Skarb w Srebrnem Jeziorze/Część I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Skarb w Srebrnem Jeziorze
Podtytuł Powieść z Dzikiego Zachodu
Wydawca Sp. Wyd. „ORIENT” R. D. Z.
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Druk. „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Schatz im Silbersee
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KAROL MAY


SKARB w SREBRNEM
JEZIORZE
CZĘŚĆ I
POWIEŚĆ z DZIKIEGO ZACHODU
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA





SPIS ROZDZIAŁÓW:
 
str.
2. 
 38



I
CZARNA PANTERA.

Około południa bardzo gorącego dnia czerwcowego „Dogfish“, jeden z największych parowców osobowo — pocztowych na Arkanzas, rozbijał swemi potężnemi kołami fale rzeki. Wczesnym rankiem opuścił on Little Rock, a wkrótce miał dotrzeć do Lewisburga, aby tam przybić do brzegu.
Upał spędził garstkę zamożniejszych pasażerów do kabin i kajut, większość natomiast podróżnych pokładowych leżała poza beczkami, pakami i innemi pakunkami, które użyczały im skąpego cienia. Dla tych pasażerów kapitan kazał urządzić pod rozpiętem płótnem „bed — and — board”, na którym stały wszelkiego rodzaju szklanki i flaszki, a ostra ich zawartość przeznaczona była naturalnie nie dla zbyt delikatnych języków i podniebień. Za szynkwasem siedział kelner z zamkniętemi oczami i, wyczerpany upałem, kiwał głową, a ilekroć podniósł powieki, z poza warg jego wychodziło przekleństwo albo jakieś dosadne słowo. Ta jego niechęć zwracała się ku grupie około dwudziestu mężczyzn, którzy, siedząc na ziemi przy stole, podawali sobie z rąk do rąk kubek z kośćmi. Grano o tak zw. „drink”, to znaczy, że przegrywający musiał po skończeniu partji zapłacić każdemu z partnerów szklankę wódki; to ostatnie właśnie było przyczyną niechęci kelnera, budzonego ciągle z drzemki. Ludzie ci nie spotkali się z pewnością dopiero tutaj na pokładzie steamera, gdyż zachowali się bardzo poufale względem siebie i było widocznem z ich przypadkowych wynurzeń, że znali się dokładnie. Mimo tej powszechnej poufałości jeden wśród nich cieszył się pewnego rodzaju uszanowaniem. Nazywano go kornelem, co jest zwykłem przekształceniem słowa colonel, pułkownik.
Był to człowiek długi i chudy; jego, gładko wygoloną, ostro i kanciasto zarysowaną twarz okalała ruda, szczecinowata broda; krótko ostrzyżone włosy były także ryże, jak to można było widzieć, gdyż stary, zużyty kapelusz filcowy zesunął się daleko na kark. Ubranie jego składało się z ciężkich butów skórzanych, podbitych gwoździami, ze spodni nankinowych i krótkiej bluzy z tejże materji. Kamizelki nie miał, a zamiast niej nosił pomiętą i brudną koszulę, której kołnierz, nie przytrzymywany chustką, był szeroko otwarty i ukazywał nagie, spalone od słońca piersi. Dookoła bioder miał owinięty czerwony szal, z poza którego wyglądała rękojeść noża i głownie dwu pistoletów. Obok leżał prawie nowy karabin i torba skórzana, zaopatrzona we dwa rzemienie, przy których pomocy nosił ją na plecach.
Inni mężczyźni ubrani byli w podobny sposób, niestarannie i równie brudno, ale zato również bardzo dobrze uzbrojeni. Nie było wśród nich ani jednego, któryby na pierwszy rzut oka mógł wzbudzić zaufanie. Grali namiętnie, a toczyli przytem rozmowę w tak grubych wyrazach, że choć trochę porządniejszy człowiek nie zatrzymałby się przy nich ani na chwilę. W każdym razie łyknęli już niejeden „drink“, gdyż twarze ich były rozgorączkowane nietylko od słońca; także wódka roztaczała nad nimi swą władzę.
Kapitan opuścił mostek i udał się na tylny pokład do sternika, aby mu udzielić kilku niezbędnych wskazówek. Kiedy to uczynił, odezwał się ten ostatni:
— Co pan sądzi, kapitanie, o tych drabach, którzy tam na przodzie siedzą przy kościach? Zdaje mi się, że należą oni do tego rodzaju ludzi, których nie widzi się chętnie na pokładzie.
— Tak i ja myślę, — odparł zapytany. — Podali się wprawdzie za „harvesterów“[1], udających się na Zachód, by się nająć do pracy na farmach, ale nie chciałbym być tym, u którego pytaliby o pracę.
— Well, sir. Ja nawet uważam ich za rzeczywistych trampów[2]. Może przynajmniej tu na pokładzie zachowają się spokojnie.
— Nie radziłbym im uprzykrzać się nam więcej, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Mamy na pokładzie dosyć rąk, by ich wszystkich wrzucić do starej, błogosławionej Arkanzas. Zresztą przygotujcie się do lądowania, bo w ciągu dziesięciu minut zobaczymy Lewisburg.
Kapitan wrócił na swój mostek, by wydać zwykłe rozkazy przy lądowaniu. Wkrótce ukazały się domy wspomnianej miejscowości, którą okręt pozdrowił przeciągłym świstem syreny. Z przystani dano znak, że steamer ma zabrać pakunki i pasażerów. Podróżni, znajdujący się dotąd pod pokładem, wyszli, aby zażyć choć tej krótkiej przerwy w nudnej podróży.
Jednakże widok, jaki im się ukazał, nie był bardzo zajmujący. Lewisburg nie miał wówczas jeszcze tego znaczenia, co dzisiaj. W przystani stało tylko trochę próżniaków, do zabrania leżało kilka pak i pakunków, a nowych pasażerów, którzy weszli na pokład, nie było więcej, jak trzech.
Jeden z nich był białym o wysokiej i nadzwyczaj silnej postaci. Nosił tak gęstą i ciemną brodę, że widać było z poza niej tylko oczy, nos i górną część policzków. Na głowie miał starą czapkę bobrową, która w ciągu lat stała się prawie nagą — określić jej dawny kształt było niemożliwością — najprawdopodobniej przeszła już wszelkie możliwe formy. Ubranie tego człowieka składało się ze spodni i bluzy z mocnego, szarego płótna. Za szerokim pasem tkwiły dwa rewolwery, nóż i kilka niezbędnych dla westmana drobiazgów; pozatem miał ciężką dubeltówkę, do której łożyska przywiązany był długi topór.
Kiedy zapłacił należność za przejazd, rzucił badawczo okiem po pokładzie. Porządnie odziani pasażerowie kajutowi zdawali się go nie obchodzić. Spojrzenie jego padało na resztę, która wstała od gry, by przyjrzeć się wchodzącym na pokład; przesuwając wzrok na każdego z osobna, ujrzał kornela: wtedy szybko odwrócił oczy, jak gdyby go zupełnie nie zauważył; podciągając jednak na mocne uda cholewy wysokich butów, mruczał cicho do siebie:
— Behold! Jeśli to nie jest czerwony Brinkley, to niech mię uwędzą i pożrą razem z łupiną! Widocznie nie zna mnie!
Ten, o którym myślał, ździwił się również jego widokiem i zwrócił się cicho do swych towarzyszy:
— Spojrzyjcie tylko na tego czarnego draba! Czy zna go który z was?
Na pytanie odpowiedziano przecząco.
— Hm, musiałem go już kiedyś widzieć i to wśród okoliczności dla mnie nie bardzo przyjemnych. Plącze mi się jakieś niejasne wspomnienie o tem.
— To i on musiałby cię też znać, — odparł jeden. — Tymczasem spojrzał na nas, a ciebie przytem zupełnie nie zauważył.
— Hm! Może jeszcze wpadnę na to, albo lepiej zapytam go o nazwisko. Gdy je usłyszę, będę zaraz wiedział, na czem stoję. Zróbmy więc z nim „drink“?
— Jeśli tylko zechce!
— Nie? To byłoby haniebną obrazą, jak wiecie. Ten, komu odmówią „drinku“, ma w tym kraju prawo odpowiedzieć nożem lub rewolwerem, a jeśli zakłuje obrażającego, nie zapyta o to ani pies kulawy.
— Ależ czarny nie wygląda na to, by go można było zmusić do tego, co mu nie będzie miłem.
— Pshaw! Załóżmy się!
— Dobrze! Zakład, zakład! — rozległo się wokół. — Przegrywający płaci każdemu trzy szklanki.
— Zgadzam się! — oświadczył kornel.
— Ja też — odpowiedział drugi. — Ale musi być sposobność rewanżu. Trzy zakłady i trzy drinki.
— Z kim?
— Najpierw z czarnym, którego, jak utrzymujesz, znasz, ale nie wiesz kim jest. Potem z jednym z tych gentlemanów, którzy gapią się na brzeg. Weźmy tego wielkiego draba, który wygląda przy nich, jak olbrzym między karłami. A wreszcie z tym czerwonym Indjaninem, który przyszedł na pokład ze synkiem. A może się go boisz?
Odpowiedzią był ogólny śmiech, a kornel odparł pogardliwym tonem:
— Ja boję się tego czerwonego błazna? Pshaw! A może także tego olbrzyma, przeciw któremu mię podszczuwasz? All devils! ten człowiek musi być silny! Ale właśnie tacy giganci mają zwykle najmniej odwagi, a ten jest tak dobrze i pięknie ubrany, że z pewnością umie się obracać tylko w salonie, a nie wśród ludzi naszego pokroju. A więc, przyjmuję zakład. Drink z trzech szklanek z każdym z nich. A teraz do dzieła!
Ostatnie trzy zdania wypowiedział tak głośno, że musieli go słyszeć wszyscy podróżni. Każdy amerykanin i każdy westman zna znaczenie słowa „drink“, zwłaszcza gdy zostanie wypowiedziane tak głośno i groźnie, jak to tu miało miejsce. Dlatego oczy wszystkich zwróciły się na kornela. Widziano, że jest już na pół pijany tak, jak i jego towarzysze, a mimo to nikt nie odchodził, ponieważ każdy oczekiwał ciekawej sceny. Kornel kazał napełnić szklanki, wziął swoją do ręki, podszedł do czarnego i rzekł:
— Good day, sir! Chciałbym wam ofiarować tę szklankę brandy. Uważam was naturalnie za gentlemana, bo pijam tylko z ludźmi rzeczywiście szlachetnymi; spodziewam się, że wypróżnicie tę szklankę za moje zdrowie!
Broda zagadniętego zrazu rozszerzyła się, a potem ściągnęła, z czego można było wnosić, że przez twarz jego przebiegł uśmiech zadowolenia.
— Well, — odpowiedział. — Nie jestem od tego; mogę uczynić wam tę przyjemność, ale chciałbym przedtem wiedzieć, kto mi wyświadcza ten nieoczekiwany zaszczyt.
— Zupełnie słusznie, sir! Powinno się wiedzieć, z kim się pije. Nazywam się Brinkley, kornel Brinkley, jeśli wam się podoba. A wy?
— Moje nazwisko jest Grosser, Tomasz Grosser, jeśli nie macie nic przeciw temu. A więc za wasze zdrowie, kornelu!
Wypróżnił szklankę, przyczem wypili i inni, i zwrócił ją „pułkownikowi“. Ten poczuł się zwycięzcą, obejrzał go w sposób prawie obrażający od stóp do głowy i zapytał:
— Zdaje mi się, że to jest nazwisko niemieckie. Jesteście więc przeklętym dutchmanem, hę?
— Nie, lecz germanem, sir, — odpowiedział Niemiec, w sposób bardzo uprzejmy, nie dając się wyprowadzić z równowagi tem grubijaństwem. — Swego przeklętego dutchmana musicie skierować pod innym adresem; wobec mnie to jest nie na miejscu. A więc dziękuję za drink i z tem hallo!
Obrócił się energicznie na obcasie i odszedł szybko, mówiąc do siebie po cichu:
— A więc rzeczywiście Brinkley! I nazywa się teraz Kornelem! Ten drab knuje coś niedobrego. Muszę mieć oczy otwarte.
Brinkley wygrał wprawdzie pierwszą część zakładu, lecz nie wyglądał przytem bardzo na zwycięzcę; mina jego zmieniła się teraz, a wskazywała na to, że się złości. Spodziewał się, że Grosser będzie się wzbraniał wypić i da się zmusić do tego tylko groźbą; ten jednak był mądrzejszym: najpierw wypił, a potem powiedział zupełnie otwarcie, że jest za mądry, by dawać powód do zwady. To gryzło kornela. Napełniwszy jednak szklankę, zbliżył się do drugiej ofiary, Indjanina.
Wraz z Grosserem weszło mianowicie na pokład dwu Indjan. Jeden starszy, drugi młodszy, liczący może piętnaście lat. Uderzające podobieństwo ich twarzy kazało się domyślać, że są to ojciec i syn. Byli tak jednakowo ubrani i uzbrojeni, że syn wydawał się odmłodzonym portretem ojca.
Odzież ich składała się ze skórzanych legginów, ozdobionych po bokach frędzlami, i żółtych mokassynów. Koszuli czy bluzy myśliwskiej widać nie było, gdyż ciało od ramion nosili okryte pstremi i lśniącemi kocami zuni, z tego gatunku, które kosztują często ponad sześćdziesiąt dolarów za sztukę. Czarne włosy, gładko zaczesane w tył, opadały na barki, nadając im kobiecy wygląd. Pełne, okrągłe twarze miały nadzwyczaj dobroduszny wyraz, a powiększało go jeszcze i to, że policzki ich były pomalowane cynobrem na kolor jasno czerwony. Flinty, które trzymali w rękach, wydawały się niewarte razem ani dolara; wogóle wyglądali obaj zupełnie nie niebezpiecznie, a przytem tak osobliwie, że, jak wspomnieliśmy, wywołali śmiech wśród pijących. Odeszli oni nieśmiało na bok, jakby bali się ludzi, i oparli się o szeroką i długą skrzynię z silnego drzewa, wysokości człowieka.
Tam, zdawało się, że na nic nie zwracają uwagi, i, nawet kiedy kornel zbliżył się teraz ku nim, nie podnieśli głów, aż stanął tuż obok i przemówił:
— Gorąco dziś! A może nie, wy czerwoni chłopcy? Na to dobrze robi napój. Weź tu, stary, i wysyp to na język!
Indjanin nie poruszył się i odpowiedział łamanym językiem angielskim:
— Not to drink — nie pić.
— Co, nie chcesz? — wrzasnął właściciel czerwonej brody. — To jest drink, zrozumiano? drink! Odmowa jest dla każdego prawdziwego gentlemana, jakim ja jestem, śmiertelną obrazą, na którą odpowiada się nożem. Jak się nazywasz?
— Nintropan — hauey — odpowiedział zapytany spokojnie i skromnie.
— Do jakiego szczepu należysz?
— Tonkawa.
— Więc do tych łagodnych czerwonych, którzy obawiają się nawet kota? Zrozumiano? Nawet kota, choćby to był nawet najmniejszy kotek! Z tobą nie będę robił żadnych ceregieli. A więc chcesz pić?
— Ja nie pić woda ognista.
Powiedział to, mimo groźby kornela, równie spokojnie, jak przedtem. Ten jednak zamachnął się i wymierzył mu głośny policzek.
— Tu masz nagrodę, czerwony tchórzu! — zawołał. — Nie będę się inaczej mścił, bo taka kanalja stoi dla mnie zbyt nizko.
Zaledwie cios został wymierzony, młody Indjanin sięgnął ręką pod koc, z pewnością po broń, a równocześnie spojrzenie jego pobiegło ku twarzy ojca, co ten uczyni i powie.
Twarz czerwonego stała się zupełnie inną tak, że prawie nie można było jej poznać. Zdawało się, że urósł; oczy mu zabłysły, a przez rysy przebiegł nagle żywy płomień. Lecz równie prędko opadły jego powieki i postać skurczyła się, a twarz przybrała poprzedni wyraz pokory.
— No, cóż na to odpowiesz? — zapytał kornel szyderczo.
— Nintropan — hauey dziękować.
— Czy policzek tak ci przypadł do smaku, że mi za niego dziękujesz? Dobrze, masz jeszcze jeden!
Zamierzył się, lecz ponieważ Indjanin błyskawicznie pochylił głowę, uderzył ręką o pakę, o którą Indsman się opierał; ta wydała głośny, pusty dźwięk. Nagle w środku jednak dało się słyszeć krótkie, ostre mruczenie i parskanie, które prędko przeszło w dziki i straszliwy krzyk, po którym nastąpił tak ogłuszający ryk, iż zdawało się, że okręt drży od tych przeraźliwych dźwięków.
Kornel odskoczył o kilka kroków, wypuścił szklankę i krzyknął przerażony:
— Heavens! Co to? Co za bestja tkwi w tej pace? Ze strachu można umrzeć!
Strach ogarnął także i innych podróżnych i tylko czterech z nich ani nie mrugnęło powieką: czarnobrody, siedzący teraz zupełnie na przodzie przy bugu, ów olbrzymi pan, którego Brinkley chciał zaprosić do trzeciego drinku, i obaj Indjanie. Te cztery osoby musiały mieć wielką moc panowania nad sobą, osiągniętą długiem ćwiczeniem.
Ryk usłyszano także w kajutach i wiele pań zjawiło się na pokładzie wśród strasznego krzyku.
— To nic, ladies i messurs! — zawołał bardzo przyzwoicie odziany pan, który właśnie wyszedł ze swej kabiny. — To tylko panterka, malutka panterka, więcej nic! Bardzo miła Felis panthera, tylko czarna, messurs!
— Co? czarna pantera! — krzyknął mały człowieczek w okularach, po którym widać było, że znał dzikie zwierzęta jedynie z książek zoologicznych. — Czarna pantera jest prawie najniebezpieczniejszem ze wszystkich bydląt, a jest większą i dłuższą od lwa i tygrysa! I morduje z czystej żądzy krwi, a nie tylko z głodu. W jakim ona wieku?
— Ma tylko trzy lata, sir, nie więcej!
— Tylko? I to pan nazywasz „tylko“? — To przecież zupełnie dojrzała! Mój Boże! I taka bestja znajduje się tu na pokładzie! Któż zechce za to odpowiadać?
— Ja sir, ja — odpowiedział elegancki pan, kłaniając się damom i mężczyznom. — Pozwólcie mi, myladies i gentleman, przedstawić się. Jestem Jonatan Boyler, właściciel słynnej menażerji, i przebywam od pewnego czasu z moją trupą w Van Bueren. Ponieważ ta czarna pantera nadeszła dla mnie do Nowego Orleanu, udałem się tam z moim doświadczonym pogromcą zwierząt, aby ją odebrać. Kapitan tego dzielnego statku udzielił mi za wysokiem wynagrodzeniem pozwolenia załadowania tego zwierzęcia, stawiając przytem warunek, by pasażerowie, o ile możności, nie dowiedzieli się, w jakiem znajdują się towarzystwie. Dlatego karmiłem panterę tylko w nocy i dawałem jej zawsze, całe cielę, aby się tak nażarła, by się ruszać nie mogła i cały dzień przespała. Ale jeżeli pięściami bić w skrzynię, to się musi obudzić i wtedy daje się słyszeć także jej głos. Mam nadzieję, że szanowne damy i panowie nie wezmą za złe pobytu na okręcie tej panterki, bo przecież nie sprawia najmniejszej zawady.
— Co, — zakrzyczał mały pan w okularach. — Nie sprawia żadnej zawady? Nie brać za złe? Do wszystkich djabłów! Muszę przyznać, że z takiem żądaniem nie zwracano się do mnie jeszcze nigdy! Ja mam przebywać na tym okręcie z czarną panterą? Niech mnie powieszą, jeśli to uczynię! Albo ona musi iść stąd precz, albo pójdę ja. Wrzućcie tę bestję do wody! Albo wysadźcie klatkę na brzeg!
— Ależ, sir; niema rzeczywiście żadnego niebezpieczeństwa — zapewniał właściciel menażerji. — Przypatrzcie się tylko tej silnej skrzyni i....
— Ach, co tam skrzynia — przerwał człowieczek. — Tę skrzynię potrafię ja rozbić, a cóż dopiero pantera!
— Proszę, pozwólcież mi wyjaśnić, że w pace znajduje się właściwa klatka żelazna, której nawet dziesięć lwów czy panter nie mogłoby rozbić.
— Czy aby naprawdę? Pokażcie nam tę klatkę! Musimy wiedzieć, jak jest, — zawołało dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści głosów.
Właściciel menażerji był Jankesem i pochwycił tę sposobność, by ogólne żądanie obrócić na swą korzyść.
— Bardzo chętnie, bardzo chętnie, — odpowiedział. — Ale, myladies and gentleman, łatwo to zrozumieć, że nie można oglądać klatki, nie widząc pantery; na to nie mogę jednak pozwolić bez pewnego wynagrodzenia. Aby przyjemność tego rzadkiego widowiska podnieść, nakażę karmienie zwierzęcia. Urządzimy trzy miejsca; pierwsze za dolara, drugie za 50, a trzecie za 25 centów. Lecz ponieważ tu znajdują się jedynie ladies i gentlemanowie, więc jestem przekonany, że zgóry możemy wykreślić drugie i trzecie miejsce. A może jest ktoś taki, kto chce płacić tylko pół, a nawet ćwierć dolara?
Nikt naturalnie nie odpowiedział.
— A więc tylko pierwsze miejsca. Proszę, myladies and mylords; dolara od osoby.
Zdjął kapelusz i zbierał dolary, podczas gdy pogromca, którego przywołał, czynił przygotowania do przedstawienia.
Podróżni byli przeważnie jankesami i jako tacy oświadczyli, że zgadzają się zupełnie z tym zwrotem sprawy. Jeśli przedtem większość z nich oburzało, że kapitan zezwolił na transport tak niebezpiecznego zwierzęcia na swym steamerze, to teraz wszystkich pogodziła okoliczność, że to właśnie przyniesie pożądaną rozrywkę w nudnem życiu na statku. Nawet mały uczony przemógł swą obawę i przyglądał się przygotowaniom z wielkiem zaciekawieniem.
— Słuchajcie, chłopcy! — rzekł kornel do swych towarzyszy. — Jeden zakład wygrałem, drugi przegrałem, bo czerwony drab nie wypił. To się znosi. Trzeci zakład zrobimy teraz nie o trzy szklanki brandy, lecz o dolara wstępu, który mamy zapłacić. Czy zgadzacie się?
Towarzysze przyjęli naturalnie tę propozycję, bo olbrzym nie wyglądał na takiego, któryby dał sobie napędzić strachu.
— Dobrze, — zawołał kornel, którego obfite użycie wódki uczyniło pewnym zwycięstwa — uważajcie, jak chętnie i prędko ten goljat będzie pił ze mną.
Kazał napełnić szklankę i zbliżył się do wspomnianego. Kształty tego człowieka musiało się rzeczywiście uważać za olbrzymie. Był jeszcze wyższy i szerszy niż czarnobrody, który nazywał się wielgusem[3], a liczył pewnie lat czterdzieści. Jego gładko wygolona twarz była brunatna od słońca; po męsku piękne rysy miały śmiały zakrój, a siwe oczy ów szczególny, nie dający się opisać, wyraz, którym odznaczają się ludzie, żyjący na wielkich płaszczyznach, gdzie horyzontu nic nie zacieśnia, a więc marynarze, mieszkańcy pustyni i ludzie prerji. Nosił piękny garnitur podróżny, a broni przy nim nie było widać. Obok stał kapitan, który zeszedł z mostku, aby również przyjrzeć się przedstawieniu z panterą.
Teraz przystąpił do nich kornel, stanął szeroko rozkraczony przed swą domniemaną trzecią ofiarą i rzekł:
— Sir, proponuję wam drink. Prawdopodobnie nie będziecie się wzdragać powiedzieć mi, jako prawdziwemu gentlemanowi, kim jesteście.
Zagadnięty rzucił na niego ździwione spojrzenie i odwrócił się, aby ciągnąć dalej rozmowę z kapitanem, przerwaną przez zuchwałego pijaka.
— Pooh! — zawołał kornel — czyście ogłuchli, czy nie chcecie mnie słuchać! Tego drugiego bym nie radził, bo nie znam żartów, gdy mi kto odmówi drinku. Życzliwie radzę wam wziąć sobie przykład z indsmana.
Zaczepiony wzruszył lekko ramionami i zapytał kapitana:
— Czy pan słyszał, co ten chłopczyna do mnie mówił?
— Yes, sir, każde słowo, — przytaknął zapytany.
— Well, a więc jesteście świadkiem, że ja go nie przywołałem.
— Co? — wrzasnął kornel. — Nazywacie mię chłopczyną? A drinku odmawiacie? Czy ma się wam przydarzyć to, co Indjaninowi, któremu ja…
Więcej nie powiedział, bo w tej chwili otrzymał od olbrzyma tak potężny policzek, że padł na ziemię, po której potoczył się daleko, a w końcu nawet zrobił koziołka. Tam leżał przez chwilę, jak martwy, lecz zerwał się szybko, wyciągnął nóż, i, podniósłszy go do ciosu, rzucił się na olbrzyma.
Ten wsadził obie ręce do kieszeni od spodni i stał tak spokojnie, jakby mu nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo i jakby kornela zupełnie nie było. Ostatni ryczał:
— Psie! Mnie policzek? To się płaci krwią i to twoją!
Kapitan chciał się wmieszać, ale olbrzym wstrzymał go energicznem skinieniem głowy, a kiedy kornel zbliżył się do niego na dwa kroki, podniósł prawą nogę i przyjął go takiem kopnięciem w brzuch, że uderzony padł po raz drugi i potoczył się po ziemi.
— A teraz dość, bo inaczej… — zawołał groźnie Goljat.
Lecz kornel zerwał się znowu, zasadził nóż za pas i rycząc z gniewu, wyciągnął jeden z pistoletów, kierując go ku przeciwnikowi; ten jednak wyjął prawą rękę z kieszeni, uzbrojoną w rewolwer.
— Precz z pistoletem! — zawołał, zwracając lufę swej małej broni ku prawej ręce napastnika. Jeden — dwa — trzy cienkie, ale ostre trzaski… kornel krzyknął i wypuścił pistolet.
— Tak chłopcze — rzekł olbrzym. — Nie prędko będziesz znowu wymierzał policzki, gdy kto odmówi pić ze szklanki, w której przedtem umaczałeś twój wielki pysk. A jeżeli chcesz jeszcze teraz wiedzieć, kim jestem, to…
— Do djabła z twojem nazwiskiem! — pienił się kornel. — Nie chcę go słyszeć! Ciebie jednak samego chcę i muszę dostać. Hej, na niego chłopcy, go on!
Teraz dopiero pokazało się, że draby tworzyli prawdziwą bandę, w której wszyscy stawali za jednego. Wyrwali noże z za pasów i rzucili się na olbrzyma; ten jednak wyciągnął nogę, podniósł ramiona i krzyknął:
— Chodźcie, jeśli macie odwagę zadzierać z Old Firehandem!
Dźwięk tego imienia wywołał natychmiastowy skutek; Brinkley, który chwycił znowu za nóż niezranioną lewą ręką, zawołał przerażony:
— Old Firehand! Do wszystkich djabłów, ktoby to pomyślał! Dlaczego nie powiedzieliście tego przedtem!
— Czy tylko nazwisko chroni gentlemana przed waszą niegrzecznością? Zabierajcie się stąd, siadajcie spokojnie w kącie i nie pokazujcie mi się więcej na oczy, bo was wszystkich zdmuchnę!
— Well, pomówimy jeszcze potem!
Kornel odwrócił się i poszedł na przód okrętu, towarzysze za nim, jak obite psy; usiadłszy na boku, zawiązali swemu przywódcy rękę, rozmawiając przytem cicho a żywo i rzucając ku sławnemu myśliwemu spojrzenia, które wprawdzie wcale nie były przyjazne, ale przynajmniej wskazywały, jak wielką mieli przed nim obawę.
Lecz nie tylko na nich wywarło to znane nazwisko wrażenie. Wśród pasażerów nie było z pewnością ani jednego, któryby nie słyszał już o tym odważnym człowieku, którego całe życie złożone było z najniebezpieczniejszych czynów i przygód. Kapitan podał mu rękę i rzekł w tonie najuprzejmiejszym:
— Ależ, sir, to powinienem był wiedzieć! Byłbym wam odstąpił własną kajutę. Na Boga, toż to jest zaszczyt dla „Dogfisha”, że wasze stopy dotknęły jego desek. Dlaczego nazwaliście się inaczej?
— Powiedziałem wam moje prawdziwe nazwisko. „Old Firehandem” nazywają mię westmani, bo ogień z mej strzelby, kierowany moją ręką, przynosi zawsze zgubę.
— Słyszałem, że nigdy nie chybiacie?
— Pshaw! Każdy dobry westman potrafi to tak samo, jak ja. Ale widzicie, jaką korzyść daje znane nazwisko wojenne. Gdyby mego nie wymieniano tak szeroko i daleko, przyszłoby z pewnością do walki.
— I wy musielibyście ulec przemocy.
— Tak sądzicie? — zapytał Old Firehand, a po twarzy jego przebiegł lekki uśmiech. — Jak długo idzie tylko o walkę na noże, nie obawiam się niczego; trzymałbym się z pewnością, aż nadeszliby wasi ludzie.
— Ci w każdym razie nie zawiedliby. Ale, co mam teraz zrobić z tymi łotrami? Jestem panem i sędzią na okręcie. Czy mam ich zakuć w kajdany?
— Nie.
— A może mam ich wysadzić na brzeg?
— I to nie. Chyba nie chcecie po raz ostatni odbywać podróży na waszym steamerze?
— O tem ani myślę! Mam nadzieję, że jeszcze przez wiele lat będę płynął w dół i w górę starej Arkanzas.
— Dobrze! A zatem strzeżcie się narazić na zemstę tych ludzi! Są oni w stanie usadowić się gdziebądź na brzegu i wypłatać wam figla, który kosztowałby was nie tylko statek, ale i życie.
Teraz dopiero spostrzegł Old Firehand czarnobrodego, który się zbliżył i stanął w pobliżu, utkwiwszy w myśliwym wzrok, wyrażający jakieś skromne życzenie.
Old Firehand przystąpił do niego i zapytał:
— Czy chcecie ze mną mówić, sir? Czy mogę wyświadczyć wam jaką przysługę?
— Bardzo wielką — odrzekł Niemiec. — Pozwólcie mi uścisnąć waszą rękę. sir! To wszystko, o co was proszę. Potem zadowolony odejdę i nie będę się wam więcej naprzykrzał, tę zaś godzinę będę wspominał z radością przez całe życie.
Widać było po jego otwartem spojrzeniu i po tonie, że te słowa pochodziły rzeczywiście z serca, Old Firehand wyciągnął do niego rękę i zapytał:
— Czy daleko jedziecie?
— Tym okrętem? Tylko do portu Gibson, a potem dalej łódką. Obawiam się, że wy, nieustraszony, weźmiecie mię za tchórza, ponieważ przedtem przyjąłem drink od tego tak zwanego „kornela“.
— O nie! Mogę was tylko pochwalić, że byliście tak rozważni. Chociaż, kiedy potem uderzył Indjanina, postanowiłem dać mu ostrą nauczkę.
— Prawdopodobnie posłuży mu ona za przestrogę, a wreszcie jeśliście mu dokładnie przestrzelili palce, to skończył już swoją karjerę jako westman. Nie wiem jednak, co myśleć o czerwonym, zachował się jak prawdziwy tchórz, a wszak ani trochę się nie przeraził, usłyszawszy ryk pantery. Nie wiem, co o tem sądzić.
— Więc ja wam w tem pomogę. Czy znacie Indjanina?
— Słyszałem, jak wymówił swe nazwisko, ale jest to słowo, na którem można sobie język połamać.
— Bo posługiwał się językiem ojczystym, w każdym razie, aby kornel nie domyślił się z kim ma doczynienia. Nazwisko jego brzmi Nintropan — hauey, a syn jego nazywa się Nintropan — homosz, to znaczy Wielki Niedźwiedź i mały Niedźwiedź.
— Czy to możliwe? O tych dwu słyszałem w istocie już nieraz. Tonkawa się wyrodzili i tylko ci dwaj Nintropanowie odziedziczyli po przodkach zamiłowanie do wojny i snują się po górach i prerji.
— Tak ci dwaj są dzielnymi ludźmi! Czy nie widzieliście, jak syn sięgnął pod koc po nóż albo tomahawk? Tylko zobaczywszy, że twarz ojca pozostała nieporuszoną, zaniechał natychmiastowej zemsty za tę obelgę. Mówię wam, tym Indsmenom wystarczy mały rzut oka tam, gdzie my biali potrzebujemy długiej mowy. Od tej chwili, gdy kornel uderzył Indjanina w twarz, śmierć jego jest rzeczą postanowioną. Obaj „Niedźwiedzie“ nie prędzej porzucą jego tropu, aż go zdmuchną. Ale, wymieniliście mu wasze nazwisko, które, jak poznałem, jest niemieckiem; Jesteśmy więc krajanami.
— Jak, sir? Wy jesteście także Niemcem? — zapytał wielgus ździwiony.
— Moje właściwe nazwisko jest Winter. I ja takie jadę tym okrętem na dość znaczną odległość, więc będziemy mieli jeszcze nieraz sposobność porozmawiać. Czy jesteście na Zachodzie dopiero od niedawna?
— No, — odrzekł brodacz skromnie — jestem tu już nieco dłużej. Nazywam się Tomasz Grosser. Nazwisko rodowe się tu pomija, z Tomasza robi się Toma, a ponieważ noszę tak potężną i czarną brodę, nazywają mię Czarnym Tomem.
— Jak? Co? — zawołał Old Firehand. — Wy jesteście Czarnym Tomem, słynnym rafterem?
— Tom się nazywam, rafterem jestem, a czy słynnym, w to wątpię. Ale, sir, kornel nie powinien słyszeć mojego nazwiska, gdyż mógłby mię po niem poznać.
— A więc mieliście już z nim do czynienia?
— Trochę. Opowiem wam to jeszcze. Wy go nie znacie?
— Widziałem go dziś po raz pierwszy, jeśli jednak dłużej pozostanie na pokładzie, będę mu baczniej patrzył między palce. I was muszę także bliżej poznać. Jesteście człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Jeśliście się już gdzie nie obiecali, mógłbym was potrzebować.
— No, — powiedział Tom, patrząc w zamyśleniu ku ziemi — zaszczyt przebywania z wami wart jest daleko więcej niż wszystko inne. Wprawdzie zawarłem umowę z innymi rafterami, a nawet obrali mię za swego dowódcę, ale jeśli mi tylko dacie czas zawiadomić ich o tem, to umowę da się łatwo rozwiązać. Ale patrzcie! Zdaje mi się, że przedstawienie się zaczyna.
Właściciel menażerji przygotował z pak i pakunków kilka rzędów siedzeń i teraz w pompatycznych słowach zapraszał publiczność do zajęcia miejsc. Tak się też stało; również załoga statku mogła przyglądać się widowisku, o ile nie była zajętą; tylko kornel nie zjawił się ze swymi ludźmi, stracił bowiem całą ochotę.
Obu Indjan nie pytano o to, czy zechcą wziąć udział w przedstawieniu. Dwu indsmenów obok ladies and gentleman, płacących po dolarze od osoby! Na taki zarzut nie chciał się narazić właściciel zwierzęcia. Stali oni więc zdala i zdawało się, że nie zwracają uwagi ani na klatkę, ani na widzów, ale ich bystrym ukradkowym spojrzeniom nie uszła, nawet najmniejsza drobnostka.
Większość z siedzących, przed zamkniętą jeszcze paką, widzów nie miała należytego pojęcia o czarnej panterze. Rabusie z rodziny kotów, żyjący w Nowym Świecie, są znacznie mniejsi i mniej groźni niż koty Starego Świata. Gaucho naprzykład chwyta jaguara, którego nazywają tygrysem amerykańskim, na lasso i ciągnie za sobą. Na to nie odważyłby się z królewskim tygrysem bengalskim. A, lew amerykański, puma ucieka przed człowiekiem, nawet głodem dręczona. To też większość widzów spodziewała się, że zobaczy wcale niestrasznego rabusia, wysokiego co najwyżej na pół metra. Jakże się ździwili, kiedy usunięto przednią ścianę paki i zobaczyli panterę.
Od Nowego Orleanu leżała ona w ciemności, bo pakę otwierano tylko w nocy; teraz więc po raz pierwszy zobaczyła znowu światło dzienne, które ją oślepiło. Zamknęła więc oczy i leżała dalej wyciągnięta; potem mrugnęła lekko powiekami, przyczem zobaczyła siedzących dokoła ludzi. W mgnieniu oka zerwała się i wydała ryk, który wywarł takie wrażenie, że większość widzów zerwała się do ucieczki.
Tak, był to wyrośnięty, wspaniały egzemplarz, wysoki z pewnością na metr, a dwa długi. Pantera chwyciła pręty żelaznej klatki przedniemi łapami i potrząsnęła niemi, że skrzynia się poruszyła, a przytem pokazała straszliwe uzębienie.
— Myladies and gentleman! — powiedział właściciel menażerji tonem objaśnienia. — Czarna odmiana pantery zamieszkuje wyspy Sunda, ale te zwierzęta są małe. Prawdziwa czarna pantera, która jednak jest bardzo rzadką, pochodzi z Afryki północnej — na granicy Sahary. Jest ona równie silną, a znacznie niebezpieczniejszą od lwa i jest w stanie unieść w swej paszczy dużego wołu. Co potrafią jej zęby zaraz zobaczycie, bo karmienie się zaczyna.
Pogromca przyniósł pół owcy i położył przed klatką. Pantera, czując mięso, zachowywała się jak wściekła: rzucała się, parskała i ryczała tak, że bojaźliwsi z widzów cofnęli się jeszcze dalej.
Zajęty przy maszynie negr nie mógł oprzeć się ciekawości i wślizgnął się między patrzących, ale kapitan, zobaczywszy to, kazał mu natychmiast wracać do pracy. Kiedy jednak czarny nie posłuchał zaraz, pochwycił linę i wymierzył mu kilka uderzeń. Skarcony cofnął się szybko, a stanąwszy w otworze, prowadzącym do hali maszyn, zrobił pod adresem kapitana kilka groźnych grymasów i pogroził mu pięścią; ponieważ jednak widzowie patrzyli tylko na panterę, nie zauważyli tego. Ale spostrzegł to kornel i rzekł do towarzyszy:
— Ten nigger nie jest dla kapitana przyjaźnie usposobiony, jak się zdaje. Musimy się nim zająć. Kilka dolarów sprawia u murzynów cuda.
Teraz silnie zbudowany pogromca wsunął mięso między pręty klatki, spojrzał badawczo na widzów i powiedział potem kilka stów po cichu do swego pana, który potrząsnął z powątpiewaniem głową; tamten jednak tłumaczył mu coś dalej i zdawało się, że rozproszył jego obawy, bo właściciel menażerji skinął wreszcie głową i oświadczył głośno:
— Myladies and messurs! Mówię wam, macie ogromne szczęście. Ułaskawionej czarnej pantery nie widziano jeszcze nigdy, przynajmniej tu w Stanach. W czasie trzechtygodniowego pobytu w Nowym Orleanie mój pogromca wziął panterę do swej szkoły i teraz oświadcza, że po raz pierwszy wejdzie publicznie do klatki i usiądzie obok zwierzęcia, jeśli mu przyrzekniecie odpowiednie wynagrodzenie.
Pantera rzuciła się na swe żarcie, a jej zęby miażdżyły kości jak papier; zdawało się, że patrzy tylko na swój żer, to też można było mniemać, że wejście właśnie teraz do klatki nie będzie połączone ze zbytniem niebezpieczeństwem.
Nie kto inny, jak mały uczony, poprzednio tak bojaźliwy, odpowiedział zachwycony:
— To byłoby wspaniałe, sir! Czyn brawurowy, za który można już coś zapłacić. Ile ten człowiek chce?
— Sto dolarów, sir. Niebezpieczeństwo, na jakie się naraża, jest niemałe, bo nie jest jeszcze zupełnie pewny zwierzęcia.
— Dobrze! Nie jestem wprawdzie bogaty, ale pięć dolarów ofiaruję. Messurs, kto jeszcze co da?
Zgłosiło się tylu chętnych, że potrzebna suma się zebrała. Widowisko należało zupełnie wykorzystać. Nawet kapitan dał się opanować gorączce i zaproponował zakład.
— Sir! — ostrzegł go Old Firehand. — Nie popełniajcie głupstwa! Proszę was, nie pozwalajcie na to! Właśnie ponieważ ten człowiek nie jest jeszcze zupełnie pewny swego zwierzęcia, macie obowiązek zabronić przedstawienia.
— Zabronić? — zaśmiał się kapitan. — Pshaw! Czy jestem może niańką pogromcy? Tu w tym błogosławionym kraju każdy ma prawo wystawiać swą skórę na sprzedaż według własnego upodobania. Jeśli go pantera rozszarpie, no, to jest rzecz jego i pantery, a nie moja. A więc, gentlemani! Ja twierdzę, że ten człowiek nie wyjdzie bez szwanku, jeśli wejdzie do klatki, i stawiam w zakład sto dolarów. Kto się zakłada? Dziesięć procent wygranej otrzyma pogromca!
Ten przykład zaelektryzował ludzi; zawarto zakłady o wcale znaczne sumy i pokazało się, że pogromcy, jeśli szalony zamiar się uda, przyniesie to około trzystu dolarów.
Nie było powiedziane, czy pogromca ma być uzbrojony, to też przyniósł on „zabijak“, bicz, którego rękojeść zawierała kulę eksplodującą; gdyby zwierzę rzuciło się na niego, to trzeba było tylko silnego uderzenia by panterę zabić w jednej chwili.
— Ja niedowierzam nawet „zabijakowi“ — odezwał się Old Firehand do Czarnego Toma. — Fajerwerk byłby daleko lepszy, bo odstraszyłby zwierzę, nie zabijając go.
Tymczasem pogromca wypowiedział do publiczności krótką przemowę i zwrócił się potem do klatki, a odjąwszy ciężką zasuwę, odsunął na bok wązką kratę, która tworzyła drzwi, mające niecałe pięć stóp wysokości. By wejść do środka, musiał się schylić i przytem kratę rękami przytrzymać, a potem, będąc już w klatce, zamknąć ją za sobą; dlatego wziął „zabijak“ w zęby, przez co stał się zupełnie bezbronny, chociaż tylko na jedną chwilę. Wprawdzie był nieraz w klatce, ale wśród zupełnie innych okoliczności. Wówczas pantera nie przebywała całemi dniami w ciemności i nie było w pobliżu tylu ludzi, a także nie płoszyło jej stukanie maszyny, szum i łoskot kół. Tych okoliczności nie wziął pod uwagę, ani właściciel menażerji, ani pogromca, a skutki okazały się natychmiast.
Kiedy pantera usłyszała szelest kraty, obróciła się. Właśnie w tej chwili pogromca wsadził do klatki głowę, schyliwszy się. Prawie jak myśl szybkie poruszenie zwierza, błyskawiczne drgnięcie i głowa, z której wypad „zabijak“, znalazła się w paszczy pantery i.... jedno pociśnięcie zmiażdżyło ją na miazgę.
Krzyku, jaki się w tej chwili podniósł przed klatką, nie da się wprost opisać. Wszystko się zerwało i jęcząc uciekało. Tylko trzech ludzi pozostało na miejscu: właściciel menażerji, Old Firehand i Czarny Tom. Pierwszy usiłował zasunąć drzwi klatki, ale to było niemożliwem, bo ciało leżało częścią w środku, a częścią nazewnątrz, wtedy chciał trupa chwycić za nogi i wyciągnąć.
— Na miłość boską, tylko nie to! — zawołał Old Firehand. — Pantera wyjdzie za niem. Wepchnijcie ciało zupełnie do wnętrza, przecież to tylko trup, a wtedy dadzą się drzwi zamknąć.
Pantera leżała przed trupem pozbawionym głowy; rozwarta, skrwawiona paszcza, w której tkwiły potrzaskane kości, zwracała błyszczące oczy na swego pana; zdawało się, że odgaduje jego zamiar, bo ryknęła gniewnie i poczołgała się wzdłuż trupa, przytrzymując go ciężarem swego ciała. Głowa jej była zaledwie o kilka cali od otworu.
— Precz, precz! Wychodzić! — krzyknął Old Firehand. — Tom, wasz karabin! Wasz karabin! Rewolwer tylko powiększy nieszczęście!
Od chwili, kiedy pogromca wszedł do klatki, upłynęło zaledwie dziesięć sekund. Cały statek tworzył mieszaninę uciekających i krzyczących z trwogi, a drzwi do kajut i pod pokład zostały zupełnie zapchane. Uciekający schylali się poza beczki i paki, i znowu biegli dalej, nie czując się nigdzie bezpiecznie.
Kapitan rzucił się ku swemu mostkowi i wskoczył nań, przesadzając po trzy, cztery schody naraz; za nim szedł Old Firehand; właściciel menażerji schronił się za tylną ścianę klatki, a Czarny Tom pobiegł po swój karabin; po drodze jednak, przypomniawszy sobie, że przywiązał do niego topór, a więc nie będzie go mógł natychmiast użyć, wyrwał starszemu Indsmenowi strzelbę z ręki.
— Sam strzelać — rzekł ten, wyciągając rękę ku broni.
— Puść! — krzyknął rozkazująco brodacz. — Ja strzelam w każdym razie lepiej, niż ty!
Odwrócił się ku klatce, którą pantera teraz opuściła i podniósłszy głowę do góry — ryknęła. Czarny Tom złożył się i strzelił; strzał zagrzmiał, ale kula chybiła; wyrwał więc spiesznie młodszemu Indjaninowi strzelbę i wypalił z niej ku zwierzęciu — z tym samym skutkiem.
— Źle strzelać. Karabin nie znać, — rzekł Stary Niedźwiedź tak spokojnie, jakby siedział bezpiecznie w swym wigwamie przy pieczeni.
Niemiec nie zważając na te słowa, odrzucił strzelbę i pobiegł ku przodowi, gdzie leżała broń ludzi kornela. Ci gentlemani nie mieli bynajmniej ochoty podjąć walki ze zwierzem, lecz czemprędzej się pokryli.
Wtem w pobliżu mostku kapitańskiego rozległ się straszny krzyk. Pewna kobieta chciała się tam schronić, kiedy ujrzała ją pantera, i, przysiadłszy, skoczyła w długich, dalekich rzutach ku niej. Kobieta znajdowała się jeszcze u dołu, gdy Old Firehand stał na piątym lub szóstym stopniu; w mgnieniu oka pochwycił ją, przyciągnął ku sobie i podniósł silnemi ramionami w górę, gdzie odebrał ją kapitan. Było to dziełem dwu sekund. Pantera znalazła się teraz przy mostku, a oparłszy przednie łapy na jednym ze stopni, już kurczyła się, by skoczyć na Old Firehanda, gdy ten wymierzył jej potężne kopnięcie w nos i strzelił pozostałemi trzema kulami rewolweru w głowę.
Ten sposób obrony był właściwie śmieszny; kopnięciem i kilku kulkami rewolwerowemi, nie większemi od grochu, nie odstraszy się czarnej pantery, ale Old Firehand nie miał pod ręką skuteczniejsze] broni był przekonany, że zwierzę pochwyci go teraz, lecz się stało inaczej: pantera, pozostając w postawie wyprostowanej na schodach, odwróciła powoli głowę, jakby się inaczej rozmyśliła. Czyżby kula, która mogła na milimetr przebić się przez twardą czaszkę, wystrzelona z takiej blizkości, przyprawiła panterę o pewnego rodzaju otumanienie? A może kopnięcie, wymierzone w jej czuły nos, było za bolesne? Dość na tem, że nie zwróciła więcej oczu na Old Firehanda, lecz na pokład przedni, gdzie stała teraz może trzynastoletnia dziewczynka bez ruchu, jakby odurzona strachem, wyciągając obie ręce ku mostkowi. Była to córka owej kobiety, którą Old Firehand uratował przed panterą. Dziecko samo uciekało, gdy zobaczywszy matkę w niebezpieczeństwie, osłupiało z przerażenia, a jasna, zdala widoczna sukienka wpadła w oczy zwierza. Ten zdjął łapy ze schodów, obrócił się i w długich, na sześć do ośmiu łokci, skokach rzucił się na dziewczynkę.
— Moje dziecko, moje dziecko! — jęczała matka.
Wszyscy widząc to krzyczeli, lecz nikt nie mógł pomóc. Nikt? przecież znalazł się jeden i to ten, któremu najmniej przypisano by odwagi i przytomności umysłu: młody Indjanin.
Stał on z ojcem w oddaleniu może dziesięciu kroków od dziewczynki, kiedy spostrzegł straszne niebezpieczeństwo; błysnął oczyma i spojrzał na prawo i lewo, jakby szukając drogi ratunku; potem zrzucił koc z ramion, a krzyknąwszy na ojca w języku Tonkawa. „Tiakaitat, szai szoyana — pozostań; będę pływał!“ — skoczył w dwu susach ku dziewczynce, chwycił ją wpół rzucił się z nią ku relingowi[4] i stanął na nim. Tam zatrzymał się na chwilę, aby się obejrzeć. Pantera była poza nim i właśnie gotowała się do ostatniego skoku. Zaledwie łapy jednak oderwała od podłogi, gdy młody Indjanin rzucił się z poręczy w rzekę, nabierając rozpędu w bok, aby w wodzie nie znaleźć się obok zwierzęcia. Woda zakryła go wraz z dziewczynką; w tej chwili pantera, której siła skoku była tak wielka, że nie mogła się wstrzymać, skoczyła na poręcz i runęła w rzekę.
— Stop, stop, na miejscu! — zakomenderował przytomny kapitan przez tubę do hali maszyn.
Inżynier dał kontraparę, steamer zatrzymał się i stanął spokojnie, bo koła nabierały tylko tyle wody, ile było potrzeba, by uniknąć cofania się.
Ponieważ niebezpieczeństwo dla podróżnych minęło, wszyscy wybiegli pośpiesznie ze swych kryjówek ku burcie. Matka dziecka popadła w omdlenie, a ojciec krzyczał przeraźliwie:
— Tysiąc dolarów za uratowanie mej córki! Dwa, trzy, pięć tysięcy dolarów!
Nikt go jednak nie słuchał: wszyscy pochylili się nad burtą, patrząc w rzekę, gdzie pantera, jako znakomity pływak, leżała w wodzie z szeroko rozłożonemi łapami i oglądała się za łupem — nadaremnie.
— Utonęli, dostali się pod koło! — jęczał ojciec, wyrywając sobie włosy.
Nagle jednak rozległ się po drugiej stronie statku, ostry głos starego Indjanina:
— Nintropan — homosz być mądry; przepłynąć pod okrętem, żeby pantera nie zobaczyć. Tu być w dole!
Podróżni tłoczyli się ku sterowi, a kapitan rozkazał wyrzucić liny. Rzeczywiście w dole, tuż przy ścianie okrętu, płynął nawznak, by go nie uniosły fale, Młody Niedźwiedź, podtrzymując nieprzytomną dziewczynkę. Liny prędko znalazły się pod ręką i zrzucono je; chłopiec jedną przewiązał dziewczynkę pod ramiona, a sam wdrapał się zwinnie po drugiej na pokład.
Przyjęto go burzliwie i radośnie, lecz on odszedł dumnie, nie wyrzekłszy ani słowa. Kiedy jednak przechodził koło Kornela, który również się przypatrywał, stanął przed nim i odezwał się tak głośno, by każdy musiał go usłyszeć:
— No, czy Tonkawa obawia się małego wściekłego kota? Kornel uciekł wraz z dwudziestu bohaterami, a Tonkawa skierował wielkiego potwora na siebie, aby uratować dziewczynkę i pasażerów. Kornel wnet jeszcze więcej słyszeć o Tonkawa!
Uratowaną wyciągnięto i zaniesiono do kajuty. Wtem sternik wskazał ręką ku przodowi okrętu i zawołał:
— Patrzcie na panterę! Patrzcie, tratwa!
Teraz skoczyli wszyscy ku wskazanej stronie, gdzie oczekiwało ich nowe, niemniej wzruszające widowisko. Nie spostrzeżono przedtem małej tratewki, zbudowanej z chróstu i sitowia, na której siedziały dwie osoby, chcące z prawego brzegu rzeki dostać się do steamera, robiły one wiosłami, sporządzonemi byle jak z gałęzi. Jedną z tych osób był chłopiec, drugą, jak się zdawało, kobieta, ubrana bardzo osobliwie. Zobaczono nakrycie głowy, podobne do starego czepka; pod niem widać było pełną, rumianą twarz z małemi oczkami. Reszta postaci tkwiła w szerokim worku czy czemś podobnem, fasonu czego i kroju nie można było określić, bo osoba ta siedziała. Czarny Tom, stojący obok Old Firehanda, zapytał go:
— Sir, znacie tę kobietę?
— Nie. Czy ona jest tak słynną, że powinienem ją znać?
— Tak sądzę. Nie jest to mianowicie kobieta, lecz mężczyzna — myśliwy prerjowy i zastawiacz sideł. A tam płynie pantera. Zobaczycie teraz, czego potrafi dokonać kobieta, która jest mężczyzną.
Potem pochylił się przez poręcz i krzyknął:
— Holla! Ciotko Droll, baczność! To bydlę chce was pożreć!
Tratwa była oddalona od steamera o jakie pięćdziesiąt kroków. Pantera, szukając swych ofiar, jeszcze ciągle pływała obok okrętu; teraz zobaczyła tratwę i skierowała się ku niej. Domniemana kobieta, znajdująca się na tratwie, spojrzała na pokład, a poznawszy tego, który ku niej wołał, odpowiedziała wysokim głosem fistułowym:
— Good lack, czy to wy Tom? Bardzo się cieszę, że was tu widzę, jeśli to potrzebne! Co to za zwierzę?
— Czarna pantera, która skoczyła z okrętu. Zejdźcie jej z drogi! Prędko, prędko!
— Oho! Ciotka Droll nie ucieka przed nikim, nawet przed panterą, obojętne — czarną, niebieską, czy zieloną. Czy można to bydlę zastrzelić?
— Pytanie! Ale tego nie dokażecie! Należała ona do menażerji, a jest najniebezpieczniejszym na świecie drapieżcą. Uciekajcie na drugą stronę okrętu!
Śmieszna postać zdawała się znajdować przyjemność w igraniu ze ścigającą panterą; poruszała kruchem wiosłem prawdziwie po mistrzowsku i umiała ze zdumiewającą zręcznością omijać zwierzę. W czasie tego zawołała swym fistułowym głosem:
— Zaraz ci pokażę, stary Tomie, gdzie się strzela do takiej kreatury, jeśli to potrzebne?
— W oko! — odpowiedział Old Firehand.
— Well! Pozwólmy teraz temu szczurowi wodnemu zbliżyć się.
Po tych słowach przyciągnął wiosło i chwycił za strzelbę, leżącą obok niego. Tratwa i pantera posunęły się szybko ku sobie. Drapieżca szeroko otwartemi nieruchomemi oczyma patrzył na wroga, który, przyłożywszy dłoń do ramienia, zmierzył krótko i wypalił dwukrotnie. Odłożyć strzelbę, chwycić za wiosło i cofnąć tratwę — było dziełem jednej chwili. Pantera zniknęła, a tam, gdzie ją po raz pierwszy widziano, wir wskazywał na miejsce walki jej ze śmiercią; potem zobaczono, że wypłynęła znacznie niżej na powierzchnię bez ruchu i martwa; płynęła tak przez kilka sekund, poczem woda pociągnęła ją znowu w głąb.
— Mistrzowski strzał! — zawołał Tom z pokładu, a zachwyceni pasażerowie wtórowali mu z wyjątkiem właściciela menażerji, zasmuconego utratą cennej pantery i pogromcy.
— Były dwa strzały — odpowiedziała awanturnicza postać na rzece. — W każde oko jeden! Dokąd płynie ten steamer, jeśli to potrzebne?
— Tam, gdzie znajdzie dość wody — odparł kapitan.
— Chcemy się dostać na pokład i w tym celu zbudowaliśmy w górze, na brzegu, tę tratwę. Czy zechcecie nas przyjąć?
— Czy możecie zapłacić za jazdę, maam[5], czy też sir? Nie wiem rzeczywiście, czy mam was wyciągnąć na pokład jako mężczyznę, czy jako kobietę.
— Jako ciotkę, sir. Jestem mianowicie ciotką Droll, zrozumiano, jeśli to potrzebne? A co się tyczy zapłaty, to zwykłem płacić dobrem złotem albo nawet nuggetami.
— To chodźcie na pokład! Musimy odjeżdżać z tego nieszczęśliwego miejsca.

Kiedy spuszczono drabinę sznurową, wszedł na pokład chłopiec, który również był uzbrojony w strzelbę. Poczem „ciotka“, zarzuciwszy karabin na plecy, podniósł się, chwycił drabinę, odepchnął tratwę i z kocią zręcznością wdrapał się na pokład, gdzie go przyjęto wielkiemi, niezmiernie ździwionemi spojrzeniami.





II
TRAMPl.

„Stany Zjednoczone Ameryki północnej, pomimo — a raczej wskutek swych wolnomyślnych urządzeń, są krajem zupełnie szczególnych chorób społecznych, które w państwie europejskiem byłyby zupełnie niemożliwe.
Znawca tamtejszych stosunków przyzna, że to twierdzenie pewnego nowszego geografa ma swe uzasadnienie. Te choroby, o których on mówi, możnaby podzielić na chroniczne i ostre. Do pierwszych należy zaliczyć przedewszystkiem szukających wszędzie zwady loaferów i rowdyer, a potem tak zwanych runners, którzy grasują zwłaszcza wśród emigrantów. Runnerstwo,loaferstwo i rowdyerstwo jest w Ameryce zakorzenione i, jak się zdaje, będzie istniało przez niejeden jeszcze dziesiątek lat. Inaczej się ma sprawa z chorobą drugiego rodzaju, która prędzej się rozwija i krócej trwa. Tu należą bezprawne stosunki dalekiego Zachodu, wskutek jakich potworzyły się bandy rabusiów i morderców, a których może wytępić tylko master Lynch przez swe nieubłagane postępowanie. Dalej należy wspomnieć o kukluksach, uprawiających swe rzemiosło w czasie wojny domowej, a także i później. Do najgorszych jednak i najniebezpieczniejszych, chorób należą trampi, jako przedstawiciele najordynarniejszego i najbrutalniejszego włóczęgostwa.
Kiedy przez pewien czas handel i życie znalazły się w ciężkiem położeniu i stanęło tysiące fabryk, a dziesiątki tysięcy robotników znalazło się bez żadnego zajęcia, udawali się bezrobotni na wędrówki, które kierowały się przedewszystkiem w stronę zachodnią, a stany, leżące po tamtej stronie Mississipi, zostały przez nich formalnie zalane. Jednak nastąpiła wkrótce segregacja; uczciwsi wzięli się do lada jakiej pracy, nawet gdy zajęcie było mało płatne a wytężające. Najmowali się po większej części na farmy do pomocy przy żniwach i dlatego nazywano ich harvesterami, żniwiarzami.
Tymczasem elementy, stroniące od pracy, połączyły się w bandy, żyjące z rabunku, mordu i pożogi; spadły one szybko na najniższy stopień zepsucia moralnego, a przywodzili im ludzie, ku którym wyciągała się groźnie ręka sprawiedliwości.
Ci trampi pojawiali się w większych kupach, czasem do trzystu ludzi liczących, a napadali nie tylko pojedyncze farmy, ale nawet mniejsze miasteczka, aby je zupełnie złupić; opanowywali koleje, teroryzowali urzędników i posługiwali się pociągami, aby przybywać szybko w inne strony i tam popełniać te same zbrodnie. To zło tak się rozpanoszyło, że w niektórych stanach gubernatorzy byli zmuszeni wezwać pomocy milicji, by staczać z łotrami formalne bitwy.
Za takich trampów kapitan i sternik „Dogfisha“ uważali kornela Brinkleya i jego ludzi. Banda liczyła około dwudziestu osób; była wobec tego za słabą, aby zadzierać z resztą pasażerów i załogą, jednak ostrożność nie była bynajmniej zbyteczną.
Kornel zwrócił swą uwagę naturalnie także na ową cudaczną postać, zbliżającą się do okrętu na kruchej tratwie, a która tak swobodnie zabiła potężnego drapieżnika. Kiedy Tom wymienił owe szczególne nazwisko „ciotka Droll“ śmiał się kornel; ale teraz, gdy obcy wszedł na pokład, ściągnęły mu się brwi i szepnął do swych ludzi:
— Ten łotr wcale nie jest tak śmieszny, za jakiego chce uchodzić; mówię wam, musimy się mieć przed nim na ostrożności.
— Pocóż więc to przebranie? — zapytał któryś z nich.
— To nie jest wcale przebranie. Ten człowiek jest rzeczywiście oryginałem, a przytem najniebezpieczniejszym, jaki może istnieć, detektywem.
— Pshaw! Ciotka Droll i detektyw! Ten osobnik może być, czem chcesz, ale detektywem nie jest; w to nigdy nie uwierzę.
— A mimo to jest nim. Słyszałem już o ciotce Droll; ma być na pół zwarjowanym stawiaczem sideł, który ze wszystkiemi szczepami Indjan jest na najlepszej stopie, dzięki swej wesołości. Zobaczywszy go jednak teraz, poznałem lepiej. Ten grubas jest detektywem, jak amen w pacierzu. Spotkałem go tam w górze Missouri w forcie Sully, gdzie pewnego kamrata zabrał z pośród naszego towarzystwa i wydał na stryczek; on sam jeden, a nas było przeszło czterdziestu.
— To niemożliwe! Mogliście mu przynajmniej wybić czterdzieści dziur w skórze!
— Nie, właśnie, że nie mogliśmy, Droll działa więcej podstępem niż przemocą. Przypatrzcie się tylko tym oczkom małym i chytrym, jak u kreta! Nie ujdzie im nawet mrówka w najgęstszej trawie. Czepia się swej ofiary z największą i nieznoszącą żadnego oporu przyjaźnią i zatrzaskuje pułapkę, zanim możliwe jest nawet pomyśleć o zaskoczeniu.
— Czy zna ciebie?
— Chyba nie; wówczas nie mógł mi się przyjrzeć, a od tego spotkania upłynęło wiele czasu i ja się bardzo zmieniłem. Mimo to jestem tego zdania, że wskazanem jest, byśmy zachowywali się spokojnie i cicho, aby nie zwrócić na siebie jego uwagi. Sądzę, że możemy tu spłatać dobrego figla, a nie chciałbym, żeby ten stanął nam w drodze.
Tak niebezpiecznie, jak go kornel odmalował, Droll jednak nie wyglądał, a raczej wszyscy musieli się wysilać, by na jego widok nie wybuchnąć śmiechem, który mógłby go obrazić. Jego nakrycie głowy nie było ani kapeluszem ani czapką. czy czepkiem, a jednak można było określić je każdym z tych wyrazów. Składało się z pięciu różnego kształtu kawałków skóry: środkowy, leżący na czubku głowy, miał kształt miski odwróconej do góry dnem, tylny okrywał kark, a przedni czoło — miało to być zapewne pewnego rodzaju osłoną, czy krezą; czwarty i piąty kawałek tworzyły szerokie klapy, zasłaniające uszy.
Kaftan nosił bardzo długi i nadzwyczaj szeroki, a złożony wyłącznie ze skórzanych łat, przyszytych jedna na drugiej; żadna nie była tego samego wieku i widziało się, że ponaszywano je stopniowo w różnych odstępach czasu. Zprzodu brzegi tej bluzy opatrzone były rzemieniami, które, związane razem, zastępowały miejsce brakujących guzików. Ponieważ nadzwyczajna długość i szerokość tej niezwykłej garderoby utrudniała chodzenie, właściciel rozciął ją z tyłu od dołu do pasa, a obie poły obwiązał tak dookoła nóg, że tworzyły szerokie szarawary, co poruszenia ciotki Droll czyniło wprost śmiesznemi. Te „niby spodnie“ sięgały do kostek, a skórzane trzewiki uzupełniały kostjum od dołu. Rękawy bluzy były również niezwykle szerokie i za długie dla tego człowieka, to też zeszył je zprzodu, a dalej, ku tyłowi, umieścił dwa otwory, przez które wystawiał ręce. Tym sposobem rękawy tworzyły dwie zwisające kieszenie skórzane, w których mógł chować najrozmaitsze przedmioty.
Ta część ubioru nadawała figurze ciotki Droll wygląd nieforemny a pozatem pobudzało prawie do śmiechu pełne, czerwone i niezwykle przyjazne oblicze, którego oczka, zdawało się, nie umiały ani na sekundę spocząć i znajdowały się w ustawicznym ruchu, tak, że nic nie mogło ujść ich baczności.
W ręce tego człowieka znajdowała się dwururka, która liczyła też bardzo szacowne lata. Czy miał pozatem jaką broń, tego się można było najdalej domyślać; widać jej jednak nie było, gdyż kaftan obejmował całą postać, jak związany worek, kryjąc zapewne niejeden przedmiot.
Chłopiec, który towarzyszył temu oryginałowi, miał może lat szesnaście i był blondynem, silnie zbudowanym; spoglądał bardzo poważnie, a nawet dumnie, jak człowiek, który potrafi iść już swą własną drogą. Odzież jego składała się z kapelusza, koszuli myśliwskie], spodni, pończoch i butów, a wszystko sporządzone było ze skóry. Oprócz strzelby miał jeszcze nóż i rewolwer.
Kiedy „ciotka Droll“ wstąpił na pokład, wyciągnął rękę do Czarnego Toma i zawołał swym wysokim, cienkim głosem fistułowym:
— Welcome, stary Tomie! Co za niespodzianka! Wieki upłynęły doprawdy, odkąd nie widzieliśmy się! Skąd i dokąd się udajesz?
Przyjaciele uścisnęli sobie dłonie bardzo serdecznie i Tom odpowiedział:
— Od Mississipi w górę; chcę się dostać w głąb Kanzas, gdzie moi rafterowie siedzą w lasach.
— Well, to wszystko w porządku. Ja także tam się udaję, a nawet jeszcze dalej; będziemy więc jakiś czas razem. Lecz przedewszystkiem opłata za przejazd, sir. Co mamy zapłacić, mianowicie ja i ten mały mąż, jeśli to potrzebne?
Pytanie skierowane było do kapitana.
— To zależy od tego, jak daleko jedziecie i jakie chcecie miejsce, — odpowiedział tenże.
— Miejsce? Ciotka Droll jeździ tylko pierwszem! A więc kajuta, sir! Jak daleko? Powiedzmy tymczasem do portu Gibson, możemy przecież każdej chwili przydłużyć lassa. Bierzecie nuggety?
— Tak, bardzo chętnie.
— A jak tam z waszą wagą? Jesteście uczciwi?
To pytanie wyszło tak uciesznie, a oba oczka mrugały przytem tak osobliwie, że nie można go było brać za złe; mimo to kapitan zrobił minę, jakby się gniewał i mruknął:
— Nie próbujcie pytać po raz drugi, bo wyrzucę was w tej chwili poza burtę.
— Oho! Czy sądzicie, że ciotkę Droll tak łatwo wsadzić do wody? Spróbujcie!
— No, no! — bronił się kapitan. — Wobec dam należy być grzecznym, a ponieważ jesteście ciotką, więc należycie do płci pięknej; przeto nie biorę waszego pytania tak poważnie. Zresztą, z płaceniem się nie śpieszy!
— Nie, na kredyt nie biorę — ani na minutę — taką już moja zasada, jeśli to potrzebne.
— Well! Chodźmy więc do kasy!
Po tych słowach oddalili się, a pozostali wypowiadali swe zapatrywania co do tego szczególnego człowieka.
Kapitan, który powrócił prędzej, niż Droll, rzekł zdumiony:
— Messurs, żebyście widzieli te nuggety, oh, te nuggety! Sięgnął jedną ręką w rękaw, a kiedy ją z dziury wysunął, miał dłoń pełną ziarnek złota, wielkości grochu, orzechów laskowych, a nawet jeszcze większych. Ten człowiek musiał odkryć bonanzę i wypłukał ją. —
Tymczasem Droll, zapłaciwszy w kasie za przejazd, obejrzał się wokół i spostrzegł ludzi kornela. Powlókł się powoli ku przodowi okrętu i przyglądał się im. Spojrzenie jego zatrzymało się dłużej na kornelu, którego zagadnął:
— Przepraszam, sir, czyśmy się już kiedy nie widzieli?
— Ja przynajmniej o tem nic nie wiem, — odparł zapytany.
— O, jestem pewny, żeśmy się już spotkali. Czy byliście może nad górną Missouri?
— Nie!
— A w porcie Sully także nie?
— Nawet go nie znam!
— Hm! mogę się zapytać o wasze nazwisko?
— Dlaczego? Poco?
— Bo mi się podobacie, sir, a kiedy poczuję ku komu życzliwość, to nie prędzej zaznam spokoju, aż dowiem się, jak się nazywa.
— Co się tego tyczy, to wy mi się także podobacie — odpowiedział kornel ostro — mimo to, nie byłbym tak niegrzecznym, by pytać was o nazwisko.
— Czemu? Ja tego nie uważam za niegrzeczność i zaraz odpowiedziałbym na wasze pytanie. Nie mam żadnego powodu kryć się ze swem nazwiskiem. Tylko ten, kto nie ma zupełnie szczerych zamiarów, stara się przemilczeć, jak się nazywa.
— Czy to ma być obraza, sir?
— Ani mi to w głowie! Ja nie obrażam nigdy nikogo, jeśli to potrzebne! Adieu, sir, zachowajcie swe nazwisko dla siebie! Nie chcę go już słyszeć! — Odwrócił się i odszedł.
— To do mnie pił — syknął rudy — i ja muszę to znosić!
— Dlaczego więc ścierpiałeś? — zaśmiał się jeden z jego ludzi. — Jabym temu workowi odpowiedział pięścią!
— I źlebyś wyszedł!
— Pshaw! Ta żaba nie wygląda na bardzo silną!
— Ale człowieka, który pozwala czarnej panterze zbliżyć się do siebie na długość ręki i potem strzela z tak zimną krwią, jakby miał przed sobą kurę prerjową, nie można lekceważyć. Zresztą idzie tu nie tylko o niego samego, zaraz miałbym przeciw sobie także i tamtych, a musimy unikać wszelkiego hałasu. —
Droll wrócił na tył okrętu; po drodze natknął się na obu Indjan, którzy siedzieli na pace z tytoniem. Ci ujrzawszy go, powstali. Droll zatrzymał się, potem zbliżył się szybko do nich i zawołał:
— Mira, el oso viejo y el oso moro — patrzcie! to stary Niedźwiedź i młody Niedźwiedź.
Wyrzekł to po hiszpańsku, a więc musiał wiedzieć, że obaj czerwoni nie znają angielskiego, a mówią biegle i rozumieją po hiszpańsku.
— Què sorpresa, la tia Droll — co za niespodzianka, ciotka Droll! — odpowiedział stary indsman.
— Co robicie tu na wschodzie i na tym statku? — pytał Droll, podając obu rękę.
— Byliśmy w Nowym Orleanie i wracamy do domu. Upłynęło wiele księżyców, odkąd nie widzieliśmy twarzy ciotki Droll.
— Tak, młody Niedźwiedź stał się tymczasem dwa razy większy, niż był wtedy. Czy moi czerwoni bracia żyją z sąsiadami w pokoju?
— Zakopali oni siekierę wojenną w ziemi i pragną, by nie musieli jej wydobywać.
— Kiedy wrócicie do swoich?
— Tego nie wiemy. Stary Niedźwiedź nie może wrócić do domu, dopóki nie utopi swego noża we krwi tego, który go obraził.
— Kto to taki?
— Ten biały pies tam, z rudemi włosami. Uderzył on starego Niedźwiedzia ręką w twarz.
— Do wszystkich djabłów! Czy ten drab jest przy zmysłach? Musi przecież wiedzieć, co to znaczy podnieść rękę na Indjanina, i to na starego Niedźwiedzia.
— On nie wie, kim jestem. Powiedziałem swoje nazwisko w języku mego ludu i proszę mojego białego brata zachować je w tajemnicy.
— Nie obawiaj się! Ale pójdę teraz do tamtych, bo chciałbym z nimi pomówić; przyjdę jednak jeszcze do was.
Oddalił się ku tyłowi okrętu. Tam wyszedł teraz z kajuty ojciec uratowanej dziewczynki i oznajmił, że córka jego obudziła się z omdlenia i czuje się stosunkowo dobrze; potrzebuje tylko spokoju, aby zupełnie przyjść do siebie. Potem pospieszył do Indjan, by odważnemu chłopcu podziękować za ten dzielny czyn. Droll słyszał jego słowa i zapytał się, co zaszło. Kiedy Tom opowiedział przygodę, rzekł:
— Tak, tego spodziewałem się po tym chłopcu; nie jest on już dzieckiem, ale zupełnie dojrzałym mężczyzną.
— Czy znacie małego i jego ojca? Widzieliśmy, że rozmawialiście z nimi.
— Spotkaliśmy się kilka razy.
— Spotkali? On nazwał się Tonkawa, a ten szczep prawie wymarły nigdy się nie włóczy, lecz siedzi w swych nędznych rezerwacjach[6] w dolinie Rio Grande.
— Wielki Niedźwiedź nie stał się osiadłym, lecz pozostał wierny zwyczajom swych przodków. Przebiega kraj wzdłuż i wszerz podobnie, jak wódz Apaczów Winnetou, a swą siedzibę otacza tajemnicą. Mówi wprawdzie czasem o „swoich“, ale kim, czem i gdzie są, tego nie mogłem się dowiedzieć. I teraz chciał się udać do nich, ale zatrzymuje go zemsta, jaką chce wywrzeć na kornelu.
— Czy mówił o tem?
— Tak; nie spocznie prędzej, aż jej dokona. Kornel w moich oczach jest człowiekiem straconym.
— To i ja mówiłem — powiedział Old Firehand. — O ile znam Indjan, ścierpiał Niedźwiedź uderzenie nie z tchórzostwa!
— Tak? — zapytał Droll, spoglądając badawczo na olbrzyma. — Wy poznaliście także indsmenów, jeśli to potrzebne? Nie wyglądacie mi na to, chociaż wydajecie się prawdziwym goliatem. Myślę, że nadajecie się więcej do salonu niż na prerię.
— O biada, ciotko! — zaśmiał się Tom. — Tożto dopiero paskudnie spudłowaliście! Zgadnijcie, kim jest ten sir?
— Ani mi to w głowie! Bądźcie raczej tak dobrzy i powiedzcie mi sami.
— Nie; tak łatwo wam to nie pójdzie, ciotko! Ten sir należy do naszych najsławniejszych westmanów.
— Tak? Nie do sławnych, tylko do najsławniejszych?
— Tak!
— Tego gatunku ludzi jest mojem zdaniem tylko dwu. — Tu zrobił pauzę, przymknął jedno oko, a drugiem mrugnął ku Old Firehandowi, zaśmiał się krótko, co zabrzmiało, jakby „hi, hi, hi!“ wydobyte na klarnecie, a potem mówił dalej: — Tymi dwoma są mianowicie Old Shatterhand i Old Firehand. Ponieważ pierwszego znam, jeśli to potrzebne, przeto ten sir nie może być nikim innym, jak tylko Old Firehandem. Zgadłem?
— Tak, ja nim jestem — przyznał wymieniony.
— Egad? — zapytał Droll, cofając się o dwa kroki i patrząc nań szeroko otwarte mi oczami. — To wy rzeczywiście? Postać macie zupełnie taką, jak opisują, ale — a może tylko żartujecie?
— No, czy to żart? — zapytał Old Firehand i, chwyciwszy Drolla prawą ręką za kołnierz bluzy, podniósł go w górę, okręcił trzy razy dookoła siebie i postawił potem na pobliskiej skrzyni.
Twarz Drolla stała się ciemnoczerwoną; spróbował nabrać oddechu i zawołał w przerywanych krótkich zdaniach:
— Zounds, sir! Czy uważacie mnie za perpendykuł, czy za chorągiewkę na dachu? Czym na to stworzony, by tańczyć wokół was w powietrzu? Prawdziwe szczęście, że mój „sleepinggown“[7] jest z mocnej skóry, inaczejby pękł i wrzucilibyście mię do rzeki! Ale, próba była dobra, sir; widzę, że jesteście Old Firehand, Muszę w to wierzyć, już choćby z tego powodu, że gotowiście inaczej jeszcze raz na mnie pokazać tym gentlemenom obrót księżyca dookoła ziemi. Często, gdy o was była mowa, myślałem, jak się będę cieszył, gdy was kiedy ujrzę. Tu jest moja ręka i — nie odtrącajcie jej!
— Odtrącać? Ja rękę podaję chętnie każdemu dzielnemu człowiekowi, tem chętniej więc temu, który się nam zarekomendował tak wybitnym czynem.
— Zarekomendował? Jakto?
— Żeście zastrzelili czarną panterę.
— Ach, tak! To nie było czynem, nad którym wartoby tracić dużo słów. Temu zwierzęciu nie całkiem dobrze było we wodzie. Więc mu pomogłem.
— To było mądrze z waszej strony! Pantera nie obawia się wody, a ponieważ jest doskonałym pływakiem, byłaby dostała się do brzegu bez żadnego wysiłku. Coby tak było za nieszczęście, gdyby się jej udało! Uratowaliście w każdym razie życie wielu ludziom. Ściskam waszą dłoń i pragnę, byśmy się bliżej poznali.
— To jest i mojem gorącem życzeniem, sir. A teraz proponuję napić się na pomyślność nowej znajomości. Nie przyszedłem na ten steamer po to, aby cierpieć pragnienie. Chodźmy więc do salonu.
Wszyscy poszli za tem wezwaniem, a kiedy gentlemani zniknęli z pokładu, wyszedł z hali maszyn ów murzyn, któremu nie pozwolono przyglądać się panterze. Zastąpił go inny robotnik, a on szukał teraz miejsca cienistego na drzemkę poobiednią. Gdy powoli i leniwie wlókł się ku przodowi, widać było wyraźnie po jego twarzy, że nie jest wcale w dobrym humorze. Zauważył to kornel, a zawoławszy nań, skinął, aby się zbliżył.
— Czego sobie życzycie, sir? — zapytał murzyn, zbliżywszy się do niego. — Jeśli macie jakie życzenie, to zwróćcie się do stewarda. Ja nie jestem na posługi gości.
— Jestem tego samego zdania — odrzekł kornel. — Chciałem was tylko zapytać, czy nie wypilibyście z nami szklanki brandy.
— Jeśli o to idzie, to jestem na wasze usługi. Przy piecu wysycha człowiekowi gardło dokładnie. Ale, nie widzę wódki ani na jeden łyk.
— Macietu dolara; przynieście tam z boardu to, na co macie ochotę i usiądźcie obok nas!
Wyraz lenistwa zniknął natychmiast z twarzy murzyna. Przyniósł czemprędzej dwie pełne flaszki, kilka szklanek i usiadł obok kornela, który gościnnie posunął się na bok.
Prędko i chciwie wychylił czarny dwie szklanki i zawołał:
— To jest orzeźwienie, sir, na które ludzie naszego stanu nie mogą sobie pozwolić. Ale jak wpadliście na myśl zaproszenia mnie? Wy biali nie jesteście zwykłe tak uprzejmie usposobieni wobec nas czarnych!
— Dla mnie i moich przyjaciół murzyn wart tyle, co i biały. Zauważyłem, że jesteście zajęci przy kotle; ta ciężka praca przyprawia o pragnienie, a nie sądzę, by kapitan opłacał ją setkami dolarów; pomyślałem, że dobry łyk będzie wam bardzo przyjemny.
— Mieliście znakomitą myśl! Kapitan płaci rzeczywiście źle i nie można z tego pozwolić sobie na zbyt obfity poczęstunek, zwłaszcza, że nie daje żadnej zaliczki, przynajmniej mnie, a otwiera kabzę dopiero przy końcu podróży. Damn!
— Czy tylko względem was tak postępuje?
— Tak. Mówi, że moje pragnienie jest za duże; innym płaci codziennie, ale mnie nie. Nic więc dziwnego, że moje pragnienie staje się coraz większe.
— No, będzie to zależeć tylko od was, czy zaspokoicie je dzisiaj, czy też nie. Jestem gotów dać wam kilka dolarów, jeśli mi za to oddacie pewną przysługę.
— Hurra! Za to dostanę kilka flaszek. A więc na stół z waszem życzeniem; sir! Jeśli idzie o to, by zarobić na brandy, jestem zawsze gotów.
— Możliwe. Ale należy wziąć się chytrze do rzeczy. Musicie trochę poszpiegować, trochę podsłuchiwać.
— Gdzie? Kogo?
— W salonie.
— Tak? Hm! — mruczał murzyn, namyślając się. — Dlaczego, sir?
— Ponieważ, — no, będę otwartym wobec was! — nalał mu szklankę na nowo i ciągnął dalej w tonie poufałym. — Jest tam wielki, zbudowany jak olbrzym, sir, którego nazywają Old Firehand, dalej jegomość ciemnobrody, zwany Tomem, a w końcu pewien przebrany pasażer w długiej bluzie skórzanej, na którego wołają „ciotka Droll“. Ten Old Firehand jest farmerem, a tamci dwaj jego gośćmi, których wiezie do siebie. Przypadkowo udajemy się do tej samej farmy, aby się nająć do pracy. Chcielibyśmy więc wiedzieć, co to za ludzie, z którymi będziemy mieli do czynienia. Widzicie, że nie żądam od was niczego nieuczciwego i zakazanego.
— Zupełnie słusznie, sir! Żaden człowiek nie może mi zabronić słuchać, gdy inni mówią. Najbliższe sześć godzin należą do mnie; jestem wolny od zajęcia i mogę robić, co mi się podoba.
— Lecz jak tego dokonacie? Czy możecie wejść do salonu?
— Zakazanem nie jest, ale nie mam tam czego szukać; mogę tylko coś przynieść lub wynieść. To trwa jednak tak krótko, że nie mógłbym przytem wypełnić swego zamiaru.
— Czy niema jakiej roboty, przy której moglibyście się tam dłużej zatrzymać?
— Nie —, albo raczej tak; przychodzi mi coś na myśl. Okna są brudne, mógłbym je oczyścić.
— Czy to nie zwróci uwagi?
— Nie. Ponieważ salon jest zawsze zajęty, nie można tej pracy wykonać w takim czasie, by nie było tam nikogo. Jest to właściwie robota stewarda, ale sprawię mu wielką przyjemność, jeśli go wyręczę.
— Lecz on może powziąć jakie podejrzenie.
— Nie; wie, że nie mam pieniędzy, a lubię brandy. Powiem mu, że mam pragnienie i że za szklankę oczyszczę za niego okna. Nie potrzebujecie się o to troszczyć, sir, uda mi się na pewno. A więc ile obiecujecie dolarów?
— Zapłacę wam według wartości wiadomości, które przyniesiecie, — najmniej trzy dolary.
— All right! Nalejcie mi jeszcze brandy i idę.
Kiedy murzyn się oddalił, zapytano kornela, w jakim celu wydał mu takie polecenie. Ten odpowiedział:
— Jesteśmy biednymi trampami i musimy zawsze wiedzieć, na czem stoimy. Mamy zapłacić za przejazd, chcę więc spróbować przynajmniej, czy nie wydostaniemy w jaki sposób tych pieniędzy. Również do dalekiej podróży, o której myślimy, musimy poczynić pewne przygotowania, a wiecie, że nasze mieszki są dość puste.
— Chcemy je przecież napełnić z kasy kolejowej!
— Czy wiecie na pewno, że nasz plan się uda? Jeśli zaś tu możemy zarobić trochę pieniędzy, byłoby największą głupotą pominąć tę sposobność.
— A więc, powiedzmy otwarcie, kradzież na okręcie? To niebezpieczne. Kiedy okradziony zauważy swą stratę, nastąpi straszliwy huczek, po którym przyjdzie do obszukania wszystkich osób i kątów, a my będziemy pierwszymi, na których padnie podejrzenie.
— Jesteś największym głupcem, jakiego widziałem. Taka sprawa jest niebezpieczną i nie jest; tylko stosownie do tego, jak się do niej bierze. A ja nie należę do tych, którzy zabierają się ze złej strony. Jeśli będziecie mię słuchać, to musi się nam udać wszystko, a także później i to ostatnie największe zadanie.
— Przy Srebrnem Jeziorze? Hm! Jeśli cię tylko nie wzięto na bas!
— Pshaw! Co wiem, to wiem! Nie myślę wam teraz dawać dokładnych wyjaśnień. Kiedy będziemy na miejscu, dowiecie się o wszystkiem. Do tego czasu musicie mi ufać i wierzyć, gdy wam mówię, że tam w górze są bogactwa, które wystarczą nam wszystkim do końca życia. Teraz jednak musimy unikać wszelkiej zbytecznej gadaniny i spokojnie czekać, jakie wiadomości przyniesie ten głupi nigger.
Po tych słowach oparł się o burtę i zamknął oczy na znak, że nic nie chce słyszeć, ni mówić. Inni także ułożyli się, jak mogli najwygodniej; jedni próbowali usnąć, inni szeptali cicho ze sobą o wielkim planie, dla którego związali się na śmierć i życie.
„Głupi nigger“ zdawał się jednak dorastać do swego zadania: gdyby napotkał na trudności, byłby pewno powrócił, by o tem donieść; tymczasem poszedł on najpierw do kajuty służby, aby pomówić ze stewardem, a potem zniknął we drzwiach, prowadzących do salonu, i nie pokazywał się. Minęła przeszło godzina, zanim pojawił się na pokładzie, trzymając w ręce kilka ścierek; odniósł je, wrócił do towarzystwa i usiadł, nie widząc, że czworo oczu bystro obserwuje jego i trampów. Oczy te należały do obu Indjan, starego i młodego Niedźwiedzia.
— A więc? — zapytał kornel pełen oczekiwania. — Jak wywiązaliście się z mego polecenia?
Zapytany odpowiedział niezadowolony:
— Zadałem sobie wiele trudu, ale nie sądzę, bym za to, co usłyszałem, dostał więcej jak owe umówione trzy dolary, bo pomyliliście się, sir.
— W czem?
— Olbrzym wprawdzie nazywa się Old Firehand, ale nie jest farmerem, a przeto nie mógł do siebie prosić owego Toma i ciotki Droll.
— A to dopiero! — zawołał kornel, udając rozczarowanie.
— Tak, tak jest! — zapewniał murzyn. — Olbrzym jest słynnym myśliwym i udaje się w dalekie góry.
— Dokąd?
— Tego nie mówił. Słyszałem wszystko i nic nie uszło mojej uwagi. Ci trzej ludzie siedzieli zdala od innych gości z ojcem dziewczynki, którą pantera chciała pożreć. Ów ojciec nazywa się Butler i jest inżynierem; on także udaje się z Firehandem.
— Inżynier? Czego ci dwaj chcą w górach?
— Może odkryto minę, którą Butler ma zbadać!
— Nie; Old Firehand zna się na tem lepiej, niż największy inżynier.
— Mają oni najpierw odwiedzić brata Butlera, który ma w Kanzas obszerną farmę. Ten brat musi być bardzo bogatym; dostarczył bowiem bydła i zboża do Nowego Orleanu, a teraz inżynier podjął pieniądze, by mu je odwieźć.
Oczy kornela zabłysły, ale ani on, ani żaden z trampów nie zdradził ruchem, ni miną, jak ważną była dla nich ta wiadomość.
— Tak; w Kanzas istnieją bogaci farmerzy — potwierdził dowódca tonem obojętnym. — Ten inżynier jednak jest człowiekiem nieostrożnym. Wielka to kwota?
— Dziewięć tysięcy dolarów w papierach; mówił o tem szeptem, ale mimo to zrozumiałem.
— Takiej sumy nie nosi się przecież wszędzie ze sobą — na cóż byłyby banki? Gdyby tak wpadł w ręce trampów, to pieniądze byłyby stracone.
— Nie, bo nie znaleźliby ich.
— O, to są przebiegłe draby.
— Ale tam, gdzie on je schował, pewnoby nie szukali.
— Znacie więc schowek?
— Tak, pokazywał go tamtym; czynił to pokryjomu, ponieważ ja byłem w pobliżu. Zwróciłem się ku nim plecami, ale zapomnieli o lustrze i widziałem wszystko.
— Hm...! Lustro jest zwodnicze; kto przed niem stoi, widzi swoją prawą stronę na lewo, a lewą na prawo.
— Tegom jeszcze nie zauważył i nie rozumiem, ale co widziałem, to wiem. Inżynier ma stary nóż „bowie“ z wydrążoną rękojeścią, a w niej tkwią banknoty.
— Tak? No, to nas wcale nie interesuje. My nie jesteśmy trampami, lecz uczciwymi żniwiarzami. Przykro mi, że pomyliłem się co do olbrzyma, ale podobieństwo do farmera, o którym mówiłem, jest bardzo wielkie, a przytem nosi to samo nazwisko.
— Może jest bratem tamtego? Zresztą nie tylko inżynier ma tyle pieniędzy przy sobie. Ten z czarną brodą mówił o znacznej sumie, jaką otrzymał dla rozdziału między towarzyszy, którzy są rafterami.
— A gdzie oni się znajdują?
— Teraz ścinają drzewa nad rzeką Black — bear, której ja jednak nie znam.
— Ja ją znam, wpada do Arkanza poniżej Tuloi. Czy towarzystwo jest liczne?
— Około dwudziestu ludzi, wszystko dzielni chłopcy, jak mówił. A ten wesoły drab w skórzanym szlafroku ma przy sobie masę nuggetów. On także udaje się na Zachód; chciałbym wiedzieć, poco bierze ze sobą złoto? Tego wszak nikt nie wlecze po dziczy.
— Dlaczego nie? Na Zachodzie człowiek odczuwa także różne potrzeby. Są tam forty, stores, i wędrujące kramy, w których można stracić dość złota i nuggetów. A więc, ci ludzie są mi zupełnie obojętni. Nie pojmuję tylko, dlaczego inżynier, udając się w Góry Skaliste, ciągnie ze sobą małą dziewczynkę.
— To jest jego jedyne dziecko, a córka kocha go bardzo i nie chciała się z nim rozłączyć. Ponieważ zamyśla zatrzymać się w górach niezwykle długo, będzie musiał zbudować baraki, więc ostatecznie zdecydował się wziąć ze sobą ją i matkę.
— Baraki? Czy mówił o tem?
— Tak!
— Dla niego i córki wystarczyłby przecież jeden barak, więc prawdopodobnie nie będzie sam? W jakim celu tam się udają?
— Chciał się o tem dowiedzieć także brodacz, ale Old Firehand oświadczył mu, że dowie się później.
— A więc trzyma to w tajemnicy! Chodzi prawdopodobnie o bonanzę, o żyłę złota, którą chcą potajemnie zbadać i w szczęśliwym razie eksploatować. Chciałbym wiedzieć, do jakiej miejscowości się udają!
— Tej, niestety, nie wymieniono. Jak się zdaje, chcą zabrać brodacza i „ciotkę“ Droll. Znajdują oni w swem towarzystwie wielką przyjemność, tak wielką, że śpią w sąsiadujących kabinach. Pod numerem pierwszym inżynier, numer drugi zajmuje Old Firehand, trzeci Tom, czwarty Droll, a piąty należy do małego Freda.
— Kto to jest?
— Boy, którego ciotka przyprowadziła.
— Czy syn ciotki Droll?
— Nie, o ile mogę się domyślać.
— Jak się nazywa i dlaczego znajduje się tutaj?
— O tem nic nie mówiono.
— Czy kabiny numer pierwszy do piątego leżą po prawej, czy po lewej ręce?
— Po stronie steru, więc na lewo. Córeczka inżyniera śpi z matką w kabinie damskiej.
— Ponieważ pomyliłem się co do tych ludzi, przeto jest mi zupełnie obojętne, gdzie leżą i śpią. Nie zazdroszczę im tych ciasnych kajut, w których można się udusić, podczas gdy tu na otwartym pokładzie mamy tyle powietrza, ile tylko zachcemy.
— Well! Ale świeże powietrze mają także w kajutach, bo wyjęto okna, a wsadzono gazę. Najgorzej jednak jest nam, bo jeśli w nocy nie mamy roboty, musimy spać właściwie tam w głębi, — wskazał na otwór, który nieopodal prowadził pod pokład. — Jest to niezwykłą łaską, jeżeli oficer pozwoli nam położyć się obok pasażerów. Przez wązki otwór powietrze nie dochodzi do nas, a z magazynów wydobywa się zgnilizna.
— Czy wasza sypialnia jest połączona z magazynami? — zapytaj kornel zaciekawiony.
— Tak! Stamtąd prowadzą schody.
— Czy można je zamknąć?
— Nie, bo byłoby w sypialni nie do wytrzymania.
— Jesteście rzeczywiście godni litości. Lecz dość tego gadania, mamy jeszcze brandy we flaszce.
— Słusznie, sir! I od gadania gardło wysycha; napiję się, a potem poszukam gdzie cienia, by się przespać, bo jak miną moje sześć godzin, muszę iść znowu do kotła. A co z dolarami?
— Słowa dotrzymam, chociaż płacę zupełnie za nic; ponieważ jednak ja sam popełniłem tu omyłkę, więc nie powinniście ponosić na tem szkody. Tu są trzy dolary. Więcej wymagać nie możecie, bo wasze usługi nie przyniosły nam żadnej korzyści.
— Ja też nie żądam więcej, sir. Za te trzy dolary dostanę tyle brandy, że upiję się na śmierć. Jesteście gentlemanem, a jeśli będziecie jeszcze czego potrzebować, to zwróćcie się tylko do mnie, nie szukając innego. Możecie na mnie liczyć.
Wychylił napełnioną szklankę i odszedł na stronę, gdzie ułożył się w cieniu wielkiej paki.
Trampi spoglądali na swego dowódcę z zaciekawieniem; w zasadzie wiedzieli, o co idzie, ale nie mogli połączyć ze sobą niektórych pytań i wiadomości.
— Chcecie teraz wyjaśnień? — zapytał kornel, a na twarzy jego ukazał się dumny i zadowolony uśmiech. Dziewięć tysięcy dolarów w banknotach, a więc gotowy pieniądz, a nie czeki czy weksle, przy których wymianie człowiek naraża się na niebezpieczeństwo. Toż to spora sumka, bardzo pożądana!
— Tylko jak ją dostaniemy! — przerwał ten, który zwykł był przemawiać w imieniu reszty.
— Będziemy mieli!
— No, a jak ją dostaniemy? Jak otrzymamy ów nóż?
— Przyniosę go z kabiny.
— Ty sam?
— Naturalnie! Tak ważnej roboty nie dam nikomu.
— A gdy cię przyłapią?
— Niemożliwe! Plan mam gotowy i musi się udać.
— Jeśli to prawda, będzie mi bardzo przyjemnie; ale, inżynier zauważy po obudzeniu się brak noża, a wtedy rozpęta się burza!.
— Tak, i to porządna. Ale my będziemy już daleko
— Gdzie?
— Co za pytanie! Naturalnie na brzegu!
— Czy wpław?
— Nie. Tego nie żądam od was. Jestem niezłym pływakiem, ale w nocy nie powierzyłbym się tej szerokiej rzece.
— Myślisz, że opanujemy jedną z dwu łódek?
— I to nie.
— Więc nie widzę sposobu dostania się na ląd, zanim spostrzegą kradzież.
— To jest właśnie dowodem, żeś niedomyślny. Pocóż pytałem z takiem zainteresowaniem o magazyny?
— Tego nie wiem.
— Wiedzieć nie, ale domyślać się możesz. Obejrzyj się! Co stoi obok bloku z liną kotwiczną?
— Paka z przyrządami, jak się zdaje.
— Zgadłeś! Widziałem, że zawiera między innemi kilka świdrów; jeden ma średnicy półtora cala. No, połącz te dwie rzeczy, magazyn i świder!
— Thunder — storm! Chcesz może okręt przedziurawić? — zawołał tamten.
— Oczywiście. Jeśli okręt nabiera wody, musi być dziura. A jeśli jest w kadłubie, przybija się do brzegu, aby uniknąć niebezpieczeństwa i okręt dokładnie zbadać.
— Lecz gdy zapóźno spostrzegą?
— Nie obawiaj się. Kiedy okręt tonie, co odbywa się bardzo powoli, linja wodna podnosi się; musi to spostrzec oficer lub sternik. Wtedy powstanie taki gwałt i strach, że inżynier w pierwszej chwili nie pomyśli o swym nożu, a kiedy odkryje stratę, już dawno nas nie będzie.
— A jeśli pomyślą o tem i wprawdzie przybiją do brzegu, ale nie pozwolą wysiąść? Należy wszystko obmyśleć.
— To również niczego nie znajdą. Przywiążemy nóż do sznurka, spuścimy go do wody i umocujemy drugi koniec na zewnętrznej ścianie okrętu.
— Ta myśl jest rzeczywiście niezła! Ale co będzie potem, gdy opuścimy okręt?
— Sądzę, że wnet spotkamy jaką farmę lub obóz Indjan, gdzie nabędziemy konie, nie płacąc za nie.
— Na to się zgadzam. A potem dokąd pojedziemy?
— Najpierw ku rzece Black-bear do rafterów, o których mówił nigger; znaleźć obóz będzie rzeczą łatwą. Naturalnie, nie pokażemy się tam, lecz zaczaimy na brodacza, aby i jemu odebrać pieniądze. Kiedy i to się zrobi, będziemy mieć dosyć, by się wyekwipować do dalszej jazdy.
— A więc nic z napadu na kasę kolejową?
— Bynajmniej. Będzie zawierać wiele, wiele tysięcy i my te pieniądze zabierzemy. Bylibyśmy głupcami, nie zabierając wszystkiego, co nam w ręce wpada. Teraz wiecie więc, o co idzie. Dziś wieczór będzie dość roboty, i nie należy myśleć o spaniu. Trzymajcie uszy w pogotowiu!
Wezwania tego posłuchano. Wogóle wskutek wielkiego upału panowała na okręcie niezwykła cisza. Ponieważ krajobraz nie przedstawiał niczego, co mogłoby ściągnąć na siebie uwagę pasażerów, spędzano czas na spaniu, a przynajmniej na drzemce. Dopiero koło wieczora zapanował na pokładzie ruch znowu. Upał się zmniejszył i zerwał się lekki wiaterek. Ladies i gentlemanowie wyszli ze swych kabin, aby zażyć świeżego powietrza; wśród nich znajdował się także inżynier z żoną i córką, która już przyszła do siebie po strachu i mimowolnej kąpieli. Te trzy osoby skierowały się ku Indjanom, by obie damy mogły im podziękować za ratunek.
Stary i młody Niedźwiedź spędzili całe popołudnie, z iście indjańskim spokojem, nieruchomie na tej samej pace, na której siedzieli, kiedy ich powitała „ciotka“ Droll.
— He — el bakh szai — bakh matelu makik — teraz dadzą nam pieniądze — rzekł ojciec, w języku Tonkawa, ujrzawszy zbliżającego się inżyniera z żoną i córką.
Twarz jego zachmurzyła się, bo ten rodzaj wdzięczności jest dla Indjanina obelgą. Syn wyciągnął przed siebie prawą rękę, zwróconą dłonią ku dołowi, i opuścił ją szybko, co oznaczało, że jest innego zdania. Wzrok jego spoczywał z upodobaniem na dziewczynce, którą ocalił. Ta zbliżyła się szybko, ujęła jego rękę w swe dłonie, uścisnęła ją i rzekła:
— Jesteś dobrym, dzielnym chłopcem. Szkoda, że nie mieszkamy blisko siebie; wnetbym cię polubiła.
On spojrzał poważnie i odpowiedział:
— Moje życie należeć do ciebie. Wielki Duch słyszeć te słowa i wiedzieć, że są prawdziwe.
— Chciałabym dać ci przynajmniej jakiś upominek, któryby ci przypominał o mnie. Czy mogę?
Kiedy chłopiec skinął głową, zdjęła z palca cienki pierścionek złoty i włożyła mu na mały palec lewej ręki. Indjanin spojrzał na pierścień, a potem na nią, sięgnął ręką pod koc, odwiązał coś ze szyji i podał jej. Był to czworokątny kawałek skóry, biało garbowany i wygładzony, a na nim kilka wyciśniętych znaków.
— Ja tobie też dać upominek — odezwał się. — To być totem Nintropan — homosza, tylko ze skóry, a nie złoto, ale gdy ty znaleźć się wśród Indjan w niebezpieczeństwie i pokazać go, to niebezpieczeństwo zniknąć. Indjanie znać i kochać Nintropan — homosz i słuchać jego totem.
Dziewczynka nie wiedziała, co to jest totem i jaką może mieć wartość, rozumiała tylko, że wzamian za pierścień dał jej kawałek skóry; nie okazała jednak po sobie rozczarowania. Była zanadto łagodną i dobroduszną, by mogła zdobyć się na obrazę przez odrzucenie jego napozór ubogiego daru; dlatego zawiesiła totem na szyji, na widok czego oczy młodego Indjanina zabłysły radością.
— Dziękuję ci — odpowiedziała dziewczynka. — Mam coś od ciebie, a ty ode mnie. To cieszy nas oboje, chociaż i bez darów nie zapomnielibyśmy o sobie.
Teraz podziękowała mu także matka dziewczęcia prostym uściskiem ręki, a ojciec odezwał się:
— Jak mam wynagrodzić za ten czyn małego Niedźwiedzia? Nie jestem biedny, ale wszystkiego, co mam, byłoby za mało wzamian za to, co on mi ocalił. Muszę więc pozostać jego dłużnikiem. Mogę mu tylko ofiarować upominek, którymby bronił się wobec wrogów tak, jak obronił moją córkę przed panterą. Czy mały Niedźwiedź przyjmie tę broń? Proszę go o to!
Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni dwa nowe, pięknie wykończone rewolwery z rękojeściami, wyłożonemi masą perłową, i podał mu je. Młody Indjanin ani chwili nie namyślał się, co ma uczynić; cofnął się o krok, wyprostował i rzekł:
— Biały człowiek ofiarować mi broń; to być wielka cześć, bo tylko mężowie otrzymywać broń. Ja przyjąć ją i używać, gdy bronić dobrych ludzi, a strzelać do złych. Howgh!
Poczem, wziąwszy rewolwery, zasadził je za pas. Teraz i ojciec jego nie mógł się dłużej powstrzymać. Widać było po jego twarzy, że walczy ze wzruszeniem.
— Ja także dziękować białemu mężowi, — rzekł do Butlera, — że nie dać pieniędzy, jak niewolnikom lub ludziom, którzy nie mieć czci. To być wielka nagroda, której my nie zapomnieć. My zawsze przyjaciele białego męża, jego skwaw i jego córki. On dobrze schować totem od młodego Niedźwiedzia, bo być także mój. Wielki Duch dawać mu zawsze słońce i radość! —
Biali odeszli. Obaj Indjanie usiedli na pace.
— Tua enokh — dobrzy ludzie — rzekł stary.
— Tua — tua eneokh — bardzo dobrzy ludzie — zgodził się syn. —
Że podziękowanie inżyniera wypadło według pojęć Indjan tak tkliwe, miało to powód nie w nim; za mało znał sposób myślenia czerwonych i ich zwyczaje, aby wiedzieć, jak się ma w tym wypadku zachować. Dlatego zapytał o radę Old Firehanda, a ten go pouczył. Teraz powrócił inżynier do myśliwego, który siedział z Tomem i Drollem przed kajutą, i opowiedział o przyjęciu, z jakiem spotkał się dar jego. Kiedy wspomniał o totemie, można było z tonu jego głosu wyczuć, że nie umie ocenić wartości tegoż. Dlatego Old Firehand zapytał:
— Czy wiecie, sir, co to jest totem?
— Tak, jest to własnoręczny znak Indjanina, coś jak u nas pieczątka, umieszczany na najrozmaitszych przedmiotach.
— Objaśnienie jest słuszne, ale niezupełne. Nie każdy Indjanin może mieć totem, lecz tylko naczelnicy; że ten chłopiec ma go, jest dowodem, iż dokonał czynu, który nawet czerwoni uważają za niezwykły. Totemy są rozmaite, stosownie do swego celu. Pewien rodzaj używany jest jako legitymacja lub potwierdzenie, a więc jak u nas pieczęć lub podpis. Ten jednak, który dla nas białych jest najważniejszy, uchodzi za polecenie tego, który go otrzymał i, stosownie do swej wartości, może być rozmaity. Pozwólcie mi tę skórę obejrzeć!
Dziewczynka podała mu ją, a on oglądał dokładnie.
— Czy możecie te znaki odgadnąć, sir? — zapytał Butler.
— Tak — skinął Old Firehand. — Byłem często i długo u najrozmaitszych szczepów i nie tylko mówię ich gwarami, ale także rozumiem pismo. Ten totem jest tak cenny, jak rzadko który. Napisano go w narzeczu Tonkawa i brzmi: „Szakhe — i — kanwan — ehlaten, henszon — szakin henszon szakin szakhe — i kauwan — ehlatan, he — el ni — ya“. Słowa te w dosłownem tłumaczeniu znaczą: „Jego cień jest moim cieniem, a jego krew jest moją krwią; on jest moim starszym bratem“. Pod tem znak młodego Niedźwiedzia. Określenie „starszy brat“ jest jeszcze zaszczytniejsze, niż samo „brat“. Totem zawiera polecenie tak gorące, jak tylko można pomyśleć. Kto uczyni coś złego jego posiadaczowi, powinien oczekiwać najsurowszej zemsty wielkiego i małego Niedźwiedzia i wszystkich ich przyjaciół. Zawińcie, sir, dobrze totem, by znaki zachowały swą czerwoną barwę. Nie można przewidzieć, jak wielkie usługi może nam oddać, gdyż udajemy się w okolice zamieszkane przez sprzymierzeńców Tonkawa. Od tego kawałeczka skóry może zależeć życie wielu ludzi. —
Steamer minął już Ozark, Fort Smith i Van Buren i zbliżał się teraz do miejsca, gdzie łożysko Arkanzas robi wyraźne zagięcie ku północy. Kapitan ogłosił, że około drugiej po północy dopłyną do portu Gibson. Aby mieć dość sił, większość podróżnych położyła się wcześnie spać, bo można było się spodziewać, że w porcie Gibson trzeba będzie czuwać do rana. Pokład opróżnił się, a również w salonie pozostało zaledwie kilka osób. W przytykającej palarni siedzieli Old Firehand, Tom i Droll, rozmawiając o swych przygodach. Ostatni zachowywali się wobec Old Firehanda z szacunkiem, połączonym z głęboką czcią. Goljat skierował rozmowę na szczególną nazwę „ciotka Droll“. Ten odpowiedział:
— Znacie zwyczaj westmański dawania każdemu przezwiska, czy imienia bojowego. Ja w moim „sleeping — gown“ wyglądam rzeczywiście jak kobieta, a wrażenie powiększa jeszcze mój wysoki głos. Przedtem mówiłem basem, ale wskutek straszliwego zaziębienia straciłem owe głębokie tony. A ponieważ mam przyzwyczajenie opiekować się każdym dzielnym chłopcem, jak matka lub ciotka, przezwano mię „ciotką“ Droll.
— Czy Droll, to prawdziwe nazwisko?
— Tak! Ale jestem także wesoły, a może cokolwiek zabawny[8] i dlatego znakomicie nadaje się do mnie.
— Nazwisko wygląda z niemiecka; czy jesteście może pochodzenia niemieckiego, jak czarny Tom i ja?
— Tak!
— Urodzonym w Stanach Zjednoczonych?
Na to Droll zrobił chytrą, a wesołą minę i odpowiedział w języku niemieckim:
— Nie, ani mi na myśl nie wpadło; wyszukałem sobie Niemców na rodziców.
— Co? Więc rodowity Niemiec? — zawołał Old Firehand. — Ktoby pomyślał?!
— Uważaliście to za niemożliwe? A ja myślałem, że widać zaraz, iż jestem prawnukiem jakiegoś Germana! Czy zgadlibyście, gdzie wlazłem pierwszy raz w buty?
— Naturalnie! Wasze narzecze na to wskazuje!
— Czy rzeczywiście? To mię cieszy, gdyż właśnie na punkcie narzecza byłem kiedyś wprost zwarjowany, jeśli to potrzebne. A więc, gdzie się urodziłem?
— W ks. Altenburg, gdzie robią najlepsze gomółki.
— Słusznie! A co się tyczy gomółek, to też prawda; nazywają je serkami, a niema im równych. Wiecie, chciałem wam zrobić niespodziankę i nie powiedziałem, żeśmy rodakami. Wyrwało mi się jednak więcej, niż chciałem. Pomówmy więc teraz o naszej ojczyźnie, jeśli to potrzebne.
Zdawało się, że zawiąże się bardzo ożywiona rozmowa, lecz nie doszło do tego, bo paru znajdujących się w salonie panów, mając dosyć gry, weszło do palarni, aby teraz pociągnąć kilka mocnych „smoke“[9]. Wciągnęli oni „trójkę“ tak do rozmowy, że musiała wyrzec się swego tematu. Kiedy się rozchodzono na spoczynek, Droll rzekł do Old Firehanda:
— Wielka szkoda, że nie mogliśmy rozmawiać, ale i jutro będzie dość czasu na to. Dobrej nocy, rodaku. Śpijcie spokojnie i prędko, bo po północy mamy wstać przecież!
Teraz były wszystkie kabiny zajęte i w salonie pogaszono światła. Na pokładzie paliły się dwie przepisowe latarnie, jedna na przodzie, druga wtyle okrętu. Pierwsza oświecała rzekę tak jasno i daleko, że ewentualne przeszkody w żegludze mógł dosyć wcześnie zauważyć majtek, stojący na mostku, i o nich donieść. Ten marynarz, sternik i oficer, chodzący po pokładzie, byli, jak się zdawało, jedynymi czuwającymi ludźmi, oprócz obsługi maszyny.
Także trampi zachowywali się, jakby spali; przebiegły kornel umieścił swych ludzi dookoła otworu, prowadzącego pod pokład, tak, że nikt nie mógł się tam dostać niewidziany.
— Przeklęta historja! — szepnął do swego sąsiada. — Nie pomyślałem o tem, że w nocy stoi na pokładzie człowiek, uważający na wodę. Ten drab przeszkadza.
— Niewiele. Nie może dojrzeć otworu. Noc wszak zupełnie ciemna, a na niebie niema ani jednej gwiazdy. Ponadto musiałby patrzeć w obręb światła latarni, któreby go oślepiło, gdyby się obrócił w naszą stronę. Kiedy zaczynamy?
— Zaraz. Niema czasu do stracenia. Musimy być gotowi przed przybyciem do portu Gibson, świder mam; teraz zejdę na dół. Gdybyś mię musiał ostrzec, to kaszlnij głośno.
Pod osłoną gęstych ciemności przysunął się ku otworowi i postawił nogi na wąskich schodach. Dziesięć prowadzących w głąb stopni przebył szybko i zbadał dyle, macając je rękami. Znalazłszy otwór, prowadzący w głąb pudła, zeszedł po drugich schodach, liczących więcej stopni, niż górne. Kiedy dotarł do spodu, potarł zapałkę i poświecił wokoło.
Przestrzeń, w jakiej się znajdował, miała wysokość człowieka i sięgała prawie środka okrętu, a ciągnęła się od jednego do drugiego boku. Dookoła leżało kilka małych pakunków.
Kornel przystąpił ku przedniej stronie back — bordu i przyłożył świder do ściany okrętu, oczywiście poniżej linji wodnej. Pod silnym naciskiem jego ręki narzędzie szybko dziurawiło drzewo. Nagle natrafiło na silny opór; była to blacha, którą obłożono część pudła okrętowego, znajdującą się pod wodą. Należało ją przebić świdrem. Aby jednak woda szybko zalała wnętrze okrętu, trzeba było dwu otworów. Kornel wywiercił więc drugi, a dotarłszy do blachy, podniósł jeden z kamieni, leżących jako balast, i uderzał tak długo w rękojeść świdra, aż ten przeszedł przez blachę. Woda wdarła się do wnętrza i zmoczyła mu rękę; kiedy zaś wyciągnął świder, uderzył w niego tak silny strumień, że musiał się szybko cofnąć. Szum maszyny okrętowej zagłuszył uderzenia. Kornel przebił blachę w drugim otworze i wrócił na górę. Świder odrzucił dopiero wtedy, gdy się znajdował przed górnymi schodami. Pocóż brać go ze sobą?!
Kiedy stanął wśród swoich, a ci zapytali, czy się udało, odpowiedział twierdząco i oświadczył, że teraz wślizgnie się do kabiny Nr. 1.
Salon i przytykająca do niego palarnia leżały na tylnym pokładzie, a po obu stronach były kajuty, z których każda miała osobne drzwi, prowadzące do salonu. Ściany zewnętrzne, opatrzone dość dużemi oknami, zasłonięte były gazą. Między obu szeregami kajut a burtą był wąski korytarz.
Kornel musiał się zwrócić ku chodnikowi po lewej ręce t. j. od strony steru. Kajuta Nr. 1, jako pierwsza, leżała na rogu. Kornel położył się na ziemi i poczołgał się ostrożnie naprzód, tuż przy burcie, aby go nie spostrzegł przechadzający się oficer. Wkrótce dotarł szczęśliwie do celu. Przez gazę pierwszego okna przebijał się lekki blask, a w kabinie paliło się światło. Czyżby Butler jeszcze czuwał?
Lecz kornel przekonał się, że i w innych kabinach się świeciło; to go uspokoiło. Wyciągnął nóż i przeciął bez szmeru gazę od góry do dołu. Firanka przeszkadzała mu zajrzeć do wnętrza, odsunął ją więc cicho i omal nie krzyknął z radości na widok tego, co ujrzał.
Na lewej ścianie nad łóżkiem paliła się lampka nocna, okryta od dołu, by nie raziła leżącego.
Inżynier spał odwrócony twarzą ku ścianie. Obok na krześle leżała jego odzież, a pod drugą ścianą na składanym stoliku zegarek, sakiewka i — nóż „bowie“. Z zewnątrz łatwo go było dosięgnąć. Kornel wsadził rękę i zabrał nóż, pozostawiając jednak zegarek i pugilares, wyciągnął go z pochwy i spróbował odkręcić rękojeść — ruszyła się. To wystarczało.
— Do wszystkich djabłów, ależ łatwo poszło! — szepnął. — Mogłem wejść do środka i w razie czego nawet go udusić.
Nikt tej kradzieży nie widział, gdyż okno wychodziło na wodę od strony steru. Kornel wsadził nóż za pas i poczołgał się ku swoim ludziom. Szczęśliwie prześlizgnął się obok porucznika. O kilka łokci dalej, gdy wzrok jego padł na lewo, spostrzegł dwa słabo fosforyzujące punkty, które natychmiast znikły. Były to oczy, był tego pewny. Rzucił się więc naprzód silnym ale zupełnie cichym ruchem, a potem równie szybko potoczył się na stronę. I słusznie! Z miejsca, gdzie zobaczył oczy, odezwał się szmer. Usłyszał to oficer i zbliżył się:
— Kto tu? — zapytał.
— Ja. Nintropan-hauey — odpowiedziano.
— Ach, Indjanin! Idź spać!
— Tu czołgać się człowiek, coś złego uczynić, ja widzieć go, ale on prędko precz.
— Dokąd?
— Na przód, gdzie kornel leżeć, może on sam być.
— Pshaw! Poco miałby się czołgać on czy kto inny! Śpij i nie przeszkadzaj drugim!
— Ja spać, ale nie być winny, gdy się co stać.
Oficer nadsłuchiwał, lecz, że nic go nie doszło, uspokoił się. Był przekonany, że czerwony się pomylił.
Minęło dużo, dużo czasu. Wtem zawołano go:
— Sir, — rzekł wartownik — nie wiem, co się dzieje, lecz woda prędko się podnosi; okręt tonie.
— Głupstwo! — zaśmiał się oficer.
— Spojrzyjcie jednak!
Porucznik spojrzał i, nic nie mówiąc, pośpieszył do kapitana. W dwie minuty byli już na pokładzie, a w rękach trzymali latarnie i świecili poza burtę. Porucznik wszedł do otworu przedniego, a kapitan do tylnego, aby zbadać wnętrze pudła. Trampi usunęli się szybko. Po krótkiej chwili powrócił kapitan i podszedł do sternika.
— Nie chce robić alarmu, — szepnął kornel do swych ludzi. — Zobaczycie, że steamer popłynie ku brzegowi.
Nie mylił się. Obudzono majtków i służbę i okręt zmienił kierunek. Nie obeszło się jednak bez pewnego hałasu; pasażerowie przebudzili się i kilku wyszło na pokład.
— Nic się nie stało, messurs, — zawołał kapitan. — Mamy trochę wody w pudle i musimy ją wypompować. Zarzucimy kotwicę, a kto się boi, może wyjść na brzeg.
Chciał ich uspokoić, lecz wywołał wręcz przeciwny skutek. Zaczęto krzyczeć i wołać o pasy ratunkowe; kabiny się opróżniły — zapanowało straszne zamieszanie. Wtem światło latarni padło na wysoki brzeg; okręt zawrócił ku niemu i stanął. Spuszczono kotwicę, zrzucono pomosty i bojaźliwsi poczęli się cisnąć ku lądowi, a przed wszystkimi naturalnie trampi, którzy szybko zniknęli w ciemnościach nocy.
Na pokładzie oprócz załogi pozostali tylko Old Firehand, Tom, Droll i stary Niedźwiedź. Firehand zeszedł w głąb kadłuba, by przyjrzeć się wodzie. Po chwili powrócił ze świdrem w ręce i zapytał kapitana, nadzorującego przy ustawianiu pomp:
— Sir, gdzie jest miejsce na ten świder?
— W skrzyni — odpowiedział jeden z majtków.
— Tak? A ja go znalazłem na środkowym pokładzie. Koniec zagiął się o płyty, okrywające okręt. Założę się, że przedziurawiono ścianę.
Wrażenie tych słów powiększyło jeszcze jedno odkrycie. Inżynier, który, wyprowadziwszy żonę i córkę na brzeg, powrócił, aby dokończyć ubrania, wybiegł teraz z kajuty i zawołał tak, że go wszyscy usłyszeli:
— Okradli mię! Dziewięć tysięcy dolarów! Przerżnęli gazę w oknie i wzięli je ze stołu!
Wtedy zawołał stary Niedźwiedź jeszcze głośniej:
— Ja wiedzieć! Kornel ukraść i przedziurawić okręt. Ja go widzieć — oficer nie wierzyć. Spytać czarny palacz! On pić z kornel, on pójść do salonu i myć okna; on przyjść i pić znowu, on musieć wszystko powiedzieć.
Obecni okrążyli Indjanina i inżyniera, aby ich dokładniej wybadać. Nagle od strony lądu poniżej miejsca, do którego przybił okręt, zabrzmiał okrzyk.
— To być młody Niedźwiedź — zawołał Indjanin. — Ja posłać za kornel, który prędko na ląd; on powiedzieć, gdzie być kornel.
Wkrótce nadbiegł młody Niedźwiedź i, wskazując na rzekę jasno oświetloną lampami okrętowemi, zawołał:
— Tam być! Kornel odciąć łódź i płynąć na brzeg!
Rzeczywiście spostrzeżono uciekających. Trampi zakrzyczeli szyderczo; załoga i pasażerowie odpowiedzieli z wściekłością. Wśród ogólnego podniecenia nikt nie zwracał uwagi na Indjan, którzy nagle zniknęli. Wkońcu udało się Old Firehandowi przywrócić spokój i wtedy usłyszano od strony wody jeszcze inny głos:
— Stary Niedźwiedź pożyczyć mała łódka. On ścigać kornel, aby się zemścić. Łódkę na brzeg przywiązać: kapitan ją znaleźć. Wódz Tonkawa nie pozwolić kornetowi uciec. Wielki Niedźwiedź i Mały Niedźwiedź mieć jego krew. Howgh!
Kapitan klął i wymyślał straszliwie; podczas gdy załoga zajęta była pompowaniem wody, przesłuchano czarnego palacza. Old Firehand tak go przycisnął pytaniami, że powtórzył każde słowo swej rozmowy z kornelem. Wszystko się wyjaśniło; Brinkley był złodziejem i przewiercił ścianę okrętu, aby jeszcze przed wykryciem kradzieży zbiec ze swymi ludźmi. Murzynowi nie uszła zdrada na sucho: został związany, a rano miał otrzymać kije; sądownie jednak ścigać go nie było można.
Wkrótce okazało się, że pompy prędko opanują napór wody i okręt będzie mógł w niedługim czasie podjąć dalszą drogę. Podróżni uspokojeni powrócili na statek i udali się na dalszy spoczynek.
Najmniej przyjemności przyniosła ta przerwa okradzionemu inżynierowi. Old Firehand starał się go pocieszyć, mówiąc:
— Jeszcze jest nadzieja, że otrzymacie te pieniądze. Jedźcie w imię Boże dalej z żoną i córką. Spotkamy się u waszego brata.
— Jakto? Chcecie mię opuścić?
— Tak; udam się za kornelem, aby mu łup odebrać.
— Ależ to niebezpieczne!
— Pshaw! Old Firehand nie obawia się takich drabów.
— Proszę was, porzućcie ten zamiar! Wolę już stracić pieniądze.
— Sir, tu idzie nie tylko o wasze dolary! Trampi dowiedzieli się od murzyna, że i Tom ma ze sobą pieniądze, i że oczekują go towarzysze nad Black — bear. Nie mylę się zapewne, że i tam się zwrócą, aby popełnić nową zbrodnię. Obaj Tonkawa idą za nimi jak psy gończe, a o wschodzie słońca i my pójdziemy ich śladami; ja, Tom, Droll i jego Fred. Czy prawda, messurs?
— Tak, — odpowiedział poprostu, a poważnie Tom.

— Tak jest, — przytaknął Droll. — Kornela musimy dostać, choćby ze względu na innych. Schwytamy go - no, to możemy mu okazać łaskę, jeśli to potrzebne!





III
WALKA WŚRÓD NOCY.

Na wysokim brzegu rzeki Black-bear płonęło wielkie ognisko. Wprawdzie księżyc świecił na niebie, ale światło nie przebijało gęstych gałęzi drzew i gdyby nie ognisko, panowałaby głęboka ciemność. Płomień jego oświecał pewnego rodzaju barak, zbudowany w niezwykły sposób: u czterech drzew, stojących na rogach regularnego czworoboku, ścięto korony, a na pnie nałożono poprzeczne kloce, na których wspierał się dach, zrobiony z „clapboards“, to jest desek, ociosanych grubo z cyprysów i czerwonych dębów. W przedniej ścianie umieszczono trzy otwory, większy jako drzwi, a mniejsze jako okna. Przed tym właśnie domem płonęło ognisko, a wokoło siedziało z dwadzieścia dzikich postaci, po których widać było, że od dłuższego czasu nie stykały się z tak zwaną cywilizacją. Odzież mieli obdartą, a twarze, spalone od słońca, wiatru i niepogody, wyglądały jak garbowane; prócz noży nie nosili żadnej broni — znajdowała się zapewne w baraku.
Nad ogniskiem wisiał na mocnym konarze kocioł żelazny, w którym gotowały się potężne kawały mięsa. Obok ogniska leżały dwa olbrzymie wydrążone harbuzy z fermentującą sytką — miodem. Kto miał ochotę, czerpał z harbuza lub brał z kotła polewkę kubkiem.
Prowadzono ożywioną rozmowę. Towarzystwo czuło się widocznie zupełnie bezpiecznie, bo nikt nie zniżał głosu. Gdyby się spodziewali nieprzyjaciela, to i ogień podsycaliby sposobem Indjan, by dawał mało światła. Tego zaś nie robili. O ścianę domu oparte siekiery, topory, piły i inne narzędzia pozwalały się domyślać, że jest to towarzystwo rafterów — drwali i flisaków.
Rafterowie są szczególnego rodzaju mieszkańcami lasów, stoją bowiem w pośrodku między farmerami a zastawiaczami sideł. Nieprzywiązani do żadnego miejsca, prowadzą życie wolne, prawie niezależne. Wędrują z jednego stanu do drugiego, lecz ludzkie siedziby odwiedzają bardzo niechętnie, bo ich rzemiosło jest właściwie przeciwne prawu. Rafter bowiem, jeśli znajdzie odpowiedni las, a w pobliżu wodę, nadającą się do spławu drzewa, rozpoczyna pracę, nie troszcząc się o to, czy miejsce, które wybrał, jest własnością prywatną czy też kongresu, lecz ścina, rżnie i obrabia pnie, wyszukując jaknajlepsze drzewa, wiąże je w tratwy i spławia wdół rzeki, aby tak zdobyty materjał sprzedać gdziekolwiek.
Rafter nie należy do mile widzianych gości. Wprawdzie niejeden świeży osadnik ma dużo roboty z lasem, jaki na swym gruncie zastaje, i cieszyłby się, gdyby go znalazł wykarczowanym, jednak rafter nie karczuje bynajmniej lasu. Wybiera najlepsze pnie, lecz odpiłowuje korony, pozostawiając je na miejscu, a pod niemi i wśród nich wyrastają potem nowe odrośla, które łączą się z dziką winoroślą i innemi roślinami, pnącemi się tak wysoko, że nie tylko siekiera, ale i nawet ogień nie da im już rady.
Mimo to nikt mu nie przeszkadza, bo jest silnym i odważnym. W dzikiej okolicy, zdala od wszelkiej pomocy, nieprędko odważą się z nim zadzierać, tembardziej, że samotnie nie pracuje, lecz łączy się w związki, czterech do ośmiu najczęściej, a zdarza się czasem, że towarzystwo liczy i więcej osób; wówczas rafter czuje się podwójnie bezpiecznym, bo z taką ilością ludzi żaden farmer nie rozpocznie zwady, obawiając się narazić na szwank swe życie.
Rafterowie wiodą byt twardy i pełen niedostatku, lecz zysk jest niemały. Kiedy wszyscy pracują, jeden z nich, lub kilku, stara się o żywność. Są to myśliwi, którzy po całych dniach włóczą się wokół, aby przygotować mięso. —
Towarzystwo, koczujące nad rzeką Czarnego Niedźwiedzia, zdawało się nie cierpieć biedy, jak wskazywał pełny kocioł. To też wszyscy byli w dobrych humorach i po całodziennej pracy sypały się gęsto żarty. Opowiadano wesołe i ciekawe przygody.
— Żebyście znali owego westmana, którego spotkałem w porcie Niobrara — mówił stary, siwobrody rafter. — Ten człowiek był mężczyzną, lecz nazywano go ciotką.
— Myślisz chyba „ciotkę Droll“? — zapytał drugi.
— Tak, nikogo innego. Czy znasz go?
— Widziałem „ciotkę“ raz jeden. Było to w Desmoines, w oberży, gdzie zjawienie się jego wywołało żywe poruszenie i śmiech ogólny. Szczególnie jeden człowiek nie dawał mu spokoju; Droll wziął go za kołnierz i wyrzucił za okno. Człowiek ten nie wszedł więcej do środka.
— Tego można się po „ciotce“ spodziewać. Droll lubi żarty i nie ma nic przeciw temu, jeśli się z niego śmieją, ale w miarę. Jeśli zaś przekroczą punkt oznaczony, pokazuje zęby. Zresztą, ja sam zabiłbym każdego, ktoby go chciał obrazić.
— Ty Blenter? Z jakiego powodu?
— Bo mu zawdzięczam życie. Byliśmy razem w niewoli u Siuksów. Mówię wam, że bez jego pomocy czerwoni z wszelką pewnością posłaliby mię do wiecznych ostępów. Nie należę do tych, co boją się paru Indjan i nie mam zwyczaju skomleć, gdy się nie powiedzie, ale wtedy rzeczywiście nie było już żadnej nadziei. Ten Droll jednak jest nieporównanym spryciarzem; tak zamydlił czy czerwonym, że nie mogli przejrzeć i uciekliśmy.
— Jak to było? Jak to się stało? Opowiedz!
— Jeżeli nie masz nic przeciw temu, będę raczej milczał. Nie jest wszak wcale przyjemnie opowiadać o przygodzie, w której odegrało się marną rolę. Dość, gdy powiem, że jeśli jeszcze z wami siedzę i oblizuję palce po tej pieczeni, zawdzięczam to jedynie „ciotce“ Droll.
— No, chyba błoto, w którem siedziałeś, było bardzo głębokie i lepkie. Starego Missouri-Blentera znają jako westmana, który zapewne drzwi znajdzie, jeśli jakieś istnieją.
— Wtedy jednak nie znalazłem i prawie stałem pod słupem męczeńskim.
— Naprawdę? To rzeczywiście kiepska sprawa. Djabelski wynalazek ten pal męczeński. Nienawidzę czerwonych drabów sto razy więcej, skoro tylko wspomnę o nim.
— To nie wiesz, co robisz. Kto nienawidzi Indsmenów, ten sądzi o nich fałszywie i nie myśli o tem, co czerwoni przecierpieli. — Gdyby teraz ktoś przyszedł, aby nas stąd wypędzić, co powiedziałbyś na to?
— Broniłbym się!
— A czy miejsce to jest twoją własnością?
— Nie wiem, do kogo należy, ale ja na pewno go nie kupiłem.
— Widzisz?! Do czerwonych należy cały ten kraj, a myśmy im go zabrali, a kiedy bronią się, potępiasz ich za to?
— Hm! Słusznie mówisz, ale czerwony musi ustąpić, musi umrzeć, takie już jego przeznaczenie.
— Tak, Indjanie wymierają, bo ich mordujemy. A mówi się, że nie są zdolni do przyjęcia kultury, więc muszą zniknąć. Ale kultury nie wypalisz, jak kulę z lufy; na to trzeba czasu, dużo czasu. A czy czerwonym daje się czas na to? Czy, gdy poślesz do szkoły sześcioletniego chłopca, palniesz mu w łeb, jeśli po kwadransie nie został jeszcze profesorem? — Nie zamierzam bronić Indsmenów, ale znalazłem wśród nich tylu dobrych ludzi, co wśród białych, a może jeszcze więcej. Komuż zawdzięczam, że nie mam ani domu ani rodziny, i, choć stary, wałęsam się jeszcze po dzikim Zachodzie? Białym czy czerwonym?
— Tego nie wiem, nie mówiłeś nigdy!
— Bo mężczyzna raczej stłumi w sobie takie rzeczy, niż mówi o nich. — Szukam jeszcze jednego, który mi umknął. Przywódca, najgorszy!
Wymówił te słowa powoli, jakby kładąc na nie nacisk. To zwróciło uwagę reszty towarzyszy, którzy przysunęli się bliżej i spoglądali pytająco, nie mówiąc jednak ani słowa. On patrzył przez chwilę w ognisko, kopnął nogą palące się polana i ciągnął dalej, jakby sam do siebie:
— Nie zastrzeliłem ich, lecz zaćwiczyłem na śmierć, jednego po drugim. Żywcem musiałem ich dostać, aby umierali tak, jak zmarła moja rodzina, żona i obaj synowie. Sześciu ich było, a pięciu zdmuchnąłem w krótkim czasie; szósty uszedł. Ścigałem go po całych Stanach, aż udało mu się zatrzeć ślady za sobą. Ale on żyje, bo był znacznie młodszym ode mnie, i myślę, że zobaczę go jeszcze, zanim zamknę powieki. —
Nastało głębokie milczenie; wszyscy czuli, że idzie o rzecz niezwykłą. Dopiero po dłuższej chwili odważył się jeden zapytać:
— Blenter, kim był ten człowiek?
Stary ocknął się z zadumy:
— Kim był? Na pewno nie Indjaninem! Biały potwór, jakiego wśród czerwonych nie znajdziesz. Tak, ludzie, powiem wam nawet, że był tem, czem my wszyscy jesteśmy; był... rafterem!
— Jak? Rafterzy wymordowali twoją rodzinę?
— Tak, rafterzy! O, nie mamy bynajmniej powodu do dumy z naszego rzemiosła. Wszyscy wszak jesteśmy prawie złodziejami!
Uwaga spotkała się z żywemi protestami, Blenter jednak ciągnął niezmieszany:
— Ta rzeka, nad którą jesteśmy, ten las, którego drzewa wyprzedajemy, nie są naszą własnością; zabieramy cudze, a zastrzelilibyśmy każdego, ktoby chciał nas przepędzić. Czy to nie kradzież? Czy to nie rabunek?
Spojrzał wokoło, a, że milczeli, mówił dalej:
— I z takimi mordercami miałem wtedy do czynienia. Przybyłem z Missouri z rzetelnym kontraktem w ręce. Żona i synowie byli ze mną; mieliśmy bydło, kilka koni, świnie i wielki wóz pełen sprzętów, gdyż byłem wcale zamożny. W pobliżu nie mieszkał żaden osadnik, ale też nie potrzebowaliśmy nikogo; mieliśmy wszak osiem rąk silnych i dostatecznie pracowitych. Wkrótce stanął barak; wykarczowaliśmy las pod uprawę i zaczęliśmy rolę obsiewać. Pewnego dnia zginęła mi krowa; udałem się do lasu, aby jej poszukać. Wtem usłyszałem uderzenia siekier; poszedłem za ich głosem i zobaczyłem sześciu rafterów, którzy ścinali moje drzewa. Przy nich leżała krowa; zastrzelili ją, aby ją pożreć. No, messurs, cobyście uczynili na mojem miejscu?
— Ubiłbym tych drabów, — odpowiedział jeden. — to zupełnie prawnie. Według praw Zachodu kradzież konia lub krowy podpada karze śmierci.
— Słusznie; ale ja tak nie zrobiłem. Mówiłem uprzejmie do tych ludzi i żądałem tylko, aby moją ziemię opuścili i zapłacili mi za krowę. Wyśmieli mię. A następnego dnia brakło drugiej krowy. Rafterowie ją ukradli. Kiedy znowu zaszedłem, była poćwiartowana, a pasy jej suszyły się na pemikan[10]. Groziłem, że zrobię użytek z przysługującego mi prawa i zażądałem odszkodowania. Wtedy jeden, który uchodził za ich dowódcę, podniósł broń na mnie. Roztrzaskałem mu ją kulą. Nie chciałem go ranić i celowałem w karabin. Potem pośpieszyłem, by przyprowadzić synów. We trzech nie obawialiśmy się wcale owych sześciu; kiedy jednak przyszliśmy, już ich nie było. Teraz naturalnie wskazana była ostrożność i przez parę dni nie oddalaliśmy się poza najbliższy obręb baraku. Czwartego dnia wyszła nam żywność; udałem się więc ze starszym synem, aby zdobyć mięso. Mieliśmy się na ostrożności, ale nie było ani śladu rafterów. Kiedyśmy powoli i cicho przedzierali się przez las, ujrzałem nagle, może o dwadzieścia kroków, owego dowódcę za drzewem. Lecz i on spostrzegł mego syna wymierzył do niego z karabinu. Nie było nigdy moją pasją zabijać bez potrzeby człowieka, to też przyskoczyłem tylko szybko, wyrwałem mu strzelbę z ręki, a nóż i pistolet z za pasa i wymierzyłem taki policzek, że opadł na ziemię. Nie stracił jednak przytomności, a nawet był żwawszy ode mnie; w jednej chwili zerwał się i znikł, zanim mogłem wyciągnąć ku niemu rękę.
— Do wszystkich djabłów! Za tę głupotę musiałeś potem odpokutować! — zawołał jeden z towarzyszy. — Założę się, że ten człowiek zemścił się za to uderzenie!
— Tak, zemścił się — potwierdził stary, zerwawszy się; przeszedłszy jednak kilka razy tam i zpowrotem usiadł i ciągnął dalej: — Szczęście sprzyjało nam na polowaniu. Kiedy wróciliśmy, poszedłem poza dom złożyć zdobycz. Zdawało mi się, że słyszę okrzyk przerażenia, ale, niestety, nie zwróciłem na to uwagi. Wchodząc do izby, ujrzałem mych ludzi związanych i zakneblowanych przy ognisku; równocześnie i mnie pochwycono i rzucono na ziemię. Rafterowie przyszli w czasie naszej nieobecności do farmy, a pokonawszy żonę i młodszego syna, czekali potem także na nas. Kiedy starszy syn nadszedł przede mną, rzucili się tak szybko na niego, że zaledwie miał czas wydać okrzyk ostrzegawczy. Mnie poszło ni gorzej ni lepiej. Stało się to wszystko tak niespodzianie i tak prędko, że leżałem związany, zanim mogłem pomyśleć o oporze. Nadto wsadzili mi jakąś szmatę w usta, abym nie mógł krzyczeć!
— Tego, co teraz nastąpiło, nie da się opowiedzieć. Urządzono sąd, a to, że strzelałem, poczytano mi za zbrodnię, zasługującą na karę śmierci. Te opryszki dobrały się zresztą do brandy i tak popili, że nie mieli w sobie nic ludzkiego. Postanowili nas zabić. Dowódca — za karę za uderzenie, które ode mnie otrzymał — zażądał, abyśmy nadto otrzymali plagi, to znaczy, by nas zatłuczono na śmierć. Dwu głosowało za tem, trzech było przeciwnych; on jednak przeparł swe żądanie. Wyprowadzono nas na dwór. Pierwszą była moja żona. Związano ją mocno i zaczęto bić pałkami. Jeden z nich poczuł na szczęście jakiś rodzaj litości i wpakował jej kulę w głowę. Synom poszło gorzej; zostali dosłownie zaćwiczeni. A ja leżałem i musiałem na wszystko patrzeć, bo miałem być ostatnim. Ludzie! Mówię wam, ten czas wydał mi się wiecznością. Byłem jak szalony, a nie mogłem ani palcem ruszyć. Wkońcu przyszła kolej na mnie. Razów, które otrzymałem, nie czułem.
— Wiem tylko tyle, że nagle od strony pola z kukurydzą zabrzmiał głośny okrzyk i że, kiedy rafterowie nie zaraz zwrócili na niego uwagę, padł strzał. Zemdlałem. —
— Przyszli ludzie, którzy cię wyratowali?
— Ludzie? Nie, to był tylko jeden. Już zdaleka poznał, że życie moje nie będzie warte ani jednego penny, jeśli natychmiast nie wkroczy. Stąd pochodził jego okrzyk i strzał. Był to strzał ostrzegawczy, a więc dany w powietrze, bo nie myślał, żeby to byli mordercy. Kiedy potem szybko się zbliżył, poznał go jeden z drabów i przerażony wykrzyknął jego imię. Mordować jak tchórze umieli, ale, by stawić opór w sześciu tej jednej osobie, zabrakło im odwagi; uciekli w las, kryjąc się poza domem.
— To ów przybysz wzbudzający obawę, musiał być bardzo znakomitym westmanem?
— Westmanem? Pshaw! To był Indjanin! Tak, ludzie, mówię wam, uratował mię czerwony!
— Czerwony? I wzbudził taki postrach, że sześciu rafterów uciekło przed nim? Niemożliwe!
— To był Winnetou!
— Winnetou, Apacz? Good lack! To rzeczywiście możliwe! Czy i wtedy był już tak znany?
— Był wówczas wprawdzie w początkach swej sławy, ale jeden z rafterów, ten, który wykrzyknął jego imię i pierwszy znikł, poznał go już widocznie w sposób taki, że nie życzył sobie powtórnego spotkania. Ponadto, kto widział choć jeden jedyny raz Winnetou, ten wie, jakie wrażenie wywiera już samo pojawienie się jego.
— Ale pozwolił tym drabom umknąć?
— Zrazu, tak! Czy tybyś inaczej postąpił? Po ich pośpiesznej ucieczce poznał wprawdzie, że nie mają czystego sumienia, ale przecież nie znał rzeczywistego stanu rzeczy. Podszedłszy dopiero, zobaczył na ziemi trzy trupy, których przedtem nie mógł dostrzec. Wiedział już wprawdzie, że popełniono zbrodnię, ale nie mógł ścigać zbiegów, bo musiał mną się zająć. Kiedy się obudziłem; klęczał nade mną, zupełnie jak ów Samarytanin z Pisma Świętego, i oswobodził mię od więzów i knebla. Nie czułem doprawdy żadnego bólu i skoczyłem, chcąc się podnieść, ale Indjanin na to nie pozwolił.
Przeniósł trupy i mnie do domu, gdzie mogłem się łatwo obronić przed rafterami, gdyby im przyszło na myśl powrócić; potem udał się do najbliższego sąsiada, aby sprowadzić kogoś, ktoby mię pielęgnował w chorobie. Musicie wiedzieć, że ten sąsiad mieszkał w odległości przeszło trzydziestu mil, a Winnetou nigdy jeszcze nie był w tej okolicy. Mimo to znalazł go, chociaż dostał się tam dopiero wieczorem; nad ranem przybył z nim i jego parobkiem. Potem opuścił nas, aby pójść śladem morderców. Nie wracał przez tydzień. Ja tymczasem pochowałem zmarłych i poleciłem sąsiadowi, by sprzedał posiadłość. Moje rozbite członki nie były jeszcze wprawdzie zupełnie zdrowe, ale ze straszliwą męką oczekiwałem powrotu Apacza. Ten dogonił rafterów, a podsłuchawszy ich, dowiedział się, że mają zamiar udać się do fortu Smoky-hill. Nie pokazał się, ani im nic nie zrobił, bo zemsta należała do mnie. Kiedy nas pożegnał, wziąłem strzelbę, siadłem na konia i pojechałem.Resztę wiecie, albo możecie się domyśleć.
— Nie wiemy nic! Opowiadaj dalej, opowiadaj!
— Bądźcie pewni, że nie jest to dla mnie przyjemnością. Pięciu zostało zdmuchniętych, jeden po drugim; tylko szósty, i to najgorszy, umknął. Był rafterem, a może dotąd trudni się tem rzemiosłem; dlatego i ja zostałem rafterem, bo myślę, że go w ten sposób najpewniej spotkam. A teraz — behold! Co to za ludzie?
Skoczył, a inni poszli za jego przykładem, bo w te] chwili z ciemnego lasu weszły w obręb światła, padającego z ogniska, dwie postacie okryte pstremi kocami. Byli to dwaj Indjanie: stary i młody. Pierwszy podniósł uspakajająco rękę do góry i rzekł:
— Nie obawiać się, my nie nieprzyjaciele! Czy praować tu rafterzy, którzy znać Czarnego Toma?
— Tak, znamy go — odpowiedział stary Blenter.
— On pójść, żeby przynieść dla was pieniądze?
— Tak, miał je podjąć; a powróci pewnie w przeciągu tygodnia.
— On przyjść jeszcze prędzej. My więc być u właściwych ludzi, u rafterów, których szukać. Ogień mały zrobić, inaczej daleko widać; a także cicho mówić, bo daleko słychać.
Odrzucił koc, przystąpił do ogniska, a rozrzuciwszy polana, zgasił je, pozostawiając tylko kilka. Młody Indjanin pomagał mu w tem. Kiedy to zrobił, rzucił okiem do kotła i rzekł:
— Dać nam kawał mięsa, bo my daleko jechać i nic nie jeść.
Jego tak samowolne postępowanie wywołało naturalnie ździwienie u rafterów, to też stary Missouryjczyk zawołał tonem oburzenia:
— Ależ, człowiecze! Co ci wpadło do głowy? Przychodzisz do nas, jakby to miejsce tobie się tylko należało!
— My nic nie ośmielać się — brzmiała odpowiedź. — Czerwony mąż nie musieć być zły człowiek. Białe twarze się dowiedzieć.
— Ale kim ty jesteś właściwie? W każdym razie nie należysz do żadnego szczepu, żyjącego nad rzeką czy na prerji. Po twoim wyglądzie muszę przypuszczać, że przychodzisz z Nowego Meksyku. A może jesteś pueblo?
— Z Nowego Meksyku przychodzić, ale nie być pueblo[11]. Być wódz Tonkawa, nazywać się „Wielki Niedźwiedź“, a to być mój syn.
— Co? Wielki Niedźwiedź! — zawołało kilku rafterów ździwionych, a Missouryjczyk dodał:
— To ten chłopiec jest zatem „Małym Niedźwiedziem“?
— Tak — skinął czerwony.
— Tak, to co innego! Obaj Niedźwiedzie są wszędzie mile widziani. Bierzcie mięso i miód — ile tylko chcecie — i pozostańcie z nami, póty się wam spodoba. Ale, co sprowadza was w tę okolicę?
— Przychodzimy ostrzec rafterów.
— Dlaczego? Czy grozi nam jakie niebezpieczeństwo?
— Wielkie niebezpieczeństwo.
— Jakie? Powiedz!
— Tonkawa najpierw jeść i przyprowadzić konie, a potem mówić.
Dał znak synowi, poczem ten oddalił się, a on wziął z kotła kawał mięsa i zaczął spożywać z takim spokojem, jakby siedział w bezpiecznym wigwamie[12].
— Macie konie ze sobą? — zapytał stary. — W czasie nocy, tu w ciemnym lesie? A przytem szukaliście nas i znaleźliście? To jest cud pewnego rodzaju!
— Tonkawa ma oczy i uszy. On wie, że rafterzy mieszkać zawsze nad wodą, nad rzeką. Wy bardzo głośno mówić i wielki ogień płonąć, który my widzieć daleko, a czuć jeszcze dalej. Rafterzy bardzo nieostrożni, bo nieprzyjacielowi łatwo ich znaleść.
— Tu niema żadnych nieprzyjaciół. Myśmy zupełnie sami w tej okolicy, a jesteśmy na wszelki wypadek dosyć silni, aby obronić się przed ewentualnym wrogiem.
— Missouri-Blenter się mylić.
— Jak? Ty znasz moje nazwisko?
— Tonkawa stać długi czas tam za drzewem i słyszeć, co blade twarze mówić; słyszeć także twoje nazwisko.Gdyby nieprzyjaciele tu nie być, to jednak przyjść. A gdy rafterzy nieostrożni, to być pokonani, nawet przez kilku wrogów.
Teraz usłyszano uderzenia kopyt po miękkim gruncie. To Mały Niedźwiedź przyprowadził dwa konie i, przywiązawszy je do drzewa, wziął kawałek mięsa z kotła, usiadł obok ojca i zabrał się do jedzenia. Ostatni zjadł tymczasem swoją porcję, zasadził nóż za pas i rzekł:
— Teraz Tonkawa mówić, a potem rafterzy wypalić z nim fajkę pokoju. Czarny Tom mieć dużo pieniędzy; trampi przyjść, aby na niego czatować i zabrać mu je.
— Trampi? Tu nad Black-bear-river? Chyba się mylisz?
— Tonkawa się nie mylić, lecz na pewno wiedzieć i wam opowiedzieć wszystko.
Swą łamaną angielszczyzną opowiedział im o przygodzie na steamerze; za dumny był jednak na to, by choć jednem słowem wspomnieć o bohaterskim czynie swego syna. Opowiadania jego słuchano naturalnie z wielkiem naprężeniem.
Za uciekającymi trampami, dostali się wkrótce Stary i Młody Niedźwiedź, na łódce, jaką zabrali ze steamera, na brzeg Arkanzas, gdzie przeleżeli do świtu, bo w nocy nie mogli iść dalej ich śladami. Te były bardzo wyraźne, a prowadziły, omijając fort Gibson, między Kanadian a Red-fort na zachód, a potem zwróciły się ku północy. W czasie jednej z następnych nocy napadli trampi na wieś Indjan szczepu Creek, aby zaopatrzyć się w konie. W południe następnego dnia spotkali obaj Tonkawa wojowników szczepu Choktów, u których nabyli dwa konie. Jednakże na ceremonjach, zwykłych przy kupnie koni, zeszło tyle czasu, że trampi wyprzedzili ich o cały dzień drogi i przeszli następnie przez Red-fork i otwartą prerję, udając się ku Black-bear-river; tu rozłożyli się obozem na brzegu rzeki, na małej polanie, a Tonkawa wyszukali przedewszystkiem rafterów, aby ich o niebezpieczeństwie zawiadomić.
Skutek tego opowiadania dał się zaraz widzieć, mówiono teraz tylko pocichu, a ogień zagaszono zupełnie
— Jak daleko stąd do obozowiska trampów? — zapytał Missouryjczyk.
— Taki czas drogi, jaki blade twarze nazywają połową godziny.
— Do pioruna! Wprawdzie naszego ogniska widzieć nie mogą, lecz dym z niego zapewne poczuli. Rzeczywiście, byliśmy zanadto pewni siebie! A odkąd tam obozują?
— Na godzinę przed wieczorem przybyć.
— To z pewnością nas szukali. Czy wiesz co o tem?
— Tonkawa nie móc śledzić trampów, bo jeszcze być jasny dzień, i zaraz pójść dalej, aby ostrzec rafterów, bo...
Zatrzymał się nagle i począł nasłuchiwać, a potem rzekł zupełnym szeptem:
— Wielki Niedźwiedź coś zobaczyć, jakiś ruch na rogu domu. Cicho siedzieć i nic nie mówić! Tonkawa popełzać i popatrzeć.
Położył się na ziemi i, pozostawiwszy strzelbę, poczołgał się ku domowi.
Rafterzy nadstawili uszu. Przeszło może dziesięć minut, gdy wtem rozległ się ostry, krótki okrzyk, jaki zna dobrze każdy westman, — śmiertelny krzyk człowieka. Po krótkiej chwili powrócił Nintropan-hauey.
— Szpieg trampów, — odezwał się. — Tonkawa pchnąć go nożem, ale móc jeszcze jeden tu być. On pewnie powrócić do swoich i zawiadomić. Dlatego biali mężowie prędko iść, jeśli chcieć podsłuchać trampów.
— Prawda — przyznał Missouryjczyk szeptem. — Ja pójdę, a ty mnie poprowadzisz, bo znasz miejsce, na którem obozują.Teraz jeszcze nie spodziewają się wcale, że wiemy o ich obecności, a więc czują się bezpieczni i będą rozmawiać o swych zamiarach. Jeśli zaraz udamy się w drogę, to może dowiemy się, jakie mają plany.
— Tak, ale zupełnie cicho i pokryjomu, aby drugi szpieg, gdyby jeszcze tu być, nie zobaczyć, że my pójść. I flint nie brać, tylko noże. Strzelby nam przeszkadzać.
Rady tej posłuchano. Rafterzy udali się do chaty, gdzie ich nie można było śledzić, a Missouryjczyk poczołgał się wraz z wodzem. —
Tam, gdzie znajdował się teren pracy rafterów, opadał wysoki brzeg stromo ku wodzie, co było dla nich bardzo korzystnem, bo umożliwiło założenie tak zwanych stoczni — są to tory, po których rafterzy mogą bez wielkiego wysiłku spuszczać na wodę pnie i kloce. Chociaż brzeg wolny był od zarośli, nie łatwo było jednak iść tamtędy w ciemności. Missouryjczyk był starym, obrotnym i bardzo doświadczonym westmanem, a mimo to podziwiał, jak wódz, wziąwszy go za rękę, posuwał się bez szelestu i omijał pnie tak pewnie, jakby to był dzień biały. W dole słychać było szum rzeki; głuszyło to szmer, wywołany stąpaniem.
Minęło więcej nieco niż kwadrans, zanim zeszli w dolinę, która krzyżowała się z biegiem rzeki. Tę również porastały gęsto drzewa, a skrapiał cicho szemrzący strumyk. Wpobliżu miejsca, gdzie uchodził on do rzeki, znajdował się plac wolny od drzew, na którym rosło tylko kilka krzaków. Tam rozłożyli się trampi dookoła roznieconego ogniska, którego blask uderzył obu podchodzących, kiedy znajdowali się jeszcze pod sklepieniem drzew lasu.
— Trampi tak samo nieostrożni, jak rafterzy — szepnął wódz Tonkawa do towarzysza. — Palić wielki ogień, jakby chcieć upiec całego wielkiego bawołu. Czerwoni wojownicy zawsze robić tylko mały ogień; tak płomienie nie widać, a dymu bardzo mało. My do nich dostać się łatwo i tak zrobić, że nas nie zobaczyć.
— Tak, podkraść się możemy, — rzekł stary — ale wielkie pytanie, czy tak blisko, byśmy mogli usłyszeć, co mówią?
— My dojść całkiem blisko i słyszeć; ale sobie pomagać, gdy nas trampi odkryć. Napastników zakłóć i prędko w las.
Doszedłszy do ostatnich drzew, ujrzeli ognisko i ludzi siedzących wokoło. Tu, w dole, moskitów, zwykłej plagi nadbrzeżnej tej okolicy, było więcej niż w górze w obozie rafterów. Zapewne dlatego trampi rozpalili tak wielkie ognisko. Zboku stały konie; widać ich nie było, lecz dawały się słyszeć. Moskity je tak cięły, że, dla obrony przed niemi, ustawicznie się ruszały; to też Missouryjczyk wyraźnie słyszał uderzenia ich kopyt.
Teraz położyli się obaj na ziemię i poczołgali w stronę ogniska, używając jako osłony krzaków, rosnących na brzegu polany. Trampi siedzieli blisko potoku, którego brzeg porośnięty był gęstem sitowiem, sięgającem aż do obozowiska i mogącem dać bardzo dobrą sposobność ukrycia się.
Indjanin, pełznący na przedzie, okazał się prawdziwym mistrzem. Należało przedrzeć się przez wysokie, cienkie łodygi tak, aby nie wywołać najmniejszego szmeru, niemożliwego prawie do uniknięcia wśród sitowia; również i wierzchołki tegoż nie powinny się były poruszać, gdyż mogłoby to łatwo spowodować odkrycie. Stary Niedźwiedź starał się zaradzić temu niebezpieczeństwu w ten sposób, że poprostu wycinał drogę ostrym nożem, a sitowie kładł przed siebie i uważał jeszcze na Missouryjczyka, pomagając temuż w posuwaniu się za sobą. Ścinanie twardego sitowia odbywało się tak cicho, że nawet starzec nie mógł pochwycić uchem szmeru padających łodyg.
Wreszcie zbliżyli się ku ognisku; zatrzymali się dopiero wtedy, gdy znaleźli się tak blisko trampów, że mogli usłyszeć ich rozmowę, prowadzoną coprawda wcale nie cicho. Blenter spojrzał na siedzących, przed nimi i zapytał cicho wodza:
— Który jest owym kornelem, o którym nam opowiadałeś?
— Kornela tu nie być; on pójść precz, — odpowiedział Indjanin szeptem.
— Zapewne, aby nas poszukać?
— Ja tak myśleć.
— To jest chyba w takim razie tym, którego zakłułeś?
— Nie, on nim nie być.
— Tego przecież nie mogłeś widzieć?
— Blade twarze widzieć tylko oczami, a Indjanin widzieć także rękami. Moje palce z pewnością poznałyby kornela.
— A więc nie był sam, lecz w towarzystwie innego i tego ty zakłułeś.
— To słusznie! Teraz my tu czekać, aż kornel powrócić.
Trampi prowadzili bardzo ożywioną rozmowę, a gadali o wszystkiem możliwem, tylko nie o tem, co dla obu podsłuchujących mogło mieć wartość; aż wreszcie jeden odezwał się:
— Ciekawym bardzo, czy kornel się nie pomylił. Byłoby to nieprzyjemnem, gdyby rafterzy już nie znajdowali się tutaj.
— Są jeszcze i to bardzo blisko — odpowiedział drugi. — Wióry, które woda naniosła, wszak są jeszcze zupełnie świeże; pochodzą z wczoraj lub co najwyżej z przedwczoraj.
— Jeśli to prawda, to musimy się cofnąć, bo jesteśmy tu zbyt blisko tych drabów i mogą nas zauważyć, a przecież nie powinni nas widzieć. Z nimi nie mamy właściwie żadnej sprawy, a chcemy dostać tylko Czarnego Toma i jego pieniądze.
— I nie dostaniemy ich — przerwał trzeci. — Czy sądzicie, że rafterzy nas nie spostrzegą, gdy zawrócimy nawet kawałek drogi? Pozostawimy ślady, które się zatrzeć nie dadzą! A dowiedzą się o naszym pobycie tutaj, to już po pięknym planie!
— Wcale nie! Wystrzelamy drabów!
— Pytanie tylko, czy się ustawią i pozwolą spokojnie wystrzelać? Dałem kornelowi bardzo dobrą radę, ale, niestety, odtrącił ją. Na Wschodzie, w wielkich miastach, okradziony idzie na policję i jej pozostawia odszukanie złodzieja; ale tu na Zachodzie każdy bierze swą sprawę we własne ręce. Jestem przekonany, że będą nas ścigać przynajmniej przez czas pewien. A cóż to byli za jedni, którzy ruszyli naszym śladem? W każdym razie tylko ci z pośród pasażerów, którzy się na tem rozumieją, a więc Old Firehand, Czarny Tom i co najwyżej owa zabawna „ciotka“ Droll. Powinniśmy byli na nich zaczekać, a bardzo łatwo dałoby się zabrać Tomowi pieniądze. Zamiast tego jednak odbyliśmy tę daleką drogę i siedzimy teraz nad rzeką Niedźwiedzią, nie wiedząc, czy co zdobędziemy. A to, że kornel teraz po nocy włóczy się po lesie, aby szukać rafterów, jest również głupotą. Mógł poczekać do rana i...
Tu rozumowanie jego przerwało ukazanie się kornela, który wyszedł w tej chwili z poza drzew i przystąpił do ogniska. Widział spojrzenia towarzyszy, skierowane z zaciekawieniem na niego; zdjął kapelusz z głowy, rzucił go na ziemię i rzekł:
— Nie przynoszę wam, ludzie, żadnej dobrej wieści; miałem pecha!
— Jakiego? Co za nieszczęście? Pecha? — zapytano dokoła. — Gdzie jest Bruns?
— Bruns? — odrzekł kornel, siadając. — Ten wogóle nie wróci; zabity!
— Zabity? Co ty pleciesz, u djabła? Cóż mu się przytrafiło?
— Spotkało nieszczęście tego biedaka; zginął od noża, który wpakowano mu w serce.
Ta wiadomość wywołała wielkie poruszenie. Każdy pytał, jak i co się stało; kornel nakazał spokój, i, gdy ochłonęli, odezwał się:
— Bruns i ja przypuszczaliśmy, że rafterzy znajdują się w dole rzeki; udaliśmy się więc w tym kierunku. Musieliśmy posuwać się bardzo ostrożnie i powoli, gdyż inaczej spostrzeżonoby nas. Tymczasem zrobiło się ciemno. Ja chciałem zawrócić, ale Bruns na to się nie zgodził, bo widzieliśmy liczne ślady, które pozwalały się domyślać, że niedaleko już do miejsca spławu. Bruns był zdania, że poczujemy woń ogniska, jakie rafterzy muszą rozpalić choćby ze względu na moskity. I rzeczywiście. Poczuliśmy dym, a na wysokim brzegu widać było nawet słabą jasność, jakby ogniska, przebijającą się poprzez krzaki i drzewa. Wdrapaliśmy się na brzeg. Przed nami płonął ogień, a wokoło niego siedziało dwudziestu rafterów. Poczołgaliśmy się bliżej; ja pozostałem pod drzewem, a Bruns ukrył się za domem. Nie mieliśmy jeszcze czasu zwrócić uwagi na ich rozmowę, kiedy nadeszło dwu jakichś drabów. Byli to obaj Indjanie z „Dogfisha“; — żeby ich djabli wzięli!
Trampów zaskoczyła ta wiadomość, a wprost jak piorun uderzyła w nich wieść o tem, co wódz Tonkawa opowiedział rafterom. Kornel ciągnął dalej:
— Widziałem, jak czerwony zgasił ogień. Rozmawiano potem tak cicho, że nie mogłem niczego zrozumieć. Chciałem się więc oddalić, ale musiałem czekać na Brunsa. Nagle z poza baraku, za którym się ukrył, rozległ się krzyk tak straszny, że mię dreszcz przeszedł. Bałem się o Brunsa i poczołgałem się ku chacie. Było tak ciemno, że musiałem rękami macać, aby rozpoznać drogę. Natknąłem się przytem na ciało ludzkie, leżące w kałuży krwi; zląkłem się straszliwie, poznawszy po ubraniu, że to Bruns; otrzymał pchnięcie w plecy — przeszło przez serce. Cóż miałem robić? Wypróżniłem jego kieszenie, wziąłem nóż i rewolwer i zawróciłem ku domowi! Dopiero wtedy zauważyłem, że rafterzy schronili się do baraku; wycofałem się więc szybko i... jestem. — A teraz nie traćmy czasu, lecz szybko uchodźmy!
— Dlaczego? — zapytali trampi.
— Dlaczego? Czyż nie słyszeliście, że czerwoni znają nasz obóz? Naturalnie zechcą nas napaść; a ponieważ mogą przewidzieć, że znaleźliśmy trupa i przez to nabierzemy podejrzenia, więc prawdopodobnie wkrótce nadejdą. A zaskoczą nas, — będziemy zgubieni. Musimy więc natychmiast odejść i wyrzec się pieniędzy rafterów. To będzie najmądrzej i...
Nagle przerwał i wykonał ręką gest ździwienia.
— Co się stało? Co tam masz? — zapytał jeden z trampów. — Mów dalej!
Lecz kornel powstał. Blisko tego miejsca, gdzie siedział, leżeli obaj wywiadowcy; nie znajdowali się jednak obok siebie jak poprzednio. Kiedy bowiem Missouryjczyk spostrzegł kornela i usłyszał głos jego, ogarnęło go niezwykłe podniecenie. Stary nie mógł uleżeć spokojnie i posuwał się coraz dalej i dalej ku skrajowi sitowia. Oczy jego pałały i zdawało się, że wyjdą z orbit. Podniecony, zapomniał o koniecznej ostrożności i nie zważał na to, że głowa jego wystawała z ukrycia.
— Nie pokazać się!— szepnął wódz, ująwszy i usiłując go cofnąć. Lecz było za późno; kornel zobaczył głowę raftera. Dlatego to przerwał opowiadanie i szybko powstał, chcąc wywiadowcę unieszkodliwić. Postąpił przytem bardzo chytrze, mówiąc:
— Przypomniałem sobie właśnie, że tam przy koniach — lecz wy dwaj chodźcie ze mną!
Skinął na trampów, siedzących po jego prawej i lewej ręce, a kiedy powstali, szepnął:
— Ja udaję tylko, bo tam ztyłu w sitowiu leży jakiś drab, na pewno rafter; jeśli zauważy, że poluję na niego, ucieknie. Skoro więc rzucę się, chwyćcie go także; w ten sposób dostaniemy go tak mocno, że nie będzie się mógł bronić. A więc — naprzód!
Obrócił się błyskawicznie i skoczył ku miejscu, gdzie ujrzał głowę. Wódz Tonkawów był nadzwyczaj ostrożnym, doświadczonym i bystrym człowiekiem; widział, że kornel szeptał z owymi ludźmi i że jeden wykonał niechcąco poruszenie wtył. Choć było to prawie niedostrzegalne, zdradziło jednak Wielkiemu Niedźwiedziowi, o co idzie; dlatego dotknął ręką raftera i szepnął:
— Szybko precz! Kornel cię zobaczyć i schwycić. Prędko, prędko! — Równocześnie obrócił się i, nie podnosząc z ziemi, rzucił się poza krzak najbliższy. Było to dziełem najwyżej dwu sekund, ale już zabrzmiał za nim okrzyk kornela „naprzód“, a kiedy się obejrzał, zobaczył, jak ten rzucił się na Missouryjczyka. Za jego przykładem poszli obaj trampi.
Stary Blenter mimo swej sławnej przytomności umysłu został zupełnie zaskoczony. Trzej napastnicy trzymali go silnie za ręce i nogi, a i reszta trampów szybko przybiegła ku nim. Indjanin wyciągnął nóż, chcąc ratować starego, lecz zrozumiał, że takiej przewadze nie podoła. Nie pozostało mu więc nic innego, jak zobaczyć, co się stanie z Missouryjczykiem; by jednak i jego nie odkryto, popełznął nieco wbok i ukrył się za krzakiem.
Trampi, zobaczywszy jeńca, chcieli krzyczeć, ale kornel nakazał milczenie:
— Cicho! Nie wiemy wszak, czy niema jeszcze innych. Trzymajcie tego mocno; ja pójdę zobaczyć!
Obszedł ognisko dookoła, lecz uspokoił się, nie zobaczywszy nikogo. Wrócił przeto do jeńca i pochylił się nad nim, aby mu badawczo spojrzeć w twarz; poczem rzekł:
— Drabie! muszę cię znać! Gdzie ciebie widziałem?
Blenter był na tyle ostrożnym, że mu tego nie powiedział; w sercu jego wrzała nienawiść, ale starał się okazać twarz możliwie obojętną.
— Tak, musiałem cię gdzieś widzieć! — powtórzył kornel. — Kim jesteś? Czy należysz do rafterów, pracujących wgórze Black-bear?
— Tak, — odpowiedział zapytany.
— Pocoś się zakradł? Dlaczego podsłuchujesz?
— Dziwne pytanie! Czy na zachodzie zabronione jest przypatrywanie się ludziom? Ja myślę raczej, że jest to koniecznością. Dosyć chyba jest takich, przed którymi należy się mieć na baczności.
— Słyszałeś, co mówiliśmy?
— Nic nie słyszałem. Byłem wdole nad rzeką; wracając do obozu, ujrzałem wasze ognisko i naturalnie przyczołgałem się, aby zobaczyć, kto tu obozuje. Nie miałem jednak czasu słuchać, co mówiliście, bo byłem nieostrożny i pojmaliście mnie.
Blenter sądził, że kornel nie widział go przy baraku, lecz omylił się. Rudy odezwał się szyderczo:
— To ci wykręt! Widziałem cię poprzednio z rafterami, a nawet słyszałem, jak mówiłeś; poznaję cię teraz! Przyznajesz się do tego?
— Ani mi w głowie! To, co mówię, jest prawdą!
— To byłeś rzeczywiście sam jeden?
— Tak!
— I twierdzisz, że nie słyszałeś naszej rozmowy?
— Ani słowa!
— Jak się nazywasz?
— Adams, — kłamał Missouryjczyk, sądząc, że ma wszelkie powody do zatajenia prawdziwego nazwiska.
— Adams, — powtórzył kornel z namysłem. — Adams! Nigdy nie znałem żadnego Adamsa, któryby miał twarz twoją. A przecież poznaję, żeśmy się już widzieli!
— Nie — zaprzeczył starzec. — Ale teraz puśćcie mnie! Nie uczyniłem wam nic i spodziewam się, że jesteście uczciwymi westmanami, którzy spokojnych ludzi pozostawiają w spokoju.
— Tak, jesteśmy niewątpliwie uczciwymi ludźmi, bardzo uczciwymi! — śmiał się rudy. — Ale wyście zakłuli jednego z nas, a według praw Zachodu wymaga to zemsty. Możesz być, kim chcesz, lecz z tobą koniec!
— Co? Chcecie mię zamordować?
— Tak, właśnie to! Idzie teraz tylko o to, czy masz umrzeć, tak, jak nasz towarzysz, od pchnięcia nożem, czy też mamy cię utopić w rzece? Wielkich ceremonij w żadnym razie robić z tobą nie będziemy. Niema czasu do stracenia. Głosujmy prędko! A zawiązać mu usta, aby nie krzyczał! Kto jest za tem, by go wrzucić do wody, niech podniesie rękę!
Wezwanie zwrócone było do trampów; większość zaraz podniosła rękę.
— A więc utopić! — rzekł kornel. — Zwiążcie mu mocno ręce i nogi, aby nie mógł pływać; potem szybko z nim do wody i dalej w drogę, zanim rafterzy przyjdą!
W czasie przesłuchania trzymało starego Missouryjczyka kilku ludzi. Teraz miano mu najpierw zawiązać usta. Blenter bronił się, dobywając sił wszelkich, i mimo, że wiedział, iż Indjanin nie mógł jeszcze dotrzeć do rafterów, a więc na pomoc niema co liczyć, — wołał o pomoc, a krzyk jego rozchodził się daleko wśród nocy.
— All lightnings! — Do wszystkich djabłów! — złościł się rudy. — Nie pozwólcież mu krzyczeć! Jeśli mu nie dacie rady, to go sam uspokoję! Uważajcie!
Chwycił za karabin i zamierzył się, aby zadać starcowi cios w głowę. W tej chwili z gęstwiny wysunął się olbrzymi cień, a potężny cios spadł na kornela i rozciągnął go na ziemi... —
Na krótko przed wieczorem czterech konnych jechało w górę rzeki śladami trampów. Byli to Old Firehand, Czarny Tom i „ciotka“ Droll ze swym chłopcem. Ślad prowadził popod drzewa, a choć był wyraźny, jednak trudno było oznaczyć, kiedy go zrobiono. Dopiero, gdy, ślad zawrócił ku polanie pokrytej trawą, Old Firehand zsiadł z konia, aby go zbadać, bo źdźbła trawy dawały lepsze wskazówki, niż niski mech w lesie. Przypatrzywszy się dobrze, rzekł Old Firehand:
— Te draby są o milę przed nami, bo ślady pochodzą z przed pół godziny; musimy popędzić konie.
— Dlaczego? — zapytał Tom.
— Aby jeszcze przed nocą tak się zbliżyć do trampów, żeby dowiedzieć się, gdzie mają obóz.
— Nie będzie to niebezpieczne? Rozbiją obóz w każdym razie, zanim się ściemni, i musimy się przygotować na to, że wpadniemy im w ręce.
— Tego się nie obawiam. Nawet gdyby wasze przypuszczenie było słuszne, to nie dościgniemy ich przed nocą. Jak sądzę, znajdujemy się w pobliżu rafterów, których mamy ostrzec; będzie więc korzystnie poznać miejsce, gdzie trampi obozują, a do tego trzeba pośpiechu, inaczej zajdzie nas noc, w ciągu której może się zdarzyć wiele rzeczy. Co myślicie o tem, Droll?
— Wypowiedzieliście moje zdanie — odrzekł „ciotka“. Jedźmy prędzej, a dostaniemy ich szybciej! A więc, panowie, dalej kłusem, tak, aby się drzewa chwiały!
Ponieważ drzewa nie rosły gęsto, można było radę wykonać. Jednak i trampi wykorzystali światło dzienne i zatrzymali się dopiero wtedy, gdy ich ciemność do tego zmusiła. Gdyby Old Firehand nie trzymał się ich śladów, a jechał bliżej brzegu, natknąłby się na odciski obu Tonkawów, którzy wyprzedzali go niewiele. —
Zrobiło się ciemno i śladów nie można już było z konia rozpoznać. To też Old Firehand zsiadł znowu, przyjrzał się trawie i rzekł:
— Zbliżyliśmy się o pół mili, ale, niestety, trampi jechali także prędzej; mimo to spróbujmy ich doścignąć! Musimy jednak iść pieszo. Konie prowadźcie za uzdę!
Lecz wnet tak się ściemniło, że śladów nie było widać; czwórka zatrzymała się.
— Co teraz? — zapytał Tom. — Jesteśmy prawie zmuszeni tu się zatrzymać.
— Nie, — odpowiedział Droll. — Nie zatrzymamy się, lecz pójdziemy dalej, aż ich znajdziemy.
— To usłyszą, że idziemy!
— Chodźmy pocichu! Mnie nie schwytają! Czy jesteście mojego zdania, Mr. Firehand?
— Tak, — odpowiedział zapytany. — Ostrożność nie pozwala nam jednak trzymać się dalej śladów; musimy zboczyć więcej na prawo, a wtedy będziemy mieli trampów między sobą a rzeką i zobaczymy ich ogień, sami nie będąc widziani.
— A jeśli nie palą ogniska? — zauważył Tom.
— To poczujemy konie; — odpowiedział Droll — w lesie czuć je łatwiej, niż na otwartem polu. A mój nos nie zawiódł mnie jeszcze. Więc dalej; bardziej na prawo!
Przodem szedł Firehand, prowadząc konia za uzdę, a za nim inni jeden za drugim. Rzeka tworzyła tu dość duży łuk na lewo i skutkiem tego idący zbyt się od niej oddalili. Zauważył to Old Firehand i zboczył ku rzece. Nagle stanął, poczuwszy woń dymu. Droll wciągnął powietrze i rzekł:
— To dym; idzie z góry. Bądźmy ostrożni; zdaje mi się, jakby tam było jaśniej; to może być światło ogniska.
Postąpił naprzód, lecz zatrzymał się zaraz, bo ostry słuch jego odczuł zbliżające się kroki. Usłyszał je także Old Firehand, puścił więc cugle swego konia i posunął się kilka kroków naprzód, by znaleźć się obok nadchodzącego. Z ciemności, panującej w lesie, w której nawet oko sławnego myśliwego zaledwie mogło coś rozróżnić, wynurzyła się postać, chcąca szybko przemknąć się dalej. Old Firehand schwytał ją silnie.
— Stój! — zawołał głosem przyciszonym. — Ktoś ty?
— Szai nek — enokh, szai kopeia — nie wiem, nikt, — odpowiedział zapytany, próbując się wyrwać.
Nawet najodważniejszy człowiek, gdy się przerazi, posługuje się mimowoli językiem ojczystym. Tak też się stało z człowiekiem, którego przytrzymywał Old Firehand. Ostatni jednak, zrozumiawszy owe słowa, rzekł zaskoczony:
— To Tonkawa! Wielki Niedźwiedź ze swym synem wyprzedzili nas. Czyżbyś ty — powiedz, kim jesteś?
Teraz człowiek ów przestał się opierać; poznał bowiem głos wielkiego myśliwego i odpowiedział zdyszany swą łamaną angielszczyzną:
— Ja Nintropan-hauey. Ty Old Firehand. To bardzo, bardzo dobrze! Czy więcej ludzi z tobą?
— Wielki Niedźwiedź! To szczęśliwy przypadek! Tak, jestem Old Firehand. Ze mną są trzy osoby i mamy konie. Co tu robisz? Wszak trampi w pobliżu!
— Ja ich widzieć! Oni schwycić starego Missouryjczyka Blentera. Chcieć go zabić. Ja biec po pomoc do rafterów, wtem mnie Old Firehand schwytać.
— Chcą zabić raftera? Musimy go wydostać! Gdzie obozują?
— Tam, między drzewami, gdzie być jaśniej.
— Czy rudy kornel jest z nimi?
— Tak, on tam być.
— Gdzie mają konie?
— Jak Old Firehand do nich pójść, to konie stać na prawo, zanim dojść do ogniska.
— A gdzie znajdują się rafterzy?
— W górze rzeki. Stary Niedźwiedź już być u nich i z nimi mówić.
Opowiedział pobieżnie, co się stało, poczem Old Firehand odezwał się:
— Jeśli trampa zabito, to zechcą zamordować Missouryjczyka. My przywiążemy nasze konie i udamy się szybko ku ognisku, aby przeszkodzić morderstwu. Ty biegnij do rafterów i sprowadź ich szybko!
Po tych słowach wszyscy czterej położyli się na ziemi i poczołgali ku ognisku. Firehand obrócił się do Freda, chcąc mu powiedzieć, aby udał się do koni i zastrzelił trampów, gdyby ci chcieli je dosiąść; nim jednak zdążył rzec coś, rozległ się przed nimi głośny, przejmujący krzyk. Było to wołanie o pomoc starego Blentera.
— Mordują go — rzekł Old Firehand. — Szybko naprzód i na nich! Nie oszczędzać nikogo!
Mówiąc to, podniósł się i skoczył ku ognisku, roztrącając trzech czy czterech trampów, aby się dostać do rudego, który właśnie zamierzył się do ciosu. Old Firehand przyszedł jeszcze w porę i powalił kornela uderzeniem kolby. Również obaj trampi, zajęci wiązaniem i kneblowaniem Missouryjczyka, padli pod jego ciosami; potem, odrzuciwszy strzelbę, wyciągnął rewolwer i wystrzelił do reszty wrogów. A przytem ani jeden okrzyk nie wydarł się z poza warg tego strasznego wojownika.
Tem głośniej zachowywali się trzej inni. Czarny Tom wpadł między trampów jak burza i powalił ich kolbą na ziemię, miotając silne obelgi, przezwiska i groźby. Szesnastoletni Fred, wystrzeliwszy ze strzelby, wyciągnął rewolwer, oddając strzał za strzałem i krzycząc przytem z całych sił, aby powiększyć przestrach.
Najgłośniej jednak słychać było skrzeczący, piskliwy głos Drolla. Dziwaczny myśliwy krzyczał i klął za dziesięciu, a ruchy jego były tak szybkie, że żaden z nieprzyjaciół nie mógł do niego wystrzelić. Trampi ze strachu przed niespodzianym napadem byli tak oszołomieni, ze początkowo nie myśleli o oporze, a kiedy ochłonęli z przerażenia, zobaczyli na ziemi tylu towarzyszów zabitych lub rannych, że uznali za najlepsze rzucić się do ucieczki, nie wiedząc nawet, jak wielką mieli przewagę nad wrogiem. Od chwili, gdy Old Firehand wymierzył pierwszy cios, aż do ucieczki trampów, nie upłynęła nawet minuta.
— Za nimi! — krzyknął Firehand. — Ja zostanę tutaj! Nie dopuśćcie ich do koni!
Tom, Droll i Fred popędzili z wielkim krzykiem ku miejscu, gdzie stały konie, to też ci z pośród trampów, którzy się tam schronili, aby skoczyć na siodła znikli szybko w lesie.
Tymczasem w górze przy baraku rafterzy czekali na powrót obu wywiadowców, Missouryjczyka i wodza Tonkawa, a kiedy usłyszeli strzały, padające nad rzeką, sądzili, że ci znaleźli się w niebezpieczeństwie. Chwycili więc za broń, a porzuciwszy chatę, rzucili się pędem w stronę strzałów. Krzyczeli przytem, co sił mieli, chcąc w ten sposób odstraszyć trampów od zagrożonych towarzyszy. Przodem biegł Młody Niedźwiedź, wołając od czasu do czasu, aby wskazać rafterom kierunek. Nie ubiegli jeszcze połowy drogi, gdy przed nimi zabrzmiał głos starego Niedźwiedzia:

— Prędko iść! — wołał; — Tam być Old Firehand i strzelać do trampów; on być z trzema ludźmi; pomagać mu!





IV
OCALONY PRZED ZEMSTĄ.

Kiedy rafterzy zjawili się przy ognisku, Old Firehand, Tom, Droll, Fred i Missouryjczyk siedzieli przy niem tak spokojnie, jakby nie zaszło nic niezwykłego. Po jednej stronie ogniska leżały trupy zabitych, a po drugiej skrępowani trampi — wśród nich rudy kornel.
— Do pioruna! — zawołał do starego Missouryjczyka jeden z przybyłych. — Myśleliśmy, żeście w niebezpieczeństwie, a wy siedzicie jak na łonie Abrahama!
— I tak było! — odpowiedział Blenter. — Byliby mnie posłali na łono Abrahama. Kolba karabinu kornela wisiała nade mną, gdy nadeszli ci messurs i wyrąbali mię z opresji. Prędka to była i dobra robota! Możecie się czego od nich nauczyć, chłopcy!
— Czy Old Firehand jest rzeczywiście z nimi?
— Tak, siedzi tutaj. Popatrzcie na niego i uściśnijcie mu dłoń! Pomyślcie tylko! Trzech mężczyzn i jeden chłopiec rzuca się na dwudziestu drabów i zabijają dziesięciu, a sześciu chwytają, sami nie odniósłszy nawet draśnięcia.
Przy tych słowach powstał, a inni podnieśli się także. Rafterzy stanęli w pewnem oddaleniu, z oczymą skierowanemi na olbrzymią postać Old Firehanda. Ten wezwał ich, by się zbliżyli, i uścisnął każdemu zosobna rękę; obu Tonkawów powitał oddzielnie, mówiąc do nich:
— Moi czerwoni bracia dokonali nielada sztuki, ścigając trampów; pozwoliło mi to iść za nimi.
— Pochwała mojego brata przynosić więcej czci, niż my zasługiwać, — odparł skromnie stary Niedźwiedź. — Trampi pozostawić ślad tak głęboki, jak stado bawołów. Kto go nie widzieć, ten być ślepy. Ale gdzie być kornel? Czy także zabity?
— Nie, żyje. Uderzenie mojej kolby ogłuszyło go tylko; wrócił już do przytomności i związaliśmy go; tam leży.
Wskazał ręką ku miejscu, gdzie leżał kornel. Tonkawa podszedł do trampa, wyciągnął nóż i rzekł:
— Kiedy nie umrzeć od ciosu, to umrzeć od noża. On mnie bić, ja wytoczyć jego krew!
— Stój! — zawołał stary Missouryjczyk. — Ten człowiek należy do mnie!
— Ty także nosić zemstę na niego?
— Tak, i to jeszcze jaką!
— Krew?
— Krew i życie!
— Odkąd?
— Od wielu, wielu lat. On kazał mi zaćwiczyć na śmierć żonę i dwu synów.
— Ty się nie mylić? — spytał Indjanin, któremu ciężko przychodziło wyrzec się zemsty, do czego jednak zmuszony był prawem prerjowem.
— Nie! Takiej twarzy się nie zapomina!
— Ty go więc zabić?
— Tak, bez żadnej litości.
— Więc ja ustąpić, ale niecałkiem. On mnie dać krew, a tobie życie. Tonkawa mu nie móc darować kary; on mu więc wziąć uszy! Ty przystawać?
— Hm! A gdybym się nie zgodził?
— To Tonkawa go natychmiast zabić!
— Dobrze, bierz więc jego uszy! Może to nie po chrześcijańsku, że się zgadzam, ale kto wycierpiał tyle męk, ile on mi zgotował, ten trzyma się praw sawanny i nie oszczędza takich łotrów!
— Tak, uszy być moje i ja je wziąć. — Ukląkł obok kornela, aby wykonać swój zamiar; kiedy ten ujrzał, że to nie żarty, wykrzyknął:
— Co wam wpadło do głowy, messurs! czy to po chrześcijańsku? Co wam uczyniłem, że pozwalacie temu czerwonemu djabłu kaleczyć mnie?
— O tem, co mi uczyniłeś, potem pomówimy, — odpowiedział Blenter zimno i poważnie.
— A co my mamy do ciebie, to się pokaże, — dodał Firehand. — Jeszcześmy nie przeszukali twoich kieszeni. Zobaczymy, co się w nich znajduje!
Dał znak Drollowi, a ten wypróżnił kieszenie jeńca. Między innemi znaleziono portfel, który, jak się okazało, zawierał całą, skradzioną inżynierowi sumę.
— Ach! jeszcze nie podzieliłeś tego? — śmiał się Old Firehand. — To dowód, że twoi mieli więcej zaufania do ciebie, niż my. Jesteś złodziejem, a może czemś gorszem od tego. Nie zasługujesz na żadne względy. Wielki Niedźwiedź może czynić, co mu się podoba!
Kornel wrzasnął strasznie, ale wódz, nie zwracając uwagi na krzyki, ujął go za czuprynę i dwoma pewnemi ruchami odciął mu obie muszle uszne i rzucił do rzeki; poczem rzekł:
— Tonkawa się pomścić i móc jechać dalej.
— Teraz? — zapytał Old Firehand. — Nie chcesz przynajmniej przez tę noc pozostać z nami?
— Tonkawa być obojętne, dzień czy noc. Jego oczy dobre, a czas mieć krótki. On stracić wiele dni, aby ścigać kornela, i teraz jechać dniem i nocą, by dostać się do swego wigwamu. On być przyjaciel białych mężów, a wielki przyjaciel i brat Old Firehanda. Wielki Duch dawać zawsze dużo prochu i wiele mięsa bladym twarzom, które być przychylne dla Tonkawa. Howgh!
Zarzuciwszy karabin na ramię, odszedł, a syn, zabrawszy swą strzelbę, poszedł jego śladem.
— Gdzie mają konie? — Zapytał Firehand.
— W górze przy naszym baraku — odpowiedział Missouryjczyk. — Poszli pewnie, aby je zabrać, ale czy po nocy znajdą drogę w puszczy, za tobym...
— Nie bójcie się! — przerwał myśliwy. — Znają drogę, inaczej pozostaliby. Pozwólmy im więc jechać, a zajmijmy się własnemi sprawami. Co zrobimy z zabitymi i jeńcami?
— Pierwszych wrzućmy do wody; nad drugimi urządźmy według starego zwyczaju sąd. Przedtem jednak trzeba się upewnić, czy ze strony zbiegłych nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
— O! tych jest tak mało, że nie potrzebujemy się obawiać; będą uciekać, póki im sił starczy. Możemy zresztą postawić straże.
Od strony rzeki nie trzeba było niczego się obawiać, a z drugiej strony postawiono kilka straży, poczem Old Firehand kazał przyprowadzić pozostawione konie. Teraz mógł się odbyć „sąd prerjowy“.
Najpierw sądzono towarzyszy kornela. Nie można było dowieść, by który z nich wyrządził komuś z obecnych co złego; za to, co zamierzali zrobić, policzono im jako karę odniesione przy napadzie rany i utratę koni: przez noc miano ich strzec surowo, a rano puścić wolno.
Teraz przyszła kolej na głównego sprawcę, kornela, wijącego się z bólu. Przyniesiono go do ogniska, a zaledwie na twarz jego padł blask ognia, młody Fred wydał głośny okrzyk i, zwróciwszy się do Drolla, zawołał:
— To on! To on! Mamy go wreszcie!
Droll przyskoczył do niego, pytając:
— Nie mylisz się? To niemożliwe!
— Tak, to on, morderca! — upierał się chłopiec. — Patrz, jakie zrobił oczy! Wszak widać w nich trwogę Śmierci? Widzi, że jest odkryty i że musi teraz wyrzec się wszelkiego ratunku!
— Ale, gdyby tak było, poznałbyś go na statku.
— Wtedy tylko trampów widziałem, ale nie jego. Musieli go inni zasłaniać.
— Tak; rzeczywiście. Ale jeszcze jedno: opisywałeś sprawcę jako czarnego, o włosach kędzierzawych, a ten ma włosy krótkie, twarde i rude.
Chłopiec zrazu nie odpowiedział; dotknął ręką czoła, potrząsnął głową, a cofnąwszy się o krok, rzekł tonem, w którym słychać było niepewność:
— Prawda! Twarz ta sama, ale włosy inne!
— Widocznie, Fredzie, wziąłeś go za tamtego. Ludzie bywają bardzo do siebie podobni. —
— Ale, — wmieszał się Missouryjczyk, — włosy można obciąć i nałożyć perukę?
— Ach! Czyżby to tu — ? — zapytał Droll, nie kończąc rozpoczętego zdania.
— Naturalnie! Ja nie dam się zwieść jego rudemi włosami! Ów, którego tak długo szukałem, morderca mojej żony i dzieci, miał także czarne włosy, a ten drab ma rudą głowę, — a mimo to twierdzę, że jest owym mordercą. On nosi perukę!
— Niemożliwe, — powiedział Droll. — Czy nie widzieliście, że Indjanin, obcinając mu uszy, chwycił go za włosy? Gdyby łotr nosił fałszywą fryzurę, toby mu ją ściągnął z głowy.
— Pshaw! Jest dobrze zrobiona i przymocowana! Zaraz dowiodę wam tego.
Kornel leżał rozciągnięty na ziemi, ze związanemi ramionami i nogami. Z uszu jego ściekała krew; musiały mu sprawiać wielki ból, ale nie zważał na to. Całą swą uwagę zwrócił na słowa rozmawiających, a jeśli początkowo patrzył na nich dość beznadziejnie, to teraz wyraz jego twarzy zmienił się zupełnie: trwoga ustąpiła nadziei, obawa szyderstwu, a rozpacz — pewności zwycięstwa. Missouryjczyk mocno przeświadczony, że kornel nosi fałszywe włosy, podniósł go, posadził, a schwyciwszy za czuprynę, pociągnął, chcąc zedrzeć z głowy perukę. Ku wielkiemu jednak ździwieniu włosy trzymały się mocno głowy; były to więc rzeczywiście jego własne włosy.
— All devils, ten łotr ma prawdziwe włosy na swej łysinie! — zawołał zdumiony i zrobił tak przerażoną minę, że inni na pewno śmieliby się tego, gdyby położenie nie było zbyt poważne.
Twarz kornela wykrzywiła się w szyderczym śmiechu i zawołał tonem bezgranicznej nienawiści:
— No, ty kłamco i potwarco, gdzie jest peruka? Łatwo to oskarżyć fałszywie człowieka z tego powodu, że podobny jest do kogoś innego. Daj dowód, że jestem tym, za kogo mię uważasz!
Blenter spoglądał to na niego, to na Firehanda i rzekł wreszcie bezradnie do ostatniego:
— Sir, co o tem sądzicie? Tamten miał rzeczywiście włosy czarne i kręcone, a ten ma gładkie i rude. A mimo to przysięgnę, że to on. Niemożliwe, żeby mię oczy myliły.
— A jednak możecie się mylić, — odpowiedział myśliwy. — Jak się zdaje, to tu jest tylko podobieństwo.
— To chybabym już nie mógł ufać swoim oczom!
— Otwórz je lepiej! — szydził kornel. — Niech mię djabli wezmą, jeśli wiem o tem, że gdzieś tam zamordowano kogo, albo też na śmierć zaćwiczono!
— Ale znasz mnie jednak? Sam to mówiłeś!
— Jeśli cię nawet widziałem, to czy muszę być koniecznie tym, o którym mówisz? Ten chłopiec również się pomylił. W każdym razie człowiek, o którym wspomniał, jest tym samym, o którym ty mówiłeś, a ja nie znam tego chłopca i...
Nagle przerwał, jakby przerażony, ale w mgnieniu oka opanował się i mówił dalej: — i nigdy go nie widziałem. A teraz wnieście skargę przeciwko mnie, ale dajcie dowody! Jeśli chcecie mię potępić dla przypadkowego podobieństwa i zlynchować, to jesteście mordercami, a tego nie przypuszczam po sławnym Old Firehandzie, i — oddaję się pod jego opiekę!
To, że poprzednio przerwał rozpoczęte zdanie miało bardzo ważną przyczynę. Siedział tam, gdzie leżały trupy, a głowę oparł na jednym z nich. Kiedy go Missouryjczyk posadził, sztywne i pozbawione życia ciało wykonało lekkie poruszenie i potoczyło się; nie mogło to nikomu wpaść w oczy, ponieważ trup stracił podporę po usunięciu się rudego. Teraz ciało leżało tuż za kornelem i to w cieniu, rzucanym przez ostatniego. A człowiek ów nie był wcale martwym ani nawet rannym. Należał do tych, których Firehand powalił kolbą swej strzelby. Krew ranionego towarzysza bryznęła mu na twarz i to nadało mu wygląd zabitego. Kiedy wrócił do przytomności, ujrzał, że znajduje się między zabitymi; opróżniano im właśnie kieszenie i zabierano broń. Byłby wprawdzie chętnie się zerwał i uciekł, — widział, że wrogów jest tylko czterech — ale rzucać się w rzekę nie miał ochoty, a od strony lasu rozbrzmiewał krzyk zbliżających się rafterów. Postanowił czekać na pomyślną sposobność; wyciągnął jednak nóż i schował go w rękaw; teraz przystąpił do niego Missouryjczyk, obrócił go w jedną i drugą stronę, a uważając za zabitego, zabrał mu to, co znalazł w kieszeniach i za pasem, i pociągnął ku miejscu, gdzie miały leżeć trupy.
Odtąd tramp obserwował wszystko z pod lekko uchylonych powiek, a ponieważ nie był skrępowanym, więc w stosownej chwili mógł się zerwać i uciec. Wtem położono na nim kornela; natychmiast przyszła mu do głowy myśl, aby przywódcę uwolnić. Kiedy rudego podniesiono, domniemany trup potoczył się za nim i znalazł się poza plecami kornela, któremu ręce związano wtyle. Podczas gdy kornel mówił i uwaga wszystkich była na niego zwrócona tramp wyciągnął nóż z rękawa i ostrożnie przeciął mu więzy, poczem wsunął mu rękojeść noża do ręki, aby ten szybkim ruchem mógł uwolnić swe nogi i, zerwawszy się, uciec. Rudy poczuł dotknięcie na swych rękach; czuł rękojeść noża, który natychmiast ujął, i tak się tem zdumiał, że na chwilę stracił panowanie nad sobą i zatrzymał się; ale tylko na krótką chwilę; potem mówił dalej, a nikt nie zauważył, co zaszło za plecami oskarżonego. Kiedy kornel odwołał się do sprawiedliwości Old Firehanda, ten odrzekł:
— Gdzie ja mam coś do powiedzenia, tam niema miejsca na morderstwo, na tem możesz polegać; ale również możesz być pewnym, że ja nie dam się oszukać barwą twych włosów. Mogą być farbowane.
— Oho! Czy można włosy, siedzące mocno na głowie, farbować także na czerwono?
— Oczywiście, — odpowiedział myśliwy z naciskiem.
— Może zapomocą „ruddle“[13]? — zapytał kornel z wymuszonym uśmiechem.
— Śmiej się, śmiej! Niedługo będziesz szydził! — odpowiedział spokojnie Old Firehand. — Innych możesz oszukać, ale nie mnie!
Przystąpiwszy do rzeczy odebranych jeńcom, schylił się, podniósł skórzaną torbę, należącą do kornela, i, otwierając ją, rzekł:
— Przeszukałem to przedtem i znalazłem kilka przedmiotów, których cel był mi niejasny; teraz jednak zaczynam się wszystkiego domyślać.
Wydobył małą zakorkowaną flaszeczkę, pilniczek i kawałek gałązki, na którym znajdowała się jeszcze kora, i podsunąwszy te trzy przedmioty przed oczy rudego, spytał go:
— Dlaczego nosisz te rzeczy ze sobą?
Twarz zagadniętego stała się cokolwiek bledszą, jednak odpowiedział pewnym tonem:
— A to cud! Wielki Firehand troszczy się o takie drobnostki! Ktoby to myślał! Flaszeczka zawiera lekarstwo; pilnik jest dla każdego westmana niezbędnem narzędziem, a ten kawałek drzewa dostał się przypadkiem do torby. Czyście teraz zadowoleni, sir?
Pytanie to wypowiedział, rzucając szydercze, a przytem bojaźliwe i badawcze spojrzenie na twarz myśliwego. Ten odpowiedział poważnie, a stanowczo:
— Tak, jestem zadowolony, ale nie z twojej odpowiedzi, tylko z moich wniosków. Trampowi zbyteczny pilnik, zwłaszcza tak mały; większy pożytek przyniosłaby mu piła. Ta flaszeczka zawiera opiłki w spirytusie, a ten kawałek drzewa jest, sądząc po korze, gałęzią obrostnicy (Celtis occidentalis). Wiem zaś, że opiłkami obrostnicy, namoczonemi w spirytusie, można zabarwić na czerwono nawet najciemniejsze włosy; stąd..., cóż powiesz na to?
— Że z całego tego uczonego wykładu nie rozumię ani jednego słowa, — odparł gniewnie kornel. — Chciałbym zobaczyć człowieka, któremu mogłaby przyjść do głowy myśl farbowania na rudo czarnych włosów. Ten drab musiałby mieć smak godny podziwu!
— Smak tu jest zupełnie obojętny, idzie tylko o cel. Człowiek ścigany za zbrodnie, na pewno chętnie zabarwi włosy nawet na czerwono, jeśli przez to zdoła ocalić życie. Jestem przekonany, że jesteś owym poszukiwanym i, jak się tylko rozwidni, zbadam dokładnie twe włosy.
— Tak długo niema potrzeby czekać — przerwał Fred. — Ma on znak, po którym można go poznać. Kiedy mię rzucił na ziemię i przydeptał nogą, przebiłem mu nożem łydkę na wylot. Niech pokaże nogę; jeśli to on, będą widoczne owe blizny.
Nic nie mogło być dla rudego bardziej dogodnem, niż ta propozycja. Gdyby ją wykonano, nie musiałby rozcinać więzów na nogach. Dlatego odpowiedział szybko:
— Well, mądry chłopcze! Przekonasz się wtedy, że wy wszyscy się mylicie. Dziwię się tylko, że przy całej swej chytrości wymagasz, aby człowiek związany podwinął sobie spodnie!
Chłopiec w zbytniej gorliwości podszedł ku jeńcowi, ukląkł, rozwiązał rzemień, jakim kornel miał nogi związane, i próbował ściągnąć nogawkę nankinowych spodni; otrzymał jednak od rudego tak silne kopnięcie, że zatoczył się daleko, a kornel, zerwawszy się, zawołał:
— Good bye, messurs! Zobaczymy się jeszcze, — i podniósłszy nóż, przebił przez rafterów i znikł między drzewami.
Ucieczka człowieka, którego byli pewni, tak zaskoczyła rafterów, że stali jak przygwożdżeni. Jedynie Old Firehanda i „ciotkę“ Droll nie zawiodła, nawet w tej niezwykłej chwili, wrodzona przytomność umysłu. — Skoro tylko kornel zerwał się z postawy siedzącej i podniósł nóż, Old Firehand wykonał skok, chcąc go ująć. Nagle jednak natknął się na nieprzewidzianą przeszkodę; mianowicie tramp, udający zabitego, sądził, że nadeszła chwila dla niego stosowna, bo uwaga wszystkich skierowana była na kornela. Myśląc więc, że teraz łatwo będzie mu uciec, zerwał się i rzucił ku ognisku, aby przerwać koło utworzone przez rafterów. W tej chwili jednak Old Firehand, potężnym skokiem przesadzając ognisko, zderzył się z trampem; chwycić go, podnieść i rzucić o ziemię, było dla niego dziełem paru sekund.
— Zwiążcie tego draba! — zawołał Old Firehand, a zwracając się za kornelem, któremu to zderzenie dało czas wyrwać się poza obręb obozowiska, porwał za karabin i złożył się, chcąc go zatrzymać celnym strzałem. Lecz zrozumiał niemożliwość wykonania tego zamiaru, bo Droll znajdował się w równej linji ze zbiegiem i kula mogła go trafić. Dlatego rzucił strzelbę i pobiegł za nimi.
Rudy kornel zmykał co sił, wiedząc, że tylko w ten sposób ocali swe życie, a za nim pędził Droll i byłby go pewnie doścignął, gdyby nie miał na sobie swego sławnego, skórzanego „sleeping-gown’u“ — bowiem ta część garderoby okazała się w takim pościgu zbyt niestosowną. —
— Stać, Droll! — wołał Old Firehand do biegnącego przed nim. Ten jednak nie zważał na wołanie i biegł dalej. Teraz kornel, mając za sobą światło, padające od ogniska, znikł w ciemnościach lasu.
— Stać, na miłość boską, stać, Droll! — zawołał znowu Old Firehand rozgniewany mocno.
— Muszę go dostać, muszę go dostać! — odpowiedział podniecony „ciotka“ swym fistułowym głosem i rzucił się także między drzewa.
Wówczas Firehand, jak dobrze wytresowany koń, który nawet w galopie słucha wędzidła, zatrzymał się w największym biegu i zawrócił powoli ku ognisku, jakgdyby nic się nie stało. Tam stała reszta ludzi w pojedynczych, ożywionych grupkach i patrzyła w las, oczekując wyniku pościgu.
— Co? powróciliście sami? — zawołał stary Missouryjczyk do Old Firehanda.
— Jak widzicie, — odparł tenże spokojnie.
— Czy nie można go było doścignąć?
— Nawet bardzo łatwo, gdyby nie ten przeklęty tramp, z którym się zderzyłem.
— Fatalna historja, że właśnie herszt umknął!
— No, wy, stary Blenter, najmniej możecie się uskarżać.
— Dlaczego?
— Bo tylko wy sami jesteście temu winni.
— Ja? — zapytał stary. — Tego nie pojmuję. Szanuję bardzo wasze słowa, sir, ale wytłumaczcie mi to!
— To bardzo łatwo! Kto przeszukiwał zabitego, który nagle ożył?
— Oczywiście, ja!
— I wzięliście go za nieżywego! Jak może się zdarzyć coś podobnego tak doświadczonemu rafterowi i myśliwemu jak wy! — A kto mu wypróżnił kieszenie i odebrał broń?
— Także ja.
— A nóż zostawiliście?
— Nie miał go wcale!
— Schował go tylko! Potem, leżąc za plecami kornela, nie tylko przeciął rzemienie, ale także dał mu nóż.
— Czyżby rzeczywiście tak było, sir? — zapytał stary, zmieszany.
— Zapytajcie jego samego! Leży przecież tutaj związany.
Blenter poczęstował teraz trampa kopnięciem i groźbą zmusił go do odpowiedzi; okazało się, że wszystko odbyło się tak, jak przypuszczał Old Firehand. Stary rafter chwycił się za głowę:
— Sambym się wypoliczkował! Takiej głupoty w całych Stanach jeszcze dotąd nie popełniono. Ja jestem winien, tylko ja! Głowę daję, że to ten drab, o którego mi szło.
— Naturalnie, że to był ten sam, inaczej dałby wszak zupełnie spokojnie obejrzeć swą nogę; gdyby nie miał tych blizn nie stałoby mu się nic złego. Za kradzież pieniędzy inżyniera, nie mogliśmy go ukarać według praw sawanny, bo na sądzie nie było okradzionego.
Teraz powrócił także Droll z nosem opuszczonym. Biegł on, jak myślał, za zbiegiem jeszcze dość daleko przez las, obijając się wielokroć o drzewa; potem stanął, nadsłuchując, lecz, że wokoło najmniejszy szmer nie zdradzał miejsca pobytu kornela, musiał zawrócić.
Old Firehand polubił tego dziwacznego człowieka i nie chcąc go wobec rafterów zawstydzać, zapytał w języku niemieckim:
— Ależ, Droll! Czy nie słyszeliście, jak kilkakrotnie wołałem za wami?
— Słyszałem zupełnie dobrze, — odrzekł grubas.
— A czemu nie zatrzymaliście się?
— Bo chciałem schwytać tego draba.
— I dlatego biegliście za nim w las?
— Jakże inaczej mógłbym to zrobić? Czy może sądzicie, że wróciłby dobrowolnie i rzucił mi się w ramiona?
— To nie, ale coś w tym rodzaju. Założę się, że kornel był na tyle mądry, by nie chodzić daleko. Wszedł tylko cokolwiek w las i ukrył się za drzewem, aby wam pozwolić przebiec obok siebie.
— Jak? Co? Przebiec obok niego? — Gdyby to była prawda, to nie mogłoby mi się już większe głupstwo przydarzyć!
— Napewno tak było! Dlatego wzywałem was, byście stanęli; gdybyśmy się znaleźli w ciemnościach lasu, położylibyśmy się i nasłuchiwali. Przytknąwszy uszy do ziemi, usłyszelibyśmy jego kroki i moglibyśmy rozpoznać ich kierunek, a gdyby stanął, łatwo byłoby go podejść. Podchodzić wszak umiecie doskonale. Wiem przecież o tem.
— To się rozumie — odpowiedział Droll, któremu ta pochwała pochlebiła. — Kiedy o tem myślę, zdaje mi się, że macie zupełną słuszność. Byłem wtedy głupi, trochę za głupi. Ale może to naprawię? Co myślicie o tem?
— Jest to zupełnie możliwem, ale łatwo nam to nie przyjdzie. Musimy czekać do rana i wtedy odszukać jego ślady. Pójdziemy potem za niemi, a prawdopodobnie schwytamy go. — To zdanie zakomunikował także rafterom, na co stary Missouryjczyk oświadczył:
— Sir, ja jadę z wami. Koni zdobyliśmy dosyć, tak, że jeden i mnie się dostanie. Rudy kornel jest tym którego szukam od lat wielu. Teraz mam wreszcie jego ślady, a towarzysze nie wezmą mi za złe, że ich opuszczę. Szkody przytem także nie poniosę, bo zaczęliśmy robotę dopiero niedawno.
— Bardzo mi to miłe, — odpowiedział Old Firehand. — Zresztą chcę wam wszystkim uczynić pewną propozycję
— Jaką?
— O tem później. Teraz mamy coś ważniejszego do roboty; musimy udać się do waszego baraku.
— Dlaczego nie mamy tu pozostać do rana, sir?
— Ponieważ wasza własność jest w niebezpieczeństwie! Po kornelu można się wszystkiego spodziewać; może bardzo łatwo wpaść na myśl odwiedzenia waszej chaty.
— Zounds! Toby było fatalne! Mamy tam narzędzia i broń zapasową, a także proch i ładunki. Prędko, śpieszmy tam!
— Bardzo dobrze! Idźcie przodem, Blenter, i weźcie jeszcze dwu ze sobą. Reszta pójdzie za wami z końmi i jeńcami; drogę będziemy sobie oświecać łuczywem, które zabierzemy z ogniska. —
Bystry myśliwy osądził rudego kornela zupełnie słusznie; ten rzeczywiście znalazłszy się w lesie, ukrył się za drzewem; słyszał, jak Droll przebiegł obok niego, i widział, że Old Firehand powrócił do ogniska. Ponieważ Droll obrał kierunek nie ku barakowi, rudy prędko wpadł na pomysł, aby się cicho oddalić w tamtą stronę i śpiesznie skierował swe kroki ku wzgórzu. Przyszło mu na myśl, jak wielką korzyść może mu przynieść zawładnięcie barakiem, a że był już tam, nie bał się, iż zbłądzi. Barak zawierał z pewnością większą część własności rafterów i kornel mógł się na nich pomścić. Dlatego przyśpieszył kroku, o ile na to ciemności pozwalały.
Przyszedłszy na górę, przedewszystkiem stanął nasłuchując; było przecież możliwem, że pozostał tam który z rafterów. Ponieważ jednak wszędzie panowała cisza, zbliżył się ku drzwiom baraku. Właśnie miał zbadać, w jaki sposób te zostały zamknięte, kiedy nagle chwycono go za gardło i rzucono na ziemię. Kilku ludzi klęczało na nim:
— Mamy przynajmniej jednego i ten nam za wszystko zapłaci, — odezwał się któryś.
Kornel poznał głos mówiącego i zdumiał się, lecz zarazem ucieszył; uczynił gwałtowny wysiłek, aby oswobodzić gardło, i udało mu się wykrztusić:
— Woodward! Czyś oszalał? Puść mię przecież!
Woodward był to poddowódca trampów. Poznał głos kornela i puścił go.
— To kornel! — zawołał odepchnąwszy innych. — Naprawdę kornel! Skąd się zjawiasz? Sądziliśmy, żeś został schwytany!
— Tak było, — dyszał rudy, prostując się, — ale uciekłem. Czy nie mogliście być ostrożniejsi? O mało nie zadusiliście mnie! Co robicie tutaj?
— Spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo tam wdole. Jest nas trzech; gdzie są inni, nie wiemy. Widzieliśmy, że rafterzy pozostali przy ognisku, więc postanowiliśmy przyjść tutaj i wypłatać im figla.
— Słusznie! Ta sama myśl i mnie przywiodła. Chętnie spaliłbym im budę!
— Taki zamiar mamy i my, ale przedtem należy zobaczyć, co chata zawiera. Może znajdziemy coś potrzebnego dla nas?
— Na to trzeba światła. Te łotry zabrały mi wszystko, a wewnątrz możemy szukać do sądnego dnia, zanim znajdziemy krzesiwo.
— Zapominasz, że my mamy swoje, bo nas przecież nie ograbiono.
— To prawda! A przekonaliście się, czy niema tu jakiejś zasadzki?
— Żywej duszy niema; otworzenie drzwi pójdzie łatwo i właśnie mieliśmy wejść do środka, gdy ty nadszedłeś.
— Prędko więc do dzieła, zanim te łotry wpadną na myśl powrotu!
Woodward odsunął zasuwę i weszli do chaty. Przymknąwszy za sobą drzwi, zapalili światło i świecili wokoło po całej izbie. Nad pryczami były umieszczone deski, a na nich leżały świece z łoju jeleniego, jakie westmani sami sobie sporządzają. Każdy z czterech drabów zapalił jedną i zaczęto pośpiesznie szukać przydatnych przedmiotów.
Było tam kilka strzelb, różki pełne prochu, siekiery, topory, piły, noże, kartony z nabojami, mięso i inne prowianty. Każdy z trampów brał to, czego potrzebował, lub co mu się podobało. Skończywszy plondrowanie, wetknęli płonące świece w tratwę, pokrywającą łóżka; ta natychmiast się zajęła. Podpalacze wybiegli na pole, pozostawiając drzwi otwarte, aby ogień miał dostateczny dopływ powietrza, i stanęli nasłuchując. Lecz słychać było jedynie trzask ognia i szum drzew.
— Jeszcze nie nadchodzą, — odezwał się Woodward. — Co teraz?
— Naturalnie, precz stąd! — odparł kornel.
— Ale dokąd? Nie znamy przecież okolicy.
— Rano poszukają naszych śladów i pójdą za niemi; byłoby mądrze wcale tych nie zostawiać.
— To niemożliwe, chyba we wodzie.
— To popłyńmy wodą.
— Ale na czem i jak?
— W łódce naturalnie! Czy nie wiesz o tem, że każde towarzystwo rafterów przygotowuje sobie jedno, a nawet kilka czółen, bo przy tem zajęciu są koniecznie potrzebne? Założę się, że leżą tam niżej przy spławie.
— Ale miejsca spławu nie znamy.
— Łatwo je będzie znaleźć. Patrzcie! tędy spuszczają drzewo. Spróbujmy więc, czy nie będziemy mogli zejść także.
Właśnie płomienie przedarły się przez dach i oświetliły cały plac. Na skraju lasu w kierunku rzeki widać było wolną przestrzeń wśród drzew. Szła tędy prosta, stroma a wąska ścieżka, a obok przymocowana była lina, służąca jako poręcz.
Zbrodnicza czwórka zeszła ku rzece; kiedy znaleźli się na brzegu, usłyszeli woddali głośne okrzyki, zbliżające się ku barakowi.
— Nadchodzą, — rzekł kornel. — Teraz prędko; żebyśmy tylko mogli znaleźć łódkę!
Nie szukali jej długo, bo tam, gdzie stali, leżały właśnie trzy czółna, przywiązane do brzegu. Były to, zbudowane na sposób indjański z kory drzewnej i wytopione smołą „kanoe“, każde na cztery osoby.
— Przywiążcie te dwa ztyłu! — rozkazał rudy. — Musimy je zabrać i później zniszczyć, aby nie mogli nas ścigać wodą.
Posłuchano go, a potem wszyscy czterej wsiedli do pierwszego kanoe i, chwyciwszy za leżące w niem wiosła, odbili od brzegu. Kornel sterował. Jeden z ludzi uderzył wiosłem, jakby chciał płynąć w górę rzeki.
— Źle! — zawołał przywódca. — Popłyniemy wdół!
— Ależ mamy przecież udać się do Kanzas na wielki meeting trampów! — odrzekł tamten.
— Naturalnie! Ale o tem dowie się Old Firehand, bo z pewnością nie omieszka wydobyć tej wiadomości z jeńców. Będzie więc szukał nas rano w górze rzeki i dlatego musimy płynąć wdół, aby go wyprowadzić w pole!
— Ogromne zboczenie z drogi!
— Wcale nie. Popłyniemy aż do najbliższej prerji, dokąd dostaniemy się rano; zatopimy czółna i postaramy się skraść konie tamtejszym Indjanom. Potem pojedziemy już szybko na północ i naprawimy tę małą zwłokę w ciągu jednego dnia, gdy tymczasem rafterzy będą szukać naszych śladów powoli, mozolnie i bezskutecznie.
Łodzie trzymano w cieniu brzegu, aby nie padł na nie blask ognia, płonącego wgórze. Po pewnym czasie kornel skierował łódkę ku środkowi rzeki; równocześnie rafterzy przybyli z końmi i jeńcami na polanę.
Widząc, że ich mienie zginęło w ogniu, podnieśli niemały krzyk, rzucając tysiące przekleństw i dosadnych życzeń na głowy podpalaczy. Old Firehand uspokoił ich jednak, mówiąc:
— Spodziewałem się, że kornel coś podobnego uczyni. Niestety, przybyliśmy za późno. Ale nie bierzcie tego zbytnio do serca; jeśli zgodzicie się na propozycję, jaką zamierzam wam zrobić, to wkrótce otrzymacie więcej, niż wynosi strata. Lecz o tem później. Teraz musimy się przedewszystkiem upewnić, czy niema gdzie jeszcze którego z tych łotrów.
Przeszukano najdokładniej całą okolicę, ale nie znaleziono nic podejrzanego. Wówczas Old Firehand położył się przy ognisku. Jeńców umieszczono na boku tak, że nie mogli słyszeć, o czem mówiono.
— Najpierw, mussurs — zaczął myśliwy — dajcie mi wasze słowo, że tego, co wam powiem, nie zdradzicie nawet wtedy, gdy się nie zgodzicie na mój projekt! Wiem, że jesteście gentlemanami, na których słowie mogę polegać.
Otrzymawszy żądane przyrzeczenie, mówił dalej:
— Czy zna kto z was wielkie jezioro tam wgórze, które nazywają „Srebrnem Jeziorem“?
— Ja, — odpowiedział tylko jeden, a mianowicie ciotka Droll. — Każdy z nas słyszał tę nazwę, ale za wyjątkiem mnie nikt tam pewnie nie był, jak się domyślam z milczenia tych gentlemanów.
— Well! Wiem, że wgórze istnieją bardzo bogate pokłady, stare miny, sztolnie i składy rudy — wszystko z pradawnych czasów. Ja sam znam kilka sztolni i składów, i udaję się teraz w góry z dzielnym inżynierem, aby obejrzeć, czy można je eksploatować na wielką skalę i czy z jeziora da się wydobyć potrzebną do tego siłę. Zadanie nie jest oczywiście zupełnie bezpieczne i dlatego potrzebuję gromady dzielnych i doświadczonych westmanów, którzyby z nami poszli. Pozostawcie więc waszą pracę na pewien czas w spokoju i jedźcie za mną nad jezioro, messurs! Zapłacę wam dobrze!
— Tak, to jest piękny projekt! — zawołał stary Missouryjczyk zachwycony. — Ja zgodziłbym się na to natychmiast, ale nie mogę i nie powinienem, bo muszę dostać w swe ręce tego kornela.
— I ja także, ja także! — przyłączył się Droll. — Bardzo chętnie poszedłbym z wami, nie dla zapłaty, lecz dla samych przygód; uważam też za bardzo wielki zaszczyt, móc jechać z Old Firehandem. Ale nie mogę, bo i ja muszę siedzieć na śladzie tego łotra.
Po twarzy Old Firehanda przebiegł lekki uśmiech, kiedy odpowiedział:
— Wy dwaj żywicie pragnienie, które najpewniej wtedy się spełni, gdy pozostaniecie ze mną. Opuszczając ognisko trampów, aby przyjść tutaj, musieliśmy naturalnie prowadzić powiązanych jeńców; jednego, najmłodszego z nich, wziąłem w swoje ręce. Miał odwagę przemówić do mnie i dowiedziałem się z jego słów, że właściwie nie należy do trampów i martwi go to, iż był razem z nimi; przyłączył się do nich tylko ze względu na brata, który dziś został zabity. Dał mi wyjaśnienia co do zamiarów kornela na przyszłość. — Chciałbym go zatrzymać, przy sobie, tak ze względów ludzkości, jak i roztropności. Czy mam tego człowieka przyprowadzić?
Kiedy obecni zgodzili się na to, Old Firehand poszedł po trampa. Ten miał niewiele ponad lat dwadzieścia, wyglądał na roztropnego i był silnej postaci. Old Firehand zdjął mu więzy i kazał usiąść obok siebie.
— No, — zwrócił się do niego — widzisz, że nie waham się spełnić twe życzenie. Brat sprowadził cię na manowce; jeśli więc złożysz mi przyrzeczenie, że będziesz odtąd uczciwym człowiekiem, to uwolnię cię w tej chwili i będziesz mógł stać się dzielnym westmanem. Jak się nazywasz?
— Nolley, sir, — odpowiedział zapytany, podając mu rękę wśród potoku łez. — Będę wam wdzięczny całe życie, jeśli spełnicie me życzenia.
— Jakie?
— Przebaczcie mi nie tylko pozornie, ale naprawdę to, że znalazłem się w tak złem towarzystwie, i pozwólcie mi rano pogrzebać zabitego brata. Niech nie gnije we wodzie i nie szarpią go ryby!
— Te życzenia wskazują, że nie pomyliłem się co do ciebie. Odtąd należysz do nas i nie będziesz się pokazywał dawnym towarzyszom, bo oni nie powinni wiedzieć, że trzymasz z nami. Wspominałeś o zamiarach kornela. Czy znasz jakie?
— Tak; długo ukrywał je, ale wczoraj opowiedział nam o nich. Najpierw zamierza udać się na wielki meeting trampów, który ma się odbyć niedługo.
— Heigh-day! — zawołał Droll. — Więc dobrze mię poinformowano, mówiąc, że niedaleko za Harper mają się spotkać setki tych włóczęgów, aby omówić kilka sprawek, do których wykonania trzeba ich wielkiej liczby. Czy znasz to miejsce?
— Tak — odpowiedział Nolley. — W każdym razie znajduje się ono, idąc stąd, za Harper i nazywa się Osage-nook.
— Nie słyszałem jeszcze nigdy o tem. „Nook“, to dziwny! Chciałem udać się na ten meeting, aby tam może znaleźć tego, kogo szukam, a nie miałem pojęcia, że jechałem z nim na steamerze. Gdybym był mógł schwytać go zaraz na pokładzie! A więc kornel udaje się do Osage-nook? Dobrze; jedziemy więc za nim — nieprawdaż, master Blenter?
— Tak! — skinął stary. — Szkoda że musimy się rozstać z sir Firehandem.
— To całkiem zbyteczne — odpowiedział myśliwy. — Mój najbliższy cel leży w pobliżu tego miejsca; jest nim farma Butlera, należąca do brata inżyniera, który tam na mnie czeka. Pozostaniemy więc razem przynajmniej kawał drogi. Czy kornel ma jakie plany na dalszą przyszłość?
— Naturalnie, — odparł nawrócony tramp. — Po meetingu udaje się do Eagle-tail, aby napaść na tamtejszych urzędników kolejowych i zabrać im kasę.
— Dobrze, żeśmy się o tem dowiedzieli! Jeśli go nie schwytamy na meetingu, to znajdziemy tem pewniej w Eagle-tail.
— A jeśliby i tam umknął, — ciągnął dalej Noiley — to możecie go ująć później nad „Srebrnem Jeziorem“.
Te słowa wywołały ogólne ździwienie, a na Old Firehandzie wywarły takie wrażenie, że spytał prędko:
— Nad „Srebrnem Jeziorem“? Co wie i czego chce kornel w tem miejscu?
— Chce odszukać skarb jakiś.
— Skarb?
— Tak! Mają tam być ogromne skarby, zakopane czy zatopione jeszcze przez dawne ludy w odległych czasach. Kornel ma dokładny plan miejsca, na którem należy ich szukać.
— Czy widziałeś ten pian?
— Nie! Nie pokazuje go nikomu.
— Przecież obszukaliśmy go dokładnie i zabraliśmy wszystko; planu nie miał przy sobie!
— Schował go zapewne; myślę nawet, że go wcale przy sobie nie nosi, lecz gdzieś dobrze zakopał.
Uwaga słuchaczy zwrócona była na mówiącego, dlatego nikt nie uważał na Drolla i Freda, których to, co usłyszeli, wprawiło w niemałe wzruszenie. Droll patrzył na trampa szeroko otwartemi oczyma, a Fred, kiedy opowiadający skończył, zawołał:
— To on! Ten plan należał do mojego ojca!
Wzrok wszystkich zwrócił się ku chłopcu. Zarzucono go pytaniami, lecz Droll skinął energicznie i rzekł:
— Teraz ani słowa messurs! Później dowiecie się o tej sprawie. Główną rzeczą jest, że mogę oznajmić, iż ja i Fred na wszelki wypadek jesteśmy na usługi Old Firehanda.
— Ja także! — oświadczył wesoło stary Missouryjczyk. — Wpadliśmy tu w takie mnóstwo tajemnic, że nie wiem, jak je rozplątamy. Wy pójdziecie przecież także, towarzysze?
— Tak, tak! Naturalnie! — odpowiedzieli chórem rafterzy.

— Well! — oświadczył Old Firehand. — Ruszamy więc rano. Teraz nie potrzebujemy się troszczyć o ślady kornela, bo wiemy, gdzie go znaleźć. Będziemy go ścigać przez lasy i prerje, góry i doliny, a jeśli trzeba, to nawet aż do Srebrnego Jeziora. Czeka nas bardzo ruchliwe życie. — Bądźmy więc dobrymi towarzyszami, messurs!





V
INDJAŃSKI FIGIEL.

„Rolling - prairie“ zalana była słońcem południowem.
Pagórek za pagórkiem, porosłe gęstą trawą, podobne były do szmaragdowego morza, którego fale nagle stężały. Nic nie było widać dookoła, jak daleko horyzont sięgał, tylko same pagórki faliste. Kto się tu nie kierował kompasem lub słońcem, ten musiał zabłądzić, jak gubi się na szerokiem morzu niedoświadczony żeglarz w małej łódce.
Zdawało się, że w tem zielonem pustkowiu niema żadnego życia — lecz tylko zdawało; bo w tej właśnie chwili dało się słyszeć mocne parskanie i z poza jednego wzgórza ukazał się jeździec i to w nadzwyczaj dziwacznym stroju.
Człowiek ten ani za wysoki ani za mały, ani za gruby ani za chudy, wydawał się silnym. Odziany był w długie spodnie, kamizelkę i krótką bluzę, a całe to ubranie sporządzone było z nieprzemakalnej materji gumowej. Na głowie miał hełm korkowy z zasłoną na kark, jaki zwykli nosić oficerowie angielscy w Indjach i innych krajach gorących. Nogi jego tkwiły w indjańskich mokassynach.
Człowiek ów trzymał się na koniu, jak doświadczony jeździec; twarz jego, — tak, ta twarz była właściwie bardzo osobliwa. Wyraz jej był głupi, a to głównie z powodu nosa, którego obie strony były do siebie zupełnie niepodobne. Lewa była biała i miała kształt lekko zakrzywionego nosa orlego; prawa natomiast była jakby nabrzmiałą, o barwie, której nie możnaby nazwać ani czerwoną, ani zieloną, ani niebieską. Twarz tę obejmowała broda, której długie włosy sterczały ze szyji aż poza podbródek. Brodę zaś podtrzymywał ogromny kołnierz, a błękitnawy jego połysk wskazywał, że jeździec nosi bieliznę gumową.
Do rzemieni strzemion przymocowane miał z prawej i lewej strony po jednym karabinie, których kolby opierały się, obok nogi jeźdźca, na strzemieniu kształtu trzewika. Przed siodłem leżał napoprzek długi wałek czy puszka blaszana, której celu trudno się było domyślić. Na plecach człowiek ten dźwigał skórzany tornister średniej wielkości, a na nim kilka blaszanych naczyń i szczególnego kształtu druty żelazne. Pas nosił szeroki, również skórzany, podobny do tak zwanej kalety; zwisało z niego kilka woreczków, a od przodu tkwiły kolby lub rękojeści noża i kilku rewolwerów, ztyłu miał umocowane do niego dwie kieszenie, które mogły uchodzić za schowki na naboje.
Koń był zwierzęciem zwyczajnem, nie za dobrem i nie zanadto złem na trudy Zachodu; nie można było w nim zauważyć nic szczególnego, chyba to, że za czaprak miał koc, który napewno kosztował wiele pieniędzy.
Zdawało się, że jeździec jest zdania, iż koń jego więcej rozumie się na podróżach po prerji, niż on sam; przynajmniej nie widać było, by nim kierował; owszem pozwalał mu biec, jak i dokąd chciał. To też zwierzę przeszło kilka dolin, wspięło się potem na pagórek, znowu zbiegło truchtem nadół, czasem puszczało się dobrowolnie kłusem, to znowu szło powolniej, — słowem, ów człowiek w korkowym hełmie o arcygłupiej twarzy nie miał widocznie żadnego określonego celu, ale zato tem więcej wolnego czasu.
Nagle koń stanął i nastawił uszu, a jeździec wzdrygnął się lekko, bo przed nim dał się słyszeć ostry, rozkazujący głos:
— Stop! Ani kroku dalej, bo strzelam! Kto jesteście master?
Jeździec podniósł głowę, spojrzał przed siebie, za siebie, spojrzał w prawo i w lewo, ale nigdzie nie było widać żadnego człowieka. Jednak twarz jego ani drgnęła; zdjął pokrywę z owej długiej puszki blaszanej w formie wałka, która wisiała na przodzie siodła, wytrząsnął z niej dalekowidz, i rozłożył go tak, że wyciągnął się na pięć stóp może, przymrużył lewe oko, umieścił lunetę przed prawem, i... zwrócił ją ku niebu, które tak długo obserwował zupełnie poważnie i starannie, aż nie odezwał się wśród śmiechu ten sam głos:
— Złóżcie zpowrotem wasz teleskop astronomiczny! Ja siedzę nie na księżycu, lecz tu w dole na naszej poczciwej matce — ziemi. A teraz powiedźcie mi, skąd jedziecie?
Jeździec, posłuszny temu rozkazowi, złożył lunetę, wsadził ją do puszki, zamknął troskliwie i powoli, jakby się wcale nie śpieszył, poczem dopiero wskazał ręką poza siebie i odpowiedział:
— Stamtąd!
— To widzę, mój staruszku! A dokąd zamierzacie?
— Tam! — odrzekł zapytany, wskazując ręką przed siebie.
— Jesteście rzeczywiście niezrównanym chłopcem! — śmiał się pytający, którego ciągle jeszcze widać nie było. — Ponieważ jednak znajdujecie się teraz na tej przeklętej prerji, więc sądzę, że znacie jej zwyczaje. Włóczy się tu tyle podejrzanej hołoty, że człowiek uczciwy jest zmuszony każde spotkanie brać nieco poważniej. Zpowrotem możecie jechać w imię Boże, jeśli macie ochotę; gdybyście jednak zamierzali jechać dalej, jak wszystko na to wskazuje, to musicie nam dać odpowiedź i to prawdziwą. A więc gadajcie! Skąd jedziecie?
— Z zamku Castlepool, — odpowiedział zapytany tonem ucznia, bojącego się surowego oblicza nauczyciela.
— Nie znam go! Gdzie to miejsce można znaleźć?
— Na mapie Szkocji, — objaśnił posłusznie jeździec, a twarz jego przybrała wyraz bardziej głupi niż dotąd.
— Niech Bóg się zlituje nad waszym rozumem, Sir! Co mnie obchodzi Szkocja! — A dokąd jedziecie?
— Do Kalkutty.
— Także mi nieznana. Gdzie leży ta piękna miejscowość?
— W Indjach wschodnich.
— Lack-a-day! Czy chcecie się tego słonecznego popołudnia dostać konno ze Szkocji przez Stany Zjednoczone do Indij wchodnich?
— Dziś niekoniecznie!
— Tak? No, toby nie było tak łatwem! Jesteście więc Englishman?
— Yes!
— Jaki wasz zawód?
— Lord.
— Do stu piorunów! Angielski lord z okrągłem pudłem na kapelusze na głowie! Trzeba się wam dokładniej przyjrzeć! Chodź, uncle! Ten człowiek może nas nie ugryzie! Mam wielką ochotę uwierzyć jego słowom. Albo jest niespełna rozumu, albo to rzeczywiście angielski lord z pięciu hektolitrami spleenu!
Teraz ukazały się na szczycie najbliższego pagórka dwie postacie, leżące dotąd w tratwie; jedna długa, druga bardzo mała. Obie były odziane zupełnie jednakowo, całe w skórze, jak na prawdziwych westmanów przystało; nawet kapelusze z szerokiemi kresami nosili ze skóry. Postać długa stała na pagórku sztywnie, jak słup; mały zaś był garbaty i miał nos krogulczy, którego grzbiet wyglądał ostro jak nóż. Karabiny ich były to bardzo stare, długie „rifles’y“ — strzelby. Garbus oparł swą kolbę o ziemię, a mimo to koniec lufy wystawał o kilka cali nad jego kapelusz. Zdawało się, że przemawia on za obu, bo kiedy długi nie wyrzekł ani słowa, mały mówił dalej:
— Stójcie jeszcze chwilę, master, inaczej strzelamy! Jeszcześmy ze sobą nie skończyli!
— Założymy s|ę? — zapytał Anglik.
— O co?
— O dziesięć, pięćdziesiąt, sto dolarów! Zresztą, jak chcecie!
— O co?
— Że ja was prędzej zastrzelę, niż wy mnie.
— To przegracie!
— Tak myślicie? Well! Stawiajmy więc po sto dolarów!
Sięgnął ręką ku jednej z torb na naboje, przesunął ją naprzód, a otworzywszy, wyciągnął z niej kilka banknotów. Dwaj ludzie, stojący wgórze, spoglądali na siebie zdumieni.
— Master, — zawołał mały — zdaje mi się, że włóczycie się po prerji z kieszenią pełną banknotów!
— A czy mógłbym się zakładać, gdybym nie miał pieniędzy przy sobie? — A więc sto dolarów mówicie? A może chcecie jeszcze więcej postawić?
— My nie mamy wcale pieniędzy!
— To nic nie szkodzi. Ja wam tymczasem pożyczę na tak długo, póki nie będziecie mogli mi oddać. — Powiedział to z takim spokojem, że długi ze ździwienia otwarł szeroko usta, a garbaty zawołał zupełnie zmieszany:
— Nam pożyczyć, aż będziemy mogli zwrócić? Czy jesteście tak pewni, że zakład wygracie?
— Naturalnie!
— Ależ, master! Żeby wygrać, musielibyście zabić nas, nim my was zastrzelimy; zabici jednak nie moglibyśmy wam długu zwrócić!
— To obojętne! Jabym mimo to wygrał, a mam tyle pieniędzy, że waszych nie potrzebuję.
— Uncle! — rzekł mały do długiego, kiwając głową. — Takiego chłopa jeszcze nie widziałem. Musimy zejść ku niemu, aby mu się lepiej przypatrzeć.
Zeszedł szybko z góry, a długi kroczył za nim sztywno, jakby kij połknął. Stanąwszy w dolinie, garbaty odezwał się:
— Schowajcie wasze pieniądze; z zakładu nic nie będzie. Przyjmijcie jednak radę ode mnie: nie pokazujcie tego portfelu nikomu. Moglibyście tego pożałować, a może nawet przypłacić to życiem. Nie wiem doprawdy, co mam o was myśleć i co z wami począć. Zdaje mi się, że w waszej głowie nie wszystko jest w porządku. Musimy was wziąć na próbę. Lecz chodźcie kilka kroków dalej!
Wyciągnął rękę, aby wziąć konia Anglika za uzdę, gdy wtem w obu rękach lorda, błysnęły dwa rewolwery i ten krzyknął krótko surowym tonem:
— Ręce precz, albo strzelam!
Mały cofnął się przerażony i chciał chwycić za swój karabin.
— Puścić! Ani jednego ruchu, inaczej strzelam!
Postawa i twarz Anglika zmieniły się nagle. Nie były już te rysy, jak przedtem, nacechowane głupotą, a oczy jego błyszczały tak wielką inteligencją i energją, że obu przeciwnikom odebrały moc wykrztuszenia choćby jednego słowa.
— Czy myślicie naprawdę, że jestem szalony? — rzekł lord. — Uważacie mnie rzeczywiście za takiego, wobec którego możecie się zachowywać, jakby prerja była tylko waszą własnością? To się mylicie. Dotąd wy pytaliście mnie, a ja odpowiadałem. Teraz jednak ja także chcę wiedzieć, kogo mam przed sobą. Jak się nazywacie i kim jesteście?
Pytanie zwrócone było do małego; ten spojrzał w bystro badające oczy obcego, które wywarły na niego szczególne wrażenie, i odpowiedział napół gniewny, napół zmieszany:
— Jesteście obcym i dlatego nie wiecie, że od Mississippi aż do Frisco[14] znają nas jako uczciwych myśliwych i zastawiaczy sideł. Znajdujemy się teraz w drodze ku górom, aby poszukać jakiego towarzystwa łapaczy bobrów, do których moglibyśmy się przyłączyć,
— Well! A wasze nazwiska?
— Nasze prawdziwe nazwiska nie zdadzą się wam na nic. Mnie nazywają Humply-Billem, ponieważ jestem, niestety, garbatym, — coprawda to z tego powodu nie myślę jeszcze umierać — a ten mój towarzysz znany jest jako Gunstick — Uncle[15], gdyż ustawicznie łazi po świecie tak sztywno, jakby połknął pręt armatni. No, teraz znacie nas i może powiecie także prawdę co do siebie, nie robiąc głupich żartów.
Anglik patrzył na nich wzrokiem przeszywającym, jakby chciał zajrzeć im w głąb serca; potem rysy jego przybrały wyraz przyjazny, wyciągnął z portfelu jakiś papier, rozłożył go, a podając tamtym, odpowiedział:
— Nie żartowałem. Ponieważ uważam was za dzielnych i uczciwych ludzi, to popatrzcie na ten paszport.
Ci obejrzeli papier, przeczytali go i spojrzeli ku sobie; potem długi otworzył oczy i usta jak mógł najszerzej, a mały odezwał się tym razem bardzo przyjaznym tonem:
— Rzeczywiście lord, lord Castlepool! Ależ, mylordzie, czego chcecie na prerji, wasze życie — —
— Pshaw! — przerwał Anglik. — Czego chcę? Poznać prerję i Góry Skaliste, potem zaś dojść do Frisco. Byłem już wszędzie na świecie, a tylko jeszcze Stanów Zjednoczonych nie znam. Lecz chodźcie teraz do waszych koni! Bo myślę, że macie konie, chociaż ich jeszcze nie widziałem.
— Naturalnie, że mamy; stoją tam za pagórkiem, gdzie zatrzymaliśmy się, aby wypocząć.
— To chodźcie za mną!
Sądząc po jego tonie, uważał się za uprawnionego do wydawania im rozkazów. Zsiadł z konia i szedł przodem; za pagórkiem skubały trawę dwa konie tego gatunku, jakie pospolicie nazywa się stępakami, kozłami, a nawet poprostu szkapami. Koń Anglika szedł za swym panem jak pies. Gdy tamte dwa chciały się do niego zbliżyć, zarżał gniewnie i wierzgnął kopytami, aby je od siebie odpędzić.
— A to zjadliwa ropucha, — odezwał się Humply-Bill. Wydaje się nietowarzyski.
— O, nie! — odparł lord. — Tylko wie, że nie zaznajomiłem się jeszcze dobrze z wami i dlatego chce przez pewien czas trzymać się zdala od waszych koni.
— Czyż rzeczywiście taki mądry? Nie widać tego po nim. Wygląda na konia roboczego.
— Oho! Jest to prawdziwy kurdyjski „huzahn“[16], jeśli łaska!
— Tak? A gdzie leży ten kraj?
— Między Persją a Turcją. Tam kupiłem to zwierzę i zabrałem je ze sobą do ojczyzny.
Powiedział to tak obojętnie, jakby przewieźć konia z Kurdystanu do Anglji, a stamtąd dalej do Stanów Zjednoczonych, było równie łatwo, jak kanarka z Harcu do Lasu Turyńskiego. Myśliwi spojrzeli na siebie ukradkiem, lord zaś usadowił się wygodnie na trawie, gdzie przedtem tamci siedzieli. Leżało tam napoczęte udo jelenie; lord wyciągnął nóż, odciął potężny kawałek zaczął jeść, jakby mięso należało jedynie do niego.
— To dobrze! — rzekł garbus. — Tylko żadnych ceremonij na prerji.
— Ja też ich nie robię, — odpowiedział. — Jeśliście wczoraj zdobyli tę pieczeń dla siebie i dla mnie, to tosamo zrobię ja, dziś lub jutro.
— Tak? Myślicie, mylordzie, że jutro będziemy jeszcze razem?
— I jutro i jeszcze dłużej. Załóżmy się! Stawiam dziesięć dolarów, a nawet więcej, jeśli chcecie! — odparł, chwytając za portfel.
— Pozostawcie w spokoju wasze banknoty, — odpowiedział Humply. — Nie zakładamy się.
— To siadajcie przy mnie! Zaraz wam to wyjaśnię.
Obaj usiedli naprzeciw niego. Lord obejrzał ich jeszcze raz badawczo, a potem rzekł:
— Przybyłem w górę Arkanzas i wysiadłem w Mulvane. Chciałem tam nająć jednego lub dwu przewodników, ale nie znalazłem takiego, któryby mi się podobał. Sama hołota! Ruszyłem zatem w drogę, bo powiedziałem sobie, że prawdziwych westmanów znajdę tylko na prerji. Spotkałem was i spodobaliście się mi. Czy pójdziecie ze mną do Frisco?
— Mówicie to tak spokojnie, jakby to była jazda na jeden dzień.
— To jest jazda, a czy potrwa dzień, czy rok, to obojętne.
— Hm, tak, Ale czy macie pojęcie, co może was spotkać w drodze?
— Mam nadzieję, że się dowiem.
— Nie życzcie sobie za wiele. Zresztą nie możemy jechać z wami. Nie jesteśmy tak bogaci, jak wy; my żyjemy z polowania i nie możemy robić wycieczki, mogącej trwać całemi miesiącami.
— Zapłacę wam!
— Tak? No, to możnaby jeszcze o tem pomówić.
— Umiecie strzelać?
Garbus rzucił na lorda spojrzenie prawie obrażone i odpowiedział:
— Myśliwy na prerji i czy umie strzelać! To jeszcze gorsze, niż gdybyście zapytali, czy niedźwiedź gryźć umie. Obie te rzeczy są tak pewne, jak mój garb.
— Chciałbym jednak zrobić próbę. Czy możecie zestrzelić te sępy tam wgórze?
Humply zmierzył okiem wysokość, na jakiej unosiły się ptaki i odrzekł:
— Dlaczego nie? Wy naturalnie nie potraficie tego zrobić waszemi pięknemi flintami tak, jak my.
Wskazał przy tem na konia lorda, u którego siodła wisiały jeszcze karabiny; te były tak oczyszczone, że wyglądały jak nowe, co dla westmana jest wstydem.
— To strzelajcie! — rozkazał lord, nie zwracając uwagi na ostatnie słowa garbatego.
Ten wstał, złożył się, zmierzył krótko i pocisnął za kurek. Widać było, że jeden z sępów otrzymał postrzał, bo zatrzepotał skrzydłami i próbował się utrzymać w powietrzu, ale daremnie; musiał opaść, najpierw powoli, potem coraz prędzej, a wreszcie ściągnął skrzydła, przycisnął je do ciała i runął z góry na ziemię, jak ciężka bryła.
— No mylord, co powiecie na to? — zapytał strzelec.
— Nieźle! — brzmiała odpowiedź.
— Co? Tylko nieźle? Weźcie pod uwagę tę wysokość i to, że kula trafiła ptaka prosto w serce, bo wszak już wgórze był martwy! Każdy znawca nazwałby ten strzał mistrzowskim.
— Well! Drugi! — skinął lord na drugiego, nie odpowiadając na zarzut garbusa.
Gunstick — Uncle podniósł się sztywno z ziemi, oparł lewą rękę na swym długim riflesie, wniósł prawą jak deklamator, zwrócił oczy w niebo ku drugiemu sępowi i odezwał się patetycznie:
— Krąży orzeł po przestworzach nieba, — patrzy, gdzie się rozciąga ziemi gleba; — czy gdzie nie leży martwe cielę; — ja go jednakże i tak zastrzelę!
Przy wygłaszaniu tych rymów, postawa jego była tak sztywna i kanciasta, jakby manekina. Nie odezwał się dotychczas ani słowem, to też tem większe wrażenie musiał wywołać ten wspaniały wiersz. Tak myślał długi; dlatego opuścił wyciągniętą rękę, zwrócił się ku lordowi i spojrzał na niego w dumnem oczekiwaniu. Anglik oddawna już przybrał swą głupią minę; teraz przez twarz jego przebiegło drgnienie, jakby walczył ze śmiechem lub płaczem.
— Czy słyszeliście dobrze, mylordzie? — zapytał garbaty. — Tak, Gunstick — Uncle jest wykształconym człowiekiem. Był dawniej aktorem, a dotąd jeszcze jest poetą; mówi nadzwyczaj mało, ale gdy raz otworzy usta, to płyną z nich tylko anielskie pienia, to jest rymy.
— Well! — odparł Anglik. — Czy mówi w rymach czy sałatą, to nie moja, tylko jego rzecz; ale czy umie strzelać?
Długiemu poecie wyciągnęły się usta od ucha do ucha i wyrzucił rękę daleko przed siebie, co miało być gestem pogardy; potem podniósł swego riflesa, aby się złożyć, ale opuścił go zaraz, bo stracił stosowną chwilę; podczas jego poetycznego wylewu, samica, przerażona śmiercią swego towarzysza, postanowiła się oddalić. Ptak odleciał już dość daleko.
— Niemożliwe trafić, — rzekł Humply. — Czy nie, uncle?
Zapytany podniósł obie dłonie ku niebu w tę stronę, gdzie widać było sępa i odpowiedział tonem, jakby chciał zmarłych obudzić:
— Niosą go skrzydła hen, w przestwory, — gdzie widać w dali ciemne bory — i ku swej wielkiej radości — uniósł stąd zdrowe swe kości; — a ktoby go chciał zastrzelić, — musiałby lot z nim dzielić!
— Głupstwo! — krzyknął lord. — Czy sądzicie rzeczywiście, że nie można go trafić?
— Tak, sir! — Odpowiedział Humply. — Żaden westman tego już nie dokona.
— Tak?
Kiedy lord wypowiedział to słowo, przez twarz jego przeszło jasne, szybkie jak błyskawica drgnienie. Przystąpił śpiesznie do konia, zdjął z rzemienia jeden ze swych karabinów, odsunął bezpiecznik, złożył się, wycelował, nacisnął kurek, — a wszystko to w jednej chwili, — spuścił sztucer ku ziemi, usiadł, chwycił udo jelenie, aby odciąć z niego jeszcze kawałek, i rzekł:
— No, czy można go było trafić, czy nie?
Na twarzach obu myśliwych pojawił się wyraz najwyższego zdumienia, a nawet podziwu. Ptak został trafiony I to dobrze, bo spadał na ziemię ze zwiększającą się szybkością po linji spiralnej, coraz się zwężającej.
— Wonderful! — zawołał Humply zachwycony. — Mylordzie, jeśli to nie przypadek...
Przerwał, bo obróciwszy się ku Anglikowi, ujrzał, że ten siedzi na ziemi zwrócony plecami w tę stronę, w którą skierował swój strzał mistrzowski. Było to wprost niedowiary!
— Ależ, mylordzie! — podjął. — Obróćcież się przecie! Nie tylko trafiliście tego sępa, ale rzeczywiście zabiliście go!
— Wiem o tem, — odparł englishman i nie oglądając się, wsadził w usta nowy kawałek mięsa.
— Wszak nawet nie patrzyliście na to!
— To niepotrzebne. Moje kule nigdy nie chybiają.
— Jesteście więc człowiekiem, który, przynajmniej co się tyczy strzelania, może zupełnie śmiało mierzyć się z najznakomitszymi westmanami, Winnetou, Old Firehandem lub Old Shatterhandem. Czy nie, uncle?
Sławny wuj — stempel przybrał znowu swą postawę i odpowiedział, gestykulując obu rękami:
— Sępowi na zgon grajmy, — bo strzał był nadzwyczajny, a mojej sławy dzwony...
— I przestań pleść androny! — przerwał Anglik, wpadając w jego ton. — Poco te rymy i krzyki! Chciałem wiedzieć, jakimi strzelcami jesteście. Teraz usiądźcie znowu i pomówmy dalej! A więc pojedziecie ze mną, a ja wam zapłacę za tę podróż. Zrozumiano?
Tamci spojrzeli po sobie, porozumieli się skinieniem głowy i odpowiedzieli zgodnie:
— Tak!
— Well! A ile żądacie?
— Hm! Mylord, wasze pytanie wprawiło nas w kłopot. Jeszcze nigdy nie byliśmy w niczyjej służbie, a o tak zwanej zapłacie wobec scoutów[17], za jakich mamy uchodzić, właściwie nie może być mowy.
— All right! Macie swój honor i to mi się podoba. Może tu być mowa tylko o honorarjum, do którego, gdy będę z was zadowolony, dodam gratyfikację. Przyszedłem na prerję, aby zażyć przygód i zobaczyć sławnych myśliwych; dlatego stawiam wam taką propozycję: za każdą przygodę, którą przeżyjemy, płacę pięćdziesiąt dolarów.
— Sir! — zaśmiał się Humply. — Staniemy się ludźmi bogatymi, bo przygód tu nie brak; dożyć ich można, tak, ale czy przeżyć także, to jest pytanie. My dwaj nie uchylamy się od nich, ale dla obcego byłoby lepiej unikać przygód, zamiast ich szukać.
— Ja ich jednak chcę doświadczyć! Zrozumiano? Chcę się również zetknąć ze słynnymi myśliwymi. Wymieniliście poprzednio trzy nazwiska, o których już wiele słyszałem. Za spotkanie każdego z tych myśliwych płacę sto dolarów!
— Do wszystkich djabłów! Czy macie tyle pieniędzy przy sobie, mylord!
— Mam tyle, ile potrzebuję na drogę. Pieniądze otrzymacie dopiero we Frisco u mojego bankiera. Czy jesteście zadowoleni?
— Tak, bardzo! Tu nasze ręce!
Obaj podali mu ręce, poczem lord przesunął drugą torbę ku przodowi, otworzył ją i wyciągnął książeczkę.
— To jest mój notatnik, w którym wszystko zostaje zapisane, — oświadczył. — Każdemu z was otworzę w nim konto, a nad tem umieszczę jego głowę i nazwisko.
— Jego głowę? — zapytał garbus ździwiony.
— Tak! Głowę! Siedźcie przez chwilę, nie ruszając się, tak, jak teraz. — Otworzył książeczkę i wziął do ręki ołówek. Tamci widzieli, jak naprzemian spoglądał to na nich, to znowu na papier, a przy tem poruszał ołówkiem. Po kilku minutach pokazał im, co narysował; ujrzeli swe twarze, dosyć podobne, a pod niemi nazwiska.
— Na tych kartkach będziemy kolejno umieszczać, co wam będę winien, — oświadczył lord. — Jeśli przydarzy mi się nieszczęście, to zabierzecie tę książeczkę do Frisco i pokażecie ją bankierowi, którego nazwisko tu wypisałem; ten wypłaci wam natychmiast należną sumę bez żadnych potrąceń.
— To bardzo wspaniałe urządzenie, — odparł Humply. — Wprawdzie nie życzymy wam byście — — — Behold, uncle, spojrzyj na nasze konie. Strzygą uszami i otwierają nozdrza. Musi być w pobliżu ktoś obcy. Rolling-prairie jest niebezpieczna. Gdy się znajdziesz na górze, to każdy cię spostrzeże, a zostaniesz na dole, to nie możesz zauważyć zbliżania się nieprzyjaciela. Muszę jednak wejść na górę.
— Ja pójdę z wami, — oświadczył lord.
— Pozostańcie tu lepiej, sir! Moglibyście mi zepsuć sprawę.
— Pshaw! Ja niczego nie psuję.
Poszli więc obaj z doliny ku szczytowi pagórka. Kiedy go już prawie dosięgli, położyli się na ziemi, i poczołgali ostrożnie na górę. Trawa zakrywała ich ciała, a głowy podnosili tylko tyle, ile było koniecznem, aby rozejrzeć się dookoła.
— Hm, jak na nowicjusza, zaczynacie, sir, wcale nieźle, — chwalił Humply. — Ja sam mógłbym zaledwie to lepiej zrobić. Czy widzicie tego człowieka tam na drugim pagórku, wprost przed nami?
— Yes, Indjanin, jak się zdaje.
— Tak, to czerwony. Czyżbym — ah, sir, pobiegnijcie na dół i przynieście waszą perspektywę, byśmy mogli zobaczyć twarz tego człowieka.
Lord usłuchał wezwania.
Indjanin leżał w trawie na pagórku i patrzył uważnie ku wschodowi, gdzie jednak niczego widać nie było. Kilkakrotnie podnosił górną część ciała wyżej, aby rozszerzyć swój widnokrąg, zaraz jednak opuszczał się szybko na ziemię. Jeśli oczekiwał kogo, musiała to być zapewne tylko osoba wroga.
Tymczasem lord przyniósł perspektywę, nastawił ją i podał garbusowi, a właśnie, gdy Humply skierował szkła na Indjanina, ten spojrzał na krótką chwilę wtył tak, że można było zobaczyć twarz jego. Garbus odjął natychmiast lunetę od oczu, zerwał się zupełnie, aby czerwony mógł ze swego stanowiska dojrzeć całą jego postać, przyłożył ręce do ust i zawołał głośno:
— Menaka szecha, menaka szecha! Niech mój brat przyjdzie do swego białego przyjaciela!
Indjanin obrócił się szybko, a poznawszy garbatą postać wołającego, zsunął się błyskawicznie ze szczytu pagórka i znikł w dolinie.
— Teraz, mylordzie, będziecie musieli zaraz zapłacić pierwsze pięćdziesiąt dolarów, — odezwał się Humply do Anglika, schylając się znowu.
— Czy będzie jaka przygoda?
— Bardzo prawdopodobne, bo wódz wypatrywał z pewnością wroga.
— On jest wodzem?
— Tak, to dzielny człowiek, wódz Osagów. Uncle i ja wypaliliśmy z nim fajkę pokoju i braterstwa; jesteśmy więc zobowiązani przyjść mu z pomocą.
— Well, w takim razie chciałbym, żeby oczekiwał nie tylko jednego, ale możliwie sporo przeciwników!
— Nie wywołujcie wilka z lasu! Tego rodzaju życzenia są niebezpieczne, bo się bardzo łatwo spełniają. Chodźmy nadół! Uncle się ucieszy, ale też i ździwi, że wódz znajduje się w tej okolicy.
— Jak nazwaliście czerwonego?
— W języku Osagów „Menaka szecha“, co znaczy „Dobre Słońce“ albo „Wielkie Słońce“. Słońce jest bardzo odważnym i doświadczonym wojownikiem, a przytem przyjacielem białych, chociaż Osagowie należą do nieujarzmionego jeszcze plemienia Siuksów. —
Przyszedłszy nadół, zastali uncle’a w jego sztywnej, teatralnej kreacji; słyszał, co mówili i przybrał tę pozę, aby przywitać swego czerwonego przyjaciela z jak największą godnością. Tymczasem konie zaczęły znów parskać i ukazał się Indjanin. Nosił zwykłą indjańską odzież skórzaną, podartą jednak w kilku miejscach i poplamioną świeżą krwią. Broni nie miał żadnej. Na jego policzkach widniało wytatuowane słońce. Skórę w przegubach obu rąk miał startą; widocznie związano go, lecz zdołał te więzy rozerwać — w każdym razie uciekał ścigany przez wrogów.
Mimo niebezpieczeństwa, które mu groziło i mogło być już blisko, zbliżył się Indjanin bardzo powoli, a nie zwracając początkowo uwagi na Anglika, podał rękę obu myśliwym i rzekł spokojnie najczystszą angielszczyzną:
— Poznałem zaraz głos i postać mojego brata i przyjaciela; cieszę się, że mogę was powitać.
— My cieszymy się również, możesz być tego pewnym, — odpowiedział Humply, a długi uncle, trzymając obie ręce wyciągnięte nad głową czerwonego, jakby go chciał pobłogosławić, zawołał:
— Witaj mi po tysiąc razy, — gdyś zestąpił na te głazy, — wielki wodzu, skarbie mój, — siądź tu przy mnie i nie stój, — i uciąwszy kęs pieczeni — zjedz, usiadłszy, ot na ziemi! — Tu wskazał na trawę, gdzie leżało to, co lord z uda zostawił, mianowicie kość z kilku żyłami, których nawet nożem nie można było przeciąć.
— Cicho, uncle! — nakazał Humply. — Teraz rzeczywiście niema czasu na twoje poezje. Czy nie widzisz, w jakim stanie wódz się znajduje?
— Związany, lecz uwolniony, — umknął szczęściem w nasze strony — i tu będzie ocalony, — odpowiedział złajany deklamując.
Garbus odwrócił się od niego, wskazał na lorda i rzekł do Osagi:
— Ta blada twarz jest mistrzem w strzelaniu, a naszym nowym przyjacielem. Polecam go tobie i twemu szczepowi.
Teraz czerwonoskóry podał także Anglikowi rękę i odpowiedział:
— Jestem przyjacielem każdego dobrego i uczciwego białego; złodzieji, morderców i gwałcicieli jednak, niech pożre mój tomahawk!
— Czy spotkałeś się z tak złymi ludźmi? — Dowiadywał się Humply.
— Tak! Niech moi bracia trzymają swe strzelby w pogotowiu, bo ci, którzy mię tropią, mogą tu zjawić się każdej chwili, chociaż ich dotąd dojrzeć nie mogłem. Oni jadą konno, a ja musiałem iść pieszo, ale nogi „Dobrego Słońca“ są tak szybkie i wytrwałe, jak nogi jelenia, którego żaden koń nie dopędzi. Zrobiłem w ucieczce wiele łuków i zakrętów, a także wracałem często zpowrotem. Oni dybią na moje życie.
— Czy jest ich wielu?
— Tak, jest wielu, wielu ludzi, kilkuset złych mężów, których blade twarze nazywają trampami.
— Trampi? Skąd ci tu się wzięli i czego chcą w tej ustronnej okolicy? Gdzie się znajdują?
— W tym kącie lasu, który nazywa się Osage-nook, a jak my mówimy „narożnik mordu“, ponieważ łam zamordowano podstępnie naszego najsławniejszego wodza wraz z jego dzielnymi wojownikami. Każdego roku, kiedy księżyc wypełni się po raz trzynasty, odwiedza kilku wysłańców naszego szczepu to miejsce, aby przy grobach zabitych bohaterów odprawić taniec śmierci. Tak samo i w tym roku ja z dwunastu wojownikami opuściliśmy nasze pastwiska, aby udać się do Osage-nook. Przybyliśmy tam przedwczoraj i rozbiliśmy obóz przy grobach, a dziś mieliśmy rozpocząć święte obrzędy. Wystawiłem dwie straże, lecz białym mężom udało się niepostrzeżenie podkraść w nasze pobliże. Widzieli zapewne ślady, pozostawione przez nasze stopy i przez kopyta naszych koni i w czasie tańca napadli na nas tak nagle, że zaledwie znaleźliśmy czas do oporu. Byli w sile kilkuset głów; zabiliśmy kilku z nich, a oni zastrzelili ośmiu naszych; mnie i czterech pozostałych pokonali i związali. Powiedzieliśmy się, że dziś wieczór mamy być męczeni i spaleni na stosie. Trampi rozłożyli się obozem przy grobach; rozdzielili mię od moich wojowników, abym nie mógł z nimi rozmawiać, i przywiązali do drzewa. Postawiono przy mnie jednego białego jako strażnika, ale rzemień, którym byłem skrępowany, był dość słaby i rozerwałem go. Wprawdzie werżnął mi się głęboko w ciało, jednak uwolniłem się, a kiedy strażnik na chwilę się oddalił, skorzystałem z tego, aby się pokryjomu wymknąć.
— A twoi czterej towarzysze? — zapytał Bill.
— Ci są tam jeszcze. Czy sądzisz, że powinienem był ich poszukać? Nie byłbym mógł ich uratować i sam zginąłbym wraz z nimi. Postanowiłem pośpieszyć do farmy Butlera, który jest moim przyjacielem, i stamtąd sprowadzić pomoc.
Humply-Bill potrząsnął głową i powiedział:
— Prawie niemożliwe! Z Osage-nook do farmy Butlera jest dobrych sześć godzin konno; na złym koniu trzeba jeszcze znaczniej więcej czasu. Jak możesz więc powrócić stamtąd na wieczór, zanim twoi towarzysze umrą?
— Nogi „Dobrego Słońca“ są równie szybkie jak konia; — odpowiedział wódz pewny siebie. — Moja ucieczka będzie miała ten skutek, że odłożą wykonanie wyroku śmierci i będą się przedewszystkiem starali wszelkiemi siłami schwycić mię napowrót. Pomoc nadeszłaby więc jeszcze w stosownym czasie.
— Ten wniosek może być prawdziwy lub też nie. Dobrze, że spotkałeś się z nami, bo teraz nie potrzebujesz pędzić do farmy Butlera; pójdziemy z tobą, aby ocalić twoich towarzyszy.
— Czy mój biały brat chce rzeczywiście tak uczynić? — zapytał radośnie Indjanin.
— Naturalnie! Jakżeżby inaczej było? Osagowie są przecież naszymi przyjaciółmi, podczas gdy trampi są wrogami każdego uczciwego człowieka.
— Ale jest ich tak dużo, tak bardzo dużo, a my mamy zaledwie osiem rąk.
— Pshaw! Cztery chytre głowy mogą się ważyć na to, by podkraść się pod całą bandę trampów, dla wydobycia z ich rąk kilku jeńców. Co mówisz na to, stary uncle’u?
Sztywny wyciągnął obie ręce, zamknął zachwycony oczy i zawołał:
— Pojadę chętnie, z radością dużą, — tam, gdzie te białe łotry leżą — i bez obawy dla mej przyszłej doli — wyciągnę wszystkich czerwonych z niewoli!
— Pięknie! A wy mylordzie?
Anglik wyjął tymczasem swój notatnik, aby zapisać w nim imię wodza; teraz schował go do kieszeni i odpowiedział:
— Naturalnie, że jadę z wami; przecież to jest przygoda!
— Ale bardzo niebezpieczna, sir!
— Tem lepiej! Za to zapłacę o dziesięć dolarów więcej, a więc sześćdziesiąt. Jeśli jednak chcemy jechać, to musimy postarać się o konia dla „Dobrego Słońca“!
— Hm, takt — odrzekł garbaty, patrząc na niego badawczo. — Ale skąd go weźmiecie, he?
— Naturalnie u jego prześladowców, którzy prawdopodobnie znajdują się niedaleko za nim.
— Bardzo słusznie, bardzo słusznie! Nie jesteście, sir, niezaradnym, i myślę, że możemy z przyjemnością pracować obok siebie. Tylko byłoby przytem pożądanem, żeby nasz czerwony przyjaciel miał jaką broń.
— Odstąpię mu jeden z moich karabinów. Oto jest! Sposób użycia zaraz mu wyjaśnię. A teraz nie traćmy czasu, lecz ustawmy się tak, aby prześladowcy, przyszedłszy tutaj, znaleźli się zamknięci ze wszystkich czterech stron. — Wyraz zdumienia na twarzy małego stawał się coraz wyraźniejszy. Zmierzył Anglika wzrokiem pytającym i odpowiedział:
— Mówicie, sir, jak stary, doświadczony myśliwy! Jakże właściwie mamy to uczynić?
— Bardzo prosto. Jeden z nas pozostanie tutaj na wzgórzu i przywita drabów w taki sposób, jak wy przyjęliście mnie przedtem. Trzej inni zakreślą łuk i wejdą na sąsiednie pagórki. Tak draby znajdą się między czteryma obsadzonemi wzgórzami, a my będziemy ich mogli, w razie potrzeby, zdmuchnąć, podczas gdy oni zauważą tylko dym naszych strzałów.
— Well! Widzę, że niema z wami wiele zmartwienia i bardzo się z tego cieszę. Przyznaję, że chciałem zaproponować zupełnie ten sam plan. Czy zgadzasz się, stary uncle?
— Tak jest! Zostaną otoczeni, — i wszyscy trupem położeni — zadeklamował sztywny.
— Dobrze! Ja więc zostaję, aby do nich przemówić, skoro nadejdą. Mylord pójdzie na prawo, ty na lewo, a wódz umieści się na pagórku tam przed nami. W ten sposób dostaniemy ich między siebie, a czy ich zabijemy czy nie, to zależyć będzie od tego, jak się zachowają. — Jeśli zaś strzelę do którego, będzie to znakiem, że macie strzelać. Oszczędzajcie jednak koni, bo są nam potrzebne. A teraz naprzód, messurs; sądzę, że niema co zwlekać!
Po tych słowach wszedł na pagórek, a również trzej inni zniknęli po obu stronach doliny. Lord zabrał ze sobą perspektywę. — Minęło może już kwadrans, a nie dostrzeżono jeszcze, by się jakaś ludzka istota zbliżała. Nagle z pagórka, na którym leżał Anglik, dał się słyszeć głośny okrzyk:
— Baczność! Nadchodzą!
— Ciszej! — odpowiedział garbaty.
— Pshaw! Nie usłyszą; są prawie o milę.
— Gdzie?
— Wprost na wschód. Zobaczyłem przez lornetę dwu ludzi, stojących na wzgórzu. Patrzą zapewne, czy nie ujrzą gdzie wodza.
Przeszedł znowu jakiś czas w spokoju, nim dały się słyszeć uderzenia kopyt końskich i wreszcie ukazało się dwuch ludzi, jadących obok siebie; byli bardzo dobrze uzbrojeni i siedzieli na dobrych koniach; oczy mieli utkwione bacznie w ślady wodza, którego ścigali. Tuż za nimi ukazało się trzech jeszcze; było więc pięciu prześladowców. Kiedy dotarli do połowy doliny, Bill zawołał:
— Stop, messurs! Ani kroku dalej, albo posłyszycie moją strzelbę! — Tamci zatrzymali się zaskoczeni i spojrzeli w górę, ale nie zobaczyli nikogo, bo garbus leżał głęboko w trawie; jednakże posłuchali tego rozkazu, a jadący przodem odpowiedział:
— Do wszystkich djabłów! Cóż to za opryszki tutaj? Pokażcie się i powiedzcie, jakie macie prawo zatrzymywać nas?
— Prawo każdego myśliwego!
— My jesteśmy także myśliwymi. Jeśliście człowiekiem uczciwym, to się pokażcie!
Trampi wzięli przy tych słowach karabiny do rąk; choć nie wyglądali wcale pokojowo, mimo to Humply odpowiedział:
— Jestem uczciwym człowiekiem i mogę się wam pokazać. Oto jestem!
Zerwał się tak, że mogli zobaczyć całą jego postać; oczy jednak miał bacznie zwrócone na nich.
— Zounds! — zawołał jeden. — Jeśli się nie mylę, to jest to Humply-Bill.
— Tak mię rzeczywiście nazywają.
— To i Gunstik-uncle jest w pobliżu, bo ci dwaj nie rozłączają się nigdy.
— Czy znacie nas?
— To się rozumie; mam zdawna z wami do gadania!
— Ja was jednak nie znam!
— Możliwe; widzieliście mnie zdaleka. Boys, ten drab włazi nam w drogę, a może i zwąchał się z czerwonym. Musimy go sprowadzić niżej!
Zmierzył do małego człowieczka i nacisnął kurek. Bill upadł błyskawicznie, jakby ugodzony kulą.
— Heigh-day, to było dobrze wycelowane! — zawołał drab. — Teraz jeszcze Gun...
Nie dokończył zdania. Bill rzucił się na ziemię, aby nie zostać trafionym; teraz obie lufy jego strzelby błysnęły szybko, a zaraz potem zagrzechotały karabiny trzech innych. Pięciu trampów runęło, a zwycięzcy zeszli w dolinę, aby nie dopuścić do ucieczki koni. Trampów przeszukano.
— Nieźle zrobione, — rzekł Bill. — Ani jeden strzał nie chybił! Śmierć nastąpiła natychmiast.
Wódz Osagów przyglądał się obu ludziom, którym celował w czoło, a widząc małe otwory od kul tuż nad nasadą nosa, zwrócił się do lorda:
— Strzelba mojego brata jest małego kalibru, lecz to niezwykła gun, na której można polegać.
— Tak myślę! — odparł englishman. — Zamówiłem obie te strzelby specjalnie na prerję.
Osaga zwrócił karabin, lecz zrobił przytem minę, z której można było wyczytać jego wielki żal. Zabitym zabrano wszystko, co się mogło przydać, poczem Anglik zapytał:
— Czy teraz do trampów?
— Naturalnie! Znam tę okolicę i wiem, że przed wieczorem nie dostaniemy się do Osage-nook, bo musimy zatoczyć łuk, aby dostać się do lasu poza nimi.
— A te trupy?
— Pozostawimy je poprostu. A może macie ochotę wyprawić tym drabom pogrzeb i zbudować mauzoleum? Niech ich pochowają sępy i kujoty w swych brzuchach!
Konie związano razem, poczem wszyscy dosiedli wierzchowców i ruszyli wprost na północ, by potem zawrócić ku wschodowi. Wódz był przodownikiem. Przez całe popołudnie jechano przez prerję falistą. Kiedy słońce miało się już skryć za horyzontem, ujrzano w oddali ciemny pas lasu. Osaga oświadczył:
— To jest tylna ściana lasu; przednia zgina się ku wewnątrz i tworzy kąt, „róg mordu“. Tam leżą grobowce naszych pomordowanych. Za ćwierć godziny możemy się dostać do obozu trampów.
Na to Bill zatrzymał konia, zeskoczył i, nie mówiąc ani słowa, siadł na trawie. Uncle i Indjanin poszli za tym przykładem. Wobec tego i englishman zsiadł, lecz zapytał:
— Myślę, że nie powinniśmy tracić czasu. Jak uwolnimy Osagów, jeśli będziemy siedzieli tutaj z założonemi rękami?
— Źleście powiedzieli, sir! — odpowiedział garbaty. — Czy sądzicie, że trampi będą siedzieć spokojnie w swoim obozie?
— Chyba nie!
— Z wszelką pewnością nie! Muszą przecież jeść, a w tym celu będą polować. Będą więc włóczyć się po lesie, który w tem miejscu, gdzie do niego wejdziemy, ma szerokości co najwyżej kwadrans drogi i należy się spodziewać, że właśnie tam znajdą się ludzie, którzyby nas zobaczyli. Musimy więc poczekać, aż się ściemni; wtedy wszyscy drabi ściągną do boru, a my będziemy mogli dostać się niepostrzeżenie do lasu. Czy zgadzacie się?
— Well! — skinął lord, siadając teraz również. — Nie myślałem, że mogę być taki głupi!
— Tak! Wpadlibyście tym włóczęgom prosto w ręce, a uncle i ja musielibyśmy nosić wasz notatnik aż do Frisco, za co nie danoby nam ani dolara.
— Nie dano? Dlaczego?
— Bośmy naszej przygody nie przeżyli jeszcze!
— Przeżyliśmy! Już się skończyła i została wciągnięta. — Spotkanie z wodzem i zastrzelenie pięciu trampów było całą przygodą, za pięćdziesiąt dolarów. Już jest w notatniku zapisane; uwolnienie Osagów jest nową przygodą.
— Także za pięćdziesiąt dolarów?
— Yes!
— No, to notujcie tylko ciągle, sir! — śmiał się Bill. — Jeżeli każde zdarzenie rozkładacie na tyle podprzygód, to zapłacicie nam we Frisco taką sumę, że nie będziecie wiedzieć, skąd wziąć pieniędzy!
Lord uśmiechnął się lekko:
— Wystarczy! Mogę wam zapłacić, nie będąc zmuszonym do sprzedawania zamku Castlepool. —
Słońce wreszcie zaszło, a przez dolinę przemykały już cienie mroku, podnosiły się coraz wyżej, zalały także pagórki, a wreszcie osłoniły całą ziemię ponurą szatą. Niebo było ciemne i bez gwiazd.
Teraz ruszono w drogę; ale nie dojechano do samego lasu. Ostrożność nakazywała pozostawić zwierzęta na miejscu otwartem; drewniane paliki, które wbija się w ziemię, aby uwiązać do nich konie, nosi każdy westman ze sobą. W taki też sposób przywiązano zwierzęta i zwrócono się potem gęsiego ku lasowi.
Czerwonoskóry szedł przodem. Stopy jego dotykały ziemi tak cicho, że ucho nie mogło dosłyszeć żadnego szmeru. Lord, idący za nim, zadawał sobie wiele trudu, aby iść równie niedosłyszalnie. Wokoło nie było nic słychać, jak tylko lekki wiaterek, który poruszał wierzchołki drzew. — — Teraz Osaga chwycił Anglika za prawą rękę i szepnął:
— Niech mój brat poda rękę następnemu, aby blade twarze tworzyły łańcuch, który ja poprowadzę.
Macając przed sobą wyciągniętą ręką, drugą ciągnął za sobą białych. Tak szli przez dłuższy czas. Wkońcu wódz stanął i szepnął:
— Niech moi bracia słuchają! Głosy trampów!
Rzeczywiście usłyszeli rozmowę, choć w wielkiej odległości, tak, że słów nie można było zrozumieć. Po kilku jeszcze krokach spostrzeżono słaby blask.
— Niech moi bracia zaczekają, aż powrócę — powiedział Słońce i natychmiast pomknął naprzód.
Minęło pewnie przeszło pół godziny, zanim powrócił, a nikt nie widział, ani nie słyszał jego przyjścia; tak nagle wychylił się przed nimi, jakby wyrósł z pod ziemi.
— No? — zapytał Bill. — Co nam powiesz?
— Że więcej trampów przyszło, znacznie więcej.
— Do licha! Czy draby myślą odbywać tu meeting? Wtedy biada farmerom tej okolicy! Czy coś słyszałeś?
— Rozpalono kilka ognisk i cały plac był oświetlony, a trampi utworzyli koło, w którem stała jakaś blada twarz z czerwonemi włosami i przemawiała długo i bardzo głośno. Uwaga moja jednak zwrócona była na to, aby odszukać czerwonych braci, i dlatego zapamiętałem bardzo mało z tego, co tramp mówił. Wiem tylko, że obiecywał im, iż bardzo prędko się wzbogacą, jeżeli pójdą za jego radą i ograbią bogatych.
— Cóż jeszcze?
— Nie zważałem dobrze na jego słowa. Wspominał również o jakiejś wielkiej pełnej kasie kolejowe, którą chcą opróżnić. Potem jednak nie słuchałem więcej, bo zobaczyłem miejsce, w którem znajdują się moi czerwoni bracia.
— Gdzież to jest?
— Przy mniejszem ognisku. Stoją przywiązani do drzewa, a przy każdym z nich siedzi tramp, pilnując go.
— To niełatwo tam się zakraść?
— Można. Mógłbym nawet sam rozciąć ich więzy, ale chciałem wpierw sprowadzić moich białych braci. Poczołgałem się jednak do moich wojowników i powiedziałem im, że będą uratowani.
— Ci trampi nie są wcale westmanami! Jest to przecież wielką głupotą nie umieszczać jeńców w środku obozu. Zaprowadź nas do nich.
Prowadzona przez wodza czwórka przemykała się od drzewa do drzewa, starając się przytem pozostać, o ile możności, w cieniu pni. Tak zbliżyli się szybko do obozu, w którym naliczyli teraz osiem ognisk. Najmniejsze płonęło w samym środku kąta, bardzo blisko drzew, i tam wódz skierował swe kroki. Raz zatrzymał się na krótko i szepnął do białych:
— Teraz siedzi przy tem ognisku kilka bladych twarzy. Przedtem nie było przy niem nikogo. Mąż z czerwonemi włosami jest tam także. Ci ludzie są, jak się zdaje, przywódcami. Czy widzicie o kilka kroków dalej, przy drzewach, moich Osagów?
— Tak, — odpowiedział garbus. — Rudy przestał przemawiać i teraz te draby siedzą zdala od innych, zapewne dla narady. Będzie więc bardzo ważnem dowiedzieć się, co zamierzają. Tak wielu trampów nie zgromadziło się tu dla drobnostki Szczęściem pod drzewami jest kilka krzaków. Poczołgam się więc, aby podsłuchać, o czem rozmawiają.
— Niech mój brat tego nie czyni, — ostrzegał wódz.
— Dlaczego? Czy myślisz, że dam się schwytać?
— Nie! Ja wiem, że mój brat zna się dobrze na podkradaniu, ale mogliby go jednak zobaczyć.
— Zobaczyć, ale nie schwytać!
— Tak. Mój brat ma lekkie nogi i potrafi szybko uciec, ale wówczas będzie dla nas niemożliwem uwolnić Osagów.
— Nie. Powalimy strażników i rozetniemy Osagom więzy; a potem szybko przez las i do koni. Chciałbym zobaczyć trampa, któryby nam przeszkodził! A więc poczołgam się. — Jeśli mię zauważą, to skoczcie szybko do jeńców. Stać się nam nic nie może. Tu moja strzelba uncle.
Oddawszy towarzyszowi strzelbę, położył się na ziemi i poczołgał ku ognisku. Celu swego dopiął znacznie łatwiej, niż myślał. Trampi bowiem rozmawiali tak głośno, że Bill zatrzymał się prawie w pół drogi, a mimo to słyszał każde słowo.
Wódz nie pomylił się, sądząc, że czterej ludzie, siedzący przy małem ognisku, są przywódcami. Jednym z nich, owym z czerwoną głową, był kornel Brinkley, który z kilku swymi ludźmi, zbiegłymi przed rafterami, przybył do obozu tego dnia pod wieczór. Właśnie przemawiał w tej chwili, a Humply-Bill słyszał jego słowa:
— Mogę wam przyrzec, że wynik będzie nadzwyczajny, bo tam znajduje się główna kasa. Zgadzacie się więc?
— Tak, tak! — odpowiedzieli pozostali.
— A co jest z farmą Butlera? Czy chcecie ją napaść razem ze mną, czy też mam to zrobić na własną rękę?
— Idziemy naturalnie z tobą! — oświadczył jeden. — Nie widzę powodu, dlaczego mielibyśmy pozwolić, żeby pieniądze wpadły jedynie do twojej kieszeni. Pytanie tylko, czy rafterzy się tam znajdują?
— Jeszcze nie. Rafterzy nie mieli koni, podczas gdy ja zaraz następnego dnia zdobyłem dobrego kłusaka. Nie mogą zatem być już na farmie. Ale Butler jest i pozatem dość bogaty. Napadniemy na farmę, złupimy ją, a potem będziemy spokojnie oczekiwać przybycia rafterów i tych łotrów, którzy nimi dowodzą.
— Czy wiesz na pewno, że przyjdą?
— Z wszelką pewnością. Ten Old Firehand ma tam przybyć ze względu na inżyniera, który zapewne już kawał czasu na niego oczekuje.
— Jakiego inżyniera? Co to za interes?
— Nic! To jest sprawa dla was zupełnie obojętna. Może opowiem wam o tem innym razem. A może was wezmę jeszcze i do innej sprawy, przy której będzie można zarobić pieniędzy w bród.
— Gadasz zagadkami! Otwarcie mówiąc, wolałbym z tym Old Firehandem nie mieć nic do czynienia.
— Głupstwo! Cóż nam może zrobić? Pomyśl tylko, że nas jest czterystu chłopców, którzyby z djabłem nie wahali się zadrzeć.
— Hm, to prawda. A kiedy ruszamy?
— Jutro po południu, tak żebyśmy do farmy dostali się wieczorem. Jest spora i da ładny ogień, przy którym uwędzimy niejedną pieczeń.
Humply-Bill słyszał dosyć; powrócił do towarzyszy i wezwał ich, aby udali się teraz na oswobodzenie Osagów. Zdaniem jego każdy z nich miał podkraść się do jednego jeńca, lecz wódz przerwał mu:
— To, co teraz trzeba zrobić, jest rzeczą nie białych, lecz czerwonych mężów. Pójdę sam, a moi bracia skoczą mi na pomoc tylko wtedy, gdyby mnie zauważono.
Po tych słowach poczołgał się ku Osagom.
— Co wódz zamierza zrobić? — zapytał cicho Anglik.
— Figiel — odpowiedział Bill. — Patrzcie tylko uważnie, gdzie stoją jeńcy Jeśli się nie uda, to popędzimy z pomocą. — Trzeba nam będzie tylko przeciąć rzemienie, a potem pędem do koni.
Lord posłuchał wezwania. Ognisko, przy którem siedzieli dowódcy trampów, znajdowało się może o dziesięć kroków od skraju lasu, gdzie stały drzewa, do których przywiązano jeńców. Obok każdego z nich siedział albo leżał uzbrojony strażnik. Englishman natężał oczy, chcąc zobaczyć wodza, ale napróżno; widział tylko, że jeden z siedzących strażników położył się teraz i to ruchem tak szybkim, jak gdyby upadł. Także trzej pozostali poruszyli się pokolei i, dziwnym trafem, głowy ich znalazły się w cieniu, rzucanym przez drzewa. Przy tem nie było słychać żadnego dźwięku, ani nawet najlżejszego szmeru.
Minęła znowu krótka chwila, a potem lord zobaczył wodza pomiędzy sobą a Billem na ziemi.
— Gotów? — Zapytał Humply.
— Tak, — odpowiedział czerwonoskóry.
— A przecież twoi Osagowie są jeszcze skrępowani! — szepnął do niego lord.
— Nie. Czekają tylko w tej samej postawie, aż się z wami rozmówię. Mój nóż ugodził strażników w samo serce, a potem zabrałem im skalpy. Teraz wrócę jeszcze do nich, aby pójść z moimi czerwonymi braćmi do koni trampów, przy których i nasze się także znajdują. Ponieważ wszystko poszło tak dobrze, nie odejdziemy, nie odebrawszy swoich koni.
— Dlaczego narażać się jeszcze i na to niebezpieczeństwo, — ostrzegał Bill.
— Mój biały brat myli się. Teraz niema już żadnego niebezpieczeństwa. Skoro zobaczycie, że Osagowie zniknęli z pod drzew, odejdziecie stąd. — Wkrótce potem usłyszycie tętent koni i krzyk trampów. Zejdziemy się w miejscu, gdzieśmy poprzednio się zatrzymali. Howgh!
Tem ostatniem słowem chciał dać do zrozumiem, że wszelki sprzeciw jest daremny; potem się oddalił. Lord patrzył na jeńców; ci stali oparci sztywno o drzewa, aż nagle zniknęli w jednej chwili, jakby się w ziemię zapadli.
Wonderful! — szepnął zachwycony do garbusa. — Zupełnie jak w romansie!
— Hm! — odpowiedział mały. — Przeżyjecie u nas jeszcze niejeden romans; chociaż czytać jest je łatwiej, niż przeżyć samemu.
— Czy idziemy?
— Jeszcze nie. Chciałbym widzieć miny tych drabów, gdy spostrzegą ucieczkę. Czekajmy jeszcze chwilę.
Nie upłynęło wiele czasu, gdy z drugiej strony obozu rozległ się głośny krzyk trwogi; odpowiedział mu drugi, poczem nastąpiło kilka przeraźliwych okrzyków, po których łatwo było poznać, że pochodzą z gardeł indjańskich, — wreszcie dało się słyszeć parskanie, tętent, rżenie i dudnienie, tak, iż się zdawało, że ziemia drży.
Trampi zerwali się. Każdy krzyczał, wrzeszczał i pytał, co się stało. Nagle rozległ się głos rudego kornela:
— Osagowie uciekli! Do wszystkich djabłów! Kto ich...
Przerwał przerażony, gdyż mówiąc te słowa, skoczył do strażników i chwycił jednego, aby go podnieść; lecz spostrzegł jego szkliste oczy i krwawą, pozbawioną włosów, czaszkę. Pociągnął więc drugiego, trzeciego, czwartego ku światłu ogniska i krzyknął straszliwie:
— Zabici! Oskalpowani! Wszyscy czterej! A czerwoni uciekli!
— Indjanie! Indjanie! — rozległo się w tej chwili od strony, w której stały konie.
— Za broń! Do koni! — ryczał kornel. — Zostaliśmy napadnięci. Chcą nam konie ukraść!
Nastąpiło teraz straszne zamieszanie. Wszyscy biegali w popłochu, choć nieprzyjaciela nie było widać. Dopiero kiedy po dłuższym czasie nieco się uspokoiło, okazało się, że brakło tylko złupionych koni Indjan. Teraz przeszukano okolicę obozu, lecz bez żadnego skutku. Trampi przyszli więc do przekonania, że w lesie znajdowali się jeszcze inni Osagowie i ci podkradli się, aby uwolnić swych towarzyszów, a przytem zakłuwszy strażników, oskalpowali ich i uprowadzili konie, zabrane jeńcom. Trudnem jednak było do pojęcia dla trampów, że zamordowanie strażników odbyło się bez żadnego szmeru. Dziwiliby się jeszcze bardziej, gdyby wiedzieli, że tylko jeden człowiek dokonał tego.
Kiedy przywódcy zebrali się znowu dookoła ogniska, odezwał się kornel:
— To zajście nie stanowi wprawdzie żadnego nieszczęścia, ale zmusza nas do zmiany planu. Musimy jutro ruszyć stąd już bardzo wcześnie.
— Dlaczego? — zapytano.
— Ponieważ Osagowie słyszeli wszystko, o czem rozmawiano. Prawdziwe szczęście, że nie wiedzą nic o naszych zamiarach, co do Eagle-tail, bo o tem mówiliśmy nie tutaj, lecz poprzednio przy dużem ognisku. Wiedzą jednak, jakie mamy plany co do farmy Butlera.
— Czy myślisz, że nas zdradzą?
— Naturalnie!
— Czyżby te łotry były zaprzyjaźnione z Butlerem?
— Zaprzyjaźnieni czy nie, to doniosą mu o tem, aby się na nas pomścić i zgotować nam gorące przyjęcie.
— Racja! Wyruszymy rano! — Chciałbym tylko wiedzieć, gdzie siedzą nasi ludzie, którzy ścigali wodza?
— Dla mnie to także niepojęte! Gdyby Osaga szukał schronienia w lesie, to znaleźć byłoby go ciężko, a nawet niemożliwe; ślad jego jednak prowadzi na prerję, a konia nie miał. Musieli go chyba pochwycić.
— Z pewnością. Ale w drodze powrotnej pewnie ich noc zaskoczyła i może rozłożyli się obozem, żeby nie zbłądzić, i jutro rano natkniemy się na nich. W każdym razie znajdziemy ich ślady, bo poszli w tym samym kierunku, którego musimy się i my trzymać. —

Jednakże mówiący był w błędzie. Niebo, a raczej chmury postarały się o to, żeby wszelkie ślady zostały zatarte, bo wkrótce spadł gwałtowny deszcz, trwający przez kilka godzin, który zatarł ślady, tak ludzi jak i koni.





VI
SZALONA JAZDA W CIEMNOŚCIACH.

Bill, Uncle i Anglik pośpieszyli, o ile na to pozwalały ciemności, przez las czemprędzej do swych koni. Jedynie zdolności orjentowania się obu myśliwych zawdzięczano, że nie zbłądzono, gdyż w nocy wzgórza i doliny jeszcze bardziej były do siebie podobne, niż za dnia. Odwiązawszy konie, dosiedli ich, a luźne ujęli za lejce.
Zaledwie to uczynili, usłyszeli, że Indjanie nadchodzą.
— Ci trampi są ślepi i głusi, — rzekł Wielkie Słońce. — Wielu z nich powędruje do wiecznych ostępów, aby służyć duchom Osagów.
— Czy chcesz się pomścić? — zapytał Bill.
— Czyż nie zginęło dziś ośmiu Osagów, których śmierć musi być pomszczona? Czyż my, pozostali przy życiu, nie mieliśmy być umęczeni i zamordowani? Pojedziemy do wigwamów Osagów, aby sprowadzić wielu wojowników. Potem pójdziemy śladami tych bladych twarzy, aby tylu z nich sprzątnąć ze świata, ilu Manitou odda nam w ręce.
— W której stronie pasą się trzody Osagów?
— Ku zachodowi.
— To musicie przejeżdżać koło farmy Butlera?
— Tak.
— A jak długo musisz jechać stamtąd, aby dostać się do swoich?
— Pierwsze trzody można napotkać już po upływie połowy dnia, jeśli się ma dobrego konia i jedzie szybko.
— To bardzo dobrze. Będziemy musieli się śpieszyć, aby uratować farmę Butlera.
— Co mówi mój brat? Butler jest przyjacielem i obrońcą Osagów. Czy grozi mu jakie niebezpieczeństwo?
— Tak. Nie mówmy jednak teraz o tem. Musimy przedewszystkiem odjechać stąd, aby oddalić się z sąsiedztwa trampów. Mają oni jutro napaść na farmę; trzeba się tam udać, aby mieszkańców ostrzec.
— Uff! Niech moi czerwoni wojownicy poprowadzą luźne konie, żeby biali bracia mogli łatwiej iść za mną.
Ludzie jego, posłuchawszy tego wezwania, wzięli do rąk zdobyte luźne konie; potem ruszono galopem pomiędzy niskiemi wzgórzami i to po śladach, które rano pozostawili wódz i jego prześladowcy. Ślady te prowadziły prosto w tym kierunku, gdzie leżała farma Butlera, do której Osaga chciał się dostać. —
Galopem! I to w takich ciemnościach! Nawet za dnia tylko dla dobrze znającego tę okolicę było możebnem utrzymać się we właściwym kierunku i bez zbłądzenia w tej prerji falistej; aby po nocy jednak nie zabłądzić, mogło uchodzić prawie za cud. Kiedy Anglik uczynił tego rodzaju wzmiankę małemu Billowi, jadącemu obok niego, ten odpowiedział:
— Tak, sir! Zauważyłem już wprawdzie, że i wy jesteście nie w ciemię bici, ale ujrzycie tu, usłyszycie, a także przeżyjecie jeszcze niejedno, czegoście przedtem nie uważali za możliwe.
— Czy i wy nie zbłądzilibyście tutaj?
— Ja? Hm! Chcąc być sprawiedliwym, muszę wam powiedzieć, że nie przyszłoby mi do głowy tak pędzić między te falujące pagórki. Jechałbym bardzo powoli i badałbym dokładnie zakręty każdej doliny zosobna. Mimo to jednak pewny jestem, że jutro rano nie znalazłbym się na tem miejscu, do któregobym chciał się dostać.
— To może się to przecież przydarzyć także wodzowi?
— Nie. Taki czerwony wprost węszy kierunek i drogę, a co jest rzeczą najgłówniejszą, ma teraz znowu własnego konia. To zwierzę nie zboczy ani na krok ze śladu, który zrobił dziś jego pan. Niebo jest czarne jak worek pełen sadzy i nie widzę ziemi ani na owinięcie palca; mimo to pędzimy galopem, jakby w jasny dzień po równej drodze, i założę się, że nim jeszcze sześć godzin minie, konie nasze zatrzymają się tuż u bramy farmy Butlera.
— Jak? Co? — zawołał Anglik ucieszony. — Chcecie się założyć? To wspaniale! A więc jesteście tego pewni? To ja twierdzę przeciwnie i stawiam pięć dolarów, albo dziesięć. A może chcecie więcej postawić?
— Dziękuję, mylord! — To był tylko zwykły sposób mówienia. Powtarzam, że nie zakładam się nigdy. Zatrzymajcie swe pieniądze! Będziecie ich potrzebować na co innego. Pomyślcie tylko, co musicie zapłacić jedynie za dzisiejszy dzień mnie i Uncle’owi?
— Sto dolarów. — Pięćdziesiąt za pięciu zabitych trampów i pięćdziesiąt za uwolnienie Osagów. A napad na farmę, który odeprzemy, jest nową przygodą, kokosztującą pięćdziesiąt dolarów.
— Czy odparcie napadu poszczęści się nam, nie jest tak pewnem, jak sądzicie. Ale jak to było właściwie z Old Shatterhandem, Winnetou i Old Firehandem? Ile zapłacicie, jeśli przypadkiem zobaczycie którego z tych trzech mężów?
— Sto dolarów!
— Dobrze! Jest bardzo prawdopodobnem, że jutro lub pojutrze spotkamy Old Firehanda; ma mianowicie przybyć na farmę Butlera.
Słowa te słyszał jadący przodem wódz; odwrócił się, nie powstrzymując jednak konia, i zapytał:
— Old Firehand, ta słynna blada twarz, ma tam przybyć?
— Tak. Kornel to mówił.
— Człowiek z czerwonemi włosami, który przemawiał? Skąd wie o tem? Czy widział wielkiego myśliwego, a może nawet z nim mówił?
Bill opowiedział, co słyszał.
— Uff! — zawołał wódz. — Wobec tego farma jest uratowana, bo rozum tej bladej twarzy wart jest więcej, niż broń tysiąca trampów. Jakże się cieszę, że go zobaczę!
— Czy znasz go?
— Paliłem z nim kalumet. — Czy czujesz, że zaczyna deszcz padać? To dla nas dobrze, bo deszcz pozwoli stratowanej trawie wkrótce się podnieść i trampi nie będą mogli jutro rano spostrzec naszych śladów. —
Droga sama nie nastręczała żadnych trudności; ani kamień ani rów, ani żadna tego rodzaju przeszkoda nie zatrzymywały jazdy, a doliny były tak szerokie, że zupełnie wygodnie mogło biec razem obok siebie kilka koni. Grunt stanowiła wyłącznie miękka murawa.
Czasem jeźdźcy pozwalali koniom iść stępa, aby ich zbytnio nie nużyć; przeważnie jednak jechano kłusem lub galopem. Kiedy minęło kilka godzin, zdawało się, że poprzednia ufność cokolwiek Billa opuściła, bo zapytał wodza:
— Czy mój brat jest pewny, że jedziemy w dobrym kierunku?
— Niech się mój biały brat nie obawia, — odpowiedział zapytany. — Śpieszyliśmy się bardzo i niedługo już staniemy na tem miejscu, gdzie spotkałem dziś ciebie i Uncle’a.
Wkrótce koń wodza przeszedł nagle z galopu w powolnego stępa, a potem nawet, chociaż go jeździec nie wstrzymywał, stanął i parsknął cicho.
— Uff! — odezwał się czerwony głosem stłumionym. — Przed nami muszą znajdować się jacyś ludzie. Niech moi bracia posłuchają, nie ruszając się, i niech mocno pociągną powietrze nosem!
Kiedy zatrzymali się cicho, posłyszano, że wódz bada woń powietrza.
— Ogień! — szepnął po chwili.
— Nie widać przecież ani śladu ognia! — zauważył Bill.
— Ja jednak czuję dym, który wychodzi, jak się zdaje, z poza najbliższego pagórka. Niech mój brat zsiądzie z konia i wejdzie ze mną na wzgórze.
Pozostawiwszy konie, pomknęli obok siebie ku pagórkowi; nie uszli jednak dziesięciu kroków, gdy dwie ręce pochwyciły Indjanina, ściskając go mocno za gardło; ten przygnieciony do ziemi, bił wokoło siebie rękami i nogami, nie mogąc jednak wydobyć głosu. Równocześnie dwie inne ręce pochwyciły garbusa za gardło i pociągnęły również ku ziemi.
— Trzymacie go mocno? — spytał zupełnie cicho i to w języku niemieckim ten, który trzymał obezwładnionego Indjanina.
— Tak jest! Chwyciłem go tak mocno, że nawet mówić nie może, — brzmiała również cicha odpowiedź.
— A więc szybko stąd za pagórek! Musimy się dowiedzieć, kogo mamy przed sobą. A może tamten za ciężki dla was?
— Ani mi się śni! Ten drab jest lżejszy od muchy, która od trzech tygodni nic nie jadła, ani nie piła. Przebóg! Zdaje się, że ma ztyłu garb, jak nazywają taki krzywy kręgosłup! Chyba to nie... /
— Co?
— Chyba to nie będzie Humply-Bill, mój dobry przyjaciel!
— Dowiemy się o tem przy ogniu. Na teraz jesteśmy spokojni, że nikt nas nie będzie ścigał. Tamci ludzie nie poruszą się z miejsca, bo mają czekać na powrót tych obu. —
Wszystko to odbyło się błyskawicznie i bez najmniejszego szmeru tak, że towarzysze obu jeńców, mimo tak małej odległości, ani się tego domyślali. Old Firehand — bo on to był — wziął swego jeńca na ręce, a Droll ciągnął swojego za sobą po trawie. Po drugiej stronie pagórka leżały strudzone konie i palił się niewielki ogień, a przy jego blasku widać było przeszło dwadzieścia postaci, stojących z wycelowanemi karabinami i gotowych przywitać ewentualnie nieprzyjaciół tyluż kulami.
— Do pioruna! — odezwał się Old Firehand, przyniósłszy swego jeńca do ogniska. — To Menaka szecha, wódz Osagów. Z jego strony nie potrzebujemy się niczego obawiać.
— Sapperlott! — dodał Droll. — To rzeczywiście Humply-Bill! Chłopie, przyjacielu, dziecko kochane, czy nie mogłeś mi tego powiedzieć, kiedym cię brał za gardło? Teraz leżysz tutaj, nie mogąc ani mówić, ani nawet dychać! Wstawaj i chodź w moje ramiona, bracie mój najukochańszy! Ach, prawda! Przecież on nie rozumie ani słowa po niemiecku! Ale chyba mi nie umrze! Wstańże wreszcie, skarbie drogi! Ja cię naprawdę nie chciałem udusić, choć to się stało napoły!
Przyduszony leżał z zamkniętemi oczyma, chwytając z trudnością powietrze; wreszcie podniósł powieki, rzucił długie przytomne spojrzenie na pochylonego nad nim Drolla i zapytał ochrypłym głosem:
— Czy to możliwe? Ciotka Droll!
— Naturalnie, to ja! — zawołał radośnie zapytany już w języku angielskim.
— Zostałem tak nagle pochwycony, że... Nieba! Old Firehand!
Ujrzał obok myśliwego; ta nowa niespodzianka przywróciła mu zdolność ruchu. Ucisk dłoni Firehanda był jednak znacznie silniejszy niż ciotki Droll, wódz bowiem leżał ciągle jeszcze na ziemi nieruchomo z zamkniętemi oczyma.
— Czy nieżywy? — zapytał Bili.
— Nie, — odpowiedział olbrzym, podając małemu rękę. — Jest tylko nieprzytomny, lecz wnet przyjdzie do siebie. Witajcie, Billl — Kto jest z wami? Prawdopodobnie Indjanie ze szczepu wodza?
— Tak, czterech.
— Tylko? Więc macie ze sobą luźne konie?
— Rzeczywiście. Pozatem jest z nami Gunstick-Uncle i pewien lord angielski.
— Lord? A więc zaszczytne spotkanie? Sprowadźcie tu tych ludzi!
Bill pobiegł pośpiesznie, i, zaledwie przebiegł połowę drogi, zawołał zdaleka:
— Uncle! Chodźcie-no tylko! Jesteśmy wśród przyjaciół, Old Firehand i ciotka Droll są tutaj.
Zawołany posłuchał tych słów. Rafterzy, leżący w trawie gotowi do walki, podnieśli się, aby przywitać przybyszów. Jakże zdumieli się ci ostatni, widząc, że wódz leży nieprzytomny, i dowiedziawszy się, co zaszło! Osagowie, zsiadłszy z koni, stanęli zdaleka i spoglądali na słynnego myśliwego wzrokiem pełnym uszanowania. Lord zrobił wielkie oczy i zbliżył się do niego krokiem powolnym; uczynił przytem tak głupią minę, że można było śmiać się, tak z niej, jak i z nosa opuchniętego z jednej strony. Old Firehand podał mu rękę i rzekł:
— Witajcie, mylord! Byliście w Turcji, w Indjach, a może i w Afryce?
— Skąd wiecie o tem, sir? — zapytał englishman.
— Domyślam się tego, bo jeszcze teraz nosicie na nosie ślady „Bouton d’Alep“[18]. Kto odbył takie podróże, ten da sobie zapewne radę i tutaj, chociaż...
Zamilkł i, uśmiechając się, rzucił okiem na wyekwipowanie Anglika, a zwłaszcza na przyrząd do pieczenia, przyczepiony do tornistra. W tej właśnie chwili wódz przyszedł do siebie, a otworzyć oczy, zerwać się i wyciągnąć nóż, było dziełem jednej sekundy. Nagle jednak wzrok jego padł na myśliwego; opuścił więc rękę, trzymającą nóż, i zawołał:
— Old Firehand! Czy to ty mnie pochwyciłeś?
— Tak. Było tak ciemno, że nie mogłem poznać mego czerwonego brata.
— To się cieszę; być zwyciężonym przez Old Firehanda nie jest wcale hańbą. Czy mój biały brat udaje się na farmę Butlera?
— Na farmę pójdę później. Teraz celem moim jest Osage-nook.
— Kogo tam mój słynny brat szuka?
— Pewnego białego, który się nazywa kornel Brinkley, i jego towarzyszy — samych trampów.
— To może mój brat jechać spokojnie z nami na farmę, bo kornel jutro tam przyjdzie, aby na nią napaść.
— Skąd wiesz o tem?
— Sam to mówił, a podsłuchał go Bill. Trampi napadli dziś na mnie i na moich Osagów; ośmiu z nich zabili, a mnie i pozostałych wzięli do niewoli. Ja jednak umknąłem i sprowadziłem Billa i Uncle’a, którzy razem z tym Anglikiem pomogli mi uwolnić moich czerwonych braci.
— To ciebie ścigało aż tutaj pięciu trampów?
— Tak!
— A Bill i Uncle obozowali na tem miejscu?
— Tak jest!
— A Anglik spotkał się z nimi na krótko przedtem?
— Jest tak, jak mówisz; ale skąd wiesz o tem?
— Jechaliśmy wzdłuż Black-bear-river wgórę i dziś rano opuściliśmy ją, aby się dostać do Osage-nook. Tu u znaleźliśmy zwłoki pięciu trampów i...
— Sir, — przerwał mu Humply-Bill. — Skąd wiecie, że ci ludzie byli trampami?
— Ten kawałek papieru powiedział mi to, — odrzekł Old Firehand. — Obszukaliście wprawdzie tych drabów, — ale pozostawiliście w kieszeni jednego z nich ten papier.
Wyjąwszy kawałek gazety, zbliżył się do ognia i czytał:
„Dzięki komisarzowi biura krajowego Stanów Zjednoczonych wyszło najaw zapomnienie czy przeoczenie, któregoby nikt nie mógł uważać za możliwe. Urzędnik mianowicie zwrócił uwagę rządowi na ten niewiarogodny fakt, że w środku Stanów Zjednoczonych istnieje pas ziemi, większy niż niejeden stan, który jest w tem niezwykłem, a miłem położeniu, że nie podlega żadnemu rządowi ani administracji. Ów godny uwagi obszar kraju jest czworobokiem szerokości 40, a długości 150 mil i obejmuje blisko 4 miljony akrów ziemi. Leży między terytorjum Indjan a Nowym Meksykiem, na północ od Teksas, a na południe od Kanzas i Kolorado. Jak się okazało, obszar ten pominięto przy publicznym pomiarze, to też swoje wyjątkowe położenie zawdzięcza błędowi, jaki się wkradł przy wyznaczaniu linji granicznej między sąsiedniemi terytorjami. Wskutek tego nie przydzielono go do żadnego stanu ani terytorjum i nie podlega rządowi w żadnej formie, a więc również niema nad nim żadnej jurysdykcji. Ustawy i prawa są tam zupełnie nieznane. — Raport komisarza określa ten obszar jako okolicę najpiękniejszą i najżyźniejszą na całym Zachodzie, nadającą się nadzwyczajnie pod hodowlę bydła i rolnictwo. Jednak tych kilka tysięcy „wolnych Amerykan“, którzy zamieszkują ten obszar, nie zajmuje się wcale rolnictwem czy pasterką, lecz tworzy bandy, złożone ze zbierającej się tu ze wszystkich stron świata hołoty, drabów, koniokradów, „desperados“ i zbiegłych zbrodniarzy. Są oni postrachem sąsiednich terytorjów, a zwłaszcza hodowcy bydła cierpią wiele na ich wyprawach rabunkowych. Ci udręczeni sąsiedzi żądają usilnie, aby położono koniec temu wolnemu państwu rozbójników, przez wprowadzenie na jego terytorjum prawowitej władzy.“
Czerwoni, słysząc te słowa, pozostali obojętni, biali jednak spojrzeli po sobie zdumieni.
— Czy to prawda? Czy to możliwe? — zapytał lord.
— Ja uważam to za prawdę, — odpowiedział Old Firehand. — Zresztą, czy artykuł kłamie, czy nie, jest rzeczą podrzędną; głównem jest, że tylko tramp mógł taką gazetę nosić ze sobą tak długo i daleko i ten papier jest powodem, dla którego uważałem tych pięciu ludzi za trampów. Kiedyśmy przybyli i ujrzeli trupy, domyśliliśmy się naturalnie, że odbyła się tu jakaś walka. Przeszukaliśmy martwych i wszystkie ślady, a to pozwoliło nam ustalić, co się tu stało. Kiedy zobaczyłem, że biali z Indjaninem ruszyli w kierunku Osage-nook, postanowiłem pośpieszyć im z pomocą, ale tymczasem nadeszła noc i musiałem czekać, gdyż pociemku nie mogłem iść ich śladami.
— Dlaczego mój biały brat napadł na nas? — zapytał wódz.
— Bo musiałem uważać was za trampów, wiedząc o tem, że przy Osage znajduje się wielka ich liczba. Pięciu z nich wyruszyło, aby ścigać Indjanina. Zastrzelono ich, a więc nie wrócili do swoich. To musiało u reszty wywołać zaniepokojenie i dlatego było możliwem, że wysłano pomoc za nimi. Dlatego wystawiłem straże, które mię uprzedziły, że zbliża się oddział jeźdźców, a ponieważ wiatr wiał od Osage-nook, więc mogliśmy wasze zbliżanie się zauważyć bardzo wcześnie. Kazałem moim ludziom chwycić za broń, a sam poczołgałem się z Drollem naprzeciw was. Dwaj ludzie zsiedli z koni, aby nas podpatrzeć. Resztę wiecie!
— A co myśli mój brat teraz czynić? Czy trampi są jego osobistymi wrogami?
— Tak! Ścigam rudego. Co jednak zrobię, będę wiedział dopiero wtedy, gdy się dowiem, jak sprawy stoją przy Osage-nook i co tam zaszło. Czy zechcecie mi to opowiedzieć. Bill?
Humply-Bill dał mu dokładne sprawozdanie i zakończył słowy:
— Widzicie więc, sir, że musimy działać szybko. Chyba pojedziecie z nami zaraz na farmę?
— Ani mi w głowie! Pozostanę tu, chociaż wiem, że niebezpieczeństwo jest znacznie większe, niż myślicie. Czy sądzicie, że te draby wyruszą dopiero po południu?
— Tak!
— A ja wam mówię, że rozpoczną swą wyprawę samego rana.
— Jednakże kornel tak mówił!
— Ale tymczasem się rozmyślił. Gdzie przywiązano pojmanych Osagów?
— Blisko tego ogniska, przy którem siedział rudy.
— Czy Indjanie słyszeli, że trampi mają napaść na farmę Butlera?
— Tak!
— Otóż to! A potem umknęli. Czyż kornel nie musi wpaść na tę prostą myśl, że pośpieszą do Butlera, aby go o tem zawiadomić?
— Do djabła! To zupełnie zrozumiałe!
— Naturalnie. Chcąc możliwie zmniejszyć szkodę, jaką Indjanie mogą wyrządzić, ruszą wcześnie. Zakład, że już teraz postanowili o świcie dosiąść koni.
— Zakład? — zawołał lord. — Well! Wy jesteście, sir, człowiekiem w moim guście! Zakładacie się, że tamci ruszą już z rana! Dobrze! Więc ja utrzymuję, że opuszczą Osage-nook dopiero jutro wieczór! Stawiam dziesięć dolarów, nawet dwadzieścia, — — i trzydzieści! A może wolicie pięćdziesiąt?
Mówiąc to, pociągnął torbę ku przodowi i otworzył ją, aby wydobyć pieniądze. Lekki, przez Anglika niespostrzeżony, gest Humply-Billa wystarczył, aby Old Firehand wiedział, że ma przed sobą człowieka, ogarniętego spleenem. To też odpowiedział:
— Schowajcie, sir, wasz portfel; ani mi się śni brać zakład na serjo.
— Ale ja chętnie się założę! — upierał się lord.
— Ja jednak nie!
— To szkoda, wielka szkoda! Tak dużo dobrego i pięknego słyszałem o was.Taki gentleman, jak wy, powinien się bezwarunkowo zakładać!
— Idzie o własność i życie wielu ludzi i jest naszym obowiązkiem zapobiec temu nieszczęściu. Zakładem zaś tego nie dokażemy.
— Słusznie, sir. Ja też zakładam się tylko ubocznie. Jeśli przyjdzie czas na czyny, znajdziecie mnie na stanowisku, równie pewnie, jak sami będziecie na swojem. Siła fizyczna nie jest jeszcze wszystkiem. —
Lord wpadł w gniew i obrzucił herkulesową postać myśliwego wzrokiem obrażającym. Ten przez chwilę nie wiedział, jak postąpić z Anglikiem, lecz zachmurzona twarz jego prędko się rozjaśniła i odpowiedział:
— Dajmy spokój, sir! Zanim się lepiej nie poznamy, nie mówmy przynajmniej sobie grubijaństw. Wy jesteście tu jeszcze nowym człowiekiem.
Lecz słowo „nowy“ wywarło skutek wręcz przeciwny, i lord zawołał jeszcze gniewniej, niż przedtem:
— Coście powiedzieli? Czy może wyglądam nowo? Jestem tak wyekwipowany, jak życie prerji wymaga, wy zaś wyglądacie, jakbyście przyszli z jakiego klubu!
O to szło! Old Firehand mianowicie miał na sobie ten sam elegancki garnitur podróżny, co na parowcu. Nie zmienił go jeszcze, gdyż jego odzież myśliwska znajdowała się na farmie Butlera. Dlatego to, Anglik nie uznawał w nim zupełnego westmana. To też Firehand, uśmiechając się, odparł:
— Nie mogę wam, sir, nie przyznać racji; ale może się jeszcze przystosuję do Zachodu; na wszelki wypadek pozostańmy przyjaciółmi.
— Jeśli tak myślicie na serjo, to nie gniewajcie się więcej o zakład. — Ale, nie pojmuję, dlaczego chcecie tutaj pozostać, zamiast jechać na farmę?
— Mam do tego słuszny powód.
— Czy mój biały brat zechce nam ten powód wyjaśnić? — zapytał Osaga.
— Tak. Wystarczy, jeśli ty pojedziesz i zawiadomisz Butlera. Jest to człowiek, który potrafi poczynić wszelkie przygotowania. Ja pozostanę zaś z rafterami i będę trzymał trampów w szachu, tak, że z pewnością nie prędzej przybędą pod farmę, aż ta będzie przygotowana na ich przyjęcie.
— Mój brat ma zawsze dobre pomysły; ale Butlera niema w jego wigwamie.
— Niema? — zapytał Firehand zaskoczony.
— Nie. Jadąc do Osage-nook, wstąpiłem na farmę, aby wypalić kalumet z moim białym bratem Butlerem. Lecz nie zastałem go w domu. Przyjechał do niego brat ze swoją córką i Butler pojechał wraz z nimi do fortu Dodge celem zakupna odzieży dla białej córki.
— A więc brat jego już przybył! Czy wiesz, jak długo zamierza Butler pozostać w forcie?
— Jeszcze kilka dni.
— To naturalnie muszę się tam udać, — zwołał Old Firehand. — Jak długoby potrwało, zanim mógłbyś sprowadzić z pomocą twoich Osagów?
— Jeśli zaraz wyruszę, to do jutra wieczór.
— Zbyt długo. Czy Osagowie są teraz w przyjaźni z Szeyennami i Arapahoesami?
— Tak. Zakopaliśmy topór wojenny.
— Te szczepy mieszkają po drugiej stronie rzeki i stąd można się tam dostać w cztery godziny. — Czy mój brat wyruszy, aby im zanieść poselstwo ode mnie?
Wódz nie wyrzekł ani słowa i dosiadł konia.
— Powiedz — ciągnął dalej Firehand — obu wodzom, że ja proszę ich, aby przybyli do farmy Butlera każdy ze stu ludźmi!
Osaga uderzył konia piętami i po chwili znikł w ciemnościach. Również Firehand nie tracił czasu. Nim lord ochłonął ze zdumienia, że wódz usłuchał tak bezwzględnie tego człowieka ubranego jak w salonie, ostatni siedział już w siodle i odezwał się:
— Messurs, nie traćmy ani chwili. Naprzód!
Ogień zagaszono i w okamgnieniu utworzył się pochód. — Początkowo jechano powoli, lecz kiedy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, ruszono galopem. Lord przysunął się do Billa i zapytał:
— Czy Old Firehand nie zmyli drogi?
— Nie, równie jak wódz Osagów. Mówią nawet, że widzi w nocy jak kot.
— A ma garnitur salonowy! Dziwny człowiek!
— Czekajcie tylko, aż zobaczycie go w bluzie bawolej! Wtedy wygląda zupełnie inaczej!
— No, postawę ma już i teraz. Ale kim jest ta pani, która porwała się na was?
— Pani? Ta lady jest mężczyzną.
— Przecież nazywają ją ciotką!
— To tylko z żartu, ponieważ ma wysoki piskliwy głos i ubiera się tak niezwykle. Nazywa się Droll i jest bardzo dzielnym myśliwym. Lecz przestańmy teraz rozmawiać. Przy takiej jeździe jak ta, musi się wziąć swe zmysły w ręce.
Miał słuszność. Old Firehand jechał przodem jak opętany, a inni za nim mniej więcej z równą szybkością. A wszystko wśród głębokiej ciemności. Zdawało się, że konie poruszają się w bezdennej, zupełnie światła pozbawionej otchłani, a mimo to nie zrobiły ani jednego fałszywego kroku, ani jednego potknięcia się! Szły dokładnie jeden za drugim, a wszystko zależało od Old Firehanda. Lord począł znowu odczuwać szacunek dla tego człowieka. — Jechano tak godzinę i jeszcze drugą z krótkiemi tylko przerwami, w czasie których koniom dawano wytchnąć. Deszcz padał ciągle, jednak już drobny i lekki. Po pewnym czasie usłyszano od przodu głos Firehanda:
— Baczność, messurs! Droga idzie wdół, a potem przez bród, lecz woda dosięgnie koniom zaledwie brzuchów.
Kiedy zwolniono biegu, usłyszano szum rzeki i ujrzano fosforyzującą powierzchnię wody. Stopy jeźdźców zanurzyły się w wodzie i wkrótce dotarto do przeciwnego brzegu. Nastąpiła jeszcze jazda kilkuminutowa, poczem zatrzymano się. Rozległ się ostry głos dzwonka.
— Co to? Kto dzwoni i gdzie jesteśmy? — zapytał Anglik Humply-Billa.
— Przed bramą farmy Butlera — odparł tamten. — Podjedźcie kilka kroków dalej, a dotkniecie muru.
Psy zaszczekały, a wkrótce potem dał się słyszeć głos pytający:
— Kto dzwoni? Kto chce wejść?
— Czy master Butler powrócił? — zapylał Firehand.
— Nie.
— To przynieście klucze od lady i powiedźcie, że Old Firehand przybył.
— Old Firehand? Well, sir! Zaraz się zrobi. Ma’am jeszcze nie śpi, a również inni czuwają. Osaga tu był i doniósł, że przyjedziecie.
— Co za ludzie tu żyją! — szepnął lord.
— A więc wódz jechał jeszcze prędzej niż my!
Po jakimś czasie usłyszano, jak odpędzono psy; potem zadźwięczał klucz, zastukały żelazne zasuwy i wreszcie ujrzano latarnie podwórzowe. Nadbiegli parobcy, odebrali konie, i wprowadzono gości do wysokiego, posępnie wyglądającego domu. Jedna ze służących poprosiła Old Firehanda, aby udał się do Ma’am, a dla pozostałych otwarto na parterze wielką salę, u której powały zwisała lampa naftowa. Przygotowano tam, dzięki temu, że wódz zawiadomił o przybyciu oddziału, mniejsze i większe stoły, pełne wszelkiego rodzaju prowiantów, flaszek i szklanek, a wokoło nich dostateczną ilość ławek i stołków.
Rafterzy i Osagowie zabrali się zaraz dzielnie do jedzenia; westman bowiem nie lubi niepotrzebnej gadaniny. Również lord zasiadł, przyzwawszy do swego boku Humply-Billa i Gunstik-uncle’a; potem zbliżyła się do nich ciotka Droll z Fredem Engel i Czarnym Tomem, a wreszcie przysiadł się także stary Missouryjczyk Blenter.
Po pewnym czasie nadszedł Old Firehand z panią domu, która bardzo uprzejmie powitała gości, poczem Firehand oświadczył, że towarzystwo ma przez resztę nocy wypocząć, aby rano móc stanąć ze świeżemi siłami na stanowisku; na dziś wystarczą mu parobcy i pastuchy, przy których pomocy poczyni konieczne przygotowania.
Lord nie mógł oderwać od niego oczu, bo słynny westman przywdział tymczasem swój strój myśliwski. Nosił on, przybrane we frendzle, sięgające tylko do kolan i po obu bokach bogato haftowane legginy, których końce tkwiły w butach, wysoko podciągniętych; kamizelka jego i bluza myśliwska były z miękkiej, garbowanej biało skóry jeleniej; na tem miał mocną kurtkę, ze skóry bawolej. Za szerokim pasem skórzanym tkwiły rewolwery, a na głowie nosił czapkę bobrową. Na szyi jego, na długim łańcuchu z zębów szarego niedźwiedzia, wisiała fajka pokoju z główką, wyrobioną po mistrzowsku ze świętej gliny. Szwy kurtki obramowane były pazurami grizly’ego, a ponieważ taki człowiek jak Old Firehand nie nosiłby cudzej zdobyczy, więc tak ta ozdoba, jak i łańcuch od fajki wskazywały, jak wiele tych zwierząt padło od jego niechybnej kuli i pewnej pięści. Kiedy się oddalił z panią domu, odezwał się englishman do sąsiadów:
— Teraz wierzę wszystkiemu, co o nim opowiadają. Ten człowiek to prawdziwy Gigant!
— Pshaw! — Odpowiedział Droll. — Westmana nie ocenia się tylko po jego postaci; duch tu ma większą wartość. Old Shatterhand nie jest taki szeroki ani wysoki, jak Firehand, a Winnetou jest jeszcze znacznie szczuplejszy. A wszak obaj dorównują tamtemu pod każdym względem.
— Czy również pod względem siły fizycznej?
— Tak. Mięśnie westmana stają się z biegiem czasu jak z żelaza, a ścięgna jak ze stali, nawet wtedy, gdy nie ma wzrostu olbrzyma.
— To i wy jesteście pewnie ze stali i żelaza, master Droll? — brzmiał, jakby szyderstwo, głos lorda; jednak mały człowieczek uśmiechnął się uprzejmie:
— Czy chcecie się o tem przekonać, sir?
— Yes, bardzo chętnie.
— Zdaje się jednak, że wątpicie w to?
— Naturalnie, sir! Ciotka i stalowe mięśnie! Załóżmy się!
— O co i jak?
— Kto silniejszy, wy czy ja?
— Dlaczego nie?
Wreszcie znalazł lord kogoś, kto nie odtrącił jego propozycji. Zerwał się więc ucieszony:
— Ależ, ciotko! Położyłem już niejednego, który musiałby się schylać, ażeby tylko spojrzeć na was! Czy naprawdę odważycie się?
— Rozumie się!
— O pięć dolarów?
— Well!
— Ja wam je skredytuję.
— Dziękuję! Droll nie korzysta z kredytu.
— Macie więc pieniądze?
— Na to, co wygracie, sir, wystarczy na pewno.
— Nawet dziesięć dolarów?
— I to.
— A dwadzieścia?
— Dlaczego nie?
— A może pięćdziesiąt? — zawołał lord uradowany.
— Zgoda! Ale nie więcej, bo nie chcę was odzierać z pieniędzy, sir!
— Jak? Co? Lorda Castlepool odzierać z pieniędzy? Czyście zwarjowali, ciotko? Na stół z niemi. Tu jest pięćdziesiąt dolarów.
Otworzywszy jedną z kieszeni, wiszących na rzemiennym pasie dookoła bioder, wyjął z niej dziesięć banknotów pięciodolarowych i położył na stole. Droll sięgnął ręką do zwisającego rękawa swego „spleepinggown“ i wydobył woreczek; kiedy go otworzył, pokazało się, że pełno w nim było nuggetów. Położywszy pięć z nich na stole, schował woreczek i rzekł:
— Wy macie papier, mylordzie? Fi! Ciotka Droll używa tylko czystego złota. No, zacznijmy więc!
— Wy najpierw, ja po was — potem odwrotnie.
— Nie. Ja jestem tylko „ciotką“, wy zaś lordem; macie zatem pierwszeństwo.
— Dobrze! Ale stójcie mocno i brońcie się! Podniosę was na stół!
— Spróbujcie!
Droll rozstawił nogi, a lord chwycił go wpół; lecz nogi ciotki nie podniosły się ani o cal nad ziemię, jakby Droll był z ołowiu. Anglik nadaremnie się natężał i wkońcu musiał przyznać, że nie może dokonać swego zamiaru.
— Jeśli ja was nie podniosłem, to wy dopiero nie dacie sobie ze mną rady — pocieszał się lord.
— Zobaczymy! — roześmiał się Droll, podnosząc wzrok ku powale, gdzie nad stołem umieszczony był hak żelazny do zawieszenia drugiej lampy.
Inni, widząc to jego spojrzenie i znając pocieszną ciotkę, będącego rzeczywiście niezwykle silnym, mężczyzną trącili się pokryjomu.
— No, naprzód — nastawał lord.
— A więc tylko na stół? — zapytał Droll.
— Czy chcecie podnieść mię jeszcze wyżej?
— Tak wysoko, jak tylko możliwe. Uważajcie, sir!
Mimo, krępującego ruchy, sławnego ubrania jednym skokiem stanął na stole i chwycił Anglika za ramiona. Ten powędrował szybko wgórę, wysoko ponad stół, i w chwili później zawisł na pasie na wspomnianym haku; Droll zaś zeskoczył na ziemię i zapytał, śmiejąc się:
— No, jesteście w górze, sir?
— Nieba! gdzież jestem! Woe to me![19] Na powale! Zdejmcie mnie! zdejmcie mnie, bo kark skręcę!
— Powiedzcie przedtem, kto wygrał?
— Wy, naturalnie, że wy!
— A druga część zakładu?
— Daruję wam. Zdejmcie mię teraz! Prędko, prędko!
Droll wszedł znowu na stół, pochwycił Anglika wpół, podniósł go wyżej tak, że rzemień zesunął się z haka, i spuścił, najpierw na stół, a potem na ziemię. Zeskoczywszy za nim, położył mu rękę na ramieniu:
— No, sir, jak się wam podoba „ciotka“?
— Much, how much, too much — bardzo, jak bardzo, nadzwyczajnie! — odpowiedział zapytany prędko.
— Więc do worka z temi staremi papierami! — Potem, schowawszy banknoty i nuggety do worka, ciągnął dalej z uśmiechem: — proszę was, mylordzie, jeślibyście mieli jeszcze kiedy ochotę zakładać się, to zwróćcie się spokojnie do mnie! Ja wam zawsze dotrzymam placu.
Lord, usiadłszy, począł dotykać rąk, nóg i bioder, aby się przekonać, czy jakaś śruba się nie rozluźniła; lecz, że wszystko było w porządku, uśmiechnął się:
— Śliczny zakład! Przecież to wspaniali ludzie, ci westmani! Należy tylko odpowiednio się z nimi obchodzić!
— No, sir, ja obszedłem się z wami wręcz przeciwnie!
— Także prawda! Jesteście dzielnym chłopcem, ciotko! Bardzo mi się podobacie. Słuchajcie! Pochodzicie z Europy; czem był wasz ojciec i dlaczego przybyliście do Stanów Zjednoczonych?
Mój ojciec nie był lordem, ale czemś o wiele, wiele większym.
Pshaw! To niemożliwe!
— Owszem! Wy jesteście tylko lordem i prawdopodobnie niczem więcej. Mój ojciec zaś miał wiele zajęć.
— No, jakie? — napierał lord.
— Był drużbą na weselach, kumem na chrzcinach, łapiduchem na pogrzebach, dzwonnikiem, kościelnym, kelnerem, grabarzem, szlifierzem, stróżem w ogrodach, a zarazem sierżantem gwardji obywatelskiej. Czy to nie wystarczy?
— Well, aż nadto! Mówicie: „był“. — Czy umarł?
— Oddawna. Nie mam już żadnych krewnych.
— I z żalu udaliście się poza ocean?
— Nie z żalu. Żyłka podróżnicza, sir, żyłka podróżnicza!
W tej chwili wrócił Old Firehand, chcąc zwrócić uwagę, że byłoby pożądanem udać się na spoczynek, bo rano muszą wstać bardzo wcześnie. Posłuchano wezwania i udano się do izby, gdzie znajdowały się naciągnięte na drewniane ramy skóry, mogące służyć zarówno za hamaki, jak i za łóżka. Dla wygody położono na nie miękkie podkłady i koce. W tych prawdziwie zachodnich łóżkach spali nasi znajomi znakomicie.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.





  1. żniwiarzy.
  2. włóczęgów.
  3. Grosser — wielki.
  4. poręcz okrętu.
  5. Madame — pani.
  6. Przestrzenie nadane przez rząd Stanów Zjednoczonych Indjanom.
  7. Szlafrok.
  8. Drollig — wesoły, zabawny.
  9. Smoke — dym.
  10. Suszone na słońcu mięso.
  11. Pueblo — osada, osiadły.
  12. Wigwam — szałas, okryty skórą.
  13. Lubryka — ochra.
  14. San Francisco.
  15. Stempel.
  16. Ogier.
  17. Przewodnik, wynajdywacz ścieżek.
  18. Guz z Aleppo.
  19. Biada mi!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.