Na dnie sumienia/Tom I/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
Różne losy.

Pomiędzy najwyższym sądem miasta N. a zarządem banku pożyczkowego, nastąpił długi szereg szybkich komunikacyj. Przekonano się, że wykryte fałszerstwo urządzonem było z niesłychaną zręcznością.
Fałszywe dokumenty sporządzone według wszelkich formalności zdradzających wyborną znajomość przepisów biurowych, zaopatrzonemi były podpisami prezesa, sędziów, i innych urzędników tak dokładnie naśladowanemi, że widok ich wprawił w zdumienie wszystkich, którzy się im przypatrywali. Niewątpliwą stało się rzeczą, że do sprawy tej należało kilka osób, i że był pomiędzy niemi podział pracy i zadań: jedne z nich sporządzały dokumenty i odbierały pieniądze z banku, inne wykonały wysłanie z biura kopji bez której pieniądze wydane być nie mogły. Co do ostatnich, najsilniejsze podejrzenie padało na dwóch uwięzionych urzędników, podejrzenie zamieniające się w pewność z powodu uporu z jakim odmawiali oni wszelkiego wyznania, zkądby im przyszedł fałszywy dokument, składając się jeden niepamięcią, drugi niewiadomością. Ale twórcy dokumentów nikt domyśleć się nawet nie mógł, i o człowieku który pod imieniem hr. Horskiego otrzymał z banku znaczną summę pół miljona złotych, nie posiadano najlżejszej wiadomości.
Daremnie urzędnicy bankowi wysilali swą pamięć na przypomnienie sobie powierzchowności jego lub jakichkolwiek szczególnych cech, któreby go odznaczały; tyle osób przesuwało się codziennie przed ich oczami, z tyloma ludźmi mieli do czynienia, że przypomnienie to było im najzupełniej niepodobnem. Wprawdzie jeden, z najniżej w hierarchji urzędowej stojących urzędników ośmielił się szepnąć, iż pamięta dobrze powierzchowność mniemanego hr. Horskiego; że przypatrywał się mu nawet bardzo uważnie, bo go uderzyła męzka piękność jego postaci, krucze i gęste jak las włosy, energiczna twarz o bardzo regularnych rysach, pąsowa warga dumnie odgięta, i czarne oczy, których powierzchnia była zimna i nic nie mówiąca, ale których dno paliło się i migotało niespokojnie. Ten sam urzędnik zauważył był ze zdziwieniem, że ów mniemany hr. Horski stał przez chwilę nad wyliczonemi mu pieniędzmi z taką postawą i taką miną, jakby wahał się wziąć je ze stołu; że gdy wziął je nareszcie i schował do obszernego pugilaresu, piękna jego ręka kształtna i wykwintna zadrżała parę razy; że nakoniec, gdy był już na środku obszernej sali, zatrzymał się jakby się chciał wrócić — ale nie wrócił, tylko szarpnął jednę ze swych rękawiczek tak silnie, iż rozdarła się na dwie połowy.
Potem skłonił się wszystkim do koła chłodno i dumnie, i równym, powolnym krokiem opuścił salę. Urzędnik który to opowiadał, wyznawał, że przypatrywał się temu panu z wielkiem zajęciem i ciekawością, raz dla niepospolitej jego piękności, następnie dla dziwnych wahań i tajonych jakby wzruszeń, które w nim spostrzegał. W końcu jednak wahania się te i wzruszenia przypisał jakiemuś osobistemu a dziwnemu nastrojowi umysłu wielkiego pana, i z niejaką nawet goryczą pomyślał o tem, iż gdyby to jemu danem było otrzymać tak wielką sumę pieniędzy, nie rozdarłby on pewno ze złości swej rękawiczki, ale owszem, byłby lekkim i wesołym jak ptak niebieski. Spostrzeżenia te wszakże zbyt były ogólnikowe, i niedostarczały żadnych wskazówek. Młodych, pięknych mężczyzn z czarnemi włosami i oczami było na świecie bardzo wielu; a lubo spostrzegawczy urzędnik przysięgał się, że poznałby będącego w mowie człowieka gdyby go tylko gdziekolwiek napotkał, i chociaż w celu napotkania go, a może i otrzymania hojnej za odkrycie nagrody, liczne po stolicy odbywał ekskursje, wszelkie usiłowania jego w tej mierze najmniejszego nie osiągnęły skutku. A jednak gdyby natura zamiast zwyczajnych oczu ludzkich dała mu wzrok bajecznego ostrowidza, który dostrzegał przedmioty znajdujące się w najodleglejszym odeń punkcie przestrzeni, byłby on zobaczył człowieka którego darmo szukał śród tłumów zalegających stolicę, zatrzymującego się w bardzo oddalonem od tej stolicy i bardzo ustronnem miejscu, ale za to bardzo już zbliżonem do granicy rozdzielającej dwa kraje. Tam człowiek ów spotkał się z innym człowiekiem wcale do niego niepodobnym, bo ani młodym, ani pięknym, ani jak on świetnym i wykwintnym; lecz owszem, steranym, ziędłym, z oczami zapadłemi śród chudych policzków, czołem spłowiałem i włosem siwiejącym. Dwaj ci ludzie zamknęli się w ciasnej izdebce ubogiej karczemki, rozmawiali kilka chwil bardzo pocichu, potem liczyli pieniądze i dzielili się niemi, a potem jeszcze rozjechali się w różne strony. Starszy z nich, ów chudy i blady z siwiejącym włosem i zwiędłem czołem, wrócił na drogę którą przybył, i udał się w głąb kraju; młodszy zaś, ów piękny wyniosły z energiczną twarzą, i zimnemi na powierzchni a pałającemi w głębi oczami, przejechał granicę, i na skrzydłach pary uleciał kędyś w dalekie strony.
Tego wszystkiego nie widział naturalnie biedny urzędnik banku, i wszelkie starania jakie czynił w celu napotkania człowieka którego szukał, doprwadziły go do tego tylko rezultatu, iż zdarł nadaremnie dwie pary wybornego obuwia, i otrzymał połajankę od przełożonych za to, iż więcej czasu przepędza na mieście niż w biurze, przez co zaniedbuje się w robocie.
Cała sprawa komplikowała się jeszcze tem, iż mniemany hrabia przedstawił bankowi urzędowe i zupełnie formalne papiery, poświadczające tożsamość jego z prawdziwym hrabią. Należało sądowi dowiedzieć się, czy papiery te były również jak inne sfałszowane, czy też skradzione u hrabiego Horskiego, co nie małe rzucić mogło światło na poszukiwania winowajców. Hrabia Seweryn wezwany do udzielenia żądanych objaśnień, usiadł przed swem starem, wielkiem biurem, i otworzył szufladę w której znajdowały się wszystkie papiery tyczące się interesów jego majątkowych lub osobistych. Papiery te przerzucał on uważnie i troskliwie, biorąc i oglądając każdy z nich po kolei. Wiedział dobrze o co chodziło, i rozumiał jaką wagę posiadać będzie objaśnienie dane przez niego dla losów szczególniej Kazimierza, na którego spadłe podejrzenie wzmagało się o wiele blizkim stosunkiem, jaki wiązał go z hrabią, i możnością wnikania w każdej chwili do jego domu. Ale, gdy po rozpatrzeniu wszystkich papierów szuflada ukazała się pustą i nic już w sobie nie zawierającą, hrabia opuścił ręce i zawołał: — Skradzione! — Długo siedział nieruchomy, z głową opartą na dłoni, z głębokim żalem w oczach. Bezeceństwo ludzkie w całej nagości swej stanęło przed tym człowiekiem, który z własnej duszy radby utkać płaszcz purpurowy, aby przykryć nim ludzkość, i wszystkie jej grzechy i rany. A jednak hrabia ani na chwilę nie przypuścił, aby Kazimierz mógł być tym człowiekiem, który dłoń złoczyńcy zapuszczał na dno jego szuflady. Przez kilka minut żadne wyraźne podejrzenie nie nasuwało się jego umysłowi. Nic na świecie nie przychodziło mu z większym trudem, jak kogokolwiek o cokolwiek podejrzywać; jedna tylko nieodparta oczywistość posiadała moc przekonywania go o istnieniu złego. Teraz widział on dokładnie, że około niego znajdował się ktoś nikczemny — ale ktoby nim był? — nie wiedział. Nagle, przed wyobraźnią jego stanął Rycz. Wyraźnie i nieledwie namacalnie zobaczył on tę twarz nawpół okrytą czarnym zarostem, powleczoną chorobliwą żółtością, nieufną, szyderską niekiedy, częściej gniewną, zawsze namiętną i wulkanem posępnych chuci gorejącą; tę postać barczystą, wysoką i silną, a jednak kurczącą się i jakby usiłującą ukryć się w samej sobie; tę głową kosmatą z czarnym szorstkim włosem, wtuloną w ramiona; te łokcie przylegające do boków, i ręce wielkie, chude, żylaste, o palcach grubych, nerwowemi ruchami drgających, lecz zarazem sprężystych i zwinnych. Postać i twarz człowieka tego, hrabia zobaczył przed sobą tak wyraźnie, jakby rzeczywiście na niego patrzył, jakby znajdował się o parę kroków zaledwie od niego; posłyszał także głos tego człowieka chropowaty, szorstki; przypomniał sobie słowa jego cyniczne, bezwstydem i nieuleczalną zatwardziałością w złem nacechowane. Przypomniał sobie to wszystko, porwał się z miejsca i zawołał: — To on!
Wymówił słowo to z taką pewnością w głosie, jakby żadnej, najmniejszej nie miał wątpliwości. Nie byłoto już podejrzenie, ale niezłomna pewność. Nikt z ludzi nawiedzających często dom hrabiego, nikt z tych którzy zamieszkiwali go stale, nie mógł popełnić tej kradzieży; nikt prócz Rycza. Hrabia był o tem tak głęboko przeświadczony, jak gdyby na własne oczy widział go zapuszczającego rękę w głąb tej szuflady, z której miał wydobyć narzędzie pomocnicze w obmyślanej zbrodni. Gdyby człowiek ten pochwyconym został i przywiedzionym przed oblicze sprawiedliwości, sprawa musiałaby być wyjaśnioną, prawdziwi winowajcy odkryci, niewinność ludzi niesłusznie cierpiących poznaną i ogłoszoną. W piersi hrabiego tak łagodnej zwykle i miłosiernych uczuć pełnej, zapaliło się niezmierne pragnienie ujęcia tego człowieka, tego niepoprawnego złoczyńcy, tego „nieczystego stworzenia“, przed którem rozsypywał on tak długo perły miłosierdzia i wspaniałomyślnej pomocy.
Poczuł w sobie wielki głos sprawiedliwości wołający o karę dla zbrodniarza, o tryumf dla niesłusznie pokrzywdzonych. Z płomieniem w oku i bladą od wzruszenia twarzą, hrabia stanął przed zgromadzonym sądem, wymienił nazwisko Rycza, i zażądał, aby władze przedsięwzięły poszukiwania w celu wynalezienia go i pochwycenia. Niezwykła energja z jaką przemawiał, dowody moralne które składał, w połączeniu z szacunkiem posuniętym do czci jaki obudzał powszechnie, skłoniły władze do zadość uczynienia jego żądaniu. Rozesłano natychmiast na wszystkie strony urzędowe wezwania opatrzone rysopisem Rycza, i rozkazem pochwycenia go. Hrabia za pomocą ogromnych stosunków swych i hojnie sypanych pieniędzy, podobneż czynił usiłowania. Ale mijały dnie i tygodnie, żadnej o Ryczu nie przynosząc wieści. Władze rządowe znużyły się i zwolniły swe działania, liczni wysłańcy hrabiego wrócili z niczem, korespondenci umilkli — Rycz zniknął, jakby pochłonięty bezdenną otchłanią. Odkrycie hrabiego uczynione przed obliczem sądu, i poszukiwania Rycza odwlekły tylko nieco kroki władz śledczych, ale uwięzionym żadnego nie przyniosły pożytku. Każdy kto w owej porze żył w N. albo w odległych choćby miasta tego okolicach, pamięta ile przeróżnych cierpień i nieszczęść sprowadziło na głowy niewinnych to fałszerstwo tak zręcznie usnute i wykonane. W biurze w którem dokonało się ono częściowo, kilku urzędników utraciło posady, a pomiędzy innymi ów rumiany i dobroduszny naczelnik stołu, i ów urzędnik posiadający cztery córki i trapiony wieczną fluksją, którzy niedawno jeszcze tak wesoło przepędzali wieczór u pana Walerego. A byli to jeszcze najszczęśliwsi; kilku innych oddano pod ścisły nadzór policyjny, a dwaj czy trzej podzielili los ojca i narzeczonego Monilki. W miesiąc po odkryciu przestępstwa, wywieziono więźniów z N. do położonego o mil kilkadziesiąt głównego miasta prowincji, kędy znajdowała się ze stolicy przysłana komissja mająca ich badać.
Tymczasem po mieście rozeszła się pogłoska, że Erazm Suszyc, ów człowiek od tak dawna okryty śniedzią ubóstwa, od tak dawna żyjący niewiedzieć jak i niewiedzieć jakiemi środkami utrzymujący obarczającą go rodzinę, wzbogacił się nagle. Umarł mu bowiem bezdzietny jakiś wuj czy stryj, zostawiając po sobie spadek — nie zbyt wprawdzie wielki, ale dla takiego biedaka jakim był Suszyc, ogromne mający znaczenie. W sprawie o tę sukcessję Suszyc odbył kilkodniową podróż, a wróciwszy, ukazał kilku znajomym urzędowe akta, dowodzące istnienia owego wuja czy stryja, i prawdziwości ostatniej woli tegoż, przekazującej synowcowi całe mienie, długim uzbierane trudem. Dom nad kałużą opustoszał nagle, bo rodzina Suszyców opuściła go, aby zamieszkać w jednej z widnych i wesoło położonych kamienic. Przez kilka dni z rzędu rozmaici ludzie tłumem napływali do Suszyca, dopominając się o zdawna należne im od niego pieniądze. Płacił wszystkie swe długi i dłużki, których była ilość nie mała; a gdy uszczęśliwieni wierzyciele winszowali mu pomyślnej zmiany losu, mówił do nich ze zwykłym swym uśmiechem.
— Kochani moi panowie! jeśli posiadacie bezdzietnych wujów czy stryjów, nie lękajcie się niczego; umrą oni bowiem w samą porę, to jest wtedy, gdy wierzyciele wasi zagrożą wam sprzedaniem statków, garnków i misek, a w dodatku starać się będą uwięzienie was za długi...
— No, no! — zawołał ktoś z wierzycieli, — tak źle nie było jeszcze z panem...
Suszyc odpowiedział spokojnie. — Owszem, było, bo gdybym nie otrzymał tak w porę tej sukcessji; szanowny oto ten starozakonny Abraham, wystawiłby manatki moje na sprzedaż publiczną, a stary znajomy mój pan Fulgenty, byłby już blizkim wyrobienia na mnie wyroku uwięzienia za owe 1,000 złotych które mu byłem winien. Cóż, czy nie prawda?
Abraham i Fulgenty ze skruchą zwieszali głowy; nie mogli jednak zaprzeczyć słowom Suszyca, bo w istocie tak było jak mówił. Za całe usprawiedliwienie się smutnie tylko mówili. — I któż mógł kiedy spodziewać się, że pan raz jeszcze w życiu zostaniesz dostatnim człowiekiem!
— Tak, tak, kochani przyjaciele — z flegmą odpowiedział Suszyc, — niczego na świecie nie trzeba spodziewać się z taką pewnością jak niespodzianek.
— Co za rozum, co za dowcip — wołali z zachwyceniem ekswierzyciele Suszyca, i odchodząc rekomendowali mu jedni swe towary, inni swą serdeczną gotowość do wszelkich usług jakichby odtąd mógł od nich zażądać.
Suszyc śmiał się swym głuchym, przytłumionym śmiechem, który rwał się w jego piersi jak niewprawnie wygrywana gamma; a gdy drzwi zamykały się za odchodzącymi, skłaniał głowę na piersi, i wołał z gorzkim niesmakiem. — Któż uwolni mnie od widoku tych robaków i krokodylów, którzy niewiem dla czego nazywają się ludźmi.
Snać niespodzianie spadłe nań dostatki nie uleczyły Suszyca z mizantropijnych jego usposobień, nie odmłodziły go, i nie rozgrzały jego wnętrza. Za to pani Honorata wyświatowiała nagle; przypomniała sobie dawne czasy, w których była żoną dostatniego i szanowanego urzędnika, niewiedzącą nawet, że są na świecie pokątni doradcy, po uszy zatopieni w długach, skandalach, procesach i brzydkich ludzkich podejrzeniach. Pycha i próżność walczyły zawsze w tej kobiecie o pierwsze miejsce z chciwością i zamiłowaniem pieniędzy. Teraz pycha ta i próżność zostały zadowolone. Pani Honorata sprawiła sobie kilka nowych atłasowych pancerzy, z odpowiedniemi długiemi i bombiastemi spodnicami, a przy jednym z pancerzy, zamiast stalowych, jaśniały guziki pozłacane i ozdobione emalją. Kiedy w tym stroju otoczona gronem również ustrojonych córek, przechadzała się po ulicach, chuda, mała jej postać prostowała się sztywniej jeszcze niż zwykle, a okrągłe oczy ocienione długim śpiczastym nosem, błyszczały jak świeżo z mennicy wydobyte dukaty. Spotykając dawne swe znajome (przyjaciołek pani Honorata nie miała nigdy), które przestały być znajomemi odkąd mąż jej stał się pokątnym doradzcą, i których noga nie przestąpiła nigdy progu domu nad kałużą, przymrużała oczy, i sypiąc z za rzęs gęste pociski szronu i gradu, mówiła do córek: — Zadzierały one nosy przedemną! teraz nikt zabronić mi nie może abym swój z kolei zadarła, a tak wysoko, że i kociubą go nie dosięgną. I zadzierała nosa, a znajome jej widząc ją wchodzącą w bramę widnej pięknej kamienicy, w nowiutkim atłasowym pancerzu z emaljowanemi guzikami, i w kapeluszu na którym tryumfalnie powiewały różnokolorowe marabuty, kłaniały się jej z wielką uprzejmością i bardzo nizko spuszczały swe upokorzone nosy. Pani Honorata wstępując po szerokich czystych wschodach, zacierała swe chude kościste ręce tak energicznie, że aż stawy trzeszczały, a uśmiechała się przytem tak przyjemnie, że Dowcipna spoglądając z pod oka na matkę, uważała za właściwe zapytać. — Czy mamie się jeść chce? — Cóż to znowu za pytanie? moja ty najmilsza córko! wiesz przecie, że tylko cośmy spożyły obiad z czterech potraw. — Tak, odpowiadała „la fille terrible”, ale mnie się zdawało, że mama czuje ochotę odkąsić mi ucho. — Moja panno, jesteś dowcipną kiedy mówisz, ale byłabyś jeszcze dowcipniejszą gdybyś milczała, — mówiła matka rodziny, siłą wzroku swego przemieniając córkę w zmarznięte i pokryte szronem drzewo.
Ale Dowcipna strząsała prędko z siebie lodowate kolce, jakiemi ją okrywało macierzyńskie spojrzenie. Co do mnie, — ciągnęła, — znajduję że wszyscy ile nas jest w rodzinie, jesteśmy najdowcipniejsi i przedewszystkiem najmilsi wtedy, gdy mamy usta zamknięte.
Tu Rozumna, powolnym i poważnym krokiem stąpająca z drugiego boku matki, marszczyła gęstą brew, i olimpijskie oczy zwracając na siostrę mówiła. — Możesz mówić o sobie, Dowcipna, a nawet jeżeli ci się podoba o mamie i Pięknej, ale ja....
— Ale ty, pochwyciła Dowcipna, ty posiadasz dar wymowy, którym zawojowałaś serce obywatela, jego trzydzieści chat, dwa tysiące rubli dochodu, konie, krowy....
— Nie mam zwyczaju odpowiadać papugom, — kończyła Rozumna, wspaniałym gestem otwierając drzwi mieszkania.
Piękna postępowała za matką i siostrami ze schyloną głową, i oczami utkwionemi w ziemi. Mieszała się ona do rozmowy bardzo rzadko, za to rumieniła się i wzdychała po cichu jak ktoś, kto dusi się w niezdrowem i ścieśnionem powietrzu. Piękna zresztą bywała od pewnego czasu smutna, i więcej jeszcze zamyślona jak smutna. Pierwszą i bezpośrednią przyczyną tego mógł być wyjazd Sylwestra, który otrzymał od zwierzchności swej paromiesięczny urlop, i udał się do odległego miasta, w którem znajdowali się teraz uwięzieni jego przyjaciele. Uczynił to z porady, a nawet wyraźnego zlecenia hrabiego, który myślał, iż Sylwester znajdując się w pobliżu, będzie mógł przynieść dwom nieszczęśliwym, jeśli nie stanowczą pomoc i ratunek, to przynajmniej materjalną ulgę lub moralną pociechę.
W tym celu hrabia młodego wychowańca swego obdarzył pieniędzmi i listami rekomendacyjnemi, za pomocą których spodziewał się umożebnić mu przystęp do uwięzionych. Piękna tedy na długo straciła z oczu swego nauczyciela poezji; człowieka, który pierwszy otworzył jej oczy na krainy cnoty i miłości, i wywiódł jej ducha z tych nizin prozy, swarliwości i spekulacji, w jakich przemieszkiwał od lat dziecinnych, daremnie tęskniąc za przeczuwanemi, lecz nieznanemi wyżynami szlachetnych myśli i uczuć. Znać było jednak, że młoda dziewczyna oprócz rozłączenia z ukochanym, innej jeszcze doświadczała troski. Parę razy na dzień cicho i ukradkiem opuszczała mieszkanie, pod szeroką połą burnusa niosąc i kryjąc to jakąś resztkę z obfitych teraz obiadów, to przysmak, którego sama nie skosztowała, to nawet kaftanik jaki, chusteczkę lub inny przedmiot do garderoby jej należący. Nieobecność jej nie trwała nigdy długo, snać długiem wydaleniem się z domu lękała się zwrócić na siebie uwagę sióstr i matki; ale często wracała z zapłakanemi oczami, i nigdy nie przynosiła z powrotem do domu, tego co zabierała z sobą wychodząc.
Pewnego dnia, Piękna weszła do bawialnego pokoju ozdobionego świeżemi, błyszczącemi sprzętami, i dziwiła się bardzo ujrzawszy tam ojca swego stojącego przy oknie, z twarzą zwróconą ku szybom widnym i szerokim, lecz które od czasu gdy patrzyła na nie pani Honorata, wyglądały jakby zmarznięte i lekką warstewką lodu przyćmione. Piękna od kilkunastu już dni niewidziała ojca, rzadko bardzo bowiem ukazywał się on pośród rodziny, przesiadując wciąż, a nawet jadając w swoim pokoju, przedzielonym od reszty mieszkania obszerną sienią i długim korytarzem. Zdawało się, że człowieka tego ogarnęła namiętna żądza samotności — to też Piękna zdziwiła się nieco ujrzawszy go w tym salonie, w którym widywała tylko matkę, siostry i odwiedzających je gości. Młoda dziewczyna zdawała się nie tylko zadziwioną, ale nawet jakby wzruszoną; a ponieważ nikogo więcej nie było w pokoju, zatrzymała się o kilka kroków od ojca, i przez chwilę wlepiła oczy w blady jego profil ostrym zarysem odbijający od pąsowego tła firanki. Postąpiła dalej zwolna i jakby ostrożnie; na ustach jej wisiał nieśmiały uśmiech, oczy na których znać było łzy niedawno wylane, mgliły się na nowo.
— Mój ojcze! — wymówiła zniżonym głosem. Suszyc obudził się z zamyślenia i zwolna odwrócił głowę. Oczy jego błyszczały w tej chwili przykrem jakiemś światłem, na zaciśniętych ustach nie było zwyczajnego im uśmiechu. Twarz ta surowa i tajemnym jakimś bolem czy gniewem zbrużdżona i rozogniona, dziwną jakąś grozą i lękliwością przejęła młodą dziewczynę. Stała nieporuszona, powieki jej i splecione przed chwilą dłonie, w dół opadły. Suszyc patrzył na córkę wzrokiem, w którym zdziwienie łączyło się z niezadowoleniem.
— Czegoż chcesz? — wymówił sucho, i skrzyżował ręce na piersi, jak zwykł był czynić zawsze, gdy otaczały go proszące głosy i dłonie członków jego rodziny. Piękna podniosła oczy, a światło ich drżące trochę, lecz czyste i jasne, upadło wprost na twarz Suszyca, i parę zmarszczek spędziło z jego czoła. — Czegóż chcesz? — powtórzył łagodniej trochę, — czy potrzebujesz czego?
W rodzinie tej było snać zwyczajem, że dzieci wtedy tylko przemawiały do ojca, gdy zapotrzebowały od niego środków pieniężnych dla zadowolenia swych potrzeb lub kaprysów. Ale Piękna dosłyszała złagodzony ton, który zabrzmiał w głosie jej ojca, dostrzegła lekkie rozmarszczenie się jego czoła. — Mój ojcze, — rzekła bardziej jeszcze zbliżając się i stając tuż przy nim — chciałam pomówić z tobą o rzeczy bardzo ważnej.
Głos młodej dziewczyny był tak łagodny, a młode jej rysy tak niezwykłą oblekły się powagą, że Suszyc wpatrzył się w nią ze szczególną bacznością.
— Co to jest? — wymówił po chwili — czego płakałaś? Mój Boże! dodał wzruszając ramionami, — miałem nadzieję, że po otrzymaniu sukcesji wolny już będę od widoku łez i słuchania narzekań! I czegóż płakałaś? czy ci się chce nowej jakiej sukni? albo może która z siostr piękniej dziś uczesała się od ciebie?
Pytanie te Suszyc zadawał tonem suchym, na ustach jego zawisł znowu obojętny uśmiech, ale wyraz oczu jego nie zgadzał się z dźwiękami głosu ani z zarysem, w jaki układały się wązkie, drwiące jego wargi. Źrenice jego utkwione w twarz córki, migotały iskrami które gościły w nich rzadko, i z dziwną przenikliwością zapuszczały się w te wielkie szare oczy, podnoszące się ku niemu z wyrazem żalu i nieśmiałej miłości.
— No, i czegóż chcesz, nakoniec? — powtórzył raz jeszcze; zarazem ręka jego jakby niezależną odeń mocą kierowana, wyciągnęła się i ujęła drobną, wiszącą pomiędzy falami sukni dłoń młodej dziewczyny. Na twarzy Pięknej ukazało się radośne zdziwienie, porazto pierwszy otrzymywała ona od ojca pieszczotę, jeśli jeszcze ten gest mało znaczący można było nazwać pieszczotą. Nie wydała się jednak ani ze zdziwieniem ani z radością; snać w głowie jej leżał głęboki jakiś zamysł, który koniecznie wyrazić ojcu postanowiła.
— Mój Ojcze, — zaczęła mówić pewnym choć trochę zniżonym głosem; — nie potrzebuję wcale nowej sukni, bo mam ich dosyć, zawiele może... ani też pomyślałam o moich włosach, o których od pewnego czasu nigdy nie myślę. Chciałam ci tylko powiedzieć, że mam wielkie zmartwienie.
— I jakież to może być to wielkie zmartwienie? — z uśmiechem na ustach, lecz niecierpliwością w głosie rzekł Suszyc; — czy tańce spodziewane omyliły? czy podarła się pelerynka? czy może ulubiony piesek zachorował? Ale prawda, żadna z was pieska nawet ulubionego nie miała nigdy!
W oczach młodej dziewczyny stanęły łzy. — Ojcze, — rzekła z lekką wymówką, — mówisz do mnie jak do małego dziecka.
Ojciec popatrzył na nią dziwnie. — No i cóż tam za zmartwienie? mów! — wyrzekł łagodniej.
— To długa historja, mój ojcze, ale muszę ci ją powiedzieć... Kiedy chodziłam na pensję, miałam koleżankę z którą byłam w wielkiej, wielkiej przyjaźni. Potem widywałyśmy się często... o, gdybyś wiedział mój ojcze, jakato dobra i śliczna ta moja przyjaciołka! Żartami nazywałyśmy ją zawsze księżniczką Monilką, gdyż ojciec jej wyobraża sobie, iż pochodzi z jakiejś książęcej familji...
Tu Piękna urwała nagle, gdyż spostrzegła że ojciec jej pobladł trochę, a ręka jego niedbale zwieszona około ramy okna, widocznie zadrżała.
— I cóż ta księżniczka, ta twoja przyjaciołka? rzucił po chwili pytanie tonem, który napróżno silił się na zwykłe mu, obojętne dzwięki.
— Teraz, — mówiła Piękna, — jest ona bardzo, bardzo biedną i nieszczęśliwą... Ojca jej i narzeczonego uwięziono za jakieś fałszerstwo, do którego mieli oni jakoby należeć, a ona została sama bez żadnych środków do życia; zachorowała na jakąś straszną gorączkę, i od dwóch tygodni dopiero zaczęła wstawać z łóżka... ale zaledwie jeszcze chodzi tak jest osłabioną, a ciągle płacze i ...
I znowu niedokończyła bo ojciec jej odwrócił się nagle i przycisnął czoło do szyby, tak że mogła widzieć tylko profil pobladłej twarzy jego. Po kilku przecież sekundach zwrócił się znowu w stronę pokoju.
— I cóż? — zapytał, — cóż dalej?
— Ona jest ojcze w okropnej nędzy... Chciałabym jej dopomódz, — dokończyła Piękna splatając ręce, a zarazem wielka, błyszcząca łza zawisła na jej rzęsie.
Suszyc szybkim, nerwowym ruchem sięgnął do kieszeni surduta. — Weź, oddaj to twej przyjaciółce, — rzekł wciskając w rękę córki assygnatę znacznej wartości. Jeżeli będzie potrzebowała więcej pieniędzy, powiedz mi o tem...
Głos jego, gdy to mówił, stłumiony był i drżący; oczy trzymał utkwione w ziemi, jakby lękał się spotkać ten wzrok dziewczęcia, który czysty i piękny, jaśniał przed nim łzą dobroci i litości. Ale młoda dziewczyna nie odgadywała bynajmniej posępnych wzruszeń wstrząsających w tej chwili duszą jej ojca; w postępku jego, w tym hojnym darze który miała w dłoni, widziała tylko piękny czyn, wykwit szlachetnych i dobrych uczuć. Serce jej tajało, długo tłumione przywiązanie jakie zawsze czuła dla ojca, wybuchnęło zeń z mocą nieposkromioną. Ramiona jej otoczyły szyję Suszyca, piersią przylgnęła do piersi ojcowskiej, i gorące usta przycisnęła do bladego jego policzka. Możnaby rzec, że Suszyc skamieniał w tem miękkiem, pieszczotliwem a razem gorącem objęciu, które go otoczyło. Długą chwilę stał nieporuszony, oczy jego nieruchomo tkwiły w gęstych uplotach włosów, które mu opłynęły pierś i ramiona. Nakoniec wargi jego otwarły się i głowa przechyliła się ku głowie córki. — Salomeo! — wymówił półgłosem, — co to jest?
W jednem pytaniu tem tkwiła, cała, długa historja stosunku ojca tego do dzieci, strasznej lodowatej obojętności, która stanowiła dotąd osnowę tego stosunku. Ale teraz mur ten zaklęty zdawał się rozłamywać i upadać pod ciepłem tchnieniem pocałunków młodej dziewczyny. — Mój ojcze! — rzekła Piękna podnosząc głowę i silniej jeszcze ogarniając go ramionami, — mój ojcze, — powtórzyła, — ja cię kocham!...
Dziwny wyraz dla człowieka, który od lat wielu od dzieci swoich słyszał tylko wykrzyki: „daj pieniędzy“. Suszyc ujął zlekka córkę za oba ramiona, i usunąwszy ją nieco od siebie, patrzył w jej twarz jak w tęczę. Po chwili jednak ręce jego opadły, wyprostował się, i podniósł twarz na której gruba zawisła chmura.
— Czemuś pierwej nie powiedziała mi o tem! — zawołał dziwnem jakimś, z dna piersi idącym głosem — poczem odwrócił się, i zanim Piękna zdołała coś wyrzec, opuścił pokój.
Piękna zupełnie słusznie wylewała łzy nad młodą swą przyjaciołką; Monilka bowiem od chwili gdy straciła ojca i narzeczonego, była tak nieszczęśliwą, jak może nią być tylko istota słaba, niedoświadczona, czuła, a nagle pozbawiona miłości, opieki, bytu. Owego ranka bolesnej dla niej pamięci, znalazła ją siedzącą pod murem więziennym, zimną i zesztywniałą, stara znajoma jej ojca, owa dama w żóltym czepcu, która wespół z dwiema córkami swemi, tak wesoło bawiła się na zaręczynach jej z Kazimierzem, nawpół radując się jej szczęśliwym losem, nawpół zazdroszcząc i żałując, iż nie dostał się on w podziale jednej z jej córek. Litościwa ta, lubo nieco zazdrośna osoba, silnemi rękami ujęła przyciśnięte do wilgotnej ściany ramiona biednej dziewczyny, i podniosłszy ją z ziemi niby martwy, ciężki przedmiot, mdlejącą i nieprzytomną powiodła do małego domku, w którym nieszczęsnej spłynęło tyle dni spokojnych i szczęśliwych. Ale ten ubogi dach, który otulał dzieciństwo jej, i te ciemne szare ściany pomiędzy któremi śniła swoją sielankę miłości i szczęścia, nie przyjęły wracającej. Pan Walery spodziewał się za dni kilka opuścić dotychczasowe swe mieszkanko, aby zamieszkać wspólnie z ukochanemi dziećmi w ładnym ich dworku; właściciel domu wynajął je więc komu innemu, a do naznaczonego terminu tyle tylko pozostawało czasu, ile go potrzeba było, aby trzy małe izby uprzątnąć z napełniających je wielce skromnych sprzętów. Monilka więc pozostała bez dachu i przytułku; na razie jednak niewiedziała o tem, bo rozpacz i noc przepędzona na chłodzie nocnym, wtrąciły ją w gorączkę, z której obudziła się do przytomności zaledwie po kilku tygodniach. Byłoto przebudzenie straszne; Monilka bowiem otworzywszy po raz pierwszy przytomne oczy, ujrzała się między nagiemi ścianami miejscowego szpitala. Umieściła ją tam dawna znajoma jej ojca, której miłosierdzie nie sięgało tak wysokiego stopnia, aby pobudzić ją mogło do przyjęcia pod dach własny biednej, opuszczonej, może niebezpiecznie chorej dziewczyny. Monilka ujrzała w koło siebie same obce twarze i postacie, pomiędzy któremi było wiele przyodzianych w białe, długie suknie, z głowami dziwacznie poobwijanemi w bieliznę. Zrazu niemiała najlżejszego wyobrażenia o tem co się z nią działo, gdzie była, kto byli ci ludzie biało odziani, którzy przerażonym i niezupełnie jeszcze z mgły nieprzytomności oswobodzonym jej oczom, wydali się jakiemiś fantastycznemi, niepojętemi istotami. Ona o tym przybytku nędzy i choroby, słyszała niegdyś zdala tylko i niewyraźnie, a ilekroć słyszała o nim, samo jego imię budziło w niej przestrach, wstręt i litość. To też przez długą godzinę leżała na swem żelaznem łożu, biała jak pościel na której opierała zbolałą głowę, nieruchoma, zmartwiała ze zdumienia i grozy. Oczy jej zapadłe, błyszczące leniwym, wyczerpnięcie sił zdradzającym ruchem, posuwały się za blademi twarzami, które ocienione fałdami białej, grubej bielizny, spoczywały na łożach, lub krokiem chwiejnym lub powolnym przechodziły mimo niej podobne do cieni smutnych lub omdlałych. Umysł jej silił się na przypomnienie sobie dawnego życia, bo miejsce w jakiem się znalazła i obrazy jakie ujrzała, chorej jej wyobraźni wydały się światem jakimś innym, dotąd nieznanym. Daremnie jednak siliła pamięć; po godzinie dopiero słabym zarysem stanęły przed jej oczami postacie dwóch drogich jej istot. To jej dodało siły; uczuła niewymowną tęsknotę za ukochanymi, podniosła się na łożu, i błagające oczy podnosząc na jedną z przechodzących mimo osób, zapytała o ojca i o miejsce w jakiem się znajduje.
Traf zrządził, iż pytanie jej trafiło na jednę z tych istot brutalskich, którym długie cierpienie a może wrodzone braki charakteru i ukształcenia, odebrały wszelki zmysł czułości i delikatności. Bez żadnych zastrzeżeń i przygotowań, nagle i w szorstkiej formie Monilka otrzymała odpowiedź wyświecającą jej całą, nagą, okrutną prawdę. Nieszczęśliwe dziewczę przypomniało sobie wszystko, dowiedziało się o wszystkiem, i upadło na pościel z piersią rozrywaną płaczem i jękami. Ale płakać wiecznie nie można; najobfitszy nawet strumień łez wysycha z czasem. Po dwóch dniach spędzonych we łzach, Monilka płakać przestała, i spojrzała dokoła oczami suchemi, lecz przepalonemi nawskroś rozpaczą i ciężką żałością. Młoda ta istota, która dotąd kochała ludzi nie znając ich, zachwycała się najlżejszym objawem piękności świata, i patrzyła w życie jak w długi szereg dni, z których każdy przynieść jej miał nową rozkosz, uczuła w sobie nagle bezmierną gorycz, srogie rozżalenie do ludzi i świata.
Życie wydało się jej dziwnie ciężkiem, ludzie niemiłosiernymi, świat brudnym i brzydkim. Uczucia te ozwały się w niej z taką siłą, że młode serce jej nawskroś przesiąknęło niemi, i niby dosięgnięte wielostrzałym ciosem, pokryło się mnogiemi, krwawiącemi się ranami...
Fizyczne zdrowie powracało jej zwolna, zaczęła powstawać z choroby, ale dźwignąć się moralnie nie miała siły.
Przed oczami jej stała ustawicznie w postaci niesprawiedliwości i okrucieństwa ludzkiego zadana jej krzywda, a towarzyszyły jej blade mary sieroctwa i ubóstwa, przeciwko którym czuła się bezsilną. Z krótkiej przeszłości swej, młoda dziewczyna nie wyniosła żadnego z tych życiowych doświadczeń, żadnej z tych jędrnych i poważnych nauk, żadnego z tych surowych i poważnych przywyknień, które w chwilach niedoli stają obok nieszczęsnych jako stróże, opiekuny i pomocnicy. Ona miała tylko wspomnienia chwil cichych i pieszczotliwych, dzielonych pomiędzy czułe przywiązanie córki dla ojca, a gorące ukochanie dziewicy dla wybranego młodzieńca; wspomnienia rojeń czarownych i nieco eterycznych, i zajęć łatwych, miłych, dowolnie podejmowanych i opuszczanych. Żadna sroga konieczność nie wypróbowała dotąd sił jej młodych, żadne smutki nie zaprawiły do cierpliwości miękkiego serca, żadna filozoficzna, szerokich kręgów i wysokich szczytów moralnych sięgająca myśl, nie postawiła jej przed oczy bolesnych odmian życia, ani ich srogiej konieczności, ani sposobów walki, ani tej odwagi, z jaką człowiekowi ze zmiennemi losami walczyć przychodzi. Kiedy zatopiona w mroku wieczornym zwolna obejmującym wysokie, gładkie i nagie ściany szpitalnej dali, siedziała na swem żelaznem łożu z bladą twarzą, ukrytą w wychudłych dłoniach, doświadczała takiego poczucia, jakby znagła wrzuconą była w nurty spienionej wody, i daremnie usiłowała dosięgnąć stopami stałego gruntu; chwiały się one, kaleczyły o spiczaste głazy, i spotykały zawsze samą tylko próżnię. Nie płakała i nie wyrzekała głośno, może dla tego, że brakowało jej sił do wydobycia głosu ze zmęczonej chorobą i rozpaczą piersi; a może i dla tego, że otaczajacy ją ludzie wydawali się jej więcej marami których się lękała jak ludźmi którym zwierzyćby się mogła. Ale cała moralna istota jej zmieniła się w żal gorzki jak piołun, w ponure zwątpienie, rozdzierającą tęsknotę, i rozpaczną, bezzaradną bezsilność.
W takim stanie znalazła ją najmłodsza córka Suszyca, która powodowana litością i przywiązaniem do towarzyszki zabaw i powiernicy swych uczuć, bez niczyjej pomocy przełamała wszystkie trudności, i przybiegła ku niedawno ozdrowiałej, ze łzą w oku, uśmiechem pieszczoty na ustach i wykradzionym z domu przysmaczkiem w kieszeni. Ale Monilka nie rozjaśniła twarzy na widok przyjaciołki, nie zarzuciła według dawnego zwyczaju rąk swych na jej szyję, nie uśmiechnęła się nawet. Piękna musiała użyć całej swej siły, aby nie wydać okrzyku przerażenia, ogarnąwszy spojrzeniem tę postać wychudłą i złamaną, twarz bladą i jakby zmartwiałą, te oczy, które niedawno jeszcze paliły się takim czystym, gorącym szafirem, a teraz spłowiałe, zapadłe, ciemną obręczą okrążone, patrzyły z pod zmęczonych powiek z ponurym, suchym połyskiem i dziwnym wyrazem goryczy i nieufności.
— Co się dzieje z moim ojcem i z Kazimierzem? było pierwsze pytanie jakie Monilka zadała przyjaciółce. Piękna zadrżała znowu, bo głos młodej dziewczyny stłumiony, głęboki, posiadała jakieś ostre, niecierpliwe dźwięki, które zdawały się rwać i łamać w jej piersi. Ojciec i narzeczony Monilki wywiezieni już byli podówczas do odległego więzienia. Piękna powiedziała o tem przyjaciołce, osypując ją pocałunkami i oblewając łzami. Ale blade lice Monilki pozostało zimnem i nieruchomem pod okrywającą je pieszczotą, głowa jej tylko opadła na piersi, ręce złożone na kolanach zacisnęły się kurczowo.
— Oni niewinni — szepnęła — oni nie mogli popełnić żadnej zbrodni... W tym szepcie zaledwie dosłyszalnym, czuć było upor zrozpaczonej duszy, która obstaje przy jednej wierze, jaka jej pozostała. Ale oczy Monilki błysnęły posępnie, i pierś jej podniosła się gwałtownie, jakby namiętnem jakiemś uczuciem gniewu i żalu wzdęta, gdy po chwilowem milczeniu dodała.
— To nic, że oni niewinni! jeśli ludzie uwięzić ich mogli, mogą i zamordować! ja ich już nigdy więcej nie zobaczę!
Przy ostatnich wyrazach wybuchnęła łkaniami, ale ani jedna już łza nie popłynęła z jej oka; tylko policzki jej zafarbowały się krwawymi rumieńcami, a biedna głowa ogołocona z pysznych włosów, które zdobiły ją niegdyś, powoli skłoniła się i opadła na żelazną poręcz łoża. Kiedy Piękna otoczyła ją ramieniem, i nie wiedząc jakiem słowem przemawiać ma do tej odrętwiałej z rozpaczy istoty, zmiękczyć ją pragnęła nową pieszczotą, Monilka usunęła ją od siebie. — Po co to wszystko? — rzekła, — dziękuję ci żeś przyszła, ale nie staraj się mnie pocieszyć. Jestem ugodzona w serce i rozum. Zdaje mi się, że ze wszystkiego co było kiedy we mnie, ze wszystkich uczuć i myśli, jakie mieć mogłam, pozostały tylko kolące, rozpalone gruzy.
Gdyby cios, który spotkał Monilkę, dotknął kobietę starszą, doświadczeńszą, więcej nawykłą do cierpienia i wprawną w rozgmatwywanie zagadek życia, dzieło jego nie byłoby może tak okropnem i druzgocącem. Boleść i niedola wszelka wtedy tylko wzmacniają i podnoszą moralnie człowieka, gdy znajdują w nim samym oddziaływaczy, jakiemi są potężne uczucia i dojrzałe myśli. Monilce brakowało tych sił duchowych, które niby cudowne zdroje, krzepią, obmywają i we wzniosłe krainy unoszą serca ugodzone ciosami losu, rozdarte bólami życia. Brakowało jej lat, doświadczenia, wyższych polotów umysłu, energicznych rzutów woli; wdzięczna ta istota zdobna w młodość i piękność zewnętrzną, z natury czuła i wrażliwa, z sercem dobrem i kochającem lecz nie hartownem, z umysłem pojętnym lecz nie podniesionym obszerną wiedzą i nie skrzepionym doświadczeniami, mogła była przy sprzyjających okolicznościach świecić zawsze czystem światłem nieskażonej duszy, rozlewać w koło czar dobroci i piękności; ale pod lodowatem tchnieniem nieszczęścia, musiała koniecznie zdrętwieć i opaść z mocy. Pierś jej nie posiadała żadnego puklerza; czuła się bezbronną i zdruzgotaną losem, czuła się przepełniona gruzami jakie powstały ze zniszczonych nadziei jej, z miłości, ze wszystkiego co było dla niej dotąd opoką i kotwicą, a co nagle i przerażająco runęło z pod stóp jej w otchłań, której dna dosięgnąć nie mógł wzrok jej nawykły do patrzenia w pogodne niebo.
W smutnym tym stanie moralnego zesłabnięcia, Monilka opuściła ponury przytułek, którego widok zdwajał tylko żałość jej i przerażenie. Ręką wiernej przyjaciołki przyodziana w skromną czarną suknię, wyszła na ulice miasta, po których niedawno stąpała z tak swobodnie oddychającą piersią.
Ale teraz zieleń drzew i błękit pogodnego nieba nie zatrzymywały jej oczu, widok ludzi raził ją przykro i odstraszająco. Nie wiedząc kędy skierować sieroce kroki, udała się do owej nawpół litościwej pani, która podjęła ją była z pod muru więzienia, i powiodła tam, kędy chorych i niedołężnych leczy i chroni miłosierdzie publiczne. Wstąpiła w progi dawnej znajomej swego ojca, blada i cicha jak cień; powitały ją wymuszone uśmiechy i uściśnienia, w których serce jej, obdarzone delikatną drażliwością nieszczęśliwych, odgadło nieszczerość.
Rodzina pośród której się znalazła, niechętnie ją przyjęła. Nie była zamożną, i utrzymanie jednej osoby więcej, choćby ona była cichą i tyle tylko zabierała miejsca ile cień zabrać go może, stanowiło dla niej ciężar; zresztą były tam panny na wydaniu, dla których ciągłe towarzystwo z córką fałszerza niekorzystnem być mogło. Ludzie bowiem średniej miary moralnej chętni są do wierzenia w złe wieści o bliźnich. Życzliwość jaką cieszył się u znajomych swych pan Walery, prędko wygasła, i w krótce nie nazywano go inaczej jak fałszerzem, a Monilkę córką fałszerza. Byli tacy, których nazwy te bawiły wielce, z powodu sprzeczności jaką stanowiły z uprzednio żartobliwie udzielanemi tytułami, kuzyna Habsburgów i księżniczki Monilki; to też powtarzano je nieraz dla prostego żartu, choć w głębi nie wierzono w przestępstwo biednego starca, którego dotąd jedyną winą była niedołężność umysłowa. Córka tedy fałszerza czuła, że była więcej niż zbyteczną tam gdzie była.. Kędyż więc miała się udać, gdzie złożyć bolącą głowę, na jakiem miejscu ochłonąć z pierwszego żaru boleści? O przytuleniu się do jakiegoś dobrego serca, o wzmocnieniu sił swych przy jakiejś ciepłej piersi, nie myślała wcale. Czuła, że przestała kochać ludzi, odkąd wydarli jej to co miała najdroższego; czuła nawet, że im dłużej przestawała z niemi, tem mniej ich lubiła. Pewnego dnia, tymczasowa jej opiekunka zbliżyła się do niej z miną zafrasowaną, pocałowała ją w czoło zimnemi ustami, i rzekła ze smutkiem, w którym znać było przymus i zawstydzenie.
— Moja biedna! nie możesz być u mnie dłużej jak tydzień. Potem...
Nie dokończyła. To „potem” znaczyło: „idź w świat kędy cię oczy poniosą, kędy słabe twe stopy zanieść cię potrafią, kędy znajdziesz schronienie czyto na jakim pustym rozłogu, pod namiotem odkrytego nieba, czyto na zimnym, twardym bruku ulicy, u stóp tego muru z pod którego cię wzięłam.”
Dla czego Monilka dłużej nad tydzień pozostać nie mogła w jej domu, tego nie tłomaczyła jej nawpół litościwa pani; była o tyle litościwą, że nie zdobyła się na głośne wypowiedzenie; „nie mogę karmić cię swoim chlebem, którego nie mam nadto; nie mogę pozwolić na to, aby córki moje szkodowały na opinji i przyszłości przez towarzystwo z córką fałszerza.” Z ciasnego i wielce wysokiego punktu z jakiego patrzyła dawna znajoma pana Walerego, miała względną słuszność; jako zaś usprawiedliwienie wszystkiego co w postępku jej mogło być niesłusznem, do słów swoich dodała.
— Trzeba pracować! moja biedna!
I byłoto bardzo dobre słowo, które mogło być dla nieszczęśliwej dziewczyny słowem zbawczem. Pracować, ale jak? Monilka wyszła dnia tego na miasto, i kilka godzin powolnemi krokami, ze spuszczoną głową, lecz szeroko otwartemi i niby chciwie ciekawemi oczami, chodziła po ulicach.
Trzeba pracować! myślała sobie, trzeba z sobą coś począć, coś zrobić, zdobyć sobie prawo ukrycia się w jakimś kącie, nazwania czyjegoś dachu swoim dachem. Chodziła i biła się z myślami, które nie chciały wiązać się w jedną loiczną nitkę. Spotykała po drodze urzędników ze zwojami papierów pod ręką, traczy drzewa z piłami i siekierami na plecach, mularzy z kielniami w rękach; przez okna sklepów widziała szwaczki połyskujące stalą żwawo poruszanych igieł, handlarzy i handlarki wywijające łokciem i kierujące ruchami szal; spotykała nauczycielki wracające z lekcyi z dłońmi pełnemi książek, i matki rodzin śpiesznie dążące do domów z koszami zawieszonemi na ramionach. Wszystkie te oddziały pracy uderzały z kolei jej oczy; każdy z nich rozbierała w swym umyśle, i do żadnego nie czuła się zdolną. „Nie mogę wstąpić do biura jako urzędnik, myślała sobie, nie mogę rąbać drzewa, nie mogę wznosić murowanych kamienic, nie mogę być szwaczką, ani kupcową, ani nauczycielką.” Byłoto w niej zrazu nieokreślone i niewyrozumowane uczucie niemocy, ale po chwili zapytała samą siebie: „dla czego nie mogę?” i odpowiedziała. „Bo nic nie umiem.” W istocie, wdzięczne to dziewczę wyhodowane bez matki, wychowane przez ojca, który w wychowaniu jej kierował się jakiemś niejasnem i nieokreślonem wyobrażeniem „edukacji pięknej,” nic nieumiało; ani w rękach ani w umyśle swym nie posiadała żadnego środka zdobycia sobie spokojnego kąta, i jakiego takiego bytu. Powiedziawszy sobie: „nic nie umiem,” Monilka stanęła na środku obszernego, napełnionego ludźmi placu; obejrzała się wkoło, potoczyła spojrzeniem po niebie, ziemi, twarzach ludzkich i rzędach okien otaczających domóstw, i załamała ręce.
Ileż na świecie młodych, wdzięcznych, dobrych dziewcząt, staje tak każdego dnia na środku drogi ludnej, i z załamanemi rękami patrzy na niebo, ziemię i otaczające domostwa, w których dla nich niema ani kąta, ani chleba! Niech o wielkiej ilości dziewcząt podobnie załamujących ręce myślą jak najczęściej rodzice, których losy obdarzyły córkami, i — silni mężowie, dbali o świętą nienaruszalność słabości niewieściej!
W tej samej chwili gdy Monilka stała na placu miejskim z załamanemi rękami, otworzyła się brama najbliższego domostwa, a oczy młodej dziewczyny bez celu błądzące do koła, ujrzały w głębi otwartej bramy bosą i rozczochraną dziewczynę, w skurczonej postawie siedzącą obok konwi z wodą, z której czerpała myjąc i szorując wydeptane i zabłocone schody.
— A! — pomyślała Monilka, — zostanę służącą, będę wymiatała pokoje, prała bieliznę i szorowała schody!
Wieczorem zbliżyła się do swej tymczasowej opiekunki, pocałowała jej rękę i rzekła. — Przyjm mię pani na sługę, będę wymiatała wasze pokoje, prała bieliznę i szorowała schody, będę czyniła wszystko co rozkażecie — tylko pozwólcie mi po skończonej robocie usiąść w najciemniejszym kątku — milczeć i myśleć!
W oczach nawpół litościwej pani błysnęło coś nakształt łzy. Długą godzinę naradzała się z córkami, potem przystała na prośbę Monilki. Żal jej było wypędzać na bruk sierotę, przytem odprawiała właśnie dotychczasową swą młodszę, a może, może w dalekim kątku serca czuła przyjemne łechtanie myśli, że piękna dziewczyna, która pierwej niż jej córki wstąpić miała na ślubny kobierzec, i zamieszkać w ślicznym dworku o jakim ona marzyła dla swych córek, teraz stanie u nich w położeniu sługi względem pań i dobrodziejek.
Monilka została tedy służącą w domu dawnej znajomej swego ojca. Piękna po raz pierwszy znalazłszy ją w tej roli, zaniosła się płaczem: — Czemużeś lepiej nie została nauczycielką? spytała.
— Nie umiem nic, — odpowiedziała Monilka zanurzając w balji drobne swe ręce, na których niedawno tyle razy spoczywały z miłością usta Kazimierza.
Piękna wracała do domu w rozpaczy. — Monilka pierze bieliznę tym nieznośnym S. — mówiła do siebie — chyba świat przewrócił się do góry nogami!
Westchnęła i pomyślała. — Mój Boże! czemu też to ja nie mam własnego domu!
Gdy tak myślała, podniosła oczy, i oko w oko spotkała się z Sylwestrem; zrumieniona jak wiśnia, z nagle rozpromienionemi oczami wyciągnęła obie ręce, które wnet utonęły w szerokich dłoniach młodego mężczyzny. Kilka chwil nie mówili nic do siebie; pomimo radośnego wzruszenia, twarz Sylwestra wydawała się zmęczoną i smutną.
— I cóż? spytała Piękna.
Sylwester zrozumiał jej pytanie. — Cóż? — rzekł, — zdaje się iż są zgubieni. Prawdziwi winowajcy nie znajdują się, pan Walery wikła się coraz bardziej w niezrozumiałych i sprzecznych tłómaczeniach, Kazimierz walczy całą siłą swej niewinności, której jednak dowieść nie jest w stanie. Prawdopodobnie wywiozą ich wkrótce do innego, jeszcze surowszego więzienia. Bank bowiem oszukany i poszkodowany, czyni silny nacisk na władze, które ze swej strony usiłują nie wypuścić z rąk jedynej nici dającej im pewne poszlaki. Walery i Kazimierz zostaną w więzieniu póty, póki nie znajdą się prawdziwi winowajcy.
— To okropne! — z głębi piersi wyjąknęła Piękna.
— Okropne! — ze schyloną głową powtórzył Sylwester — ale nie oni jedni cierpią. Wraz z nimi uwięziono za tęż sprawę kilku ludzi; kilku innych utraciło sposób do życia, a między tymi ostatnimi i ja.....
— Ty Sylwestrze?...
— Tak, utraciłem posadę w biurze. Ścisłe stosunki w jakich zostawałem z Kazimierzem i hrabią Horskim, uczyniły mię podejrzanym. Przypuszczano że mogłem wiedzieć o wszystkiem, że mogłem nawet być tym, który wykradał papiery hrabiego. Nie znaleziono żadnych dowodów; przebyłem kilka ciężkich indagacij i uniknąłem więzienia. Ale utraciłem posadę.
Piękna patrzyła na ukochanego z osłupieniem i boleścią. — Ty także, powtarzała, ty Sylwestrze...
Nagle oczy jej zaiskrzyły się gniewem, zacisnęła drobne pięści, i wstrząsając niemi zawołała. — Ach, jakbym ja ich biła... biła!...
Sylwester uśmiechnął się mimowoli. — Kogo? zapytał.
— Tych którzy śmieli posądzać ciebie Sylwestrze o rzecz tak brzydką, brudną... O mój drogi! mój drogi!... Zakryła oczy dłońmi i zapłakała. Po razto pierwszy w tak poufały i otwarty sposób przemawiała do młodego człowieka, którego jednak kochała oddawna; ale krzywda zadana mu, ugodziła w jej serce obrazą i boleścią, a zarazem wzmogła i ośmieliła jej miłość. Na szczęście oboje młodzi znajdowali się w tej chwili w pustem, bezludnem miejscu; przytem zmrok zapadał, i nikt nie mógł zobaczyć płaczącej dziewczyny, ani młodego mężczyzny ogarniającego wzrokiem pochyloną w żałości jej głowę nawpół z miłością, nawpół ze smutkiem.
Po chwili jednak Piękna siłą woli wstrzymała się od płaczu. Podniosła na Sylwestra wzrok mimo łez błyszczący energją, i spytała. — Cóż teraz będzie?.... Pytanie to zawierało myśl: „ponieważ zabrakło ci środków bytu, co stanie się z marzeniami naszemi, z naszą miłością? jakim sposobem podamy sobie ręce przed ślubnym ołtarzem, skoro nie będziemy wiedzieli kędy udać się potem?”
Sylwester zrozumiał znowu krótkie pytanie jakie mu zadano, ale zamiast odpowiedzi wziął ręce Pięknej, i wzajemnie zapytał. — Czy ty mię kochasz Saluniu? Piękna popatrzyła w jego ciemne, dobre oczy, z głębokim wyrazem przywiązane do jej twarzy, i poczuła wielką ochotę odpowiedzieć słowami poety: „Czy Marja ciebie kocha? mój drogi, mój miły”... Powstrzymała się jednak, i ulegając innemu znowu uczuciu, niecierpliwie stopą o bruk uderzyła.
— Czyż niewiesz o tem Sylwestrze? — zawołała — o, doprawdy, jeżeli nie wiesz jeszcze o tem, to możesz sobie iść i nigdy nie wracać.
W niecierpliwym tym wykrzykniku i uszczypliwym jego tonie, ozwały się przyzwyczajenia panujące w rodzinie Suszyców; ale Piękna, która lubo przesiąknięta temi przyzwyczajeniami nienawidziła ich szczerze, przeraziła się wnet dźwiękiem własnego głosu. Toteż złagodniała nagle, i wymówiła z energją, ale już łagodną: — Wiem dla czego pytasz mię w tej chwili czy cię kocham; przewidujesz walkę o chleb powszedni...
— Gorzej niż to, moja droga — poważnie przerwał Sylwester, przewiduję walkę...
— Z moją rodziną — smutnie dokończyła Piękna, z moją matką, — dodała, — z matką szczególniej, gdyż ojciec nie miesza się wcale do spraw naszych, a siostry i bracia nie mają nademną prawa... Ale matka... ona nigdy nie zezwoli na nasz związek... ona od męża i przyszłych zięciów i przyszłych synowych, od Pana Boga i od ludzi chce tylko pieniędzy... pieniędzy...
Mówiąc to Piękna wpadała znowu w wojujący zapał. Drobne jej pięści zacisnęły się, i znowu z niecierpliwością w głosie zawołała. — Niecierpię... nienawidzę...
— Kogo? — z rodzajem przerażenia zapytał Sylwester, gdyż ubodła go myśl, że młoda dziewczyna słowa swe stosuje do matki.
Ale Piękna odpowiedziała. — Niecierpię, nienawidzę pieniędzy!.. O nich tylko słyszałam od dzieciństwa! uszy mi więdły od słuchania ciągłych wyrzekań, że posiadamy ich zamało, tak jak teraz więdną mi od nieustannego cieszenia się, że mamy ich wiele... Matka cieszy się tą sukcesją, która na nas spadła, siostry cieszą się i Ferdynand cieszy się... Ojciec tylko nie cieszy się, bo wiecznie milczy albo żartuje w taki jakiś bolesny sposób... I Rodryg nie cieszy się, bo ma zawsze swoją pogrzebową minę... I ja nie cieszę się, bo nie chcę pieniędzy, bo mi słuchanie o nich zbrzydło, bo dusza moja dawno zaczęła uciekać od nich jak od nocnego stracha... Ja czuję jak dusza moja ucieka od tych spekulacyj, od tych wiecznych chciwości i próżności, które dom nasz napełniają odkąd zapamiętać mogę... ucieka ona daleko, daleko w te piękne światy, któreś ty mi ukazał Sylwestrze, w te dobre, kochane światy, w których ludzie kochają się wzajem, mówią do siebie bez fałszywych uśmiechów i skrytej nienawiści, ale z miłością i zaufaniem; w których ludzie zamiast jechać przez świat z założonemi rękami na cudzym, choćby ojcowskim karku, pracują sami na kawałek chleba, a po pracy siedzą spokojnie przy ciepłem ognisku domowem z dłonią w dłoni, z sercem przy sercu.... Tyś mi to wszystko ukazał Sylwestrze, tyś duszę moją przywiązał do tych pięknych obrazów; do ciebie też ja należę cała, i nikt nie będzie mię miał prócz ciebie, nikt... nikt...
Gdy Piękna z coraz rosnącym zapałem i koniecznem a zarazem wzruszającem połączeniem gniewu i czułości wymawiała te wyrazy, niewiedzieć jakim sposobem znalazła się ogarniętą szerokiemi ramionami Sylwestra, w których ukryła się drobna jej postać, tak jakby już naprawdę raz na zawsze uciekła od tego, przed czem z naiwnym przestrachem cofała się dusza jej dręczona od kolebki zmorami złego. Po chwili młodzi rozmawiali z sobą znowu ale już spokojniej.
— Będę na ciebie czekała, Sylwestrze, będę czekała choćby długie lata... choć Bóg widzi jak mi źle, chłodno i smutno w domu...
— Znajdę sposób zapracowania sobie na chleb i dach — odpowiedział Sylwester, — jestem zdrów i wolny, nie zabraknie mi miejsca pod słońcem, a postaram się tak je rozszerzyć, abyś i ty pomieściła się na niem wraz ze mną. Trzeba mi tylko wprzód zasięgnąć rady najlepszego ze wszystkich ludzi, hrabiego Horskiego.
— A! — zawołała Piękna, — powiedz mu też o Monilce; może on dla niej wynajdzie jaki środek ratunku. Ona biedna zamęczy się u tych S...
— Będę u hrabiego dziś, zaraz, — rzekł Sylwester, — a jutro powiem ci o wszystkiem co od niego posłyszę.
W tej samej chwili, na innej ulicy miasta, dwoje ludzi prowadziło rozmowę wcale niepodobną do tej, jaka toczyła się pomiędzy Sylwestrem i Piękną. Nie byłato ulica ale zaułek, ten sam na który wychodziły małe okna dawnego mieszkania pana Walerego i Monilki. Zaułkiem tym przesuwała się o zmroku drobna postać niewieścia, kształtna i wdzięczna, pomimo grubego odzienia, które ją okrywało, i wielkiej wełnianej chustki do połowy osłaniającej twarz bladą wychudłą, z zapadłemi policzkami i wielkiemi oczami o żywym lecz smutnym i jakby gorączkowym połysku. Kobieta ta niosła w ręku wielki kosz z upraną bielizną, a na plecach parę świeżo wypranych i sztywnych od nakrochmalenia kobiecych sukien. Szła powoli, gdyż ciężar jaki niosła prawie przewyższał siły jej widocznie wątłe; drobne stopy w grubem, zbyt wielkiem obuwiu, osuwały się ze ślizkich kamieni i co chwilę zdawały się odmawiać posłuszeństwa. Nagle coś nakształt stłumionego jęku wyrwało się z piersi idącej; nie był to objaw dolegliwiej poczutego fizycznego cierpienia, ale raczej odgłos jakiegoś wewnętrznego drgnięcia, które wstrząsnęło słabem ciałem, i zachwiało całą wątłą choć zawsze dziwnie kształtną postacią. Kobieta niosąca kosz z bielizną jęknęła w chwili, gdy oczom jej ukazał się mały szary dom z oknami melancholijnie spoglądającemi na przeciwległy parkan. Z widoczną trudnością przyśpieszyła kroku, aż stanęła na przeciw bramy małego wązkiego podwórka. Spojrzenie jej pobiegło za tę bramę, i zatrzymało się na ciemno zielonej gruszy która stała w kącie podwórka z warstwą pyłu na liściach, z gałęźmi podobnemi do rąk pokurczonych i kalekich. Drzewo to nie wesoły i nie malowniczy przedstawiało widok, a jednak blada kobieta patrzyła na nie z rodzajem chciwości; chwilami oczy jej odrywając się od tej chorej połamanej rośliny, błądziły po oknach domu, po szczelinach parkanu, przez które przeglądała szara od zmroku zieleń warzyw i agrestów, aż zatrzymały się na małym ruchomym punkcie, który zbliżał się ku niej od bramy, sunąc zwolna pod ścianą domu. Byłto duży, popielaty kot; kobieta postawiła na chodniku kosz z bielizną, poskoczyła ku niemu, i pochwyciła go w objęcia. Usta jej były zaciśnięte, oczy pałały; znać było że trzymała w ramionach swych nie zwyczajne, bezmyślne zwierzę, ale żyjące przypomnienie czegoś nieodżałowanego, świadka dni minionych a niezapomnianych. Po chwili jednak ręce jej opadły, podniosła się z chodnika na którym była przyklękła, i milcząca jak grób probowała unieść z ziemi porzucony przed chwilą ciężar. Ale teraz siły ją zawodziły; widok miejsc drogich ogarnął ją tem wzruszeniem, od którego drżą ręce, i serce bijące gwałtownie zapiera oddech w piersi. Biedna istota stanęła nad swym koszem z myślą chwilowego odpoczynku zapewne, gdy tuż przy sobie usłyszała głos stłumiony i bezdźwięczny.
— Pozwól pani, abym ci pomógł nieść ten ciężar.
Najmniejsze zdziwienie nie ukazało się na bladej, chudej twarzy kobiety, pochyliła się tylko, i jakby nowe siły w nią wstąpiły, szybko dźwignęła z ziemi ciężki przedmiot. Potem głowę uwięzioną w ciężkiej grubej chustce zwolna zwróciła ku mówiącemu. Przed nią stał nizki, szczupły człowieczek, z rękami zapuszczonemi w kieszenie obcisłego paltota, z żółtą małą twarzą, pośród której szare, niewielkie oczy jaskrawo świeciły z zagłębień.
— Nie pozwolisz mi pani dopomódz sobie? — zapytał znowu.
— Nie, — odpowiedziała, — zaniosę to sama, dziękuję.
Mówiła to tym tonem krótkim, suchym, który nie dozwala nowych próźb ani pytań. Zarazem postąpiła naprzód śpieszniejszym nieco jak wprzódy krokiem. Możnaby rzec, że jakaś obawa lub odraza dodawała jej siły. Ale blady, szczupły człowieczek dotrzymał jej kroku, zrównał się z nią znowu, i rzekł z wymówką, w której czuć było gniew tłumiony, i żal ostry jakiś lecz prawdziwy.
— Panno Moniko! za co pani gniewasz się na mnie? — jestże w tem co złego, żem przypadkiem panią napotkał?
— Spotykam pana zbyt często, — żywo odparła młoda kobieta, — spotkałam pana zawczoraj, wczoraj, dziś.... Po co to wszystko? ja nikogo spotykać ani widzieć nie chcę....
— Zawsze ta sama, — stłumionym głosem zawołał mężczyzna, — twarda jak kamień i nieugięta....
Monilka zwróciła ku niemu twarz, która w istocie miała białość i niewzruszoność marmuru.
— Nie, — rzekła, — nie jestem tą samą.... byłam ufna i czuła, teraz nikomu nie ufam i czuję, że ludzie ciężko umieją krzywdzić niewinnych. Chciałabym nikogo na świecie nie widzieć prócz tych, którym służę, bo tych już koniecznie widzieć muszę.... Nikogo więcej.
Mężczyzna pochylił głowę, jakby zwalczony tym uporem śmiertelnie zranionego serca, które jednak posiąść usiłował.
— A jednak, — szepnął drgającemi wargami, — ja panią kocham!
Na dźwięk ostatniego wyrazu Monilka zadrżała; jakiś promień gorący przerznął zapadłe jej źrenice, i szkarłatnym rumieńcem przepłynął po marmurowem, bladem czole.
— O nie mów pan tak! — zawołała, — nie wymawiaj tego wyrazu! on mi przypomina tyle....
Twarz Rodryga rozjaśniła się; w zmianie jaka zaszła w głosie zrozpaczonej dziewczyny, posłyszał on przepowiednie zmian innych. Postępowali dalej obok siebie, a gdy nakoniec doszli do bramy domostwa, do którego wejść miała Monilka, Rodryg ujął jej rękę, i choć dłoń dziewczyny sztywna i zimna z pośpiechem wysunęła się z jego dłoni, ogarnął ją przez chwilę namiętnym uściskiem, a potem szparkim i jak zazwyczaj żadnego szelestu nie wydającym krokiem, podążył w kierunku Błotnistej ulicy. Tam bowiem znajdowało się dotąd mieszkanie Rodryga, chociaż rodzina jego zamieszkiwała już we wcale innem, weselszem i pokaźniejszem miejscu. Od kilku już miesięcy porzucił on wspólne ze swą rodziną życie, i jak mniemano ogólnie, otrzymawszy od ojca znaczną część przypadłej temuż sukcessji, nabył na własność ową starą zrujnowaną budowę, noszącą miano „pustej kamienicy“. Chociaż więc Rycz wydalił się z miasta i przepadł bez śladu, drobne okienka z zagłębień muru spoglądające na przeciwległy cmentarz, świeciły wieczorami mdłem światełkiem. W ubogich izbach, w których na wiosnę umarły żona i małe dziecko Rycza, w połowie lata zamieszkał Rodryg. Opuścił on biurową służbę, i na pozór pozostawał bez żadnego zajęcia. Musiałto być jednak pozór tylko, bo Rodryg wychodził na ulice miasta w tych rzadkich chwilach, w których spodziewał się spotkać Monilkę, a zresztą przesiadywał ustawicznie w głębi tych starych, milczących murów, na powierzchni których jedyną oznaką życia był ponury sklepik obwieszony pękami śledzi i łojówek. Do sklepiku tego wchodzili jak dawniej od czasu do czasu ludzie różnej powierzchowności, a rzędy okien pozabijanych na głucho deskami, zdawały się chłonąć ich w siebie — tak długo kryli się oni zwykle po za niemi.
Nazajutrz po rozmowie swej z Sylwestrem, Piękna bardzo rano wybiegła z domu. Na rogu najbliższej ulicy spotkała ukochanego, ale z wyrazu twarzy jego odgadła, iż wieści jakie przynosi, muszą być smutne. Sylwester znalazł wczoraj willę hrabiego Horskiego opustoszałą; stary sługa który był jej stróżem, oznajmił mu, że hrabia od dwóch już miesięcy odjechał wraz z panią Ewą Dembielińską, która została jego żoną.
Ślub hrabiego odbył się tak cicho, że mieszkańcy N. nic wcale nie wiedzieli o nim. Pewnego pogodnego letniego ranka para małżonków wyszła z kościoła, i wsiadła do powozu założonego rączemi końmi, które uniosły ją szybko w kierunku zamiejskiej willi hrabiego. Przy wyjściu z kościoła mężczyzna był poważny, ale i szlachetnie rozradowany. Na wielkiem czole jego, które stanowiło niejako główną charakterystykę jego fizjonomji, rozlewała się jasna i niezmącona pogoda; oczy noszące lekkie ślady strudzenia, ze spokojną rozkoszą spoczywały na licu postępującej obok kobiety. Ale ona siliła się tylko na uśmiech, niechętnie i słabo wykwitający z jej ust blado różowych, i próbowała powściągnąć łzy, które jednak nieposłuszne woli wypływały na złotą rzęsę i kryształową przysłoną mgliły niezapominajkowe źrenice. W całej postaci jej znać było smutny wysiłek ducha niespokojnego w samym sobie, spoglądającego w przyszłość dobrowolnie zgotowaną, a nie mogącego odwrócić całkiem oczu od przeszłości, dobrowolnie także porzuconej; ducha rozdartego pomiędzy żałością a uradowaniem, z których pierwsza ulegała przed ostatniem, aby po chwili obudzić się znowu i srogim wyrzutem ozwać się w sercu czy sumieniu. Hrabia nie dziwił się zadumaniu i łzom młodej małżonki, ani smucił się i przerażał niemi. On nie pojmował, aby do wielkiego aktu, uświęcającego w obec świata miłość dawno uznaną i przyjętą przez dwa serca i sumienia ludzkie, przystępować można było inaczej jak z dobrą wiarą, całkowitem oddaniem się i szlachetną radością, jakiej doznaje człowiek ile razy wolno mu sprawdzić czynem zacne i drogie mu uczucia. To też w umyśle jego znalazło się mnóstwo tłumaczeń, objaśniających wszystko, cokolwiek w twarzy i postawie odchodzącej od ołtarza kobiety wydaćby się mogło komu innemu zagadkowem i podejrzanem. Chwiejny krok, łzy, bladość i milczenie Ewy — przypisał on słabości kobiecej i tkliwemu wzruszeniu, jakie ogarnęło naturę czułą i wrażliwą. Kiedy powóz zatrzymał się przed gankiem willi, hrabia podał ramię wysiadającej z powozu małżonce, i po szerokich wschodach, ze wspaniałą prostotą przybranych w kilka prawdziwych arcydzieł snycerskiej sztuki, wprowadził ją na wyższe piętro, kędy znajdowała się jego pracownia. Tu ujął rękę Ewy, i łagodnie powiódł ją przed portret swej matki.
— Ewo — rzekł, — wstępując w życie nowe, przypatrz się malowanemu obliczu mej matki. Nie będę ci opowiadał długo o tej kobiecie, bo rysy jej powiedzą ci same więcej niżbym ja zdołał. Byłato kobieta z umysłem silnym i wysokim, z sercem czułem i energicznem, z życiem czystem jak kryształ, choć niejednokrotnie wstrząsanem burzami losu. Niewiasta wielkiego rodu i wykwintnych przyzwyczajeń, nie wahała się ona nigdy przed żadną ofiarą podjętą dla celów wielkich, choćby ta ofiara miała pozbawić ją bogactwa i świetności rodowych. Czuła i rozumna towarzyszka ojca mego, wśród powodzeń i dostatków, dochowała mu wiary i miłości w ubóstwie i klęskach. Serce jej nie znało żadnej odmiany i żadnej bojaźni, Bogata i szczęśliwa, świeciła światu cnotą i mądrością; zubożała i owdowiała, jęła się pracy jak najhartowniejszy mężczyzna, aż odbudowała zdruzgotaną burzami wielkość fortuny moich przodków, i przekazała mi ją jako potężne narzędzie, które w rękach cnotliwego i mądrego człowieka rozlewa po świecie dobro, piękno, szczęście i wybawienie. Jaką była żoną i obywatelką, taką też była i matką. Pamięć o niej uważam za jeden z najdroższych skarbów jakie noszę w sobie, bo przy jejto gorącej piersi i wzniosłym umyśle, nauczyłem się kochać i wierzyć, uwielbiać wielkość i piękność, nienawidzieć zła, i litować się nad nieszczęściem. Imię matki nie jest dla mnie, jak dla wielu innych, mniej szczęśliwych synów, wyrazem, który zwyczaj rozkazuje wymawiać z uszanowaniem, ale na którego dźwięk umysł pozostaje milczącym i serce chłodnem. We mnie imię to obudza mnóstwo wspomnień pięknych jak najwyższa zacność i szlachetność, i uczuć wielkich jak niezmącona miłość, niezdradzona wiara i nieograniczona wdzięczność. Dla mnie, serce i umysł matki były źródłem, z którego wypłynął cały mój byt moralny, czarodziejską przędzą, z której wysnuło się pasmo mego wewnętrznego życia. Taką była ta kobieta, na której oblicze patrzysz w tej chwili Ewo; w starożytnych progach w jakie powiodę cię wkrótce, ty będziesz jej następczynią. Pomiędzy nią a tobą nie było tam nikogo, a ja z nieskończoną rozkoszą i niezłomną wiarą myślę, że życie ukochanej kobiety, którą obrałem sobie za małżonkę, będzie niejako dalszym ciągiem zgasłego, lecz nieprzerwanego w swych skutkach życia mej matki.
Gdy hrabia tak mówił, ciemne rumieńce okryły bladą dotychczas twarz Ewy; oczy jej oschły nagle z łez, ale napełniły się zato wyrazem nieledwie przerażenia. Wzniosłe rysy na które patrzyła, i objaśniające je niejako wyrazy hrabiego, obudziły w niej poczucie wstydu i przestrachu. Sumienie jej, które nigdy nie milkło całkiem, z okropną siłą postawiło przed nią obraz jej własnej małości i winy. Kiedy hrabia mówił o męztwie swej matki wśród klęsk i ubóstwa, i o wytrwaniu z jakiem dochowała wiary i miłości ojcu jego dotkniętemu niedolą, ona oko w oko spotkała się ze strasznem, upokarzającem przypomnieniem chwili, w której niby zbieg tchórzliwy cofnęła się przed ukochanym, dla tego że nie mógł przynieść jej w darze świetności i pieszczot życia. Może poraz pierwszy pojęła w zupełności znaczenie postępku swego, i w myśli swej nazwała go po imieniu — a imię to było: „sprzedanie się, haniebne sprzedanie się za woniejące salony i atłasowe wezgłowia, za prawo próżnowania i bezpiecznego patrzenia w jutro.“ Ostatnie wyrazy hrabiego spotęgowały jeszcze wstyd i przerażenie Ewy. Nieograniczona ufność jaką pokładał w niej ten mędrzec naiwny i wierzący jak dziecię, postawiła przed jej oczy drugą winę jej, cięższą może jeszcze niż uprzednia. Ewa nazwała ją znowu po imieniu, a było nią poprostu „oszustwo.“ Czyż bowiem nie oszukała człowieka, którego piękne imię przywłaszczyła sobie przed chwilą? — czyż nie wyzyskała miłości jego dla siebie, i skłonności do wierzenia w dobro i piękno tam nawet gdzie ich nie było? — czyliż na wzór prostego oszusta nie przyjeła z jego rąk czystego złota, w zamian za liczman, o którym pozwalała mu wierzyć że był złotem? I onato, kobieta zaprzedana i oszukująca, miała zostać następczynią tej matrony o srebrnym włosie nad spokojnem a mądrem czołem, o oczach pogodnych jak kryształ a głębokich jak morze, i ustach na których zdawała się kwitnąć cała wspaniałość kochającego i silnego serca kobiety! Nie, byłto ciężar, który jej barki przygniatał nieznośnem brzemieniem wstydu i bojaźni! Biedna


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.