Ozimina (Berent)/Część trzecia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Ozimina
Wydawca Jakób Mortkowicz
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Z klęczek nie powstająca, zasłuchana mimowoli w to zerwanie się ptasiego świergotu na dworzu, nie odrywała Nina rąk od twarzy, bojąc się jakby ujrzeć dzień jasny. Gdy w rojnym przed chwilą salonie głucha cisza zapanowała przed świtem, a wszystko, rzekłbyś, w nory snu się pochowało, dysze w niej oto i zipie zło popełnione jak nietoperz zaskoczony słońcem. Blado i niewyraźnie przypominało się jej wszystko, co się poza tem dziś tu działo: to wojny obwieszczenie, pochody i rozhuki na ulicach, ów ranny, któremu opatrywała głowę, goście z przedpokoju, widziani przez dziurkę od klucza, potem opowieść jakaś straszna i jej spłonienie, tak dla niej samej niespodziane, a które tamtych ludzi tak zastanowiło: — nagły wir rzeczy wielkich i obcych, w których zatopiła tak skutecznie odpychane przypomnienia, aż do tej chwili samotności, w której zło popełnione za gardło ją chwyciło i zatrzymało wspomnienia na jednej tylko chwili.
Niedawna rysa swawoli, ciekawości i zuchwałego porywu naprzemian wcinała się w tej chwili w znużone oblicze rysą twardą, wyczuwalną jak ból. Dłonie ścierały uparcie z twarzy jakby lepki wstręt do siebie, gdy nieustanne przypominanie jednej chwili ubiegłego wieczora chłodem przerażeń przebiegało przez całe ciało. Zaś ta smuga światła, która przez kurze i zaduchy tej nocy kładła się jej na głowie, niby ciepłej dłoni dotknięcie, rodziła w niej głuche poczucie, że z tego wiru i roju ludzkiego tyle tylko pozostało: ciężkość jej serca i głowy bezradność.
Usłyszawszy szelest sukien, zerwała się z kolan: na pół przytomna, słońcem oślepiona, zatoczyła się jak pijana.
Po długiej dopiero chwili oryentuje się, że to Lena, która ją tu dziś u siebie przenocować miała, stoi przy niej, głaszcze ją po głowie i rozpytuje o powody łez zastygłych w oczach.
Odęła się wobec tej tkliwości niedbałej i łaskawej pobłażliwości gestu: odczuła w tem instyktownie ową, rychło przez mężatki nabywaną, mądrość cielesną z jej sceptyczną pobłażliwością dla szamotań się dziewczęcych. A jednak dosytni spokój jej źrzałych kształtów udzielał się jakby przez dłoń głaszczącą. W cielesnym wiewie kobiecej doli upraszczała się jakoś spokojnie cała zagadka życia, a przygnębienie jej niedawne zamieniło się w niepokój rzewny i bezradność zahukaną, rade przytulić się bierną myślą do cudzego bodaj szczęścia.
Lena wskazała jej pokój dzisiejszego noclegu i wiodła tymczasem na krótką pogawędkę do swojej alkowy.
Lecz w progu zatrzymały się obie zdumione.
W mgłą jakby zasnutej poświacie ampli stała Ola owinięta w swą rotundę. Na podniesionym kołnierzu i twarzy bladej, niby w podwójnej ramie w ton zatartej bieli, pulsowały te jej żółte oczy swym niepokojem ciągłym. I zatrzymały obie kobiety w progu niemem pytaniem przerażenia. A postrzegając, że witało ją tu tylko zdumienie, stała się wraz cierpką.
— Jak myślisz, Leno, — rzekła, zamykając powieki jakoś boleśnie, — jak myślisz: gdyby tak gdzieindziej na świecie, u innego narodu, wśród innych kobiet?... Przecież wieść taka dobywa kobietom z serca... no, to ostatnie!
— O czem ty mówisz?
— O wojnie.
— Ach, tak!
— Więc ty nie pomyślałaś nawet o tem, — mówiła, nie otwierając wciąż oczu, — że oni idą, będą szli tygodnie, miesiące, lata może pod twojemi oknami w przemarszach głuchych — na niepowroty.
Nina zipnęła gwałtownie.
— Kto taki? — pytała Lena cierpko.
— No: mężowie, bracia, kochankowie...
— Tak się to mówić zwykło w takich razach uroczystych. Tylko cała wzniosłość tego nie jest chyba po naszej stronie. Będą szli niemo i tępo. Cóż innego dać im mogą kobiety? Zaś mężowie nasi? — zaśmiała się — jeśli któremu z nich branka rzeczywiście grozi, — poczęła machać niedbale ręką, — wykręcą się, wyszachrują z tego »ambarasu«, na to, by tąże kartą fatalną zagrać może wnet na swoje zyski i dochody w szczęku broni cudzej.
Tu Nina podniosła na nią oczy zdumione.
— Mówisz tak, jak gdybyś chciała...
— Być wdową po niewczesnym bohaterze, dać się spalić na stosie wraz z jego koniem i być pochowaną we trójkę pod takim wielkim kurhanem. Uspokój się, moja droga: nie marzę o tem. Chcę tylko powiedzieć, że nasi mężowie, tak bardzo zresztą słusznie, roztropni i wykrętni w wojnie pokojowej dają nam wesołą naukę giętkości. Nie zmarnowaną. Oj, nie!
Rzuciła się niedbale na łóżko. Z dalszych półsłówek raczej i przemilczeń Oli dowiedziały się rychło obie, że ów młody muzyk, który jej tu szukał, otrzymał był przed kilkoma dniami jakieś wezwanie wojskowe, do którego nie przywiązywał zbytniej wagi: wynikało tedy, że i on będzie musiał iść na wojnę. I bodajże jego spodziewała się ona zastać tu jeszcze. Obie kobiety, wiedząc o tym panu Tańskim, z którym wyszła, i od którego prawdopodobnie powraca, spojrzały na nią z błyskiem przerażonego zdumienia za to dziwne przeplatanie się uczuć jednego wieczora. Pod tym ich wzrokiem zatuliła się cała drżąca i przybladła jeszcze bardziej, a wąziutkie dłonie, wysunąwszy się z ukrycia rotundy, sięgnęły jak macki drżące skroni obu. Trzepotało się w niej serce, a ta nerwów dygotka nasycać wnet jęła atmosferę samą. Jej oczy ogromne zdawały się wciąż dziwić, że wszystko naokół jest tak spokojne, jak gdyby nic nie zaszło: jasnem było, że zwichrzone w sobie istnienie chwyta się całą siłą wyobraźni wici zdarzenia wielkiego w nadziejach, że oto świat się odwróci, życie przeinaczy, dusza z sobą uładzi i odnowi się w czemś nieokreślonem.
Jej przyjaciółka tymczasem, cała na wznak wyciągnięta, pogoniła swoje myśli. Założywszy pod głowę ramiona obnażone aż po pachy, zapatrzyła się gdzieś błędnie.
— Ha-ha! ten pułkownik! — roześmiała się krótko. — Widzisz, ja zaczęłam już było rapsod wojenny i uderzyłam czołem — w śmieszność... Ale co ty tak na mnie patrzysz, Nino? Oczy zaokrąglone takie, pytające, i te łzy wciąż jeszcze na nich zastygłe. No, ciupa, — co tobie? Chodź tu do mnie, przysiądź się.
— Ja ciebie wcale nie rozumiem!
— I nie trzeba ci tego, dziecko, bynajmniej do szczęścia.
— Tylko smutno mi strasznie. I za siebie, i za Olę, i za ciebie...
— To sobie popłacz troszkę. Tutaj! — mówiła, pochylając jej głowę ku poduszkom.
Jakoż Nina nie kazała sobie tego powtarzać po raz drugi, bo ledwie pieściwych puchów czołem tknąwszy, wybuchnęła spazmem w łzy zasobnym, rozdygotanym bezradnie, wypłakującym sowicie w poduszki cały rozstrój duszy dzisiejszy.
— Patrz, twoje »nerwy«! — zwróciła się Lena z wymówką do Oli. I bynajmniej nie starając się uspakajać tamtej, muskała ją po głowie, jak gdyby mówiąc: »Wypłacz się, wypłacz!« I tak ją głaszcząc, nie przerywała sobie rozmowy; podnosiła tylko głos wobec tamtych spazmów.
— Nie wiem, jakby tam było gdzieindziej na świecie, wśród innych kobiet, wiem tylko, jak u nas być musi. Właśnie tak! I gdyby mnie wraz z tobą zebrało się również na łzy, opłakiwałybyśmy pono przedewszystkiem siebie... No, dosyć! — zwróciła się surowo do Niny, potrząsając jej ramieniem. Dosyć już!
Tedy i Nina zdecydowała niebawem, że już dosyć i wyciągniętą w tył ręką prosiła o chustkę do otarcia łez.
Zaś Ola, przeniósłszy się tymczasem bezszelestnie jak cień w kąt łóżka, u ich nóg wyświecała swe oczy żółte jak ta sowa, i zahukała nagle głucho.
— Inne byłybyśmy wszystkie!... inne!... inne!
Aczkolwiek brakło w tem wszelkiego »gdyby«, Lena nawiązała to łatwo z tokiem poprzednim:
— Mocniejsze, prawdziwsze! — dorzuciła.
I równocześnie widząc obzieranie się Niny, zwróciła się do niej łagodnie. »Tam, duszko, jest zwierciadło, idź, popraw się po płaczu«.
— One są, naprzykład, mocniejsze i prawdziwsze przed sobą, — hukała tamta swoje.
— O, la! la! la! — odmachnęła się oburącz.
— Jakie tu u ciebie wszystko eleganckie! — odezwała się Nina śpiewnie na pokoju z przed lustra.
Roześmiały się mimowoli.
— Nie drwijcie ze mnie!... Ja tak sobie tylko: dla oderwania myśli.
— Masz racyę, duszo! My wszystkie odrywamy tak nieustannie myśli od siebie, i nie tylko od siebie, ale i od tych objektów płci męskiej — ku rzeczom i zwierciadłom. Stąd Oli »przykłady« powiadają o nas, że jesteśmy eleganckie... Siadajże tutaj, a raczej ułóż się wygodnie.
Lecz ona tę ciekawość, przeniesioną w oczach z przed zwierciadła i luksusu otoczenia całego, przeniosła zezem badawczym na strojność negliżu swej przyjaciółki, na jego barwę jakby stosowaną z mgławo-fioletowem światłem w pokoju, na te jej ramiona jak śnieg białe, zarzucone pod szopę włosów, w tym półmroku jak gdyby świecącą. Pręży się oto niedbale, pod lekką materyą swego stroju zarysem potężnych kształtów prawie widna i na puchach zapadłych jak rzeźba twarda i wypukła. Zapatrzona ku górze dyszy leniwie torsem jak z marmuru kutym, a rozchylonym aż po brodawki nieomal. — A mimo to wszystko wydała jej się teraz właśnie jakby mało cielesną: nazbyt już wyniosłą, czy surową w swych kształtach dużych. I przypomniał jej się niespodzianie jej dziad, ów major sędziwy przy stole, poczem brat ponury, który lat dwadzieścia był na onych »niepowrotach«. — Złośliwa myśl podsunęła w tej chwili sztywne baki barona z rybim grymasem warg. I w tejże chwili w otrząsie nagłym zbudziła w pamięci dziś tu słyszaną opowieść o samobójstwie Woydy, tuż w sąsiednim pokoju. Spoglądała na przyjaciółkę z chmurną już nieufnością.
Ta druga tymczasem nie odmykała powiek, goniąc pod niemi swe udręki dzisiejsze. Jej nerwów dygotka wibrowała w niej wciąż nierównym tętnem pulsów, szły te tajemnicze prądy nerwów przez światło czy powietrze, uderzając w zopieszałe i puchem zagrzane ciała tamtych kobiet.
— A oni tymczasem idą, — rozległo się znów głucho, — po chałupach, poddaszach, »czwartakach« zbierają się na swe niepowroty. A niejeden z nich nie wytrzyma może na sobie tego: »po co?« — obcym ludziom w miedze pod ich kule iść nie zechce i będzie wolał sam...
— Na litość boską, pani, — zamilknąć proszę!
Z Niny to piersi wyrwał się niespodzianie ten zgoła obcy głos: o cały ton niższy, piersiowo głębszy i jakby o długie kobiece lata dojrzalszy.
— Aa?! — pochyliła się nad nią Lena. — Więc i ty, biedna? Ton był aż za wiele mówiący.
Przewinęła się pod jej ręką i ukryła twarz w poduszkach.
— Hm!... Nie pytam nawet za kim. Mam smętne wrażenie, że tylko nerwów i wyobraźni winna ci była oszczędzać Ola. W przeciwnym razie nie byłabyś chyba teraz tutaj, między nami: lecz tam! — gdziebądź, przy nim. A potem: bodaj za nim.
— Za markietankę, — wtrąciła Ola tak niespodzianie trzeźwą objekcyą po niedawnym koturnie płaczki wojennej.
Na te słowa podjęła się Lena prężnie i opuściwszy nogi przysiadła na łóżku.
— Choćby za psa, jeśli nie można inaczej, — rzekła spokojnie, lecz z takim zaciskiem szczęk, że każdy wyraz przebijał się powoli i twardo.
To nieoczekiwane jej wystąpienie stropiło ogromnie dziewczyny obie.
— I psu nie pozwolą.
— Ale kobiecie, gdy się zatnie na swojem, wzbronić nie mogą i krzyżem naznaczyć muszą — czerwonym.
— Oo!...
— Matka moja szła za ojcem w tamteż kraje jak pies — za jego nogą skutą.
— To jest co innego! — broniła się Ola ze zwieszoną głową. — Bo zgodzisz się, że te akcesorya oraz insygnia »siostrzane« dla... No, przecież chyba rozumiesz? A przytem sama mówiłaś: bierni, niemi i tępi w musie. Jakąż siłę uczuć w nas to niecić może?...
— To też Bóg litościwy odebrał nam dzisiejszym tę władzę kochania. I dał nam wzamian ciekawość, imaginacyę, egzaltacyę i nerwy; a w nadmiernej hojności jeszcze i roztropność samozachowawczą, — jej giętkości uczą nas mężczyźni... O, ja o sobie przedewszystkiem mówię, — dorzuciła szorstko; lecz spostrzegłszy, że ta jej szczerość wgnębia znów Olę w jej nerwowe zatulenie, pocałowała ją na uspokojenie.
— No, my między sobą możemy być chyba zupełnie szczere... Patrz no lepiej, jak to Nina na nas spogląda, uwięziwszy płacz w zagryzionych ustach, — bo oczy nie mają czasu: oczy łowią słowa na cudzych wargach, a myśl mota i mota je koło swojej zatajonej udręki. — No, co ty, ciupa, tak ciągle?
— Nic.
— Tak cichutko? Ot co ja wam powiem na pocieszenie. Dawnymi czasy, w szczęku broni i burzach namiętności rozpaczały kobiety po kościołach gotyckich: »Przebacz nam, Panie, bośmy kochały tak bardzo!« A Bóg tych kobiet kochających bywał nielitościwy: ile stąd rzewnych ballad i legend w wierszach pięknych, którymi żywiły się po zamkach wyobraźnie kobiet, własne jak woń kwiatów. Nam dzisiejszym wypada wzdychać po alkowach: »Przebacz nam, Boże, bośmy tak bardzo nerwowe«. I ten Bóg kobiet nerwowych okazał się... dobroduszny. Wynikają stąd zaledwie brr! szpetne ballady plotek, któremi żywi się cuchnąca jak rynsztoki wyobraźnia tłumów miejskich. — Tego się strzeżcie, dziewczęta moje: zamykacie okna od ulicy!
Nina leżała znów twarzą w poduszkach i ściskała oburącz skronie.
— Czy do Boga dobrodusznego trzeba się modlić nerwami?
— Nie, sprytem mężów naszych.
— Och, wszystko to jest bluźnierstwo słów, śmiechu, i ciekawości, i beztroski, — i przerażenia może jeszcze: wszystko, co ja dziś złego zrobiłam! Ja chyba nawet myślą nie zgrzeszyłam, bo myśl...
— Śpi tymczasem.
— A złe postępki nasze, — wtrąciła Ola głucho, — to tylko bluźnierstwo uczuciom, bo zmysły...
— Drzemią jeszcze.
Tu Niną wstrząsnął ów gwałtowny chłód przerażenia, powracający zawsze ze wspomnieniem tamtej jednej chwili. I poderwawszy z poduszek postawił na klęczkach.
— Więc po co?! Więc skąd?! Więc dlaczego tamto się stało?! Przecież to wszystko jest takie okropne, że...
— I dyabeł nie zrozumie, i Bóg nie spamięta.
Nina łkała pod tłumikiem dłoni. Ola zatulała się w sobie, zwierała jak ukwiał, a ręce wąziutkie na chudych ramionkach sięgały skroni bolesnych niby macki drżące.
Przyciągnęła je do siebie i ogarnęła obie w ramiona:
— No, cicho, dzieciaki! Cicho, biedniutkie moje. Bywają wprawdzie przezorniejsze od was, ale nie koniecznie lepsze. Zaś te naprawdę lepsze... Pocieszcie się: takie są smętki czasów dla tych, którym losy nie zapewniły wyrostu i wypasu jałówek. Tylko jedno, Olo: nam bardzo nie do twarzy z rapsodami wojennymi; nam wypadałoby raczej składać gałązki oliwne dobrodusznemu bożkowi pokoju... zastoju! — dorzuciła, opadając ciężko na poduszki.
I wtedy dopiero schwyciła się za głowę.



Zamilkły na dłużej w okopach zewsząd pościąganych poduszek rozłożone na wielkiem łożu Leny jak na dywanie. Czasami któraś unosiła głowę, lecz słowa niepewne spadały z powrotem w pierś i zadumę. Tylko Oli nerwy napięte nie wytrzymały na sobie ciężaru milczenia.
Z histerycznym uporem powracając po kolistych bezdrożach wyobraźni wciąż do jednej myśli, jęła powtarzać swoje:
— A oni tymczasem idą. W tejże chwili: tam na czwartaku, — gdzie ów muzyk. Wiem! Widzę poprostu! — mówiła, przymykając powieki. — Gotuje się w drogę, uprząta przeszłość ubogą pośród rupieci sprzętów lichych. W śmietnik nadziei, wszczynań zaledwie, pamiątek może jakichś — rozpadło się w tej chwili życie całe przed tą bladą twarzą, na której przeznaczenie wypisuje w tej chwili czarny krzyż zatracenia. Za co? Jezus Marya, za co?... I po co?
A gdy te cienkie i drżące palce nacisnęły skronie rozbolałe, wówczas rozchylały się oczy pod tym bólem sobie sprawionym. I spoglądały swym żółtym blaskiem jak pijane: rzekłbyś, niedocucone z oglądanych dali w napół świadomą rzeczywistość.
Lena podjęła się przezornie i zbliżywszy się do niej chwyciła ją mocno za ramię.
— Poniechaj tych myśli, mówiła surowo, kładąc jej zarazem dłoń chłodną na czole. — Tyś nam tu gotowa jeszcze jakim atakiem zakończyć... I co ty tam widzisz ciągle pod tą powieką drgającą?
— Wciąż to samo, od chwili tamtej wieści.
— Mianowicie?
— Krew.
Lena otrząsła się głową.
— Wszędzie! — szeptała tamta, leżąc pod jej ręką na poduszkach z oczami wciąż przymkniętemi; wargi drżały kurczowo, twarz bladła jak chusta, a każde słowo zdawało się sprawiać mękę. — Wszędzie! — powtarzała mimo to. — Na ulicach, gdy szłam: kałuże czerwone, gęste... Na murach chlupnięte plamy... Przyjdzie krew daleka... Bryzgnie na mury... Wszędzie!... Lata!... Będą!...
— Co ty bredzisz?!... Przestań mi natychmiast!... Tybyś w tej chwili i wróżką być mogła, — bagatelizowała umyślnie tonem tem niedbalszym, im bardziej niesamowitą wydała jej się w tej chwili ta dziewczyna. — Tylko naokoło takich wieszczeń musiałyby się chyba odbywać dzikie poszczęki mieczów i tarcz.
— Zawsze jednakowo dzicy.
— Mężczyźni, gdy zbrojni? Być może. I kto wie, może i my zawsze jednakie wtedy czujnością niepokoju, przeczuciem. Może to, o czem tu mówiłaś niedawno: to ostatnie na dnie kobiecego serca jest właśnie tem, co w tej chwili odczuwasz ty. Tylko że na to trzeba mieć serce zwichrzone, zburzone rozterką do tego dna ostatniego. Roztargano ci duszę za ciało w taką aż potworność przeczuleń. Rzuconoć biedną w te miękkie, gadzie łapy nerwicy. Nie daj się tej zmorze. Bo to naprawdę zmora jest. Wiedzie Bóg wie gdzie. Aż myślom strach.
Ten prąd opanowania siebie, jaki płynął z pełni zdrowia i sił jej mocnych kształtów przez dłoń na tamto czoło rozbolałe jął się jakby zmagać z nerwową dygotką, która uderzała nieomal iskrami z tamtej głowy. Jakoż jej sił żywotnych sprzęgłość i uładzenie wewnętrzne zwyciężyły rychło niesamowitą zmorę histeryi. Ola jęła obie jej ręce przyciskać sobie do czoła, oczu, kłaść je na płask na ciemię. Pozwalała na to z obojętnym niesmakiem, rozumiejąc instynktownie, że jakiekolwiek skrzepienie wstąpić może w takie galaretki jedynie w przepływie sił cudzych: że na te kalectwa duszne okład dłoni mocnej jest jedynym kataplazmem.
Jakoż tamta ukoiła się niebawem tych swoich sił rozprzęgłych poddaństwem, uciszyła się oczywiście na swój sposób: w znużenie raczej, niźli ład.
Wtedy w Lenie wziął górę niesmak: stała się twardą.
— Abyś nam tu nie powracała wciąż do tych samych spraw dręczących twe sumienie, wolę ci sama dokończyć wszczętych rapsodów. Z onem tępem »za co?« i ponurem »po co?« powlecze się przed tamtą bladą twarzą i twego oblicza widzenie... na otuchę! Ile warte cele, tyleż i otuchy, mówiono mi niegdyś. Myślę, że my wszystkie mamy do rozdania tyleż otuchy serdecznej, ile ty w tym wypadku. I równie prawdziwej. Ale na nasze usprawiedliwienie: na równie dzielne i samodzielne ich cele.
Przerwała sobie, by przejść się przez pokój i poprawić zarazem włosów nieład. Lecz krok jej stawał się przytem coraz to powolniejszy w myśli napływie. Przysiadła na krawędzi łóżka i, prężąc ku dołowi splecione ręce, zadumą z lekka rozkołysana, mówiła głębszym tonem przypomnień:
— Ile warte ich cele, tyleż i nasze dla nich otuchy. Kto działa pod musem, tego przekleństwem jest, że pielęgnuje w sercu fałszywe ukojenia, jak ten, co działa nierzetelnie. Tak mi mówiono. I aż do końca! Bo gdy życie się przerwie, skłamane sercem widmo oczy mu zamyka i całuje usta biedne... Zresztą nie moje to myśli, ani słowa nawet nie moje, tylko na pamięć prawie wyuczone w przypomnieniach nocy bezsennych. Ktoś, kogo zapomnieć nie mogę...
A wobec czujnego zapatrzenia się przyjaciółek, powtórzyła ostatnie słowa z wyzywającym prawie naciskiem:
— Ktoś, kogo zapomnieć nie mogę... chciał mi dać w duszę tę wiarę, że wartość życia i śmierci naszej stoi w łączności dalekich bożych przeznaczeń od siły uczuć i głębi namiętności naszych: że one się wzajem w niebo wznoszą i krzyżują w kole żywotnego ruchu. A zdarza się w dziejach, — mówił, — że zatrzymuje się to koło w niemocy... Tak powiadał. Pamiętam wszystko!... A gdy to koło gdziekolwiek w gromadzie ludzkiej stanie, wówczas wzorzystość życia naszego, choć dla oczu pospolitych zda się taką, jak wszędzie na świecie, to przecie każda tej tkaniny niteczka jest barwiona w obłudzie przed sobą, w kłamie serdecznym. A wtedy, — mówił, — wam kobietom wysychają krynice: wszystkie my wtedy jednakie, nad mętnemi źródłami sztucznych swych uczuć, lichego ich życia i żałosnej ich śmierci.
Takie mi smutne nauki dawał. Więc zasłuchana całem zatrwożeniem duszy pytałam: jakie moce zdołają odeklnąć uczuć nieprawdziwość, życia fałsz i bezruch jego? Powiadał:
»Było niegdyś przed tysiącami lat istnienie ludzi tak zastygłe między życiem i śmiercią, że po dziś dzień zostały nam te żywe w śmierci mumie. A ta zamra dusz zmusiła wtedy najmędrszych po raz pierwszy w dziejach świata do myślenia nad tajemnicą ruchu człowieczego życia. Co umyślili, było wtedy klątwą zakryte. Tylko w egipskiej gdzieś grobnicy rozmyślań takich pozostawili dziwny obraz: zamordowanego boga, z którego serca wyrastają kłosy siewne: odnowa życia... A potem, — mówił, — po dalszych tysiącach lat, gdy życie wyczerpane z sił swoich stanęło znowuż w bezruchu dusz, jawił się ludziom Bóg inny, — zamordowany na krzyżu, — jawił się człowiekiem. Więc odtąd nie było to już tajemnicą sił ducha, lecz wiedzeniem o niej: wiarą! — Tak mówił. — A gdy po nowych tysiącach lat u innego znów narodu ruch życia stawał i stawał ciągle, a Boga nie było, wówczas ludzie z wiarą ową targali, targali raz po raz koło bezruchu śmiercią swoją. Wtedy była wielka prawdziwość uczuć ludzkich i pogodna ważkość życia i śmierci: był ruch!...
A wówczas krynice nasze kobiece poiły uczuć i namiętności potęgą«.
Tak powiadał. Taką mi studnię na piachu życia mego kopał. A nie dla mnie tylko. I tak zatrudnionego...
Zacięła się w przydechu tak głębokim, że zdawało się dziewczynom, że ten żal głęboki chyba w żyły jej się z piersi rozpłynął, gdy mimo wszystko spokojna, kończyła po chwili.
— Tak zatrudnionego w onej studni ja sama przysypałam piachem mego życia.
Odeszła w głąb pokoju, dokąd nie dochodziło ani światło ampli, ani dogonić jej nie mogły zaognione słuchaniem oczy dziewczyn. W mrocznej oddali znaczna była tylko wyświetlającą się plamą na poły rozpadłych włosów, z któremi porały się ramiona białe. Pochwyciła z kąta jakąś chustę ciemną i otuliła się nią cała, jakby powstydziwszy się nagle tych włosów obfitości, tych ramion nagich, tego tchnienia ciała od piersi nieprzysłoniętej i swego stroju barwności.
I tak wsiąkła w oćmę pokoju, sama w cień zatarta.
By po chwili podjąć znowu w tym musie pod wspomnień nawałem.
— I onego wieczora ja to właśnie, ja sama, jak ten skłamany sercem wid otuchy zamknęłam mu oczy i ucałowałam usta zimne, — zadrgało krótko w ponurem przypomnieniu warg.
Tem dziwniejszym i jakby rozczarowanie niosącym wydał się dziewczynom po długiem milczeniu głos jej jakby w sobie zacięty i hardy:
Zresztą ja nie dam pogiąć się nawet i upiorom. Im gorszą się czuję, tem bardziej upartą być muszę: ot, tym kobiecym ratunkiem siebie samej przed sobą. I myślę wtedy: może wszystkiemu było winno to, że ja się rodziłam na taką, która raczej jak pies za skutą nogą pójdzie, niźli ptakiem za cudzemi skrzydłami poleci. I nie spadnie, nie spadnie nazbyt rychło w życia fałsz, już potem, — bardziej niźli kiedykolwiek, — nieunikniony. Bo mi te drogi gwiezdne każdy dzień życiem uśmiechnięty gasi. Mój dyabeł trzeźwości szepcze mi wtedy do ucha: »A te wysyłania rojeń na gwiazdy nie dziejąż się one także dla tego, że życie stoi zatrzymane? Tam drogi wolne! Osobliwie dla tych, co są właśnie jak te mumie na wspak: martwi w życiu powszechnem tem niedołęstwem swojem własnem. Zaś, co górnie pomyślane, to ładnie powiedziane, co ich do łez szczęścia roztkliwia, maż to naprawdę dawać życiu... siłę i hart? A tak roją oni przecie. Czy aby te nici ich właśnie najbardziej wzorzystych tkanin nie są barwione w kłamie wobec życia? I czy ta ich krynica nas... dzieci bezruchu, — nie poiła nazbyt długo — najtragiczniejszym kłamem serca? Osobliwie nas, kobiety? Czy ta nieprawdziwość nasza i życia okolnego nie pochodzi i stąd? Romantyczne my tu wciąż jeszcze bywamy, gdy się zdarzy, że duszą ocknięte; — och, i jak bardzo zapóźnione wobec świata całego! I w jak żałosnej karykaturze tego, co było niegdyś! I w jak koniecznej może? Zwietrzała siła wina starego w jad bezwiedny dla dusz... Myślę czasami: czy to nie było jemu trucizną właściwą, którą on zgotował, a ja mu podałam?
Lecz w tejże chwili załamał się jej głos w niepewności: zmilkła. By po długiej chwili podjąć głucho, w zatłumieniu:
— Bluźnię pamięci potwornie! Odrzucam na niego jak kamienie, ledwie na wspak obrócone, najgorętsze dary jego słowa. I tyle tylko mocy w mem kobiecem myśleniu.
Tamte obie z trudem ogarniały już jej myśli; z tem większem skupieniem słuchały tego głosu, dochodzącego z ciemni pokoju. Dziwnym aż do niepokoju stawał się dla nich ten targający się w biegunowych sprzecznościach spowiedny ton duszy, jakby wycofanej tam, w ciemnię — z tych tu luksusowych ram jej kobiecego ciała. Słuchały:
— Bluźnię. Purpurę marzenia, złupioną z ofiary, obracam na nice rozsądku i stroję w nią cielesną trzeźwość kobiety. Każdym postępkiem moim za dnia to czynię. A w samotności stoję pod pręgierzem jego spojrzenia, w którem zamieszkało me sumienie. I pytam, — ot jak teraz: — »prawdaż to, że jabym poszła za cudzą taczką?« Odpowie: »brat twój był tam lat dwadzieścia; myślałaśże o nim wiele?« — »Dzieckiem z tą myślą wzrosłam; nie znałam prawie przed powrotem. Zresztą: bratże to? A ja jak kobieta pytam. I nie żebym czynić to chciała, lecz abym wiedziała, jaką jestem! Czy poszłabym za kimś — kochająca?« — »Czem? — odpowie mi: — ciekawością, wyobraźnią, egzaltacyą, wspomnień mętem, ciała ogniem? Niedaleko zawiodą, — one zawsze prowadzą tylko w koło bez wyjścia. Wszystkie wy dziś jednakie w tem zaklętem kole uczuć sztucznych, lichego ich życia i śmierci żałosnej«... Tak się oto błąkam teraz ślepa tam, gdzie mnie porzucił: w szukaniu prawdziwości swojej. I pytam jak wtedy, w grób rzucam pytanie dawne: jakie moce zdołają odeklnąć ten zalęgły fałsz uczuć i życia, oraz ich niemoc? — Odpowie mi: Oto dałem ci, kobiecie, sumienie ruchu. Może z jakich serc pogrobnych wyrosną siewne kłosy odnowy życia oraz ich ziarna słodkie jak w wolnych duszach — prawda uczuć.
Zamilkła.
Teraz dopiero stłumiło się przyśpieszonym oddechem zasłuchanie dziewczyn. Ola podjęła się, zawsze bezszelestna jak ćma, i, idąc cieniem w głąb pokoju, szeptała z przerażeniem:
— Więc my tymczasem, jak urzeczone, jak przeklęte?
— W serce bierz, a nie rozpytuj. Och, i nie budź mnie!
Jakoż stała się niebawem jakby inną, bo odezwała się głosem szorstkim:
— Toż ja wam opowiadam o kobiecie, w której dusza już nie śpi, — która się już stała: z życia i ducha, jakie wokół niej są, — która jest, jak każda z nas, swoją spółczesnością, swoją gromadą nawskroś: w rojeniach i żądzach nawet! Moje z nim sny na jawie inne w tonie być nie mogły: właśnie im bardziej ja byłam kobietą! Ciągle, ciągle jeszcze jest na dnie ostatniem serc naszych coś, co trwogą ruszonego sumienia wiedzie nas w koło plemienne... Ja ciebie odrazu odgadłam, Olo!... Tylko tym wróżbowym wyczuleniom naszym, które targają mężczyzn opieszałe ramiona, potrzeba i skrzydeł cudzych i cudzego ducha. Bełkoce w nas duch niedołężny i wiją nami jak gadem bezskrzydłym żądze nasze.
— Ach, pocoś budziła! — żachnęła się po chwili opryskliwie jakby przed zbliżającym się już napływem innych myśli. — My otrząsamy się i same nazbyt rychło z tych krótkich chwil ze sobą; myśli wnet skakać nam poczynają po rzeczach i zwierciadłach.
Nina, która z miejsca się nie ruszając baczyła tem czujniej, spostrzegła niebawem, jak w głębi pokoju zatulona dotychczas postać rozwidniła się nagle. W swym stroju jasnym zbliżała się ku niej Lena, podnosząc znów ramiona ku włosom jakby dla przeciągnięcia się po tem odurzeniu niedawnem. A wstąpiwszy w światło, mrużyła powieki i uśmiechała się cierpko.
— Takie to winy moje wobec niego były, — zwracała się jakby przez pół tylko do swych przyjaciółek, bo więcej ze sobą wciąż jeszcze mówiąc. — Takie przewiny! Ciężkie, widocznie, skoro mi one tak duszę na pół roztargały w swarze nieustannym ze sobą i tych wyrzutach ciągłych. Takie winy... Że kochałam tem gwałtowniej, z tem większym uporem i niesytością, im bardziej pijana powracałam z marzenia; że życiu, czy memu dyabłu trzeźwości na pokutę tem gorszą czuć się wprost chciałam, im szlachetniejszą wydawałam się sobie lub komu. O, ten ogień w nas przez nich wszystkich tylko całe życie w nas podniecany, a przez jednego potem, zwanego mężem, tylko oszukiwany!... Wiem co mówię: właśnie brutalną być teraz chcę! Powiem wam więcej: nie pojmuję dziś dobrze swego stanu podówczas, ale pod koniec omal... omal nie był równocześnie — ktoś trzeci! Pogardzałam sobą chwilami aż do odrazy, tem rozpaczliwiej garnęłam się do Woydy i... ha-ha! »szanowałam« męża, jak to kobiety zawsze wtedy, a zarazem wydawał mi się on chwilami w tem nie podejrzewaniu niczego — żałośnie głupim. Otwarło się całe piekło przede mną — za sprawą jego, Woydy! Niepokój duszy kobiecej ruszony marzycielstwem i pierwszem ustąpieniem rozpętał najczarniejsze zło kobiecego ciała.
— Ach, i nie dbam o wasze w tej chwili rozczarowania, — rzuciła ku dziewczynom, — i odstrychnięcia się pytające. — Patrzcież, wy jeszcze kobiety w sobie czuć nie umiecie, byłoż to leźć przed czasem w jej zło. Toż ja wam dziewczęta głupie, które nabroiły nie wiadomo czemu, toż ja wam opowiadam o kobiecie, w której myśli już nie śpią, a zmysły już nie drzemią: ja wam mówię o dusz naszych przepołowieniu, gdy ocknięte. O tych spadach z ekstazy białej w mściwość życia nad nami: otóż ja nie jestem właśnie tak szlachetna ani wniebowzięta, jak się komu i sobie do łez roztkliwienia niedawno wydawałam. Dyabeł mój wie coś o tem. On rad słucha chichotu mego... Podobno nadmierna żarliwość wiary, o krok jeden od świętości, wiodła nieraz na sabaty słabiznę dusz kobiecych. A dyabły jak złośliwe małpy powdrapywały się na wieże najpobożniejszych na świecie kościołów gotyckich, obsiadły je wkrąg i wychylają swe złe mordy z za każdego węgła. Zaś tam, gdzie się wieżyca tylko dlatego urywa, że Boga nie dosięgła, tam właśnie w kamień po dziś dzień zaklęte — przeklęte — sprawują dyabły orgie z mniszkami, rozpętane tem właśnie urągowiskiem nad słabizną dusz ludzkich. I tem może jeszcze, że ich żarliwość pobożnych tam, w górnych ukryciach, nie dojrzy, ani się nimi zaciekawi. Na razie.
Urwała, by po chwili podjąć znów tym tonem zgłuszonym:
— A w nas, dziś, wszystko to jest z duszy kobiecej przepołowienia, rozdarcia: na ten romantyzm spóźniony, na jego męt wiekowy, — a w drugiej połowie duszy na tę niemoc i zakłamanie uczuć w zastoju. A czepia się to właśnie natur najbujniejszych, w których rojenia zaogniają się do białego żaru... Dobrze, licho dobrze, gdy nawyki i próżności dostatku, dzieci, pan mąż roztropny, podsuwający nieustannie tak zwane »obowiązki« kobiece potrafi się uporać z bujną w nas naturą.
A jeśli nie?
Klątwa ciąży na tych z nas, które się rodziły z dawnych sił bogactwem... Po pas w piachach, stłumione, zakłamane, o sobie nie wiedzące... I przerażone w osłupienie, gdy z jakiej roztarganej do cna duszy kobiecej błyśnie dnem serca ostatniem: krew... I zasłuchane jak te czajki u wyschłych swych źródeł w grzmot burzy dalekiej.
Takie my dziś tu jesteśmy: rodzone dla silnych, niewolnice roztropnych, fascynowane przez słabych, a wplecione w to koło niemocy i bezruchu życia.



Opadła znów na wznak w poduszki. A z tym opadem w puchy niżyły się wraz i myśli. Błysło jej, że po tych zwierzeniach winna się jakoś usprawiedliwić ze swojej zewnętrznej sytuacyi.
— Och, — mówiła tedy, — nic żałośniejszego nad to, co ma próżność kobieca kupiła na targowisku szczęścia. Nie tylko że był bogatym mój pan mąż... Choć i to także!... Głównie jednak, że był na widoku, na czele nieomal wszystkiego, co się tu dzieje i za zezwoleniem dziać może. Rządzenia, wpływów mi się chciało, skoro już niema takich, którzy władają. A mój pan mąż wysoko mierzy. I także roi w zagadkowy dla mnie sposób. Jak go ta wiadomość o wojnie radośnie wzburzyła! Jak mu się rozbłysły oczy! A pierwszym przecie odruchem do mnie przyszedł. Ceni, jak to powiadają... A jednak ta dwoistość ich uczuć, gdy są bardzo próżni! Wiecie, jak mnie raz nazwał pan małżonek wśród swoich tam kamratów? — że jestem doskonałym »Paradepferd«. Mój pan przy dobrem cygarze i winie wyraża się szczęśliwiej po niemiecku... Paraduję tedy pod siodłem mieszczańskiem na oczach zwierciadeł i ludzi w spokoju dosytu, w równowadze próżności na piachach mego życia.
— I ty to mówisz?
— Pytasz mnie, Olo? Bo już sama nie wiem, czy z kim, czy ze sobą rozmawiam. Właśnie ja, bo cenę osięgniętej harmonii znam dobrze.
Spoglądała chmurnie ku górze, w tę banię u sufitu, sączącą chłodną, ckliwie fioletową zadymkę światła.
— Wszystko to obrzydliwość jest, do czego nas życie i cnota uprawnia, oddając młodość naszą na leniwą konsumcyę cudzego nawyku. Przenieść taki pokój i mnie na łożu do innego lokalu, — a mężowski cachet całego meblunku pozwalałby to uczynić, — byłoby wtedy mniej dostojnie, ale za to wymowniej. No, i — zabawniej trochę.
I dorzuciła wnet jakby gdzieś poza siebie przez poręcz łóżka:
— Ciesz się, mój dyable: nie tylko pomyślałam, ale powiedziałam głośno najbardziej ukrytą myśl mojej pokutnej dziś cnotliwości.
Tu Nina odezwała się niespodzianie. Usławszy sobie było tymczasem całe gniazdo z poduszek na bardzo pilne zasłuchanie, a uwagą niemocną motająca raczej rwane wciąż nici swoich myśli, — teraz wreszcie jęła coś mówić w sufit zapatrzona. Bąkała na pół łzawym, czy też sennym głosem:
— Tam jest taki wielki, czarny murzyn: wiesz? Straszny taki. Ten, co wtedy wieczorem: wiesz? I tacę ma taką mosiężną.
— Więc co z tego, ciupa? — przerwano jej zdumieniem tę bezładną dygresyę.
— Nic, — odpowiedziała stropiona i pogoniła już w milczeniu swe myśli jakoś bardzo niejasne.
Tedy i Lena powróciła do swoich, lecz zanim nawiązała wątek, Nina odezwała się znowuż.
— Powiedz mi: twój brat miał podobno niegdyś jakąś panienkę?...
— W poręś odezwała się z nią! Dziwna rzecz: jak takie słuchanie instynktem czujnym zawsze w porę ze swojem się wyrwie! Skąd ci to ona na myśl przyszła? I kto ci o niej opowiadał?
— On sam.
— Także! Miał też o czem!... Ona poszła, jak to powiadają, na złe drogi. Na bardzo złe drogi. Przez niego do tych jego spraw wciągnięta i zapalona, — a smarkaczami byli wtedy oboje, — razem z nim też i »wpadła«. Zaś po jego zesłaniu w bardzo niedługim czasie... spadła, — odrazu na oficerów.
Nina pochwyciła to spóźnionem uchem, pochłonięta widocznie bardziej swemi myślami, które zdążyły już odbiedz w inną stronę.
— Jakich tam oficerów? — pytała roztargniona.
— No, chyba tu nie o barwę munduru idzie?
— Ach Boże! — zdziwiła się zdawkowo, bo w nagłym znów przeskoku myśli za czysto zewnętrzną, dźwiękową asocyacyą pilno jej było opowiedzieć:
— A wiesz, widziałam ich dziś przez dziurkę od klucza!
I jęła opowiadać, jak to było.
Tedy Niny bezładne myślenie i skoki jej uwagi już widocznie znużonej tem wszystkiem, co tu dziś słyszała, rozbiły kobietom zupełnie nastrój. Oto w nowym przeskoku myśli niszczyła go już zupełnie opowieściami rzeczy błahych, w tem dziecinnem prawie rozgadaniu się w progu przedsennego znużenia.
Miała ciepłe policzki, przymrużone szklące się oczy i miły dźwięk z lekka zaspanego głosu.
— Och, Boże, — przeskoczyła znów myślą, — jaka panna Ola jest teraz strasznie ładna! Twarz niby popiołem przysypana, a z oczu idą takie ognie złote... Niech pani na mnie tak nie patrzy!
Osunęła się na poduszki i zakrywała dłońmi; by za chwilę wyjrzeć z pod nich ciekawie:
— Uch, jak strasznie!
— Dajże pokój, — krzywiła się Lena na to dzieciństwo.
— Kiedy ja tak pasyami lubię drażnić siebie wszystkiem, co straszne!... groźne!... niebezpieczne! — opowiadała jak samej sobie bajkę przedsenną.
Na to popielne oblicze Oli skierowała Lena czujną uwagę, jakby w obawie nowego ataku. Lecz pod jej wzrokiem przelały się jakby w tamtych oczach te płomienie złote w nagłe zaćmienie źrenic, — właśnie jak u sowy: zamknęły się powieki, nie wytrzymała na sobie mocnego spojrzenia.
Zwróciła się tedy ku tej drugiej, ciemnej głowie, bacząc na jej rozszerzone znużeniem, czarne, pulsujące źrenice: małe jak grochy, złe, niespokojne oczy.
— Cóż wy się stajecie tak przedsennie niesamowite, jak te koty?...
Niebawem wszakże zmorzył i ją smęt nagły, w którym rozwiewały się początkowo myśli wszystkie, by uczynić miejsce przypływowi wspomnień, w obrazach tak jaskrawych, że aż serce tłuc się w piersiach poczęło.
Niepokój dziwny zatrzepotał się nad nią.
I tak oto w pierwszej chwili wyczerpania innych zapanowała natychmiast olina zmora: jej zwichrzonego życia tętno nierówne i pulsów dygotka, nie wyczuwając oporu cudzej woli, brały w upiorne posiadanie atmosferę całą.
Tymczasem te jej nerwy, wyprzedzające słuch przez ściany, kazały jej się obzierać po za siebie niespokojnie. I odgadywać wraz, czem może naprawdę zaniepokoić rozjątrzoną wyobraźnię Niny, ukrywającą się bezwiednie w skokach znużonej myśli. Odgadując to, obejrzała się raz jeszcze i rzekła z wyrafinowaną flegmą udręczenia:
— A teraz wejdzie murzyn.
Nina wmig zeskoczyła z łóżka i, zapatrzona w głąb ciemną, cofała się tyłem za poręcz.
— Nie, moja pani! nie! O, bo pani nic nie wie. Ja się jego naprawdę boję... Leno, nie daj mnie! — doskoczyła do niej i przypadła do kolan.
I w tejże chwili wydała zdławiony w gardle krzyk trwogi.
Portyera w głębi rozchyliła się w postuku pierścieni na gzymsie. W ramie otwartej stanął baron: biały koszulą do pasa; szelki na ramionach i trójkąty baków znaczyły się mocno na tej bieli.
I wraz zniknął za zasłoną.
Pardon! Mille fois pardon! — wołał w zmieszaniu po francusku.
Na spokojną twarz Leny rzuciły się krwawe ponsy. Zagryzała usta; nie przemogła się jednak i odrzuciła podrażniona w tymże języku, w jakim do niej przemówiono:
Oo! — vos bretelles alors!...
Jak gdyby ten jeden, tak pospolity szczegół mężowskiego negliżu, przepełniał ostatnią, błahą kroplą czarę zawstydzenia i gniewu.
A z za portyery rozległo się w brutalnem niepohamowaniu:
— Skądże u dyabła mogłem był wiedzieć! O tej porze!
Dziewczyny ogarnął popłoch: poczuły tchnienie władzy pana. Całowały zdawkowo Lenę, aby pomknąć się co rychło ku drzwiom: prawo przynależności czyniło je instynktownie kornemi.
Pochwyciła je za ręce.
— Na litość Boską, przecież nie pójdziecie tak natychmiast!
A uprzedzając nowe uderzenie rumieńca, ukryła twarz w dłoniach.
I tak stała oparta o poręcz swego łoża: negliżem barwna, ramionami i piersią goła.
By po ciężkiej chwili odezwać się z pod dłoni:
— Oto jest tymczasem jedyna istotna prawda kobiecego życia.



Przedsenna trwoga rozjątrzonej wyobraźni na myśl o zjawieniu się »murzyna« ocknęły w niej czujność wpół uśpioną. Nie mogąc teraz oto trafić do przeznaczonego dla się pokoju, błąkała się po mieszkaniu ciemnem; zaś to drażnienie już serca samego, które tłuc się poczynało w piersiach, przyniosło jej nieobjętą trwogę przed złem w myślach, z którego rodzą się upiory wyobraźni. Leny popłoch przed chwilą i jej słowa ostatnie brzmiały jej teraz w uszach jak zgrzytliwe pęknięcie tej struny, na której wygrywała swym przyjaciołkom jakieś niedobre rozmarzenia. Struna pękła w fałsz, stokroć gorszy niźli ten w opowiadaniu rozumiany.
Błąkająca się wciąż wśród ciemnych pokojów i tem coraz bardziej podniecona w wyobraźni, odczuwała głucho niepoimnemi myślami, że wśród tych tu ludzi przybywa wciąż tego niepokoju przed złem w myślach i czuciach. Rozpoczęło się to, — pamięta, — od rozkołysania zmysłów atmosferą dosytu, od tego niestatku ciekawości drażnionej, a skończyło tak rychło bezwiednem rojeniem o rozkoszy: wówczas przy stole, gdy oczom przymrużonym zawistnie wydało się, że wszystkie te rozszeptane kobiety kosztowały wszak najsłodszych owoców życia. A ledwo tamci wszyscy od stołu wstali... Powrócił znów ten gwałtowny otrząś chłodu, który starczył za wspomnienia tamtej jednej chwili... Utajone krople marzenia o rozkoszy były w tej zabawie ludzi po salonach i przy stołach biesiadnych. Lecz tam oto, w Leny alkowie, przed puchowym ołtarzem jej białego ciała — domieszane jest już do rozkoszy zażycia coś więcej: bo wino ducha, tutaj zaprzepaszczonego! Dawniej słyszana opowieść o samobójstwie Woydy stanęła jej upiornie przed oczami.
Uchyliwszy drzwi najbliższych, wydała krótki krzyk i rzuciła się w tył.
Tam w głębi na tle portyery stał on z swą twarzą czarną i białopołyskliwemi ślepiami, — on, który wówczas podawał było Woydzie truciznę, on, który dziś tu patrzał na jej grzech.
»To jest ten bożek pokoju, ...zastoju — pomyślało jej się nagle, — któremu Lena radziła szyderczo składać objaty«.
Szarpnąwszy drzwi najbliższe, dostała się do biblioteki, skąd ją niedawno zabrała była Lena do siebie. Światło poranka, jakie przez rozchylone okna padało tu, sprawiło, że uczuła się znowuż, jak ten nietoperz zabłąkany w słońce, w którym dyszy oto i zipie całe gnuśne zło nocy zatajone po czuciach, myślach, przypomnieniach i wyobraźni...
A gdy wstąpiła w tę smugę światła pod oknem otrząsła się w jego cieple od stóp do głowy, sama w tej chwili, jak ta zmora ocknięta. Z dłońmi na oczach osunęła się na kolana, — do pacierza zdawało się jej, — czyniła to już po raz drugi w swej bezradności dzisiejszej.
Słońca muskanie ukojne niosło spokój w młodą głowę i potrzebę uładzenia myśli, objęcia zeznań swoich.
Jęła tedy mimowoli wspominać wszystkie swe przeżycia dzisiejsze.
Tamtych mężczyzn krzątania się przymilne za jej spódnicy szelestem, śmiech z niej wyłechtywany pustoty gamą lub niecierpliwym chichotem po kątach. »Błahaś!« mówiło jej zwierciadło samo powtarzanem spojrzeniem wszystkich tych ludzi, którzy bawili się jej młodości niestatkiem aż do spazmu nieomal jej nerwów drażnionych. I tylko jeden człowiek hardość życia młodego w niej budził, — człowiek obcy, szabli pobrzękiem od innych w przypomnieniu wyróżniony. Bo gdy za innymi oglądała się pamięć, widziała z kolei tamtych panów powagę karcianą, ich narady obywatelskie, polonezy posuwiste, toasty biesiadne — a wszystko jak polonez jeden: szumne, uroczyste, wielce-szanowne... I oto ruda głowa aktorki błogosławiona przez najczcigodniejsze ręce za to, że wszystkich tych ludzi istnienie przypomina światu swoją sławą rozgłośną. Zaczem oklaski wielkiego roztkliwienia, kieliszków brzęki, wina upojenie, kobiet poszepty i pogwarki, ich obnażonych biustów przydechy głębokie i najsenniejszego walca rozkołysanie lubieżne... I nagle obcego słowa w te wszystkie głowy uderzenie: »Wajnà!« I jej, najmłodszej tu między nimi, pierwszy krzyk. Tuż obok siedział on z bladem przerażeniem na twarzy, za rękę przez nią kurczowo ściskany. Wszyscy niebawem powstawali w zamęcie; oni oboje z miejsc się nie ruszali, jak te dzieci alarmem w osłupienie ocknięte i zapatrzone tępo w ludzi starszych. Zaś tam, naprzeciw: starczej ręki miotanie się dziwne i tej głowy sędziwej kołysanie urągliwe.
A potem, ledwo tamci wszyscy po pokojach się rozeszli, w jej rozkołysane zmysły i targniętą wyobraźnię rzucona żagiew; — potem tamta chwila, która przypominała się tylko mrozem przerażenia.
To jedno pozostało w pamięci: jego dusza słaba roztargana tu już w niwecz i ciało bezduszne wywlekane na wojnę daleką. I ona sama powalona pod spojrzeniem tej kukły murzyna... Podczas, gdy za oknem grzmiała równocześnie jakaś surma mosiężna i śpiew jak wicher: — tak się młode obce życie hardo obwoływało tam...
Zaś potem, sama nie wie, jak trafiła za progi: w te labirynty półek z książkami, niby ściany katakumb, w pyłu i pleśni woń i ponure jak w grabami ociążenie piersi. Na czole rozpalonem Wandy dłoń chłodna, a przed oczami ta głowa graniasta pod bandażem, ta wiecha włosów, które osiwiały hen, daleko. I opowieść tamta... I to milczenie wraz z płaczem uparcie w piersiach trzymane: — do pyłu i pleśni starych książek domieszany, ostry, całą duszę jakby oczadzający zapach krwi!...
A potem — to co u Leny było: — Oli oczy straszne i jej bełkoty wtedy. Dalej, zapadłe mimo wszystko na dno duszy słowa Woydy, powtarzane ustami Leny. Wreszcie tej struny pęknięcie zgrzytliwe w fałsz kobiecy, niosący już tylko przypomnienie tych dyabłów, co poobsiadały wieże kościołów.
Dłonie bezradne poczęły znów ściskać czoło i twarz całą. A ta rysa niestatku na policzkach dała się znów wyczuwać na obliczu jak ból: nadmiar życia wrył się w twarz młodą stygmatem męki nieomal...
Z gardłem ściśniętem, w swych myślach zbłąkana rychło zupełnie, wciskała głowę bezradną w splecione ramiona.
Aż póki nie poczuła na nich czyichś potrącań gwałtownych. Podniósłszy oczy, ujrzała nad sobą starca wspartego szeroko na kijach i głowę jego suchą, wychyloną zdziwieniem na długiej szyi. Nad coplami wąsów, w dziobie twarzy zgrzybiałej żarzyły się źrenice drobne na szarych, zamąconych starością białkach, niby żużle w popiele. A spoglądały te oczy tak przenikająco, że mimowoli przysłoniła się od nich dłonią.
— Co ci?! — mruknął krótko i trącił ją swym kijem. — Czemuś tu? Mów!
Zamierzała powstać z klęczek, lecz w zachwianiu się nagłem sięgnęła jego kolan i uwisła na nich. I już sama nie wiedząc, co i dlaczego to czyni: — chyliła głowę jeszcze niżej...
— Co ty?!
Przez nią w swych ruchach obezwładniony i w zdumieniu jakby stężały, stał tak cierpliwie czas jakiś. Po długiej dopiero chwili znów ją kijem trącił: usuwał od siebie. Przysiadł z trudem na kanapie i w swą żylastą rękę ujął ją z tyłu za głowę tak mocno, że trzymał ją nieruchomo przed oczami. I znów sama nie wiedziała, dlaczego tak przytakiwać musi całem wejrzeniem coraz to bledszej twarzy. Zagniewały się brwi jego: pytał jeszcze chmurniej; wówczas z pod jej powiek opadłych toczyć się poczęły łzy ciche.
Puścił wreszcie jej głowę z zacisku twardych palców, uchylił włosów na skroniach, patrzał badawczo na czoło otwarte.
— Tak! — odezwał się wreszcie. I tą zadumą wlepionego spojrzenia przylgnął do jej czoła.
Zapamiętał się w myślach starczych pod sapliwe rozchylenie ust.
Po długiej dopiero chwili podniósł kij i, grożąc nim jakby poza siebie, ku pokojom:
— Tam na stołach, — mówił głucho, — pozostały niedopite kieliszki, resztki potraw i kwiaty powiędłe, po salonach zaduch i czad. A tu — tył niby ten kielich nadpity, kwiat pomięty, jak ta żywa resztka, osad i męt tego ich życia... Boję się, że ten osad i męt młodością tu się nazywa!
Rozkiwała mu się głowa, słowa mrukliwe już się do własnej zadumy tylko zwracały:
— Boję się ja, że w tym męcie i osadzie sumienie ruszone tego życia będzie!... Gnuśność wszystkich zło w myślach i czuciach warzy: młodość w siły najzasobniejsza na swe biedne dole i czyny je weźmie i — rozniesie, rozwlecze po życiu.
Ocknął się z zadumy i żachnął, teraz dopiero spostrzegłszy, że dziewczyna, słów jego nie wiele słuchająca, przypadła tymczasem do jego ręki.
— A jakże! — parsknął, tknąwszy ją twardym palcem w głowę. — Takiej głowinie każde słowo surowe teraz jak to księdza fukanie, — i tyle jej pewno trzeba na ulgę duszy... Nie ksiądz ja! — sarkał, — nie do kobiecych mi dziś przewin i kajań się. Czego innego pytałem się oczu i czoła twego. Wartości życia samego patrzałem: jaką to czarę wypełnili oni mętem swoim? I nie jedna mi twoja głowa dziś na myślach, a gromady ich całe... Bo dzwon mi dziś w głuche uszy uderzył, dzwon! — chylił się ku niej krzykliwie z kiwaniem ręki koło swego ucha, — dzwon na czasy, które idą. I te nagłe myśli o życiu, o przyszłości, o was młodych postawiły, patrz, uparciej na odrętwiałe nogi, zapaliły ostatnie może jasne płomienie w tej głowie starej.
Urwało się na chwilę w oddechu ciężkim.
— A staremu nikt tu ucha nie użycza; mumią żywą uczynili, sługom w opiekę, gościom na nieme respektowanie oddali. Sam ja tu, po nocach żywy, jak ten ich upiór postypowy, gdy mnie śmierci lęk lub myśli udręka uwstrętniają łoże. Saam! — huczał jej nad uchem.
A jej się zdawało, że te oczy uwypuklają się jakoś dziwnie w tej chwili, wystawiają mętnemi białkami i, zaskoczone zadumą, patrzą zezem, jakby nie widzące w roztargnieniu myśli.
— Chciał boży przypadek, by się śmierci starczej trwoga takiej ot jętki o młode życie zadumą pytała... I kto wie: może my mamy wiele do pomówienia, do zrozumienia, my oboje. Bo, widzisz, — kładł jej twardą rękę na głowie, — jest dusza gromadom ludzkim wspólna, która i takie nawet dwa bieguny życia jednem czuciem wiąże. A jednej to duszy koleje: i ten ludzi dzisiejszy obyczaj i mego długowiecznego życia utrudzona daremność.
Rozkiwała się staremu szyja, a słowa głuche w dal odeszły. Mówił już zupełnie niewyraźnie, sobie tylko, przy miękkich, jakby żujących, ruchach warg. A w miarę tej mrukliwej gawędy ze sobą dygotała coraz bardziej ręka na kiju rozkołysanym.
— Wiesz ty, — pochylił się do niej nagle twarzą, — jakie jest w złem życiu tych ludzi zło najgorsze? — Duszy w każdym zaprzepaszczanie. Bo za tem idzie niechybnie — zdrada tej wspólnej.
— Taak! — wyszeptał jej w usta prawie i ledwo w tył się nie cofnąwszy, trzymał ją tak pod zezem oczu zawsze zadumanych. — Zdrada.
Ręka z kijem wyrzuciła się znów w tył, na pokoje wskazując.
— A to jest tej zdrady nora i ognisko: cały ten ludzi obyczaj dzisiejszy!
Wmyślił się widocznie w rzeczy nazbyt wzburzające siły niedołężne, bo niespokojnym ruchem rąk obu począł odpędzać je od nabrzmiałych skroni i posiniałej w tej chwili twarzy.
»Helena!« — zaplątało się jakoś dwukrotnie imię wnuki na wargi drżące.
Lecz tym starczym instynktem samozachowawczym odpędzał się od myśli dokuczliwych jak od roju; a że nie ustępowały, postanowił wstać: gestem usuwał ją od siebie, by prostować z trudem nogi, podnosić się na swe kije.
— Wiem ja, — mruczał, szamocąc się z niedołęstwem swojem w postuku kijów niecierpliwym, — pół-ślepy, pół-głuchy, pół-żywy, wiem ja, co się tu po kątach i zaciszach dzieje. Co przy stole było, małom wiedział ogłuchły w sobie. Ale co tam na ulicy niebawem było, tam widział ślepy i słyszał głuchy. — I to wiem, — wskazał kijem na krwawą misę w kącie. I jacy tu goście zaglądali potem do przedpokoju. I wasze tu milczenie po opowieści wnuka słyszałem głuchy. Może to ja wam tu poniosłem tę ciszę długą: tam w głębi, za półkami zjawiony. Bo takim upiorem milczenia wałęsa mną śmierć leniwa po ciszach i zadumach, tak szpieguje mną pozostawionego życia treść.
I znowuż zadumały się te jego oczy, obiegające zezem błędnym otoczenie całe.
— I dziwna rzecz, że tutaj, zawsze tutaj tylko! jakby do tej komnaty ukrywała się zawsze, mimowoli, resztka ducha w życiu tych ludzi... Gdy się ten Woyda przed dwoma laty truł z amorów, tum go zdybał przed tem. Tutaj! — zakuł laską w ziemię. — Stamtąd, z alkowy wylazł, pod ścianą stanął, rozdygotany na twarzy bladej, mdły, ze zwisłemi ramiony: ruina woli męskiej! A oczami gorączki wodził po tych półkach, po biustach nad niemi, jakby się przed tymi tam rachował z życia swego. Wtedy przystąpiłem do niego i zdjąłem mu te ręce z twarzy. Wrzasnął gębą niemą, cały w bladym strachu, jakbym z za grobu do niego przystąpił... Prawieć! — odparłem, — prawie! Już mnie śmierć leniwa widmem między wami czyni i widma władzę daje; każe mi się błąkać po nocach bezsennych, przed zatraceńcami marą stawać... Który chcesz przede mną co ukryć, w ucho mi to wrzeszcz, w ślepia mi z tem leź: pewno ukryjesz. I ty. I Helena także. Bo widzieć i słyszeć nie chcę! Bo gardzę! Tak, miotaj się, miotaj — honorem! A mnie w tej wzgardzie ciebie, biedny, więcej żal od rodzonej wnuki: za to ducha zaprzepaszczanie, za siebie i innych: za przyłożenie ręki do zdrady posiewu... I innych! — rozumiesz? Coć lepszego Bóg w piersi dał, nie dla ciebie to samego. I nie dla kobiety!... Bądź spokojny: za barona się nie stawię; i za kobietę nie, choć wnuka... Tak oto wszyscy wszystko — ukryć możecie przede mną. Bo wiedzieć nie chcę! Ale o czem usta wasze już milczą, o czem dusze w sobie jeszcze nie wiedzą, że w zatratę idą: tego nie ukryjesz — żaden! Bom jest, jak z uchylonej trumny spojrzenie na życie, jak patrzące sumienie naszej duszy wspólnej...
Coś odsunęło ją na klęczkach, a w piersiach zaparł się oddech. Z tego żółtego czoła nad nią, białych copli wąsów i rozgaru oczu osadzonych gdzieś głęboko w tej ptasiej czaszce — spoglądała na nią groza sama. A dalsze koleje Woydy tegoż wieczora stanęły jej tak jaskrawie w myślach, że ręce zatrzepotały się jakoś bezładnie koło głowy oszołomionej.
Ten jej odruch zdał się i starego naprowadzać na przypomnienia dalsze, bo mówił niebawem z głową zwieszoną:
— Tam, tuż obok, chodził po dywanie godzinę całą. A potem jakby w sił opadzie, czy żalu już spóźnionym i popłochu nad tem, co uczynił, jął się tu jakoś skrobać do tych drzwi. — I runął pod drzwiami.
Stary machnął ręką:
— I dobrze tak! Z dyabłem precz!
Wydała krzyk krótki.
— Pod tą powierzchnią życia, — słyszy za chwilę słowa jeszcze głuchsze, — która tu ciebie jak korek niosła, ponure jest nasze życie tam, gdzie się dusza wspólna budzi, gdzie sumienie rachować poczyna. A trzeba tu dziś ludziom mocnych doli docisków, aby ocknąć w marnej bezradności duszy własnej czucie tamtej... Gorzej bywa, gdy uczuć płytkość, jak ten korek na powierzchni niczem docisnąć się nie da, gdy młode życie bezduchem w te dosyty wsiąknie; wtedy i na śmierć duszy nie stanie. Dziś tu wywlekli takie młode ciało na jego wartość ostatnią: kamienia w cudzym ręku na ciśnięcie, gdzie trzeba, — na dalekiej wojny pohybel.
Zatuliła się cała w dłoniach i ramionach od przypomnień tamtych.
— I dobrze tak! — słyszy z przerażeniem.
Splotły się z trudem w kłąb jeden gruzłowate palce starego.
— Dzięki ci Boże, że nam się chwasty same pielą!
Dorwała się rzutem do tych rąk splecionych i targnęła je w dół.
— Na litość Boską nie!... Taka modlitwa to przekleństwo jest! I nie na niego tylko. I na mnie chyba? I na mnie może!
Nie dosłyszał widocznie głosu wśród łez, bo tylko te oczy pytające ku niej zwrócił i zastygł tak: choć zda się zapatrzony a przecie w roztargnieniu myśli nie widzący.
I mówił znów do siebie tylko:
— Patrzę ja tu od lat dziesiątek na całe hekatomby życia młodego, spalonego przez gnuśność powszechną ogniem swej żywotności!... Jestże gdziekolwiek jeszcze na świecie życie takie, gdzie między temi dwiema: zdradą i ofiarą w duchu i czynie nic nie wyrasta, nic nie dojrzewa? Wszystko samo się niszczy, samo się piele...



Ruszył z miejsca w kijów postuku i szamotaniu się ciała za nimi. I tak się kołatał czas jakiś po pokoju. Aż póki nie zatrzymał się nagle przed misą w kącie i gąbką w niej krwawą. I stanął nad nią z zezem oczu zadumanych.
— Po co? — parsknął z urągiem. — Kwoli czemu?! Ni jak, tylko do resztek potraw, wina i kwiatów pomiętych na stołach, do czadu i zaduchu po ciżbie dosytniej, do mętu i osadu w duszach młodych — jeszcze i to: starym bogom ofiara po uczcie, która była... Toczy wam ten ludzi obyczaj dzisiejszy ciepło życia młodego z żył serdecznych, — toczy po próżnicy! Płonki wy wszyscy z ziarna życia, jakie było, a gleby i powietrza, jakie są. I pomyśleć trwoga bierze: która płonka w życie zasobniejsza, ta gleby i powietrza schłonie właśnie najwięcej... Choćby to twoje rwanie się do życia sił wszystkich, które ciekawością zła i dobra wyprzedzają dolę: z ziarna to jest. Co z tego wyniknie, gleba i powietrze ustanowią — i dolą, twoją dolą nazywać się to będzie! Siły i zamierzenia innych najlepsze: z ziarna one będą, a owoc z nas tu wszystkich — i czynem, ich czynem nazywać się to musi!...
Jej myśli nie podążały już za tem, co mówił. Ale słowa starca, rozlegające się głuchym podźwiękiem w tym labiryncie półek, jak w kościoła nawach, przygniatały jej pierś. Nie patrząc widzi, jak tam stoi za nią, szeroko na swych kijach wsparty, niby kruk o zwisłych skrzydłach. Czuje na sobie spojrzenie tych oczu zadumanych.
— Wiem już! Wiem! — szarpnęła się nagle.
— Cóż ty wiesz?
— Sumienie!
Słyszy, jak przysiada z trudem obok niej. Po chwili kładzie jej rękę na głowie.
— Twojeż to? — pyta żałośliwie. — Wasze? — odyma się z pogardą. — Co z sumienia bezradnemu sercu i głowie młodości? Chęci dźwignąć nie zdoła, a myśli tylko udręką zeszpeci, i radość życia w piersiach struje. Jeszcze i słabość samą — rozdwoi. Kędyż zawiedzie głowę bezradną sercem słaby i rozdwojony? instynktowi życia samego już nie ufny? Kędyż to wszystko zawieść może: wasze sumienia młode?!
— Więc!... — poderwała jej się głowa hardym gestem zniecierpliwienia, jakby straciwszy już ufność w odpowiedź dla się zrozumiałą.
— Więc, — schwycił zniecierpliwioną za ramię i przyciągnął ją ku sobie, — więc ta siła jest wam ku potrzebie, która i najsłabsze serca godnością dźwiga, a i najlichsze od znikczemnienia uchroni, — ta, którą wam tu ludzie zdradzili: — dusza wspólna!...
— I w tę grobnicę zamknęli! — dorzucił z ruchem ramienia na pokój, jakby w przezornem zwracaniu myśli w inną stronę.
Gdyż oto nabrzmiały mu znów skronie, posiniała twarz. A że dziewczyna, hypnotyzowana już wręcz tą starczą mową i wejrzeniem, uwisała na jego ustach zeszklałemi od łez oczami, więc potrącał ją kijem, cucił z tego otępienia; by za kija wskazaniem odwieść jej wzrok na te półki z książkami, na te biusty białe nad niemi, na tę powagę i skupienie w komnacie całej. Uległa, rozglądała się czas jakiś, lecz niebawem wracała ku niemu tem spojrzeniem w smutku aż otępiałem.
Ale on zwiesił już było głowę.[1]
— Grobnica to jest, — mówił po długiej dopiero chwili, — i dla takich głów jak twoja zamknięta. A jednak: i to dzisiejsze duszy starej targnięcie tu mnie zwlec musiało, abym poczuł i ten jeszcze ból: jak takie czoło bezradne przypada do mej dłoni niedołężnej, jak gdyby ona stamtąd właśnie... Zostaw! — wyszarpnął w tejże chwili rękę. — Samemu wstręt przed nią. Zwiędła i wyschła w szpon pokurczony i — patrz! — aż zły i ponury na wejrzenie w bezwładzie swoim, jak starość każda. Takie ręce młodego życia nie zratują, a rychło patrzeć, splotą je ludzie na obojętność wieczną, pozostawiającą młode życie w bezradności jego. A te wasze »naprzód!« czy »wstecz!« za jedno mi błędne koło będą wokół trumny mojej... Żadna ręka tu się ku wam nie wyciągnie: sami z siebie wy dziś wszystko... sami. — Taki jest wielki smutek wszystkiego, co było daremnie, co się nie nawiązało łańcuchem sił żywych.
Rozgniotły się słowa dalsze w miękkim zacisku warg, wyciągającym w dziób usta stare. Zgrzybiałość ogromną dobyło wzburzenie z tej twarzy ptasiej, wystawiając jeszcze bardziej ku górze ostry podbródek i zwierając ku niemu nos zakrzywiony pod niewyraźne czas jakiś bełkotanie i chrypliwe przydechy niedołęstwa. Oburącz odpędzał od siebie to zniemożenie: skronie ściskał, skrzepiał siebie.
— Nie patrz tak! z litowaniem... Nic to! Dzwon ja dziś usłyszałem, dzwon na czasy, które idą, niepokój o dusz młodych sile zatargał aż do trzewi nikczemną resztką sił moich. I nie płacz mi!... Nie o tobie ja przecie... Nie o tobie.
Lecz nagle, oderwawszy drżące dłonie od skroni, sięgnął oburącz do jej głowy i przygarnął ją z całych sił do piersi:
— Twoją głowę najmłodszą!



Zaszedł ich baron, już przyodziany w półszlafrok jakiś, czy też kurtkę myśliwską. Na progu samym wykrzywił gołe usta w jamie baków, ofuknął starego dosyć twardo, czemu spać się nie kładzie i zadzwonił na służbę, by się nim zajęła. Ninę zdziwiła ta szorstkość po takiem respektowaniu sędziwca przy stole, a zdumiała jeszcze bardziej korna uległość starego. Baron hukał mu w uszy, złożywszy w tubę ręce obie. »Przecież on nie jest już taki znów głuchy!« — pomyślała, — więc czemu oni z nim wszyscy w ten sposób?... A starzec zdał się rzeczywiście wraz i zahukanym, bo oto słuchając czujnie z białek wytrzeszczeniem zdał się słyszeć jeszcze mniej, niż zwykle. »Aha! Aha!« — krzyczał w odpowiedzi przeraźliwie głośno, potakiwał całem ciałem i zbierał czemprędzej kije. Byłby powstał na nich z tym gniewnym impetem energii, gdyby nie zjawienie się służącego, który pierwszym gestem pomocniczym zlekceważył ten wysiłek. Jakoż staremu poplątały się wraz ruchy i, zmieszany a ponury, opadł rychło w sobie: oddawał swe niedołęstwo już zupełnie biernie w ręce sługi. A gdy go podnoszono, mruczał coś pod nosem, na co ani baron, ani służący nie zwracali najmniejszej uwagi.
To nagle oniemienie, ogłuszenie starego i ducha w nim jakby przygaszenie twardą ręką trzeźwej opieki wydało się Ninie czemś potwornem.
Lecz oto baron patrzał z pod oka na to wzburzenie jej pozostałe po rozmowie ze starym w łzach zastygłych, w bladości twarzy i rąk drżeniu. Przez chwilę żuł gołemi wargi niepewność, w jakiej formie należy się zwrócić do niej. W obawie, czy się stary nie wygadał przed nią z czemś niepotrzebnem, uważał za konieczne wygłosić pouczenie małe, kwoli zasłonięciu i siebie od sądów starego.
— Muszę uprzedzić panią, że staruszek (Baron zrobił dla młodej osoby to ustępstwo w zdrobnieniu) jest niezupełnie odpowiedzialny za swoje słowa. I nic dziwnego: w tym wieku! Więc czasem opowiada rzeczy zgoła nie istniejące, oraz osądza sprawy i ludzi, których rozumieć nie może. Dzisiaj zaś ma szczególnie pobudzoną imaginacyę tem wypowiedzeniem wojny. Również nic dziwnego: wspomnienia dawne!... Proszę mi darować, ale po całem pani wejrzeniu widzę, że on, posępny jak zawsze, musiał tu nadużyć pani wrażliwości.
Nina zipnęła łzami. (Sprawiło to niemal automatyczne tchnienie kontrastu: tej trzeźwości jasnej po omrokach starczego smutku).
— Szlachetnej, — dorzucił wobec tego baron czemprędzej, — szlachetnej wrażliwości!... Za młoda pani jest, aby módz wytrzymać na sobie to tchnienie otwartego grobu.
— Panie!
— Trudno, trzeba te pesymizmy nazywać po imieniu, — rzekł sucho. — Zapewne: należy bardzo respektować wiek sędziwy, ale kto chce żyć...
— A my chcemy żyć! — dorzucił po wytrzymanej pauzie z wykładnym gestem dłoni. — Nam trzeba pogody, zaufania, wiary w siebie. Nam trzeba krzepić się nawzajem, a nie pognębiać w takie ot rozprzężenia serdeczne... Niechże się pani opanuje. Ja panią w tym stanie nie mogę nawet samą tu zostawić, a żona już się ułożyła. Głowa ją boli, — rzucił kwaśnym nawiasem... Nam trzeba... Może pani wody podać?... Nam trzeba mocno stać. Bo zresztą nikt nam ręki nie poda.
— On mówił.
— Mówił sam? A widzi pani!
— O młodych mówił.
— Młodość nie powinna na naukę do grobów schodzić. To nie jest szkoła życia.
— Panie, na miłość boską, toż on jeszcze żyje! Ot, tam idzie. Może i słyszy nawet. On wszystko wie, co się tu dzieje.
— He?!... — baron błysnął zezem podejrzliwym. — Nie, nie słyszy, — opanował się natychmiast. — Daj mu Boże jak najdłużej życia. Tylko na to pojenie starczym pesymizmem duszy młodej, osobliwie przyjaciółki mej żony, nie bardzo mogę pozwolić. A za sędzię również go sobie nie obiorę. Powiadają, że należy żyć dla tych, którzy po nas przyjdą, ale nikt jeszcze nie pouczał, żeby żyć dla tych, którzy przed nami byli. Przeto, cokolwiek on mógł tu pani opowiadać o ludziach i sprawach... Bourgeois, raczy nas obzywać przed służbą pan major francuski... Z awanturniczego życia pana majora po świecie mamy tu wszyscy w rezultacie tyle: (baron pokazał figę), a jego rozumienie naszych konieczności, oraz intencyi równa się temuż. Gdyby cała przeszłość spoglądała na nas z aprobatą, lub nie, mielibyśmy w zysku, lub stracie tyleż. (Tu baron pokazał trzecią figę). Jeśli nam tu nikt ręki nie poda, to oni, oni najmniej.
— Jacyż to »oni«? — pytała głucho.
— No, przeszłość, myślę.
Obejrzała się mimowoli po za siebie ku drzwiom otwartym.
Oto wyprowadzają go tam przez salon długi: kołacze się w swych kijów postuku i mruczy coś pod wąsem długim, na co nikt nie zwraca najmniejszej uwagi: wlecze się właśnie jak ta przeszłość ogłuszona i oniemiała pod twardą ręką trzeźwości i odprowadzona precz, jakby na przechowanie do nowej okazyi odświętnego respektowania.
— Chyba pani nie przypuszcza, że mu się tu jakakolwiek krzywda dzieje? — zdjął baron z bezradnego nachmurzenia się troski, czy żalu na twarzy dziewczyny. — Pielęgnujemy. Że też ta wasza kobieca wrażliwość kieruje się zawsze ku niedołęstwu raczej, niźli ku życiu... O, te łzy, naprzykład, — proszę mi, starszemu człowiekowi, darować szczerość! — te łzy niech pani sobie schowa na swoje kobiece tam smutki, daj Boże, najprzelotniejsze. Nie młodej to kobiety rzecz: osądy życia i ludzi.
— Ja nie osądzam! — tłumaczyła się czemprędzej tonem zdumienia. — Tylko... A zresztą: już nic! Nic już nie wiem.
Zoryentowawszy się tedy w odporności tej głowy, uspokoił baron podejrzliwości swoje. Lecz stało się to w tak nagłym błysku oczów w przejściu od nieufnego wejrzenia ku łaskawości, że Nina, bezradna w obronie swych myśli, podjęła wmig więcej, niźli przypuszczał: Przyszedł tu bardzo podrażniony, wspomniał tak kwaśno, że żonę głowa boli i był tak dziwnie podejrzliwy, o czem też rozmawiała z dziadkiem. »Wy kobiety« — rzucił przytem dwukrotnie. Ów też instynkt kobiecy w takich sprawach naprowadził ją na domysł, że tu między nim i majorem starym muszą się odbywać nieustanne porachunki, i to zaoczne, jak teraz: że tu idzie o wpływ na Lenę w ciągłej trosce, aby nic być przed nią upokarzanym. Kto wie, czy i teraz nie przyszedł tu z podobnem uczuciem: wybuchał wszak od samego początku. Zastąpiła tedy przypadkowo Lenę, na bezwzględniejsze może jeszcze wypowiedzenie się jego zapiekłej goryczy, niźli to możliwe jest wobec wnuki majora.
— Tak, — mówił tymczasem, już uspokojony w podejrzliwościach swoich, ku bezinteresownemu jakby pouczeniu, — czy może być coś fatalniejszego dla życia samego, niż to zestawienie: ta pani młoda, radosna ciekawość życia i ponurość starca, który schodzi do grobu z przekleństwem?
— Och, nie prawda!
— Moja pani, — skrzywił się baron na tę śmiałość opozycyi, — nawet błogosławieństwo pesymizmu jest przekleństwem.
— Boże, on się tak strasznie modlił! — przypominała w otrząsie gwałtownym.
— A widzi pani!... Tylko na miłość Boską, niech się pani temu tak nie poddaje. Bo ja, jak się rzekło, nie mogę pani pozostawić samej w tym stanie... Jakże to on się modlił?
— Żeby wszystko młode, gdy słabe duszą... Boże!... samo się wyniszczyło, pełło, jak chwasty.
Twarz barona stała się w tej chwili białą i suchą jak płótno, a wargi zacięły się tak, że znak ust gubił się nieomal w tej gołej jamie baków. »I mieć takiego starego upiora ciągle pod dachem swoim!« — zdawało się jej, że usłyszała w syknięciu tych ust.
I zgnębiło ją wraz to uczucie, że powtarzając słowa starego, wystawiła go na taki wybuch nienawiści. Starała się tedy bronić go wedle sił, zbierała z trudem myśli:
— A jednak, — próbowała filozofować na swój sposób, — a jednak to wszystko jest...
— Nic jeszcze nie jest! — zbył twardem lekceważeniem, nie siląc się nawet doszukiwać toku w tych zalążkach myśli. — Zaledwie coś się wszczyna, ale za to już wprost naocznie, budzi się dusza w tej oto główce... I jakże to się dzieje u nas zwykle, — a patrzę ja na to przecie nieustannie, — gdy nad wrażliwością młodą wezmą się do roboty te stare idealizmy? Jak że się odbywa, to duszy budzenie?... Kosztem rozbicia wszystkich jej instynktów życiowych! — kończył już swym ostrym głosem.
— I to jest właśnie klęskowy wpływ tego, co ludzie nazywają pesymizmem, — podjął po chwili. — A rozsiewają nam się jego ziarna z dwuch stron: ze Wschodu (poznała pani brata Leny, — nie?), a potem z grobów tu nieustannie wietrzonych, z tej plechy i pleśni, wcieranej jak sakrament w głowy młode. (No, dziadka Leny poznała pani ot przed chwilą!)... A przecie nie oni jedni! Nie obaj oni tylko stróżują tak nad życiem naszem.
— Ładniebyśmy tu wyglądali, — poniosło mu myśli, — mając tylko te okna na Wschód otwarte i te wierzeje w groby przeszłości. Czembyśmy tu byli bez tego sąsiedztwa sprawności cywilizacyjnej o miedzę na Zachód?... Boją się Niemców? Pah! — a! a! — wybuchnął suchym śmiechem, i coś w rodzaju rumieńców ożywiło nagle twarz sztywną.
Urwał jednak, teraz dopiero zoryentowawszy się, że nie do inteligencyi żony mówi. Dopowiedziały mu szeroko otwarte oczy Niny.
Pochlebiały jej po części te twarde refleksye, wygłaszane przed nią; rozumiejąc wszakże, iż zastępuje tu Lenę, odczuwała w tem pewną brutalność: muszą się wypowiedzieć w podrażnieniu, przyniesionem skądinąd — i kwita! A jednak rozmyślania barona padały jej w duszę nie tak ciężko może, jak słowa starca, ale przez ten kontrast właśnie, rodząc bodajże większą jeszcze rozterkę.
On tymczasem chodził sztywnym krokiem po pokoju i wygładzał baki. A pomnąc już teraz przed kim mówi, uderzył w ton wprost przeciwny:
— A główka niepotrzebnie tak zwisła, tak się załamuje jak na łodydze. Wiele z tego, co się rzekło, mówiło się z życzliwości dla niej. A i rączki niech się uspokoją. Z czoła w przyciskane rączki otucha nie spłynie.
Drasnęły ją te zdrobnienia nagłe, po tak poważnym przed chwilą tonie. Skoro sprawy życia są tak ważne, że słuszność musi być aż brutalna, to czemże jest jej własne życie, skoro nagle: rączka, główka, czółko. Lecz jeden rzut oka na niego wystarczył, aby się przekonała, że ani poniżać jej nie zamierzał, ani też przymilnym być w życzliwości: przeciwnie, — wygłaszając te słowa »rączka«, »główka«, miał jakąś powagę, namaszczenie nieomal w sobie. I teraz dopiero uderzyło ją coś obcego w całem zachowaniu się tej nieco sztywnej postaci: znamiona rasy tknęły ją instynktownie.
— A z czego spłynąć może otucha? — dobyła z siebie głosem nieufnym.
— Z ukochania życia właśnie takiem, jakiem ono jest! Naprzekór wszelkim »tabu«, ideałów: wszystkim Woydom, dziadkom, panom Komierowskim: wszystkim tworom posępnym; z ukochania życia naprzód ciekawością, potem pragnieniem, wreszcie walką...
Jej zwisały powoli ramiona, a zdziwione oczy, jakby się gdzieś w dal błąkać poczęły, szukając wspomnień dzisiejszych w ich kolejnem następstwie: byłożby w tem wszystkiem jakieś znaczenie dla niej niepojęte?...
Nie spuszczała z niego oczu szeroko otwartych.
— Należy ukochać życie, — mówił baron tymczasem, nad smutek wszystkiego, co jest, lub być może; pogardzić wszystkiem, co smutek i pesymizm niesie.
— Och, Boże! — krzyknęła wprost, bo stary major stanął jej natychmiast przed oczami, właśnie w chwili, gdy go odprowadzano precz.
I jakaś niepewność odbiła się na jej ruchach, wraz niespokojnych.
— A jeśli zło... własne? jeśli grzech? — ocknęło się w nagłym przeskoku myśli.
— Ba! nawet ze zła i grzechu, gdy pogodą zwyciężone zrodzić się może... ot niedola przez ludzi. Nie należy samego siebie nigdy opuszczać przed ludźmi, należy być wtedy tem bardziej odważnym. Nieszczęście powstaje dopiero z tego smutku, jaki się lęgnie na złym postępku, z tej niepewności, jaka nas opada wobec ludzi, z ponurych dociekań wobec siebie.
Zdziwienie podniosło ją z krzesła. Lecz opamiętawszy się, przysiadła natychmiast. »Toż ja wtedy właśnie bez wiedzy i woli, — przypominała gorączkowo, — przeraziłam się najbardziej tego smutku, jaki z grzechu wyjrzał i zgłuszyłam wszystko ciekawością, ruchem, innemi sprawy, jakby w zapomnienie nagłe: — sama nie wiem, jaką w sobie siłą.«
Spoglądała w niego jak w jasność: świadomość siebie piła wprost ze słów jego.
— Panie, ja byłam... Ja się tu bez wiedzy stawałam...
— Jakaż to?
— Jak pan.
Hm?!...
I w tem rozpromienieniu, a napływie ufności w duszę otwartą wołała w pilnym przeskoku ku innemu jego słowu:
— I odważna jestem bardzo. Strachów to się czasami boję, ale przed ludźmi!... Czasami to się aż dziwną sobie wydaję: próbuję sobie wyobrazić rzeczy okropne, no i... Ja lubię nawet rzeczy groźne. Jabym się wszystkiego mniej bała, niźli... no, niźli Wanda nawet!
Hę?!...
Baron kroczył sztywnie po pokoju i spozierał od czasu do czasu zezem w jej stronę.
Ona tymczasem pracowała pilnie myślą, czując potrzebę wypowiedzenia poruszonego nurtu. Układała jakieś rozumowania wymowne, przekonywające, objąwszy je wszystkie zdecydowała się wreszcie mówić i... zmyliła myśli wszystkie okrzykiem piersiowym:
— Panie, ja tak strasznie chcę być szczęśliwą!
Odruchowo odpowiedział śmiechem, który przeszedł wnet w smęt pobłażliwy. Zbliżył się do niej, pogłaskał po głowie. A jej, jak wówczas z pod dłoni Leny, sączyć teraz poczęło ukojenie dobre. Z jego życiowego rozsądku szedł tchnieniem równowagi, — jak od jego żony negliżu i stroju, — ten cielesny wiew człowieczej — kobiecej doli, w którym się zagadnienie życia całe tak łagodnie upraszcza. Więc i teraz to przygnębienie i rozterka, jaką pozostawił po sobie sędziwy major, zamieniły się w bezradność zahukaną i rzewną, radą przytulić się w myślach do czyjegoś zwycięskiego szczęścia. Lub bodaj tylko do tego szczęścia nauki.
Lecz ukojenie było tak dobroczynne, że nawet słuchać i rozumieć rychło przestała: sam ton działał błogo, i ta pewność, że mówi ktoś mocno stojący wśród ludzi, czyjej słuszności doświadczyło życie samo. Pomyślała tylko: »Takim właśnie, takim winien być mąż Leny! — inaczej byłoby z nią źle. Z nami wszystkiemi byłoby źle, gdyby nie tacy właśnie mężczyźni!«.
I starała się słuchać uważnie.
— ...w tej walce o swoje prawa do szczęścia...
— Ach? — odezwała się tonem rozczarowania. O takiej pan walce mówił?!
— O jakiejżeby?... W tej walce pogoda jest połową powodzenia wśród ludzi, pewność siebie, odwaga w siągnięciu po swoje znaczenie i stanowisko czyni resztę. Wiedzą i kobiety o tem.
— Ach, taka odwaga?!... A mężczyźni?
— Na inną tu nie miejsce i nie pora. A mężczyźni walczyć tu są zmuszeni bodajże tą bronią, co i kobiety: życie jest tu za niemrawe w smęcie swoim, za bezkształtne w niedołęstwie, za nieoporne na wszystko, żeby je trzeba, lub można było zwyciężać: ono się daje tylko uwodzić.
Lecz jej czujnej teraz i upartej uwadze przypominały się natychmiast słowa Leny o tej niezmarnowanej nauce giętkości, jaką tu kobietom daje życie ich mężczyzn.
— Czyż zawsze trzeba być giętkim? — odęła się wzgardliwie.
I tem podbiła mu jakby myśli w bezwzględność, zacięły się wargi.
— Przed słabymi i smutnymi — nie! I o tem wiedzą kobiety. Dla siebie możnaby wobec takich być tylko niedbałym i normalnie miałoby się dostateczną, kobiecą, satysfakcyę w okazaniu im tego. Ale w obronie życia samego należy być dla nich nieubłaganie twardym! I dzieje się to samo przez się u każdego, kto ma w sobie rzetelne instynkty życia. Gdy wracam, naprzykład, z Europy, z Berlina, czuję poprostu, jak mi po drodze, w wagonie kolejowym twarz stygnie i zacinają się wargi na cały czas »szczęśliwego« tu pobytu. To jest poprostu odruch życiowego instynktu w obronie przed tym smętem i niedołęstwem, jaki się tu z powietrza wdycha. Bo niechby sobie tylko kto pozwolił mieć tu wejrzenie pogodne, jakie się wywozi, naprzykład, za granicę, do Berlina. Rychło spostrzeże, jak się rozżarzą wokół niego ślepia szakali. Nikt się tak nie zna na prawych ścieżkach życia jak niedołęstwo; a te prawe ścieżki nudne są przecie i smutne, wiedzą szakale. »Oto idzie ktoś pogodny, uśmiechnięty; widocznie powodzi mu się wżyciu: pewno łotr. Ale podwinie mu się noga, podwinie! nie rychliwie, ale sprawiedliwie,« — oblizują się szakale. To są opiekuni każdej sprawności, każdej działalności życiowej, u nas! A niech te głosy szakali tylko zasłyszą hyeny idealizmu!... O, ja się szczerze przyznaję, że do fizycznej odrazy znosić nie mogę najdalszego zawycia tego ,ich’ tu idealizmu. Nienawidzę naprzykład ,ich’ tu sztuki! Śmierdzi mi to wszystko rozkładem życiowego instynktu.
Tu baronowi nadmierne wzburzenie samo zamknęło usta, rodząc spóźnioną znów oryentacyę, że nie z żoną się swarzy, nie przed nią wybucha. Tedy z wysilonym spokojem i akcentem żalu w głosie zamykał sprawę, jakby przed sobą tylko:
— ,My’ sami się grzebiemy.
— Ten ,wasz’ tu Woyda, — parsknął mimo to za chwilę, — który żonie chciał jakieś tam wiersze swoje dedykować, — Boże! jak ja tego człowieka znosić nie mogłem! Cały osobnik, jak stara panna: smętny, pretensyonalny, a nie ufający swym wdziękom. Rzekłbyś fizycznie ślizki w tem swojem tragicznem niedołęstwie wobec najbłahszej sprawy życiowej, gdzie trzeba choć za grosz mieć woli. Poprostu nabawiałem się jakiejś niedobrej monomanii z pasyi do tego człowieka. Przybył mi nowy strażnik szczęścia mego. Miał wpływ idealistyczny na siostrzaną duszę mojej żony... Proszę pomyśleć tylko: taki dziad! brat taki! — i jeszcze tamten! Takie czuwanie hyen idealistycznych i te ślepia szakali nad cudzą radością życia; nad źródłem jego sprawności, dzielności czynu: — oto jest polskie szczęście!
Patrzała na niego rozszerzonemi w koło oczami: »Co to ma znaczyć?!«...
Twarz barona była w tej chwili znów biała jak płótno, wązkie wargi nikły w zacisku.
— O, gdyby ten Woyda nie był na tyle dowcipny i nie przeniósł się dobrowolnie na samo »tabu« ideału...
— Ach Boże, — i ten także!
— Któż tu mu jeszcze winszował tego kroku?
— Dziadek.
— E?... — baron stał przez chwilę z otwartemi ustami.
Rychło jednak zoryentował się i w tem.
— Kochają się bardzo hyeny wszystkie! I te nie stanowią wyjątku. Nad trupim gnatem ideału nie pożywione pożerają się wzajemnie. Wytwarza to tak zwaną atmosferę... — baron parsknął w kułak wetknięty między baki, — duchowego życia w tej... ph!... metropolii ideałów.
I twarz odęła mu się wzgardą bezmierną: rozłaziły się baki.
W przerażeniu i stropieniu ufności nagłem przestała się już oryentować w tem wszystkiem. Rozumiała tylko nienawiść i wzgardę, nie wiedząc dokładnie, do czego i kogo odnosi się ona właściwie. Mozoliła się w ciasnem kole swoich przypuszczeń, ustaliwszy wreszcie po kobiecemu, że to wszystko razem, jest zazdrością o wpływ na Lenę, a może i o nią samą. Aczkolwiek baron może nic nie wie o jej stosunku z Woydą, tembardziej właśnie nurtuje go to tak bardzo, że aż nienawiścią w grób sięgać zmusza. Baron tego wszystkiego nienawidzi i tem gardzi, co tamten ukochał i co przebóstwił. — Wyłożywszy sobie tedy wszystkie fale życia, jakie z jego słów w nią uderzały, na swój ład kobiecy, uspokoiła się rychło. I podniosła na niego spojrzenie, acz nie dawnej już ufności, to przecie większego jeszcze zaciekawienia.
— Trzeba mieć twardą pięść, — słyszy oto głosem tak ostrym, że wstrząsła się mimowoli, — trzeba mieć twardą pięść dla tych wszystkich, co oblegają radość życia, jak te hyeny i szakale. To wszystko i tak jest przeznaczone na zatratę. Przyjdą inni, mocniejsi, przyjść muszą, jak biali do murzynów. »Tabu« pozostanie, jako curiosum muzealne wiary zawziętej, która ludzi cywilizowanych wtrąciła z powrotem przez barbaryę — w dzikość. Gdyby pan major, dziadek niby, mógł przeżyć tę wojnę dziś obwieszczoną, oraz to wszystko, co po niej niechybnie nastąpić musi; pokazywanoby go może za kilka lat w Berlinie po panoptikach, jako ostatniego Mohikanina. Może z piórami na łbie i tomahawkiem w ręku.
Zerwała się z krzesła w ślepym już odruchu oburzenia.
Ale on w pasyi swej już nie zauważył nawet tego. Wypadło przecie z ust, co ściskać musiały zęby w swem otoczeniu przez lat tyle: pękł wrzód zaropiałej goryczy.
— Tak, po panoptikach! — przybił raz jeszcze. — Ludzie dzielni, przed którymi jest przyszłość własna i świata, tam będą odsyłali te patosy smutków i pesymizmów. A ponurościami in spe panoptikowemi raczą się, jak wiadomo, tymczasem instynkty zbrodnicze. Będzie to ultissimum oddziaływania pesymistycznego ideału!... Czytałem u jakiegoś misyonarza, czy też podróżnika, że zdegenerowane jednostki ginących szczepów, wykradając się po nocach na »tabu«, wracają z taką żądzą krwi w nozdrzach, że lepiej nie czekać, lepiej od razu w łeb strzelić. Ja memu panu szwagrowi, ukochanemu bratu Leny, poprostu boję się nieraz w oczy spojrzeć. Przecież w tych ślepiach ołowianych drzemie tymczasem czyhające zniszczenie.
— Jezus Marya! — szeptała już z bezradnem trzepotaniem się rąk koło uszu.
— Mamże jeszcze powiedzieć i o trzeciej hyenie: o Woydzie? Schodzi oto z »tabu« w »purpurze marzenia«, powiada żona — i dzierży złoty klucz mistycznych tajemnic. Nic się nim jakoś roztworzyć nie chce, coby rozsądek, lub rozum chciał mieć, naprzykład, choć trochę uchylone. Natomiast pasuje ten klucz dziwnie do wszystkich serc kobiecych, oraz wszelkiej wątlizny dusz męskich. Tausendschluessel! I otwiera im mroczne głębiny życia w ich własnych osmuceniach! — sumieniach! — prowadzi na wyżyny lepszych wiedzeń niż chęci, wyższych chęci niż skłonności, by w tych przerażeniach duszy nieustannych zamienić proste ukochanie życia w miłość złą, ponurą, przewrotną!... Trzeba ten zapóźniony romantyzm maruderów cywilizacyi: tę ideologię pesymizmu przy robocie podpatrzeć — nad formowaniem dusz młodych. Jest czem się przerazić! Bo wszystko, co się rzekło, to wciąż jeszcze ta prawa, wysoce idealistyczna strona medalu. Lewym, niechybnym odpowiednikiem jest równocześnie spotęgowanie nieodporu na wszelkie pobudki i podniety życia, aż do bezładu wrażliwości, — przy zawsze »złem sumieniu« idealisty. — Ponure zaznania zapowiadają się tak spreparowanym przez pesymizm duszom... A klucz mistycznych tajemnic pracuje w nich tymczasem wciąż: dociera do najbardziej utajonych zakamarków smutku, sumienia, beznadziei, białej ekstazy i czarnej perwersyi! — Zbawienie nas wszystkich leży na dnie tej »tajemnicy«. Abrakax!
I usłyszała śmiech tak nizki, że zda się tylko w piersi dudniał pod jadowity grymas warg.
— To ostatnie słówko jest czarnoksięskie, — parsknął za chwilę, może być i purpuratowe, ponieważ nic znaczyć nie raczy. — Czytałem, u tegoż misyonarza, że czarodzieje, czy też kapłani zdegenerowanych szczepów...
Lecz tu ona zatrzepotała się cała jak ptak w bezradności ostatniej. I odwróciła się twarzą do ściany, przylgła do niej czołem, uszy oburącz przysłaniając.
— Niech pan zamilknie! — Ja nie mogę tego słuchać! I nie chcę!...
Zbliżył się do niej i pochylił nad uchem. Poczuła z tyłu na szyi suche muśnięcie baków.
— Oto, jak czuwają hyeny pesymizmu i szakale cnoty nad ochoczością życia u nas. Oto jest polskie szczęście!... Te bestye płoszyć i opędzać się przed niemi zdołam ja może — chłodem krwi i myślą obronną, wyostrzoną w życiu jak nóż. Ale oto dusza, która zbudzić się ma dopiero, instynkty życia najbujniejsze może z otoczenia całego. A hyeny i szakale przywabia najskorzej ciepło krwi co najbardziej wartkiej. I w porę! Rychliwiej, niźli sprawiedliwie, już się tu podcięło życie młode w lekkomyślności, czy szaleństwie jakiemś. — (Baczę ja dobrze na słowa i wnet złowię płotkę tajemnicy młodej!). — Tedy widzę już poprostu, jak dopadają to życie szakale i hyeny. Szakale ustąpią: i w pysku słabsze, i niuchem wolą to, co się już rozkłada. Poczekają!... Hyeny zatryumfują tymczasem i obudzą, obudzą rychło smęt bezradny w pustocie dawnej: rozszarpią pesymizmem te życia instynkty bujne, rozwloką po cmentarzach starych. Już ów dziad ponury rozpoczął tę robotę!
— Kto pan?! — krzyknęła, nie odrywając czoła od ściany. — Kto mówi?! Ja chyba już na pół przytomna... Ten szept!
I zdawało się jej, że słyszy w odpowiedzi:
»Budzi się dusza młoda ku przeznaczeniu swemu: szeptem mówić należy.«
Poczuła na ciemieniu jego rękę pulchną; pociągnął ją ku sobie tak, że głowa oszołomiona oparła się wbrew woli o jego piersi.
Słyszy tym razem już wyraźnie głosem chłodnym namaszczonej życzliwości:
— Tedy żal mi tej główki młodej.
— »Wszystko samo się niszczy, samo się piele — wyrwało się jej z ust w przypomnieniu nagłem.« 
— Co pani?...
— »Wszystko, co nie jest ofiarą, lub...« 
W porę pochwycił ją wpół, zanim osunęła się ciężko na ziemię.
Bezradny, nie mając wody pod ręką, próbował niżyć jej głowę, by docucić tak wywołanem uderzeniem krwi. Poderwał w ramiona: zwisła mu w nich właśnie, jak ta łodyga złamana. Przez pół tem docuconą, doniósł, dociągnął za próg, gdzie na tacy murzyna stał dzban i czarka. Przerzucił na jedno ramię, drugą ręką nalał wody i przytknął do ust.
W ramieniu jego leżąca rozchyliła powieki i spojrzała na czarkę z obłędnem przerażeniem w oczach.
»Woyda pił!« — krzyknęła myślą.
Dzwoniła zębami w szkło i zacięła wraz usta w kurczowym zacisku szczęk. Rozpaczliwy, szamocący się upór był w popłochu tych oczu i nieprzytomnych wybłyskach nienawiści.
»Dyabła sakrament!...« 
Naciskiem ciemienia podawał głowę i wciskał zrąb czarki między zęby. Zadzwoniły dygotem drobnym po raz drugi w szkło. Już nie nienawiść była w oczach, lecz stężenie lęku błagalne.
Wyczerpał ostatek cierpliwości. Brutalnie mocnym naciskiem policzków pod uchem rozchylił szczęki zwarte i wlał całą zawartość czarki. Krótki krzyk jej stłumił bełkot w ustach.
A płomień zgrozy na źrenicach rozwiał się rychło w zdumieniu, z jakiem spoglądały za chwilę oczy. Na kanapę złożona i nie widząca go przed sobą, miała dziwne wrażenie, że znikł, przepadł nagle, jakby w tych dymnych kłębach nienawiści i wzgardy, w których gubiła się myśl ledwie ocknięta.
Gdy jedno pomyślenie podniosło ją powoli nad poduszki:
»Któreż to było przekleństwo, a które błogosławieństwo? — pytała siebie, przypominając dwa uściski swej głowy.
»I ku czemu?«...



A on wypaliwszy tymczasem papierosa i owładnąwszy rozdrażnieniem chwilowem, stanął nad nią z rękami w kieszeniach i zwieszał cierpko wargę.
— Co to było właściwie? Hę? Jakaś nerwica w dodatku po omdleniu?
Przecierała oczy.
— Ach, pan jest tu?! Tak mi dziwnie, że pana jeszcze widzę.
— Czemuż to pani nie dawała mi się ratować?
— Ratować? — powtórzyła tępo, wciąż jeszcze w omroku jakimś. — Nie wiem.
Wzruszył ramionami.
— Ja odrazu powziąłem tę obawę, że pani nie należy pozostawiać samej w tym rozstroju, w jaki ją wprowadziła rozmowa z dziadkiem.
Dziwnym jej się wydawał głos ów w tej chwili: że taki naturalny, prosty, rozważny i, choć ostry w dźwięku, to przecie pełen dobrej życzliwości. Przepraszał za swoje uniesienia w niedawnej rozmowie i za jaskrawości sądów o ludziach z pod swego dachu. Uciszał przemawianiem do rozsądku, spokój myślom zalecał.
W tej chwili z oburzeniem już wspominała dzikie urojenia swej wyobraźni. — »Wszakże to on, — myślała teraz, — każąc służbie uprowadzić starego, przepędzał zarazem zmory smutku, beznadziei, śmierci, przeszłości... O szczęściu ludzi żywych on jeden wśród nich tu wszystkich zaprzątał się troską surową i pracowitą. »Instynkty życia«, — wypowiedział z jej własnych czuć prawdą prostą. I darował jej tę prawdę w oczy ufne. Uśmiech, od godzin zapomniany, przez łzy wywabił na tę jego drogę: od warg niecierpliwością rozchylonych ku oczom w czujnej ciekawości zawsze wpół przymkniętym, w tę rysę, drgającą na obliczu: w to znamię życia na policzkach młodych. Rozjaśniał, rozświetlał duszę. Zaś ludzi w przyszłości może niechętnych, zła popełnionego pamiętnych, — szakalami zawczasu obezwał. A odwagę, sił żywotnych dar ślepy, przeciw nim skierował: na walkę o swoje prawa do szczęścia!...
Oto wciąż jeszcze stara się uspokoić rozwagą swoją. Lecz ona już słuchać uważnie przestała: sam ton solidny robił swoje, wprowadzając znów w ten błogi stupor uległości. — »A jednak, — pomyślała jeszcze, — jedyne to usta, które mogą mówić o prawdziwem życiu; jedyny człowiek, który znając je na wskroś dać może pouczenie szczęścia. Jedyna to też ręka, która za to proste pragnienie własnego szczęścia pogłaskała ją z powagą ojcowską. A słowa »główka«, »rączka« wymawiał z namaszczeniem prawie pastorskiem, jak gdyby błogosławiąc wszystkim instynktom i zmysłom kobiety.
Podjąwszy się na łokciach, opuściła nogi, przysiadła na kanapie i, acz słów nie baczna, zasłuchana jednak wciąż w ukajającą perorę tonu. Ujęła go ciepło za rękę, zmagając się przez chwilę z nieodporem czy też musem, podjęła ją wreszcie do ust.
Przyjął to z flegmą nieomal, jak rzecz należną, lub co najmniej taką, do której przywykł był może wobec żony w pewnych chwilach owładania jej rozterką.
Cała w pokurcz przed nim schylona, przeniosła tę jego rękę z przed ust do rozbolałego czoła.
»Niewolnice roztropnych«! — przyniosła pamięć uparta i te słowa Leny. Nie wykrzesała z nich jednak ani cienia odporności, a przeciwnie: świadome już dążenie do największego uciszenia duszy.



A jednak złudne to były ukoje: nurt sięgał głębiej i dał się ledwie po wierzchu ukołysać i wygładzić usypiającym duszę kobiecą tonem męskiej rozwagi.
Bo oto ledwo drzwi się za nim zamknęły, rozjątrzona tyloma wrażeniami wyobraźnia, wyrwała się z głębi i poniosła znów drogą natłoczonych obrazów w niepokój nowy.
Na mosiężnej tacy ponad jej głową grają blaski świecy i odciągają tam raz po raz spojrzenia lękliwe. W kryształowy dzban zanurzyło się odbicie płomyka, skrami światła błyszczy czarka tuż obok. Zaś nad tacą, dzbanem i czarką wyziera łeb kukły czarny i białopołyskliwe jej ślepia, przyczajone w ciszę nocną: — te same, pamiętała, które onej chwili patrzały na jej grzech.
Przebiegł ją wskroś ten wstrząs, ścinający wargi, a powracający za każdą chwilą tamtego przypomnienia. W gwałtownym napływie wstrętu próbowała zerwać się z kanapy, ale sił nie stało. Mimo że w swem zasłuchaniu w ciszę postanawiała nie oglądać się po za siebie, coś jej przecie skręcało jakby szyję, zmuszając do obejrzenia się na ten graniasty łeb o szklistej czerni, głuche ślepia wołu i wargi krwią odęte.
»Oto stoi On — Bożek zastoju«! — przypominała znów słowa Leny.
I pomyślało jej się znów, że pod jego to spojrzeniem wypijał Woyda czarę swoją, by się tam oto wnet potem zwalić — u tamtych drzwi!
Wzrok jej wbił się w to miejsce na dywanie, wplątał się w jakieś jego arabeski i nie mógł się z nich wyrwać, trwodze samej na przekór.
A równocześnie odżywała w pamięci ta Woydy opowieść, powtarzana niedawno ustami Leny: o życiu zaklętem w bezruch i fałsz, o serc kobiecych zakłamaniu urocznem. Słuchała tego niby bajki napół znanej o pięknej młodości zaklętej w szklaną trumnę: o tem, że gdy serce kobiety zastygło, cały świat zamarł w bezruchu... Wyciągnęły się wtedy ręce po ten ponętny owoc piękna, usta nazbyt prędko rozgryzły w nim robaka. Bo jakiż to osad został po tem wszystkiem z onej wyobraźni kobiet, która za życie im stała, piękno wysokie roi, a zło w dopuszczeniach myśli wylęga potworne. Oto powracały do pamięci te dyabły, co jak złośliwe małpy powdrapywały się na wieżyce kościołów i wychylają z za każdej wnęki swe złe mordy, by tam, gdzie wieża urywa się, nieba nie dosiągłszy, by tam właśnie...
Otrząsła się grozą.
»Nie sąż to kobiety?« — przyniósł dziwnie błysk przerażenia.
»Najczujniejsze, przeczuwające sumienia życia!« — odwróciła się myśl na wspak przypomnieniem i tych słów Leny.
W zalęknieniu instynktów stawała przed nią właściwa tajemnica życia: zagadka samej siebie.
I ogarnęła ją po raz trzeci już tutaj niesamowita trwoga przed złem, zatajonem w myślach i czuciach. Jakby za każdem słowem, śmiechem i porywem wśród tych ludzi, za każdym oddechem wśród nich zaczerpniętym przybywało tego niepokoju. Zaś to, co mówił baron, — nie przypominaż się to, mimo wszystko, mrowiem niepewności? nie wiedzież hardą żądzą szczęścia w dymne kłęby napół zrozumiałych wzgard i nienawiści dla tego szczęścia wrogów: hyen i szakali, jak ich obzywał?...
Pośród tych tu ludzi z początkowych słów, śmiechów i porywów błahych czyniło się już usypisko ruchome gdzieś ku dołom rwącej lawiny.
A w tem zalęknieniu — Lena, która po swych górnych opowieściach tak rychło u boku męża dręczyła siebie niżącym myśli dopustem, że oto w przechodniego mężczyzny ramionach i gdzieindziej leży: ta Lena wiedźmą wydała jej się w tej chwili. I oto gdy zimne ciało wiedźmy teraz może znów swą służbę sprawuje, coś się od niej ptakiem odrywa, w ponocnego nietoperza wraz zamienia i tu się oto błąka — pod drzwiami — gdzie on skończył... Zaś tamta, druga, z jej dygotem i trzepotaniem się zwichrzonego życia — strzygą jej się wręcz wydała.
Te myśli urojenia, czepiwszy się rozjątrzonej wyobraźni, prawie że zwidem się stawały. Owe ćmy i nietoperze, które czaiły się tu jakby po ciemnych kątach na każdą chwilę wyczerpania, zjawiły się znów, — tym razem z taką siłą, że stają się dla oczu rojem cieni, błąkających się cicho w oćmie pokoju.
Zaś tam, na dywanie, skąd się wzrok dotychczas oderwać nie dał i ledwie dłonią przysłonić pozwolił, tam pode drzwiami — leży Woyda tej chwili: wystarczy może tylko rękę opuścić, aby ujrzeć powalonego kłąbem w skurczu zatrucia. A wokół tego miejsca strzyga się snuje: krew, z ust jego wązką strugą płynącą, niucha strzyga zwiewnymi chrapy, tą twarzą popielną i złotym wybłyskiem okrągłych oczu: dopada i trzepie się bezszelestnie — z cichym, mysim piskiem nietoperza.
A gdy to widzi wyobraźnia, szyję skręciło znów nagle, każąc się obzierać na ten czarnoszklisty łeb i gały w nim białe: patrzeć czujnie w oczekiwaniu jednego słowa, które hakiem czepiło się wyobraźni.
Widzi najwyraźniej: poruszają się oto szerokie, krwią odęte wargi, — czerwony pysk wyciska z kukły to słowo czarnoksięskie:
Abrakax!...
Wysiłek śmiechu nad sobą za to urojenie przeszedł natychmiast w chichot szarpany i urwał w spazmie krótkim, stłumionym w poduszkach.
Cisza nocy stała się jak struna głucho dudniąca, uderzana biciem jej serca, a zakończona tłumionym przyjękiem oddechu i wypraszalnym bełkotem, rzucanym w noc, milczącą jak przepaść. Opadła głowa na poduszkach, w tył się jakoś osunęła na sprężonej szyi, omotała, blada, włosów nieładem: z szeroko rozchylonych ust wyrzucało się spiekłe tchnienie gorączki, ołowiane ciężary położyły się na oczach, potem zlewało czoło. Nad głową uśpioną rozpostarł lęk czarny swe trzepoczące skrzydła.
Niebawem wszystko zgłuchło wokół niej jeszcze bardziej, jakby kto zaparł cicho ostatnie wrota jawy.



Ujrzy się przy ognisku: zatulona, drżąca, jakby z pod słoty i szarugi wielkiej tu się przedarła — przez te dymy gęste naokół, z których wysuwają się kołem wązkie mordy i żarzą bezlikiem ślepia krągłe w zielonawych rozbłyskach. Ogień, dziwnie mocny na tle tej nocy dymnej, łopoce się w purpurowych płacht rozdarciu i trzaska wciąż od tego roju ciem i nietoperzy, co się wtrzepują w niego bez końca.
Widzi Lenę tuż obok: ciałem gołą, ledwie włosów płowych wiechą na karku przysłoniętą: grzeje w blasku czerwonym boki tłuste, o skórze lśniącej i jak na bębnie opiętej; waży w dłoniach piersi, czy rychło zwisać poczną; pluska się po udach dłonią ciepłą, jak gdyby powiedzieć chciała: »to jest jedyna prawda nasza!«  ... Naprzeciw, przez rozwiew płomieni co chwila widny, leży brat jej: wyciąga ramiona ciężkie, zagrzewa przed ogniem kułaki bronzowe, ziewnie przeraźliwie i powala się na grzbiet, jak ten niedźwiedź w klatce zanudzony... Tuż obok zebrał się wązko w garb wielki nad kijami dziad Leny: grzeje przy ogniu członki chude, śmiercią stygnące i kiwa głową, jak zegar wahadłem: niemy, głuchy, ślepy... Oto wchodzi przez kłęby dymów ktoś obcy: na postać chmurną purpura ogniska narzuciła płaszcz blasku; przylegał oczami do Leny; a gdy zasiadł do ognia zdał się przerażony tem, co czyni; chwiał się, słaniał i powalił wreszcie u nóg jej: i tak też i pozostał w cieniu jej ciała. — Lecz oto wchodzi przez dymy ktoś drugi, już nie na Lenę, lecz na nią samą spozierający mdłym uśmiechem znużenia: poznała wraz z tym otrząsem mroźnym, z jakim powracało zawsze wspomnienie tamtej chwili. On tymczasem siada za blizko ognia; a jej tężeją ręce bezradne, głos zamiera na ustach: i tak patrzeć musi, jak płomienie chwytają się jego rękawów, oplatają pierś i buchają już ponad głowę. Wyciąga ku niej ramiona płonące i z matołczym chichotem na ustach za ręce chce ją chwycić, w ogień szarpnąć. A oni wszyscy są tak dziwnie spokojni, jak gdyby nikt tego nie widział.
Za nimi, w dymach czynił się tymczasem ruch wśród tych ślepi żarzących się wokoło; zgasły nagle wszystkie: i kołem obsiadły ognisko gromady panów i dam o twarzach przymilnych gości dzisiejszych. A spojrzenia ich zwracały się zgodnie w jedną stronę.
Szedł z twarzą bladą i suchą jak płótno i sztywnymi baki, a w gołej jamie tych włosów zaciskały się wargi tak, że ust wcale widać nie było. Wszystko gięło się przed nim, — mijał z pogardą. A gdy się do niej przysiadł, stężała w trwodze. Wyciągnął rękę, pochyliła się do niej.
»Wszyscy to czynili, — rzekł sucho, — ilu ich tu widzisz. Zaś ty musisz: nie dla siebie tylko... Bacz, by na twarzy nie czytano przerażenia: szakale patrzą. Uszu przychyl, oczy spuść: — dziecko twoje...
»Jezu!«
»Milcz.«
Błysły mu oczy czerwonym odbiciem płomieni. I splunął w ognisko.
»Wszyscy mi tu kwoli czynią dla swoich tam przyczyn, o które nie dbam: głodu, ambicyi, czy kobiet. Więc i o twoje błahe przyczyny nie stoję. Wszyscy mi tu nie tylko kwoli czynią, ale i po myśli. Znużyły się dusze w niemoc zamyślenia nad sobą, w trwogę przed tem, w nienawiść tego: pesymizmem zwą; — i to także!
I usłyszy śmiech nizki, na wargach zaciśniętych nie widny, w piersiach tylko głęboko rozdygotany.
»Ale tyś najmłodsza, duszą nie znużona. Przetom do ciebie przysiadł. I bacz, — szeptem mówię: »budzi się dusza młoda ku przeznaczeniu swemu«.
Przysunął się bliżej, ustami do ucha chylił.
»Pogodę zła daruję, owoc szczęścia w drżące dłonie dam — za jedno tylko: za poniechanie prawdy uczuć i myśli: własnych wyłącznie, tych przed sobą jedynie, o których i tak nikt nigdy nie wie«.
»Wykląć się?! «
»Nie za siebie tylko. Nie o twoje błahe szczęście idzie. Nie o twoją duszę stoję.«
»Przypominam! — dobyło się z niej w oddechu głębokim. — Życie stanie, — w bezruch dusz, powiadali.«
Wówczas on porwał się z ziemi i zapalił się gniewem w oczach czerwonych przed tą łuną ognia.
»Nie wieszże przed jakiemś ty ogniskiem?! « Nie mówiłć stary?! Nie poiłem ja cię tu w trosce ratownej? Gdziebądź uciekniesz: w sobie masz ten napój żądzy szczęścia i dosytu.
I ujrzy go wówczas dopiero w jego postaci własnej, oczom ludzkim skrytej...



Biegnie po bezdrożach dymnych. A za nią, porwawszy się z przed ogniska pędzą kołem szerokiem chmary szakalów. Mniemała, że przed się pomyka, rychło wszakże czuć jęła, że w koliste bezdroża gnają ją przed sobą w mgle i oćmie te ślepia okrągłe o zielonych wybłyskach naszczekujące wciąż: »dziecko! dziecko twoje!«
Gdy nagle usłyszy koło siebie skrzypienie piskliwe, gdzieś, nieopodal w tej ciemni.
»Krew!... Krew!... — skarży się wokół niej i skoli ta strzyga niewidna. — Za mną chodź, — szepcze — wywiodę, wyczuję! Skrzydła popalili, ciało pohańbili, duszę roztargali, dno serca obnażyli: niem ja czuję! Chodź za mną. Wywiodę... Patrz, — jest! Jest jeden!«
Widzi przed sobą tamtego — z przed ogniska, z za płomieni rozwiewu: z przepaską bandaża na głowie i plamą krwi skrzepłą, co się przez nią na czoło przesączyła. »Sama wiązałam« — przypomina.
A on:
»Podobnaś! Dziwnieś ty mi podobna«...
Machnął ręką ciężką: odtrącił precz wspomnienia.
»Patrz! — podjął myśl inną, — żądza dosytu u jednej kobiety ilu ludzi poniżyła! Zmarniał przy niej, jadu sięgnął duch strażniczy; marnieje przy niej, jadem cudzych dostatków truty, i ród jej własny... I ja ległem przy jej ognisku po dwudziestu latach wielkiego znużenia. Nękiem obcej krwi ołowianej lat dwadzieścia truty, tu między nimi innej obcości jad chłonę. I tak między dwoma duchami obczyzny za młodą swą duszą wstecz patrzę, młode me siły swoim ludziom oddałem doszczętnie, młode nieuczucie na hańbę posłali w odwdzięce. Sam ja!... czekający wciąż.
»Na co?!«
»Na krew «, — ozwie się przed nimi.
W tej chmurze ciemnej, w korowodach wśród oćmy nieprzejrzanej zbłąkała się rychło, zgubiwszy ich głosy przed sobą. I wziął ją lęk samotności przed ciemnemi drogi w tumanie. Więc klękła bezradnie, cała w sobie stulona, twarzą w ramionach ukryta.
Aż póki nie poczuje na sobie potrącań gwałtownych i nie rzuci się obejmować kolan starca, chyląc głowę i czoło ku ziemi.
»Nie o tobie ja!« — mruczy starzec nad nią, — nie o tobie przecie! Na twą młodą głowę zmąconemi oczami patrzę, a gromady ich całe widzę. Nad każdą — wszystkie do łez krwawych opłakiwać będą, a wśród wszystkich — każda mi niczem. Bo śmierć, obojętności matka, nie nad dolą tam czyjąś, a nad duszy wspólnej przyszłością dumać mi każe... Nie czepiaj mi się ręki! — patrz zła w pokurczu niedołęstwa jak starość każda... I dokąd mnie wleczesz... Kędyć szaleństwo ciągnie? i jaż to niby prowadzę? W tył powloką, i podobnież ja wieść będę. A mnie te wasze w «tył« i »naprzód« w jedno błędne koło się zamykają wokół trumny mojej... Daj niech spocznę na niej... Idź w przeznaczenie swoje, idź!... Wszystko samo się wyniszczy, samo wypiele...«
A gdy się od tych słów jak od przekleństwa oburącz zasłoni i podniesie wzrok — ujrzy hyenę u trumny, szkieletem prawie widnym, jakby popielną próchnicą tylko przysypanym i jej głuche zamącone oczy cmentarnego wejrzenia.



Szła ślepa wciąż, te zielonawe wybłyski szakalich ślepi widząca jeno naokół. Póki w tych korowodach wśród ćmy tajemnic nieprzejrzanej nie ujrzy ludzi jak cieni, zszeptujących się ze sobą z cicha; potem gromady ich całe, wreszcie tłum wielki jak chmurę. A w rozchwiei głów, dla wzroku w plamy zatartych, w morzu twarzy niewidnych — gdzieś, hen, jak świeca jasna: Wandy oblicze blade. Lecz oto przed te tłumy wyskoczy on z karabinem w ręku. »Mam jeden!« — krzyknie. A którzy bliżej sarkną wzgardliwie, tłum za nimi szumi, jak morze. Te groźne pomruki i rozchwieje gromady, powietrze skier i płomieni pełne rozdarły przed nią wszystkie tumany uczuć w jasność zachwytu: — wyrzuciły się ramiona ku górze i zaklaskały ręce szalone.
A oni sarkną.
»W śmierć ty nas owczą, na zatracenie!« 
»Kolejno pójdziecie: ,jako te kamienie, jeden za drugim...’ Też ja wam wprost jakby z książki: wedle wieszcza czynię, — rzucił im z pogardą.«
»Za kamieni kupę?«  ...
»Ku czemu was matki rodziły, nie wiedzą pewno same.« Ledwie przypomną, dlaczego na świat wydały; wspomną z marzeniem, lub chichotem. A im kobietom, co — w jakie nas życie miotnęły? Ku czemuście wyrośli, wiecie sami dziś. A do czegoście zdolni, wiem ja. Ja jeden wiem, co życia bezruch na bezduchach płodzi: jakie dzieci te matki rodzić zdolne. I ku czemu? Nim się matki wasze dowiedzą, ku czemu was rodziły, tę im psotę czynię, że się zwiedzą przypadkiem, iż zrodziły... bohaterów! — wyrzucił im jakby z ręki pogardliwej przy zębów zacisku.
Zgubi go na chwilę z przed oczu w głowy opuszczeniu, a gdy go wzrokiem nad tłumem szuka — ujrzy hyenę włochatą i jej pysk wprzódy rozziewany, teraz w kłach wybłysku rozwarty pod ołowianych oczu twarde zapatrzenie.



»Chodź! uchodź od nich precz! Nie leź w tę ich robotę. Wandę ja znałam, na pokucie znałam... Widzisz: desperacya to twoja, ten z dzieckiem w myślach frasunek, zgłuszony gromadnych spraw zamętem przecie na dnie duszy kobiecej żył najbardziej. Takie my już z natury. I tak cię one frasunki grozą przypomnień i rozpaczy błyskiem wprost mi w ręce nawiodły — po ciemności. A Wandę znałam, pod kluczem znałam. Nieraz jej mówię: »Za mężczyznami lazłaś pani w to: wiesz, czy nie wiesz. Każda z nas kobiet wszystko, co robi, to przez tych drani tylko. A same my: to albo za mąż się dać, albo... się. Tyle tylko potrafimy z siebie«... A i ty nie leź do nich! Oni właśnie na takie, jakby zaczajeni: która nie wie, kędy w życie, a odważna z siebie. Podjudzą, do białego żaru rozpalą i kamieniem cisną, gdzie im trzeba. Napatrzyłam ja się tych sokołów, gdy w sępy po klatkach zamienione tuczą wątrobę wspomnień... Że też nie trafili na podjudzoną sokolicę, na samicę zbestwioną, która mścić się zechce, jak to kobieta: na sobie, że otrzeźwiała, na nich, że zawiedli, — i w klatkę zamknięta, sama sępem w ich wątrobę wspomnień sięgnie... Hu!... źleby było!...
A ty nie drżyj! I nie trzep się tak ramionami, nie wyciągaj rąk błagalnie. Tu ci nikt ręki nie poda. Nie bój się, nikt!
»Przypominam!« — odpowiedziała oddechem głębokim. — Stary mówił: Nikt ręki nie poda!...
I zapadła twarzą w dłonie.
Wtedy tamta pod ramię ją ujmie i wiedzie gdzieś przed się.
»A głupiaś ty mi! Każda z nas im ma krew cieplejszą, tem na karyerę głupsza. To żeś ty odbiegła ogniska polskiego szczęścia. I kędy? Dokąd? Z dzieckiem w brzuchu! — A ty myślisz, że tylko oni szczęścia chcą: burżuje? Każda nędzota, każde ścierwo ostatnie ma jeszcze dyabła swego, któremu rade odda za ono ostatni szmat duszy. Tylko że u nich ładu, składu, porządku pięknego w chęciach więcej; a smutek ich damul w łóżkach, gdy próżne, — piękny, bardzo bo piękny! A tu u nas: niebo z piekłem się zmieszało, chęci się kłębią jak to wężowisko, a smutki nasze zwą się: zbrodnie.
— »Kto ty?! — krzyknie teraz dopiero i wyrwie się jej z rąk.
»Ja ,Mańka, Kalosz’!« Pani baronowej siostra starsza. Mleczna siostra. Jedną mamkę ssiemy. Chu-udą! A obie spasłe... Nie bój się śmiechu mego. Choć gruby. Nie bój!
I wtedy dopiero ujrzy jej postać własną, oczom dotychczas skrytą...
»Nie uciekniesz, ja cię zgonię... Wiedźmyć w duszę zaszczepiano: na sabatach byłaś uchem! Nie wyciągaj tedy ramion: tu nie pięknych smutków pora, tu nie białych damul łoże: tu już nasze desperacye i chichoty nasze! — Tu już na się wzięta dola!... Własna — twoja — biedna — dola!... Dola!... Dola!... Stój! Wmig cię zgonię. Bądź co w uda swe okraczę, kieckę w skrzydła, na ramiona! wyżej pępka, wyżej zadu i — huu! śmigam w lot nieścigły... Ich się nie bój: to szakale! moje kotki, me pieszczochy: »Kizi-kizi, goście mili! przyjacioły, druhy ludzi«... Pójdźże pestko dyabła twarda! Ja wyłuskam cię z gorsetek. Precz te szmaty! wont atłasy!... Białe kurczę, z pod skorupki. Mięsa mało, pierza wiele. Gładkaś. Ciepłaś. Słodka w szyi. Łaskotliwa pod pazurem. Mnie się trzymaj kurwy starej. Ja się znam na drogach ciemnych, nie przerazi mnie pogarda: nas przekleństwo wichrem miecie w najciemniejszych dróg rozkosze: — na sabaty! na sabaty!... Już szakale w lot się mają: jak pochodnie z nami wzlecą oczu ognie ich zielone. — Daj, namaszczęć, byś latała. Łydy prężne, stopy kocie... Już zabłysły ślepki skore? Skórka w dreszczach, włos się jeży... Wezmąć, wezmąć dzikie dreszcze, jak te wieżyc sabatnice pod piorunem nieba grozy: Bogu, ludziom, dyabłu sprzeczne!...
» Kto? — targnie się ciałem, uczuwszy się pochwyconą za ramiona i ręce wraz.
A ona hen z oddali już:
»Oficery grzeczne« .



Święta ty dla mnie Wandziu jesteś! — więc pozwól, pozwól mi klęczyć przed tobą. Choćby za to, że mnie ze snu strasznego zbudziła twoja twarz jasna. Bóg chciał, żeś ty tam cicha na pokojach przy rannym pozostała, by usłyszeć przez ściany moje płakanie bezradne. Dusza mi się, Wandziu, ocknęła i wyrywa się, — słów ładu nie patrzy — och, bo ja wiem! — w twoje chyba oczy głębokie. Prawdziwość jest w nich uczuć bezdenna! Do niej ręce składam... »Święta Brygida, celtyckiego króla córka jedyna...« Och, nie odpychaj mnie. Za pacierz mi to staje uciszenia. Ja słów pacierza w pamięci teraz nie znajdę. Zło jeszcze nie daje: ledwie ustąpiło przed tobą. A tamto wraca do myśli, ilekroć na ciebie spojrzę. W »żywocie« czytałam dzieckiem. Dziecka pamięcią powtarzam... Och, nie uchylaj mnie od siebie! Nie przerażaj ty się mnie. Jeśli co ze snu tego gorączki zostało, nie moja to wina. Zło życia całe przeze mnie gorączką mówiło i żar swój piekła samego jeszcze mi na wargach pozostawiło. Ale czucie ogniem głębiej padło: w piersi, Wando!... Och, nie przerażaj ty się mnie, nie odpychaj rączkami chłodnemi! Ucałuję! — ubłagam! — ubóstwię!
Ona wtedy za ramiona ją chwyci i, co sił wątłych, potrząśnie nią.
— Zbudź ty się, zbudź jeszcze bardziej: jakieś niedobre moce tego snu targają tobą wciąż. Głosu przecie nie poznaję, — twarz nie ta: nie twoja. O, i te oczy!
— Ocknęłam ja się duszą, ocknęłam Wando.
— I powstań z kolan, droga.
— Ty nie znasz tej potrzeby ubóstwienia czegoś, co można widzieć, czuć, słyszeć, — za rękę chwycić: pomocną, ratowną.
Lecz w tejże chwili, jakby inną myślą uderzona, porwała się z klęczek, zatoczyła jak pijana i zachichotała ostro.
— Ja tu ciągle do czyichś kolan przypadałam, ciągle ręce jakieś obcałowywałam: tak mi się dusza wypraszała w ocknienie... Oni powinni byli wiedzieć. — A jeżeli nie do rąk obcych dorywałam się, tom chichotała przy uśmiechach cudzych, lub zapalałam się wyobraźnią w konopiany błysk spłonienia i w ciemności strachu ogromne. A pulsy to czułam tu, na policzkach, gdzie ten uśmiech... bolał ciągle, — wyrwało się z zipnięciem płaczu nagłem. — I tu na wargach pulsy czułam, na ustach, gotowa przychylić je każdemu, kto zabawi, rozśmieszy, zdziwi, podrażni, przerazi, zachwyci: — wszystko jedno! Oni powinni byli wiedzieć.
— Cóż to ludzie wiedziećby powinni?
— Jaka ja... będę.
— Nie mów tak! — O, i te włosy w wicher nieładu wokół twarzy — i jakby w zaognionej czarności. Popraw! popraw je czemprędzej! Och, nie, — nie rób tego mu na złość! Nie rozrzucaj ich. Nie mogę patrzeć!
— Ha-ha! Gotowaś uciec ode mnie! Patrz, tak nas przystroją i posadzą w świetle: kukiełki głupie i puste, w których myśli śpią. Aż póki...
Chwytała w garście włosy i w małpio zwinnych ruchach oplatając je koło ciemienia.
— Wiesz ty, — mówiła prędko, połykając słowa — że ja się tu dziś wieczór oddałam. Komuś, któremuś... Przyjść musiało. Który najbardziej rozbawił naprzód, potem najbardziej roztkliwił, wzruszył i najbardziej przeraził. Zabawił pustotą: tem, że się tak zmienił przez lata, że już oboje nie dzieci, że w psotach i mocowaniach dawnych coś nam przez ciała przepływa teraz. Roztkliwił wspomnieniami młodości. Wzruszył aż do rozpaczy tem, że go z rąk moich porywali na wojny pohybel. Przeraził do szału ducha swego zamętem — wtedy już. I tak, w tkliwości, wzruszeniu, grozie i przestrachu, na progu chyba nieświadomej odrazy w mej duszy bezmyślnej. A sam on: wtedy już bez duszy nieomal: zwierzę jakby. Oo! wstręt i odraza tylko teraz!... Powinszuj mi pierwszej miłości.
Wanda szczękała zębami. I bladła na twarzy tak, że te żyłki błękitne na skroniach występować poczęły w sinej już siatce i gruzłach. A z oczu fioletowych całego kręgu jęły wysączać się łzy jak rosa na jej rzęsy wielkie.
— Na litość Boską, zamilcz, — szeptała błagalnie i tak cichutko, że tamta ledwie po warg ruchach odczytywała jej słowa. — Oni tu tobie rzeczywiście ognia w żyły chyba naleli.
— O ty nie rozumiałaś wcale: ani z jak bezładnym żarem modlić się tylko może dusza po tem, ani z jak wielką nienawiścią do siebie spowiadać po tem.
— Po czemże to ciągle?
— Po sabacie.
— No, co ty?!... Co ty znowuż?
— Wszystko, co tu było dzisiejszej nocy, na co patrzyłyśmy obie — sabat to był: czarownic i szakali zlot przed dyabła ogniskiem. A kto od niego odbiegnie, temu nikt ręki nie poda, nikt! — mówił stary... Hyeny i szakale otoczą go i ku dobru prowadzić zechcą. Bo niema »sił żywych« nam ku pomocy, niema! — mówił stary... Zło tylko jest żywe: zło prowadzi, zło kieruje: to zło myśli całe, które ze starego wina wymąca gnuśność. — My to na swe dole... — powiadał major stary. O, nie mogę! Mnie ten starzec... mnie ofiara, mnie zdrada obie głowę ściskały, obie błogosławiły! — obie przeklęły? Nie wiem. I nie mnie może tylko. I nikt z nas nie wie. Natura, ona jedna wie... Ognia, mówisz, w żyły naleli? Był tam, — był tam on już, Wando. Natura chciała. Oni tylko jego iskry odszukali w śmietniku pustoty, rozgrzebali wszystkie w drażnieniu, rozniecili grzechem ponurym; a potem złem czuciem, złą myślą i wyobraźnią, jak suchym wichrem w niego dmuchali. Pożar mam ja w sobie!...
Wanda dyszała ciężko, wraz i tych oczu kręgiem rozszerzonym.
— Spójrz, — zagadywała czemprędzej jej dalsze wybuchy, — pomyśl, jak dziwnie: tak niedawno jeszcze tam na pokojach błyszczało wszystko od barw i świateł wśród zwierciadeł, a teraz? — patrz, słońca smuga wprost nam na głowy. Same my tu teraz: czujne po tym gwarze wielkim, jak dwie siostry biedne w ciszy ogromnej. Tu zawsze taka zaduma jest w powietrzu, tu przed książkami, że uspokój się tylko trochę, a zobaczysz, jak się uciszenie sączyć pocznie w ciebie bezwiednie. Może każde życie jest sabatem złych ludzi, a dobrych myśli i czynów na uboczu. Spójrz: całe wieki życia tu, a jaki spokój, jaka godność! Czasami myślę, — mówiła, idąc ku półkom i kładąc nieśmiało rękę na którejś książce, — czasami myślę, że gdy te karty powstawały, gwar życia czynił się naokół niedobry. Gwar ścichł i przepadł, a dusza została na tego życia świadectwo. Pomyśl: ile tu życia zaświadczeń, ile dusz niegdyś czuwających. A ile było tych niemych, które tylko śmiercią swoją mogły...
— Ty dusza! — wybuchnie nagle Nina. — Nie, nie mów nic, nie przecz!... I mnie dziwnie, że gdy ten sabat w noc się zapadł przed tobą, ty jedna tu po tym zamęcie całym: w tym perłowem, prawie białem powietrzu ranka sama suknią biała, snująca się, smukła — i taka cicha każdem słowem.
— Ot, i znowuż, — odpowiedziała spokojnie, — wytargałaś niby coś z siebie aż boleśnie i spaliłaś w ręku na konopiany błysk. Czem ja tu! — wzruszyła lekko ramionami. — Wszystko, co mówiłam o tej tu ciszy, o życia zamęcie, zapadłym w niepamięć, i o duszy, która żyje, powiadałam tylko tobie na uspokojenie: żebyś zapomniała.
— Czego?
— Ciała. Bo z niego wszystek zamęt życia i sabaty wszelkie.
Tamta zwiesiła powoli głowę.
— Więc się ucisz tak, — mówiła, kładąc jej teraz dopiero dłoń na ramieniu. — Stamtąd zamęt życia. A niepokój duszy, to zgoła skądinąd. To jakby dzwon jaki daleki... Miałam ja przed chwilą rozmowę dziwną z tym, komuś ty czoło dziś opatrywała. Każde słowo zapadło mi w piersi. I wiem, że to złe życie ludzi stanęło u końca dziś właśnie: na rozstaju, nad przepaścią może. Zbliża się coś wielkiego, idzie, przyjść musi... Gdy fatum zwiastowało się ludziom dawniej, to zanim ptaki pokazały się na niebie, kobiety zrywały się po nocach, jedne do dzieci, która za wrota, inne — wypatrywać... Niepokój to w nas złych przeczuć. I stąd to wzięcie życia ludzi całego trwogą w swoje piersi, za swój jakby grzech. Tylko tyś to wszystko wplotła w gorączkę snów.
— Bo, czem my kobiety?...
— Dusze nieme. Jak kwiaty w polu. Żyją przecie one najczujniej.
»Mówiła Lena podobnie« — miała już na ustach, gdyż teraz dopiero tchnęło ją instynktownie i pokrewieństwo myśli i podobny tok rozmarzeń.
— Ty znałaś Woydę? Prawda! Przypomi... — mówiła powoli, w miarę jak się jej oczy w coraz to większem zdziwieniu i smutku zapatrywały w Wandę. — Przecież ja wszystko rozumiem. I wiem nawet wszystko. I o jego strasznym końcu przez tamtą! I tę rzecz jeszcze straszniejszą wiem teraz, — zwlekała w mówieniu pod zdziwienie myśli coraz to większe, — że wszystko lepsze w tęsknotach tych ludzi, a co oni tak zamącili... Ja na źródło tego wszystkiego trafiam teraz ślepa! Jak to oni powiadali? »Prawdziwość uczuć?« Tyś ją tylko dawała życiem całem, uczuć cichością, i jeszcze większą ciszą tego, coś czyniła, więzieniem twojem, krwią z ust plutą. I wszystkiem, czego ja nie wiem. I wszystkiem, co będzie. Jak oni to nazywali to drugie? »Sumienie ruchu?« Powiedz!... Ty niema. Rozumie się. Ty na śmierć nawet nie miałabyś słowa przerażeń, tylko uśmiech może smutny. A oni wszyscy są z kłamstwa słów! I kłamstwa wyobraźni, która się rodzi... O, z niesytości dosytów chyba! By płodzić w myślach rozkosze większe od zaznawanych. Och, ja pamiętam każde słowo z tego, co Lena wtedy opowiadała. I rozumiem teraz dopiero. On miał słuszność.
— Kto taki?
— Dyabeł, — zaśmiała się ostro.
Lecz niebawem i na śmiech nawet nie stało w pasyi. Dłonie tylko to rozczepiały się palcami, to zaciskały się w kułaki.
— Mówił, że »purpura marzenia« to jakby Leny negliż strojny. Że to także ze zmysłów i dla zmysłów. Bo inaczej nie byłoby to ani marzeniem, ani wyobraźnią, ani pięknem przecie. A straszna jest ich robota, powiadał, nad naszemi duszami młodemi.
— Czyja?
— Hyen tych. I tej ostatniej także.
— Jakiej?
— Woydy.
Doskoczyła do niej Wanda wmig i zacisnęła jej usta dłonią całą.
— To ci tylko dyabeł sam mógł powiedzieć.
— A ona tem gwałtowniej ogarnie ją za szyję i wzburzeniem swych dłoni krzepkich targa, pociąga jej głowę ku sobie — twarzą do policzków.
— Tyś dusza!... Ta, o której major stary mówił: zdradzona! Dlatego cię tu Lena do siebie »ciągnęła« prawie że z więzienia wprost, abyś nie »zdziczała«  , abyś się oswoiła z ich życia ponętami. A ty samotnością zahukana podpatrywałaś to życie z cichych kątów onieśmieleń. Dlatego oni cię tak radzi poniżyć, podeptać, jednem »Hę?!« — co na imię twoje spada im z warg niesmaku. Lub żałośliwem współczuciem otoczyć, jak Lena ciebie, ubraną może za jej pieniądze na te bale, by się ciebie wstydzić nie potrzebowała. Niema na tobie purpury marzenia! A ty z pod ich pogard niemych, z pod nóg roztańczonych nieomal, tą Leny urodą »wspaniałą«, jak mówiłaś, rozbolała we wspomnieniach, uciekałaś w swej wrażliwości tu, w tę »grobnicę«, mówił major. Tu cię widywałam zawsze, tu tylko z tobą mówiłam. O, ja wszystko teraz rozumiem, wszystko widzę ocknięta!
Lecz ona odjęła powoli jej ręce z szyi. Zdała się być tylko znużoną tym wybuchem.
— Znowuż spłonęłaś w konopiany ogień. I znów przeze mnie. Ach, i odchyl twe policzki dalej: żar od nich bije taki. Na szyi czuję zdaleka. I ręce odejm, od dłoni nawet; nie ściskaj ich tak: masz gorące takie! — mówiła z drgającym grymasem niesmaku. — I daruj mi. Mnie chłodu było trzeba życie całe i zapominania w sobie...
— Czego?
— Ciała, Nino. Cicho! Nie męcz... Powiem ci za to, — mówiła, opanowując drżenie głosu, — że tamtego wieczora, gdy wszyscy głowy potracili, a Lena spazmów dostała — gdy on już stygł, ja zmywałam mu z twarzy tę krew, która, — och tak długo jeszcze, tak ciągle! — spływała mu wązkiemi strugami z ust i nosa, — och, i z oczu nawet.
— Matko Boska!
A po długiem zadyszeniu się ich obu:
— Tu jest strasznie dobrze, Nino, w tej ciszy kościelnej przed książkami, w tej godności i spokoju po życiu, jakie było.



Przycichły obie; wśród labiryntów grobnicy surowej w perłowem świetle ranka — snujące się, żywe, zbożnie zamilkłe.
Wanda zatrzymała się, wskazując na szereg książek.
— Ach! — drgnęła wraz druga całcm ciałem. — I on tu?!
Cicho zniosły to do okna.
Wanda długo nie odzywała się, przerzucając karty dłonią drżącą. Oczy drugiej zabłąkały się w tem oczekiwaniu ku górze, gdzie nad półkami rzędy popiersi płonęły o poranku niby lamp białych szereg dziwny. I słyszy oto:

Ofiarnych snów grobnico biała,
Jam zabłąkany w ciebie ptak!
Gdy młodych chmar gromada cała
W słoneczne życie wzięła lot,
Mnie wspólnej doli trafia strzała:
Do grobów skuł miłości grot!...
I w cierń mi uplata marzeń wieńce,
W marzenia twego krzyża znak,
Ofiarnych snów grobnico biała,
Co w śmierć upajasz zatraceńce...
By na twym krzyżu każdy pił,
Rozmarzeń swych octowy szyd:
Czy jest? Czy będzie? Czy już był?
Czy świat majakiem, czy on zwid?!...
Tak ksiąg harfianych chce obiata,
Cierń nam w wężowy pierścień splata:
W zatracanego stygmat świata:
W ofiary ciągłej nieskończony myt...

Jeszcze nie ścichły strunne jakby podźwięki jej głosu, jeszcze ona sama stała w tej złotej smudze pod oknem — zamodlona, z twarzą w dłoniach, gdy ta druga wtył się nagle rzuci i spręży przed się ramiona:
Tuż przy tym słonecznym promieniu i białym jego zjawie ujrzy marę snu nieprześnionego, o pysku z warg, nozdrzy i oczu krwią ociekłym: widzi hyenę w rozdziawieniu kłów cmentarnego zwierza — drapieżnem, a cierpliwem...






  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej błąd w druku; zamiast zwiesił już było głowę winno być zwiesił już był głowę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.