Tułacze (Kraszewski, 1868)/Tom II/Księga I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tułacze |
Podtytuł | Opowiadania historyczne |
Wydawca | Księgarnia J. K. Żupańskiego |
Data wyd. | 1868 |
Druk | A. Schmädicki |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Gdy za wygnańcem zamkną się raju wrota, a aniół z mieczem ognistym stanie u nich na straży — gdy ze spuszczoném czołem pójdzie tułacz tą drogą, w któréj mu nawet nie towarzyszy po oddalonych żal — co tak prędko umiera; — dochodzą go z téj ziemi snów i marzeń tęsknych same jęki i głuchy odgłos jakby wrzącéj nad nim burzy....
W myśli ojczyznę okrywa całunem, wyobraża ją pokutującą we łzach i popiele. Radość i uśmiechy nie dobiegają do niego — sądzi, że ona tak smutną być powinna po nim, jak on nieutulonym jest za nią. —
W Karola duszy podobnie malował się smętny dwór w Skale, nie przypuszczał tylko, ażeby wypadki coś z téj całości, z gromadki téj oderwać, odmienić w niéj miały..
Tam dla niego zawsze dziaduś siedział w swojém krześle, ojciec się z laską przechadzał, matka modliła i Ewusia ku niemu patrzała okienkiem.
Spodziewał się jeśli nie szczęścia tam, bo gdzież ono w obciętéj i skrępowanéj mogło być ojczyznie? — to przynajmniéj wytchnienia, spoczynku... Myślał nieraz o tém, jak im przy wieczornym kominku Pułaskiego i swoje przygody opowiadać będzie..
Wracał chciwy i spragniony powietrza domowego, pełen marzeń młodych... Mało wiedział o kraju, ale z tego co do niego doszło wnosił, że po wielkich klęskach i trwogach rany się już zabliźniały, nowe siły wstępowały w Polskę, gotującą się do odrodzonéj przyszłości...
Po drodze.. ani na swelisty odpowiedzi, ani twarzy znajoméj, ani znaku życia nie pochwycił..
Dziwny traf zdawał się usuwać z téj drogi wszystkich i wszystko, coby mu wieść, pociechę przynieść mogło.
Spieszył się tém więcéj, tém goręcéj, że głucha cisza ta podwajała w nim niecierpliwość oglądania ukochanych.. a myślą leciał przed siebie.. malował sobie obraz powrotu, usta mu się śmiały, oczy zachodziły łzą.
Biegł już tak w końcu, że nawykły do trudu, do pochodów, do wypraw awanturniczych i wojennych wycieczek, czuł się jednak złamanym.. Może nie tyle tą nagłą podróżą bez odpoczynku, co burzą i nawałnością, rozbijającą mu piersi...
Tęsknota i niepokój rosły z każdą chwilą. Z razu rozpytywał nieznanych, chwytał się ludzi, których twarze mu coś przypominały.. łakomy wieści, wyzywał ją — potém, nie otrzymawszy nic, nie dowiedziawszy się o swoich.. biegł już co prędzéj, nie badając nikogo.
Była noc wiosenna, ale piękniejsza nad tę młodą jeszcze i nierozkwitłą, w któréj Skałę opuścił. — Lasy obchodziły weszłe kwiatów i woni, czeremchy uginały się białemi kity ku ziemi, brzozy zdawały sie schylać, aby balsamem zapachów zrosić rodzicielki łono.. na polach rozściełały się szyte złotem kobierce, łąki zasianemi pasy różnobarwnemi ubierały się każda inaczéj, wszystko razem składało się na uroczysty poranek roku.. który mówił wonią swą, przepełniającą powietrze... o młodości, o szczęściu...
Wszystko wyglądało godowo, pięknie, a po amerykańskich puszczach stepach tak skromnie, miło a swojo. Karol naglił a pędził konie, chciał w już dojechać choć nocą i rozmodlony u progu błogosławionego doczekać brzasku szczęśliwego dnia powrotu... Wystawiał sobie, jak dziaduś wyjdzie może w ganek od ogrodu i jak niespodzianie on padnie przed nim na kolana...
Drogi były mu dobrze znane, nie zapomniał nic, witał się z drzewami, z krzyżami pochylonemi od starości, z każdym omszonym kamieniem, który zasnął u gościnca przed wieki..
I dziwił się sobie, że mimo lat tylu tak dobrze wszystko pamiętał, i cieszył się, że tu się tak nic a nic nie zmieniło. Zerwany na chwilę pomiędzy nim a światem tym związek serdeczny, na nowo ich łączył... Uroczyste.. było powitanie — z ulicy staréj ujrzał już w dali dwór w Skale... Świeciło się w nim jeszcze, ale nie tak jakoś, jak bywało we dni powszednie; blaski lały się z okien wszystkich, jasno było we drzwiach nawet.
Może kto zdradził powrót wygnańca i czekano go na progu, jak marnotrawnego syna z powitalna ucztą.?.
Może.. gubił się w domysłach. — Znając owo ciche a jednostajne życie w Skale, trudno było odgadnąć znaczenie tych spóźnionych świateł nocnych... tego rzęsistego blasku... Karol się zadumał... serce mu bić zaczęło żywiéj, konie się wlokły powoli znużone, wyskoczył z wozu nie mogąc wytrzymać i — poszedł.
Jeszcze nigdy nie biegł tak w życiu, a tak się nie czuł lekkim...
W dziedzińcu... gwarno było i tłumno... pełno i ludzi i koni... Przez okna szeroko roztwarte, z za przezroczystych firanek blask bije i słychać muzykę wesołą, a śmiechy jak ptaszki wylatują na ciemne podwórze...
Co to było... nie śmiał już spytać nikogo, jak stał w podróżnéj, zwalanéj, opylonéj odzieży.. tak postąpił niepoznany i niepostrzeżony do progu.
Sień zastał sług i ludu pełną... stały w niéj stągwie z piwem dla czeladzi, która je wychylała kuflami śmiejąc się i swarząc...
Ani jednéj znajoméj twarzy, ani domowych, ani sługi... świat jakiś nowy, inny... cudzy.
Karol rozglądał się, strwożył poczuwszy się obcym i wśród téj wrzawy i hałasu stanął zmartwiały na progu.
Wszystko, co go otaczało, inne było, niż przed laty... Młode twarze, inna mowa... wesele jakieś szalone... osłupiały sparł się o ścianę, pogladając w koło zdumiony... w głowie mu się plątało, nie śmiał jeszcze jak widmo z grobu wstające wnijść i nagle się im ukazać w pośród téj jakiejś uczty, która nie dla niego była zgotowaną.
Kiedy niekiedy — przez ramy drzwi otwartych przesuwały się przed nim pary strojne... lica rozjaśnione... usta w perłowych uśmiechach, głowy w zielonych wiankach.
Ale gdzież starzy! gdzie swoi? — gdzie dziaduś, gdzie ojciec i matka, czemu nie widać nikogo...? sami obcy... sami przybysze.
Drżał już, dopiero tu przy dźwięku téj muzyki ochoczéj, blady przestrach i zgroza rzeczywistości ścisnęły mu serce...
Stał tak wryty, niemy, drętwiejący, gdy krzyk go rozbudził, poczuł rękę zimną, która chwyciła dłoń jego, rękę drżącą, starą, kościstą... a głos bojaźliwy obił się o jego uszy.
— Karol... to Karol! z tamtego świata... O Boże... Czy mnie oczy mylą!
Mimo lat, które go przygniotły, przychodzień poznał w tym człowieku, który się doń zbliżył, rotmistrza Porembę... Ostatni, co go przed laty w Skale pożegnał, dziwném zrządzeniem pierwszy witał tułacza... w progu — niegdyś rodzicielskiego domu.
I przez chwilę mierząc się oczyma milczeli... ale dłoń rotmistrza coraz mocniéj drżała... a ciągnęła.
— Chodź! na Boga! chodź pan! chodź niepostrzeżony... idźmy ztąd...
— Dokąd? po co? zapytał Karol... ja muszę...
— Pan musisz naprzód pójść ze mną... chodź! na miłość Bożą, a dowiesz się, dla czego.
Wśród tego tłoku nikt na nich nie zważał, przecisnęli się przez tłum ciekawych, który się u drzwi gromadził... Karól nie wiedział już jak szedł, zimny pot oblewał mu skronie, strach serce ogarniał... a jednak jeszcze tłumaczył sobie natarczywość Poremby, jego łzawe oczy tém, że starych... nie godziło się tak nagłém ukazaniem się przerazić...
Znać listów jego niepoodbierali... i nikt się powrotu nie spodziewał.
Tak znaleźli się przecisnąwszy w dziedzińcu i milcząc szli, mijając wozy gwarne gości, aż do ciemnéj oficyny, stojącéj na uboczu w czarnych drzewach. Tu słowiki tylko nuciły pustkom...
Rotmistrz Poremba nie poprowadził go do dawnego swojego mieszkania, ale do malutkiéj narożnéj izdebki, dawniéj niezamieszkałego składu starych sprzętów... Teraz z jednego do drugiego a coraz lichszego spychany mieszkania... tu się znać dostał stary rezydent, sprzęt złamany, nimby go wyrzucono na podwórze lub wywieziono na cmentarz...
Po świeżych woniach nocy majowéj, wiało z tego kąta stęchlizną nędzy, starości i śmierci... Całym sprzętem dworzanina na łasce, gracyalisty... było łóżko pokryte wełnianą kołdrą starganą i pusta niezamknięta skrzynia... nie było jéj po co zamykać... Na stołku drewnianym stał dzbanek, w kącie oparta o mur wyszczerbiona misa... Na stole mały łojowy ogarek zapalił Poremba... potém jedyne siedzenie starłszy połą, w milczeniu podsunął je Karolowi.
Stali, patrzeli na siebie łzy połykając, i ust nie śmiejąc otworzyć. — Ten pytać się obawiał, ów nie chciał począć opowiadania... płakał tylko i coraz łzę ocierał...
Nie był to już dawny ów rotmistrz... wesół, wygadany, rubaszny rezydent, najedzony i swobodny... pewien że go zawsze powitają uśmiechem... ale okruch człowieka o głodzie oczekującego śmierci... lękający się, aby go na śmiecie nie wyrzucono dla lokajskiéj fantazyi.
Gdy Karola zobaczył i poznał, stał w sieni w szaréj kapocie ze sługami zmięszany... czyhając, by dostać może z niemi razem szklankę kwaśnego piwa...
— Na Boga, kochany rotmistrzu, zawołał wreszcie Karol, ocierając pot z czoła, a może łzę z oka — dla czego mnie wstrzymałeś? po coś mnie tu przyprowadził?
Co się tam dzieje? jaka to uczta? co to za ludzie?
— Pan więc nic a nic nie wiesz? grobowo, powoli — spoglądając nań z obawą, zapytał Poremba... Jak to? pan... nic nie wiesz?
— Ale ja powracam z drugiego świata? rzekł Karol — ja się spieszyłem, pędziłem, leciałem... nikogom nie widział, nie mówiłem z nikim... nie wiem nic...
— Nic? zawołał rotmistrz łamiąc ręce — on nic nie wie?
Głowa mu ciężko na piersi opadła.
— Ale mówże co się stało? krzyczał przerażony Karol...
Na to pytanie, — długie tylko milczenie grobowe złowrogo mu odpowiedziało... Stary dworak, przyjaciel rodziny i domu... powoli zsunął się na podłogę, ukląkł, zasłonił oczy, płakał i modlił się, ręce złożywszy... Była to wskazówka dla Karola, że i on powinien był rozpocząć od modlitwy za umarłych, że śmierć — przeszła tędy.
Ozwał się w nim wszakże w chwili grozy żołnierz, nawykły liczyć się z mogiłą... zbliżył się i rzekł:
— Rotmistrzu, druhu stary, jam wojak jak i ty... nie oszczędzaj mnie, nie dziel téj goryczy na krople, jeśli ją mam wypić — podaj całą... Zabije mnie! mniejsza o życie... Mów! kogo mi z nich zabraknie?
— Wszystkich!! wszystkich, — ponuro, sucho, wstając odparł Poremba — słyszysz mnie pan i rozumiesz... wszystkich... Tak, nie ma tu nikogo z tych, których zostawiłeś... śmierć kosiła i dokosiła zagona do szczętu?... A kto żyw został, tego jak mnie trudno poznać...
— Dziad? spytał Karol...
— Dziad, ojciec, matka... mówił rotmistrz — wszyscy poszli tam, zkąd nikt nie powraca... na cmentarz! Dziad i matka żyli najdłużéj... Matka zasnęła ostatnia, płakała na was czekając... nie doczekawszy... umarła...
Karol stał długo milczący...
— A ona? spytał nieśmiało, cicho, prawie wyrzucając sobie, że czynił to pytanie, a ona... Ewa?
— Ewa! Ewa! odpowiedział rotmistrz podnosząc na niego oczy posępne — zwyczajnie Ewa... panie... Poszła za mąż za dalekiego krewniaka waszego, dla imienia... za pana Wacława Plutę...
Wy — byliście dla nas już umarli... Myśleli wszyscy, głoszono u nas za najpewniejsze, iż okręt co was wiózł do Ameryki, rozbił się gdzieś w czasie burzy pod San Domingo... i że tylko pan Pułaski się uratował... Opłakaliśmy was... pogrzebli... Oni się modlili... i poumierali...
Karol sparł głowę na dłoniach i zapłakał...
— A! trzeba mi było umrzeć raczéj tam, niż na ten cmentarz powracać... rzekł w duchu.
Cios był za silny, za gwałtowny, by go zabił — obalił tylko na chwilę i odurzył, życie wróciło... ale rażone tym paraliżem powolnym serca, co niszczy, nęka, rozchodzi się po człowieku... jak trucizna i codzień mu odejmuje po troszę siły, po resztce wiary.......
— Wszyscy poumierali! Ewa poszła za mąż.. snuło się po głowie wygnańca...
W progu ojcowizny nie było go komu powitać... ostatni niedobitek śmierci, obcy człek podał dłoń widmu, niewcześnie wyszłego z grobu...
Nie było po co wracać do tańcującego dworu.
Karol milczał, milczał i rotmistrz, bo powiedział już wszystko...
— Cóż to za uczta? co za tany? spytał z boleścią, słuchając dolatującéj go muzyki tanecznej, Karol... a sercem witając starego znajomego słowika, co w tych samych śpiewał krzakach... jak przed laty.
— U nas, u nas to teraz rzecz zwyczajna... codzienna! odparł rotmistrz z goryczą... bawim się! bawim. Pan Wacław bawić się lubi... Pani Wacławowa nauczyła się do męża stosować... Dla niéj to może zagłusza głos grobów... Może potrzebuje oszaleć trochę, aby zapomnieć, że nie jest tak szczęśliwą, jak się spodziewała.
Z goryczą Karol podstąpiwszy do okna, uśmiechnął się, patrząc na światła rzęsiste... przez które cieniami przesuwały mu się strojne tańczące pary... jak przejrzyste duchy...
— Otóż co mnie czekało w ukrzyżowanéj ojczyznie! zawołał rękami tuląc czoło rozpalone. Swawola! A! przyszedłem niepotrzebnie, opłakany, pogrzebiony, pochowany, natrętny. Na ojcowiznie, gdziem lata przeżył dziecinne, miejsca dla mnie nie ma... grób tylko na cmentarzu! Po co wstawać z umarłych!!
Domyślił się Karol tego, czego mu rotmistrz nie śmiał dopowiedzieć...
Tak, na cmentarzu w Skale stał w istocie postawiony przez matkę grobowiec z imieniem Karola, z pamiątką drogiego syna, z prośbą o modlitwę za duszę rozbitka, którego ocean pochłonął...
W tym grobie — w istocie dziś leżał pogrzebiony duch Karola... po cóż ciało wracało do życia??
— Co tu począć? co tu radzić? mruczał rotmistrz Poremba, chodząc po izdebce cichéj... O mój Boże! Dobrze, że choć ten żyje... że plemie poczciwe nie wyginęło do szczętu. Czegoż ja się głupi durzę i szaleję? Toć Bogu za to dziękować.
Karol zapytał po chwili:
— Powiedz mi... więc Ewa... Ewa dobrowolnie poszła za niego... za tego Wacława... ona?
— Alboż... co? spytał Poremba zdumiony, który nic się nie zdawał domyślać...
— Ale ja ją kochałem... a ona... ona...
— Ona kochała pana Wacława... to pewna... przerwał rotmistrz... Jejmość się nasza do ostatku przeciwiła temu, jakby miała złe przeczucia... ale w końcu, gdy panna Ewelina leżała u nóg jéj, aby ją wydano za Wacława... musiało się stać jak chciała...
I ma, dodał rotmistrz... czego sobie życzyła...
Starego, zdrętwiałego rotmistrza gorycz téj chwili poić się zdawała i rozmarzać... chodził wielkiemi krokami po izdebce, tłukąc się po niéj jak w klatce... lice mu płonęło, łzy ciekły z oczów, mówił coraz żywiéj i goręcéj.
— Oj nie będę ci już taił... bo się nie godzi i nie potrzeba... bo to jest przez samego Boga wyznaczona uroczysta chwila... przybyłeś pan nie na groby tylko... grób rzecz święta... a po za nim nadzieja... ale na urągowisko grobom.
Dawnoż to przysypaliśmy ostatnią garścią piasku naszą dobrodziejkę? Ledwie kilkanaście upłynęło miesięcy, jak pobożną panią ludzie tam niezbożni wpędzili... aby waszego nie doczekała powrotu, a już szaleje i weseli się dwór, który być powinien w żałobie do dziś po świętéj nieboszczce...
Alboś pan nie znał waszego krewniaka Wacława, albo też znałeś go mało. Nie bardzo się tu on pokazywać lubił za waszych czasów, bo nie miał co robić... Dopiero im chętka przyszła wśliznąć się tu... późniéj, gdy sobie rozgłosem o śmierci waszéj drogę utorowali... wozili gazetki i listy, aż was zabili nareszcie... Pole tedy stało puste... przyjechali siać, aby zbierać. Ojciec pierwszy za tą wieścią poszedł na tamten świat, zabity, milczący... położył głowę nie narzekając, aby drugim serca nie odejmować. Dziad jeszcze stał na kresach modląc się, głuchy, zmartwiały... ale i on na ostatek zachwiał się... Jednego ranka długo się nie budził, nie wołał, aż weszliśmy zobaczyć, co się dzieje, znaleźliśmy go... jak myślicie?
Klęczącym ze złożonemi rękami przed obrazem Matki Boskiéj, głowa tylko zsunęła mu się na stare dłonie i tak usnął na modlitwie.
Została tedy jedna matka z wypłakanemi oczyma... łzy jéj wzrok odjęły, oślepła... Wodziła ją panna Ewelina... na nią spłynęła wszystka miłość świętéj pani i wszelkie nadzieje...
Zjawił się w porę pstry ptaszek z warszawskich klatek ze słodkim swym śpiewem... w klatkach dużo pono pierza zostawił, ale szczebiotania się nauczył za to.
Łatwo mu przyszło opanować serca kobiece, piękny, dowcipny, wesoły, zręczny pochlebca, w sercu kobiety nigdy być próżno nie może, ledwie żal nieco przytępiony, przychodzi pragnienie... Stara Jejmość choć ślepa nie chciała pana Wacława... czuła w nim marnotrawcę, bezdusznego a chytrego szaleńca... ale cóż! dziecko chciało, dziecko opanował! płakała, do nóg padała, o jedyne szczęście prosząc... a już dziś ona wie, jaka ją dola czeka. Nie długo potrzeba było czekać odczarowania, przyszło niemal nazajutrz po ślubie... A teraz... dorzucił rotmistrz rozpaczliwie... nie... Skała już nie wasza i Ewa nie wasza...
Mówił, Karol go już nie słuchał... gorzało w nim i paliło się.
Obudził się żołnierz, nawykły do walki... mimo zaklęć rotmistrza przerażonego, który go chciał powstrzymać, poszedł z płomieniem w oczach wprost do dworu...
Przez tłum służby ściśnięty u drzwi od sieni otwartych i zaglądający ciekawie, przebił się podróżny, którego nikt nie poznawał, ale nikt wstrzymywać nie śmiał. Choć w sukni odartéj, miał rycerską i pańską postawę, w chodzie tym czuć było, że po ojców stąpał ziemi. Nawet dla owéj ciżby widzialny błyszczał na jego skroni wieniec bohatera, który nieraz śmierci się urągał... W tym przybyszu idącym tak śmiało, rozpychającym ludzi, zdradzało coś, że miał prawo stanąć na tym progu i wykrzykiem bolu przerwać tę oszalałą wesołość. — Wesele! wesele to na grobach nieporosłych, na mogilnéj ziemi ucisku!! Jakże się ono wydawało wygnańcowi, co marzył o żałobnych szatach ojczyzny pokutnicy!!
Z naszemi nieszczęściami razem poczęły się te dziwne szały, którym końca niema do dziś dnia.
Kiedyż się u nas nie bawiono na każdéj stypie narodowéj? Im straszniejsze dotykają nas klęski, tém namiętności, żądza, dzikie pragnienie upojenia rosną jeszcze i dwoją się na szyderstwo.. Rzekłbyś, że tańcując w łańcuchach, próbujemy zręczności jak kuglarze, rzekłbyś że ziemia żałoby mówi nieubłaganemu przeznaczeniu przez usta dzieci oszalałych —
— Oto mnie chłoszczesz, a nie zwyciężysz, otom krwawa, a śpiewam, raniona jestem stokroć, a skaczę.. otom w łachmanach, a sypię złotem.. i sierota, wdowa po ojcu, mężu i dzieciach.. Sprawiam uczty pijane.. żyję!!!
W wielkich kataklyzmach ludzkości te szały są znamieniem ślepoty i poniżenia człowieka — ale przychodzą nieuchronnie jakby protest błazeński w przeddnie bitw, w rocznice rzezi.. aż brzmią więzienia śpiewem i otchłanie muzyką i w pląsy idą skazani pod szubienicami..
Wiara to czy zwątpienie, rozum czy głupota? opatrzność daje więc szał, i aby ulżyć rozpaczy., katy poklaskują z równym ofiarom w bezumem...
Gdy na placu rewolucyi w Paryżu padały głowy.. Paryż balował w sukniach przezroczystych z jutrzejszemi ofiarami gilotyny.. Gdy na sejmie w Grodnie podpisywano wyrok śmierci na Polskę, córki jéj szły w objęciach jenerałów moskiewskich tańczyć na krwawém pobojowisku walki wiekowéj.. A dziś? — nie mówmy!
Niejednego męża w Sybirze żona uśmiecha się, idąc w pląsy z kałmukiem, co go biczował!
Plunąć by potrzeba na ziemię, gdyby Bóg na nią z góry nie patrzał i nie rachował wszystkiego....
Rozstąpił się tłum przed dziwna ową postacią.. Karol szedł, rozpychał ludzi, a przekroczywszy próg sali.. założył ręce na piersi.. skrzyżował je.. uśmiechając się — stanął. —
Pośrodkiem sali szedł polski taniec, nie ów, co poważnie, powoli zimną jeszcze rozpoczyna zabawę, ledwie nie uroczystym marszem.. niby powracających z boju rycerzy.. ale może ostatni pijany, końcowy.. mężczyzni z kielichami w dłoni, kobiety w rumieńcach znużenia i rozmarzenia pół omdlałe a drżące. W ustach mężczyzn okrzyki, ręce, w których szarpie się bijąca krew, ledwie utrzymają drobne tanecznic dłonie.. polski wije się jak wąż po sali i zawraca i idzie i skończyć niechce i nie umie się już pomieścić w ciasnych ścianach dworu.. Zachciewa mu się wybiedz drzwiami obszedłszy komnatę, wyskoczyć bodaj oknem do ogrodu, zabrać muzykę i ruszyć héj.. w świat.. parami.. powitać noc majową pod cieniem drzew rozwoniałych, lub brzaski poranka i brylantowe łzy rosy na kwiatach...
Tak szedł długim wężem ów polski..
Gdy pierwsza para już się do progu zbliżyła, gdy niecierpliwy tancerz wołał — Z drogi! — na natręta aby daléj ruszyć z tanem w świat.. gdy goniący go tancerze cisną się i kupią.. niespodziewaną wstrzymani zaporą.. — milczenie straszne jak śmierć wionęło po ucztujących.. stanęli wryci..
Na przedzie szła gospodyni domu z uśmiechem na ustach a łzą w oku, starościna Ewelina z panem szambelanem Parysem; za nią gospodarz piękny jak Antinous mrużył oczkami do wojewodziny Potockiéj.. daléj był tłum niepośledni, wszystko wielmożne i jasne, urodzone wysoko, gdzieniegdzie na piersiach błyszczała wstęga i gwiazda.. a we wszystkich oczach radość i ochota.. Hu! ha!
Niebieskie, łzawe oczy Eweliny podniosły się do góry, utkwiły w twarzy nieznanéj a znajoméj.. zaszły mgłą, krzyk się dał słyszeć.. mdły, słaby.. gospodyni schyliła się na ramię tancerza swego.. posłoniła.. pobladła jak trup.. i upadła...
Wszystkich oczy strzeliły razem na to widmo...
Na progu stał Karol z założonemi na piersiach rękami i śmiał się dziko i szydersko...
Jeszcze raz krzyk ostry, urwany jakby z piersi konającego rozległ się i przerwał muzykę... Ustały skrzypki, gwar i szmery... milczenie... potem szept cichy... a w progu wciąż stoi to widmo blade, i patrzy a patrzy dziko.
Któż to jest!? co to znaczy!? wołają... Gospodarz wyrwał się od wojewodzinéj przelękłéj, przypadł gniewny, rozwścieczony.
— Co to za włóczęga? zawołał podnosząc pięść — kto go tu wpuścił? cóż za jeden...!? Służba! precz mi z nim!
— Cicho! Ja ci powiem chyba precz... precz przybłędo z cudzego gniazda, odkrzyknął Karól z dumą i gniewem... Jestem Karol Pluta... dom to mój, jestem na ojcowskim progu... a ty!?
To mówiąc, tyłem się do fircyka odwrócił i już nań nie patrzał, pokłonił się oblegającym go do koła, którzy się z uszanowaniem rozstępowali.
— Jestem Karol Pluta! powtórzył donośnym głosem...
Tych wyrazów dosyć było...
Tak się zakończył ów do zbytku wesoły wieczór w Skale, w rocznicę ślubu Starosty... Ewelina otwarłszy oczy... długo słowa wyrzec nie mogła... Goście przerażeni, poczęli się spiesznie wysuwać wołając o konie... pijana służba biegła do powozów... kto mógł uchodził przed widmem i domem, który ono nawiedziło. —
W godzinę potem dwór był pusty... w dziedzińcu tylko na brzask śpiewały głośniéj jeszcze słowiki... Ewelina leżała chora... Wacław miotał się po pokoju... a na stołku w oficynie z głową w dłoniach siedział Karol sam zadumany... pół żywy...
W progu stał rotmistrz i płakał a drzemał razem...
Wstał nareszcie ranek złocisty... oprzytomnieli z nim ludzie... chora zwlekła się z pościeli do kolebki dziecka.
Starosta głęboko rozmyślał; nie był to człowiek, któregoby jedno uderzenie w piersi dobiło, pierś miał stalową, a serce... dawno umarłe.
Pojmował on, że w podobnych okolicznościach byłby prawie tak samo sobie postąpił, ale Amerykanina miał za nadto dobrze wychowanego człowieka, by się do położenia zastosować nie umiał... rachował na jego rycerskiego ducha i wspaniałomyślność żołnierską, iż się da lada czém zaspokoić i odprawić... Na ostatek Wacław domyślał się coś w jego sercu dla Ewusi, bo w dawném mieszkaniu Karola widział jéj cyfry na oknie i ścianach... nie rozpaczał więc cale, poszedł na palcach do żony... Ewa była blada, drżąca, strwożona...
— Słuchaj Starościno, rzekł z uśmiechem, ja wiem, że on się kochał w tobie... Cóż mi tam!! Teraz pani jedna możesz go ugłaskać i ułagodzić, tego lwa amerykańskiego, aby nas wyrzuciwszy ztąd precz, z torbami nie puścił... Ja zamknę oczy, uszy, wszystko od pani zależy... bądź czułą, bądź bardzo czułą... wspomnienia młodości są drogie...
Wskazał na kolebkę dziecięcia.
— Przyszłość twojego dziecka może dziś zależy od słodkiego uśmiechu, od czułego ściśnienia ręki... dodał... a co do mnie... proszę być pewną, że tego za złe nie wezmę...
Kobieta spojrzała na niego, wzdrygnęła się milcząca i pochyliła ku dziecięciu. Starosta śmiał się ruszając ramionami, był dobréj Stanisławowskiéj szkoły...
— Rozumiesz mnie pani — mruknął — będę ślepym i głuchym... Bądź co bądź Skały mu oddać nie możemy... bo nie mamy już nic prócz téj... odłużonéj Skały...
Słyszy pani?
Ewelina zdawała się nic nie widzieć i nie słyszeć, płakała nad losem dziecięcia, nad swoim i nad nikczemnością tego człowieka, który po chwili ruszywszy ramionami pogardliwie, rzucił drzwiami i wyszedł —
Wacław jak Karol był dziecięciem wieku... ale nie rodzili się bliźniętami... były to dwa sprzeczne duchy na jednych wykołysane rękach... aby pamięć braterskiéj nienawiści Abla i Kaima nie wygasała na ziemi.
Karol przedstawiał w sobie, co odradzający się wiek miał męztwa, cnoty i szlachetności, Wacław, co konająca epoka miała zgnilizny, egoizmu i niewiary. W Karolu wszystko było prawdą, serce otworem, w Wacławie wszystko udaniem, pychą, dowcipem, szyderstwem w piersi zamknietéj... a pustéj. Karol dałby był życie za miłość świętą, dla przekonań, za ludzi... za swobodę i ojczyznę. Wacław wszystkich by chętnie poświęcił sobie, wydrwiwał tych nawet, których niby kochał, bo mu na coś byli potrzebni... pogańsko powtarzając: Carpe diem.
Ale Karol był szorstki, niemal dziki... często milczący i niezbadany, gdy Wacław zawsze słodki, serdeczny, miły, wciskający się gwałtem do serca, smaczny jak ocukrowana trucizna i pozornie otwarty.
Pod powierzchownością Antinousa krył się charakter Nerona, nawykłego uśmiechem zbywać najtrudniejsze życia zadania... bo wiedział, że chytrością i podstępem je złamie. Zręczny, zabiegliwy... myślał o sobie, sprowadzał wszystko do własnego interesu, świat dlań był w nim — reszta zdawała mu się stworzona na służbę u pieszczonego Wacia.
Oczarował on zrazu Ewelinę — chociaż serce matki go przeczuło... Woń jakaś zdradzała węża, wzdrygała się, ilekroć do niéj przybliżał.. Potém na chwilę umiał ją rozbroić... a instynkt wracał i ostrzegał, że pod tą maską kryła się poczwara.
Wacław, jak większa część ludzi tego wieku, lubił żyć, a na ołtarzu życia rozpasanego, świat, ojczyznę, ludzi, żonę, wiarę, poczciwość by był spalił. Dla niego Moskale byli ludźmi przyzwoitymi i przyjemnymi wielce, bo lubili hulać i pić umieli, nie gardził Niemcami za stołem... ledwie wiedział, że nosił polskie imie i do jakiego narodu należał...
Miał wszystkie namiętności a żadnego hamulca, oprócz pewnego poszanowania form świata...
Ewelina go pokochała, olśnił ją dowcipem, pięknością, oczarował słowy, oszukał pozorami namiętnéj miłości... ale złudzenie jéj trwało krótko... Zaledwie odeszli od ołtarza... poznała go... przestraszyła się... odrętwiała... Prosiła Boga, aby to było omyłką, ale z każdym dniem spadały z niego obsłony... żywy dla obcych... dla niéj coraz zimniejszym stawał się trupem.
Ocuciła się jednego dnia w objęciach potwory, któréj lękała się tylko, bo kochać jéj nie mogła... bo wzgarda wstąpiła w serce... ale musiała być posłuszną i iść okuta łańcuchem, bo była matką. —
Pomiędzy nią a nim miłość zgasła prędko, został z jednéj strony przestrach i obrzydzenie, z drugiéj obojętność szyderska...
Wacławowi téż nie szło bynajmniéj o żonę, ani o dziecię... tylko o Skałę...
W sercu Karola stara miłość wstała wskrzeszona... rozbudziła się raczéj, bo nigdy kochać jéj nie przestał. Obraz jéj poszedł z nim i powrócił. — Ze łzawych oczów Eweliny wyczytał, że nie była szczęśliwą... a pragnął, aby choć ona jedna wzięła dziedzictwo szczęścia po umarłych...
Gdy Wacław uprzejmy, serdeczny, uniżony aż do spodlenia, przyszedł wyciągając mu dłoń, tuląc go do serca, prosząc o przebaczenie, widział w nim już nie przywłaszczyciela, ale męża téj... którą pragnął widzieć spokojną i szczęśliwą...
Chwilami nawet Wacław mu się wydawał miłym, obałamucał go szczerością udaną... to co o nim mówił rotmistrz, gotów był posądzić o przesadę... Skwaszony biedny starzec, wszystko mógł widzieć czarno...
Karol chciał być omamionym i mamić się dawał... pragnął, by ofiar tyle na coś się przecież przydały, a do nowych był gotowym...
Poremba patrząc na ich stosunek, na nagłe ułagodzenie Karola — słupiał, nie rozumiał nic — lecz po cóż miał już usta otwierać? Poszedł do swéj izdebki, siadł i powiedział sobie, że się już światu na nic nie przydał.
We dworze obchodzono uroczyście powrót amerykańskiego bohatera, towarzysza Pułaskiego... i Lafayetta. Wacław wysilał się na przyjęcia, na okazy czułości, na pochlebstwa, sądząc, że niemi kupi prostodusznego żołnierza. Ewelina szła jak ofiara, gdzie kazano, milcząca i zrezygnowana... oczy jéj patrzały niekiedy na Karola z jakiemś politowaniem... usta nie śmiały się odezwać. Nie umiała kłamać, a prawda była tak gorzką... i los dziecka... i przyszłość cała... i groźby męża... milczeć kazały. —
Drugiego czy trzeciego dnia Karol już mówił w duchu do siebie: —
— Po co mi ta ziemia? na co to mienie? dla czego mam im pokój zakłucać? Nie muszęż ja dziś, jutro, gdy się bęben odezwie, iść znowu walczyć dla zakonu miłości ojczyzny, w którym ślubowałem...? Czyż cmentarz i groby nie pozostaną mojemi na zawsze? któż mi tam płakać i modlić się zabroni?
Milczał wszakże Karol... Wacław go podbić usiłował, ale się jeszcze lękał; z obu stron badano się wzajemnie, ostrożnie...
Starosta wiedział jedno, iż mu się w życiu nigdy nie zdarzyło być odepchniętym, jeśli kogo pozyskać sobie postanowił... Karol mówił sobie i powtarzał, że nie ma innéj przyszłości, prócz walki i szczęścia innego nad — odrodzenie ojczyzny. —
Któż wie, co myślała Ewa? chodziła jak nieprzytomna, była nieszczęśliwą, ale patrzała w kolebkę, z któréj się uśmiechała nadzieja... na Karola z boleścią, na Wacława ze strachem.. Obawiała się wszystkiego odeń, bo wiedziała, że go największa podłość nie ustraszy. —
Wacław niepoczciwie rachował, że w dwojgu dawnych kochankach odezwie się miłość ich dziecinna, a on na niéj skorzysta...
Ustępował więc z drogi, uśmiechając się szydersko, udając, że nic nie widzi, a pragnąc napróżno dopatrzeć się czegoś. Życzył serdecznie prawie, aby go zdradzono, bo by przez to stał się panem żony i zawadzającego krewniaka.
Ale ta rachuba na nikczemném pojęciu namiętności oparta, zawiodła go. Inaczéj sobie wyobrażał Karola, człowiekiem słabym i do siebie podobnym, inaczéj Ewę, próżną, namiętną i płochym niewiastom wielkiego świata równą.
Tylko przyjacielskiemi objawy uczuć dla Karola, który takiéj chytrości przypuścić nie umiał, całkiem go potrafił uwieść i rozbroić. Karol miał go już za stworzenie poczciwe, ale słabe... Strona ohydna tego charakteru pozostała dlań zakrytą.
Napróżno czasem rotmistrz wieczorami, po cichu, (bo się lękał podsłuchania) usiłował Karola objaśnić, uczynić ostrożniejszym i zerwać z jego oczów zasłonę; tułacz ściskał go, dziękował mu i uśmiechając się — zamykał rozmowę.
— Kochany Porembo! nie mam ci tego za złe, iż tak czarno widzisz wszystko i tak surowo sądzisz o ludziach... byłeś i jesteś nieszczęśliwym. Lecz wierzaj mi... ludzie złemi bywają a nie są; nikt nie może być zepsutym ostatecznie, ani cnotliwym idealnie... słabi jesteśmy.
— Gdybyż tylko słabi, mości dobrodzieju! wzdychał rotmistrz... dajmy już temu pokój, pan jesteś za uczciwy, abyś ten brud zrozumiał... ja to tylko mówię z obowiązku, boć strzeżonego Pan Bóg strzeże.
I tak się zwykle rozmowy ich kończyły.
Przyjmowano bohatera uroczyście. Wacław nie zrozumiał serdeczności objawionéj inaczéj, tylko biesiadą, kielichem, przy tłumie świadków, w gwarze pijanym... Na urodziny więc Karola, które jakoś wkrótce przypadły, sproszono gości z najdalszego sąsiedztwa... ile ich dwór mógł pomieścić. Wacław spodziewał się pod wpływem rozczulenia, jakie miała wywołać biesiada huczna, przy pomocy zręcznych przyjaciół swych wymódz na Karolu zrzeczenie się spadku po rodzicach. Nie domyślał się, że Karol już był w duszy postanowił odstąpić Skały.
Orle jego oko, zajrzawszy w głąb żywota tych dwojga na pozór szczęśliwych małżonków, przeczuwało co najmniéj prędką majątkowa ruinę, czuło despotyzm mężowski, który w każdéj chwili mógł Ewę zmusić do ofiar... chciał więc swych praw wyrzec się na dziecię... aby majątek ocalić. — Tego nie przewidywał Wacław... ani się mógł opierać. —
Aż do tego dnia, pomimo zabiegów nader zręcznych Starosty, który żonę z Karolem zbliżyć pragnął, samych ich zostawiał, zmuszał niejako do długich rozmów, a Ewę burczał za jéj obojętność i niezręczność; Karol się do niéj poufaléj nie zbliżył.
Był nadto czystym, szlachetnym, kochał zbyt szczerze i święcie, aby szukał kradzionego, upadlającego, choćby chwilowo anielskiego szczęścia.
Najczęściéj zszedłszy się z sobą, spoglądali, przemówili kilka słów obojętnych i rozbiegali umyślnie, unikając dłuższéj rozmowy. Ewa nie śmiała i nie mogła mówić, bo by musiała kłamać, on — nie umiał ani być chłodnym, ani udawać obojętność długo. Samo ułożenie postaci już go wiele kosztowało, a usta utrzymać na wodzy... było mu tak trudno.
Dnie Karolowi upływały na wędrówkach po tym dworze, w którym święte ślady dziada, ojca, matki pozacierało lekceważenie; Karól odgrzebywał z pod gruzów tę Pompeję młodości i napawał się goryczą, myśląc o drogich zmarłych swoich. —
Wacław próżno do jego serca kołatał, budził w nim politowanie tylko, byli z sobą grzecznie a zimno, ale nie otwarła się pierś tułacza, dla tego szczebiotliwego stworzenia innych wyobrażeń i świata. Z Porembą tylko chadzali na długich gawędach, rotmistrz płakiwał, starość dała mu temperament łzawy, Karol wzdychał. Rzadko usposobienie weselsze rozjaśniło im lice.
Niektórzy starzy przyjaciele rodziny, na wieść o powrocie Karola zbiegali się do Skały... im także boleśnie było widzieć to miejsce, gdzie niegdyś owe orle gniazdo leżało, obrócone na klatkę wróbli rozpustnych.
Na wielką ową uroczystość urodzin Karola mimo odpraszań jego i wymówek wezwano całe sąsiedztwo, dalsi goście w wigilią już zjeżdżać się zaczęli..
Wacław głównie rachował na pośrednictwo krewnego swego pana kasztelana..., człeka wytartego w świecie, z gębą wyparzoną, a uczciwością prawniczą, która umie zawsze obrócić sprawę wszelką, jak wypada z interesu, — a potém łataną zgodę zalać kieliszkiem, toastem i zapieczętować uściskami... Kasztelan uchodził za sławnego pojednawcę. Potrzeba było kończyć co rychléj, aby wpływ starych przyjaciół rodziny Karola nie podziałał nań i nie zmusił go do upomnienia się o Skałę... Na Ewę też jak najsilniéj naległ mąż, aby dawnego swego miłośnika ujęła i zaklęła na przyszłość swego dziecięcia, by ich nie gubił.
Najwięcéj zawsze jeszcze licząc na żonę, sam ją prawie rzucając w objęcia Karola, zmusił do ostatniéj rozmowy... Wprowadził do ogrodu, odstąpił samych i zmięszanych rzucił w tém miejscu właśnie, gdzie niegdyś matka swém przybyciem przerwała wyznanie Karola. Oboje stali pomięszani i milczący. Karol ze zwykłą sobie powagą rycerza przywiązywał do tych wspomnień prawie religijne poszanowanie; były to czyste i święte uczucia... przypominał sobie czas miejsce — wzruszyło go, że ich tu los po latach tylu w tak różném położeniu — sprowadził znowu. Ewa oczy miała łzawe, a była jak zawsze onym posągiem milczenia, co duszę kryje w marmurze...
— O mój Boże! zawołał nareszcie Karol pod wrażeniem przypomnień... jakże losy nasze zmieniły się dziwnie od tych lat, kiedyśmy tu w tém miejscu się żegnali? Przypominasz pani sobie?
— Pamiętam, odpowiedziała cicho Ewa, ten wieczór, gdyś mi pan tu oznajmił, że wyjeżdżasz.
— Od tego wieczora, mówił Karol wzruszony — Bóg świadek, w sercu mojém nic się nie zmieniło, nazbierało się tylko goryczy — piołuny porosły na grobach.
— A! gdybym przynajmniéj was, dodał, którą dziś siostrą nazwać tylko mogę, widział szczęśliwą...?
Ewa na niego oczy podniosła, w oczach tych stały łzy, to była odpowiedź cała... Obejrzała się potém bojaźliwie... jakby podsłuchaną być lękała.
— Jestem szczęśliwą... wyrzekła z łkaniem w głosie... niedosłyszanym prawie cichym szmerem... jestem szczęśliwą... mam dziecię, mam nadzieję...
— Tak, masz siostro przyszłość — dodał Karól — a moja cała się zamyka w téj myśli, bym dożył jeszcze chwili, w któréj do oswobodzenia ojczyzny będę się mógł przyłożyć... To powód, mówił usiłując nadać wyrazom jakiś ton obojętności i przymuszonego wesela — że się nie chcę wiązać niczém, ani gospodarstwem, ani mieniem... ani zbytniem przywiązaniem do zagonu i roli... do miejsc, w których bym miękł i rozłzawiać się musiał... Pobyt w Skale byłby mi niezdrowym... kończył spoglądając na Ewę, która drżała... dla tego proszę cię siostro, oświadcz odemnie mężowi... iż Skały odstąpię dla waszego dziecięcia... da mi tylko tyle, bym nie umarł z głodu... co zechce i jak mu będzie dogodniéj... Bylebym miał o czém przeżyć oczekiwanie i dotrwać do chwili, gdy w szable zadzwonią... Tutaj... w Skale nazbyt by mi się krwawiło serce, wyżyć bym nie potrafił...
Powiedział to, jakby ich o łaskę prosił. Ewa zrozumiała dobrze, iż czyniąc wielką ofiarę, nie chciał nawet ukazać, że ją zrobił, wzięła go za ręce i z uczuciem, z przejęciem, ze łzami schyliła się, aby te rycerskie ucałować dłonie, upokorzona szlachetnością jego...
Jakże małym wydawał się jéj Wacław przy tym człowieku!
Chwila to była straszna dla wojaka, co przeciw kulom szedł śmiało... gdy uczuł usta jéj dotykające ręki i dwie łzy gorące, które na nią upadły. Zmieszał się, nogi pod nim zadrgały, chciał upaść przed nią na kolana, pochwycić ją, uścisnąć... uciec... ale męzka poczciwa dusza zwyciężyła straszna pokusę... Pochylił się tylko drżący, pocałował ją w rękę i odskoczył, oczy zakrywając dłoniami.
Nie widział nic, świat mu zaszedł ciemnością... największą ofiarę spełnił, odepchnął ją w chwili, gdy życie by był dał za ten uścisk, który mu się przebłagiwająco... narzucał.
Poczciwy rycerz starych czasów szanował małżeństwo, czystość istoty, którą ukochał, jéj spokój — chciał sam z téj próby ognia wynijść białym i nieskalanym...
— Ewo, siostro — rzekł poważnie — bądź szczęśliwa... dotrwamy oboje w próbie życia... do końca... jak poczciwe dzieci tego świętego gniazda powinny. Wiem co ty cierpisz... ty czujesz co ja mam w piersi... Bóg sprawiedliwy. Jeśli ci kiedy dłoń przyjaciela stanie się potrzebną... ozwij się do mnie... przybędę... to jedno o co cię proszę... W chwili ciężkiéj, od któréj niech Bóg cię uchowa... masz brata, co życie da za ciebie... Jeśli ty lub dziecię twoje zapotrzebujecie obrońcy — przeciw komukolwiek bądź... macie go i mieć będziecie we mnie...
A teraz, rzekł — chodźmy...
Ewa spojrzała nań z za łez, szczęśliwsza...
— A! tyś wielki! tyś święty! zawołała po cichu... jam ciebie była niegodną...
Za krzakami stojący Wacław ruszył ramionami...
Przyszli tak już z przerwaną rozmową pod ganek dworu...
Tu siedząc za stołem z butelkami węgrzyna, przygotował się kasztelan na uwikłanie i skonwinkowanie Karola swą wymową, sofizmatami, argumentami... ani on, ani Wacław nie wiedzieli, nie domyślali się, że owo wielkie zadanie samo w sercu poczciwego człowieka już się ofiarą rozwiązało.
Stary wyga, kasztelan postrzegł od razu, iż miał do czynienia nie z pospolitym człowiekiem, na któregoby lada jakie starczyły sidła... Od dwóch słów poczuł, iż to mur nie do przebicia, jeśli się sam dobrowolnie nie otworzy.
Wacław w ogrodzie nie dosłyszał nic... przypatrzył się tylko nieméj scenie między Ewą a bratem; zostawiwszy więc Karola w rękach pana kasztelana, pobiegł za żoną, aby się co rychléj dowiedzieć co zrobiła... Ale Ewa poruszona do głębi, odepchnęła go zimném milczeniem. Chlubić się tém łatwém zwycięztwem znajdowała ohydném; obudziło się w niéj uczucie szlachetne... wahała się, czy może przyjąć ofiarę Karola... Ona teraz chciała sprobować ubóstwa, pracy — skosztować tego szczęścia dumnego, jakie daje dobrowolne poświęcenie...
Mąż widząc ją smutną, nie mogąc wymódz na niéj słowa, nagniewał się, ruszył ramionami i wychodząc splunął, rzucając jéj wzgardliwe połajanie...
Tymczasem Wacław po swojemu osaczał nieprzyjaciela, zastawiał sidła, gromadził swoich adherentów, zabiegał... a Karol, który to wszystko widział, śmiał się w duszy. Głaskano go jak dzikie zwierzę, którego gniew był straszny... patrzano mu w oczy, chwytano wyrazy, aby z nich coś wnioskować... gubiono się w domysłach, Karol milczał. —
Pomiędzy przybyłemi gośćmi jedno z pocześniejszych miejsc teraz zajmował w Skale dawny pokorny w niéj rezydent, garbus ów, komornik Krzywaczyński, którego dziwne losu zrządzenie nagle po wyjeździe Karola dźwignęło z ubóstwa i wyniosło na dostojeństwo jakiegoś podkomorzego...
Krzywaczyński, który poróżniwszy się z całą swoją rodziną, jadł łaskawy chléb Plutów, nieustannie i tu waśniąc się ze wszystkiemi... starając a nie mogąc ożenić... otrzymał wcale niespodzianie znaczne dobra po siostrze zmarłéj bezdzietnie.
Ta zmiana szczęśliwa losu nie wieleby może odmieniła człowieka, gdyby wkrótce potém przeszło sześćdziesiątletni garbus nie ożenił się...
Szczęśliwe pożycia domowe, majątek, z nim zawsze idąca względność i szacunek ludzi, którzy wprzódy nielitościwie się z nim obchodzili, o tyle wpłynęły na podkomorzego, iż złośliwość i dowcip uczyniły znośnemi... Otwarło się w nim długo zamknięte serce... Pamięć pobytu w domu Plutów była mu drogą, a wdzięczność dla rodziny nieograniczoną... ale wzgarda dla Wacława i niechęć dla niego równie silną... Z tą się bynajmniéj nie taił.
Nie bywał on nigdy w Skale, zaproszony wszakże przyjechał dla Karola... Chciał on w początku ściągnąć go do siebie, ofiarował mu dom swój, majątek, usługi... ale żołnierz z serdeczném podziękowaniem odrzucił wszystko...
Podkomorzy przyjechał aby, jak mówił, dopilnować sprawy...
— To człowiek szlachetny jak mało, mówił głośno — a ma do czynienia z łotrem... nie dam go pokrzywdzić, bo się tam gotuje jakieś łajdactwo... Jeśli złe nieuniknione, bo to człek zręczny i ma po sobie cała zgraję pieczeniarzy... no, to im przynajmniéj prawdą w oczy plunę, abym na sumieniu nie miał, żem puścił grabież i krzywdę milczeniem...
Z takiem postanowieniem przybył garbus do Skały... milczący, zimny, ale straszny. Wszyscy, nawet kasztelan, języka niepowstrzymanego obawiali się... to téż sadzono go na pierwszém miejscu, a skakano niezmiernie, aby sobie pozyskać. Ale to były próżne zabiegi, bo Krzywaczyńskiego pochlebstwa niecierpliwiły, nie jednały... spluwał, gdy mu grzeczności prawiono, przypominając sobie te czasy, gdy ubogi odpychany był i wyśmiewany nielitościwie. Teraz on czuł się w obowiązku nie litowania nad nikim...
Zobaczywszy powracającego z ogrodu Karola podkomorzy wstał zaraz, pilno mu było rozmówić się z nim poufnie, wziął go pod rękę i nazad wprowadził w cienistą ulicę...
— Dobrodzieju mój, rzekł — bądź ze mną szczérym, jako ze starym sługą domu waszego... Staję uzbrojony na obronę waszą, choćby do szabel przyjść miało... Powiedzcie mi... co zamierzacie... kto tu pan? co ma być daléj? Juściż odbierzecie Skałę?
Nie ma dziwu, że rodzina mając was za umarłego, oddała majątek temu przybłędzie, urwiszowi z pozwoleniem... którego dla imienia za dziecko przybrano... a który, między nami mówiąc, już część cudzéj fortuny przemachał... ależ pan jesteś prawym dziedzicem... pozostaje im tylko związać manatki i ruszyć sobie w świat szczęśliwie...
— Kochany podkomorzy, odpowiedział uśmiechając się Karol, raczcie mnie cierpliwie posłuchać... ja się na to z mojego stanowiska zapatruję inaczéj. Wstępując do konfederacyi, uczyniłem ślub walczenia za ojczyznę i wiarę do śmierci... Jest to téż jakby ślub zakonny, który zrywa wszystkie węzły ziemskie... Bóg je sam zresztą wolą swoją potargał... Postawiła mi matka grobowiec na cmentarzu, i ja się téż za cywilnie umarłego uważam... Zatém nie dziedziczę, nie chcę nic...
— Ale byś chyba oszalał! zawołał rozpaczliwie podkomorzy... to fantazya dzika i dla kogo... dla tego, z pozwoleniem, trutnia, który jutro to przepuści.
— Majątek oddam dziecięciu Ewy! rzekł Karol.
Podkomorzy spojrzał nań.
— Czekaj pan, nie spiesz się, namyśl, odpowiedział, młody jesteś, ożenić się możesz i powinieneś... fortuna dziadowska, rzecz święta, rzucać się nią nie godzi... to fideikomis a nie dorobkowiczowskie mienie...
— Moja fortuna, odparł Karol zimno — to ta szabla saracenka, którą mi dziad oddał... téj nie odstąpię nikomu.
— Ale jéj nie rychło użyjesz — przerwał podkomorzy...
— Bóg jeden wie tylko, kiedy nas powoła znowu... ja nie mam prawa schodzić z placówki do końca, muszę stać pogotowiu! Co się tyczy Skały, kochany stary przyjacielu, rzecz postanowiona... a ja jestem uparty...
Podkomorzy za rękę go pochwycił gwałtownie.
— Panie Karolu... zlituj się! tak się nie godzi...
— Oddaję dziecku nie Wacławowi...
— Wszystko to jedno, jeżeli Skała nie będzie waszą, człowiek ten wychowa następcę na obraz i podobieństwo swoje... A tobie, tobie dziedzicowi prawemu iść w świat o kiju.
— O szabli — przerwał uśmiechając się Karol... to rzecz nieuchronna, nie zmienna, postanowiona.
Krzywaczyński ręce załamał...
— Żebyż tego byli warci! mruknął... ale mówże, co jak... myślisz... jużci o żebraninie, na rezydencyą nie pójdziesz...! Jabym ci własnego odstąpił domu.
— Znajdę kąt... odparł Karól... Rodzice oddali Skałę im, niech ona przy ich dziecięciu zostanie, pogrobową wolę szanuję. Bóg chciał widocznie, bym niczem związanym nie był... Dadzą mi co... zechcą, co można, abym skromnie miał z czego wyżyć... pójdę, zaszyję się gdzieś w kąt, w lasy, będę czekać chwil lepszych, z nadzieją, że prędzéj, późniéj dzwon na trwogę uderzy... Saracenkę powieszę nad łóżkiem... ja i ona będziemy gotowi!!
Podkomorzy westchnął.
— Zaklinam cię, rzekł, namyśl się... abyś potém nie żałował... to... farmazon!
— Ale nie jemu wszakże oddaję Skałę, tylko synowi Ewy... rzekł Karol, a to, kochany podkomorzy, tak jakby się już stało, nieodwołane postanowienie. O to was tylko proszę, jeśli można, — widzę, że kasztelana wysadził Wacław do traktowania ze mną téj sprawy — oszczędźcie mi przykréj gadaniny, bądźcie moim pośrednikiem pełnomocnym... Nie wymagajcie od nich wiele... co można... bylebym miał za co wziąć dzierzawę gdzieś, żeby pod cudzym dachem nie mieszkać... Spuszczam się na was zupełnie...
— Wolałbym, żebyście do tego kogo innego wybrali, rzekł podkomorzy, nie wiem, jak wykrztuszę to zrzeczenie przeciw przekonaniu... Gdyby mieli kroplę wstydu, tego by ani wymagali, ani przyjęli...
— Kochany podkomorzy, stało się, a od ciebie teraz zależy wytargować dla mnie chleba, choćby suchego kawałek...
Ścisnął go za rękę.
— Jeśli ty się nie podejmiesz... będzie gorzéj — dodał.
— A jużciż muszę, nie ma rady... odpowiedział Krzywaczyński — ale wolałbym żydowi w piecu palić, niż z niemi do czynienia mieć w téj sprawie.
Nazajutrz obchodzono świetnie urodziny Karola, ale jego czoło dnia tego chmurniejsze było, niż poprzednich... Niecierpliwiła go ta uczta, goście, tłum ciekawy, użyty wreszcie środek ten pozyskania sobie serca, uwłaczający temu, którego miał ująć. Uśmiechał się gorzko z tego sposobu ad captandam benevolcatiam, wymyślonego. Przy obiedzie posadzony koło Ewy... siedział, jak widmo nieme, bo patrzał na tych, których mu tu brakło, na cienie dziada, matki, ojca i dawnéj swéj Ewusi z rumieńcem na twarzy i włosami zaplecionemi na ramionach. Na próżno Wacław na wesołość się wysilał, podsycać się ją starał mnogiemi kielichami, prosił gości, aby nie dali zadumywać się solenizantowi... im więcéj oni szaleli, tém Karol posępniejszy był, ponurszy, czarniejszy.
Pod koniec obiadu wszyscy doń przyszli z kielichami...
— Zdrowie! zdrowie! niech żyje nasz amerykański bohater, przyjaciel Pułaskiego... przyszły wódz... zdrowie pana Karola...
— Nie!! zagrzmiał powstając silnym głosem wyzwany — nie, panowie... Na całéj Polsce, jak szeroka... pić się zdrowia i toastów wznosić nie godzi... póki z pohańbienia, ucisku i kajdan się nie podźwigniemy... Dziś wesołość jest zbrodnią, kielich trucizną, uczta każda stypą! myśmy sieroty w żałobie... matkę nam wprzódy z grobu podnieść potrzeba... Nie pijcie zdrowia złamanego człowieka... ale niech żyje — Polska! pierwsze, ostatnie i jedyne zdrowie...
Cisza jak mak siał, długa, ciężka przeszła po tym kielichu.
Wacław był zawstydzony, uczta przerwana, gorączkowa wesołość płochych ludzi obumarła... lecz serca poczciwe jakieś poczciwe ogarnęło wesele... z grobu wionęło na nich nadzieją. Starzy otarli łzy, wszyscy usiedli w milczeniu, Krzywaczyński za kolano go uścisnął.
— Z przeproszeniem dostojnego naszego rycerza, rzekł, powoli podnosząc się a raczéj kielich do góry wyniósłszy, bo sam ze swoim garbem ledwie nad stół wychodził — za pozwoleniem, ja mimo protestacyi wnoszę jeszcze jeden toast... nasz uroczysty, wielki, zamykający każdą ucztę przypomnieniem obowiązku:
Kochajmy się!
Tak... ale kochajmy się miłością pobożną dzieci... złóżmy na ołtarzu niesnaski, swary, miłości własne, urazy... bądźmy braćmi dla obrony matki... dla pracy ku ojczyźnie!
A wreszcie weseléj zakończył podkomorzy, kochajmy się, choćby dla tego, że ktoż nas kochać będzie; jeśli sami się tego nie podejmiemy, ani moskal, ani niemiec, ani turek...
Poklaśnięto toastami i tak prędzéj, niż rachowano, skończyła się biesiada.
Krotochwilni goście Wacława poczuli, że konfederata z tego poważnego, godnego tonu, jakim przemówił, sprowadzić nie zdołają. Starosta, któremu się nie powiodło, widocznie był chmurny, obawiał się...
Nie rozmarszczył się, aż nazajutrz dopiero, gdy Krzywaczyński dawszy ten dzień rozmysłom, poszedł do Kasztelana i objawił mu, że jest upoważniony do poufnego naradzenia się z nim o układy i odstąpienie Skały.
Kasztelan, który nie wiedział, jak zagaić interesa, porwał się i uściskał garbusa, oświadczając gotowość i zgodę na wszystko.. Krzywaczyński zręcznie bardzo wystawiwszy wielkość ofiary, żądał od przeciwnéj strony warunków. Kasztelan chciał wybadać wprzód, co téż oni żądać mogą. Z przebiegłością dwóch starych lisów, obsypując się grzecznościami, potnieli do południa, — nie mogąc nic wyssać z siebie. Wacław naglądał z dala nie mięszając się, bo mu kasztelan zakazał.
Przyszło nareszcie do tego, że podkomorzy oświadczył, iż Karol Skałę odstępuje synowi pani Wacławowéj. Napróżno kasztelan przedstawić się starał, iż to uwłaczało staroście, starościnie, że krzyżowało ich interesa.. Krzywaczyński dołożył Verbum nobile, iż inaczéj być nie może. Przyszli następnie do oznaczenia summy odstępnego, a tu znowu oświadczył uroczyście umocowany, iż ta gotówką natychmiast przy sporządzeniu aktu zapłaconą być musi. Drugi ten orzech do zgryzienia ciężki, gdy się nie dał zgnieść, ni odrzucić, przystano i na to.
Garbus rzekł na ostatku: Sądząc z tego, jak pan kasztelan ostro stajesz w obronie swego krewnego, możnaby myśleć, że istotnie obrabiamy tu interes sporny... Interesu zaś nie ma żadnego, czynimy ofiarę dobrowolną, warunki nasze przyjmiecie — dobrze, nie? jak wola... Dla tego to przypominam, dodał — iż o odstępne targować się nie myślę wcale... dacie je, przyjmiemy, nie możecie, zostaniemy przy Skale...
Tak zastraszony pan kasztelan, uściskał znowu podkomorzego, począł od przedstawienia mu nader ciężkich czasów, prosił o wyrozumiałość... zmiękczał... ale wreszcie, gdy summa wcale nie przesadzona, stu tysięcy złotych wyrzeczoną została... choć mruczał, przystać na nią musiał.
Zgodzono się na wszystko... znaleźli krewni kredyt dla jak najspieszniejszego spłacenia Karolowi... i formalny akt ustępstwa na syna Starosty podpisanym został. Tułacz wymówił tylko dla siebie portrety familijne, kilka pamiątek po dziadusiu, ojcu i matce, trochę koni ze stadniny, trochę rupieci starych, pordzewiałych od łez i potu... misiurek i zbroi.
Wacław pozbywał się tego niepotrzebnego mu sprzętu z uśmiechem człowieka, który lepszą cząstkę przy sobie zatrzymuje... oddawał wszystko chętnie, byle Skała przy nim została.
Gdy tak ułożyło się wszystko, Karol oświadczył, iż wyjedzie natychmiast; Krzywaczyński prawie u nóg mu leżąc wymógł, że u niego wziął dzierzawą majątek na Wołyniu, w Łuckim powiecie, w którym on od czasu, jak go po siostrze odziedziczył — nie był ni razu. Karol ułożywszy się z nim, pragnął co najrychléj oddalić się z tych miejsc, zerwać ze wspomnieniami, rozpocząć życie czynne, surowe... zakonnika — rycerza na czatach... pragnął pożegnać Ewę i nie patrzeć dłużéj na uśmiechniętego Wacława...
Starosta był do ostatka grzeczny, ale od podpisania aktu miewał pewną minkę szyderską, protektorską... która żołnierzowi nie smakowała.
Nieśmiejąc ani sobie, ani kasztelanowi przypisywać tak szczęśliwego końca wypadków, nie będąc pewnym czy to był winien żonie, nieumiejąc sobie wytłómaczyć Karola, Wacław radby się go był już pozbyć z domu. Powinszowania dobrych przyjaciół dziwiących się, iż tak cudownie wyrwać mu się udało z niebezpieczeństwa.. napełniły go jakąś goryczą i niecierpliwiły. — Był prawie upokorzony.
Nadeszła wigilia wyjazdu. —
Karol wszedł do rotmistrza Poremby, który wzdychał, drepcząc po swéj izdebce. —
— No, stary druhu, rzekł — a cóż to, się nie domyślasz nic? widzę, że ani się zabierasz pakować! Może ci brak sił, ochoty i determinacyi, aby siąść na wóz i jechać ze mną do Sarnowa?
Rotmistrz rozczulony przypadł mu do kolan.
— A! mój ty dobry, anielski Karolku — pozwól mi się tak nazwać na ten raz... czyż ty byś chciał wziąć sobie na kark takiego niedołęgę.. a wyrwać mnie z tego.. piekła?
— Widzisz, po to przychodzę, abym cię gwałtem ztąd porwał...
— A! Bóg że ci zapłać! ręce do nieba podnosząc, zawołał Poremba i zalewając się łzami — dobroczyńcą jesteś.. a ja ci.. długo już ciężarem nie będę...
Po téj radości wybuchu, stanął rotmistrz zadumany..
— Jadę, jadę, rzekł wpół sam do siebie — chociaż.. tyle to się tu lat przebyło! człek wrosnął.. ciężko się wyrwać... ale z wami! na kraj świata!
I znowu za kolana uścisnął Karola. — Widać było, że walczył z sobą, chwytał swe ubogie łachmany stare, poczynał pakować i znowu porzucał. Przypomniał sobie, że buty były u szewca, że mu ktoś winien dwa złote.. a doma go niema.. drapał się w głowę. Karol uśmiechając się, ofiarował nowe buty i spłatę za wierzyciela.
— Ale bo to.. widzisz panie, mówił rotmistrz.. tu by już należało stare kości położyć.. a ja wam będę ciężarem. Gdzie mi już jaka nadzieja zaświta!! co mi po kilku dniach swobodniejszych, kiedy je rdza tęsknoty jeść będzie..
Przewidując te walki Karol, nieodszedł dopóki stanowczo go nie skłonił do wyboru.
— Kochany rotmistrzu, dokończył, kiedy ja mogę opuścić Skałę, powinieneś i ty to, choćby dla mnie uczynić, aby mi mniéj tęskno było.. będziemy ją sobie w Sarnowie wzajem przypominali.
Wieczorem przyszło pożegnać Wacława. Odwiódł go Karol na stronę, przybierając postawę surową a poważną. —
— Kochany kuzynie, rzekł — pochlebiam sobie, żeście mnie już trochę poznali. Sposobność mieliście ku temu. — Mam do was prośbę jedną.. Oddaję wam Ewę w opiekę.. starajcie się by była szczęśliwą.. jestem jéj bratem, zastępuję rodziców i rodzinę całą.. Prawa czuwania nad jéj losem nie wyrzekłem się i nie wyrzekę.. Pomnijcie.. że mogę was kiedyś spytać o rachunek.
Starosta zmięszał się i oburzył nieco.
— Ale zkądże wątpliwość o jéj szczęściu, a o mojém przywiązaniu powzięliście? zapytał.
— Nie wątpię dotąd ani o jedném, ani o drugiém.. spełniam tylko obowiązek, prosząc byście czuwali nad sobą i nad nią..
— Masz mnie więc za potrzebującego nauki moralnéj? kochany kuzynie! szydersko spytał Wacław.
— Zdaje mi się, że każdemu z nas się ona przydać może...
Wacław niewiedząc już jak z tego wynijść, w żart musiał obrócić surową naukę i przełknął ją, udając że nie rozumie.
Karol poszedł do Ewy.
— Jutro jadę, rzekł do niéj głośno — nie żegnam was, kochana siostro, mówię tylko — do widzenia.. Wyście mi zostali jedną z rodziny i najdroższą.. czuwać będę nad tobą i nad tą kolebką.. serce moje poczuje z daleka, jeśli tu będę potrzebny...
Wziął jéj rękę drzącą i pocałował z uszanowaniem.
Ewa wzruszona także schyliła się do kolebki, wyjęła z niéj małego Tadzia i milcząc podała go Karolowi..
— Pobłogosław!..
— W imię wszystkich naszych.. dziada, ojca, matki.. zmarłych, a żyjących w niebiesiech błogosławię go.. niech rośnie na pociechę twoją, na sławę imienia, na cześć Polski, na służbę ojczyzny...
Pocałował dziecię w czoło..
Skłonił się i wyszedł szybko...
Krótką noc czerwcową przemarzył, chodząc upiorem po dworze i starym ogrodzie.. nabierał sił, poił się wspomnieniami...
O brzasku już konie były gotowe, wozy zaprzężone po żołniersku na oznaczoną godzinę... tylko rotmistrz jeszcze wahał się, oczekując na te nieszczęśliwe buty, z któremi mu się rozstać żal było. Wszyscy dziecinniejem na starość? — Karol z suchém okiem usiadł na szpaka, który mu jego pierwszego konia przypominał.. karawana potoczyła się drogą w milczeniu. —
Na opakowanym wozie, oglądając się jeszcze na dwór, siedział rotmistrz Poremba, ocierał łzy i trochę się może gniewał na Karola, że go ztąd gwałtem niemal porywał.
Droga prowadziła wedle Kościoła i cmentarza.. dzwoniono właśnie na mszą ranną zamówioną umyślnie, żałobną..
Zdziwił się Karol, gdy wszedłszy na cmentarz, postrzegł na nim Ewę, która go wyprzedziła i modliła się u grobowca matki.. był jéj wdzięcznym za tę odwagę i dowód przyjaźni. Razem milczący weszli do otwartego kościołka.. Xiądz wyszedł w czarnym ornacie.. Odprawił mszą za duszę wszystkich drogich umarłych, Ewa płakała.. Karol kamieniał z żalu.. Teraz tak mu się zdawało trudném, straszném opuścić osieroconą Skałę, zostawując w niéj biedną kobietę na pastwę człowieka bez sumienia.!! Widać było, jak to rozstanie i ją przejmowało trwogą..
Wyszli nareszcie... razem... obeszli groby, klękając na każdéj mogile, a Karol znalazł i swój pomnik, który mu postawiła matka.
— Nie zrzucajcie go, rzekł prosząc — niech on tu czeka na mnie, będzie on dla mnie nauką i przypomnieniem, żem umarł dla świata, a żyć tylko powinienem dla świętych obowiązków.
Obszedł tę marmurową, strzaskaną kolumnę, przeczytał napis, popatrzył na szable i godła wojskowe, wyryte na niéj, łza mu się zakręciła w oku.. Ewa szlochała..
— Nie żegnam was, nie żegnam, odezwał się, zmagając na siły Karol — wrócę, tu pewnie, kiedy? jak? to Bóg wie.. ale powrócę.. zachowajcie mi pamięć dobrą i nauczcie Tadzia, aby i on choć trochę mnie kochał..
Ewa rzuciła mu się na szyję.. on uścisnął jéj rękę, koń rżał.. trzeba było jechać — w świat!
Majętność Sarnów, którą był Karol zadzierżawił od Krzywaczyńskiego, należała do tych zapadłych kątów Polesi wołyńskich, w których naówczas nikt prawie żyć i mieszkać nie chciał.. tak trudno tu było starczyć sobie i zaludnić pustynię, pozbawioną niemal wszelkich żywszych stosunków z resztą kraju. Ale miała ona urok wielki dla skołatanego, jak Karol człowieka; — puszcze te przypominały mu Amerykę; lasy, błota, piaski, cisza.. Kraj dziewiczy wyzywał do pracy.. Mało jeszcze szlachty mieszkało wówczas na poleskich majątkach, które po większéj części należały do rozległych dóbr i fortun książęcych.
Były to majętności rozległe, prawie całe lasami porosłe, z mało jeszcze wydartemi polami; rolnictwo ledwie starczyło na potrzeby miejscowe, dochód główny po staremu stanowiły barcie, osypy, wyroby lasów i wypalanie potaszów.. Grunt téż na pagórkach uprawnych nie był żyzny, a niziny urodzajniejsze co wiosna prawie podtapiało. Siano jarzyny na ługach, które egipskiemi wywdzięczały się urodzajami, ale rzadkiego roku nie zabrały ich świętojańskie wody. —
Wieśniak był raczéj rękodzielnikiem niż rolnym gospodarzem, nawykł do korzystania z boru, wyrabiał koła, płozy, bednarzył, siedział za krosnami robiąc płótno i sukna. Życie szło sobie wolno, opieszale, trochę dziko.. ale wygodnie i nie głodno.. Często na rozległości tysiąców włók, okrytych sosnami i dęby niebotycznemi, przerzniętych rzekami spławnemi i mnóstwem strumieni leśnych, nie było więcéj nad jednę wielką, starożytną osadę, przy pogańskiém jeszcze drzemiącą horodyszczu.. Gdzieniegdzie tylko u brzegów puszcz, świeższe kolonije mazurów, do wyrobku klepki, belek i wypału potaszów ściągnięte, zwolna trzebiły niedostępne gęstwiny..
Zwierza było wiecéj niż ludzi. Łosie czasem zapędzały się pod wioski.. a wilcy zimą chodzili stadami; borsuk i ryś pstry nie był osobliwością.. Wieśniak nawet miał tu łowy królewskie, bo tak znał ostępy, jamy, gniazda i łożyska niedźwiedzie i lisie chody i cietrzewie toki, iż sobie szedł do boru jak do spiżarni. —
A chciało mu się nową postawić chatę, dobierał sobie takiego drzewa, jakiego nie widywano i w Gdańsku.. Obalonéj sosny, jak zwierzęcia zdechłego, niktby nawet i na opał nie ruszył.
Tak wyglądał ów Sarnów zadzierżawiony tanio przez Karola, bo podkomorzy nic prawie z niego nie miewał prócz suszonych grzybów i marynowanych rydzów.
Było to niegdyś zamczysko, ale z niego wały tylko pozostały, a wśród nich mieścił się teraz dwór odwieczny, drewniany, pono jakieś myśliwskie schronienie dawnych panów Sanguszków; w ostatnim wieku opuszczony i podupadły.
Gospodarstwo nie lepiéj od domostwa wyglądało.. wszystko było zaniedbane, bezpańskie.. Gdy z wiekowego zaspania przyszło się ludziom otrząsnąć pod czynniejszym kierunkiem żołnierskiéj dłoni, z razu się zafrasowali i wylękli..
Sądzili że te nowości ich pogubią, tłumaczyli mu się, iż u nich od ojców praojców zawsze tak bywało.. On im wmawiał łagodnie, że dawniéj wszędzie było inaczéj, a teraz musiało się przecież na lepsze odmienić.. Trudno było wyrwać ich z tego życia wlokącego się żółwio, jednostajnie i nędznie. Karol wszakże postanowił być odrodzicielem téj pustyni, czynność jego pobudziła nowe i niespodziane prądy do koła.
Kraj był dziewiczy, pełen bogactw nie tkniętych, brakło mu człowieka myśli i pracy.. Drzemało to wieki, a ze snu wieków przebudzić nie łatwo, często klęsk potrzeba, ażeby wstrząsłszy do głębi, życie tchnęły w obumarłe ciało.
Żołnierz wszakże jest najlepszym pijonierem, a rolnikiem, gdy chwilowo złożywszy oręż na sochę go zamieni — potrzeba zajęcia, karności, do któréj nawykł, wdrożenie do pracy ciężkiéj tworzą zeń doskonałego gospodarza. Karol wprędce przełamał niechęci, pozyskał serca ludzi i począł przetwarzać Sarnów.. Ale zamknął się w nim i zasklepił oddzieliwszy od ludzi i świata.
Wiódł życie prawdziwie samotnicze, które starał się nieco na sposób i wzór dawnego w Skale urządzić.. Powtarzał tu wszystko, co mógł naśladować ze starego gniazda..
Poubierał odnowiony dwór w przywiezione sprzęty stare; ustroił sobie pokój jeden jakby dziadowski i zrobił zeń komnatę dziadów, bo tu zawiesił wizerunki zabrane w Skale... Miał też kaplicę naprzeciw okna i ogród stary z lipami...
Wieczorem łudził się niejakiem podobieństwem do ogrodu w Skale, tylko tu rzeka szeroka Słucz, oblewała wały starego zamczyska i opasywała sady. Poza nią widać było sine mury lasów, któremi świat się ten kończył... Karol mógł tu o wszystkiem zapomnieć, nigdy klasztor żaden ciszą uroczystszą nie odgrodził się od reszty ludzi...
Na jedno tylko nastawiał ucha niecierpliwie pustelnik, czy gdzie nie szczęknie szabla... czy na kresach nie zawołają ochotnika — do broni! czy ojczyzna nie ozwie się do dzieci: — Przyszedł czas! wstańcie. —
Ale to były lata wielkich przygotowań, przełomu, wewnetrznéj pracy ku lepszéj, jak się zdawało — przyszłości — spływały one niby wróżąc jasną na niebie jutrzenkę.
Moskiewskie jarzmo mniéj się jakoś czuć dawało, wysiliwszy się na sejmie Ponińskiego na pogwałcenie narodu — pozwoliło mu odetchnąć nieco, czy téż moskiewska polityka niezmienna zawsze sama wytchnienia potrzebowała.. — Była to i dla Moskwy dziejowa chwila wielkiego znaczenia, w któréj się jéj przyszłość rozstrzygała.
W Polsce od Baru i od pierwszego podziału stan ducha a umysłów zwiastował odrodzenie... Było tak dotąd, iż każdy upadek i klęska podnosiły nas moralnie, i bieda będzie, kiedy inaczéj się stanie. Okrutny ucisk... obudził z obojętnego letargu, rośli ludzie i charaktery, gorzała we wszystkich żądza podźwignięcia się z upadku i upokorzenia. Lepsza też przyszłość zdawała się zwiastować wszędzie, a serca poczciwe nad przygotowaniem jéj pracowały.
Ale ta praca około przyszłości łatwą nie była. — Polska stała szerokiem więzieniem strzeżoném przez trzech niespokojnych kluczników, pilnujących najmniejszego skinienia, drgnięcia tego ciała, które co najrychléj trupem widzieć chcieli.
W tych to latach rozpoczęło się powolne przetwarzanie staréj Polski wśród najmniéj sprzyjających mu warunków. Z konfederacyą Barską runęła bezpowrotnie Polska szlachecka, rycerska, poetyczna, wyjątkowe nieodżałowanego wdzięku i powagi zjawisko, które już istnieć nie mogło o białym dniu nowych dziejów, wśród całkiem zmienionego świata... Rycerz stary zadumany, zakuty w zbroję, ani się opatrzył, jak go towarzysze opuścili, jak się sam jeden pozostał... na mogile, z któréj wyżyny poglądał jeszcze ku przeszłości.
Istnienie téj szlacheckiéj rzeczypospolitéj, któréj Pułascy byli ostatniém uosobieniem — stawało się niemożliwe.
Stare formy życia opierały się próżno temu prawu odrodzenia, przeszłość kruszyła się, pękała, gmach rysował, nie pomagały podpory, trzeba było z ruin wznosić nowy.
Nieunikniona walka wewnętrzna przypadła nieszczęśliwie na chwilę właśnie, gdy Polska całych sił potrzebowała do oparcia się z zewnątrz zagrażającemu niebezpieczeństwu. — W tem przesileniu wewnętrzném jątrzyły się umysły. Ojcowie stawali przeciwko dzieci, bracia przeciw sobie... kolebki przeciw grobom. Jak w każdéj walce zajadłość boju pchała na krańce. Z jednéj strony występowały średniowieczne upiory trzymające się ślepo trumny zbutwiałéj — z drugiéj roznamiętnieni utopiści tracący ziemię z pod stóp i pamięć położenia. Jedni chcieli Polski staréj, jaką była od wieków, jak ją wieki stworzyły po woli, drudzy Polski całkiem nowéj, która by zerwała ze wspomnieniami przeszłości nawet, — wyszłéj na świat z tygla Alberta Wielkiego bez ojca i matki...
Zapominali jedni i drudzy, że ani przyszłości dla mogił wyrzekać się nie godzi, ani dla jutra zaprzeć tego wczora, co mu było ojcem.
Gdyby nie boleść, którą ta epoka napawa, jakże zajmującym byłby obraz lat, które dzielą sejm Ponińskiego od cztéroletniego sejmu!! od Targowicy i powstania Kościuszki. — Ta walka organiczna, wewnętrzna, na któréj krańcach stoją takie postacie, jak Rejtan i Korsak z jednéj, Kościuszko, Dąbrowski, Madaliński, Kopeć z drugiéj strony.. w któréj środku wyrastają ludzie, jak Ignacy Potocki, Zamojski, Małachowski. Co za śliczna dziejów karta!!
W sejmie Ponińskiego naród okryty sromem, zwyciężony, co gorzéj zbezczeszcony, upadły mimo heroicznych protestacyi — podnosi się, dźwiga i z obliczém krwią jeszcze i błotem obryzganém poczyna prace odrodzenia.
Wszystko, co w nim pozostało poczciwego, szuka trudu, pragnie ofiary, gotowe na męczeństwo.. bada drogi, znajduje je instynktem lub mylnemi się obłąkiwa, sądząc, że wiodą do celu. Nie zbywa téż na poświęcaniach, na heroizmach nawet najtrudniejszych dla charakteru narodowego, bo powolnych — codziennych, nieocenionych i niedostrzeżonych. Szlachta poczuwa się już osamotnioną i wyciąga chętną dłoń do reszty narodu.. gdzieniegdzie ślepi krzyczą ze strachu o kieszenie, miłość własna upomina się przywilejów, ale przewodzcy idą daléj, a prąd wieku łódź ich niesie.
Wśród tego zamętu, który zdaje się embryonem nowego świata polskiego, król pozostaje zawsze, czém był od początku; istotą obudzającą litość swą słabością, miotaną, gdzie wiatr powieje, nie pewną nigdy, co począć, rzucającą się na wsze strony, usiłująca przejednać wszystko, a nie zaspokajającą — nikogo. Straszny dramat tego wdowiego życia dokonywa się pod nieubłaganym losu naciskiem. —
W chwilach pokoju król rośnie na Augusta, na Ludwika, na złotego monarchę złocistego wieku literatury — w godzinach zawikłań spada na Sardanapala teatralnego, szychowego, bez uczucia godności, bez odwagi i siły do ofiary.
I żyć nie umie i umrzeć nie chce — Moskwa acz zrazu nieco zręczniéj i skryciéj — pozostaje na swém stanowisku zwierza zaczajonego na pastwę.. którą postanowiła pochłonąć. Wszystkie środki są dla niéj dobre. Wszyscy ludzie w jéj rękach obracają się na narzędzia bezduszne równie gwałtowny Repnin, jak słodkawy Sievers. Zmuszona do podziału, odgadnięta, schwycona za słowo — podzieliwszy się tém, co sama chwycić mogła.. widzi błąd popełniony, ale i fatalność nieuniknioną tego politycznego błędu. Czego by była doczekała, wyczekując?? zagadka..
Im ciężar moskiewskiego wpływu silniéj się daje czuć nieszczęśliwéj Polsce — tém stara nienawiść braterska rośnie. Nawet ludzie najściślejszemi węzły podłości połączeni z nią — zachowują na dnie duszy to skryte uczucie.. obrzydzenia.. Moskwa też instynktowo podejrzewa w kupionych sprzymierzeńcach nieprzyjaciół.
Na pozór Polska się krzepi, oddycha, zdaje się, że przesilenie ostatnie zamknęło nieszczęść epokę; ale niewidome więzy krępują wszystkie jéj ruchy.. Moskwa zaczajona siedzi w jéj łonie i czuwa. Obok, przez ścianę od niéj tajna zmowa nie śpi także.. stoją ludzie na czatach w téj bajecznéj odzieży co ich niewidzialnemi czyni.
Jak Moskwa tai się i kłamie, tak naród — stami lat nawykły do jawności, do głoszenia prawdy, do swobody — uczy się nareszcie od niéj skrytości i fałszu.
Niekiedy pod gwałtowniejszym naciskiem wybuchnie uczucie, piorunem wyleci słowo.. protestujemy!.. i znowu milczenie grobowe.. wśród którego powolnie siecią zmów związuje się kraj w imieniu wspólnego interesu... żywota..
Te zmowy nie mają form, nie są związkiem, rodzą się same, ich znakiem rumieniec, spojrzenie, drgnięcie dłoni lub szczęk szabli.. bez słów się rozumieją.. nie znając czują braćmi.
Ale stróże pilni stoją na podsłuchach.. całą drabiną aż do tronu.. i na nim z bagnetem wartuje żołnierz moskiewski — a gdy nie mogą siłą złamać — kupują sumienia, poją ludzi grzechem, szczepią im jad zepsucia, trują całe pokolenia, fałszują myśli.. byle celu dopięli. Na wszystkie środki protoplasta Machijavel pozwolił.
Jest to polityka machijavelsko-barbarzyńska, zdumiewająca naiwnością swego zepsucia, od początku do końca opierająca się na najbezecniejszéj zasadzie korzystania ze wszystkiego złego, którego nasienie jest w każdym człowieku.
Nigdy téż Moskale nie odwołują się do szlachetnych uczuć, w imie których potępieni by być musieli, ale pożytkują ze słabości, rozwijają złe, podpomagają zepsuciu, czując w niém sprzymierzeńca.. zabijają pokolenia, aby się pożywić trupami.
Jakikolwiek sąd wyda w końcu téj walki dotąd nieprzewalczonéj historya, nie przebaczy ona nawet zwyciężcom — zbrodni obrazy moralności ludzkiéj, zaparcia wszelkiéj poczciwości.
Pojedyńczych ludzi rozgrzeszyć można, niepodobna uniewinnić narodu, który na chorągwi wywiesił gwałt i fałsz.. aby się uzyskanemi za ich pomocą chlubił zwycięztwy. Zwycięztwo siły zwierzęcéj ma w sobie coś upokarzającego, lecz daje się jeszcze tłumaczyć wolą Boską, która do celu swojego idzie drogami niezbadanemi — a zwycięztwo fałszu prowadzi do atheizmu, gdy je z logiką szatańską bezsumienne otrzyma zepsucie.
Moskwa rachowała i rachuje tylko na nikczemności ludzkie, nigdy na cnoty; — płaci, przekupuje, zrywa węzły rodzinne, podsyca próżniactwo, podżega rozpustę, upaja, aby pijanych łatwiéj związała. Czemże są Atylli najazdy i tatarskie pożogi przy tém systematyczném, nieubłaganém, cichém niszczeniu w zarodkach najpiękniejszych darów Bożych..?
Karol poglądał na to zdala, wzrokiem starzejącego filozofa.. Życie dlań niemiało uroku, było obowiązkiem, zadaniem do spełnienia, tęsknotą. Na progu utraciwszy wszystko żywe, karmił się wspomnieniami, żył w świecie umarłych.
Z szerszego widnokręgu polskiego rzadko dochodziły go wieści, które przyjmował obojętnie, czekając jednéj, ostatniéj — dzwonu na trwogę. Wielki ów dzwon wieżowy milczał..
Od Skały rzadko téż przyszła wiadomość — czasem chyba Krzywaczyński coś zagadkowego napisał, jakby martwić nie chciał, a pocieszyć nie miał czém..
Stał się tedy z musu, z powinności, z niemożności zrobienia czém inném — rolnikiem. A oddawszy się roli, trudowi koło niéj i życiu prostemu, na którego utrzymanie ledwie tyle potrzebował co parobek, niewiedząc sam jak w prędce przysporzył majętności i znalazł się prawie bogatym z tego grosza, który był wyniósł odrzekając się ojcowizny.
Grosz ten pobłogosławiony z niebios, rósł jakby czarodziejsko w rękach..
W chwili, gdy się czteroletni sejm rozpoczynał, Karol niemyśląc wcale o zbogaceniu się, najmniéj troszcząc się o to, został niemal z musu, na usilne prośby Krzywaczyńskiego, który majątku chciał się pozbyć — dziedzicem Sarnowa. Majętność ta, dzięki jego staraniom, z najlichszéj stała się kwitnącą; ludność wzrosła, założono na trzebieżach parę nowych folwarków, pokopano rowy, osuszono łąki, uporządkowano lasy — dwór wyglądał weseléj, stado i konie liczyły się do najpiękniejszych na Wołyniu, który przecie obñtował w stadniny.
Karol zamknięty, zawsze trwał w postanowieniu unikania ludzi, świata i zawarcia jakichkolwiek stosunków mogących związać przyszłość; chciał być wolnym na każde zawołanie, a ufał że Polska nie zniesie teraźniejszego bytu swojego i o dawna swobodę się upomni. —
W tém oczekiwaniu czegoś nieokreślonego trwał nieporuszony, niedając się ani powołać do urzędu, ani zmusić, jak wielu chciało — do ożenienia — patrząc na Saracenkę wiszącą na ścianie, odpowiadał z uśmiechem. — To żona moja, innéj mieć nie będę — téj przysiągłem...
Chociaż podkomorzy Krzywaczyński w każdym liśćie swoim coś o Skale donieść czuł się w obowiązku... starodawnym sposobem umiał tak pisać, że nigdy go dobrze zrozumieć nie było można.. Z tych enigmatycznych wyrażeń domyślać się tylko godziło, że nie było się czém pocieszyć. Wacław dojadał majątku żony, opuszczając nieszczęśliwą z dziecięciem na wsi, nie troszcząc się wcale o wychowanie chłopca, a sam dokazując po Warszawie. Przybywał tylko czasem, gdy już nigdzie niemogąc pieniędzy pożyczyć, miał nadzieję wymódz je od żony. — Na ostatek mówiono, że wyczerpany, zrujnowany poszedł z innemi godnemi towarzyszami na żołd ambassady, która go posyłała z różnemi poleceniami po kraju. Ewa opuszczona nie skarżyła się, nie dawała znaku życia, a cała oddała się wychowaniu dziecięcia. Karol będąc szczegółowie uwiadomiony o tém, kilka razy przez ręce podkomorzego, przesłał dla Tadzia pamiątki, które mu do nauki posłużyć mogły; ale wprost ani pisać, ani zgłaszać się nie śmiał. —
Tak bohater nasz starzał powoli — ale starość spodziewana, oczekiwana, opóźniała się; liczył lata a nie czuł ich i nie widział na sobie; czerstwe siły, młodość serca, życie ostre mimo pracy utrzymywały go niezmienionym. Nie pragnął on tego życia, bo się już po niém niewiele spodziewał, a życie twardo go się jąwszy, trzymało.. W téj pustyni lata upływały jak miesiące, dni jak chwile, z niepochwyconą szybkością. Dzień do dnia był podobny, różnicy między niemi dostrzedz było trudno i pamięcią się w nich połapać.
W sercu i na twarzy Karol pozostał niemal młodzieńcem... takim, jak ze Skały wyruszył, ale też nie szukał przygód, wzruszeń, wypadków i nie szafował uczuciami... Sam on dziwił się, widząc starzejących, gdy w sobie czuł, że zestarzeć nie mógł. Umysł też zachował świeżość dawną... a serce całą żywość lat pierwszych...
Już prawie dziesiątek lat dobiegał od przybycia jego do Sarnowa. Dzień był jakoś jesienny, pochmurny, smętny... Szeroki krajobraz poleski przybrał barwy ponure, oprócz jaskrawo-zieleniejących pół na zimę zasianych, wszystko było szare, zżółkłe, obumarłe...
To usypianie natury, przed którém cywilizowana społeczność ucieka i kryje się w murach miast, na wsi jest jakby — straszném memento mori, odśpiewywaném człowiekowi; aby o śmierci nie zapominał. Najsilniejsza dusza wzdryga się, na ten obraz opustoszenia i nicości.
Niebo okryte tumanami bez barwy, ziemia spłowiała, łodygami suchemi najeżona, drzewa jak skelety obnażone... wody zastygłe, — błoto zgęsłe... brak stworzeń wszelkich... stada kruków i dzikiego zwierza obejmujące panowanie na tym mogilniku szarym — oddech powietrza, wycie burzy, wszystko to usposabia do smutku, do rozpaczy prawie. Słońce ledwie się rzadko ukaże, nocy nieskończone — często dzień cały jest tylko mrokiem jakimś, w którym za mgłami fantastyczne obrazy śmierci migają.
Takiego to dnia jesieni, gdy około trzeciéj z południa zmierzchać już zaczynało, a wiatr ciężki napędzał obłoki, wlokąc je nizko opadłe nad ziemią; Karol zsiadał właśnie z konia przed dworem, wróciwszy z przejażdżki gospodarskiéj, gdy za sobą we wrotach ujrzał kogoś... co mu się dziwnym wydał żebrakiem...
Stojący w ganku właśnie, okulawiały nieco, dla jednéj nogi nabrzękłéj, Rotmistrz Poremba, który wyszedł na spotkanie Karola, spojrzawszy na tę wlokącą się postać, ruszył ramionami i wąsami niespokojnie. Był już biedak podejrzliwy bardzo na starość.
— Hm! co to za indywiduum? co to może być? mruknął pod nosem. Karol i on stali wyczekując, aż podróżny coraz żywiéj idąc, zbliżył się do samego ganku.
Oryginalny jego strój i postać mogły w istocie obudzić nieufność rotmistrza, wyglądał bowiem, jakby z innego przybywał świata. Pod spodem miał na sobie podartą i zmiętą odzież krojem cudzoziemskim, wcale do podróży niewygodną, fraczek, spodeńki do kolan, pończochy, trzewiki i skórzane kamasze. Na to klimat go znać zmusił wdziać prostą, szarą, chłopską, kupioną gdzieś na drodze przechodzoną siermięgę, w ręku trzymał kij. Twarz przychodnia nie była stara, ale zbladła, zwiędła, znękana... a oczy jakby obłąkane... Wyraz boleści ją przejmował.
Popatrzał na stojących i lice mu się zaczęło rozjaśniać.
— A! panie! panie, czyż to pan mnie nie poznaje? zawołał, zrzucając kapelusz i wyciągając ręce..
Karola głos ten dopiero ocucił.
— Staszek! na Boga! tyżeś to? krzyknął rzucając się ku niemu..
— A! to ja, kochany paniczu, to ja!. i padł mu do nóg na wschodkach biedny włóczęga.. którego tak złamała nędza i tułactwo..
— Zkądże? jak?
Chciał odpowiedzieć biedak, ale z radości wielkiéj, przykląkłszy; słaby już będąc.. zatoczył się i obalił.. Karol pospieszył chwytając go w silne ramiona.. Chódźże, chódź!
Zbiegli się ludzie dworscy, zaniesiono Staszka na łóżko wygodne.. jakby owego syna marnotrawnego, powracającego do rodzicielskiego domu. U rodziców pewnie czulszémby sercem nie mógł być przyjęty.. biedny człowiek...
Los Staszka był losem wielu podobnych jemu tułaczów, co na tę wędrówkę nie wzięli z sobą wielkiéj potęgi ducha i zasobów serdecznych...
Gdy Karol z Paryża miał już·odpłynąć do Ameryki, Stachowi zabrakło jakoś odwagi, ochoty, sam pan nie doradzał mu tak dalekiéj podróży.. Został więc w Paryżu zrazu pod opieką kilku panów polskich, do których dworów, jeszcze licznych, chętnie go przyjmowano. Zmienił tak panów kilku, aż to służebnictwo mu się sprzykrzyło.. Grosza był uzbierał trochę, myślał że we Francyi, wydającéj mu się jakoś wesołą i łatwą do życia, wśród ludzi na pozór życzliwych i gościnnych — osiedli się, zapomniawszy staréj, matki — ojczyzny.
Czarne też oczy ładnéj dziewczyny przytrzymały go nad Sekwaną.. Dziewczę to było istną paryżanką żywą, dowcipną, zręczną, wygadaną a bez.. serca, choć z tak szczęśliwym temperamentem, że gdy chciała płakać, mogła na zawołanie. Był to dar, którego jéj wiele zazdrościło rówieśnic.. Urodziła się na komedyjantkę.. To téż Staszka uwikłała tak, iż się dla niéj wyuczył po francuzku, przebrał po francuzku i gotów był zostać francuzem.. Kazała mu się z sobą ożenić — choć była ubogą i miała familią — Stach bez namysłu poszedł do ołtarza. —
Był to tylko prolog dramatu.
Założyli mały sklepik na przedmieściu ś. Antoniego, handelek szedł wcale nie źle, ale jejmość się stroiła nadto.. a dziecię pól i wsi tęsknić zaczęło i blednąć w tych murach, w tym niezrozumiałym szumie.. Kraj, który z razu nie wydawał mu się obcym, co chwila mniéj stawał się swoim.. brakło mu z razu rzeczy nie wielu, potém — wszystkiego. Tak to zawsze na cudzéj ziemi; na chwilę człek do niéj przystaje, potém otwierają mu się oczy serca, i wszystko go od macochy odpycha.. Pierwsze dni łatwe, ale gorzkie — ostatnie.
Po miodowych miesiącach, latach młodszych, które ozłacała miłość, umiejętnie podsycana przez paryżankę — nastąpiła rzeczywistość naga, biedna, przykra.
Staszek z kochanka przeszedł powoli na wyrobnika, dziewczę z czułéj małżonki na swarliwą gosposię, która dniem i nocą nie dawała pokoju, a potrzebowała się kłócić z temperamentu i zwyczaju. Życie ze słodkiego marzenia stało się męczarnią — krótkie téż powodzenie początkowe przebrało się; klęski i niedostatek poszły za niem. Pierwsza mała strata otworzyła drzwi.. ruina nie potrzebowała długiego czasu. Im Staszek wysilał się bardziéj na powetowanie, tém szybciéj szedł do zguby.
Z przekupnia trzeba było pójść na prostego parobka.. Młoda żona zaczęła mu się bezwstydnie bałamucić z innemi, on kochał ją i płakał biedaczysko.. Gdy jéj wyrzucał niewiarę, zakrzyczała go, zatupała nogami, w końcu rozszlochała się, omdlała, a Staszek sobie gburowstwo swoje wyrzucał. Wieczorem jejmość śmiała się z téj prostoty. Istne piekło rozgościło się w domu...
Jednego roku potém, w ślad po sobie dwoje dziatek, któremi się Stach cieszył, umarły ze szkarłatyny, zostali sami, — matka się upamiętała i płakała, on na nowo mocniéj jeszcze do niéj przywiązywał. Nędza się zwiększała, żona schła i wreszcie poszła za dziatkami do grobu.. Nie była ona złą, ale płochą uczyniło ją wychowanie i przykłady..
Staszek zostawszy sam, coraz bardziéj stęskniony, złamany, pożałował kraju i postanowił powrócić.. Jednego dnia opuścił Paryż bez grosza, o kiju i powlókł się do domu.
O żebranym niemal chlebie przeszedłszy Europę, dobił się tak do Skały, ale tu zastał pustynię.. Ani twarzy znajoméj, ani człowieka życzliwego.. Matka dawno poszła na mogiłki, chatę nawet młynarzową rozebrano.. Staszek siadł koło rumowiska pieca, który pozostał na wygonie i kilka dni tam przepłakał.
Chciał zamieszkać na wsi, nie było przylgnąć do kogo.. wziął więc kij znowu i postanowił dowlec się do swego panicza z posiłkiem otrzymanym od podkomorzego.
Tego rozbitka nawet ciepłe serce Karola odżywić nie mogło. Był to wygnaniec, co straciwszy ojczyznę, nabył tylko nieuleczonéj tęsknoty i nigdzie się już przyswoić, nigdzie osiedzieć nie mógł. Serce ciągnęło go raz tam, gdzie cierpiał, to znowu gdzie był szczęśliwy. Obyczajem stał się obcy ziemi swojéj, język sobie złamał, nie mówił żadnym poczciwie, a prawdę rzekłszy — skosztowawszy wiele, do niczego nie był zdolny. Z tego niepokoju życia wyniósł potrzebę ruchu i zmiany, która mu w niczém długo wytrwać nie dawała.. To czego dziś najgoręcéj pragnął, jutro stawało się wstrętliwém i nieznośném.
I tam zkąd przyszedł, i tu gdzie powrócił, ludzie jego, on ludzi zrozumieć nie mógł.
Jakby choroba jakaś jadła nieszczęśliwego, wszędzie mu domieszywając jadu i trucizny.
Młody jeszcze czuł się starcem, przeżywszy wiele, w nic nie ufał.. słowem była to resztka człowieka, którego chyba trud, surowy mus, powaga zwierzchnia wyleczyć by mogły.
Nie rychło nawet zdrowe powietrze Sarnowa i cisza pustyń siły mu przywrócić potrafiły. Karol zajmował się nim jak przyjacielem, czuł bowiem, że część przynajmniéj losów nieszczęśliwego miał na swém sumieniu. Wziął się więc troskliwie do trudnego zadania leczenia téj choréj duszy.
Otóż na jakich zajęciach płynęło to życie w Sarnowie; rozmowa z rotmistrzem zestarzałym, zdziecinniałym niemal, ze Staszkiem, który był obałamucony i zwichnięty, gospodarka, książki, las, łowy, lud prosty.. a przedewszystkiém, wyczekiwanie owéj wielkiéj, spodziewanéj godziny.
Ileż to pokoleń aż do grobowéj deski nastawia ucha na dźwięk ten.. którego nie usłyszy nigdy.. iluż to starców niechce umierać nie ujrzawszy ojczyzny, czekają jéj jak Symeon.. i mówią wnukom po cichu.. —
O! nie! nie umrę póki Polski nie będzie.. jeszcze ja ją ujrzę na starym tronie — zwycięzką!
W sercu każdego Polaka brzmi ta nuta — ojczyzny, do zgonu.. Niewierzym w śmierć bo oczy każdego chcą i spodziewają się ujrzeć Polskę straconą.
Każda wieść z daleka coś dla téj Polski przynosi.. Czy się co ruszy na wschodzie, czy zaszumi od zachodu, czy zakłóci na północy — wszędzie widzimy symptomata późnéj, ale dla nas nieuchronnej sprawiedliwości Bożéj.
Tą nadzieją, karmią poczciwych.. Żył Karol — choć z niéj sceptycznie uśmiechali się faworyci cesarzowéj — bo tém żyły naówczas pokolenia począwszy od upadku wszystkie i gdyby nie ta otucha, możeby żyć i przeżyć niepotrafiły nieszczęść ojczyzny. —
Dzieciom w kolebce szeptały matki. — Ty Polski dożyjesz.. starcy uderzając w kielichy płakali mrucząc.. O! my ją jeszcze zobaczym; młodzież ostrzyła szable mówiąc. — My za nią walczyć będziemy. Choćby zginąć było raz ujrzeć jéj sztandar zwycięski. —
Sto lat! sto lat nadziei wśród tego moskiewskiego piekła, a zielony liść jéj, niezwiędły chowa z nas każdy na piersi, żywiąc go ciepłem serca.. kryjąc jak skarb — ostatni. —
Po wyczekiwaniach długich, posłyszał Karol — o podróży Stanisława Augusta do Kaniowa. Smutna to była wieść, król jechał się modlić do carowéj aby go nie odarła z ostatniego ziemi kawałka. Naród w nim czuł się upokorzonym.. Polska przez jego usta żebrała życia, zamiast się go dobijać. — Potém otworzył się jakby w nagrodę ów sejm wiekopomny, a razem z nim serce Karola otwarło się nadziei, radości.. Chciał rzucić sochę, wejść do wojska.. posłyszał o Kościuszce, że porzuciwszy Amerykę, miał wstąpić do wojsk polskich..
Pragnął go zobaczyć... ale dziwnie składały się okoliczności, iż goniąc za nim, nie mógł się z nim spotkać nigdzie. Napisał wreszcie i otrzymał odpowiedź, która zamiast zachęcać go, aby wstąpił do wojska, radziła mu to na późniéj odroczyć... List Kościuszki był smutny jakby rozczarowany i więcéj spodziewający się od jutra. Karol więc pozostał na wsi.
Gdy Warszawa okrzykiwała króla z narodem, — naród z królem, a pani Kossakowska dowcipnie protestując, dodawała — póki z narodem — gdy wszystko drzało radością odrodzenia... carowa poprzysięgała zgubę niewdzięcznéj Polsce która śmiała chcieć się jéj wymknąć z dłoni... wraz z królem, który poprzysięgłe wypowiadał posłuszeństwo. Dla niéj był on jeszcze za mało posłusznym.
Przeciwko téj Polsce nowéj, którą tworzyła Ustawa majowa, Moskwa z chytrą przebiegłością szatana stawiła zrodzone pod jéj opieką stronnictwa ślepych lub kupionych, które szło powołując się na stare prawa Rzeczypospolitéj... a gotowało jéj zagładę. — Ironija losów nie mogła nic potworniejszego wymyślić nad targowicki spisek wywieszający swobodę na chorągwi, nad którą wetknięto orła carowéj, co jéj miał pilnować. —
Po krótkich dniach nadziei, tryumfów, zwycięztw... kraj budził się w objęciach niewoli nowéj, a obrożę wkładały mu ręce braci tłumacząc że była koroną.
I poczęły się dwie pokuty znowu... wśród których szaleli najzepsutsi z narodu przewodząc mu bagnetami Moskwy... bezwstydnie... Król, który był niedawno z narodem, poszedł potem z Targowicą, nawykły zawsze iść, gdzie go prowadzono... bo nigdy na własną wolę zebrać się nie umiał...
Żelazna ręka losu krwawo legła na piersi rozdartéj Polski, jakby już jéj zgon zapowiadała, ale pod jéj naciskiem zakipiały serca oburzeniem... zginąć lub odzyskać swobodę. — Los z ironiją powtórzył echem: — Zginąć.