną wodą twarz i włosy Marjusza. W jednej chwili pełne wiadro było czerwone. Stróż z lichtarzem w ręku przyświecał.
Lekarz zadumał się smutnie. Czasami czynił głową znak przeczenia, jakby odpowiadał na zapytanie, które sobie w duchu zadawał. Zły znak dla chorego, ten tajemniczy djalog lekarza z sobą samym.
W chwili, gdy lekarz otarł twarz i zlekka dotykał palcem powiek ciągle zamkniętych, otwarły się drzwi w głębi salonu i ukazała się blada wyniosła postać.
Był to dziadek.
Od dwóch dni zaburzenia drażniły, oburzały i zajmowały pana Gillenormand. Nie mógł spać nocy poprzedniej i miał gorączkę dzień cały. Wieczorem wcześnie położył się spać, zaleciwszy zaryglować dom cały i usnął ze znużenia.
Starcy miewają sen lekki; pokój pana Gillenormand dotykał salonu, i mimo wszelkich ostrożności, szmer go rozbudził. Zdziwiony promykiem światła, przedzierającym się przez szczelinę we drzwiach, wstał z łóżka i wszedł po cichu.
Stał na progu z ręką opartą o klamkę drzwi na wpół otwartych, z głową nieco na przód pochyloną i pałającą, okryty białym puszczonym szlafrokiem jak całunem, i zdziwiony, miał postać widma patrzącego w grób.
Zobaczył łóżko i na materacu zakrwawionego młodzieńca, białego woskową białością, z zamkniętemi oczyma, otwartemi ustami, sinemi wargami, obnażonego do pasa, naznaczonego czerwonemi ranami, nieruchomego i jaskrawo oświeconego.
Dziadek zadrżał od stóp do głów, o ile mogą zadrzeć skostniałe członki, oczy, których białka pożółkły ze starości, pokryły się szklistą powłoką, cała twarz w jednej chwili pomarszczyła się trupio, jak głowa skieleta, ręce obwisły, jakby pękła w nich sprężyna, i osłupienie wyraziło się w rozsunięciu palcy rąk drżących, kolana zgięły się w kąt, ukazując przez otwarte Poły szlafroka wychudłe nogi, nastrzępione siwym włosem, i szepnął:
— Marjusz!
— Proszę pana — rzekł Baskijczyk — przyniesiono Pana. Był na barykadzie i...
— Poległ! — zawołał starzec strasznym głosem. A rozbójnik.
Wówczas jakaś grobowa przemiana wyprostowała stuletniego starca, jak młodzieńca.
— Panie — rzekł — jesteś lekarzem. Chciej mi naprzód jedną rzecz powiedzieć. Wszak umarł, nie prawdaż?
Lekarz pełen trwogi, milczał.
Pan Gillenormand załamał ręce z wybuchem strasznego śmiechu.
— Umarł! umarł! Dał się zabić na barykadzie z nienawiści ku mnie! Na złość mi! A krwiożerco! tak to powracasz do mnie! O nędzo życia, umarł!
Poszedł do okna, otworzył je całe, jakby mu było duszno w pokoju i stojąc przed cieniem, jął rozmawiać z nocą na ulicy:
— Pocięty, posiekany, zarżnięty, zamordowany, pokrajany, porąbany w kawałki! patrzajcie go, łajdaka! Wiedział dobrze, że go czekam, że kazałem uporządkować jego pokój i żem nad mojem łóżkiem zawiesił jego portret z lat dziecinnych! Wiedział, że go przyjmę z otwartemi rękoma, że wzywałem go od lat wielu, że po całych wieczorach siedziałem przy kominku z założonemi na kolanach rękoma, nie wiedząc co czynić, i że od tego głupiałem! Wiedziałeś to dobrze, że dość ci wrócić i powiedzieć: to ja, a byłbyś panem domu, a byłbym ci posłuszny i robiłbyś co zechciał ze starym safandułą dziadkiem! Wiedziałeś to, a jednak powiedziałeś: nie, nie pójdę, to rojalista! I wolałeś iść na barykady i dać się tam zabić ze złości! mszcząc się za to, com ci powiedział o jego wysokości księciu Berry! Ależ to haniebne! Połóżże się teraz i śpij spokojnie! Umarł. Oto moje przebudzenie.
Lekarz, zaczynający być niespokojnym z dwóch stron, opuścił na chwilę Marjusza, postąpił ku panu Gillenormand i ujął go za rękę. Starzec obrócił się, spojrzał nań oczyma, które zdawały się rozszerzone i krwawe, i rzekł spokojnie:
— Dziękuję panu. Jestem spokojny, jestem mężczyzną, patrzyłem na śmierć Ludwika XVI i umiem znosić wypadki. Jedna rzecz jest straszna, pomyśleć, że wszystkiego złego narobiły wasze dzienniki. Macie pismaków, mówców, gadułów, rzeczników, trybuny, rozprawy publiczne, postęp, światło, prawo człowieka, wolność druku i oto jak wam odnoszą do domu wasze dzieci. A! Marjusz! rzecz okropna! Zabity! umarł wprzód odemnie! A rozbójnik! Doktorze, zdaje mi się, że pan mieszkasz w tej dzielnicy? A, znam pana. Widuję z okna przejeżdżający twój kabriolet. Powiem panu, że myliłbyś się sądząc, iż się gniewam. Nie, gniewać się na nieboszczyka, to byłoby głupio. Ale patrz, to dziecię ja wychowałem. Starcem byłem, gdy to było jeszcze drobniuchne. Bawił się w Tuilerjach małą łopatką, a żeby nadzorcy nie łajali, zasypywałem kijem dołki, które kopał swą łopatką. Jednego dnia zawołał: Precz z Ludwikiem XVIII i poszedł sobie. Nie moja to wina. Był różowy i jasnowłosy! Matka jego umarła. Czyś pan zauważył, że wszystkie drobne dzieci są jak on jasnowłose? Skąd to pochodzi? Jego ojciec był jednym z rozbójników Loary, ale dzieci nie odpowiadają za zbrodnie swych ojców. Przypominam sobie kiedy był, ot taki mały. Nie mógł nigdy wymówić d. Szczebiotał słodko i niezrozumiale, jak ptaszek. Pamiętam raz przed Herkulesem farnezejskim otoczyła go gromadka przechodniów i wszyscy podziwiali go w zachwyceniu, taki był piękny chłopczyna. Miał główkę, jakby z obrazu zdjętą. Krzyczałem na niego, straszyłem go kijem, ale wiedział dobrze, że to żarty. Rano, gdy wszedł do mego pokoju, burczałem, ale mi się zdawało, że weszło słońce. Trudno się oprzeć tym malcom. Chwytają cię, ujmują za serce i już nie wypuszczą. Bo też tak miłej dzieciny nie widziałem. A teraz praw mi pan o swoich Lafayettach, Benjaminach Constant i Térecuirach de Corcelles, którzy mi go zabijają! Nie powinno się tak dziać na świecie.
Zbliżył się do Marjusza, zawsze bladego i nieruchomego, do którego powrócił lekarz, i starzec znowu załamał ręce. Białe jego wargi poruszały się machinalnie, wypuszczając, niby tchnienie konania, te słowa prawie niedosłyszane: — A! serce z kamienia! A klubista! zbrodzień! septembrzysta! Były to ciche wyrzuty konającego, czynione trupowi.
Że jednak wybuchy wewnętrzne zawsze muszą wylać się na zewnątrz, powoli związek słów wracał, lecz starzec nie miał siły wymawiać je wyraźnie i głos jego stał się głuchy i zagasły, jakby wychodził z drugiej strony przepaści:
— Wszystko mi jedno i ja umrę także. Kto mi powie, że nie ma w Paryżu hultajki, coby była szczęśliwą, uszczęśliwiając tego łotra! Łajdak, zamiast bawić się i używać życia, poszedł bić się i dał się kartaczować, jak bydle! Za kogo? na co? Za Rzeczpospolitą! Zamiast pójść tańcować w Lepiance, jak przystoi na młodzieńca! I warto mieć lat dwadzieścia! Rzeczpospolita, piękne głupstwo! Biedne matki, rodźcież teraz ładnych chłopców. Ha, umarł. Będą dwa na raz pogrzeby. I takeś się sprawił dla pięknych oczów jenerała Lamarque. Co ci zrobił dobrego ten jenerał Lamarque? Rębacz! gaduła! Dać się zabić za trupa! Dalibóg można zwarjować! Zrozumże go! W dwudziestym roku! I nie obrócił głowy, by spojrzeć, że coś zostawia za sobą! I oto biedni starcy muszą samotnie umierać... Zdychaj w swej dziurze, sowo! Ha, tem lepiej, zabije mię to odrazu. Jestem zbyt stary; mam sto lat, mam sto tysięcy lat, oddawna już służy mi prawo do śmierci. Po takim ciosie, rzecz skończona. Stało się, wielkie szczęście! Po licha wdychać w siebie amonjaki i te stosy leków? Stracone twe zabiegi, głupi lekarzu! Idź sobie, umarł, umarł naprawdę. Znam się na tem, bo sam jestem umarły. Nie robił przez połowę. Tak, dzisiejsze czasy są haniebne, haniebne, haniebne; tak myślę o was, o waszych ideach, o waszych systemach, o waszych mistrzach, o waszych wyroczniach i uczonych, o waszych hultajach pisarzach i gałganach filozofach, i o wszystkich rewolucjach, które od lat sześćdziesięciu płoszą stada kruków w Tuilerjach! A żeś był bez litości, dając się zabić w taki sposób, nie będę miał nawet żalu po twej śmierci; czy słyszysz, morderco!
W tej chwili Marjusz zwolna otworzył powieki i jego spojrzenie, zamglone jeszcze letargicznem zdumieniem, spoczęło na panu Gillenormand.
— Marjuszu! — zawołał starzec. Marjuszu! mój mały Marjuszu, moje dziecko, mój synu ukochany! Otwierasz oczy, patrzysz na mnie, żyjesz, dzięki ci, dzięki!
I upadł omdlały.
Po raz pierwszy w życiu szedł z pochyloną, głową, i równie po raz pierwszy w życiu, z rękoma w tył założonemi.
Dotychczas z dwóch postaw Napoleona, Javert przybierał jedną tylko, wyrażającą mocne postanowienie w skrzyżowaniu rąk na piersi; ręce złożone w tyle, ten wyraz niepewności, nie był mu znany. Teraz nastała przemiana; cała jego postać ponura i opieszała, tchnęła niepokojem.
Zapuścił się w milczące uliczki.
A jednak szedł w pewnym kierunku.
Obrał najkrótszą drogę do Sekwany, doszedł do ulicy nadbrzeżnej Wiązów, i idąc wciąż brzegiem, minął La Grève, i zatrzymał się w pewnej odległości od kordegardy przy Chatêlet w rogu mostu Najświętszej Panny. Między tym mostem i mostem Zamiany z jednej strony, a między wybrzeżami Megissièrie i Fleurs, Sekwana tworzy rodzaj kwadratowego jeziora przerżniętego prądem.
Tego punktu Sekwany lękają się rybacy. Nic niebezpieczniejszego nad ten prąd ściśnięty w owym czasie i pieniący się między słupami mostu. Obydwa mosty, bliskie siebie, powiększają niebezpieczeństwo; woda z przerażającym pośpiechem pędzi pod arkady. Wpada strasznemi falami, bałwany uderzają na słupy jakby je chciały wyrwać grubemi linami z wody. Kto tam wpadnie, nie wydostanie się na wierzch; najlepsi pływacy toną.
Javert oparł się łokciami o parapecie, brodę utkwił w dłoniach i machinalnie zatopiwszy paznogcie w gęstych faworytach, dumał.
Nowość, rewolucja, katastrofa zaszła w głębi jego duszy; miał o czem rozmyślać.
Javert cierpiał okropnie.
Od kilku godzin Javert przestał być prostym człowiekiem. Był pomieszany i niespokojny; umysł jego tak jasny w swej ślepocie, stracił przezroczystość; chmura zaćmiła ten kryształ. Javert czuł w sumieniu, że musi się rozdwoić i nie mógł tego ukrywać przed sobą. Gdy tak niespodzianie spotkał Jana Valjean nad brzegiem Sekwany, było coś w nim, niby wilk, odzyskujący łup, i pies, znajdujący swego pana.
Widział przed sobą dwie drogi, obydwie zarówno proste; ale widział je dwie, i to go przerażało, bo w życiu swojem znał tylko jedną prostą drogę. I, o dojmujący niepokoju, drogi te były przeciwne. Jedna z tych linij prostych wyłączała drugą. Która z nich była prawdziwą?
Położenie dziwne, niewysłowione.
Zawdzięczać ocalenie życia złoczyńcy, przyjąć dług i zapłacić go, być na przekor sobie, na równi z wyrzutkiem społeczeństwa, i oddawać mu usługę za usługę, pozwolić sobie powiedzieć: idź z Bogiem, i z kolei rzec: jesteś wolny; poświęcać względom osobistym powinność, obowiązek ogólny, i czuć w tych pobudkach osobistych coś także ogólnego i wyższego może; zdradzić społeczeństwo, by pozostać wiernym sumieniu: wszystkie te niedorzeczności stawały się rzeczywistością i zwalały na jego głowę; to go przygnębiało.
Zdumiło go, że Jan Valjean wyświadczył mu łaskę, a przerażało, że on, Javert, uwolnił Jana Valjean.
Co się z nim działo? Nie mógł się już poznać.
Co czynić teraz? Wydać Jana Valjean, źle; zostawić go wolnym, także źle. W pierwszym razie człowiek władzy spadał niżej od człowieka z galer; w drugim, galernik stawał wyżej nad prawo i deptał je nogą. W obydwóch razach Javert był zniesławiony. Cobykolwiek przedsięwziął, musiał upaść. Los ma pewne strome wyżyny niemożliwości, po za którem i życie jest tylko przepaścią. Javert stał na jednej z takich wyżyn.
Niepokoiło go także, że musi myśleć. Zniewalały go do tego wszystkie sprzeczne wzruszenia. Nie przywykł był myśleć, a teraz myślenie gnębiło go najboleśniej.
Jest zawsze w myśli pewna ilość wewnętrznego rokoszu; gniewał się, że go czuje w sobie.
Myślenie nie wiedzieć o czem po za ciasną sferą jego urzędu, wydawało mu się w każdym razie nieużyteczne i nużące; ale myślenie o dniu upłynionym było prawdziwą katuszą. A jednak należało zajrzeć w swoje sumienie i po tylu wstrząśnieniach zdać sobie sprawę z siebie samego.
Dreszczem go przejmowała myśl o tem, co uczynił. On, Javert, uznał za stosowne, wbrew wszelkim przepisom policyjnym, wbrew wszelkiej organizacji społecznej i sądowej, przeciw całemu kodeksowi, wypuścić człowieka na wolność, bo tak mu się podobało; postawił osobiste swe sprawy w miejsce spraw publicznych; nie byłoż to rzeczą niesłychaną? Ilekroć pomyślał o tym postępku, który nie wiedział jak nazwać, drżał od stóp do głowy. Na co się zdecydować? Co przedsięwziąć? Jedno mu pozostawało: śpiesznie wrócić na ulicę Człowieka Zbrojnego i aresztować Jana Valjean. Oczywiście, tak należało uczynić. A jednak nie mógł.
Coś mu tamowało drogę z tej strony.
Javert czuł jakiś przewrót w sobie.
Galernik, nietykalny winowajca, którego sprawiedliwość nie może ująć! i to z przyczyny Javerta!
Javert i Jan Valjean: jeden, by poszukiwać winowajcę, drugi, by ponieść karę! Dwaj ci ludzie, mający ulegać prawu, doszli obydwaj do tego, że stanęli wyżej nad prawo: czyż ta myśl nie przeraża?
Jakto! rzecz ta potworna się stała, i nikt nie będzie ukarany! Jan Valjean silniejszy od porządku społecznego będzie wolny, a on, Javert, nie przestanie jeść chleba skarbowego!
Zwolna marzenie jego stawało się straszne.
Mógłby sobie wyrzucać jeszcze owego powstańca, którego odwiózł na ulicę Panien Kalwarji, ale o tem nie pomyślał. Mniejszy błąd ginął w większym. Zresztą powstaniec ten widocznie nie żył, a prawnie biorąc, śmierć przerywa poszukiwania.
Jan Valjean jedynie ciążył mu na duszy.
Jan Valjean zbijał go z toru. Wszystkie pewniki, które dotychczas były punktami oparcia jego życia, runęły wobec tego człowieka. Gnębiła go wspaniałomyślność Jana Valjean względem niego, Javerta. Inne fakta, które sobie przypomniał, a które dawniej uważał za kłamstwa i szaleństwa, teraz stanęły przed jego umysłem, jak rzeczywistości. Pan Madeleine ukazał się za Janem Valjean i obydwie postacie, łącząc się, tworzyły jedną całość czcigodną. Javert czuł, że coś okropnego przenika do jego duszy: podziwienie dla galernika. Czuć uszanowanie dla skazanego przez prawo — czy podobna! Drżał na tę myśl, a nie mógł się jej oprzeć. Daremnie się szamotał, musiał w duchu uznać szczytność tego nędznika. Rzecz obmierzła.
Dobroczynny złoczyńca, galernik pełen współczucia, łagodny, niosący pomoc, łaskawy, oddający dobre za złe, przebaczenie za nienawiść, przekładający politowanie nad zemstę, własną zgubę nad zgubę swego nieprzyjaciela, ocalający tego, który go ujął i wtrącił w otchłań męczarni, uklęknięty na szczycie cnoty! Javert zmuszony był wyznać, że taki potwór istnieje.
Nie mogło tak trwać dłużej.
Niewątpliwie, powtarzamy, nie bez oporu poddał się temu potworowi, temu haniebnemu aniołowi i bohaterowi ohydnemu, który go równie prawie oburzał jak zdumiewał. Ze dwadzieścia razy, gdy siedział w powozie naprzeciw Jana Valjean, zaryczał w nim tygrys legalności. Ze dwadzieścia razy brała go ochota rzucić się na Jana Vaijean, schwytać go i pożreć, to jest — aresztować. Co nad to prostszego, w istocie? Zawołać na pierwszą lepszą wartę, około której dorożka przejeżdżała: — Oto zbiegły kryminalista! Przywołać żandarmów i rzec im: Zabierzcie tego człowieka! potem iść sobie, zostawić potępieńca, nie wiedzieć o reszcie i do niczego się nie mieszać. Człowiek ten zostanie na zawsze więźniem prawa; prawo zrobi z nim co zechce. Cóż nadto sprawiedliwszego? Javert powiedział to sobie i już był gotów działać, i schwycić człowieka — a jednak i wówczas jak teraz, nie mógł; ilekroć jego ręka konwulsyjnie podniosła się do kołnierza Jana Valjean, spadała zaraz z ciężarem niezmiernym, i słyszał w głębi ducha głos wołający: — Dobrze. Wydaj twego zbawcę. Potem każ sobie przynieść miednicę Pontskiego Piłata i umyj swe szpony.
Potem zwracał myśl na siebie samego, i obok wzniosłej postaci Jana Valjean, widział siebie spodlonego.
Galernik był jego dobroczyńcą!
Bo też dlaczego pozwolił temu człowiekowi darować sobie życie? Miał na barykadzie prawo być zabitym. Mógł wezwać powstańców na pomoc przeciw Janowi Valjean i kazać się rozstrzelać przemocą, to byłoby lepsze.
Najbardziej go dręczyło, że stracił pewność. Czuł się jakby wyrwanym z korzenia. Kodeks w jego ręku był niby potrzaskany oręż. Obudziły się w nim nieznane skrupuły. Niedostatecznem już było pozostać przy dawnej uczciwości. Ukazał się i podbił go nowy szereg faktów niespodzianych. Nowy świat cały zjawił się w jego duszy: dobrodziejstwo przyjęte i oddane, poświęcenie, miłosierdzie, pobłażanie, litość czyniąca gwałt surowości, wzgląd na osoby, jakaś sprawiedliwość Boża, przeciwna sprawiedliwości ludzkiej. I dostrzegł w ciemnościach wschodzące, nieznane, moralne słońce. Blask jego olśnił go i przejął zgrozą.
Mówił sobie, że więc jest to prawdą, że bywają wyjątki, że prawidło może umilknąć wobec faktu, że los miewa takie zasadzki, i pomyślał z rozpaczą, że on sam nie był zabezpieczony od tej niespodzianki.
Zmuszony był uznać, że istnieje dobroć. Ten galernik był dobry.
Zdawało mu się, że jest nikczemny i patrzył na się ze zgrozą.
Być ludzkim, wielkim, szczytnym — nie taki był ideał Javerta — ale być bez zarzutu. Otóż upadł.
Jak do tego doszedł? jak się to stało? Sam nie umiał zdać sprawy. Chwytał się obiema rękoma za głowę, ale próżno, nie mógł sobie wytłómaczyć.
Niewątpliwie zawsze miał zamiar oddać Jana Valjean prawu, którego Jan Valjean był więźniem, a on, Javert, niewolnikiem. Przez cały czas, jak go trzymał w ręku, ani na chwilę nie wyznał sobie, że myśli go puścić na wolność. Prawie bez jego wiedzy, otwarła mu się ręka i wypuściła więźnia.
Znaki zapytania wszelkiego rodzaju błyszczały przed jego oczyma. Zadawał sobie pytania, odpowiadał na nie, a te odpowiedzi go przerażały. Pytał się: ten galernik, ten zrozpaczony, którego ścigałem i prześladowałem, który mnie mógł zdeptać i pomścić się, który to powinien był zrobić dla zadowolenia swego gniewu i dla własnego bezpieczeństwa, co czynił ten człowiek, darując mi życie i przebaczając? Swój obowiązek? Nie. Coś więcej. A ja z kolei darowując mu życie, co uczyniłem? Mój obowiązek? Nie. Coś więcej. Więc jest coś wyższego nad obowiązek? Tu zatrzymał się zbłąkany: jego szala sprawiedliwości się zerwała, jedna ważka padła w przepaść, druga uleciała do nieba, i to co jest w górze nie mniej przerażało Javerta, jak to co jest na dole.
Jakkolwiek bądź, a zawsze krążył w tem samem kółku obłędnem, jeden fakt nad wszystkiemi górował, że dopuścił się strasznego przekroczenia. Zamknął oczy na skazanego recydywistę, zbiegłego z więzienia. Uwolnił galernika. Skradł prawom człowieka, który do nich należał. Uczynił to i nie mógł się zrozumieć. Nie był już pewny czy jest sobą samym. Nie mógł nawet pojąć pobudek swego postępku; ilekroć o nim pomyślał, dostawał zawrotu. Dotychczas żył ślepą wiarą, która rodzi ciemną uczciwość. Ta wiara go opuszczała, ta poczciwość słabła. Znikało — w cokolwiek wierzył. Nieznane i wstrętne myśli napastowały go nieubłaganie. Musiał teraz stać się innym człowiekiem. Cierpiał dziwne bóle sumienia. Czuł się czczym, nieużytecznym, oderwanym od dawnego życia, zdegradowanym, upadłym. Władza w nim zamarła. Nie wiedział już po co żyje na świecie.
Straszne położenie! był wzruszonym.
Być granitem i wątpić! być posągiem kary ulanym z jednej sztuki według form prawa i nagle spostrzedz, że się ma pod spiżową brodawką coś niedorzecznego. Czuć nagle roztwierające się palce, wypuszczające zdobycz, rzecz okropna! Człowiek — pocisk nie zna już swej drogi i cofa się zmieszany!
To co się działo w Javercie, było jakby skrzywieniem linji prostej sumienia, wykolejeniem duszy, zdruzgotaniem uczciwości, lecącej na oślep w linji prostej i rozbijającej się u stóp Boga.
Javert ulegał zrozpaczony. We wszystkiem widział tylko niezmierną trudność istnienia. Zdawało mu się, że teraz nie będzie mógł oddychać swobodnie.
Mieć na swojej głowie coś nieznanego, do tego nie był przywykły.
Dotychczas wszystko, co było nad nim, miało powierzchnię jasną, prostą i przezroczystą; nic tam nie było ciemnego i nieznanego; wszystko oznaczone, uporządkowane, powiązane, ścisłe, dokładne, określone, ograniczone i zamknięte, wszystko przewidziane: władza była niby gładka płaszczyzna, nic w niej nie groziło upadkiem, ani zawrotem głowy. Javert widział nieznane tylko na dole. Nieprawidłowe, niespodziane, rozpasane odmęty, możliwy upadek w przepaść, należały do sfer niższych, złych i nędznych. A teraz Javert obalił się na wznak i nagle przerażony ujrzał niesłychane zjawisko: przepaść u góry.
Co znowu! wszystko jest zburzone, wszystko wywrócone do góry nogami! Czemu ufać! W co wierzył, o czem był przekonany, topniało i nikło pod jego nogami!
Jakto! szczytny nędznik dostrzegł braku pancerza w społeczeństwie! Jak to, uczciwy sługa prawa, nagle znalazł się między dwoma występkami, między występkiem wypuszczenia człowieka na wolność i występkiem aresztowania go! Mogą być bezdroża w obowiązkach! Co znowu! wszystko to jest prawdą istotną! jestli prawdą, że dawny zbrodzień, zgnębiony tylu potępieniami prawa, może podnieść się, i w końcu mieć słuszność? Możnaż temu wierzyć? są więc przypadki, w których prawo winno się cofać wobec występku przeistoczonego i prosić przebaczenia!
Tak jest! Javert to widział! Javert to dotykał i nietylko nie mógł zaprzeczyć, ale owszem brał w tem udział. Były to rzeczywistości. Okropna rzecz, że fakta rzeczywiste mogą przybrać tak potworną postać! Tak przesadzając się w trwodze i patrząc przez optyczne złudzenie przestrachu, mimowolnie usuwał wszystko, coby mogło ścieśnić i osłabić wrażenia; teraz społeczeństwo i rodzaj ludzki, i świat cały streszczały się w linji prostej i strasznej; tak, prawo karne, sprawa osądzona, powaga prawodawstwa, wyroki sądów najwyższych, trybunały, sprawiedliwość, logika, płynąca z kodeksu, wszystko to było gruzem, ruiną, zamętem; sam on, Javert, zwyciężony i zgnębiony, a po tych gruzach deptał człowiek w zielonej czapce na głowie i w aureoli na czole; do takiego to doszedł wzburzenia i tak straszne miał widzenie w duszy.
Mógłże to znieść? Nie.
Stan gwałtowny, jaki tylko wyobrażać sobie można! Dwa tylko były sposoby wyjść z niego. Jeden iść stanowczo do Jana Valjean i wtrącić do więzienia galernika. Drugi...
Javert oddalił się od parapetu i tym razem z podniesioną głową szedł pewnym i silnym krokiem do odwachu, który wskazywała latarnia na jednym z rogów placu Châtelet.
Przyszedłszy tam, ujrzał przez szybę dozorcę policyjnego i wszedł. Javert wymienił swoje nazwisko, pokazał dozorcy kartę i usiadł za stołem, na którym paliła się świeca. Na stole leżało pióro, kałamarz ołowiany, papier do protokółów i zapisywania rondów nocnych.
Stół ten, zawsze uzupełniony krzesłem wyplatanem, stanowi biuro i znajduje się na wszystkich odwachach policyjnych; niezmiennie ozdobiony piaseczniczką z bukszpanowemi trocinami i pudełeczkiem z tektury, pełnem czerwonych opłatków do pieczętowania, jest pierwszem najniższem piętrem stylu urzędowego. Tu zaczyna się literatura państwa.
Javert wziął arkusz papieru i zaczął pisać. Oto co napisał:
„Po pierwsze: proszę pana prefekta, aby raczył przeczytać.
Powtóre: aresztanci, wracając od śledztwa, zdejmują trzewiki i stoją boso podczas, gdy rewidują ich rzeczy. Wielu kaszle, powróciwszy do więzienia. To pociąga wydatki na infirmerję.
Po trzecie: kordon z ajentów, rozstawionych w pewnych odległościach od siebie, rzecz dobra; trzeba jednak mieć na uwadze, by przynajmniej dwaj ajenci nie spuszczali się z oczu, zważywszy, że gdy z jakiejbądź przyczyny jeden ajent zachwieje się w służbie, drugi winien nad nim czuwać i w potrzebie zastąpić.
Po czwarte: nie można sobie wytłómaczyć dlaczego szczególne przepisy więzienia Magdalenek zabraniają więźniowi mieć krzesło, nawet za opłatą.
Po piąte: u Magdalenek są tylko dwie kraty przy kramiku; co sprawia, że aresztanci mogą dotykać ręką kramarki.
Po szóste: aresztanci, zwani szczekaczami, dlatego, że przywołują innych więźniów do parlatorjum, każą więźniowi płacić po dwa soldy za to, że wyraźnie krzyczą jego nazwisko. Jest to kradzież.
Po siódme: za tkanie zatrzymują dziesięć soldów więźniowi w warsztacie tkackim; jest to nadużycie entreprenera, bo tkanina niemniej jest dobrą.
Po ósme: nie dobrze, że zwiedzający więzienie La Force muszą przechodzić podwórko dzieci, udając się do parlatorjum Świętej Marji Egipskiej.
Po dziewiąte: pewnem jest, że żandarmi opowiadają sobie na podwórku prefektury badania, ściągane z więźniów przez urzędników sądowych. Wielki nieporządek, gdy żandarm, który powinien dochowywać święcie tajemnicy, opowiada co słyszał w sali badań.
Po dziesiąte: Pani Henry jest uczciwa kobieta, jej kramik jest bardzo schludny; ale bardzo źle, że kobieta siedzi przy furcie od celek sekretnych. Nie jest to godne więzienia wielkiej cywilizacji.“
Javert napisał to charakterem równym, najstaranniejszym, nie opuściwszy przecinka, i ostro skrzypiąc piórem. Pod ostatnim wierszem podpisał:
Na odwachu więzienia Châtelet.
7-go czerwca 1832 r., około pierwszej z rana.“
Javert zasypał trocinami mokry atrament, złożył list, zapieczętował, napisał na wierzchu: Nota dla administracji, zostawił list na stole i wyszedł z odwachu. Szklane i okratowane drzwi zamknęły się za nim.
Znowu poszedł środkiem placu Châtelet, dostał się na wybrzeże i z dokładnością automatyczną powrócił na to samo miejsce, które przed kwadransem opuścił; oparł się łokciami na parapecie i znowu miał tę samą postawę. Zdawałoby się, że się nie ruszył z miejsca.
Dokoła ciemność zupełna. Była to chwila grobowa, następująca zaraz po północy. Gęsta chmura zasłaniała gwiazdy. Niebo było ciemną i złowrogą gęstwiną. W domach miasta wszystkie światła pogasły i nikt nie przechodził; cokolwiek dostrzedz było można na ulicy i wybrzeżach — było puste. Wieże kościoła Najświętszej Panny i Pałacu Sprawiedliwości wyglądały jak zarysy nocy. Latarnia rumieniła cembrowinę wybrzeża. Sylwetki mostów ginęły zdaleka jedne za drugiemi. Rzeka wezbrała od deszczu.
Miejsce, w którem stał Javert oparty, było nad samym prądem Sekwany, prostopadle nad samą wężownicą odmętu, który jak nieskończona śruba nieustannie skręcał się i odkręcał.
Javert pochylił głowę i spojrzał. Wszystko było czarne. Dochodził tylko szum spienionych fal, ale rzeki nie było widać. Czasami w tej przepaścistej głębi ukazało się światełko i zawężykowało bladawo, bo woda ma tę własność, że w najciemniejszej nocy bierze nie wiedzieć skąd światło i zamienia je w węża. Światło znikło i znowu wszystko było niewyraźne. Niezmierzoność zdawała się tu otwartą. Javert miał przed sobą nie wodę, lecz przepaść. Mur wybrzeża prostopadły, pomieszany z parą, uciekający przed oczyma, podobny był do spadzistości otchłani.
Nic nie było widać, tylko zalatywał nieprzyjazny chłód wody i mdły zapach wilgotnych kamieni. Dzikie tchnienie unosiło się w górę z czeluści. Wezbranie rzeki, raczej odgadnięte niż dostrzeżone, tragiczny szum bałwanów, ponura olbrzymiość łuków mostu, myśl o upadku w tę próżnię złowrogą, — cały ten cień był pełen grozy.
Javert chwilę stał nieporuszony, patrząc w otwór ciemności; zdawał się wpatrywać w niewidzialne z natężoną uwagą. Woda szumiała. Nagle zdjął kapelusz i położył na brzegu. Po chwili postać wysoka i czarna, którą opóźniony przechodzień wziąłby z daleka za widmo, stanęła na parapecie, pochyliła się ku Sekwanie, wyprostowała się znowu i spadła prosto w ciemności; rozległ się głuchy plusk i tylko noc była świadkiem konwulsji tej ciemnej postaci, znikłej pod wodą.