Przez kraj Skipetarów/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez kraj Skipetarów
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Dwaj Aladży
Wydawca Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch das Land der Skipetaren
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
Dwaj Aladży.

Kiedy się ze snu zbudziłem i roztworzyłem okiennice, wpadło przez nie jasne światło dzienne. Zegarek wskazywał, że spałem dwie i pół godziny. Halefa już w pokoju nie było. Znalazłem go w stajni, gdzie czyścił karego z takim zapałem, że nie zauważył mojego wejścia. Ujrzawszy mnie w końcu, zapytał:
— Ty także już wstałeś? W domu śpi jeszcze wszystko. Ale to dobrze, że się już zbudziłeś, bo ważne sprawy czekają załatwienia.
— Tak? Co takiego? — pytałem, wiedząc jednak dobrze, co miał na myśli.
— Trzeba pójść do apteki.
— Na to czas jeszcze.
— Nie, zihdi. To potrwa długo, zanim zrobi się takie kule.
— Skądże ty wiesz o tem?
— Nie jestem taki głupi, żebym sobie tego nie mógł wyobrazić, zihdi.
— No, masz wreszcie słuszność, zwłaszcza że muszę sobie jeszcze ugotować tych liści. Ale nie wiem, gdzie apteka, a w całem mieście nie będzie jeszcze nikogo na nogach, ktoby mi ten dom wskazał.
— Taki poszukiwacz śladów jak ty znajdzie chyba aptekę.
— Spróbuję.
Otworzyłem bramę i wyszedłem na wolny plac. Pomyślałem sobie, że apteka nie może być schowana w jakimś kącie, i że musi być łatwy dostęp do niej, że zatem niezawodnie leży gdzieś w środku miasta, a tam właśnie się znajdowałem.
Patrząc od domu do domu, zauważyłem jakąś starą ruderę. Na dwu rozluźnionych już także gwoździach wisiała krzywo deska, na której przeczytałem napis biały na zielonem tle:
„Hadż Omrak doktor hakemi we baraz bahari. Pielgrzym z Mekki, Omrak, doktor medycyny i sprzedaż towarów lekarskich“.
Ten hadżi był więc lekarzem, który posiadał tytuł doktora, lub go sobie tylko przywłaszczył.
Drzwi były zamknięte, ale silnem pchnięciem mogłem dostać się wnet do środka. Dzwonka napróżno szukałem. Za to dostrzegłem na dwu końcach sznurka wiszące dwie deszczułki tak wysoko, że człowiek dorosły mógł ich dosięgnąć. Domyślając się, że to jest dzwonek do bramy, pochwyciłem deszczułki i uderzyłem jedną o drugą. Wydało to łoskot, zdolny zbudzić śpiącego.
Musiałem jednak przez dłuższy czas walić w ten cymbał, zanim wysłuchany zostałem. Nademną otwarto okiennice kawałkami, ponieważ poszczególne deski kupy się już nie trzymały, poczem ukazała się postać następująca: Żółta jak kość słoniowa łysina, czoło, porżnięte poprzecznemi zmarszczkami, dwoje małych, mrużących się ze snu ocząt, nos, podobny do brunatnego dziuba glinianego imbryka, szerokie usta bez warg i dolna szczęka, nie o wiele szersza od nosa. Wreszcie odezwał się głos z góry:
— Kira dir — kto tam?
— Bir chasta — pacyent — odpowiedziałem.
— Ne asl chastalyk — jaka choroba?
— Mybim kyran — złamałem sobie żołądek — oświadczyłem bez namysłu.
— Szimdi tec — zaraz, zaraz! — krzyknął pan „doktor“ głosem, po którym poznać było, że mu się jeszcze nie zdarzył taki przypadek.
Głowa cofnęła się z największym pośpiechem, a mnie, który byłem na tyle zuchwały, że spojrzałem do góry, spadły na twarz części składowe okiennicy. Miałem jeszcze tyle przytomności, że odskoczyłem, ale dopiero wówczas, kiedy deski już leżały na ziemi.
W minutę potem usłyszałem hałas za drzwiami, jak gdyby się trzęsienie ziemi zbliżało: wrzasnęło kilka kotów, zawył pies, a wśród tego zabrzmiał nieopisanie dziwny głos kobiecy; następnie podbiegło coś, co było pewnie doktorem, gdyż drzwi się otwarły, a uczony jegomość poprosił mnie z głębokim ukłonem, żebym wszedł bliżej.
Ale co za postać stanęła przedemną! Ten „doktor i sklep z lekarstwami“, postawiony u nas na łanie buraków, odstraszyłby wszystkie ziemby, szczygły, czyżyki i wróble, że odleciałyby czemprędzej do Maroku, aby nie wrócić już nigdy w życiu.
Twarz jego wyglądała teraz zblizka jeszcze bardziej przedpotopowo, niż przedtem. Była tak pełna fałdów i zmarszczek, że brakło jej choćby odrobiny gładkiej powierzchni. Jego poranne ubranie stanowiło coś w rodzaju koszuli, sięgającej od ramion do kostek, która tylko częściowo pokrywała jego nagość, bo składała się przeważnie z dziur i rozporów. Na jednej nodze miał stary, wychodzony pantofel z czerwonej skóry, a na drugiej filcowy but do jazdy konnej. Ale i ten but tak łaknął powietrza, że dozwalał palcom wyglądać na wszystkie strony tureckiego państwa. Łysinę nakrył aptekarz starym, kobiecym czepkiem w ten sposób, że przednia część leżała z tyłu, a tylna z przodu. Stało się to wskutek pośpiechu, z jakim starał się przyjść z pomocą memu złamanemu żołądkowi.
— Panie, chodź bliżej! — rzekł. — Wejdź do nędznej fabryki zdrowia twego nikczemnego sługi!
Pochylił się naprzód prawie głową do ziemi i cofał się przytem bocianim sposobem, gdy w tem uleciał z poza niego w górę głośny okrzyk boleści:
— O jazik — o biada! Kojun, bazar zen nazyrlarmic uceri — baranie, włazisz mi na nagniotki!
Przestraszył się okropnie i skoczył w bok. Ujrzałem subtelną istotę, która odśpiewała te delikatne słowa.
Składała się z twarzy, ze starego dywanu i dwu nagich, okropnie brudnych, nóg. Mimoto nogi przedstawiały się nieskończenie ponętniej od twarzy. Właściciel „fabryki zdrowia“ był wprost Apolinem wobec swojej małżonki. Najlepiej zrobię, gdy piękności jej poświęcę bezsilne milczenie.
Wystąpiła i pokłoniła się tak nizko, jak przedtem mąż jej.
— Chosz geldinic, sultanum — bądź pozdrowiony, wysoki panie! — powitała. — Jesteśmy zachwyceni zorzą twojego oblicza. Czego sobie od nas życzysz? Kaskada naszego posłuszeństwa spłynie na ciebie.
— Zen gicel cza ilahessi bunum heiranli czaglagnyn — a ty jesteś piękną nimfą tej czarującej kaskady! — odrzekłem dwornie, składając także ukłon, pełen uszanowania.
Nato kłapnęła doktorowa kilka razy dolną szczęką o górną, skinęła na męża, podniosła prawą rękę, uderzyła palcem wskazującym w czoło i rzekła:
— Bak, ad komar beni gicel — patrz, on mnie piękną nazywa! Dati czok daha eji kaczan zeninki — jego gust jest o wiele lepszy od twego.
A zwracając się do mnie w tonie bardzo łaskawym, mówiła dalej, nadając głosowi brzmienie jak najmilsze:
— Usta twoje umieją mówić przyjemnie, a oko rozpoznaje zalety bliźnich. Spodziewałam się zaiste tego po tobie.
— Jakto? Czy znasz mnie?
— Bardzo dobrze. Rozmawiałeś przy źródle zdrowia z moją serdeczną przyjaciółką Nohudą i z Nebatią, która nam zioła przynosi, a one nie skąpiły pochwał dla ciebie. Potem widzieliśmy cię u baszy. Cały świat pełen twej chwały, a serce moje wonieje ku tobie pieśnią pochwalną. Płaczemy gorzkiemi łzami nad tem, że choroba cię do nas sprowadza, ale my zbadaliśmy wszystkie iki bir bin iladżlar[1] i oswobodzimy cię od cierpienia. Nikt jeszcze nie odszedł od nas bez pomocy i ocalenia. Dlatego możesz mi się śmiało powierzyć.
To brzmiało bardzo obiecująco. Wyglądała tak, jak gdyby nie tylko poznała dokładnie, lecz połknęła tych dziesięć tysięcy i jedno lekarstwo i jak gdyby cierpiała z tego powodu. Tym dwojgu ludziom miałbym się powierzać w chorobie? Odrzekłem przeto:
— Wybacz, o gynen esz szifa[2], że cię trudzić nie będę. Sam jestem hekimem baszą, starszym lekarzem, w moim kraju i znam swoje ciało. Wymaga ono zupełnie innych zabiegów, niż ciała tutejszych ludzi. Przyszedłem tylko kupić sobie środków, potrzebnych do leczenia.
— Jazyk, adży nadżak — to szkoda, wielka szkoda! — zawołała. — Zbadalibyśmy pęknięcie twego żołądka i odmierzylibyśmy je dokładnie. Posiadamy midemelhemi[3], którym posmarowalibyśmy róg twej chusty turbanowej. Gdybyś go przyłożył, pęknięcie wnetby się zagoiło.
— Może wasz plaster jest taki sam jak mój, bo działa także tak szybko. Ale pozwól, że sam go sobie przyrządzę.
— Wola twoja jest naszą. Wejdź do izby cudownych maści i wyszukaj sobie, czego dusza twoja pożąda.
Otworzyła drzwi boczne i weszła przedemną. Poszedłem za nią, a za mną stąpał szczęśliwy właściciel tej apteki i tej nimfy wodnej.
To, co ujrzałem, wprawiło mnie w ten szczególny nastrój, który się popularnie określa zdaniem: „robi mi się nie swojo“.
Znalazłem się w pokoju, przydatnym raczej na kurnik, niż aptekę. Uderzyłem głową o górną futrynę. Podłogę tworzyła matka ziemia, a ściany składały się z łat drewnianych, nieodartych z kory. Na gwoździach wisiały całe szeregi woreczków płóciennych, jeden przy drugim. Ze środka sufitu biegł na dół sznur, do którego przytwierdzona była olbrzymia enema. Na desce leżało kilka nożyc, o cudacznym kształcie, starych baniek, miednic golarskich i szczypców do zębów o grubych na cal bokach. Na ziemi stały różnorodne całe i porozbijane naczynia, a dokoła panował zapach nie do opisania.
— Tak — odezwała się aptekarzowa. — To nasza kuchnia dla chorych. Teraz powiedz nam, z jakich środków składasz swoją maść na żołądek?
Aptekarz wysunął się przedemnie i wpatrywał mi się w twarz z ogromną ciekawością. Cieszył się na to widocznie z góry, że podpatrzy moją receptę.
— Czy macie sadar w którym z tych woreczków?
— Sadar jest — odpowiedziała hoża niewiasta, zwracając się ku ścianie.
— Sadar? — zauważył mąż. — Ilm lotos komar — wiedza nazywa to lotos.
Ten rzeczywisty doktor i hekim chciał pokazać, że zna nazwę łacińską. Ponieważ jednak była to nazwa przestarzała, odrzekłem:
— Tanam ilm celtis australis komar — rzeczywista wiedza nazywa to Celtis australis.
Otworzył usta szeroko, spojrzał na mnie ze zdumieniem i zapytał:
— Czy są dwie różne wiedze?
— O, więcej niż sto.
— Allah! Znam tylko jedną. Ile chcesz sadaru, panie?
— Dużą garść.
— Pięknie! Zawinę ci to w torebkę. Panie, czego ci jeszcze potrzeba?
Na podłodze leżał papier. Założyłbym się, że podjęto go na ulicy. Aptekarzowa podniosła go, zwinęła w trąbkę, przesunęła krawędź po języku, żeby się zlepiło i nasypała garść Celtis australis. Ponieważ miałem zewnętrznie tego użyć, przeto nie opierałem się takiemu familiarnemu postępowaniu.
— Czy masz alkali? — spytałem.
Spojrzała na mnie zdziwiona, mimo że było to znane arabskie słowo. On natomiast przeciągnął usta w uśmiechu pewnym siebie i zapytał:
— A jakiego chcesz?
— Wszystko mi jedno.
— Panie, dowiedziałem się, że ojczyzna twa leży na zachodzie. Mam stamtąd bardzo dobre alkali, mogę ci dostarczyć, jeśli zechcesz.
— Jak je zowiesz?
— Szawell żuju.
— Pokaż!
Przyniósł, jak się spodziewałem, flaszeczkę z napisem: „Eau de Javelle, fabrique de Charles Gauthier, Paris“.
— Skąd masz to alkali?
— Kupiłem kilka flaszeczek od pewnego komiwojażera, który raz wstąpił do mnie. Pochodził ze stolicy Franzy, zwanej Praga.
— Mylisz się. Praga jest stolicą Czech, gdy tymczasem stolica Franzy nazywa się Paryż.
— Effendi, ty wiesz to wszystko?
Tu wtrąciła szybko jego żona:
— Zus — milcz! Wiedziałam o tem już dawno, że jesteś głupiec, a nie hekim i aptekarz! Panie, czego ci jeszcze podać?
— Masz żywe srebro?
— Tak. Napełniamy niem barometry i termometry, które sporządzamy.
— Jak? Wy je sami robicie?
— Tak. Nie wierzysz, że potrafimy?
— O, najchętniej. Kto się tylu lekarstw nauczył, ten umie wszystko!
— Nieprawdaż? Ty jesteś człowiek rozumny i wysoce wykształcony. Otrzymaliśmy teraz zapas z Saloniki. Ilekroć nie mamy żywego srebra, nalewamy do rurek koziego mleka; jest także białe i pokazuje pogodę lepiej od rtęci.
— Czy nie żartujesz przypadkiem?
— Nie. Czy nie wiedziałeś jeszcze o tem?
— Nie, moja czcigodna.
— Masz zatem dowód, że jesteśmy tu mądrzejsi, niż wy tam w krajach zachodnich. Kozy wiedzą całkiem dobrze, jaka będzie pogoda. Gdy ma deszcz padać, gonią prosto do stajni. Mleko ich jest więc niewątpliwie również dobrym środkiem do rurek.
— Jesteś rozsądną kobietą. Przekonało mnie o tem zaraz pierwsze wejrzenie.
— Ile weźmiesz żywego srebra, panie?
— Mniej więcej pięćset gramów. Masz tyle?
— Nawet więcej.
— Zaczekaj zatem. Muszę wpierw zapytać, czy dostanę jeszcze jednego środka, potrzebnego mi do plastru?
— O którym myślisz?
— Kul kurszuni[4]. To rzadki metal co prawda. Masz go może?
— Kul kurszuni nie posiadamy, lecz kul kalaji[5], którego używamy do wyrobu pięknej białej szminki.
— I to ujdzie. Masz tego wikiej, to daj, a do tego wikiej żywego srebra.
— Czy także do torebki papierowej?
— O nie! Żywe srebro uciekłoby natychmiast.
— Ach, oczywiście! Jest ono jak miłość mężczyzn, która także znika, gdy... gdy...
— Gdy się ją wleje do takiej torebki.
— Tak, ale tą torebką jest serce. Ono nie potrafi zatrzymać waszej miłości. O, ta miłość, ta miłość! Unieszczęśliwiła już ona niejedną biedną kobietę.
Rzuciła na męża piorunujące spojrzenie, zdarła mu czepiec z głowy, zarzuciła na swoją i zaczęła łajać:
— Człowiecze, jak możesz się zdobić cinetą muenneslukin![6] Czy chcesz znieważyć duszę swojej żony?
Aptekarz nakrył czemprędzej łysinę obu rękoma i krzyknął:
— Kobieto! dopuszczasz się grzechu na świętej męskiej godności! Czy nie wiesz, że zabronione jest odkrywać głowę swojego ciała?
Ale sprytna kobieta umiała sobie poradzić i odrzekła:
— Bunda, jokary kaldyr hass kutuju — masz, włóż sobie pudełko z mąki!
Równocześnie pochwyciła okrągłe pudełko tekturowe, w którem znajdowała się jeszcze reszta mąki i nie zważając na to, wsadziła je na głowę jego ciała. Twarz jego natychmiast pokryła się pudrem, ale on nie odważył się powiedzieć ani słowa, lecz zatrzymał tę kotylionową odznakę na łysej siedzibie swej uczoności. Jako surowy muzułmanin, któremu głowy odkrywać nie wolno, czuł się wielce uszczęśliwionym. Było mu natomiast całkiem obojętnem, jakie to na mnie robiło wrażenie. Ukląkł na ziemi i grzebał wśród starych naczyń.
— Czegóż ty szukasz? — spytała go piękniejsza jego połowa.
— Flaszki, aby temu effendiemu nalać do niej żywego srebra. Tu jest jakaś.
Podniósł się i podał żonie flaszkę tak dużą, że zmieściłaby w sobie cały jego zapas żywego srebra, a może nawet i więcej. Żona potrzymała flaszkę pod światło; spojrzawszy zaś na jej zawartość, rzekła:
— Tu jeszcze jest stary pokost!
— Co to szkodzi?
— Bardzo. Weź wody i wymyj ją!
Oddalił się z flaszką posłusznie i powrócił po chwili, podczas której rozmawiałem z uczoną niewiastą. Twarz poczerwieniała mu z natężenia. Oświadczył w tonie rozpaczy:
— Ja nie wyczyszczę jej, spróbuj sama!
— Jesteś tuman! — krzyknęła. — Wy mężczyźni do niczego sprytu nie macie.
Odeszła z flaszką, czemu nie sprzeciwiałem się ani słowem. Mąż tymczasem opowiedział mi w zaufaniu kilka przykładów swojego szczęścia małżeńskiego. Wreszcie wróciła ona jeszcze czerwieńsza niż on poprzednio.
— Effendi — biadała — flaszka zaczarowana. Pokost nie wychodzi.
— Wiedziałem o tem.
— Tak? Rzeczywiście?
— Nie usunie się go wodą, lecz terpentyną. Pokost nie rozpuszcza się w wodzie.
— Mogłeś nam to przecież powiedzieć!
— O nie! Byłbym was obraził!
— Dlaczego?
— Aptekarz powinien to wiedzieć. Wogóle wiedzą o tem nawet tacy, którzy nie uczyli się chemii. Gdybym był zwrócił na to waszą uwagę, popełniłbym niegrzeczność, boby to tak wyglądało, jak gdybym nie wierzył, że nauczyliście się dwu tysięcy i jednego lekarstwa.
— Masz słuszność. Jesteś człowiekiem bardzo grzecznym i uważającym. Za to dostaniesz pokost zadarmo. Naleję ci na to żywego srebra. Mężu, gdzie jest waga?
— Na dziedzińcu. Ważyłem wczoraj królika, którego zjemy dzisiaj.
— Przynieś ją!
Biada! Waga aptekarska, na której można ważyć zarżnięte króliki! Gdy ją przyniósł, zobaczyłem, że dźwignię sam sobie z drzewa wystrugał. Za języczek służył kawałek drutu, poruszający się pomiędzy dwoma ostrzami widelca. Miseczki były z okrągłego, drewnianego pudełka i z jego nakrywki. Mimo to miał ten cudaczny przyrząd pewną równowagę.
Za pomocą tej wagi odważono mi przedmioty, których żądałem. Z ceny, postawionej mi przez panią aptekarzową, byłem zadowolony, zwłaszcza że bizmut miał dobrze rozwinięte kryształy.
Kupiwszy także ołowiu, opuściłem ten sklep osobliwy, odprowadzony na drogę życzeniami zdrowia i szczęścia.
Stąd udałem się do zacnej Nebatii, która także już wstała ze snu i przyjęła mnie z najwyższą radością.
Pokazała mi swego króla ostów, któremu przy świetle dziennem lepiej się przypatrzyłem. Chciała mi go darować, lecz nie skorzystałem z tego. Podziękowałem jej natomiast za ostrzeżenie i wyjaśniłem jej, jak ważnem ono dla mnie będzie na przyszłość. Kiedy jej powiedziałem, że ocaliła mi tem życie, wpadła zupełnie w zachwyt z tego powodu.
Ta zacna kobieta zdobyła sobie u mnie serdeczne współczucie. Już wczoraj przyszło mi na myśl, jak łatwo mógłbym przyczynić się do polepszenia jej przyszłości: a teraz tę myśl wykonałem. Posiadałem pieniądze, znalezione przy Barudzie el Amazat, Manachu el Barsza i dozorcy więziennym. Właściwie miałem je oddać. Ale komu? Czy szlachetnym władzom w Ostromdży? Czy władzy wyższej? Osobiście nie mógłbym tego uczynić, bo czasu na to nie było; więc szukać posłańca? Ten człowiek śmiałby się w kułak. Zresztą uciekli ci trzej, którym odebraliśmy pieniądze. Chcieć je im oddać, byłoby szaleństwem. Nie mogłem oczywiście postąpić w tym wypadku lepiej, jak ofiarować pieniądze ludziom ubogim. Do takich należała przedewszystkiem Nebatia.
Rozumie się, że nie wyjawiłem jej, skąd wziąłem pieniądze, bo toby ją trwożyło. Nie chciałem jej dać całej kwoty, gdyż należało się spodziewać, że spotkam jeszcze dość ludzi, potrzebujących i że część, jej przeznaczona, zupełnie wystarczy na to, by uniknęła nędzy.
Skamieniała z radosnego zdumienia, gdy w cztery oczy wręczyłem jej pieniądze. Nie chciała wierzyć, żeby sumę, przedstawiającą dla niej bogactwo, mogła otrzymać na własność. Łzy spływały jej po policzkach. Cieszyła się najbardziej tem, że teraz będzie miała za co do chłopca swego sprowadzić prawdziwego lekarza. Przemocą tylko zdołałem zapobiec jej podziękowaniom i uściskom.
Tymczasem Halef oczekiwał mnie z niecierpliwością. Stał w bramie i zawołał do mnie zdaleka:
— Nareszcie, zihdi, nareszcie! Tak nam pilno, a ty tak długo bawiłeś. Jak tam ze sztuką?
— Bardzo dobrze. Czy gospodarz już wstał?
— Wszyscy już na nogach.
— Więc pójdę do pieca. Muszę gotować i topić.
— Ja będę przy tem, a ty mi wszystko objaśnisz, żebym się nauczył to naśladować.
— Nie, mój kochany. Nic z naśladowania. Do tego trzeba pewnych wiadomości, których ty nie masz, a nawet ktoś, co je posiada, może przez drobną nieuwagę popełnić błąd, który kosztowałby potem życie jego, lub kogoś drugiego. Dlatego nikomu nie powiem, jakie to cztery składniki i jak je mieszać należy. Niech mi Osko przyniesie formę na kule. On ma ten sam kaliber, co strzelby tutejsze.
Przygotowania nie zajęły więcej, niż pół godziny Ugotowałem liście sadaru w eau de javelle, a ług przecedziłem przez stare prześcieradło. Z przysposobionych kruszców sporządziłem ośm kul, łudząco podobnych do ołowianych. Oprócz tego ulałem kilka kul z ołowiu i poznaczyłem je lekko ostrzem noża. Potem wyszedłem ze strzelbą Oski za dom, gdzie nikomu nie pozwoliłem sobie towarzyszyć. Nabiłem jedną kulą rtęciową, zbliżyłem wylot lufy na półtorej stopy do deski i wypaliłem. Strzał huknął jak zwyczajnie, ale deska została nienaruszona. Na ziemi nie było widać ani odrobiny z rozpylonej kuli.
Próba była potrzebna, gdyż teraz dopiero przekonałem się, że się nie stanie nieszczęście. Zdrady się nie obawiałem, ponieważ tylko Halef, Osko i Omar byli wtajemniczeni, a oni trzej dowiedli już dostatecznie, że milczeć umieją.
Wszystko to odbyło się jeszcze na czas. Właśnie kiedy wracałem, zjawił się kaza mufti z naibem i ajak naibem. Towarzyszyło im jeszcze kilku innych. Pierwszy z nich zbliżył się na mój widok, wziął mnie na bok i rzekł:
— Effendi, czy przeczuwasz, po co przychodzę?
— Chcesz mi donieść, co jest z kodżą baszą.
— Nie, o nie! Chciałem zapytać, czy prosiłeś twego małego hadżego o pozwolenie przeszycia mu głowy kulą?
— Czy ci to tak bardzo leży na sercu?
— Tak, bo to okropnie cudowne. Czy dziś już pozjadał swoje kartki z Koranu?
— Sam go zapytaj!
— Wolę nie pytać; mógłby mi to wziąć za złe. Wiesz, że ma nóż, a harapem wywija także bardzo zręcznie i hojnie.
— Tak, to dzielny mały człowiek!
— A więc powiedz, czy go pytałeś?
— Tak, zanim udaliśmy się na spoczynek.
— A co on na to?
— Hm! Zdaje się, że okazywał ochotę.
— To byłoby pyszne, wspaniałe! Kiedy się to może zacząć?
— Tylko cierpliwości! To nie idzie tak prędko, jak myślisz. Mój opiekun ma swoje dziwactwa. Zresztą nie powiedziałem ci wczoraj jeszcze wszystkiego. My wszyscy, tj. ja i moi towarzysze mamy tę samą własność, że nie potrzebujemy wcale bać się kuli.
— Co? Ty także?
— Jak ci powiadam.
— Więc zjadasz także kartki z Koranu?
— Nie dopytuj się za wiele! Takich tajemnic nie zdradza się nikomu.
— Więc moglibyśmy strzelać do was wedle upodobania?
— Tak, jeśli wam się już życie sprzykrzyło.
— Jakto? Ja wcale jeszcze tego nie odczuwam.
— W takim razie miej się na baczności i nie strzelaj do żadnego z nas, nie zapytawszy poprzednio o pozwolenie.
— Czemuż, effendi?
— Jeśli się zgodzimy, można to czynić bez szkody, kto jednak dopuściłby się tego skrycie, na tego kula odskoczy i wbije mu się w to samo miejsce, w które mierzył w nas.
— Jeśli więc wyceluję w głowę tobie lub twemu hadżemu, to kula trafi w moją głowę?
— Całkiem pewnie; czy chcesz spróbować?
— Nie, effendi, dziękuję! Czemu jednak urządziliście to tak, a nie inaczej?
— Powinieneś to łatwo odgadnąć w swej bystrości. Idzie o nieprzyjaciół. Aby ich ukarać, nie dość, żeby kule nam nie szkodziły; muszą ich trafić tam, gdzie w nas ugodzić miały. Oto jest stare prawo sprawiedliwego i dokładnego odwetu.
— Ewwet, gec iczin gec, disz iczin disz — tak, oko za oko, ząb za ząb. Wobec tego nie chcę być waszym wrogiem. Kiedy znowu stąd wyjeżdżacie?
— Cieszysz się, że się oddalimy?
— Nie; wolałbym, żebyście tu pozostali na zawsze. Ale spowodowałeś u nas wielki przewrót.
— Ale na dobre!
— Tak i za to jesteśmy ci wdzięczni, chociaż powinno się wszystko zostawiać tak, jak to Allah urządził.
— Czy było wolą Allaha, żeby was Mibarek oszukiwał, a kodża basza waszych więźniów uwalniał?
— Chyba nie.
— Jak się kodży baszy powodzi?
— Siedzi.
— Mam nadzieję, że nie przedsięweźmiesz niczego, celem uchylenia go od zasłużonej kary.
— Co ty o mnie myślisz? Jestem wiernym sługą padyszacha i spełniam zawsze swój obowiązek. Zato mógłbyś mi zrobić grzeczność i przemówić za mną u hadżego.
— No, przypomnę mu.
— A czy pozwolisz, że przyprowadzę jeszcze kilku ludzi?
— Nic nie mam przeciwko temu.
— Niebawem wrócę. Muszę powiedzieć poczciwemu Tomie, który tak pragnie to zobaczyć.
— Kto jest ten Toma?
— Załatwia polecenia i jest posłańcem między Ostromdżą a Radowicz.
— Czy to człowiek porządny?
— Bardzo. Gdy się wczoraj oddaliłeś, chwalił cię nadzwyczaj. Opowiedziałem mu, że twój hadżi zjada kartki Koranu i że go się dlatego kula nie chwyta. Gorąco życzy sobie o tem się przekonać naocznie. Cieszy się wami i jest waszym przyjacielem. Czy mogę go przyprowadzić?
— Owszem!
Odszedł krokiem pośpiesznym.
Jak łatwo przeniknąć myśli tych ludzi! Zacząłem podejrzewać, że ten poczciwy posłaniec Toma otrzymał polecenie od Aladżych śledzić nas i donieść im potem. Niebawem zauważyliśmy skutek starań kazy muftiego. Nadeszło mnóstwo ludzi, z pod których podziwienia pełnych spojrzeń usunęliśmy się w ten sposób, że usiedliśmy w izbie. Wyszukał nas tam jednak „prokurator państwowy“.
Przyprowadził z sobą krzywonogiego człowieka, którego przedstawił w słowach następujących:
— Patrz, effendi, oto posłaniec, o którym ci wspominałem.
Przypatrzyłem mu się ostro i spytałem:
— Więc to ty chodzisz z Ostromdzy do Radowicz i napowrót?
— Tak, panie — odrzekł — ale nie chodzę, lecz jeżdżę.
— Kiedy udajesz się w najbliższym czasie?
— Pojutrze.
— Nie prędzej?
Zaprzeczył, ja zaś dodałem:
— To dobrze.
— Czemu?
— Bo droga ta mogłaby dla ciebie stać się niebezpieczną.
— Effendi, z jakiego powodu?
— To rzecz uboczna; ale przestrzegam cię przed tem, żebyś nie jechał dzisiaj.
— Wszak ty sam pojedziesz? O ile patrzył na mnie dotąd szczerze i rzetelnie, o tyle spojrzenie jego stało się przy tem pytaniu ostrem i kolącem.
— W istocie — odrzekłem swobodnie.
— Kiedy, effendi?
— W samo południe.
— To pora niedobra. Należy wyruszać w czasie popołudniowej modlitwy, na dwie godziny przed zachodem słońca.
— To się robi na pustyni, ale nie tutaj. Nie jest dobrze podróżować po nocy nieznanymi lasami, zwłaszcza że Aladży są w pobliżu.
— Oni? — rzekł z dość dobrze udanem zdumieniem.
— Czy ty znasz ich? — spytałem.
Wyparł się w krótkich słowach.
— Ale słyszałeś o nich? — badałem dalej.
— Mało. Kaza mufti powiedział mi tu, że mają napaść na ciebie.
— Dowiedziałem się o tem.
— Od kogo?
— Od prawdziwego przyjaciela. Jeśli rozumni, to nie zaczepią mnie. bo nie bardzo pozwalam żartować ze sobą.
— Tak, słyszałem o tem, panie — uśmiechnął się chytrze. — Ciebie i twoich kula się nie chwyta.
— O to jeszcze nie wszystko!
— Odskakuje i zabija potem nawet tego, który wystrzelił.
Obrzucił mnie przytem wzrokiem, mrugając złośliwie, jak gdyby mówił: „Nie upadłeś na głowę tak samo, jak i ja, nie okpiwajmy więc siebie nawzajem“. Był mędrszy od „prokuratora sądu kazy“, który widział prawdopodobnie ten uśmiech i zrozumiał, bo go zapytał:
— Nie wierzysz temu?
— O skoro to mówi sam effendi, to muszę wierzyć!
— Radzę ci. Byłoby obelgą wątpić o prawdziwości słów moich, ty zaś byłeś zawsze człowiekiem uprzejmym.
— Tak, Allah wie o tem. Dlatego sądzę, że effendi także nie poskąpi swej uprzejmości i udowodni nam, że się go kula nie ima.
Halef przypatrywał się mnie i jemu. Miał zwyczaj, ilekroć spotkaliśmy człowieka obcego, czytać w mej twarzy, co o nim sądzę. Spostrzegł teraz zapewne, że do tego posłańca nie odnoszę się życzliwie, gdyż położył rękę na trzonku harapa i rzekł:
— Człowiecze, czy chcesz uczyć naszego sławnego emira, o ile ma być uprzejmym? Jeżeli ci się wydaje, że ci to wolno, to jestem gotów wypisać ci na grzbiecie wszystkie paragrafy prawa grzeczności. Ty chcesz być żabą, której mielibyśmy pozwolić grzechotać na siebie!
Wstał i postąpił groźnie kilka kroków ku posłańcowi, który cofnął się czemprędzej ku drzwiom i zawołał:
— Dur, dur, eji hadżijim — stój, stój, o hadżi! Ani mi przez myśl nie przeszło dawać wam jakieś rozkazy. Zostaw harap za pasem! Nie pragnę się z nim pobratać.
— Więc zachowuj się tak, żebyśmy z ciebie byli zadowoleni. Jesteśmy dziećmi jedynego proroka i synami padyszacha i nie przyjmiemy żadnych uwag od człowieka, który się Toma nazywa. Takie imię może nosić tylko niewierny, któremu wolno jedynie zjadać łupy z melonów muzułmanina. Zresztą dowiedziemy wam, że nie powiedzieliśmy wam nieprawdy i że dokonamy cudów, na widok których gęby porozdziawiacie. Effendi, czy to zrobimy?
— Tak, Halefie, jeśli sobie tego życzysz.
— I owszem. Wyjdźmy na dziedziniec!
Wyszliśmy na podwórze, zatłoczone już ludźmi, czekającymi ciekawie na cuda, zapowiedziane przez kazę muftiego. Ci, obok których przechodziliśmy, stali z szeroko wytrzeszczonemi oczyma, dalsi zaś wyciągali szyje, aby widzieć każdy nasz ruch.
Halef wziął harap i utorował razami, rozdzielanymi na prawo i lewo, drogę, prowadzącą naprzeciwko małej szopy.
— Zihdi, czy dasz mi kule? — zapytał zcicha.
— Nie, chcę być całkiem pewnym i uniknąć nieszczęśliwego wypadku. Najpierw weźmiemy kulę ołowianą. Przemów ty do nich. Masz większy talent krasomówczy odemnie.
Pochwała ta pochlebiła mu nadzwyczajnie. Wyprostował się i zawołał:
— Słuchajcie, ludzie i mężowie z Ostromdży! Przypadnie wam teraz w udziale niezasłużone szczęście oglądania czterech walecznych mężów, przez których ciało kula się przebić nie zdoła, Otwórzcie oczy wasze i natężcie wasze mózgi, iżby nic wam z tego cudu nie uszło i żebyście opowiadać to mogli waszym dzieciom i dziedziom dzieci i wnukom najpóźniejszych prawnuków, jeśli żyć jeszcze wówczas będziecie. Zachowujcie porządek, a nie wyprawiajcie hałasów, żeby nie zakłócać tej uroczystości, a teraz przyślijcie mi najlepszego strzelca z pomiędzy siebie razem ze strzelbą.
Nastąpił pomruk półgłośny. Szukano takiego człowieka. Wreszcie wystąpił jeden z nich ze strzelbą w ręku. Zresztą nikt więcej nie miał broni przy sobie.
— Czy strzelba twoja nabita? — spytałem głośno.
— Tak — odpowiedział.
— Czy masz jeszcze kule ze sobą?
— Nie, panie.
— To nie szkodzi, dam ci moje. Musisz nam wpierw jednak pokazać, że jesteś dobrym strzelcem. Czy widzisz deskę przybitą do szopy? Jest w niej sęk; spróbuj go trafić!
Wezwany cofnął się, złożył i wystrzelił. Kilku ludzi poszło zobaczyć i stwierdziło, że chybił tylko o pół cala.
— To się nie całkiem udało — rzekłem. — Spróbuj jeszcze raz!
Podałem mu jedną ze świeżo ulanych kul ołowianych. Osko dostarczył amunicyi. Drugi strzał był już lepszy; widocznie mierzył staranniej. Podałem mu trzy inne kule, a sam wziąłem w rękę ołowianą i powiedziałem:
— A teraz celuj w dziurę, którą wystrzeliłeś. Przedtem jednak pokaż ludziom kule, żeby się przekonali, że dobrze nabijasz.
Kule poszły z rąk do rąk. Trwało to pewien czas, ponieważ każdy chciał je zobaczyć i wziąć do ręki. Otrzymawszy je z powrotem, nabił strzelbę.
— Przystąp tu! — rzekłem, przysuwając go bliżej celu. — Teraz możesz strzelać.
Z temi słowy stanąłem przed deską, on zaś opuścił podniesioną strzelbę i wybąknął: — Panie, jakże mam trafić w deskę w ten sposób?
— Czemu nie?
— Stoisz mi na drodze!
— To nic.
— Twoja pierś jest właśnie przed celem.
— To przestrzel!
— O panie, wówczas zginiesz!
— Nie. Chcę wam właśnie pokazać, że kula nie zabije mnie.
Strzelec podniósł rękę i poskrobał się w zakłopotaniu za uchem.
— Otóż to właśnie — rzekł. — To rzecz dla mnie bardzo niebezpieczna.
— Jak to?
— Kula się odbije od ciebie i przeszyje mi piersi.
— Bądź spokojny. Schwycę ją w rękę i zatrzymam.
Pomruk zdumienia przeleciał szeregi obecnych.
— Czy to prawda rzeczywiście, effendi? Jestem żywicielem rodziny i jeśli umrę, to chyba tylko Allah zaopiekuje się niemi.
— Będziesz żył. Przyrzekam ci na brodę proroka.
— Skoro tak zapewniasz, to spróbuję, panie.
— Strzelaj śmiało!
Przypatrywałem się ostro Tomie. Przystąpił całkiem blizko i oka ze mnie nie spuszczał. Strzelec wymierzył do mnie, stojąc w odległości zaledwie dziesięciu do jedenastu kroków. Opuścił jednak strzelbę i powiedział:
— Nie mierzyłem jeszcze nigdy do człowieka. Panie, wybaczysz mi, jeśli cię trafię?
— Nie będę ci miał co wybaczać, bo mnie nie zaszkodzisz.
— A jeśli jednak?
— To nie rób sobie żadnych wyrzutów, bo ja sam ci kazałem.
Podniosłem prawą rękę, spuszczając przytem skrycie kulę ołowianą do rękawa, a pokazując ją próżną, zawołałem:
— Tą ręką pochwycę kulę. A zatem liczę. Na „trzy“ możesz wypalić.
Spuściłem rękę, schwyciłem dłonią wypadającą z rękawa kulę. Nie było ani jednego niezwróconego na mnie oka.
— Raz, dwa, trzy!
Huknął strzał, ja zaś wyrzuciłem rękę przed siebie ku wylotowi strzelby, jak gdybym chciał ująć wystrzeloną kulę i podniosłem potem rękę w górę, trzymając przygotowaną kulę między kciukiem a palcem średnim.
— Oto ją masz. Albo weź ją ty, Tomo! Przypatrz się, czy ta sama, która była w lufie.
Oczywiście wyglądała tak samo jak tamta. Posłaniec stał z otwartemi ustami i wypatrzył się na mnie jak na widmo. U innych wrażenie było znacznie mniejsze. Wątpiono wprawdzie do ostatniej chwili, ale cud, który nastąpił, był przecież oczekiwany. Podawano sobie znowu kulę z rąk do rąk. Gdy strzelec ją napowrót otrzymał, odezwałem się tak głośno, żeby wszyscy słyszeli:
— Teraz nabij ją powtórnie i strzel do deski!
Wystrzelił i kula dziurę w desce wybiła.
— Widzisz, taką dziurę miałbym w piersiach, gdyby się mnie kule imały. Teraz możesz strzelać do mych towarzyszy, ile ci się spodoba.
To, że kula przy drugim strzale spowodowała skutek naturalny, podczas gdy mnie za pierwszym razem wcale nie dotknęła, a zwłaszcza to, że ją schwyciłem, wprawiło tych prostych ludzi w ogromne podniecenie. Przychodzili oglądać moją rękę i nie mogli znaleźć słów dla wyrażenia podziwu, że nie było na niej ani śladu uszkodzenia.
— Allah onun ile — Allah jest z nim! — dał się słyszeć głos jednego z obecnych.
— Szejtan sahidi — on ma dyabła! — odparł drugi.
— Jak może mu dyabeł pomagać, skoro on Koran zjada? Nie, Allah jest wielki!
Nastąpiła powszechna wymiana najrozmaitszych zdań, podczas czego dałem strzelcowi trzy kule, a Halefa, Oskę i Omara ustawiłem pod deską.
Być może, że wszyscy trzej nie dowierzali przedtem eksperymentowi. Skoro jednak zobaczyli, że mnie nic się nie stało, nie bali się wystawić na cel. Musieli tylko zaniechać finty z chwytaniem kul, bo mogła im się nie udać. Wolałem sam to załatwić. Stanąłem obok nich i chwytałem za każdym strzałem powietrze, a następnie oddawałem strzelającemu kulę ołowianą, którą potem próbowano deskę przebijać.
Gdy już wszyscy trzej towarzysze dowiedli swej odporności na kule, zerwał się huragan oklasków nie do opisania. Ludzie cisnęli się do nas, by nas dotykać, oglądać i pytać. Potrzebaby kilku dni, by odpowiedzieć na wszystko, o co nas pytano. Aby ujść natłokowi, zrejterowaliśmy do izby.
Stamtąd obserwowałem posłańca Tomę. Wyzbył się niedowierzania, co widać było po ruchach, z jakimi przedstawiał wypadek tym, którzy stali nieco dalej. Skinąłem na hadżego, pokazałem mu posłańca i rzekłem.
— Nie spuszczaj go z oka, a gdy odejdzie, idź za nim niepostrzeżenie i śledź go.
— Na co, zihdi?
— Podejrzewam go, że ma od Aladżych polecenie nas szpiegować.
— Ach! Dlatego to przymknąłeś jedno oko, kiedy mu się przypatrywałeś. Pomyślałem zaraz, że mu nie dowierzasz. Ale jak on nam może zaszkodzić?
— Doniesie Skipetarom, że w południe stąd wyjeżdżamy.
— Przecież powiedział, że dziś nie jedzie.
— Skłamał; możesz być pewnym tego. Gdy teraz wróci do domu, wyjdziesz do miasta i ukryjesz się gdzieś na drodze do Radowicz. Skoro przejedzie, przyniesiesz mi o tem wiadomość.
— A jeżeli nie nadejdzie?
— No, to wrócisz mniej więcej w dwie godziny. Można będzie przypuścić, że już nie pojedzie.
Teraz dopytałem się o fryzyera i poszedłem, aby sobie dać skrócić włosy i wąsy. Właściciel zakładu widział także nasze cuda. Na Wschodzie stanowią golarnie ulubione miejsca zebrań dla wszelakich nowinkarzy. To też nie zdziwiłem się bynajmniej, ujrzawszy izbę pełną ludu.
Ci poczciwcy czatowali na każdy mój ruch i zachowali przez cały czas operacyi golarza głębokie milczenie.
Jeden z nich, siedzący poza mną, wyciągał co chwila rękę, aby pochwycić spadające kosmyki włosów, dopóki golarz po kilku bezowocnych groźnych spojrzeniach nie kopnął go dość silnie i nie zawołał:
— Złodzieju! To, co tu spada, jest moją własnością! Nie okradaj mnie!
Wracając, wstąpiłem do sklepu pończosznika i optyka. U pierwszego kupiłem sobie parę pończoch, sięgających poza kolana, u drugiego zaś okulary z niebieskiemi szkłami ochronnemi.
W trzecim sklepie nabyłem zieloną chustę turbanową, jaką wolno nosić tylko potomkom proroka. W ten sposób przyszedłem do posiadania wszystkiego, czego mi było potrzeba.
Bawiłem poza domem z godzinę. Wróciwszy, zastałem tam już Halefa.
— Zihdi, miałeś słuszność — powiedział. Ten hultaj pojechał.
— Kiedy?
— Już w kilka minut po powrocie do domu.
— Był więc na to już przedtem przygotowany.
— Zapewne, bo musiałby dopiero siodłać swoje zwierzęta.
— Jakie miał zwierzęta?
— Jechał na mule, a za sobą prowadził cztery objuczone osły, z których każdy przywiązany był do ogona poprzedniego, a pierwszy osioł do ogona muła.
— Czy jechał powoli?
— Nie; wyglądało, jak gdyby się śpieszył.
— Chce jak najrychlej zanieść swe wiadomości. No, nic nam to nie zaszkodzi. Ja zaraz pojadę, a wy trzej opuścicie Ostromdżę w południe.
— Czy zostanie nadal to samo, co mi mówiłeś przed spaniem?
— Naturalnie.
— Ja pojadę na Rihu?
— Tak, a ja wezmę twojego konia. Osiodłaj go i wróć znowu do miasta. Ale weź z sobą pantofle do modlitwy.
— Czemu, zihdi?
— Pożyczysz mi ich, bo ja zostawię swoje buty u ciebie.
— Czy każesz mi może ubrać je?
— Nie, mój mały! Mógłbyś mi w nich zniknąć. Oddam ci teraz wszystko, co mi masz przechować, a w szczególności strzelby. Potem się pożegnam.
Czynność tę utrudniono mi bardziej, niż przypuszczałem. Oberżysta Ibarek, który chciał już także wrócić do domu, obiecał mi, że obu hultajów, którzy się u niego zagnieździli, odpowiednio oćwiczy, sądzę jednak, że temu dzielnemu bohaterowi zabrakło do tego odwagi.
Wkońcu udało mi się wsiąść na siodło. Obaj gospodarze dziwili się, że nie jadę na karym, ale nie dowiedzieli się o powodach tej zmiany.
Za miastem stał Halef, a obok niego Nebatia.
— Panie — rzekła — słyszałam, że nas zamierzasz opuścić i przyszłam, aby ci jeszcze raz podziękować tu, gdzie nas nikt nie zauważy. Będę myśleć o tobie i nigdy o tobie nie zapomnę.
Uścisnąłem jej rękę i odjechałem czemprędzej. Bolał mnie widok jej oczu wilgotnych.
Halef poszedł za mną jeszcze kawał drogi, dopóki nie dostaliśmy się do grupy zarośli. Tam zsiadłem z konia i ukryłem się.
Mały hadżi zabrał ze sobą naczynie z wywarem sadaru. Za pomocą szmatki, którą przyniosłem w tym celu, zwilżał mi ostrożnie włosy na głowie i wąsach tym wywarem.
— Zihdi, czemu każesz sobie smarować głowę tą zupą? — zapytał przytem.
— Zobaczysz to niebawem.
— Czy włosy zmienią się przez to rzeczywiście?
— Przypuszczam, że się zdumiejesz nad tem.
— Jestem bardzo ciekawy. Widzę, że wyciągasz z kieszeni te nieskończenie długie pończochy; czy je ubierzesz?
— Tak, a na to twoje modlitewne pantofle.
Halef miał przy sobie w podróży pantofle, które zawsze zakładał na nogi, idąc do meczetu, gdzie się musi obuwie zdejmować.
Gdy skończył „namaszczanie“ mojej głowy, zdjął mi buty, w miejsce których ubrałem pończochy. Pantofle były trochę za małe, ale w końcu jakoś to poszło. Spojrzawszy potem na moją głowę, klasnął Halef w ręce i zawołał:
— O, Allah! Co za cud! Włosy przybierają jasną barwę.
— Istotnie? Zupa już działa?
— Gdzieniegdzie.
— Więc należy poprawić w miejscach ciemniejszych. Masz tu grzebień, porozdzielaj nim płyn.
Zabrał się znów do dzieła rozpoczętego, a kiedy za chwilę popatrzyłem do małego kieszonkowego lusterka, ujrzałem się jasnym blondynem. Włożyłem fez, a Halef musiał mi go chustą turbanową owinąć tak, że z boku spadał jej wystrzępiony kawałek.
— Zihdi, popełniam tu wielki grzech — rzekł Halef zcicha. — Tylko potomkowie proroka w prostej linii mogą używać tej odznaki, a ty nie jesteś nawet wyznazwcąznawcą Koranu, lecz kitab el mukaddas[7]. Czy usprawiedliwię to bluźnierstwo, gdy będę kiedyś przechodził po wązkim jak ostrze noża „moście śmierci“?
— Całkiem pewnie.
— Ale ja wątpię.
— Nie obawiaj się! Mahometanin zgrzeszyłby oczywiście względem potomków proroka, gdyby nosił ich odznaki, lecz chrześcijanin nie potrzebuje oglądać się na ten przepis religijny. Wyznawcom biblii wolno się ubierać, jak chcą.
— To wam lepiej i wygodniej, niźli nam. Ale błąd jednak popełniam. Gdybyś sam był sobie chustę obwiązał, to zaciężyłoby to na twojem sumieniu. Ponieważ zaś to czynię ja, wierny syn proroka, więc czeka mię kara.
— Bądź spokojny. Przyjmuję chętnie ten grzech na swoje sumienie.
— I pójdziesz zamiast mnie do piekła?
— Tak.
— O, zihdi, nie dopuszczę do tego; zanadto cię kocham. Wolę sam piec się w ogniu wiecznym, bo łatwiej to wytrzymam od ciebie.
— Przypisujesz sobie więcej siły?
— Nie, ale jestem o wiele mniejszy od ciebie. Może znajdę miejsce, gdzie będę się mógł położyć pomiędzy dwoma ogniskami tak, żeby mnie nie bardzo bolało.
Hultaj nie brał zbyt poważnie swoich wątpliwości. Wiedziałem, że w sercu już oddawna jest chrześcijaninem.
Aby dokończyć przeobrażenia, nasadziłem okulary, zarzuciłem derkę na ramiona tak mniej więcej, jak Meksykanin nosi swoją opończę.
— Mudżizat allahi — cud boski! — zawołał Halef. — Zrobiłeś się całkiem innym.
— Rzeczywiście?
— Tak. Nie wiem, czybym cię poznał, gdybyś tak przejechał koło mnie. Tylko postawa wskazałaby mi, że to ty jesteś.
— Ona także się zmieni, choć to niepotrzebne, bo mnie Aladży nie widzieli. Mają tylko opis mej osoby, więc bardzo łatwo wywieść ich w pole.
— Ale zna cię posłaniec.
— Jego może nie spotkam.
— Przypuszczam, że będzie u nich.
— Chyba trudno. Chcą urządzić na nas zasadzkę na drodze do Radowicz, on zaś objuczył swoje osły i chce tam zawieźć towary. Zamierza więc dostać się do Radowicz. Należy się spodziewać, że ich spotka po drodze i pojedzie dalej.
— I sądzisz rzeczywiście, że sam sobie z nimi poradzisz?
— Naturalnie.
— Ale Srokacze są osławieni. Może byłoby korzystniej dla ciebie, żebym ci towarzyszył. Wszak jestem twym przyjacielem i obrońcą.
— Teraz masz się zająć Oską i Omarem. Oddaję ich obydwu pod twoją opiekę.
To pocieszyło go i podsyciło jego poczucie osobistej godności. Odpowiedział prędko:
— Masz zupełną słuszność, zihdi. Czem byliby oni dwaj bez twego dzielnego hadżego Halefa Omara? Niczem, zupełnie niczem! Zresztą jest Rih, któremu muszę całą duszę poświęcić. Bardzo wiele mi powierzono.
— Okaż się więc godnym tego zaufania! Czy wiesz wszystko, co omówiliśmy ze sobą?
— Wszystko. Pamięć moja jest jak paszcza lwa, którego zęby przytrzymają każdą rzecz, pochwyconą.
— A więc pożegnajmy się teraz. Bądź zdrów! Nie zrób jakiego błędu!
— Zihdi, nie dręcz mej duszy tem upomnieniem. Jestem mężczyzną i bohaterem; wiem, co mi czynić wypada.
Cisnął w krzaki niepotrzebny garnek, zarzucił moje buty na ramię i ruszył ku miastu. Ja natomiast pojechałem na północny zachód ku niebezpiecznej, może nawet zgubnej przyszłości.
Z początku nie miałem się czego trapić. Gdyby Aladży mnie znali, możnaby było pomyśleć o przebiegłym napadzie lub o kuli, wysłanej z zasadzki. Tak jednak mógł mi grozić co najwyżej napad rozbójniczy jak pierwszemu lepszemu podróżnemu. Do tego zaś obecna moja postać nie nęciła bynajmniej.
Wyglądałem jak ubogi potomek Mahometa, któremu wiele zabrać nie można. Strzelby wprawdzie nie wziąłem ze sobą, ale oba rewolwery w kieszeni wystarczały na unieszkodliwienie więcej niż dwu napastników. Widzieliby tylko mój nóż i musieliby przypuścić, że nie jestem uzbrojony. To stałoby się przyczyną niebezpiecznego dla nich niedbalstwa.
Okolica między Ostromdżą a Radowicz jest bardzo żyzna. Przesuwają się na przemian pola, łąki i lasy, a Strumnica jest boginką, użyczającą łask tej ziemi.
Po lewej ręce ciągnęły się północno-wschodnie góry Welica Dagh, a po prawej wyżyny Plaszkawicy Planiny. Nie spotkałem nikogo i dopiero po dłuższej niż godzinnej jeździe nadszedł samotny Bułgar, którego po ubraniu poznałem.
Stanął na widok mego zielonego turbanu i przepuścił mnie z pełnym szacunku ukłonem. Nawet najbogatszy muzułmanin czci najuboższego, najbardziej obdartego, szeryfa. Widzi w nim potomka proroka, któremu dozwolonem było już za życia oglądać niebo.
Zatrzymałem przed nim konia, pozdrowiłem go w odpowiedzi na jego ukłon pokorny słowami:
— Niech Allah błogosławi miejscu, z którego w podróż ruszyłeś.
Potem spytałem:
— Skąd przybywasz mój bracie?
— Droga moja zaczęła się w Radowicz — odpowiedział.
— A dokąd dążysz?
— Do Ostromdży, w której stanę, szczęśliwie, jeśli mi nie odmówisz swego błogosławieństwa.
— Niechaj ci towarzyszy w pełnej mierze!
— Czy spotkałeś wielu podróżnych?
— Nie. Droga była tak opuszczona, że mogłem myśli swoje poświęcić bez przeszkody dobrodziejstwom Allaha.
— Więc nie widziałeś nikogo?
— Na gościńcu tylko jednego człowieka, a mianowicie posłańca Tomę z Ostromdży.
— Czy znasz go?
— Znają go wszyscy w Radowicz, gdyż on załatwia wszelkie polecenia stąd i stamtąd.
— Czy z nim mówiłeś?
— Zamieniłem słów kilka. Wstąpił do małej osady, którą znajdziesz niebawem tam, gdzie droga prowadzi przez rzekę.
— Czy ty także tam odpoczywałeś?
— Nie, gdyż czasu nie miałem.
— Ale wiesz może, gdzie zajeżdża posłaniec w Radowicz?
— Chcesz go odnaleźć?
— Gdyby się dało.
— Nie zajeżdża do chanu, jak ci się może zdaje, lecz do krewnego, który tam mieszka. Gdybym ci nawet powiedział jego nazwisko, nie odnalazłbyś go bez pomocy, bo nie mogę ci tak dokładnie ulic opisać. Proszę cię więc, żebyś jeszcze raz zapytał w Radowicz.
— Dziękuję ci! Niechaj cię Allah prowadzi!
— A tobie niechaj się niebo otworzy!
Poszedł dalej, ja zaś puściłem się w dalszą drogę tak samo wygodnie, jak przedtem.
Teraz mogłem już sobie wyobrazić obecny stan rzeczy. Aladżych nie było w Radowicz, bo przedstawiałoby to dla nich zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Oczekiwali pewnie w osadzie na posłańca, którego wiadomości miały wpłynąć na ich dalsze postępowanie. W każdym razie nie byliby skłonni do napadu otwartego, z tyłu zaś nie strzeliliby, uważając nas za odpornych na działanie kul.
Południa jeszcze nie było, sądziłem więc, że spotkam ich w osadzie. Posłaniec pewnie im zapowiedział, że dopiero o tym czasie wyruszę. Mieli zatem dość czasu do wyszukania sobie kryjówki. Cieszyłem się, że im figla wypłatam i przejadę obok nich nienapastowany.
W pół godziny niespełna dostałem się do osady, złożonej tylko z kilku domów. Droga załamywała się tam pod kątem prostym ku mostowi. Dzięki temu widziałem tyły kilku domów po drugiej stronie przy moście. Przy jednym z nich pasły się dwie krowy, kilka owiec i trzy konie, dwa z nich osiodłane i ciemno nakrapiane.
Poznałem natychmiast, że to konie półkrwi i że zapewne pochodziły od klaczy meszerdi. Są to konie twarde, zadowalają się byle czem, mają silnie osadzoną szyję i wytrwałe tylne nogi. Zarazem odznaczają się wielką rączością i wytrzymałością. Dobry jeździec może czegoś spodziewać się po takim koniu.
Byłyżby to konie Aladżych? Mieliżby oni znajdować się w domu, obok którego musiałem przejeżdżać? Zależało mi na tem bardzo, żeby z nimi pomówić, ale wskazanem było zabrać się do tego bardzo ostrożnie, ażeby nie wzbudzić ich nieufności.
Gdy minąłem już załom, zobaczyłem przednią stronę domu. Znajdowało się tam coś w rodzaju werandy, utworzonej przez dach, spoczywający na słupkach. Pod nim stały stoły i ławy, grubo z drzewa ciosane. Wszystkie stoły były wolne, tylko przy jednym siedziało dwu ludzi. Ujrzeli mnie z daleka, gdyż ludzie tego pokroju muszą oczywiście bardzo na wszystko uważać.
Nie uszedł mej uwagi ich wzrok nieufny, jakim na mnie patrzyli i udałem, że chcę przejechać, oni jednak powstali z miejsc i postąpili naprzód o kilka kroków.
— Dur — stój! — zawołał jeden z nich, podnosząc rozkazująco rękę. — Może napijesz się z nami szklaneczkę raki?
Poczułem, że mam przed sobą tych, których szukałem. Byli to niewątpliwie bracia, o czem świadczyło nadzwyczajne ich podobieństwo. Jednako wysocy i barczyści, byli obaj więksi i tęgsi odemnie. Ich gęste, wydłużone w dół wąsy, ogorzałe twarze i broń nadawały im wyglądu wojowniczego. Strzelby ich stały o stół oparte. Z za pasa połyskiwały głownie pistoletów i nożów, a u lewego boku miał każdy z nich topór, zwisający jak szabla.
Poprawiłem okulary na nosie, zacząłem przypatrywać im się, jak pedagog rozpuszczonym chłopakom i zapytałem:
— Kto wy właściwie, że przeszkadzacie wnukom proroka w nabożnych dumaniach?
— Jesteśmy, jako i ty, pobożni synowie proroka. Dlatego chcemy cię uczcić i zapraszamy cię na orzeźwienie.
— Raki? Ty to orzeźwieniem nazywasz? Czy nie znasz słowa Koranu, zabraniającego używania raki?
— Nic o tem nie wiem.
— Idź więc do wykładacza sur świętych i każ sobie to wyjaśnić!
— Nie mamy na to czasu. Czy nie uczyniłbyś sam tego?
— Jestem gotów, skoro sobie tego życzysz, bo jak mówi prorok: kto jedną duszę od piekła uwolni, ten wejdzie sam odrazu do trzeciego nieba, kto zaś wyzwoli dwie dusze, ten wstąpi odrazu do piątego.
— Więc zasłuż sobie na piąte. Jesteśmy skłonni dopomóc ci do tego. Zsiądź z konia, zbożny człowiecze i zrób nas tak świętymi, jak sam jesteś!
Przytrzymał mi strzemię, drugi zaś ściągnął mnie za rękę. zapobiegając w ten sposób wszelkiemu oporowi.
Zsiadłszy z konia, pokulałem ociężale do stołu, przy którym oni obaj siedzieli przedtem i teraz się usadowili.
— Włóczysz jedną nogą — zaśmiali się. — Czy się zraniłeś?
— Nie, to mój kismet — odrzekłem krótko.
— Więc urodziłeś się kulawym. Widocznie Allah był ci przychylny, bowiem kogo on lubi, na tego zsyła cierpienie. Czy nie powiesz nam, niegodnym grzesznikom, swojego świętego imienia?
— Jeśli zaglądniecie do tablic Nakyb el Eszraf, które prowadzą w każdem mieście, to znajdziecie w nich moje imię.
— Wierzymy ci, ale ponieważ nie mamy tutaj tych tablic, przeto wyświadcz nam tę łaskę i podaj swoje nazwisko.
— No, dobrze. Jestem szeryf hadżi Szehab Eddin Abd El Kader Ben hadżi Gazali al Ferabi Ibn Tabid Mrewan Abul Achmed Abu Baszar Chatid esz Szonahar.
Obaj rozbójnicy przyłożyli sobie ręce do uszu i wybuchnęli głośnym śmiechem. Nie mieli widocznie ochoty poddać się wrażeniu mojego tytułu szeryfa. Gdyby byli grecko-katolickimi Skipetarami, nie byłoby mię zdziwiło ich zachowanie, ale wedle stroju musiałem ich uważać za wyznawców Islamu. Należało więc przypuścić, że bardzo mało dbali o jego przykazania i nauki.
— Skąd więc przybywasz, człowiecze z tak długiem nazwiskiem, jakiego sobie nikt zapamiętać nie zdoła? — spytał jeden z nich.
Rzuciłem mu z poza okularów długie, poważne, nawet pełne wyrzutu, spojrzenie i odrzekłem:
— Jakiego nikt spamiętać nie zdoła? Czyż nie powiedziałem ci właśnie, jak się nazywam?
— To prawda.
— Więc znam je niezawodnie i spamiętałem sobie.
Obydwaj roześmiali się głośno.
— Tak, ty! Byłoby też źle, gdybyś ty sam nie znał swojego nazwiska. Ale jesteś chyba jedynym, który je sobie spamiętał.
— Zapomnieć go nie można nigdy, ponieważ jest wciągnięte do księgi żywota.
— Ach tak! Jesteś szeryfem, a żaden z was nie idzie do piekła. Ty jednak chciałeś nas także z niego wybawić i wytłómaczyć, że raki nam pić nie wolno.
— Tak, jest wzbronione surowo.
— I to jest napisane w Koranie?
— Z pewnością i naprawdę.
— Czy wówczas, kiedy prorok miewał objawienia, było już raki na świecie?
— Nie, gdyż o tem niema ani słowa w żadnej historyi świata, ani natury.
— Więc nie może być też zakazanem.
— A jednak! Dotyczące słowo brzmi tak: Kullu muskirin haram — wszystko, co upaja, jest zakazane, zabronione, przeklęte. Przeklęte zatem i raki.
— Ale ono nas nie upaja!
— To dobrze, w takim razie nie jest wzbronione.
— A wino także nam nic nie szkodzi.
— Więc używajcie go zbożnie i w umiarkowanej ilości.
— To dobre! Tego się słucha przyjemnie! Zdaje się, że jesteś dobrym tłómaczem. A czy ciebie raki upaja?
— Jeśli piję niewiele, to nie.
— A co nazywasz niewiele?
— Naparstek, rozcieńczony taką flaszką wody.
Wskazałem na wielką, pękatą flachę wódki, stojącą przed nami.
— Tak, tem się istotnie upić nie możesz. Przyniosę ci zatem wody i napijesz się z nami.
Wstał i przyniósł niebawem garnek z wodą i szklankę. Nalał ćwierć szklanki wody, a potem do pełna raki.
— Tak — rzekł, stawiając przedemną. — Teraz jest woda w tem. Możesz więc pić, nie wykraczając przeciw przykazaniom Koranu. Niech Allah błogosławi twemu żywotowi!
Przytknął do ust flaszkę i pociągnął długi łyk, poczem podał ją bratu, który się tak samo uraczył. Ja zmaczałem skromnie usta w mej szklance.
Ten, który pierwszy do mnie przemówił, prowadził ciągle rozmowę, podczas gdy drugi zachowywał się milcząco. Wkrótce zapytał znowu:
— Skąd więc przybywasz?
— Właściwie jadę z Awret Hissar?
— A dokąd zmierzasz?
— Do Skopii, aby tam wiernych pouczać o prawach i zasadach Koranu.
— W Skopii? Tam nie doczekasz się pociechy.
— Czemu? — spytałem z trwożnem zdziwieniem.
— Tam śmieją się z pobożności!
— Słyszałem o tem i dlatego właśnie chcę się tam udać.
— Dostaniesz suchot z gadania, a nie nawrócisz nikogo.
— Co się ma stać, to się stanie. Wszystko jest zapisane w księdze żywota.
— Znasz dobrze, jak się zdaje, tę księgę.
— Allah ją zna i on ją czyta jedynie. Mam nadzieję, że kilku mieszkańców Skopii jest w niej zapisanych.
— Ja bardzo wątpię. Podobno jest tam wielu Skipetarów, a oni do niczego.
— Niestety i do moich uszu to doszło.
— Że Skipetarzy do niczego?
— Tak jest.
— Jakżeż to?
— Szejtan ich opętał. Nie znam ich, ale powiadają, że są to sami złodzieje, zbóje i mordercy. Piekło jeszcze dla nich zbyt łagodne.
— Czy jeszcze nigdy nie widziałeś Skipetara?
— Nie miałem jeszcze nieszczęścia spotkać któregoś z tych grzeszników — odpowiedziałem z westchnieniem, robiąc przy tem możliwie dobroduszną minę. Oni natomiast trącili się pod stołem nogami i cieszyli się widocznie moją głupotą.
— A nie boisz się ich nic? — pytał dalej.
— Dlaczego miałbym się bać? Czy mogliby uczynić, zemną coś innego jak to co mi już przeznaczone?
— Hm! Jedziesz do kraju Skipetarów... a jeśli cię napadnie taki rozbójnik?
— Szkoda byłoby zachodu. Oto mój cały majątek! Rzuciłem na stół sześć piastrów i powiedziałem prawdę, gdyż nie miałem więcej przy sobie. Resztę u Halefa zostawiłem.
— No, to rzeczywiście dużo ci zabrać nie mogą, ale potrzeba ci pieniędzy na drogę.
— Pieniędzy? Naco?
— Aby żyć.
— Do tego nie potrzebuję niczego. Czy prorok nie nakazał gościnności?
— Aha; więc żebrzesz?
— Żebrać? Czy chcesz obrazić szeryfa? Jadło, napój i nocleg wszędzie znajdę.
— A gdzie spałeś ostatniej nocy?
— W Ostromdży.
— Aha tam! To nas zaciekawia.
Spojrzeli na siebie niby potajemnie.
— Czemu? Wy może stamtąd jesteście?
— Nie, ale słyszeliśmy, że ostatniej nocy szalał tam ogromny pożar.
— Ogromny? Bynajmniej.
— Spaliło się podobno pół miasta.
— Powiedział wam to wielki kłamca. Że był pożar, to prawda, ale wcale nieznaczny, a nawet nie w samem mieście.
— A gdzież?
— Na górze.
— Ależ tam niema domów!
— Była chałupa.
— Czy Mibareka?
— Tak jest.
— Czy wykryli podpalacza?
— Sam Mibarek ją podpalił.
— Nie wierzę. Taki pobożny człowiek miałby być podpalaczem?
— O on wcale nie był takim pobożnym, jakiego udawał.
— A więc prawdą jest to, co nam opowiadano!
— Coście słyszeli?
— Że to właściwie wielki drab, zbrodniarz.
— Pod tym względem dobrze was pouczono.
— Czy wiesz to pewnie?
— Tak, gdyż patrzyłem z blizka na to, jak go uwięziono. Byłem także przy ogniu i wszędzie.
— Widziałeś więc także owych czterech obcych, którzy to wszystko spowodowali?
— Mieszkałem nawet i spałem razem z nimi w jednym chanie.
— Naprawdę? I mówiłeś z nimi?
— Ze wszystkimi czterema!
— Czy poznałbyś ich, gdyby cię teraz spotkali?
— W tej chwili.
— To dobrze, bardzo dobrze. Czekamy właśnie na nich, bo musimy z nimi pomówić. Ponieważ jednak nie widzieliśmy ich nigdy jeszcze, moglibyśmy się pomylić... Czy pokażesz ich nam, gdy nadjadą?
— Bardzo chętnie, jeśli nie będzie trzeba czekać zbyt długo.
— Przecież masz czas!
— Nie; muszę jutro stawić się w Skopii.
— Zabawisz tu najwyżej trzy godziny.
— O to dla mnie zadługo.
— Zapłacimy ci.
— Zapłacicie? O to zmienia postać rzeczy. Ileż chcecie zapłacić?
— Pięć piastrów za czas, który upłynie do ich przyjazdu.
— A jeśli wcale się nie pokażą, albo tak późno, że nie będę mógł jechać dalej z powodu ciemności?
— To zapłacimy tu za ciebie nocleg i jedzenie.
— No, to zostanę, ale musicie mi zaraz dać tych pięć piastrów.
— Szeryfie, czy sądzisz, że nie mamy pieniędzy?
— Nie, lecz sądzę, że ja ich nie mam i dlatego chciałbym coś dostać.
— Tę drobnostkę możemy ci z łatwością z góry wypłacić. Masz!
Rzucił na stół dziesięć piastrów, a kiedy nań spojrzałem zdumiony, rzekł pogardliwie:
— Weź je, jesteśmy bogaci! Mieli istotnie dość pieniędzy, bo woreczek był duży i brzmiał zeń dźwięk złota.
Zaczęto mię teraz wypytywać o moją osobę. Musiałem dokładnie opisać siebie i mych towarzyszy i zapewnić, że byłem świadkiem tego, iż się kule wcale ich nie chwytają.
Opowiedziałem wszystko, jak się stało, poczem spytał mnie jeden ze Skipetarów.
— Czy nie wiesz, kiedy ci czterej wyruszą?
— Byłem przytem, jak jeden z nich się wyraził, że około południa.
— I myśmy o tem słyszeli, ale sądzimy, że mimoto nie nadjadą.
— Czemu nie?
— Boją się.
— O, ci obcy nie wyglądają jak ludzie, którzyby się obawiali. Kogożby zresztą?
— Skipetarów.
— Nie przypuszczam. Przecież ja sam nie czuję trwogi przed nimi, a cóż dopiero ci czterej. Gdybyście tylko broń widzieli jednego z nich!
— Słyszałem o tem. Miano mu jednak powiedzieć, że się Skipetarzy na nich zaczają.
— Nic mi o tem nie wiadomo. Słyszałem tylko o dwu rozbójnikach.
— A zatem przecież! Co wiedzą o tem?
— Że stary Mibarek wynajął dwu rozbójników do zamordowania wszystkich czterech.
— A skąd ty masz tę wiadomość?
— Z podsłuchanej rozmowy.
— Dyabli! Coza nieostrożność! Czy znali nazwiska zbójów?
— Nie. Zdaje mi się, że ich wogóle nie znają.
— A co nato ci czterej?
— Śmieją się.
— Allah w’ Allah! Śmieją się? — wybuchnął. — Śmieją się z tych, którzy na nich mają napaść?
— Tak; z kogóżby zresztą? — Sądzę, że jeśli w tym wypadku idzie o prawdziwych Skipetarów, to się tym obcym śmiać odechce niebawem.
— Wątpię?
— Co? Wątpisz? Czy sądzisz, że Skipetarzy to chłopcy bezsilni?
— Mogą być silni, jak chcą, ale tym czterem nie poradzą, bo się ich kula nie ima.
— Kula się nie ima? Do stu piorunów! Nie wierzyłem w to nigdy i uważałem to zawsze za głupią bajkę, żeby się można zrobić odpornym na działanie kul. Czy ty sam to widziałeś dokładnie?
— Bardzo dokładnie; stałem tuż przy tem.
— Kule go nie trafiały, a on chwytał je nawet?
— Ręką. Gdy potem strzelano temi samemi kulami, przebijały deskę.
— To prawie nie do uwierzenia!
— Ale było przytem przeszło pięciuset ludzi, którzy na to patrzyli i kazali sobie kule podawać.
— W takim razie trzeba uwierzyć. Gdybym mógł tej sztuki dokazać, zjadałbym codzień cały Koran.
— Zdaje się, że tu nie tylko o to chodzi. Są tam w grze jakieś tajemnice.
— Bezwątpienia. Dałbym dużo zato, gdyby mi je kto wyjawił.
— Tego ci żaden nie zdradzi.
— Hm! A może przecież.
— Nie wierzę w to.
— Znam jednak dwie osoby, które mogłyby się o tem dowiedzieć.
— Kto taki?
— Ci rozbójnicy, którzy się na nich zaczają.
— O, ci chyba już najmniej!
— Ty tego nie rozumiesz, chociaż jesteś szeryfem. Przypuszczam, że Skipetarzy darują jednemu z tych obcych życie pod warunkiem, że zdradzi im tę tajemnicę.
— Zapominasz przytem o rzeczy najważniejszej — rzekłem z chłodnym spokojem.
— Cóż to takiego? — spytał pośpiesznie.
— Że ci ludzie nie boją się wcale Skipetarów; kula się ich nie ima, jak to sami przyznacie.
— Musimy to przyznać oczywiście, gdyż słyszeliśmy o tem z ust zupełnie wiarogodnych. Ale czy są także odporni na cięcia i pchnięcia?
— Hm! Tego nie wiem.
— Więc nie, bo w przeciwnym razie nie omieszkaliby się tem pochwalić. A zatem można ich przecież zranić! Czy myślisz, że gdybyśmy byli tymi Skipetarami, powinnibyśmy się obawiać tego cudzoziemca, jeżdżącego na karym koniu?
— W mocowaniu z pewnością nie.
— A więc nie są tacy wolni od niebezpieczeństwa, chociaż i ja sądzę, że nic im się nie stanie, zwłaszcza że my im dopomożemy.
— Zrobicie to istotnie? — zapytałem po namyśle.
— Dlaczego wątpisz? Jechaliśmy naprzeciwko nich z Radowicz; chcemy ich przyjąć i zrobić im niespodziankę. Biada temu, kto spróbowałby wrogo przeciwko nim wystąpić!
— Hm! Wierzę, ale mogą ich napaść, zanim tutaj przybędą.
— O nie, tam niema miejsca odpowiedniego.
— Czy tak się na tem rozumiesz? — spytałem, robiąc minę naiwną.
— Tak, ponieważ byłem żołnierzem. Dalej ku Radowicz znajduje się miejsce stosowne, tam, gdzie droga przez las prowadzi. Są tam duże głazy, a drzewa stoją tak gęsto, że nie można umknąć ani w prawo, ani w lewo. Gdyby na nich tam uderzono, zginęliby bez ratunku.
Podczas przerwy, która w rozmowie nastąpiła, ponieważ Skipetar zapatrzył się w zadumie przed siebie, usłyszałem wydobywające się z wnętrza domu płaczliwe głosy. Doszły mnie one już poprzednio, ale nie tak wyraźnie. Wydało mi się to niemal podejrzanem, lecz pomyślałem sobie, że Skipetarzy nie odważyliby się popełnić tu jakiejś zbrodni i siedzieć potem tak spokojnie.
— Kto tam tak skomli? — spytałem.
— My nie wiemy.
— Czy ten dom to chan?
— Nie, to tylko mała oberża.
— A gdzie gospodarz?
— W izbie.
— Zobaczę!
To rzekłszy, wstałem i podszedłem ku drzwiom.
— Stój! Dokąd? — krzyknął jeden z nich.
— Do gospodarza.
— Idź tędy do okiennicy!
Odgadłem zaraz, że nie chcieli pozwolić na to, żebym sam z gospodarzem rozmawiał. Poszedłem więc kulejąc do okna i wsunąłem głowę. Płacz nie ustawał.
— Konakdży — gospodarzu! — zawołałem.
— Tu — odpowiedział głos męski.
— Kto tu tak płacze?
— Moja córka.
— Dlaczego?
— Zęby ją bolą.
— Ile ma lat?
— Dwanaście.
— Byłeś u cyrulika, albo hekima?
— Nie, jestem za biedny.
— Więc ja pomogę; wejdę zaraz.
Aladży słyszeli każde słowo. Gdy teraz zwróciłem się ku drzwiom, powstali i poszli za mną.
Izba wyglądała nader ubogo, nawet wedle pojęć tamecznych. Nie było w niej nikogo prócz gospodarza i pacyentki, skurczonej i płaczącej w kącie.
Oberżysta siedział na zydlu, łokciami na kolanach oparty i nie patrzył na nas.
— Więc ty jesteś gospodarzem? — spytałem go. — Gdzie gospodyni?
— Nie żyje — odrzekł ponuro, nie patrząc na mnie.
— Żal mi ciebie. Czy masz jeszcze więcej dzieci?
— Jeszcze troje mniejszych.
— Gdzie one?
— Nad rzeką.
— Coza nieuwaga! Dzieci nie zostawia się nad wodą bez dozoru.
Teraz podniósł głowę i spojrzał na mnie. Czyżby nie spodziewał się takiego współczucia?
— Czemu nie zabierzesz ich do siebie? — spytałem w dalszym ciągu.
— Nie mogę.
— Z jakiego powodu?
— Wyjść mi nie wolno.
— Któż ci zabronił?
Rzucił posępne spojrzenie na Aladżych, przyczem zauważyłem, że mu jeden z nich palcem pogroził. Udałem, że nic nie widzę, podszedłem do kąta, przemówiłem kilka słów do małej i zaprowadziłem ją pod okno.
— Chodź tu! — prosiłem łagodnie, aby jej zaufanie obudzić. — Ja ci zaraz ten ból odejmę. Otwórzno usta i pokaż ten ząbek!
Zrobiła to bez wahania. Po zębie trudno było co poznać. Mógł to być ból reumatyczny, na który nie znałem środka. Wiedziałem jednak z doświadczenia, jaki wpływ ma urojenie szczególnie u dzieci. Przedewszystkiem płacz musiał umilknąć.
— A teraz zamknij usta i odpowiadaj, ruszając głową! — rzekłem. — Czy boli jeszcze?
Skinęła głową.
— A teraz uważaj! Przyłożę ci na chwilę moją dłoń do twego policzka i ból zniknie.
Przysunąłem do siebie głowę pacyentki, przyłożyłem jej dłoń do policzka i pogłaskałem kilka razy. Nierozumiem się wprawdzie na magnetyzmie, lecz zdałem się na wyobraźnię dziecka i to łagodzące uczucie, jakie sprawia ciepła ręka, dotykająca bolącego policzka.
— No, czy już nie boli? — zapytałem po chwili.
Skinęła głową.
— Wcale nie?
— Tak wcale! — odrzekła z rozpromienionem obliczem i uśmiechniętemi wdzięcznie oczyma.
— Nie mów teraz i oddychaj nosem jeszcze przez kilka chwil, a ból już nie wróci.
Wszystko to było takie proste i rozumiało się samo przez się; mimoto, kiedy chciałem wyjść, zbliżył się do mnie gospodarz, ujął mię za rękę i rzekł:
— Panie, ona już od wczoraj jęczała; trudno było wytrzymać i dlatego tamte dzieci odeszły. Ty cuda czynisz!
— Nie, to cud nie jest. To bardzo prosty środek, który jednak pomoże, jeżeli jeszcze przez dzisiaj zatrzymasz w izbie córeczkę. Tamte dzieci sam tu sprowadzę.
— Ty, panie, ty? — zapytał.
— Oczywiście, bo ty nie możesz.
Aladży ciskali mu wściekłe spojrzenia, on jednak pochylił się, jakby coś z ziemi podnosił, zbliżył się do mnie w ten sposób i szepnął, podnosząc się znowu:
— Miej się na baczności! To Aladży.
— Co to było? — krzyknął jeden z nich, usłyszawszy może jakieś tchnienie. — Co powiedziałeś?
— Ja? Nic! — odrzekł gospodarz o ile możności swobodnie.
— Ależ ja sam słyszałem!
— W takim razie się mylisz.
— Psie, nie łżyj, bo cię zatłukę!
Skipetar podniósł pięść, ale ja chwyciłem go za rękę i uspakajałem:
— Przyjacielu, co czynisz? Czyż nie wiesz, że prorok zabrania wiernym szpecenia gniewem swej twarzy?
— Co mnie twój prorok obchodzi!
— Nie pojmuję ciebie. Zachowujesz się jak człowiek niedobry, a chcesz być przyjacielem tych cudzoziemców, którzy nie obrażają najlichszego robaka.
— Masz słuszność, szeryfie — odezwał się na to Skipetar, spuszczając rękę i rzucając gospodarzowi ponure spojrzenie. — Ale ja miłuję prawdę i nienawidzę kłamstwa, dlatego tak się rozzłościłem. Wyjdźmy stąd!
Wyszedłem za nim i zachowałem się tak, jak gdyby rozumiało się samo przez się, iż się mogę swobodnie poruszać i pokulałem ku rzece. Nie ulegało wątpliwości, że Aladży uważali mnie na poły za swego więźnia. Z powrotem nie mogli mnie puścić, a naprzód także nie, bo obawiali się, że ich zdradzę, nawet gdybym ich nie znał i nie zamierzał zdemaskować. To też musieli mnie pilnować.
W dole, tuż nad wodą, siedziało troje dzieci gospodarza. Dałem im otrzymanych dziesięć piastrów i powiedziałem, żeby poszły do ojca, bo ich siostrzyczka już zdrowa. Z radością wylazły na brzeg i pobiegły do domu. Gdy znowu usiadłem przy stole, poznałem po Aladżych, iż powzięli jakieś postanowienie.
Tu nie byli bezpieczni przed niespodzianem spotkaniem, a zarazem zbliżał się czas, w którym powinniśmy byli zjawić się wedle ich obliczeń. Odgadłem, że postanowili stąd odejść. Istotnie; ten, który dotąd mówił najwięcej, rzekł:
— Powiedziałem ci już, że jest tylko jedno miejsce, gdzie można napaść na obcych. Powiedz nam szczerze, jak jesteś dla nich usposobiony? Dobrze, czy wrogo?
— Czemu miałbym być dla nich wrogiem? Nie wyrządzili mi nic złego.
— A więc przyjaciel?
— Tak.
— To nas cieszy, bo możesz nam dopomóc w staraniach o ich bezpieczeństwo i swoje własne.
— Uczynię to bardzo chętnie, chociaż nie wiem, ktoby chciał zagrażać memu bezpieczeństwu. Powiedzcie mi, jaka moja tu rola.
— Czy sądzisz także, że na tych obcych napadną?
— Słyszałem to całkiem napewno.
— W takim razie Skipetarzy siedzą na tem miejscu, o którem wspomniałem. Mój brat jest zdania, na które ja się godzę, że dobrzeby było, gdybyśmy się tam ukryli. W ten sposób moglibyśmy napadniętym przyjść w pomoc. Czy zgadzasz się na to?
— Hm! Mnie to właściwie nic nie obchodzi.
— O, przecież! Jeśli się tam Skipetarzy zaczaili, to napadną także na ciebie, jeśli dalej pojedziesz. Zresztą chcemy ci pokazać prawdziwą skipetarską sztuczkę, którą potem w Skopii opowiesz.
— Zaciekawiasz mnie istotnie, ja pojadę.
— To wsiadaj na konia!
— Czy zapłaciliście za raki?
— Nie, gospodarz dał nam za darmo.
Musiał dać darmo! Tak było właściwie. Przystąpiłem do okna i wrzuciłem przez nie kilka piastrów. Oczywiście wyśmiali mnie obaj. Jeden z nich poszedł za dom po konie, a drugi pozostał przy mnie dla pewności.
Przejeżdżając przez most, odwróciłem się w siodle. Przed drzwiami stał gospodarz z podniesioną ostrzegawczo ręką. Nie przypuszczałem, że go jeszcze zobaczę.
Po drugiej stronie mostu prowadziła droga z początku przez pola, potem nastąpiły wierzby i zarośla, a wreszcie wjechaliśmy w gęsty las.
Nie przemówiliśmy ani słowa.
Ci Skipetarzy uważali mnie bezwątpienia za człowieka bardzo niezdolnego do ocenienia sytuacyi, gdyż w tem, co mówili i czynili, były tak rażące sprzeczności, że wpadłyby w oko każdemu.
Jeśli nieprzyjaciele ukryli się istotnie w lesie, w takim razie było niedorzecznością zajmować także tam stanowisko i dopiero podczas walki śpieszyć na pomoc. Powinniśmy byli raczej zakraść się do zbójów, a potem ostrzec zagrożonych. Może dałoby się objechać miejsce niebezpieczne, a jeśliby to nie było możliwe z powodu gęstości lasu, mogliśmy pieszo zajść Skipetarów z tyłu i zadać im wspólnie porządną porażkę.
W środku lasu droga spadała w dół i zakręcała się dość ostro. Po prawej i lewej stronie leżały złomy skaliste, za którymi można się było ukryć i strzelać z wysokiego brzegu w wyżłobienie drogi. Miejsce było jak do napadu stworzone. Tu zatrzymali się obydwaj Aladży.
— Otóż i miejsce — rzekł jeden z nich. — Tu musimy się ukryć. Wjedźmy tu po lewej stronie na zbocze.
Mówił pocichu, ażebym myślał, że Skipetarzy mogą tu gdzieś być ukryci. Gdyby tak było, musieliby oni nas widzieć i słyszeć, a nie my ich! Nabrałem przekonania, że twarz moja z natury chyba już tak głupio wyglądała, gdyż niewyszkolone moje udawanie nie wystarczyłoby z pewnością. A trzebaby było być wprost głupim, aby nie przeniknąć zamiarów tych drabów.
Na wysokim brzegu drogi stały drzewa mniej gęsto obok siebie tak, że mogliśmy jeszcze trochę dalej pojechać; potem jednak trzeba było konie prowadzić.
Nareszcie zatrzymaliśmy się. Konie miały zostać spętane obok siebie. Ta okoliczność mi się nie podobała, gdyż miałem zamiar oddalić się potem skrycie. W tym celu powinien był mój koń stać tak daleko, żeby go Skipetarzy nie widzieli.
Miałem w kieszeni spinkę od kołnierza, bardzo śpiczastą z jednej strony. Wyjąłem ją niepostrzeżenie z kieszeni. Potem udałem, że chcę memu koniowi, przywiązanemu do srokaczów, rozluźnić gurt. Tymczasem ściągnąłem go tak mocno, jak tylko mogłem, wsunąwszy przedtem pod siodło spinkę w ten sposób, że ostrze dotykało skóry. Spinka musiała koniowi sprawić ból, a co dalej, na to należało zaczekać.
Aladży tymczasem znaleźli sobie odpowiednie miejsce, z którego mogli mieć na oku biegnącą w tyle część drogi! Strzelby leżały obok nich zarówno jak topory do rzucania, które odpięli od pasa. Pojąłem ich plan. W przekonaniu! że kule nas nie dosięgną, chcieli nas pozabijać toporami!
Ludzie ci posiadają wielką zręczność w rzucaniu tą bronią, sądzę jednak, że, chociaż nigdy jej w ręku nie miałem, potrafiłbym to samo, nabyłem bowiem sprawności w rzucaniu tomahawkiem.
Przysiadłem się do nich i rozpoczęła się cicha rozmowa. Udawali gotowych do walki, aby nas uwolnić od Skipetarów. Sztuczka skipetarska, którą mi obiecali pokazać, polegała oczywiście na tem, że zapewnili sobie mój współudział, chociaż sami mieli być mordercami. Miałem się przerazić podczas napadu, a następnie opowiadać o tem na pośmiewisko ze siebie.
Spinka działała już od długiego czasu. Koń Halefa zaczął się niepokoić; parskał i walił kopytami na wszystkie strony.
— Cóż to twemu koniowi? — zapytano mnie.
— O, nic! — odrzekłem swobodnie.
— To ma być nic? Może nas zdradzić!
— Jak to?
— Jeśli dalej tak będzie robił, to Skipetarzy, jeśli są tu ukryci, usłyszą hałas i będziemy zgubieni.
Miał na myśli, że to obcy mogą usłyszeć i wezmą to za przestrogę.
— To będzie jeszcze gorzej — odrzekłem.
— Czemuż to?
— Mój koń nie znosi tego, żeby był przywiązany w pobliżu innych. To jego kaprys, którego go nie mogę oduczyć. Muszę go zawsze trzymać zdaleka od innych.
— To zabierz go!
Powstałem.
— Stój! Zostaw tu opończę, ten długi nóż i chustę z turbanu!
— Nacóż to?
— Żebyśmy byli pewni, że wrócisz. Zdejmij i turban!
Ładna historya! Zobaczyliby moją pełną czuprynę i poznaliby, że nie mogę być dobrym muzułmaninem, a tem mniej szeryfem. Dlatego odpowiedziałem z wymuszonym spokojem:
— A tobie co na myśl przychodzi? Czy wolno szeryfowi odkrywać głowę? Jestem znawcą Mukteka el Ebhur[8], Miszkal al Mazabih[9] i sławnych fetavi Alema Ghiri i Hamadana. Wiem dobrze, co wiernym zabronione i miałbym teraz oddawać wiatrom mą duszę, by ją huragany uniosły?
— W takim razie niech zostanie tylko opończa i kordelas. Idź!
Odwiązałem konia i odprowadziłem go nieco dalej. Przywiązałem go tam tylko całkiem lekko i popędziłem z największym pośpiechem przez zarośla i krzaki, to skacząc, to znowu łażąc, aż do zakrętu drogi, gdzie mogłem już zejść na nią niepostrzeżony. Tam wyrwałem kartkę z notatnika i napisałem: „Ajry ajry hazyrlamyn. Osko, Omar jawaszly, Halef bojuk dert nal gitir, ileri iki bin ademler tahminen — jedźcie pojedynczo. Osko i Omar powoli, a Halef największym cwałem, mniej więcej przez dwieście kroków“.
Tę kartkę przytwierdziłem zapomocą kołka i noża. do tuż przy drodze stojącego drzewa tak, że ją zauważyć musiano. Co prawda mogli drogą przejeżdżać inni ludzie i zobaczyć ją także, ale na to już rady nie było. Może zostawiliby kartkę. Zresztą należało się Halefa każdej chwili spodziewać.
Trwało to wszystko kilka minut, poczem popędziłem z powrotem do konia, aby go teraz mocniej przywiązać i uwolnić od spinki. Nie byłem z tem jeszcze gotów, gdy doleciały mnie kroki. Był to jeden ze Skipetarów, który mnie szukał.
— Gdzie ty siedzisz tak długo? — zapytał w tonie surowym.
— Tu przy koniu — odparłem, patrząc na niego jakby stropiony.
— Widzę to, ale czy na to tyle czasu potrzeba?
— Czyż nie jestem swoim panem?
— Nie, teraz już nie; teraz do nas należysz i masz się do nas stosować!
— Czy powiedzieliście mi, jak długo wolno mi bawić?
— Nie pytaj tak głupio, ośle! Zabieraj się tam, gdzie my siedzimy!
— Jeśli mi się spodoba — odpowiedziałem, gdyż zachowanie jego zaczęło mnie drażnić, pomimo że byłem szeryfem.
— Tobie się nic niema podobać, rozumiesz? Jeśli nie pójdziesz zaraz, to ci pomogę!
Przystąpiłem do niego i rzekłem:
— Słuchaj, nie posuwaj się zbyt daleko! Nazywasz mnie osłem. Jeśli nie masz szacunku dla pochodzenia szeryfa, to domagam się go przynajmniej dla mojej osoby. Jeśli mi go zaś odmówisz, to sam go sobie zdobędę.
Tego nie spodziewał się po mnie.
— Coza zuchwalstwo! — zawołał. — Ja mam czuć szacunek dla twojej śmiesznej osoby? Dotknę cię tylko, a upadniesz ze strachu.
Pochwycił mnie za lewą ręką i ścisnął ją tak silnie, że człowiek słabszy odemnie krzyknąłby głośno z pewnością. Ja jednak zaśmiałem mu się spokojnie w oczy i odparłem:
— Musiałbyś chwycić inaczej, ot tak!
Położyłem mu ręką na lewem ramieniu tak, że kciuk wsunął się pod obojczyk, podczas gdy reszta palców oparła się na łopatce. Kto ten chwyt umie, ten potrafi najsilniejszego człowieka powalić na ziemie. Ściągnąłem szybko rękę. On krzyknął i usiłował się wyrwać, ale nie zdołał, gdyż tak go zabolało, że mu się kolana ugięły i obsunął się na ziemię.
Krzyk przywołał drugiego brata.
— Sandar, co się stało? — zapytał przybyły.
— Tanry hakky — na Boga, tego nie pojmuje! — odrzekł zapytany, powstając z ziemi. — Ten człowiek powalił mnie jedną ręką. Złamał mi chyba ramię.
— Powalił? Dlaczego?
— Dlatego, że go zbeształem za to, iż zadługo bawił.
— A do wszystkich dyabłów! Człowiecze, na co ty sobie pozwalasz? Czy mam cię zmiażdżyć?
Porwał mię za pierś i potrząsnął mną. Obrona nie leżała w roli szeryfa, ale dawać się chwytać i sobą potrząsać, to w smak mi nie było. Chwyciłem go także za pierś, pociągnąłem go najpierw ku sobie, a potem tak nagle odepchnąłem na całą długość ramienia, że musiał mnie puścić. Naraz schyliłem się nieco, objąłem rękami całego na wysokość brzucha, podniosłem błyskawicznym ruchem w górę i rzuciłem na ziemię.
Leżał przez chwilę osłupiały z bezmiernego zdumienia, ale zerwał się i wyciągnął za mną obie ręce.
— Czy jeszcze raz? — zapytałem, odstępując wstecz kilka kroków.
Rozgniewałem się. Być może, że moje oczy nabrały teraz innego wyrazu, niż przystało oczom namaszczonego szeryfa, bo Aladży odskoczył, wytrzeszczył na mnie oczy i zawołał:
— Człowiecze, tyś olbrzym!
Pochyliłem głowę i odrzekłem głosem pokornym:
— Tak widocznie napisane w księdze żywota. Ja na to nic nie poradzę.
Obydwaj wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Wiesz co, Bybar, ten gap nie przeczuwa nawet, jakie ma siły — rzekł Sandar.
Bybar jednak przypatrywał mi się z niedowierzaniem od czoła aż do pantofli i odrzekł:
— To nietylko siła olbrzymia; on ma także wprawę. Ten chwyt można naśladować tylko po długiem ćwiczeniu. Szeryfie, gdzieś ty się tego nauczył?
— U wyjących derwiszów w Stambule. Biliśmy się w wolnych godzinach.
— Ach, tak! Przypuszczałem już, że jesteś całkiem ktoś inny niż ten, za którego się podajesz. To twoje szczęście, gdyż jeślibyś chciał nas oszukać, życie twoje nie byłoby warte więcej od życia muchy w ptasim dzióbie. Nie usiądziesz teraz obok nas, lecz między nami. Musimy się z tobą ostrożnie obchodzić.
Wróciliśmy na miejsce, poczem wzięli mnie między siebie. Zbudziło się w nich podejrzenie. Położenie moje pogorszyło się znacznie, lecz nie lękałem się mimoto, gdyż dzięki rewolwerom miałem nad nimi przewagę.
Nie rozmawialiśmy wcale. Obaj bohaterowie gościńca uważali widocznie milczenie za najbardziej wskazane. Mnie to było oczywiście na rękę. Jeśli się obawiałem, to o towarzyszy, nie o siebie. Może nie spostrzegli mej kartki, a może zerwali ją przejeżdżający przed nimi, lub jaki inny przypadek. Musiałem czekać w spokoju.
Nie należy to jednak do przyjemności znaleźć się pomiędzy dwoma silnymi jak niedźwiedzie i uzbrojonymi od czuba do pięty rozbójnikami. Że w Turcyi może być mnóstwo takich ludzi, to łatwo zrozumieć; wynika to z charakteru tamecznych stosunków. Wszakże dzisiaj się czyta niemal w każdym numerze pierwszej lepszej gazety o gwałtowych przekroczeniach granicy, o rabunkach i grabieżach. Nie tak dawno jeszcze wydał rząd okólnik, w którym nakazuje, żeby sędziowie już raz ostatecznie sądzili wedle ustawy. Znany i „potężny“ basza wysyła do Porty groźbę, że ustąpi, jeśli nie będzie mu wolno karać rozwielmożniających się w jego okręgu rabunków. Czy jest w tem co dziwnego, że podróżny w tym kraju sam sobie prawa szuka, nie mogąc znaleźć go nigdzie? Czyż to nie zrozumiałe, że wynurzają się co raz nowe bandy, zaledwie jedne rozbito? Spokojny mieszkaniec musi trzymać stronę tych ludzi. Oni są prawdziwymi panami i rządzą okrutnie.
Siedzieliśmy już tak długo, że mi cierpliwości zaczynało brakować, gdy w tem usłyszeliśmy z prawej strony jakiś hałas.
— Słuchać! Ktoś się zbliża — rzekł Sandar i po chwycił za topór. — Może to oni!
— Nie, to jeden jeździec — odrzekł brat. — O, skręca tam z za rogu drogi.
Oglądnąłem się i ujrzałem ku mej radości Omara, jadącego samotnie. Zauważyli więc moją kartkę i przeczytali.
Nadjechał powoli z głową spuszczoną, jakby pogrążony w zadumie. Nie spoglądał na prawo, ani na lewo.
— Spróbujemy? — zapytał Bybar, wskazując na strzelbę.
— Nie — odrzekł Sandar. — On nic niema, widać to po nim.
Nie wstydzili się wcale mówić w mojej obecności o swojem rzemiośle.
Omar przejechał, nie spojrzawszy w górę. Poznał, że to najlepsze.
W pewien czas rzekł Sandar:
— O, znowu jeden!
— Także taki bez niczego!
— Ale czyż wszystkich przepuścimy?
— Teraz tak. Zważ, że usłyszą nasze wystrzały.
— Wszak Skipetarzy tutaj ukryci — wtrąciłem naiwnie. — Poznają, że tu jesteśmy, by im przeszkodzić w napadzie.
— Głupiec! — zaśmiał się do mnie Sandar.
Teraz przejeżdżał Osko. Udał także człowieka, nie troszczącego się o nic. Wygląd jego zewnętrzny nie świadczył wcale o bogactwie i dlatego przejechał szczęśliwie.
Teraz miał Halef nadjechać. Co do niego miałem powód do obaw. Mogli strzelić do niego, aby zabrać wspaniałego ogiera. Nie dopuściłbym wprawdzie do tego i prędzej poczęstowałbym kulą każdego z nich, ale lepiej było tego uniknąć. To też usiłowałem odwrócić ich uwagę. Śledziłem ukradkiem, lecz pilnie, załom drogi, z poza którego miał się Halef wychylić. Wtem ujrzałem go wybiegającego. Oni nie zauważyli go jeszcze, kiedy powstałem.
— Dokąd? — spytał mnie Sandar szorstko.
— Do mego konia. Czy nie słyszysz, że się znów niepokoi?
— Niech szejtan porwie twego konia! Zostaniesz tu!
— Ty nie masz prawa rozkazywać mnie — odrzekłem ostro i udałem, że się do odejścia zabieram. Na to Skipetar zerwał się i pochwycił mnie za rękę.
— Zostań, bo ci dam...
Przerwał mu okrzyk Bybara, który spojrzał najpierw na nas, a teraz dostrzegł Halefa.
— Jik girilti — Do miliona piorunów! — zawołał. — Co to za koń! To obcy, to niezawodnie on!
— Nie; jeździec za mały.
— Ale kary, to Arab pełnej krwi; prawdziwa, czysta krew! O Allah! On leci jak wiatr!
Rzeczywiście miał słuszność. Ogierowi memu było na imię Rih, to znaczy wiatr. Setki razy leciałem na jego grzbiecie z wiatrem w zawody, ale nie widziałem dotychczas, jak świetnie ten koń wygląda w cwale zdaleka.
Brzuch prawie ziemi dotykał, a nóg niepodobna było rozróżnić. Grzywa owiewała twarz jeźdźca, a ogon sterczał poziomo jak ster. Mimoto była to tylko zabawa Riha. Gdybym ja siedział na siodle, leciałby jeszcze inaczej, a cóż dopiero gdybym go „tajemnicą“ nakłonił do śmiertelnego pośpiechu!
Mój dzielny Halef stał w strzemionach, pochylony mocno naprzód. Jego strzelba i moje obydwie wisiały mu przez plecy. Do siodła przywiązany był mój kaftan i długie buty z cholewami. Jego własny kaftan powiewał za nim, unoszony prądem powietrza, spowodowanym niezrównanym pędem karego. Jechał znakomicie, wspaniale. Droga, usiana większymi i mniejszymi złomami skał, przedstawiała ogromne trudności dla takiej gonitwy. Przy jednym fałszywym kroku mogli jeździec i koń karki pokręcić. Ale mój Rih nigdy jeszcze nie stanął fałszywie. Bystrość wzroku, oraz elastyczność i lekkość nóg dokazały i teraz swego w sposób zachwycający. Gdyby tu był obecny dyrektor jakiej dworskiej stajni, kto wie, ileby ofiarował za tego szlachetnego, wolnego od wszelkich błędów, ogiera!
A ile czasu ubiegło, zanim koń i jeździec dostali się od rogu do nas? Szło to tak szybko, że nie było czasu o tem pomyśleć. Zaledwie ujrzałem Halefa i zamieniłem kilka słów z Sandarem, Halef był już tu i leciał, jakby siedział na strzale, przez parów.
— Mierz do niego! Zestrzel go z siodła! — wołał Sandar, porywając swą strzelbą.
Bybar przyłożył także swoją do twarzy. Ale kary przeleciał tak szybko, że nie było czasu wymierzyć. Ja także nie miałem czasu przeszkodzić strzałom. Huknęły, ale jakże daleko za Halefem przeleciały kule ponad drogą.
— Za nim! wrzasnął Sandar, od zmysłów odchodząc n a myśl, że może mu ujść kosztowna zdobycz. — Tam z przodu już się las kończy i możemy mierzyć swobodnie.
Zbiegł po pochyłości, skacząc z kamienia na kamień, a brat za nim, tak samo jak on podniecony. Teraz byłbym miał czas ratować siebie. Ale tak stać się nie mogło. O Halefa już się nie bałem — a jednak także o niego. Można było przypuścić, że ci trzej po dwu tysiącach kroków mniej więcej, jeśli się nie zatrzymają, to zwolnią i dalej stępa pojadą. W ten sposób mogli ich Skipetarzy doścignąć i powystrzelać. Rozbójnicy nie mieli wprawdzie więcej kul w pojedynkach, ale mogli je nabić czem rychlej. Musiałem ich więc powstrzymać.
Jednym potężnym skokiem dostałem się do srokaczy i rozpętałem je w mgnieniu oka. Wyjąłem harap zza pasa i zacząłem je nim okładać. Stanęły dęba i pognały w zarośla, gdzie co prawda nie mogły zajść zbyt daleko, bo musiały cuglami zaczepić.
Poskoczyłem znów naprzód i krzyknąłem na Skipetarów:
— Sandar, Bybar, stójcie, stójcie! Srokacze się pozrywały.
To poskutkowało — wstrzymali się. Nie chcieli przecież utracić swoich przepysznych koni.
— Przywiąż je napowrót! — zawołał Sandar.
— Kiedy uciekły.
— Piekło i dyabli! Dokąd?
— Czy ja wiem? Sam je zapytaj!
— O ty głupcze!
Przybiegli z powrotem. Ja nie śpieszyłbym się tak na ich miejscu i starałbym się dostać karego. Srokaczy byliby przecież nie stracili. Weszli po zboczu, przezywając mnie na całe gardło. Sandar wszedł pierwszy. Jedno szybkie spojrzenie przekonało go, że koni niema istotnie. Rzucił się na mnie z krzykiem.
— Psie! Czemu ich nie trzymałeś?
— Patrzałem nie na konie, lecz na jeźdźca, tak samo, jak wy.
— Ale mogłeś uważać!
— Zlękły się waszych strzałów. Dlaczego strzelacie do ludzi, którzy nie uczynili wam nic złego? Zresztą konie należały do was, nie do mnie. Nie jestem waszym parobkiem i nie mam na nic uważać!
— Ty śmiesz to nam mówić? Masz za to!
Trzymając strzelbę w prawej ręce, złożył lewą w pięść i zamierzył się, by mnie uderzyć. Podniosłem rękę, aby cios odeprzeć, nie zauważyłem jednak leżącego za mną kamienia i runąłem na ziemię.
Skipetar podniósł kolbę i zadał mi nią w piersi cios, którego dobrze odparować nie mogłem. Straciłem oddech na chwilę, lecz w mgnieniu oka zerwałem się, pochwyciłem oburącz Skipetara za pas, podniosłem w górę i rzuciłem nim o pień stojącego o kilka łokci drzewa tak, że legł pod niem bez ruchu.
W tem pochwycono mnie z tyłu.
— Odpokutujesz to, łajdaku! — zawołał Bybar, który nadszedł tymczasem. Chwycił mnie wpół i chciał podnieść, ale to nikomu jeszcze się nie udało. Rozkraczyłem się, ściągnąłem plecy i zaczerpnąłem głęboko powietrza, by się jak najcięższym uczynić. W tem poczułem w lewej kostce dotkliwe kłucie. Noga wypowiedziała mi posłuszeństwo; widocznie uszkodziłem ją w upadku.
Stojący za mną Skipetar wytężał wszystkie siły, aby mnie podnieść. Sapał z wysiłku i gniewu. Brat jego leżał nieprzytomny na ziemi. Uważał go może za nieżywego i godził teraz na moje życie. Poczułem, że nie oprą się samą sztywnością. Należało się koniecznie uwolnić z uścisku. Dobyłem noża i zadałem przeciwnikowi pchnięcie w rękę.
Puścił mnie i ryknął z wściekłości i bólu:
— Kłujesz? Więc strzelam!
Rozumie się, że odwróciłem się natychmiast. Widziałem, że wyrwał pistolet z za pasa. Zgrzytnęły kurki. Mogłem go jeszcze rewolwerem uprzedzić, ale nie chciałem go zabić. Gdy podniósł broń, uderzyłem w nią w chwili, kiedy z jednej lufy wypalił. Strzał chybił, a w tej samej chwili dostał mój przeciwnik taki cios od dołu w twarz i przez nos, że mu głowa opadła na plecy. Jednym chwytem wyrwałem mu z ręki pistolet i odrzuciłem daleko.
Przez kilka chwil trzymał ręce na nosie i na ustach, raniony w jedno i drugie. Potem krzyknął przeraźliwie i rzucił się na mnie. Ja jednak pochyliłem się, podbiegłem pod niego, porwałem go za nogi w kostkach tak silnie, że wydało mi się, jakoby moje palce wpiły mu się w ciało i rzuciłem go poza siebie. Obróciwszy się szybko, runąłem na leżącego i aby mu nie dać ochłonąć, palnąłem go w skroń tak mocno, że po długim gasnącym oddechu zemdlał.
Stało się, czego nie uważałem za możliwe: oto nie uległem w walce z Aladżymi. Widząc przed sobą olbrzymie ich ciała, zaledwie wierzyłem w ten wynik. Każdy z nich był pewnie odemnie silniejszy, ale ja byłem zręczniejszy i znałem chwyty, których co prawda nie nauczyłem się od wyjących derwiszów.
Zbadałem teraz obydwu. Nie zginęli; nie ulegało wątpliwości, że niebawem przyjdą do siebie, dlatego należało się wycofać. Aby ich jednak zrobić jeszcze na pewien czas nieszkodliwymi, zabrałem im worki z prochem i pogruchotałem im strzelby.
Przy tej czynności uczułem wyraźnie, że nogę mam chorą. O ile przedtem udawałem kulawego, poszedłem kulejąc teraz z konieczności do konia, wdziawszy poprzednio „modlitewne pantofle“, które mi się podczas walki z nóg pozsuwały. Odwiązałem konia, sprowadziłem go w odpowiedniem miejscu na drogę, gdzie już mogłem go dosiąść. Ból w nodze zwiększył się przez chodzenie.
Gdy ruszyłem z miejsca na koniu, odetchnąłem swobodniej. Uszedłem razem z towarzyszami wielkiego niebezpieczeństwa. Miałem to do zawdzięczenia Nebatii. Gdybym był miał pewnego posłańca, odebrałbym był Aladżym zrabowane pieniądze i odesłałbym je biednej kobiecie. Tak jednak musiałem je im zostawić. Nie było innego uprawnionego ich właściciela. A oddać to władzy? Pod tym względem poczyniłem w Ostromdży zbyt smutne doświadczenia. Z przyjemnością tylko myślałem o tem, co zrobią Aladży, gdy się dowiedzą, kto był owym głupim szeryfem.
Po chwili jazdy las się skończył. Droga prowadziła doliną rzeki i po prawym jej brzegu. W niezbyt wielkiem oddaleniu ujrzałem Halefa, Oskę i Omara. Poznali mnie natychmiast i zaczęli wydawać okrzyki radości. Trąciłem konia nie ostrogami, lecz pantoflami i pocwałowałem ku nim.
— O, zihdi, jak obawialiśmy się o ciebie! — zawołał Halef. — Gdzie ty siedziałeś?
— Tam w lesie, skąd teraz, jak widzicie, przybywam.
— Pomyśleliśmy to sobie zaraz, przeczytawszy twą kartkę.
— Zabraliście ją ze sobą?
— Zdjęliśmy, ale przymocowaliśmy napowrót.
— Czemu?
— Dla uciechy. Wyobrażam sobie gniew tych drabów, gdy potem spostrzegą, jak wzięliśmy się do wystrychnięcia ich na dudków. A może to nie było dobre?
— Błędem to nie jest. W każdym razie znajdą tę kartkę i będą się porządnie złościć, zwłaszcza, gdy się dowiedzą, że ten, na którego się zamierzyli, był z nimi przez kilka godzin.
— Jakto? Ty byłeś z nimi?
— Rozmawiałem z nimi, pisałem, a nawet walczyłem, a teraz leżą oni w lesie nieprzytomni.
— Zihdi, w takim razie wracajmy do nich czemprędzej, żebym i ja ich wziął na słóweczko.
— To zbyteczne. Już odemnie dość usłyszeli. Przemawiałem do nich pięścią.
— Opowiedz nam to prędko! — Zaraz, ale możemy przytem jechać.
— Więc chodź dosiąść Riha.
— Nie, pozostań ty na nim. Pojedziesz aż do Radowicz w nagrodę za to, że tak świetnie na nim przedtem jechałeś.
— Czy mnie widziałeś?
— Bardzo dobrze. Przejechałeś koło nas całkiem blizko.
— I dobrze siedziałem w siodle?
— Pysznie! Jeszcze lepiej odemnie.
— Słuchaj, zihdi, to kpiny! Nie wolno ci sprawiać mi takiej przykrości.
— No, to powiem ci, że się tobą poprostu ucieszyłem. A czy słyszałeś, że strzelano do ciebie? Chcieli cię zdmuchnąć z konia, by go sobie przywłaszczyć.
Na to zatrzymał Halef konia i powiedział:
— Będziemy przecież musieli wrócić do lasu, zihdi. Muszę tym drabom podziękować za obie kule. Dam im pokosztować harapa tak, że skóra ich wyglądać będzie jak chorągiew, która sto bitew przebyła!
— No! Chodźno tu, mały! Ci Aladży nie pozwalają ze sobą żartować. To prawdziwe olbrzymy; zgnietliby cię w dwóch palcach.
— Chciałbym być przy tem! Skoro jednak sądzisz, że lepiej za nimi nie chodzić, to ci będę posłuszny. Może wejdą mi jeszcze w drogę, a wówczas pokażę im, jak dziadek jada sałatę!
W dalszej drodze opowiedziałem towarzyszom o mem spotkaniu ze Skipetarami. Przysłuchiwali się oczywiście z największem zajęciem. Gdy skończyłem, rzekł Halef:
— Czy sądzisz, panie, że ten miły bokadżi Toma znajduje się jeszcze przed nami w Radowicz?
— Z pewnością, bo bylibyśmy go spotkali.
— Czy nie należałoby go wyszukać? Chciałbym za jego postępowanie złożyć mu odpowiednie podziękowanie. Czy mają potem o mnie mówić, że nie znam przepisów grzeczności?
— Ten zarzut ciebie nie spotka. Mogę ci wystawić świadectwo, że już w innych wypadkach np. z kawasem Selimem i kodżą baszą z Ostromdży byłeś bardzo uprzejmy i że ci ludzie dostatecznie zapoznali się z twoim harapem.
— Więc nie będziemy go szukać, zihdi?
— Nie, ale gdy go spotkamy, udamy, że go wcale nie znamy.
— Zihdi, to się nie zgadza z mojem łagodnem usposobieniem. Powiedz mi przynajmniej, jak długo zabawimy w Radowicz.
— Tego nie wiem dobrze niestety. Lepiejby było przejechać przez tę miejscowość bez zwłoki, ale ja muszę tam zbadać nogę. Może leczenie wymagać będzie pozostania. Wywichnąłem ją sobie prawdopodobnie przy upadku i trzeba będzie opatrunku.
— Jeśli tak, zihdi, to niech mi ten zacny posłaniec w ręce nie wpadnie, bo zrobię mu opatrunek na plecy, który popamięta na całe życie. Byli zresztą inni jeszcze ludzie w Ostromdży, którym dałbym to chętnie.
— Kto taki?
— Ci dwaj bracia, którzy nas ścigali i mieli oznajmić przybycie nasze w ruinie.
— Którzy się zakwaterowali u Ibareka?
— Z pewnością przespali pijaństwo prędzej, niż nam się zdawało, gdyż zaledwie odjechałeś, przybyli.
— Gdzie ich widziałeś?
— Gdzie? W tym samym konaku, w którym my byliśmy także. Nie mieli pojęcia o tem, co się stało i pojechali zaraz do ruiny. Zastawszy tam tylko pogorzelisko, wrócili do konaku, by się dowiedzieć. Możesz sobie wyobrazić ich miny na wieść o tem, co zaszło owego dnia.
— Czy ty z nimi mówiłeś?
— Nie. Zaprowadzili konie do stajni i zniknęli. Nie powrócili też przed naszym odjazdem.
Hm! Może otrzymali jakie wiadomości. Czy też zobaczymy ich jeszcze kiedy?





  1. Dziesięć tysięcy i jedno lekarstwo.
  2. Słońce uzdrowienia.
  3. Plaster na żołądek.
  4. Bizmut.
  5. Także rodzaj bizmutu.
  6. Ozdoba kobiecości.
  7. Święta księga — biblia.
  8. Spływ mórz t. j. słynny kodeks.
  9. Teologiczny komentarz w 24 księgach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.