Tułacze (Kraszewski, 1868)/Tom II/Księga II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tułacze
Podtytuł Opowiadania historyczne
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1868
Druk A. Schmädicki
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA II.

1794.

Wielkie nadzieje 1791 roku już w następnym zabite zostały. Karol, który pomimo listu Kościuszki wybierał się już przyłączyć do partyi ukraińskiéj, usłyszał o cofaniu się jéj nagłém pod Warszawę... Biło mu serce żalem na wieść o bitwie pod Zielińcami; na świetne zwycięztwo pod Dubienką, koń i rynsztunek był gotowym, szło o to, jak się przebić przez zezwalające kraj moskiewskie siły. — Następne wypadki zmusiły go do wyczekiwania, chwilowa przemoc oburzała, ale teraz mocniéj jeszcze wierzył, iż godzina czynu wkrótce musi uderzyć. — Zrozumiał dobrze, iż Kościuszko opuszczający służbę, długo bezczynnym nie mógł pozostać; wychodził on z szeregów, którym hetmaniła Targowica, aby się do innych zaciągnąć.
Nowa konfederacya w tak ścisłéj będąca przyjaźni z Moskwą, nie mogła złudzić nikogo i sama się już łudzić przestała, odbierając rozkazy, które dążyły do zupełnego rozbrojenia Polski.. aby słaba, bezbronna, związana poszła bez oporu na pastwę. —
Każdy dzień przynosił jakaś gorycz nową, upokorzenie, pogłoskę, która puszczona umyślnie, jakby przelatywała Polskę, dręcząc oczekiwaniem zła, wprzódy nim ono nadeszło. Naówczas jednak więcéj niż dziś najwyższe złe zdawało się zwiastować kres niedoli i przesilenie losu. — Najgorzéj — najlepiéj! mówiono pocieszając się po cichu.
Zamęt ów, panowanie ludzi bez czoła i sumienia, podejrzanych lub oszalałych mogłoż trwać długo?
To się musi przesilić! szeptano. Kara Boża ustąpi przed miłosierdziem Jego..
Karol z razu mówił jak inni, czekał z wszystkimi zmiany, na ostatek dłużéj już wytrwać nie mógł.
Coraz gorsze wieści wprawiły go w rozpacz prawie, domyślał się pod niemi innéj prawdy nad tę, którą znał i widział, chciał się przekonać z blizka, czy w istocie na wieki, a przynajmniéj na wiek jego.. potrzeba się było wyrzec nadziei.
Człowiek ten zamknięty długo w ciszy lasów, zgięty nad zagonem, obudził się jednego ranka z gwałtowném pragnieniem wybieżenia w świat, dla dojścia prawdy.


Rotmistrz Poremba, który już włóczył się tylko o kiju ze swéj izdebki do jadalni, a czasem na ławkę w ganku, zdziwił się, gdy mu przy wieczerzy zapowiedział Karól niespodzianie, że wyjechać będzie musiał..
Wyjechać! w głowie się pomieścić nie mogło staremu, bo Karol niekiedy do kościoła, rzadziéj do miasteczka, a ledwie w rok raz w sąsiedztwo mógł się wybrać, daléj zaś od lat kilkunastu nie wyjrzał nigdy, ani okazał chęci, wydobycia się za poleskie lasy i błota.
Z razu Poremba nic nie zrozumiał, myślał, że to będzie kilkagodzinna wycieczka i zapytał. —
— Wszakże pan na noc powróci?
Karol się uśmiechnął.
— Niewiem ani kiedy, ani jak wrócę, rzekł.
— Więc — dokąd?? niespokojnie przerwał Poremba — dokądże?
— Ba! rzekł gospodarz.. szczerze ci powiem, że ściśle wziąwszy, niewiem nawet dokąd jadę...
Rotmistrz patrzał nań, nie rozumiał, ale mocno był zafrasowany..
— Pojmiesz mnie łatwo, kochany rotmistrzu, odezwał się, gdy zostali sami. Czas wielki przekonać się nareszcie, czyśmy bezpowrotnie zginęli lub nie, czy żyć i czekać warto, lub schylić głowę pod rózgą przeznaczenia, a gotować się do.. mogiły.
Strasznie, strasznie dotąd spełniają się nam przepowiednie księdza Marka.. ale może téż Bóg da się nareszcie przebłagać cierpieniem.
Jadę, mój rotmistrzu — po język, jak mówiono niegdyś — jadę po nadzieję lub.. po rozpacz.. Czuję, że jeszcze mógłbym się na coś przydać ojczyźnie, żem jeszcze zdrów, że Saracenką władnę — alem już na krańcu siły i niecierpliwszy jestem, bo długo czekać nie mogę. Dość wyczekiwałem i dożyłem zawodów.. zobaczę oczyma własnemi co się święci. —
— Ale mój dobrodzieju — odpowiedział rotmistrz załamując ręce — gdyby tak trochę dawniéj — nie mówię... świtało coś, a dziś! Targowiczanie górę wzięli, moskale kraj cały opanowali, gdzie tu i pomyśleć o czém!
Karol się uśmiechnął.
— To prawda, rzekł, ale ty wiesz, że naszą wiarą odwieczną było — im gorzéj, tém lepiéj. Dziś już tak źle jest, tak sromotnie, że się chyba naród do rozpaczliwéj walki teraz lub nigdy nie przebudzi. Czuję... nie wiem, czy to godzina zwycięstwa lub ostatecznego upadku... ale ona nadchodzi, zwiastuje wszystko nadchodzącą... jadę! Rotmistrz zamilkł nie śmiejąc się sprzeciwiać, westchnął... Karol kazał przygotować do podróży.
Stach, który probował już leśniczowstwa, ekonomstwa, rzemiosła i handlu... zażądał towarzyszyć Karolowi... Ten odmówić mu nie śmiał, jak się nie odmawia choremu, któremu już nic zaszkodzić nie może.


Droga instynktowo wiodła Karola ku staremu gniazdu, ku Skale i Krakowu... zdawało mu się raz wyjeżdżając, że dla niego innéj nie ma na świecie. — Przejeżdżali kraj wszędzie wartami moskiewskiemi zastawiony. Gdzie niegdzie resztka wojska swojego osaczona, uszczuplona, wynędzniała, milcząca a posępna, czekać się zdawała wyroku przewidywanego, który ją miał zniszczyć do reszty.
Bystre Karola oko, które dawno nie patrzało na kraj, tylko z cichego poleskiego kąta, gdzie nic nie dochodziło prócz niezrozumiałych jęków, postrzegło w całéj nagości położenie skrępowanéj, przygotowywanéj na ostateczne rozćwiertowanie Polski. Serce mu się rozdarło widokiem téj nędzy, którą milcząc heroicznie znosiła.
Po okrzykach ognistych trzeciego Maja głucha nastąpiła cisza.. Znaczenie jéj nikogo omylić nie mogło, wrzało pod tą zdrętwiałą skorupą. Z Polski staréj, o któréj przywrócenie niby skonfederowali się ludzie bez mózgów lub bez sumienia, zostało tylko imie w Targowickiém błocie zwalane.. Ze wszystkich oczów błyskały chwilami płomienie zemsty, milczące usta mówić się zdawały — Jest Bóg! czekajmy!
Żołdactwo moskiewskie nad opanowanym zdradą krajem stało w ponurym niepokoju, obawiając się, czując w powietrzu sycylijskie nieszpory.
Nie można się było łudzić — chwila była zwiastująca wysiłek rozpaczliwy — srom i męka dosięgły granic... Karol nareszcie przywlókł się do Skały... konie stanęły u bramy cmentarzowéj, poszedł pomodlić się na groby... Spojrzał ztąd na dwór, na ogród, targnęło go tam serce... jechać czy nie?
— Po co? odpowiedział sobie w duchu — nie! było by to słabością, dziś mniéj niż kiedy słabym się być godzi.
Stach błagał go oczyma, ruszał z niecierpliwości ramionami... Karol kazał zwrócić do Krakowa...


Na każdym kroku spotykali wspomnienia — to Staszek się wzdrygnął i westchnął — to Karol spojrzał i łza zakręciła mu się w oku... Gdzie były te czasy, kiedy się tu zwijało z koniem i strzelbą a myślą wesołą!
Nieśmieli nic mówić do siebie, ale tak się dobrze rozumieli...
Nade drogą stało karczmisko stare u granicy skalskich dóbr, gospoda zajezdna nasza, jakich dziś już w zapadłych kątach chyba szukać potrzeba... Rzadko do niéj wprawdzie szlachcic zajeżdżał ongi, bo miał zawsze albo we dworze krewniaka, lub na probostwie chętną gościnę u księdza... trafiało się przecie, że mu się nowego kontusza brać nie chciało, lub że był w sporze i waśni z krewnemi, czasem się więc wóz i do gospody zatoczyć musiał.
Było miejsca dosyć, dla szlachcica, dla wieśniaka, na bryki furmańskie, a choćby na cały oddział kawaleryi. Żyd naturalnie gospodarzył tu, szynkował, cierpiał, aby na życie zarobić; cięższéj doli nad tę, w czasach gdy szlachta była rozhukana, pojąć trudno.
Gospoda stara była jak świat... podpierano ją, przestawiano częściami, przesypywano ściany, dociosywano słupy, ale wyglądała zawsze, jak przed wieki, gdy może była obrad gminy i schadzek ludu stolicą... Szeroka, ogromna, z wysokim dachem, na pół w słupach i galeryi, w środku istna arka Noego. Koń żydowski biedką, fura ze szkapami chłopskiemi, osiodłany podjezdek szlachecki, bachmat z siodłem paradném, krowa gospodyni, kozy gospodarza, gęsi, kaczki, bachury i pieszczone ciele filozofujące w zagrodzie, mieściło się tu wszystko, nie licząc wróbli, których seciny gnieździły się w dachu i jaskółek oblepiających rzędem poddasze. Gospoda taka była sama sobie całym maleńkim światem, musiała podróżnemu dostarczyć wszystko począwszy od napoju i jadła aż do osi i koła, ćwieka i młota, wreszcie politycznych i handlowych wiadomości. Była ona w dodatku przeprzęgiem owéj tajemniczéj poczty żydowskiéj, która kraj w szersz i wzdłuż przerzynała we wszystkich kierunkach. — Życia tu czasem więcéj bywało, niż we dworze, a w posuchę posyłano go zaczerpnąć do arendarza, bo na tym przesmyku każdy coś fałszu i coś prawdy przejeżdżając zostawił.
Nie chciał zajeżdżać do dworu Karól, ale konie zmęczone zmusiły go tu wypocząć, same one wwiozły w otwarte wrota. Karol pamiętał, że tu żył i zmarł ów poczciwy Abraham, który w chwili odjazdu jego udając kapitalistę, przyniósł na drogę macierzyńskie dukaty. Teraz starego już dawno nie było na świecie, syn nie młody także nastąpiwszy po nim gospodarzył, bo karczmy, jak królestwa z łaski Bożéj, szły z pokolenia w pokolenie, dziedzictwem. Pan miał prawo elekcyi, ale go rzadko używał..
Młodszy Abraham był wykapany ojciec nieboszczyk, z rozumu i z serca podobny doń jak dwie krople wody. Człek milczący, smętny, noszący swą dolę jak przystało Izraelowi z pokorą.. szanując niezłomna wolę Bożą.
Z Karolem nie widzieli się już kilka lat dziesiątków, nie dziw, że gdy wszedł do izby, w któréj dosyć było luda — nie chcąc się dać poznać — Abraham pokłonił mu się zrazu jarmułką jak obcemu. —
Ale skłoniwszy się i zmierzywszy go oczyma, stanął wryty i wpatrywał się. — Pomyślał. — Chyba znajomy! odpowiedział sobie — nie może być, i odszedł. Wrócił i przyglądał się jeszcze, odchodził, niecierpliwił się że coś w téj twarzy wyczytał, a nie był swego pewny.. Miałże by to być pan Karol? Ale gdzieżby on znowu w starém swojém dziedzictwie do żyda i karczmy zajechał? —
Spytał po cichu Stacha — kto jedzie? Stach potrząsł głową i ruszył ramionami nie odpowiadając nic, bo takie miał rozkazy.. żyd powrócił do Karola, był niespokojny.
— Z przeproszeniem jasnego pana, zaczął. W tém nagle w oczach mu się rozjaśniło i chwyciwszy go za kolana, krzyknął.
— A! tyś nasz panicz!!
Karol mu podał rękę. —
— Cicho, rzekł, nie panicz, nie pan, ale stary przyjaciel... Jakżeś to mnie poznał? jak?
— Albo ja wiem! serce mi uderzyło. Przypomnieliście mi starego pana..
Abraham powiódł go do bokówki, do izby paradnéj, gdzie stały w szafie księgi zakonu, gdzie w dnie świąteczne rodzina zasiadała około stołu przy siedmioramiennym świeczniku. Tu nie było jeszcze dosyć pięknego i dobrego miejsca dla tak wielkiego gościa, nic godnego przyjęcia dawnego dziedzica.. dzień powszedni! Ani szczupaka szabasowego, ani pieczonéj gęsi, ani bułki świeżéj. Cóż robić! na znak gospodarza stara Abrahamowa i młode pokolenie po przywitaniu serdeczém zajęło się kuchnią..
Karol smutny był, lecz dziwnie wzruszony, on, co nie miał tu rodziny, w tych biednych wygnańcach znajdował serca wspomnieniom wierne a życzliwe..
Spytał naprzód o Ewę.. Abraham potrząsnął smutnie głową. — Święta to pani, rzekł, ale téż nieszczęśliwa! Siedzi tu opuszczona z dzieckiem, czasem się musi o kawałek chleba zatroszczyć.. gdy jemu.. pasztety w Warszawie jeść trzeba!.. Żyd z ohydą się wzdrygnął, ręką rzucił i zamilkł.


Długo potém mówili po cichu.. naprzód o wszystkiém co się działo w Skale, potém o sąsiadach, o obcych, a na ostatek.. o kraju. Żyd obejrzał się do koła ostrożnie, byli sami, wyszedł jeszcze za drzwi niby za interesem do żony, obejrzał wszędzie, czy kogo na podsłuchach nie ma, kazał chłopcu pilnować i wrócił z posępném tajemniczém obliczém. —
— Co pan się masz zapierać przedemną, rzekł — ja wiem dokąd pan jechać musi.. tam, gdzie teraz wszyscy jadą poczciwi.. do Saksonii, do Drezna...
Kiwnął głową.
— Nie potrzebuje się pan taić przedemną... ja tam téż byłem od kogoś posyłamy do pana Potockiego.. do P... Kościuszka!
Ostatnie imie wymówił co cichu, przymrużył oczy i dodał na ucho. —
— Ja wiem wszystko!!
— Ale ja, daje ci słowo, dotąd nic nie wiem, rzekł Pluta.. jadę za tém umyślnie, aby dostać języka.. Czułem tylko sercem z daleka, że coś robić się musi..
Żyd za kolana go znowu pochwycił, oko mu się rozjaśniło.
— Jeśli tak, to dobrze pan trafił — odezwał się — ja nie wiem wszystkiego.. ale.. wiem o wszystkiém.. No! już dosyć złego, dosyć pohańbienia było, poczciwi ludzie myślą jak kraj ratować, zbierają się, radzą.. Tak być daléj nie może. Trzeba jak śmiecie wymieść tę szarańczę moskiewską, która kraj objada.. trzeba, żeby my raz u siebie w domu panami byli, a nikt nam tu nie przewodził?
Co ja mam mówić! dodał, pan to już wiesz!
— Więc się coś czyni? spytał Karol z zapałem chwytając żyda za ramiona.. Mów mi, wskaż! gdzie? pójdę ich szukać.. nie mogę dłużéj zostać bezczynnym, może téż przydam się na co?
— Ale cicho — przestrzegł żyd — cicho! tu ściany uszy mają, a ludzie długie języki.. Moskal téż nie śpi.. Jedno panu powiem, niech pan jedzie do Saksonii, do Drezna.. tam musi być pan Kościuszek.. tam wszyscy ludzie poczciwi.. tam radzą..
Tak najważniejszą dla siebie wiadomość powziął Karol od — żyda! uradował się widząc, że go przeczucia nie myliły, że kraj w istocie gotował się jarzmo otrząsnąć.. Szło tylko teraz o to, dokąd jechać aby się do ludzi czynu przybliżyć. —
Rada Abrahama zdawała się zdrową, wiedział on oprócz tego, że Krakowianie zjeżdżali się potajemnie do Pińczowa, że jenerał Wodzicki był jednym z najczynniejszych, i że po Galicyi krążyły tajemnicze postacie, zbierające wiadomości o położeniu wojsk i t. p.
Na tych naradach zmierzchać zaczęło, Karol nie był jeszcze pewnym, jak ma postąpić i do kogo się udać; serce go jednak do Kościuszki ciągnęło. Noc zbliżająca się, dała Abrahamowi powód do zatrzymania go gwałtem w gospodzie. Trudno téż było ruszyć bez Stacha, a ten korzystając z popasu, poleciał do wioski, nie spytawszy nawet o pozwolenie. Nie miał już tu nikogo, chciał jednak zobaczyć ziemię, drzewa, płoty,chaty...te miejsca, gdzie dziecięciem płakiwał. Dziś te łzy, jakże mu się zdawały słodkiemi...
Rozmowa z żydem przeciągnęła się do późna, a rozmysły z sobą, noc całą. Brało się na brzask, gdy konie stanęły przed gospodą. Karol myślał jeszcze, co pocznie, wreszcie mimo dosyć dalekiéj drogi postanowił szukać Kościuszki. Abraham zaręczał, że go znajdzie w Saskiéj stolicy.


Podróże naówczas nie były ani łatwe, ani miłe, ani pospieszne. Kto, jak Karol jechał z sercem bijącém, temu się wlokło śmiertelnie. Koń zakulał, rozkuł się, bryka popsuła, drogę zmylono, błoto opóźniało, w kraju nieznanym co chwila pytać było trzeba. Wiekiem się téż wydało dobijanie do téj Saskiéj stolicy.
Dawne jéj z krajem polskim stosunki od śmierci Augusta III. już były zerwane na pozór, ale nałóg pozostał, przyzwyczajenie ciągnęło, jakaś wiara niezasłużona w tę dynastyą przywiązywała do niéj, chciano w niéj widzieć przyszłych królów nowéj Polski. Nigdy téż w Dreznie na Polakach nie zbywało: wypędzeni tu się tulili, uciekający szukali przytułku, zmordowani odpoczynku. —
Jeszcze to miasto naówczas nie było tém, czém w ostatnich czasach napływ cudzoziemców je stworzył. Kupiło się ono całe niemal około zamku elektorskiego, który ze swą wieżycą i kościołem panował stosunkowo nie wielkiéj kupce okazalszych domostw. Poza dwa rynki, Stary i Nowy, ulicę zamkową i kilka szerszych, zabudowanych kamienicami, daléj już tylko drobne domki i obszerne ciągnęły się ogrody. To, co dziś wcielono do miasta, dobrze opodal za niém było odsunięte.
Schludnie to wyglądało jak dzisiaj, ale raczéj królewską rezydencyją niż stolicą państwa nazwać się mogło... Część znaczną ludności składali jeszcze Serbowie, na przedmieściach mówiono po wendyjsku... dziś już tu śladu niema tych dawnych Drażdan mieszkańców.
W gospodzie na zamkowéj ulicy nieopodal od bramy Jerzego, która nazywała się polską gospodą i miała jeszcze wywieszonego Orła Białego, zatrzymał się wreszcie Karol znużony i niecierpliwy. Zeskoczywszy z bryki, wchodził już na próg jéj, gdy się minął z mężczyzną, obwiniętym chustką, w czapce nasuniętéj na oczy, którego nie mógł poznać, bo twarzy prawie nie dostrzegł. Ten zwrócił się nagle ku niemu i pochwycił go za rękę.
— Miły Boże! Tyś Pluta? nieprawdaź? Już miał Karol wyrzec imie Kościuszki głośno, gdy ten położywszy palce na ustach i zmarszczywszy czoło rzekł mu: Nie mów mego nazwiska! Szukają, mnie, w téj chwili uciekać muszę... Saksonija może mnie nie wydać, ale i wydać mnie może. Uciekam do Lipska, gdzie mniéj będę na oku...
— Kiedy?
— Natychmiast...
— Jenerale, na miłość Bożą! — jam umyślnie do was tu przybył z drugiego końca świata... muszę z tobą pomówić...
— Chodź ze mną, ja tu pozostać nie mogę, odparł Kościuszko, uchodząc szybko.
Ledwie mając czas, konie i rzeczy swe porzuciwszy, nakazać Staszkowi około nich pilność Pluta, musiał już iść za jenerałem, który się niecierpliwił... pospieszyli oba pieszo za bramę Jerzego pod kościół, ku staremu, naówczas jedynemu na Elbie mostowi.
Wiatr acz już wiosenny ale mroźny smagał ich po twarzach... Elba kry niosła... pusto i cicho było na wybrzeżu.


— Panie Jenerale, chciał rozpocząć Pluta, ale Kościuszko mu przerwał nagle:
— Zkad mogłeś wiedzieć, że mnie tu znajdziesz?
— Dowiedziałem się o tém przypadkiem, odpowiedział Karol, mogę powiedzieć, żem się tego więcéj domyślał niż był pewnym. Jechałem z Wołynia czując, że się coś gotować musi... oto wam przywożę ręce silne jeszcze... grosza, ile go mam... sił, na jakie stanie... i życia, ile mi Bóg przeznaczył... Bierzcie i rozporządzajcie.
Kościuszko go uścisnął.
— Znać człowieka, co był w szkole Washingtona! zawołał... a! zmuszeni podobno będziemy — dodał — ruszyć się, czy w porę, Bóg to wie; mojém zdaniem zawcześnie, ale dłużéj czekać niepodobna, wytrwać nie można. Naradzamy się w istocie jak rozpocząć, ale Moskale i Niemcy już zwietrzyli robotę i mnie tu ścigają... a w kraju innych. Trzeba będzie, bądź co bądź, niedojrzały wybuch przyspieszyć, inaczéj wojsko rozbroją, a ono jest nasieniem powstania...
— A więc jeśli robota jest, gorąco zawołał Pluta — zlitujcie się jenerale, znacie mnie, ufacie może, zużytkujecie...
— Nie lękaj się o to... będziemy wszyscy mieli roboty dosyć, bo każdy musi stać za dziesięciu...
Ja dłużéj tu w Dreźnie zostać nie mogę, czekają na mnie w Lipsku... gdzie bezpieczniejsi trochę jesteśmy. Tam więc przybyć musisz... Zgłosisz się do mnie do gospody pod murzynkiem, mało znanego kąta... gdzie i ja i nasi będą... tam pogadamy dłużéj... Nie mam chwili do stracenia, bo wiem że mnie szpiegują, a nie myślę się dać wziąć... Przybywaj więc... Ja most przejdę pieszo, a na Nowém Mieście konie na mnie czekają.
Tak ledwie przybywszy do Drezna, tegoż samego dnia nad wieczór ruszył Karol w pogoń za Kościuszką do Lipska, dokąd oba prawie jednocześnie nazajutrz dopiero wieczorem po rozbitych drogach nadążyć mogli.
Umieściwszy się w pierwszéj lepszéj gospodzie, Karol pobiegł na wyznaczone mu miejsce pod murzynka. — Była to w istocie dziura czarna wśród najbrudniejszego domostw steku; ale gospodarzem domu był żyd z Polski, a u niego wszyscy jak u siebie, spokojni wchodzili i wychodzili pewni, że ich nie zdradzi.
Nocą już wszedł Pluta do izby licho oświeconéj, w któréj otoczonego kilku nieznajomymi sobie ludźmi, zastał jenerała Kościuszkę.
Żwawa już toczyła się rozmowa...
Z niéj dopiero dowiedział się Karol, że w Polsce wszystko było pogotowiu do powstania, że tą razą nie szlachta, nie pospolite ruszenie, nie konfederacya, ale samo wojsko z ludem i mieszczaństwem rozpoczynać miało.
Po tym jednym znaku łacno było rozeznać, jak niezmierna różnica dzieliła wszystkie usiłowania dawniejsze obrony kraju od teraźniejszego. Rozpoczynała się widocznie epoka nowa, podnosiła się Polska młoda, odrodzona, cała... którą chrzest trzeciego Maja wprowadził na świat... Nie wyłączano szlachty, ale réj już nie do niéj należał. —
Zdaniem Kościuszki naród nie był jeszcze należycie przygotowany do ogólnego powstania, ale niecierpliwość z rozpaczonych wojsk, które rozpuszczać nakazano, gorączka niektórych patryotów — nagliły. — Szło o to, ażeby reszty sił zbrojnych nie zagarnęli Moskale.
Postanowiono rozpocząć od opanowania Krakowa, do którego plan jeszcze w Listopadzie roku przeszłego był osnuty przez Wodzickiego, lecz do skutku, mimo usilnych jego starań, przyjść nie mógł. Wznawiano teraz pomysł i spodziewano się łatwo wyprzeć nieliczną moskiewską załogę.
Na to hasło miały się wszędzie poruszyć wojska, wypowiadając posłuszeństwo hetmanom narzuconym, miał powstać kraj cały, massami...
Kościuszko rachował wiele na miasta, że rozpoczną, na lud wiejski, że pójdzie za niemi, na wszystkie klasy narodu, na wspólne działanie całego kraju, który — niestety — może znał jeszcze za mało...
Łudzili się dojrzałością mas i on i wielu innych — polityczne ich wykształcenie nie przychodzi ani łatwo ani bezpłatnie... okupić je potrzeba pracą, zawodami, ofiarami, błędami nawet, które najwięcéj uczą.
Kołłątaj liczył na — potęgę grozy rewolucyjnéj, Potocki na miłość ojczyzny, inni na nienawiść do Moskali... Kościuszko na świętość sprawy... Wybicki mówił Zakrzewskiemu... — Zginiem! to przynajmniéj nie przeżyjemy ojczyzny!


— „Słyszałeś cośmy mówili, wiesz jak rzeczy stoją, rzekł Kościuszko do Pluty, gdy Prozor, Dmóchowski i inni towarzysze narady się porozchodzili. — Nie mamy czasu do stracenia — nie byłem zdania, aby tak rączo i pospiesznie przystąpić do wielkiego dzieła, chciałem więcéj zasobów, lepszego przygotowania umysłów, ale wojsku zagraża rozpuszczenie lub ohydna niewola; żołnierz nie wytrzyma.. Lada dzień gdzieś coś samo wybuchnąć może. Madaliński niecierpliwi się i najpewniéj nie czekając na nas rozpocznie — zostawić ich tak i na sztych wydać nie podobna. Trzeba więc, ażeby się wszystkie siły ściągały, szczególniéj te, które stojąc na kresach, najłatwiéj odcięte i pochłonięte być mogą.
Ofiarowałeś mi z posługą, przyjmuję. — Pojedziesz odemnie do brygady Słomińskiego, do Kopcia. Nie sądź, ażebyś małą lub łatwą miał drogę przed sobą. Brygada Słomińskiego stoi gdzieś między Żytomierzem a Kijowem — a mnie ją tu w Krakowskie przywieść potrzeba, mimo porozstawianych pułków moskiewskich na drodze.
Ruszysz do Kopcia i dasz mu stanowczy ordynans, bądź co bądź niech się przerzyna przez Moskali i zdąża nad Bug, gdzie już swoich zastanie.. Z niemi razem pociągną do głównego obozu.. dowiedzą się gdzie on naówczas będzie. Kopeć wie już o wszystkiem i pewnie się do tego sposobi. — Zawieź mu odemnie pozdrowienie braterskie i obyście z nim razem cało wrócili!!
Pluta chciał coś odpowiedzieć, żal mu było opuszczać Kościuszkę, przedzierać się znowu posłańcem, kiedy już rycerzem być pragnął.. ale rozkaz wodza.. ale ważność sprawy! Zamilkł.
Kościuszko postrzegł smutek na jego czole. — Co ci jest? spytał.
— Jenerale, otwarcie rzekł Pluta.. ruszę dziś jeszcze jeśli rozkażesz, ale wyznaję, że wolałbym milszy obowiązek dzielenia z tobą niebezpieczeństwa..
— Kochany towarzyszu, odezwał się Kościuszko — wszędzie byś mi się przydał to pewna.. ale ja tu, do roboty znajdę prędzéj ludzi, a tam do téj niebezpiecznéj misyi niemam nikogo.. Trzeba ze szpon Moskwy ratować okruchy wojska naszego.. nie tyle idzie może o ludzi, co o sławę żołnierza polskiego..
— Będę ci posłusznym, a że chwile drogie, jutro więc dodnia wyruszę z Lipska i najprostszemi drogami na Wołyń podążę.
Noc już była późna, rozstali się dwaj towarzysze, ledwie mając czas kilka słowy przypomnieć sobie amerykańskie przygody. —
Karol po długim swym wypoczynku w Sarnowie, pchnięty teraz został z trudném poselstwem na drugi kraniec Polski.


Leniwo przychodziła wiosna, chociaż ją już w powiewie powietrza czuć było, drzewa stały jeszcze jakby głuche na cieplejsze słońca promienie.. a kwiatek gdzieniegdzie wychyliwszy główkę z ziemi mdlał zmrożony rosą poranka.. Bociany już były przyleciały i wychudłe, u ciepłych krynic szukały pożywienia; jaskółki kręciły się w obłokach, skowronek ś. Agnieszki dzwonił na wielką uroczystość zmartwychwstania — a ziemia stała wciąż jeszcze na pół odziana kożuchem lodu i śronów obnażając się powoli.. Sen zimy jeszcze ją trzymał w powiciu.
Ranki téż były zimowe a zimne, choć dnie czasem ciepłe, a w południe przypiekało. — Wszystko zwiastowało, że nagle potém jak za odkryciem zasłony.. pękną wezbrane liście i młodą szatą odkryją się lasy zaspane..
Na Rusi w chłodnych puszczach, w których splecione gęszcze nie łatwo się ciepłe wciskają promienie, — jeszcze było głucho, — ale w umysłach drżało przeczucie innego zmartwychwstania, i innéj wiosny. Zwiastowała się ona wszędzie, choć pochwycić nie było podobna jak i czém.. Coś o niéj mówiło, jakby głos z nieba.
Mimo czujności Moskali jak prąd elektryczny wieści przebiegały z matki Polski przez rozstawione straże, przez mury więzienne; przynosili je klucznicy i stróże turmowi; mimo połapanych wysłańców szły posłuchy z wiatrami; mimo wyrwanych w Sybir spokojnych obywateli, których poczciwość czyniła podejrzanymi — bracia ich w ciszy sposobili się do nowéj pracy. — Nikt tego przekonania nie wpajał, nikt nie siał idei, a rodziła się wszędzie jedna. — Tak trwać nie może.. tak pozostać Bóg nie pozwoli...
Ktoś w wydrążonéj osi wracając z Gdańska, przywiózł wielkopolską gazetę, gdzieindziéj przekradła się wieść z pątnikiem idącym do miejsc świętych; inny przewiózł ja w zaciśniętych ustach, choć z moskiewskiemi jenerałami ucztował.. Gotujące się powstanie w Polsce na całym obszarze jéj dawnym.. rozpłomieniało wszystkich.
Moskwa podwajała czujność, ale nie mogła pochwycić nic — prócz ludzi niewinnych dla grozy..
Reszty wojsk polskich, które oderznięto od kraju w okolicach Kijowa i Żytomierza, już niemal siłą do moskiewskich wcielone były. Wzdrygały się na ten nowy gwałt serca, oburzały umysły, ale milczeć nakazywała ostrożność.
Kniaź Dołhoruki w imieniu Najjaśniejszéj Monarchini złote wojskowym obiecywał góry, żołnierz od tych gór wszakże rad był do płaskich nizin Polski powrócić...
Ale jak było zewsząd strzeżonéj garstce przerznąć się przez tylekroć silniejsze szeregi?
Nie jeden kordon ale dziesięć różnych pasem tych niewolników jeszcze noszących imie wojska polskiego i mundur rzeczypospolitéj dzieliło od ojczyzny. Moskwa postępowała ostrożnie, pragnąc uniknąć wybuchów. Codzień ściskano zastęp, który opasywał massami garść naszych żołnierzy.. aby przyparłszy ich, rozbroić, a rozproszonych wcielić w trzodę kałmuków lub pognać na Sybirskie lody. Starszyznę tymczasem ujmowano grzecznością i obietnicami nagrody..
Trwoga w wojsku i w kraju większa codzień ogarniała umysły, prześladowanie wywołane wypadkami w Polsce, obawą wybuchów nowych, wzrastało. Porywano ze spokojnych dworów duchowieństwo, biskupów, księży, szlachtę, sekwestrowano dobra.. palono wioski. Moskwa jak zawsze tak naówczas nie znała innéj broni na zniewolenie sobie serc nad terroryzm i grozę..
Bądź mi druhem — lub zabiję!
Uległy gwałtowi temu tylko dusze bojaźliwsze długą trwogą złamane.
Brygada Słomińskiego, do któréj wysłany był Karol, rozlokowana w pośród wojsk moskiewskich w Kijowskiém już była osaczoną. Sam Słomiński zdawał się ujętym. Siedząc w Łabuniu przez grzecznych moskali głaskany i pojony, wydawał im swoich, tłumacząc się może przed sobą, iż ich nie uratuje inaczéj.


Wśród tego straconego już dla ojczyzny żołnierza, który posępnie oczekiwał rozbrojenia, był przecie człowiek mężnego serca, który widział możność ratowania siebie i braci. — Człowiekiem tym był Kopeć.
Około niego gromadzili się sprzysięgli, na niego patrzał żołnierz, jak na zbawcę.
Kopeć był mężnym, energicznym, upartym w wykonaniu raz powziętéj myśli, ale w potrzebie stawał się skrytym, a z pozoru wcale nie obudzał podejrzeń, tak wyglądał potulno..
Miano go u góry za człowieka spokojnego, zrezygnowanego, posłusznego i brygadier Słomiński ujęty już przez Dołhorukiego, sam mu zlecił objechanie brygady, ujecie jéj obietnicami, aby cała przeszła w służbę wspaniałomyślnéj monarchini, Semiramidy północy..
Nieszczęśliwego żołnierza, który już prawie nie miał ojczyzny, chciano tak kupić jak kupowano posłów, jak opłacano szpiegów, jak frymaczono sumieniami. W sercu żołnierzy wszakże płonęła szlachetniejsza iskra, która mu się zbezcześcić nie dała.
Gdy tak jedni go starali się ująć obietnicami, drudzy powolnie opasywali, by zastraszyć i siłą zmusić do posłuszeństwa, Kopeć użył objazdu wojska na to, by mu dodać ducha i odebrać od niego przysięgę.
Powolny, milczący, nie sprzeciwiając się Słomińskiemu, kłaniając się jenerałom moskiewskim, którym w języku monarchini raporta już podawać był zmuszony, nocami zbierał do siebie oficerów i śmiały plan wyrwania się z téj żelaznéj obręczy moskiewskiéj nakreślił.
Przyjęli go wszyscy.. rozpoczęto wykonanie.
W chwili, gdy po zapadłych lasach polesia Kijowskiego z rozkazu Kopcia pieczono chleby, suszono je, przysposabiano prowianty i w zakątkach niedostrzeżonych Moskalom gotowano się już do wyprawy, przybył Karol po raz pierwszy, aby do niéj przynaglić. Przejazd jego jako obywatela miejscowego nie zwrócił zbytnio uwagi, chociaż podróż po kraju łatwą ani bezpieczną nie była. Dość z twarzy obudzić podejrzenie lub niepodobać się było sotnikowi kozackiemu, aby pojechać na Syberyą. Pluta wszakże uniknął szczęśliwie niebezpieczeństwa, stawił się w porze, ordynans oddał i powrócił do Sarnowa, aby wyekwipowawszy się po żołniersku, stanąć pod chorągwią. Z nią razem miał się późniéj dostać do Kościuszki. W kilka dni pożegnawszy majora, który narzekał na opuchłe nogi, a płakał, że na koń już siąść nie może, Pluta pospieszył znowu w okolice Uszomierza, gdzie szeroko rozłożona była brygada Słomińskiego..


Podróżując po większéj części nocami — nad rankiem dnia jednego wczesnéj wiosny, przypominającéj mu pierwszą wyprawę, przybył Karol już po raz drugi do Kopcia.
Przyspieszył ten powrót odebrawszy przez zaufanego kupca wiadomość z Krakowa i żądanie jak największego pospiechu.
Kopeć stał umyślnie z główną kwaterą swoją we wsi odległéj od traktów, otoczonéj zewsząd głuchemi bory, tu bowiem mniéj był na oku.
Rzuciwszy brykę z końmi w żydowskiéj gospodzie, pieszo pobiegł Karol do Brygadyera.
Ale w kwaterze były pustki; znalazł wszystko jakby do wymarszu gotowe, ludzi zajętych ostatecznemi przygotowaniami do drogi.. Kopcia samego nie było. Nikt mu zrazu powiedzieć nie chciał czy nie umiał, gdzieby go szukać potrzeba.
Dopiero w godzinę dobrą, nadbiegł adjutant i szepnął mu, że go z sobą zabierze.. ale tak jakby tylko na polowanie. Wzięli więc z sobą strzelby i pieszo ze psem poszli powoli ku błotom..
Dopiero gdy się dobrze ode wsi oddalili, młody człowiek odwrócił się do Karola.
— Kochany panie, rzekł, nie dziwuj się, śmiesznéj może ostrożności naszéj; Moskwa już coś zwietrzyła, szpiegów do koła pełno.. musimy czuwać, aby się z ich szpon wyrwać.. Tutaj ani wieśniaka, ani żyda pewnym być nie można..
— Dobrze i ja wiem o tém, odezwał się Karol, bom się tu ledwie dostał, tak po wsiach nawet pilnują podróżnych... a po gościńcach co dnia spotkasz kibitki z kozakami, które na Sybir gdzieś naszych wywożą. Liczba porwanych już ogromna, a są to najpoważniejsi w kraju ludzie: Pauszowie, Dubrawski, Opat Kulikowski, którego gęba tyle biedy narobiła, Bohusze, Ochoccy, Sołtan, Horodyński... powleczeni już w Sybir... Na innych też skóra drży, po lasach się chowają...
— Więc się i nam nie zdziwicie, mówił oficer, ani panu Brygadyerowi, że skrycie jest zmuszony robić wszystko. Kopeć jest ztąd o milę na potaszowych górach... Tu u skraju lasu znajdziemy w gęstwinie parę osiodłanych koni, które stoją zawsze na potrzebę, dosiądziemy ich i dostaniemy się do niego.
W istocie około chaty a raczéj budy leśniczéj, do któréj doszli manowcami, w szałasie z gałęzi, u żłobu z płótna na żerdziach spartego, stały konie z siodłami, adjutant ruszył przodem ścieżyną wskazując drogę wcale nie wygodną, miejscami ledwie znaczną, pozawalaną kłodami, porzniętą brodami i strumykami bez mostków... Niema to jak owe lasy Polesia, gdy się skryć potrzeba... jedni tylko poleszucy wytropić tu potrafią, obcy się zbłąkać musi i strach go ogarnie. Lasy to jeszcze dziewicze, gdzie Pan Bóg gospodarzy, a ludzie mu psują.
Wkrótce z za pni wyniosłych drzew ukazała się zieleniejąca już łączka, a na niéj tabor ludzi i koni, całe góry worów i kotłów, beczułek i koszów, sprzętu wszelkiego i zapasów.
Były to owe tajemne magazyny Kopcia, który sam pośród nich się uwijał, obliczając, ile żołnierz udźwignąć może bez zbytniego obciążenia. W kubłach potaszowych wysuszone chleby tłuczono i pakowano w wory, rozdzielano sól, przelewano gorzałkę, ładowano regimentowe bryki i stosy siekier, motyk i drągów sposobiono na pochód, którego niebezpieczeństwa przewidzieć można było, ale trudno odgadnąć, czém się one zwyciężyć dadzą.
Wśród tych przyborów dorywczych, partyzanckich, brygadyer sam się krzątał, rozporządzając wszystkiém, chodził z cicha, mustrując ludzi, wydając rozkazy, niepokojąc się tém, aby żołnierzowi, co niósł życie dla ojczyzny, nie zbrakło go czém podsycić. Wojsko, które się tak mozolnie przerzynać miało, nie mogło za sobą ciągnąć wozów i taborów, jak najwięcéj kłaść musiano na żołnierza.
Ujrzawszy przybywającego Karola Kopeć, podbiegł ku niemu.
— A no, co nam przynosicie? spytał.
— Naprzód siebie, ale to nie wiele warto, rzekł Pluta, potém wieści wcale nie dobre. Moskale są zawiadomieni o wszystkiém i pogotowiu, szpiegi im znać doniosły. Obsyłają się już, ażeby nas otoczyć, a drogi poprzecinać — prawdę rzekłszy, albo dziś lub jutro wymaszerować koniecznością, późniéj już być może niepodobieństwem krok uczynić... Kopeć ręką wskazał na wozy, i przygotowania.
— Jesteśmy téż w gotowości choćby na dziś, gdyby brygada tylko równie była gotową do połączenia się z nami za Uszomierzem.
— Nie dosyć tego, com powiedział, dodał Karol — Szeremetyew z Żytomierza wysłać już miał księcia Gorczakowa z azowskim pułkiem piechoty i kozakami... aby was i oddział cały pochwycić.
— A nie wiecie którędy? spytał Kopeć.
— Na trakt od Żytomierza ku Uszomierzowi idący — rzekł Karol.
— No! na to damy rady! odparł brygadyer uśmiechając się.
Odwiódł Plutę na stronę.
— Szeremetyewa znam, tchórzem podszyty, ozwał się po cichu, wojska téż nie ma wiele. Jest na niego sposób. Wstrzymam się tylko dzień jeden i poplątam im szyki.
Jest chorych ludzi kilkudziesięciu, broni połamanéj dosyć, rupieci nie zdatnych do zbytku... naładujemy niemi co najwięcéj wozów i puścimy tabor tą drogą, którą ja właśnie iść nie myślę... Obałamucić się muszą. Co wy na to?
— Słucham i podziwiam przytomność umysłu kochanego Brygadyera — rzekł Karol.
— Gdyby nam pan Bóg jeszcze dał jakiego szpiega... dodał Kopeć.. co dziś lub jutro nieochybnie nastąpić musi.. dopełniłbym reszty obmyślanego stratagematu... który mi chodzi po głowie. Puszczę mu bąka, że mamy zamiar na Żytomierz uderzyć.. wprawdzie nie miało by to sensu.. ale moskal gotów zawsze uwierzyć w nierozważne zuchwalstwo polskie.. będzie musiał siły swe skupić, a my.. my się tymczasem przemkniemy.
— Brygadyerze, przerwał uśmiechając się Pluta.. czy się też da wziąć na tak gruby fortel?
— Da się.. rzekł Kopeć.. znam go.. zresztą sprobować i tego muszę, bo innéj rady nie mam.
To mówiąc Brygadyer wydał rozkazy ostatnie dla taboru, wysłał ludzi do rozsypanéj brygady, i nie okazując najmniejszego niepokoju, dosiadł konia by razem z Karolem do kwatery powrócić. Przewidział dobrze, iż użytym fortelem Szeremetyewa związać potrafi i drogę sobie z pośrodka nieprzyjaciół otworzyć.


Tegoż wieczora jak przewidywał, Kopeć wykonał drugą część swego planu; powiodło mu się w tém niespodzianie. Siedzieli w jego kwaterze wiejskiéj przy misie krupniku z pół-gęską, gdy oznajmiono bogatego kupca z Żytomierza.. pragnącego panu Brygadyerowi się pokłonić.
Żyd ten znany był ze swych stosunków pokątnych z Szeremetyewem. Jak w Polsce i na Litwie często wśród izraelitów trafiali się najgorliwsi patryoci, tak na Rusi często między niemi sługi swe powolne znajdowała Moskwa. Zinberg należał do nich, chociaż w towarzystwie obywateli udawał gorącego patriotę polskiego.. ale, ale Szeremetyew oddał mu tak zwany podrad wojskowy, — dostarczenie krup i mąki.
Kopeć uradował się wielce przybyciem człowieka, którego znał jako szpiega, ale chciał na ten raz przyjąć jakby się jego roli nie domyślał. Poproszono natychmiast Zinberga do izby, Brygadyer kazał nawet podać stołek, ale żyd mimo nalegań usiąść nie chciał, stanął przy drzwiach z ręką jedną za pasem, drugą głaszcząc brodę; niespokojnie rzucał oczyma po kątach, nie wiedział jak będzie przyjęty...
— Zkądże to kupiec jedzie? spytał Kopeć, choć dobrze wiedział że musiał być wprost przysłany z Żytomierza.. podpomagał sam do kłamstwa.
— Jadę... jadę z Łabunia... bo ja tu u pp. Nowowiejskich las kupuję... Przywożę panu ukłony od X. Dołhorukiego, od p. Brygadyera... ode wszystkich... A cóż tu u jaśnie pana słychać?
— Ale ba! u nas tu nie jedno słychać, o czém nie trzeba gadać! rzekł Kopeć.
— Jakto przedemną! dlaczego?
— Przed waćpanem.. ba! ba! i wać pan zdradzić gotoweś, choćby ze strachu.
— A nie! ja! zdradzić... przerwał kupiec — ja? czy JPan może mnie o to posądzać?
— E! e! nie wiem jaki z Waćpana polak... a wątpię żebyś był wielki patryota...
— Ja? Zinberg się zmieszał — proszę mnie téj krzywdy nie czynić... czemużbym nie miał być patryotą... czy to u mnie moskale mało pieniędzy nabrali!
Kopeć się uśmiechnął, argument był w istocie przekonywający.
— O! u nas, panie Zinberg... słychać różne rzeczy! począł brygadyer umyślnie, WPan wiesz że w Polsce rewolucya, że cały kraj na nogach, moskali precz baby pędzą miotłami... no, nam też tak z założonemi rękami stać nie wypada.. lada dzień się kopniemy wprost do WPana z wizytą do Żytomierza... miasto dobyć fraszka... a Szeremetyewa w szlafroku złapiemy...
— A! a! co pan żartuje! zawołał żyd łamiąc ręce, to nie może być!
— O nie żarty panie Zinberg, to musi być kiedy ja wam powiadam pod Cherimem... wszystko ukartowano... zamawiam sobie u jegomości kwaterę... Ruszajmy szybko nim się Szeremetyew opatrzy, miasto ogarniemy... sam on nam to ułatwił wyprawiając Gorczakowa...
— No — a zkądże pan wie że wyprawił Gorczakowa? pytał żyd zdumiony.
— O ja muszę wiedzieć wszystko, rzekł Kopeć z uśmiechem...
Żyd był tak jakoś skłopotany, zaniepokojony, że nie mogąc na razie przyjść do słowa westchnął tylko.
— Nu — rzekł po chwili — panowie w tych rzeczach macie więcéj rozumu odemnie — ja się na tém nie rozumiem... ale mnie by się zdawało, że to bardzo niebezpieczna sprawa.
— Na wojnie nie ma nic bezpiecznego, odparł Kopeć — gdzie drwa rąbią, tam trzaski padają, to darmo... kto śmiały, ten górą!
— No — a potém? co daléj? zapytał żyd — choćby i Żytomierz wziąść? kiedy z Kijowa Moskale nadciągną i odbiorą?
— Alboż my to na nich czekać będziemy! zawołał brygadyer, zabierzemy kassy, broń, amunicyą i pociągniemy gdzie... gdzie wypadnie.
Na tém jakby się opamiętawszy umilkł Kopeć, który udawał dla większego prawdopodobieństwa nieco podchmielonego. Zinberg najzupełniéj mu uwierzył, widać było po jego twarzy strapienie wielkie i zakłopotanie. Rozmowa nie szła, piekło już kupca odejść co rychléj z tą podchwyconą wiadomością — lękał się tylko podejrzenia. Postał więc jeszcze chwilę, pogawędził o rzeczach obojętnych, potém pożegnał i kopnął co żywo do karczmy. Nie mógł sam natychmiast nocą wyjechać, bo by się domyślano czegoś z pospiechu, wyprawił więc małą karteczkę po żydowsku napisaną do syna i oklep powiozła ją poczta pantoflowa do Żytomierza. Oznajmywał w niéj, aby się miano na ostrożności od napadu na Żytomierz.


Teraz już niemal wszystko było w gotowości do wymarszu... żołnierze odebrali furaż, bagaże niepotrzebne poszły zmylić pogoń na żytomierski gościniec... Chociaż nazajutrz dopiero o południu wyjść miano, nikt się wszakże spać nie kładł téj nocy, każdy miał najwiecéj do roboty na ostatku. A że obawiano się zdrady i napadu, konie stały posiodłane, starszyzna nie zrzuciła sukni... noc przeszła na opowiadaniach o starych dziejach, na domysłach, co się tam w Polsce działo z Kościuszką.
Drugich jeszcze posłańców pchnięto do szeroko porozstawianych oddziałów, wskazując punkt zborny w wiosce za Uszomierzem, dokąd cała brygada nieodmiennie zgromadzić się miała.
Tymczasem co godzina niemal nadbiegał ktoś z groźną wieścią coraz nową; przynosili je szczególniéj mazurowie osiedli w tych lasach; szpiegi wcześnie przez Kopcia do koła porozstawiane, wreszcie przyjaciele, znajomi i miłością ojczyzny natchnione obywatylstwo kijowskie.
Potwierdzało się zewsząd, że Moskwa już była uwiadomiona o wymarszu Madalińskiego w prowincye do Prus zabrane, — o powstaniu narodowém ogłoszoném w Krakowie, — że w Warszawie Igelstrom zaniepokojony był wielce postawą ludności i wojska... rozkazy téż wszędzie były jak najsurowsze, aby rozpierzchłym wojskom dążącym pod sztandary narodowe drogę przecinać i rozbrajać.
Można się więc było spodziewać, że ten pochód z siłą stosunkowo nie wielką, mający do przebycia znaczną przestrzeń kraju, krwawym i trudnym być musi...
Kopeć nie łudził się wcale, lecz wolał zginąć z tą garścią, niż zdać się na łaskę Moskwy. W ostateczności postanowił w duszy, zająć mocne stanowisko i bić się do upadłego.
W cichości, z twarzami posępnemi około południa zebrali się wszyscy do pochodu przy kwaterze Kopcia. Tłumy wieśniaczego ludu i szlachty drobnéj żegnały ich życzeniami i błogosławieństwy. Wszędzie, gdzie stał żołnierz polski, umiał on sobie zaskarbić serca i zjednać przyjaciół.
Droga, którą iść mieli ku Uszomierzowi, w razie napadu nie była bezpieczną, wiodła ona przez zwykłe, wązkie groble, moczary, trzęsawice i gęstwiny. Jedno malenkie działko polowe, mogło wstrzymać i zdziesiątkować. Szczęściem, dla Moskali głębiny te całkiem były niedostępne, ważyć się zapuszczać tu nie mogli. — Wiosenne roztopy szególniéj dla wozów, bez których całkowicie się obejść nie było podobna, ciężkie były do przebycia. Rozmakającą dopiero po zimowych mrozach ziemię gdzieniegdzie bezdenne przerzynały kałuże.
Ale trudów i niebezpieczeństw nagrodą była nadzieja ujrzenia czarodziejskiéj chorągwi z orłem białym... gdzieś tam już ona nad obozem powiewała w Krakowskiém.


Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy na dany znak podniosły się proporce, odkryły głowy, i przodem jadący starzec, konfederat Barski, zanucił Boga rodzicę...
Karolowi łzy się z oczów rzuciły.. przypomniał sobie starego Skibę, Pułaskiego, pierwsze dni swojéj wyprawy... tych rycerzy Maryi, którzy dziś wydawali się ludźmi ze starego poematu!
I tu żołnierz tamtemu był podobien, duch go ożywiał prawie ten samy, pieśni nucono jedne, a przecież gdy w duszy porównał te dwie epoki; owych konfederatów swoich do dzisiejszych towarzyszów, uczuł, że czas od 1769 do 1794.. nie darmo upłynął.
W tej ćwierci wieku zaszły zmiany w pojęciach, obyczajach, ludziach, większe może niż przez sto lat poprzednich...
Szlachecki obóz ów Barskich żołnierzy wcale nie podobien był do dzisiejszego... tu stali obok siebie ludzie wszystkich klas narodu porównani i zbratani... żołnierze nowego wieku... których prawdziwym przedstawicielem nie mógł być kto inny jak Kościuszko...
Karolowi jednak śnił się Bar jak ostatni poemat polski... widział ich ze skrzydłami u bark... a po nad szeregiem w powietrzu... unoszącą się Bogarodzicę...
Szli tak milczący, modląc się kto mógł a umiał... aż Amen zabrzmiało... pieśń się skończyła... Żołnierze przykryli głowy, gwarzyli po cichu... Karola mimowolnie oblegały wspomnienia.
— Miły Boże, odezwał się do Kopcia... co się to z tym świętym mężem stało, który nam Barszczanom błogosławił!
— Z kim? spytał Kopeć.
— Z naszym świętem księdzem Markiem.
— Chcesz mówić zapewne z księdzem Odelgiewiczem? spytał uśmiechając się Brygadyer.
— Nie wiem jego nazwiska, dla mnie to zawsze nasz ksiądz Marek... natchniony prorok... odrzekł Pluta...
— Otóż to rzecz szczególna, przerwał Kopeć, że trafem mamy go na naszéj drodze...
— Jakto? żyje? jest tu? podchwycił Pluta... na naszéj drodze! Panie! zawołał — zlituj się, mów, ja go widzieć muszę!
— X. Marek zesłany tu właśnie mieszka w Uszomierzu...
— A my na Uszomierz idziemy! zawołał Pluta.. prawdziwe zrządzenie Boże... palec Boski! on mi błogosławił gdym z Pułaskim szedł do Ameryki..
— I gdyby nie spóźniona pora, mógłby nam pobłogosławić znowu, ale my około drugiéj z północy przez Uszomierz przechodzić będziemy, dodał Kopeć.. rozpatrując się po niebie i zegarku...
— To ręka Opatrzności! powtarzał Karol w uniesieniu... Brygadyerze, co wy zrobicie ja nie wiem, ale że ja... wcisnę się, weprę, rzucę do stóp świętego męża po błogosławieństwo... że ja widzieć, go muszę... to tak pewno... jak że mnie żywym widzisz...
Kopeć się zamyślił chwilę.
— Aleśmy to nie bezbożnicy przecie... rzekł — jeśli pan masz pokój świętemu starcowi zakłócić, toć wszyscy go poprosimy niech i nam pobłogosławi... [1]


Od téj chwili Karól nie miał spokoju, marzył tylko o X. Marku śród nocnego pochodu, którego żaden wypadek nie utrudnił. Oddział mający miejscowych przewodników, znający dobrze kraj, nad rankiem w istocie przedarłszy się przez lasy, ujrzał nad brzegiem Uszy rozłożoną mieścinę. Ciemnawo było jeszcze, księżyc zapadał za czarne bory... Osada stara, na pół z gliny i chrustu sklejona na pół z drzewa, taka jakie w głębi tych krajów opisywał Herodot jeszcze, spała przytulona do ziemi... snem porannym, ledwie gdzie w chacie na doświtkę zapalono łuczynę,.. kolumna wojska w cichości poczęła przeciągać długą błotnistą ulicą wiodącą do rynku ostawionego trochę pokaźniejszemi domostwy.
Z dala widać było nizki klasztorek i wieżyczkę kościoła rysującą się ciemno na niebie jasném.
Karol opowiedziawszy się Kopciowi, spiął konia i poleciał przodem. Serce mu biło uczuciem młodém, ale i strachem jakimś i grozą, jakby się zbliżał do świątyni, do arki, w któréj mieszkał Pan.
Wziął tylko z sobą jednego Staszka, któremu dał konia u furty potrzymać, a sam przeżegnawszy się, zadzwonił z lekka.
Zdumiał się wszakże, gdy spodziewając się czekać, ujrzał natychmiast otwierające się drzwi, jakby niewidzialną odparte dłonią... Wszedł i w mroku ujrzał na progu braciszka w czarnym habicie, który zamknąwszy, już go do klasztoru nie pytając nawet, wyprzedzał.
— Mój ojcze, odezwał się Pluta zdziwiony, wstrzymując się — ja... pragnąłbym widzieć się z X. Markiem....
— To téż was do niego prowadzę, odpowiedział braciszek...
— A... jakże wiecie? przebąknął Karol stając.
— O. Marek chory, od dawna już nie wstaje z łóżka, ale godzin temu kilka, gdy się do chóru zbierano, przysłał po mnie i powiedział mi, żebym u furty pilnował, że tu ktoś do niego przyjdzie... Rozkazał mi, abym was do jego celi natychmiast prowadził.
Karola strach przejął większy jeszcze, ale razem jakaś otucha.
— Chory... spytał cicho.
— Chory, nie wstaje, dodał braciszek... ale duchem mocny mąż święty... choć na ciele słaby. Już musiał posłyszeć dzwonek u furty, bo po całych nocach modli się spać nie mogąc, chodźmy...
Pluta słowa już przemówić nie mógł, a przewodnik prowadził go ciasnym korytarzykiem klasztorku, pokląkłszy przed krucyfixem, u którego stóp lampa się paliła. Ciemne krużganki ciszą nocną obwiane, osłonione mrokiem, wydawały się posępnie, jak groby. Gdzieniegdzie ze ściany wyglądała na czarném tle blada twarz obrazu, a światło zachodzącego księżyca pasem białym wdzierało się do wnętrza.
U małych drzwiczek celi stanęli, braciszek zapukał z lekka... głos odpowiedział ze środka...
— W Imie Boże!
Karol wszedł i ośmielony stanął przy progu.
Celka była szczupła, nizka, uboga... z jedném okienkiem za kratą... Na tapczanie okrytym płaskim siennikiem, spoczywał w habicie mąż święty, z siwą długą brodą, z obnażoną głową, ręce z różańcem złożone trzymał na piersi. Stopy nagie nieruchome, trupio i bezwładnie wyglądały wyciągnięte z pod wązkiéj szaréj kołderki sukiennéj. Podobniejszy był do bladych zwłok, niż do żywego człowieka, oczy miał powiekami osłonięte, usta wpadłe. Obok niego w głowach na klęczniku stał krucyfiks, wisiał obraz Matki Boskiéj, a pod nim paliła się lampka... Niżéj leżała głowa trupia i książka. W kacie dzbanek z wodą i misa, prosty stołek i stół od siekiery ociosany, wiejski, w pośrodku.
Gdy Karol wszedł, zakonnik powoli spokojnie podniósł nań powieki i w milczeniu długo mu się przypatrywał... nie okazując najmniejszego zadziwienia.
— Ojcze mój — ośmielił się nareszcie odezwać Pluta... przebacz mi, że chorego, nocną porą budzę i niepokoję... ale ojcze mój... nie dla samego siebie to czynię, i nie płocho... oto idzie na obronę Polski garść żołnierza, wyrwana schyzmie ze starym sztandarem, jam Barski żołnierz, serca tych, co Bar pomną, proszą cię a błagają błogosławieństwa!! błogosławieństwa, mój ojcze!
X. Marek wpoił w niego długie wejrzenie.
— A to ty! z Częstochowy! ty coś tam był z Pułaskim... z poczciwym Kazimierzem moim... Kości rycerza w piasku bez krzyża na niepoświęconéj ziemi, a ciebie ocaliła prawica Boża, abyś bił się jeszcze... Tak! wiem! idziesz się bić... i ty i drudzy... ale Bóg wie, czy nam już i bić się wolno, czy tylko posypawszy głowy popiołem, płakać nad Jerozolimą naszą...
Zamilkł a potém dodał: —
— Jam już nie ten którym był... nie to naczynie w które Bóg wlał ducha swego, a wylał zeń, bo go nie było godném... próżne dziś skorupy, śmierć się opóźnia... ale Bóg tak chce bym odpokutował... wola Jego...
On też dozwolił a nakazał abym jeszcze raz błogosławił tym co zwyciężyć... nie będą mogli... a pobłogosławię jak on natchnie i każe. Alem nie duży, nie wstanę już o swéj sile... a nim wyjdę, pomodlić się muszę, by wezwać Ducha Świętego... boć sam nędzny jestem i niemy... a nie wiem cobym wam powiedział.
Rękę mi dajcie...
Karol podbiegł co prędzéj do łoża... Złamany wiekiem mąż dźwignął się z trudnością; zdawało się, że w tym wysiłku kości się pogruchoczą tak się powolnie zginały... podniósł się wreszcie i gdy padł u klęcznika głowę na nim składając, ujrzał Karol dyscyplinę która zsunęła się na ziemię.
Modlił się tak zatopiony w Bogu, długo, Karol poklęknął u drzwi...
Gdy zwolna podniósł głowę, okiem pełném łez spojrzał na Karola jakby znowu wzywał jego pomocy, gdyż o swéj sile wstać nie mógł. Przystąpili razem z braciszkiem, który oczekiwał także u drzwi przemkniętych w korytarzu...
— Weźcie mnie pod ręce obie, rzekł... tak się powłokę przy pomocy waszéj... dojdę jeszcze i na łoże moje powrócę... Ale Bóg zamknął usta moje i nie dał mi rzec do was tylko dwa słowa... ostatnie.
Tak zawieszony na ramionach Karola i braciszka furtyana, wyszedł zwolna starzec, rozkawszawszy aby mu święconą wodę, kropidło i stułę do wrót przyniesiono. Rozbudzonych kilku księży szło za niemi.
Raz jeszcze pokląkł i modlił się przed krucyfiksem w korytarzu...
Brzask dnia wiosennego różowił niebo na wschodzie, gdy po nad mur opasujący cmentarz klasztorny wszedłszy po wschodkach z towarzyszami, zjawił się starzec siwobrody... wojsko stało szeregami do koła rynku, odkryły si głowy... anioł ciszy przeleciał... wszystkich oczy podniosły się ku temu zjawisku, każdy uczuł święty dreszcz i jakby nowe razem męztwo wstępujące weń... X. Marek patrzał... milczał jeszcze, w tém jakby z jednéj piersi dobyła się chórem prośba...
— Błogosław! błogosław!
X. Marek zdawał się modlić, patrzał zdrętwiały na tę garść ludzi u stóp swoich i płakał... Gdyby jaśniejszy był dzień, widzieliby wszyscy dwa strumienie łez długie, które na białą spływały mu brodę.. Pod ręce trzymali go akolici... ujął nareszcie w dłoń kropidło, przeżegnał tłum i pokropił raz, przeżegnał drugi i trzeci... z bezsilnéj ręki wypadło kropidło... naówczas obie dłonie podniosłszy do nieba, oczy w niebo... natchniony mąż... stał jeszcze milcząc na modlitwie....
Cisza.... wśród któréj tylko szczebiot budzących się w drzewach ptasząt słychać było, cisza trwała długo jeszcze. Zdawało się, że z ust zamarłych słowo wyjść nie może, że niebo odmawia przez nie błogosławieństwa.
Strwożyły się serca...
Wtém nagle potężnym głosem zawołał, jakby z wysiłkiem, dobywając go z piersi X. Marek. — Idźcie w Imię Boże — a wynijdziecie!!
To rzekłszy, pochylił się, padł na kolana, i mur go zakrył przed ich oczyma.
Żołnierze pozsiadali z koni, przejęci, wzruszeni, i obróciwszy się w stronę kościoła, modlili się po cichu...
Starca milczącego, z którego już słowa dobyć nie było można, odprowadzono do celi... szedł ledwie, tak go ta krótka chwila złamała. Trąbka dała się słyszeć w rynku...
Na koń!!
I oddział w milczeniu skierował się daléj w lasy. —


Sprawdziły się prorocze słowa X. Marka. Brygada Kopcia istnym cudem przebiła się przez wołyńską ziemię, to wyślizgując nieprzyjacielowi, to zuchwale nastawiając mu czoła, omijając go, napadając niespodzianie, uchodząc nocami, manowcami, gościńcami, na których się jéj nie spodziewano.
Przeprawa przez Słucz w okolicach Korca, pod Ostrogiem, przez Annopol... u Kozina, godne są, by je w dziejach naszych zapisano. Kopeć winien był niezmiernéj przytomności umysłu i energii swéj, że się prawie bez straty dobił z brygadą do Bugu, wzmocniony kilką zabranemi oddziałami po drodze —
Pochód ten gorączkowy, przyspieszony wśród kraju, którego najmniejszy grodek, grobla, wzgórza osadzone były załogami moskiewskiemi, do wściekłości niemal doprowadził nieprzyjaciela. Kopeć i jego towarzysze do ostatniego żołnierza dali dowody nietylko męztwa, ale przezorności i czujności, trafności w wyborze środków niezmiernéj. Odwrót ten pełen niebezpieczeństw, mniéj głośny nad inne czyny, może od wielu słynnych walk był trudniejszym.
Kopeć z pokorą i prostotą nie chlubiąc się, skupione kilkotysiączne wojsko i dział kilka zdał doprowadziwszy, razem z sobą pod komendą jenerała Granowskiego.
Lecz X. Marek powiedział im:
— Idźcie, a wynijdziecie... a nie rzekł —
— Idźcie, a zwyciężycie!!


Początki powstania tak wszędzie niemal były pomyślne, iż to powodzenie samo zastraszać mogło... Nigdyśmy tyle szczęścia nie mieli. —
Zdawało się już, iż niedole Polski się skończyły, że inne a świetniejsze czeka ją przeznaczenie... Wiodło się po myśli w krakowskiem, na Litwie... wszędzie — serca otwierały nadziei nie przewidując tragicznego końca...
Dnia 24 Marca obudził się Kraków, niespodzianie dowiadując, że w rynku pod Sukiennicami u ratusza stało wojsko polskie.. przysięgając za ojczyznę walczyć i zginąć... Kościuszko i Wodzicki byli na jego czele...
Dniem przedtém, jakby ostrzeżeni Moskale wynieśli się z miasta, a dowódzca ich Łykoszyn zabrał, uchodząc do ostatnich swych rupieci...
Gniewało to Wodzickiego, że mu zawczasu nie oznajmiono, ale nikt o zamiarze tego wycofania się nie wiedział.
Mieszczaństwo, szczególniéj starszyzna mało było wtajemniczone w sprawę, lecz całém sercem się jéj oddało. Panowie Radni tylko przelękli się z razu trochę, gdy ich powołano do ratusza, i jakby ze snu zbudzono, zapraszając do przysięgi i podpisów.
Młodzież przecie już tego rana wystąpiła w barwach i godłach narodowych.
Kościuszko i Wodzicki przysięgli narodowi, naród przysiągł sam sobie, iż ojczyzny do ostatniéj kropli krwi bronić będzie. Umrzeć lub zwyciężyć! wołano w rynku, a radość była wielka w ludzie, a strach opanował garstkę trwożliwych..
Z rynku jenerał Kościuszko szedł na ratusz i począł obrońca swobody amerykańskiéj od słów:
— Mości panowie, w obronie ojczyzny równość u mnie popłaca... dla tego żyd, chłop, szlachcic, ksiądz, mieszczanin w równym są u mnie szacunku...
Cały Kościuszko maluje się w tych wyrazach — i cały przebieg czasu, dzielący Bar od Krakowa...
W nich się mieści duch powstania, one są jego hasłem, tłumacza po tém postępowanie Kościuszki, uwielbienie jednych, niechęć drugich, wiarę, jaką w nim miano i nieufność, jaką skrycie obudzał w pewnych ludziach..
Dla wrogów były one już jakobinizmu dowodem — dla poczciwych wtórowały tylko wielkiéj ustawie majowéj..
Lecz — mówmy prawdę, ani do téj ustawy, ani do tych wyrazów, z będących wyznaniem wiary młodéj Polski cały jeszcze naród nie dorósł...

` W kilku piersiach poczciwych rozwinął się ten kwiat wiosenny, ogół potrzebował do niego rozwinąć się, skrzepnąć, dojrzewać. —

Zdawało się, że miłość ojczyzny dojrzałość przyspieszyć potrafi...
Wyrazy te wszakże zrodziły Głowackich, Berków, siermiężne pułki Kosynijerów.. Kilińskiego, Morawskiego.. tylu innych!
W ślad za Kościuszki odezwą zabrzmiała owa pieśń..

Dalej chłopcy, daléj żywo...
Otwiera się dla nas żniwo...

którą dopiero inna, późniejsza stawszy się hasłem narodu.. w pamięci wnuków zatarła.


Wieść o akcie powstania narodowego ogłoszonym w Krakowie, mimo straży dobiegła do Warszawy.. I tu nie panowie i szlachta sama, ale z Działyńskim razem Kiliński, Kapostas, Meyer, Sierakowski... pierwsi rozbudzili lud i mężném sercem postanowili dobijać się wolności. —
Już w początkach, gdy się ruch umysłów zburzonych objawiać począł, a serca nabrzmiewały zemstą — Igelstrom poczuł się za słabym, aby mógł utrzymać w Polsce.. gdyby powstała cała.. prosił o posiłki u carowéj... zgromiła go Katarzyna, znajdując, że samo jéj imie dość jest groźne, by zuchwałe targnięcie się powstrzymało. Igelstrom uwierzył nieomylnéj i pozostał posłuszny.. starając się być.. strasznym...
W powietrzu błyskawicami i pioruny latały groźby.. obijające się kiedy niekiedy o uszy moskali — ale terroryzm ich miał wszystko pokonać i zgnębić.
Przyspieszono rozkazy rozpuszczenia wojska; głucha wieść nie darmo biła na trwogę, że arsenał, broń, działa, prochy chcą zabrać moskale, by potém, gdy zrozpaczonéj dłoni niewolnik nie będzie miał czém uzbroić.. zgnieść buntowników!.
Rada ta wyszła od Pistora... ale Igelstrom jeszcze usłuchać jéj nie chciał... Codzień wzrastała trwoga moskali z wieściami o pierwszych szczęśliwych walkach Kościuszki. Chciano na hańbę ostatnią szczątków wojsk użyć, zmusić je, by wspólnie z Moskwą szły na naród dobijający się wyzwolenia...
Przykład z czasów konfederacyi Barskiéj... ośmielał.. jednak odkładano z dnia na dzień, tak bratnia walka nawet zdrajcom zdawała się ohydną.
Rozkazy Igelstroma spełniali hetmani moskiewskiego autoramentu.... jak mogli; pół wojsk kazano rozpuścić; pół wcielić w szeregi nieprzyjacielskie i pierś przeciw piersi Polaków na Polaków wystawić.
Król nic nie miał przeciwko temu, bo Igelstrom był wszechmocnym..
Ale w przeddzień spełnienia téj szkarady, uderzyły dzwony wielko-czwartkowe i działa w Arsenale.. Tłumy ruszyły się oblegać Igelstróma naprzód.. który spał snem sprawiedliwego, gdy go pierwsze wystrzały zbudziły.. W pierwéj, nim bronić się zaczął, poseł wspaniałomyślnéj monarchini palił dowody nikczemości, które popełnił.. Jakież to krwawe, a czarne musiały być karty tych dziejów tajemnych, kiedy je Moskwa, co się nie wstydzi niczego, która cynizmem urąga Bogu — sama sromała się tych aktów procesu zostawić światu!
Na odgłos pierwszych wystrzałów.. Król strwożony posłał po swoją gwardyą konną i ułanów.. nie wierzył temu poczciwemu ludowi stolicy, który majestat szanował, choć króla nie — kochał...
W obawie o życie i bezpieczeństwo.. zszedł aż w dziedziniec, prosząc warty, aby go nie odstępowała....
W kilka chwil potém, gdy jeszcze stał w tłumie, łamiąc ręce na głos téj burzy wściekłéj, która wrzała po mieście — już ta sama warta szła by się połączyć z walczącymi..
Nieszczęśliwy, opuszczony.. zaparł im drogę sobą, głosem i rękami usiłując powstrzymać... stanęli.. na ich czele chłopiec młody...
— Najjaśniejszy Panie, iść musimy, gdzie honor nas wzywa!
— Honor wasz i obowiązek stać przy mnie! krzyknął Poniatowski..
W tém strzały huknęły na Miodowéj, około domu Igelstroma.. króla potrącono.. wojsko wybiegło...
Ta scena maluje dobrze położenie króla... uczucia, jakie miano dla niego; oprócz rodziny, żywéj duszy nie zostało przy nim.. Ale też nikt namiętnie nie porwał się przeciw namaszczonemu.. Była to obojętność wzgardliwa, boleśniejsza może, niż nienawiść.. było to uznanie jego nicości..
Nazajutrz wieczorem... moskala nie było w Warszawie..
Cisza w ulicach, trwoga w zamku, na ratuszu Zakrzewski i Mokronoski.. na czele ludu — szewc Kiliński...


Na odgłos dzwonów Warszawskich budzi się Wilno, gdzie hetmanił jenerał moskiewski, a Arsenijew naśladował Igelstroma. Tam jeden człowiek z garścią mężnych towarzyszów broni napada odwach, opanowuje wodza i żołnierzy, działa i amunicyą, w kilku godzinach bez krwi przelewu chwyta nieprzyjaciół i zdrajców przerażonych... Hetman schwycony w łóżku, poszedł na szubienicę w pikowym szlafroku. Odgłos tego tryumfu rozchodzi się po kraju jak ogień w suchym lesie, Litwa, stara siostrzyca, wstaje cała i woła dzieci do broni.. Na chwilę zdawać się może, iż Moskwa cofnie się przed objawiającém się tak zgodnie oburzeniem narodu i poczuje hańbę gwałtu po uczuciu, które zrodziło...
Ale to chwila mściwych rozmysłów tylko.. wyrok jéj spełnić się musi. —
Z zajadłością barbarzyńca chce zwyciężyć, choćby wiekowym sromem przypłaciła tryumf, choćby tysiące ludzi spędzonych ze stepów życie zań dało. Trupami zawalić Polskę, ale ją zdobyć potrzeba.
Któż wie, jakby się rozstrzygnęła ta walka, gdyby tylko na polu bitwy, z orężem w dłoni się toczyła?
Na nieszczęście wszystko zbierać, skupiać się i nieprzyjacielowi czas do gromadzenia się dać trzeba.. A wewnątrz kraju stokroć niebezpieczniejszy poczyna się toczyć spór o zbawienie ojczyzny, każdy ją chce ratować inaczéj.. Zmysł zdrowy i prawość Kościuszki walczy z rozdraźnionym jakobinizmem Kołłątaja, który nie znajdując jakobinów, tworzyć ich musi a nie może, szukając natchnienia i wzorów we Francyi; walczą patryotyzmy, tchórzostwa, poświęcenia bezsilne.. X. Józef krzywo patrzy na wodza naczelnego, który był jego podkomendnym.. Król się dąsa, że go za nic nie mają i upokorzony nurtuje przez swoich w obozach; P. Kiliński nie rad, że szlachta zasiada w radzie, po troszę spiskuje, ale przez poczciwość i zacność cofa się, ilekroć go wiodą za daleko. —
Szanuje on majestat króla J.M... choć w króla nie wierzy. Radziby go Mejer i Mikorski wystrychnąć na trybuna.. ale w majstrze żywie duch staropolski.. gdy się wpatrzy w ojczyznę, widzi jasno...
Zakrzewski musi się ścierać z Konopką, Zajączek zazdrości Dąbrowskiemu, Madaliński daje spartański przykład ofiary z siebie — ale cierpi.. któż potrafi głębiéj zajrzeć we wnętrza téj chwili stanowczéj, pełne nierozwikłanych tajemnic!! Jest tam i niemiecki zakwas i moskiewska podżoga i patryotyzm fałeszny obok najszczerszego i zdrada co wygląda na poświęcenie i ofiara, którą by można wziąć za zdradę!
Wielka jedność narodu objawiona w pierwszych dniach na rynku Krakowa — rozbryzguje się i rozstrzela w rozmysłach.. Każdy powoli wyjął siebie z ciała Rzpltéj i odszukał swą indywidualność — każdy myśli, że sam tylko zbawić może Polskę.. a nieprzyjaciela widzi w tym, co ją na swoją rękę chce ocalić...
Moskwa plwa w twarz narodowi jakobinizmem a z cicha do zbytków pobudza.. Niewidome ręce pchają, nieznane głosy buntują lud do mściwych gwałtów.. Ile razy jedna kropla krwi popłynie.. opamiętywa się tłum i pokutuje.. Szatan go popchnął.


Nieszczęśliwym zbiegiem dat powstanie narodu schodzi się z rewolucyą Francyi, chociaż z nią niema najmniejszego związku. Nie mieliśmy potrzeby zdobywania praw człowieka, swobód obywatelskich, bo one u nas dawno istniały; nie potrzebowaliśmy walczyć z innym despotyzmem prócz moskiewskiego; uchwała majowa wpisała w księgę prawa i dziejów uznanie tego, czego jeszcze Francya głodna, dobijała się gilotyną...
Posługiwało to Moskwie i jéj sprzymierzeńcom do ohydzenia Polski, na któréj licu wskazywali odbłysk łuny paryzkiéj.. pętało powstanie, które musiało być do zbytku łagodném i słabém, aby nie dać się nawet posądzać o konwulsye...
Polska katolicka, szlachecka, ludowa (bo gdzież lud łagodniejszy i poczciwszy) wygląda za granicami we frygijskiéj czapce, na szaloną podpalaczkę,.. sąd na zdrajców okrzykują trybunałem rewolucyjnym, Kołłątaja Robespierrem in spe., sam Kościuszko kto wie za kogo uchodzi na zamku, u X. Józefa i Poniatowskich kliki... po cichu mówią już, że musi być dysydentem, krok jeszcze a gotowi go uczynić ateuszem...
Najsmutniejszą rolę gra ów król przerażony, którego zaraz w początku popchnięto w podwórzu własnego zamku... a teraz pchają na wsze strony... Wczorajszy przyjaciel zohydzonéj targowicy, teraz w kościele S. Krzyża wśród kazania głośno się zaklina, że idzie z narodem?
Czy przy mszy X. Prymasa wywołał kto te uroczyste oświadczenia? Być może, ale komedja z kazalnicy i tronu odegrana, najmniejszego nie zrobiła wrażenia...
Nikt nie słuchał... i nie dano nawet... Brawo...


Co żyje bieży do szańców na Pragę... z pieśnią, z rydlem, z uśmiechem... Przykład dali krakowscy mieszczanie wprzódy, chociaż p. Filip Lichocki, stuliwszy oczy, wziął pierwszy raz w prezydenckie ręce łopatę... ale musiał, bo p. Kubecki kupiec go wyprzedził... Wzdrygali się może w początku honoratiores od tego, ale nikt się nie wymówił od służenia ojczyźnie łopatą gdy nie mógł szablą. — Potém stało się to rozrywką, zabawą, zapałem, namiętnością. Szły tłumy z muzyką na okopy, panie w aksamitach i mieszczanki w kartonach, ichmoście z jatek rzeżniczych i z pałaców... Nie tyle się tam ziemi co serc bratnich zsypało w jedną kupę.
Więc i sam Król JMość jechał się przypatrywać téj zgodzie, i X. Prymas jéj błogosławić; oba aby się też ludowi pokazać i coś zyskać choćby jeden okrzyk czuły... ale nikt i głowy ku nim nie zwrócił — A ilekroć Królowi JMości podobało się z miasta wyruszyć na przejażdżkę, niepokój szerzył się natychmiast... W powietrzu było to poczucie, że radby był uciec od najukochańszego ludu w objęcia mniéj rozhukanych przyjaciół.... Przysięga u S. Krzyża po tylu innych, nie znalazła wiary, nie zapisała się nawet w pamięci... Ale téż tyle ich było! Z króla ucieczką — któż wie losy wojny! — miasto byłoby uważane jako osie gniazdo rewolucyi, czekałby go może los Oczakowa i Izmaiłowa....
Miasto więc strzegło go jako zakładnika... Król jedzie, towarzyszą mu pp. mieszczanie, opóźnia się nieco, szukają go zgubionego.
Na sam ś. Stanisław, ów dzień królewski, nikt nie pamiętał o królu Stanisławie... na zamku pusto było i głucho, kilka osób z rodziny i kilka wiernych przyjaciołek... posępnie... cicho. Nikt nie przyszedł z czołobitników zapalonych z podchlebstwy, nikt z oracyą od oratorów, nikt z odą od poetów; dopiero p. Zakrzewski przypomniawszy sobie uroczystość, wyprawił z Ratusza p. Wybickiego we fraczku... z komplementem dosyć suchym... ale trzeba było i za to podziękować...
Słońce wstało wesołe, jasne, majowe, ciepłe... i lud posypał się jak zwykle do szańców na Pragę.
Król z okien zamkowych patrzał na ten rój narodu, który mu już nic nie życzył, bo się nic od niego nie spodziewał.
Obawiano się tylko, aby Moskwa zakładnika nie pochwyciła... i nie kazała mu jakiéj konfederacyi błogosławić.
W dzień świętego patrona, król znudzony chciał się choć przejażdżką rozerwać i któż wie? może ucieczka była na myśli, nimby tłum upojony ją postrzegł; może ci, którym szło o to, aby lud podburzyć, aby go zakrwawić, rewolucyą uczynić, ohydną a groźną — użyli tego pozoru do wywołania wściekłości.
Zaledwie Król był na Pradze, po ulicach gromem rozbiegła się wieść:
— Król uszedł! Moskwa i Prusaki idą! zdrada! Rzeź grozi! kto żyw do broni...
Była to iskra na prochy...
Uderzono w dzwony na trwogę, jak pamiętnego owego ranka wielkiego tygodnia; tłumy się kupią. Postacie jakieś nieznane, dziwne, przelatują ulicami, rzucając słowy jak iskrami... jak podpałą... — Zdrada! zemsta!!
Lud zawsze gotów do niewiary, bo ileż razy zdradzono — buchnął. — Do broni! do zbrojowni...
Dzieci chwytają za broń, bo silniejsze ręce poszły z łopatami na okopy, kobiety lecą do dział... Ten okrzyk trwogi, ten głos dzwonów żałobny... pożarny... dolatuje do szańców... Tłum z łopatami rzuca się z powrotem do miasta, dusi się na moście, przelewa ulicami. Sam nie wie dokąd bieży i po co... Najróżnorodniejsze wieści krążą, zamęt, trwoga, a wśród téj mętnéj wody tu i owdzie buchnie pierś jakaś okrzykiem tajemniczym...
— Zemsta! zdrada! zdrajców na szubienicę.
Inni wołają:
Króla nie ma... król uszedł...
Tłumy opasują zamek, oblegają podwórze, wpadają na wschody, odrywają drzwi... niektórzy dotarli aż do sypialni... do gabinetu króla...
Króla w istocie nie ma nigdzie... król znikł! król zdradził!..
Z wrzawy, jak morski szum, groźniéj znowu wołają zemstą... trwoga paniczna rośnie, rozpacz bezrozumna się wzmaga, wściekłość wybucha. Już słowami nikt nie powstrzyma tego tłumu, ani go opamięta rozumem... wybiegł z brzegów jak fala... a co pochłonie... to trupem wyrzuci.
Wszędzie zapierają wrota, gromadzą kamień i wrzątek, nabijają strzelby, ciągną działa, lonty górą... w ulicach kobiety z bronią, dzieci z szablami... latają strzały i krzyki...
Ale gdzież nieprzyjaciel? gdzie zdrajca?
Króla nareszcie znaleziono, schwytano raczéj... jedzie blady i wylękły, niby Ludwik XVI. z Varennes... Zawrócono mu konie, lud go wziął we dwa ścieśnione szeregi, jedzie powoli, jakby szedł drogą na Golgotę, a wargi drżące chcą się uśmiechać, ręka drząca się kłania, i serce to bije młotem, to staje, jakby je mróz ścisnął.
— Niech żyje król! wołają jedni.
— Niech król nie ucieka! dodają drudzy.
Rzucają mu tak w uszy, miłość dla majestatu, a niewiarę dla niego.
— Niech nie ucieka! na wszystkie tony powtarzają aż do wrót, aż do progu... aż do wnętrza tego zamku, który lepsze dnie widział, ale nigdy straszniejszych... Nareszcie osłabły, sam prawie skrył się i upadł bezwładny...


Co innego po zakątach miasta. Tam nic nie wiedzą o królu, o ucieczce i powrocie, tam mówią o Moskwie i Prusaku, tam wszyscy zdradzili... tam rzeź grozi winnym i niewinnym, a rozpacz bucha płomieniem szeroko.
— Zdrada! zdrajcy! powtarzają jacyś ludzie biegając... I wyłamują wrota i szukają ofiar...
Otóż słowo téj ciemnéj zagadki...
Potrzeba może było w oczach świata zmusić lud, ten lud spokojny a wesoły, do tragedyi paryzkich, do pomazania się i pokosztowania krwi... aby powiedzieć można: — Te szubienice są gilotynami, ten lud to sankuloty, ci wodzowie to Dantony... to Robespierry... to sprzymierzeńcy Jakobinów; więc słusznie w pień wyrznąć wszystkich...
Cały wieczór, całą tę noc kipi Warszawa, uśpić i uspokoić się nie może — pragnie, a napojoną być musi krwią.
Tak tam zawyrokowano, gdzie się to układało.
O brzasku już stają trzy szubienice białe, przed ratuszem jedna, pod Bernardynami druga, na Krakowskiém trzecia... A na nich napisy...

Kara na zdrajców ojczyzny.

Ale któż po troszę téj nieszczęśliwéj ojczyzny nie zdradzał? począwszy od JMKs. Prymasa aż do Najjaśniejszego Pana, od hetmana do protokulisty? Kogo tu powieszą, a raczéj kogo nie powieszą?
Na ratuszu frasunek wielki, bo już lud sam wlecze ofiary... Zakrzewski z Wybickim ratują powagę rządu... i pochwyconych... osądzono przynajmniéj na szubienicę...
Idą kozły ofiarne, siedemdziesięcioletni hetman, starzec bezsilny... niesiony w krześle pod szubienicę... Ankwicz z Zabiełłą, którzy się kłaniają ludowi tak grzecznie, jak się Moskalom kłaniali, a lud plwa i pokazuje im pięści.
Ankwicz rusza ramionami... Źle wychowani ludzie!
Naostatek ciągną fijoletowego Biskupa, który woła do tłumów apellując.
— Jeżeli ja? czemuż nie inni także? czemu nie wszyscy? jest nas wielu! Jeślim brał od Moskwy pieniądze, bralić i drudzy...
Trupa z krzesła zdjęto i powieszono... elegant z kapeluszem krzyczał i bronił się rozpaczliwie, nieprzyzwoicie, lud go zahuczał swym rykiem.
Ankwicz niecierpliwił się czekając. — Słyszał go poczciwy Kiliński mówiącego przed sądem, — Boże potężny! miło mi pójść na tę śmierć haniebną, kiedy ojczyzna powstaje... i płakał... a gdy go już wiedziono, Kiliński krzyczał przebaczenia, ale mu przyjaciele jego usta zamknęli. Ankwicz wszedł na rusztowanie, zażywając tabaki raz jeszcze, poprosił kata, aby sam sobie mógł na szyję stryczek założyć wygodnie i tabakierkę oddał katowi... na pamiątkę, że miał w ręku... marszałka koronnego!! Gilotyna uczyła umierać, a wielkie serca rosną i w małych ludziach przed śmierci obliczem...
Kiliński płakał serdecznie...
Straszne to były sceny téj zemsty ludowéj, zemsty, któréj pragnienie wczoraj w żadném sercu nie postało, którą mu podrzucono, jak truciznę, a noc ją czarna wypielęgnowała.
Zawisły trupy na szubienicach... lud ostyga, cichnie, srom okrył czoła, litość wstąpiła do serc, upojenie się rozchodzi... Jedni winę zrzucają na drugich...
Któż winien? kto winien?
To wiekuista zagadka.
Teraz otrzeźwieni wszyscyby chcieli się obmyć. Ludzie, co wołali śmierci i zemsty... skryli się pod ziemię, nie ma ich, znikli.
Lud mówi: to sługus X. Kołłątaja, ten bezwąsy Konopka, który z okseftu przemawiał pod ratuszem do tłumów.
— Nie, to lokaj Ankwicza, oponują drudzy, który wśród zamętu chciał mu ułatwić ucieczkę.
— Nie, wołają inni — król się obawiał sądu i kary... wzbudzono popłoch, aby mógł uciec bezpieczniéj, wszak zawrócono go z drogi.
Surowo zapobieżono, aby podobne sceny nie ponawiały się... za późno... Król z okien zamku patrzał na szubienice, na których wieszano przyjaciół, niedawno z pod boku jego wziętych i mówił pewnie w duchu.
— Jeślić oni winni? cóż ja?
Oni dziś... mnie czeka może jutro...
W tych godzinach trwogi, upokorzenia, — osamotnienia przeżył tysiące lat piekła... Któż wie, może odbolał za winy swoje?
Bóg przeważy..


Za ciężkie brzemię włożono na barki człowieka, który mógł był dowodzić Amerykanom, a nie podołał Polakom. Dano mu spuściznę grzechów wiekowych ogromną, na ramiona cnotliwe, ofiarne, nie nawykłe do takich ciężarów — naród nieszczęściami rozszalały, umysły w samotnych dniach niedoli rozpaczą wzdęte, serca wylękłe i podejrzliwe... szlachta z tradycyami panowania i samowoli, lud jeszcze nie wykuty z opieki, mieszczan z sercem poczciwém, ale zaledwie przecierających oczy wiekami zaspane. Dano mu towarzyszów ruchliwych, zabiegłych, zwinnych, z których każdy prostotę spartańską Kościuszki szanował, bił czołem prawości, ale miał się za stokroć mądrzejszego, bo trochę chytrzeć potrafił... W tém otoczeniu niektórzy więcéj widzieli, niż było, więcéj mówili, niż myśleli, drudzy nie dostrzegali tego, co ich mijało o krok.
Naczelnik w swéj naiwności poczciwéj, w swéj siermiędze i cnocie, nie mógł podołać tym koryfeuszom, którzy poddawali mu się ochotnie dla tego, że opanować go mieli łatwo, lub że oprzeć się nie mogli, a słuchając jedli zazdrością...
Wszystko to przecie rosło z miłości ojczyzny, spotęgowanéj do szału.
Gdy Kościuszko w obozie leżał na słomie, lud z szablą szedł a rąbał, gdy chłopów zbierał, żydów zachęcał, mieszczan ściskał, szlachcie się kłaniał, drudzy mędrkowali. X. Kołłątaj także wierzył w massy, których jeszcze na świecie nie było. — Król i camarilla rachowali na jakiś frymark i zgodę... a kilka szabli poczciwych o wyrąbaniu się ze sromu... lub bohaterskiéj śmierci.
Około wodza codzień gwarzyło sto głosów różnych na tony odmienne, on milczał i wzdychał, a jeśli się odezwał, mówił: — Bijmy się...
Jako żołnierz na placu boju byłby po amerykańsku podołał, jako naczelnik narodu był za słabym, za skromnym w obec rozumów na szczudłach, które go otaczały, a raczéj oplątywały.
Stał téż w obozie, a bolał.
Mógłże mąż prawy, jasnéj myśli, ducha Franklinowskiego, odgadnąć nawet wszystkie intrygi, ambicye, ogryzające kostki po cichu i usiłujące wybić się na wierzch, — on co wyobrażał sobie, że świat się składał z Washingtonów i Jeffersonów, on co Polskę tak kochał, że w niéj widział same ideały?
A przez te ideały przeszła już edukacya moskiewska i niemieckie intrygi... złoto, trwoga, pochlebstwo, szały powietrza, co zalatywało z nad Sekwany, wypiętnowały się na nich.
Gdy w Warszawie cicho parły i nurtowały tworzące się stronnictwa i kółka, — Kościuszko szedł i bił się.
Zwyciężał, cofał się, padał i podnosił, ale walczył, cała Polska miotała się ku niemu, wyciągając ręce...
Imie wodza było solą w oku tym, co się za większych mieli nad niego, a radzi byli choć na pięć minut zyskać miłość, jaką on miał u narodu.
W radzie Narodowéj, Potocki Ignacy wziął trud, — Zakrzewski kłopot, a worek X. Kołłątaj.


Tymczasem obok Moskwy stawały dla przywrócenia porządku Prusy i Austrya, którą pomówiono o współczucie, wyparła się go i miłosierdzia czekano, — zkąd wiatr powieje, — Moskwa zbierała się nie mogąc zebrać na nowo siły, naród potężniał poświęceniem, ręce szły do okopów, srebra do mennicy, młodzież do obozów.
Poniatowski zawsze stał w tém upokarzającém odosobnieniu, na boku, jak zrzucone z ołtarza bożyszcze, któremu zostało drewniane berło i papierowa korona... ludzie mijali go nie widząc, ledwie stara baba przechodząc przyklękła.
Milczeli coś i mieszczanie, bo im szeptano — Wyście się pokrwawili, a panowie szlachta siadła nad wami w radzie.. górą..
Ale jakże nie miała być górą, kiedy wśród Kilińskich, Morawskich a Sierakowskich serca a poczciwości było do zbytku.. ale prostoty dziecięcéj — (nie mówiąc jaśniéj) — więcéj jeszcze..
Podżegano i szlachetnego Kilińskiego — ale ten potrząsnął tylko ręką, i poszedł z czeladzią na pole bitwy.
Czas upływał — cisza była jak przed burzą straszna, każda godzina upływająca zwiększała niebezpieczeństwo, wewnętrzny rozstrój się mnożył, a z zewnątrz pędziły chmury. —
Kraków padł.. wieść o zajęciu Krakowa gromem przeleciała Polskę.. Wzięto starą stolicę... w rynku, na którym przysięgano obronę ojczyzny, stali teraz żołnierze pruscy, a pan Filip Lichocki tryumfował. —
Przypisano nieszczęście zdradzie, a ten wyraz palący posłużył znowu tym, co z powstania rzeź i chaos zrobić chcieli.
Z ponad tłumu widać chłopięcą twarz Konopki — Wszystko złe ze zdrady.. wszystko złe z pobłażania.. woła młokos — nie ma kompromisu z występkiem i nie powinno być litości dla zdrajców!
Na żal gorący rzucił płocho żarzewiem!.. Słowo jego leci, rozognia się, mnoży, podwaja, rozpłomienia, tysiąc ust powtarza — nie ma litości dla zdrajców..
Tragedya dziewiątego Maja odgrywa się powtórnie 28 Czerwca.. ale ohydniéj, okrutniéj, szaleniéj jeszcze.
Wściekłości tłumów nic powstrzymać nie może — Kraków stracony! zemsty woła.. Napróżno Zakrzewski rozkrzyżowuje się we drzwiach więzień i woła: —
— Mnie powieście!!
Lud, co go szanuje, dziś nie słucha.. łamią się drzwi, wloką ludzie nieznani, chwytają po drodze niewinnych, których czyjś palec ukazał, a gdy brak stryczków, wieszają na furmańskim batogu.
Omylili się tylko ci, co rachowali, że zburzoną ulicą naród pociągną... że na szubieniczném drzewie zrąb rewolucyjny założą — Kościuszko stanął twardo... siedmiu sprawców obwieszono.. Konopka wskazany na wygnanie.. Dla czego taka łaska? pytają po cichu.. Był kanclarzystą Kołłątaja..
Któż tam dziś zbada prawdę.. Szło zrazu lepiéj na Litwie, nawet Kurlandya przypomniała stare braterstwo, żołnierz bił się wszędzie po polsku — ale w gnieździe, zkąd miały płynąć pokój zgoda i siła — rzygał rozstrój i swar...
Na zamku odzyskiwano przytomność i powagę... a coś tam szyto pokątnie. Im słabszy był naród, tem partya królewska mocniejsza.
Tam krzywiono się na pana Kościuszkę, ruszano ramionami na jego zwycięztwa, i już wypatrywano chwili, by się zaofiarować do pośrednictwa..
Kościuszkę jedni parli do surowości, drudzy ciągnęli do pobłażania, prawy mąż stał zawsze w pośrodku, a czasu pożogi, nie ten mocen, kto się średziny trzyma.. trzeba być może na skraju.
Z okien zamkowych już widać sprzymierzeńców, owych krzewicieli porządku, a przyjaciół serdecznych Polski, co ją chcą uratować od Jakobinów.. Warszawa oblężona — jeszcze chwila może, a poddać się będzie musiała.. Król JMość Pruski radzi z dobrego serca, aby nie zwlekać, bo potém być może za późno, chciałby miłościwie uratować i zagarnąć Warszawę.. aby jéj ci grubijanie moskiewscy nie wzięli..
Z zamku słychać działa... a nocą chodzą posłańcy do ks. Prymasa, i od Prymasa gdzieś za miasto..
List króla JM. Pruskiego wart choć odpowiedzi.. podpisał się bratem, czy kuzynem.


Nocy Sierpniowéj z jedenastego na dwunasty — chociaż straż miejska nad królem czuwała, wysunął się niepostrzeżony i poszedł do ks. Prymasa.
Nie powoli ich obu szły sprawy..
Radowano się na zamku i w książęcym dworze iż pruskie działa, taktyka i mądrość niemiecka, pokonają łatwo tłum zbierany po kątach i chatach. Któż wie: — niespodziany jednak przybył obrońca.. Moskal nie chciał, żeby mu kto kraj, stolicę, rzeź i rabunek wziął z przed niego.. Koso na siebie patrzano.. Kość została w pośrodku. Tymczasem to zbiegowisko ludu, któremu dowodzili Madaliński, Dąbrowski, Zajączek, Kościuszko miało czas pokazać, że coś umie i coś może.
Ludziom, którzy Jakobińskie gniazdo wziąść chcieli.. nie wiodło się..
Ks. Prymas,zawsze głowa familijnéj rady, człek rozumu wielkiego.. a przezorny, nie przewidując, aby się przyjaciele podąsać mieli o Warszawę, już z królem JM. Pruskim listował. Układano się wcześnie.. Czaty ostatni list schwyciły.. Królowi doniesiono o tém z obozu. —
Mogło jutro stać się z Prymasem, co niedawno spotkało Massalskiego, Kossakowskiego, Ankwicza i Zabiełłę.. Szło o sławę rodu.. który nie dawno jeszcze dostał szlachectwo, księztwo, koronę, kolligacye, a o którym źli ludzie szeptali cicho, że ze rdzy mojżeszowéj nie tak dawno chrztem został obmyty. —
Prymas siedział milczący u stołu, gdy mu króla oznajmiono.. król wszedł, jakby niósł wyrok.. blady, strwożony..
Spojrzeli na siebie.. Stanisław z palca zdjął pierścień i podał go w milczeniu bratu.
— Czas przyszedł — rzekł.
Prymas podniósł głowę.
— Co się stało?
List wasz schwytano.. Jutro być może za późno... Nie czekaj, aż tłum zawre i przyjdzie po ciebie chciwy zemstą.. a z tobą imie nasze zwala w błocie ulicznym..
— Tak — lepsza śmierć niż hańba, rzekł Prymas, ujmując pierścień — Niewdzięczni..
Białe ich drżące ręce ujęły się i ścisnęły, oczy łzawe patrzały milcząco.
— A ja — ja! rzekł Król — śmierć ci przenosić muszę... O! przeznaczenie...
— Przeznaczenie... skończyć kapłanowi samobójstwem i trucizną... któż wie co ciebie czeka?
— Zostaw mi połowę... jutro — szepnął Król i mnie być może potrzebna... los Ludwika...
— Poniatowscy! Poniatowscy grabarzami ojczyzny! zawołał Prymas... fatum! — Bóg osądzi! znałem ja kraj i ludzi... wiedziałem że nie obronim się przeciwko trzem... ratować chciałem... nie mogłem... całych nas gdyby wzięła Moskwa... nie przełknęła by pewnie, zdławiłaby się swą pastwą... pokrajano w kawały aby zżuć i spożyć... Sąd Boży.. Fatum....
I spuścił głowę zadumany...
— Tak, dodał po chwili — ratować trzeba imię, gdy czci nie można...
Uścisnęli się płacząc...
— Twoje ręce za słabe by wodze utrzymać... rzekł Prymas... ażeby wytknąć drogę... Chcieli ratować wszystko i wszystko utracą! Za silny nieład nami miotał... niosły konie w przepaście... i zaniosły...
Król milcząc przykląkł przed nim... płakał.
— W śmiertelnéj godzinie... bracie... pobłogosław mi... umrzesz męczennikiem...
— Umrę zbiegiem z placu na którym zwycieżyć nie umiałem.
I powtórzył po cichu — Fatum! Fatum!
Ręce zarzucili sobie na szyję i z uścisku swego wyrwać się nie mogli... Prymas odepchnął go, z bladym pół uśmiechem spojrzał na zegar... dochodziła północ...
Szmer i wrzawa płynęły ulicą — król bladł i załamał ręce...
— Któż wie! idą już może! oprawcy.
— Idź! rzekł mu Prymas... idź... zostaw mnie... Rzymianie skonać mając, togą osłaniali twarz... aby żywych oczy nie oglądały tajemnic zgonu... idź!
I wziął pierścień...
Król wyszedł ledwie trzymając się na nogach...
Nazajutrz uderzono w dzwony — miasto dowiedziało się, że X. Prymas zmarł w nocy.


Żałoba i nędza były na zamku... Król jałmużnę dawał łyżkami i talerzami srebrnemi ze stołu... które zostały od tych, co poszły do mennicy — czuł on, że panowanie jego się kończy a Polska dobije tylko bohaterskiéj śmierci.
Odstąpienie Prusaków było wyrokiem rzezi moskiewskiéj i moskiewskiego resztek zaboru... Moskwa lwią część miała wydzielić sobie, a drugim rzucić co łaska... Darto już na papierze ostatki Rzeczypospolitéj, nim krwią oblaną, zagarnąć ją miano.
Po kraju, gdzie stąpiły Carowéj wojska, uczyły się rzezi, do ostatniéj sceny tragedyi, żołdacy wprawiali się w mordowanie bezbronnych... było to ich hulanką i zabawą...
Nic już nie mogli pomódz chłopi, co Polską krew w sobie poczuwszy szli z kosami i śpiewami za Kościuszką, ani Berek i Aronowicz, ani pułkownik Kiliński... były to pieczęcie zgody, położone na mogile. —
Moskwa już zewsząd ciągnęła, siły swe skupiając nad Wisłą ku Warszawie... polskie wojska za głosem wodza kupiły się na wielkie pole bitwy przyszłéj — Kościuszko czuł, że oręż musi sprawę rozstrzygnąć, a wyczekiwanie ją podkopuje. Wojna i czyn same mogły umysły do jedności sprowadzić. Bezrząd z każdym dniem się powiększał, — trzeba było wszystko stawić na kartę.
Dni wesela i nadziei przeszły, dumami okrywały się czoła, tajono klęski, ale serca biły niespokojnie... Otucha była tylko w ostatecznym wysiłku.


Cicho i potajemnie prawie wymknął się Kościuszko na wieśniaczéj furze pod Maciejowice; co było najznaczniejszego w narodzie, z nim na to pole ciągnęło... ale krucy nad półkami lecieli.
Stał nad Wisłą stary dwór, który już Moskale zbezcześcili; na ścianach wizerunki mężów z lepszych czasów, których kozacka spisa pokłuła... stara Wisła szemrała w dali... po nad brzegiem jak okiem sięgnąć, żołnierstwo moskiewskie się zbiegło i stało opancerzowując wzgórza... ta sama trzoda łupieżców co szła z Czyngis-Hanami... mrówie ludzkie bez serca ludzkiego.
Naprzeciw niéj garść polskich dzieci smętnych, odartych, zbiedzonych, zwątlonych znojem, zwątpiałych... trzyma ich przy życiu nie chleb ojczyzny ale jéj miłość — o głodzie.
Patrzą na ziemię czarną i mówią sobie: — Legniemy tu... za nią... tu będą termopyle nasze... grób we krwi... wspomnienie w przyszłości... Nie powie matka sierota, że nie było komu ginąć za nią.
I śmieją się usta żałobnym uśmiechem... Kościuszko biega z zapałem, ustawując szeregi, Niemcewicz wzdycha i mówi: — zwyciężym, Kniażewicz ufa w wygraną... Sierakowski, Fischer, Kopeć, zbiegli się tu wszyscy — aby walczyć.
Na kopcu nad rzeką stał u dworu Maciejowickiego i Karol... a spoglądał.. serce mu się długo ściśnięte zbolałe — otwarło rozrosło, tchnął dopiero...
— A! bić się! bić się będziemy! rzekł z zapałem... bić się!
Od owych dni przeprawy z Kopciem targał się biedny po obozach, to z szablą w dłoni, to z rozkazami biegając po krakowskiém, do Warszawy, w Poznańskie. Gdzie było potrzeba bezwarunkowego poświęcenia, posługiwano się nim, gdzie groziło niebezpieczeństwo, ofiarował się i napraszał. Kościuszko chciał mu dać dowództwo, nie przyjął. —
Poczciwe jego serce bolało teraz więcéj, niż inne, bo bystre oko głębiéj od innych widziało...
I on mówił z drugimi o zwycięztwie przyszłém, chciał je wmówić sobie, ale w duszy nie miał tego błogiego uczucia, co je poprzedza i zapewnia.
Wszyscy w przededniu boju powtarzali tak krzepiąc się — zwyciężym! przemożemy!! a wewnątrz jakiś głos tajemny wróżył: — Legniemy...
Smętnemi, łzawemi oczyma patrzeli na siebie, w milczeniu ściskały się dłonie, nie chcąc wyznać, że się żegnają. Niemcewicz niewierząc w jutro, pierścień z rycerzem starożytnym pożyczał do jutra Potockiemu. Kościuszko słał jeszcze nocą po Ponińskiego, choć wiedział pewnie, że Poniński nie nadąży... Są fatalności imion i przeznaczeń...
Któż zmrużył oko téj nocy na obozowisku?
Noc październikowa długa była i czarna, ciszę przerywał wiatr jesienny, świszczący w uszach urągowiskiem... Przynosił on zdala szczęk broni i jęk ziemi, jakby chodem tysiąców ludzi przygniecionéj... stopami tłuszczy spędzonéj z Azyi, aby się włamała w szpichrz Europy.
Nareszcie dzień szarzeć zaczynał... Karol czuł się niezdrowym i sen go nie brał, nie zmrużył oka i przestał lub przeleżał tę noc na wzgórku, otulony płaszczem, patrząc na dwór, w którego oknach świeciło. Co moment nadbiegali tam jacyś posłańcy, a każdy z sobą coś złego przynosił, ci, co nic nie nieśli, jeszcze sieli trwogę.
Powoli brało się na brzask, Moskale szli już i ogarniali garść naszych wojaków w milczeniu zabierając stanowiska. Wśród mglistych mroków lśniły całe linie bagnetów.
Błysło, kłęby dymu potoczyły się po ziemi, potężne kule przerznęły chmurny widnokrąg i z trzaskiem łamać poczęły oddalone drzewa... walka otwierała się majestatycznie.
Ze dniem jasnym na wszystkich punktach bój zawrzał rozpaczliwy, zajadły. Małe działka polskie grały także...................
Któż tę walkę z losem opisać potrafi — nie z nieprzyjacielem, bitwa to była z przeznaczeniem. Zaczęła się jakby pół zwycięztwem, skończyła rzezią. Grad kul działowych przerzedzał coraz szeregi, rozrywał ziemię, obalał ludzi i konie, granaty trzaskały, dzieląc śmiercią do koła. Nikt przecie nie zadrżał prócz tych, co poszli bez ducha; wielkie serca czuły, uśmiechały się pełnéj chwały mogile, pełnéj rozkoszy śmierci.
Morituri te salutant o patria! Wołali czekając kolei, otoczeni trupami.
Kościuszko obryzgany krwią, okryty ziemią, którą ciskały kartacze... stał, patrzał, czoło mu się zaciągało obłokiem.
Pułk Działyńskiego — spartanie! cały jak stał murem, tak padł szereg przy szeregu... nie ustąpiwszy krokiem. Położył się, świadcząc o męztwie i poświęceniu polskich dzieci.
Pole wyściełało się trupami, niedobitki rozpraszać zaczynały... Wódz poczuł w sobie żołnierza i z szablą poleciał w zamęt bitwy, w war bojowy... zwyciężyć lub zginąć... Do koła otaczał go szczupły, ostatni zastęp jazdy... z nim razem rzucił się na tłumy...
O piątéj wieczorem wszystko było skończone... na noszach z gałęzi naprędce splecionych kozacy w tryumfie nieśli oblanego krwią człowieka do Fersena... miał on już dość porąbanych gości na Maciejowskim dworze... Kościuszko ranę miał w głowie, trzy pchnięcia w piersi... ledwie odrobinę niepotrzebnego już życia... twarz zsiniałą śmierć już oblokła całunem.
Z nim w więzy dostali się Kopeć, Kniaziewicz, Niemcewicz, Sierakowski, Fiszer, Kamiński, Zejdlic.


Karol z innemi razem walczył do ostatniéj godziny... ranny w pierś legł martwym, nieprzytomnym na pobojowisku.
Nim noc nadeszła chłodna, już na tym placu zasłanym tysiącem bohaterskich zwłok zjawiły się harpije z pijanym szałem szukające łupu... i nasycenia zemsty barbarzyńskiéj widokiem poległych..
Dzicz ta od beczek z wódką rzuciła się na łupież cmentarną, zawodząc pieśń bluźnierczą... porozpalano ogniska, zdawali się gotować na ucztę Kannibalów... pijani kładli się na umarłych.., pół przytomni odzierali trupy... niektórzy wiekuisty powtarzając dramat, grali z sobą o zdarte z ofiar szmaty...
Gdzieniegdzie wśród tych pokosów śmierci jęknęła jeszcze pierś... i zgruchotała ją kolba...drgnęła ręka z szablą... i obciął ją wesoły żołdak... ostatki życia wyzionęło pobojowisko.
We dworze około Fersena (w karmazynowym płaszczyku, dezabilu purpurowym zwycięzcy) gorzało tryumfem i weselem. Wszystkie okna płonęły, rozsyłano kuryerów na wsze strony, poeci tworzyli najpoddanniejsze raporta dla monarchini. Tormansow, Chruszczów, Denisów, Engelman, każdy po troszę przyznawali sobie zwycięztwo, ale najstarszy rangą... część lwią zabrał dla siebie...
Odarty z odzieży, nagi, Karol po długiém omdleniu ocucił się jękiem... Do koła noc była, w dali gdzieś świeciły ognie i migały cienie, — rżały konie i rżeli ludzie pijani... a wiatr wył... Pod nim, przy nim, na nogach jego usłano było trupami... kulami, kawałami ciał poszarpanych. Moskwa i Polacy bratersko spali w objęciach śmierci... nad nim już cisza i spokój sądu Bożego się rozpościerała, przez rozdarte chmury patrzały gwiazdy wiekuiste.
Karol poczuł w sobie życie i z boleścią obudził się do niego. Po co żyć było? — Czy ocalić resztki żywota, czy położyć się trupem z trupami na dobrowolne skonanie... Moskale tryumfowali, śmiech i krzyki ich dobiegały aż tu ode dworu... i wyły radością zwierzęcą. Kupy łupów nagromadzone leżały stosami, oprawcy zwlekali resztę... niekiedy ze ściśnionemi pięściami rzucili się na siebie tłukąc o znaleziony węzełek i kij ich uspakajał...
Karol widział to, słyszał... domyślał się z wrzawy; pod nim stała kałuża krwi ludzkiéj, zastygłéj a gęstéj... okropność tego obrazu... zamknęła mu oczy — chciał umrzeć. Ale krew z ran zaskrzepłych uchodzić przestała, życie wracało... usta spalone pragnęły napoju... westchnął i myślał że skona... ręką ran dotknął... i uczuł siłę... Chłód nocy go rozbudzał, wiatr smagający obnażonego rzeźwił... zdawał się nakazywać... Wstań i żyj!...
Z północy ogniska gasnąć poczęły, krzyki cichły powoli, pijani spali jak umarli... Karol sprobował zwlec się, był nagim, cały we krwi, bezsilnym — ale na nogach się trzymał... sprobował iść... padł i powstał... skurczone członki ożyły... gorączka zastępowała siłę... czołgając się z trupa na trupa... wlokąc na rękach... namacał rzucony płaszcz żołnierski, który mu dawała opatrzność chcąca ocalić...
Narzucił tę odzież... podparł się kolbą złamanego karabina... mógł iść...
Nad pobojowiskiem krucy latali już stadami, na wsi psy przerażone wyły dziko...
Ten chór zwierzęcy, płaczliwy, straszny, mniéj przerażał, niż wycie pijanych.. czuć było w psach miłosierdzie nad losami człowieka...
Tuż był las i krzaki podruzgotane... kulami, Karol dobił się do brzegu zarośli.. ale i tu jeszcze ziemia cała była usłana zwłokami ludzkiemi, — każda gałąź osłaniała trupa.
Instynkt zbawczy bezmyślnie wiódł go w las coraz głębiéj.. czuł, że gdy nadchodzący dzień zastanie go zdala od pobojowiska, bezpieczniejszym będzie. I szedł, czołgał się, wlókł, padał, spoczywał, konał, odzywał... Po głowie, jakby żelazną ściśniętéj obręczą, myśli przelatywały czarne... złote.. szare.. ze skarbnicy całego życia.. Ameryka.. Bar, Pułaski, Kościuszko.. Skała.. Ewa.. Wiosna młodości i wieczór powrotu.. Sarnów.. i ks. Marek..
Po cóż żyć, gdy Polska nie żyje? powtarzał w duchu..
Nad rankiem już ujrzał w lesie daleko porozpalane ognie.. mieliżby to być moskale?
Przyczołgał się bliżéj..
Tabor to był nie moskiewski, smutny jakiś, wygnańczy; starcy, kobiety, dzieci otaczali milcząc gasnące ognisk popioły.. W około leżał ubogi sprzęt ocalony, tuliły się owieczki i bydło wychudłe, siedziały psy z siercią najeżoną, kiedy niekiedy jęk żałobny wyrwał się z piersi, lub dziecię zapłakało boleśnie.. a śpiew matki uśpić je próbował...
Była to ludność Oronnego, którą płomienie w lasy wegnały.. Oni także stracili ojcowiznę stare chaty, w których umierali dziadowie i porodziły się niemowlęta.. płakali.
Przypomniał sobie Karol, że wioskę oni sami spalić byli zmuszeni przed bitwą, aby się w niéj nie dać usadowić moskalom. — Mógłże się zbliżyć żołnierz ranny do rozżalonych wieśniaków.. opłakujących popioły?..
Zawahał się.. ale śmierć przestała mu być straszną.. a pragnął, pragnął choćby kropli wody.. Spijał ją z liści wilgotnych, leżących na ziemi, z małych kałużek po lesie... a pragnienie zwiększało się coraz... Chciał zresztą ludzi, choćby w nich miał znaleść nieprzyjaciół..
Powstał więc i wszedł w krąg tych starców, niewiast, dzieci siedzący ze spuszczonemi głowami, z pół snem na oczach.. Nikt nie spojrzał nań nawet. Przesunął się i padł przy ogniu, tracąc przytomności..
Sił mu nie stało, tylko do téj mety.


Po dziesiątym Października... trzeci Listopada.. żałobne dziejów naszych daty. Rzeź Pragi. —
W sercach istot z ludzkiém obliczem, co łupili i rozgrabiali nieszczęśliwą ziemię naszą — nigdy, nigdzie nie obudziło się szlachetniejsze uczucie.. Nawet wśród mordów i krwi nie poczuli się oni ludźmi. Tryumf, co innych uszlachetnia, ich dzikszemi czynił jeszcze.. była to zawsze tłuszcza tatarska skórą zwierzęcą okryta i z sercem zwierzęcém, krwi pragnącém.. urągającem męczarni.
Jednego przykładu miłosierdzia ze strony Moskwy nie znajdziesz w tych bojach..
Suworów, który zna swego żołnierza, wie, że znękany musi się upić mordem i łupieżą, musi pohulać, aby mógł daléj prowadzić tę wojnę, któréj świeci, jako cel.. chciwość i bydlęce szały. Tym bohaterom dla orzeźwienia potrzeba rzezi, jak innym miłosierdzia do życia.
Wielki wódz mści się za świętą Carową swoją, którą bezbożni buntownicy śmieli na sejmie nazywać zbyt poufałemi imiony..
Więc krew popłynie rzeką.. płyną na jéj falach dzieci z łona matek wyprute, niewiasty poprzebijane spisami, starzy bez głów, ćwierci porąbane mięsa ludzkiego.. na stosach trupow laurem uwieńczony Suworów.. przywróci porządek w Polsce...
Na tém pobojowisku bezbronnych padli z orężem w dłoni, ostatni wodzowie, Jasiński, Korsak, Kwaśniewski.. Paweł Grabowski.
Tak zamknął się krwawego naszego dramatu akt nie ostatni... z powstaniem runął tron i rzeczpospolita. Stanisław August przestał być królem... a żył...
Patrzał na konanie narodu, płakał, — zostawała mu miłość sztuki... długi, pensya gracyalisty bez służby i przyjemny pobyt w Petersburgu, gdzie tyle było pięknych obrazów, w Polsce złupionych.
Carowa nie chciała go wszakże przypuścić przed zagniewane oblicze... Spotkanie byłoby ambarasujące... Tron Poniatowskiego postawiono w ciemnéj garderóbce dla pamiątki, gdzieżby był wygnaniec usiadł, gdyby go zawołano? Czekać musiał, aż monarchini umarła — na jego tronie.


W dziejach nowszych nie ma żaden naród krwawszéj karty, ale krew to jeszcze purpura — nie ma błotnistszéj i czarniejszéj.
Gdyby kosztem tym, jakim Moskwa okupiła Polskę, świat zdobyć innym ofiarowano; — przez tyle intryg nikczemnych, zdrad, przekupstw, gwałtów i fałszu — cofnęli by się od zdobyczy tak haniebnéj... po któréj niezmyta zostaje plama...
Moskwa do dziś dnia... to biblijny Kain, którego każda chwila pyta: —
— Coś uczynił z bratem? gdzie brat twój?
To Lady Macbeth, co umywa ręce krwią zbroczone, a odmyć ich nie może i nie odmyje nigdy, bo sąd świata co dzień będzie straszniejszy, a sąd Boży... wlicza każdą godzinę...
Od 1794 do 1864, siedemdziesiąt lat Kainowskiego pastwienia się nad Ablem.
Ale Kain biblijny... to zabójca brata w uniesieniu i gniewie, a Kain dziejowy... zimno, rozmyślnie, powoli, podkrada się we śnie, pęta, przykłada usta do łona i ssie życie, pije krew, a śmiejąc się, czeka aż ostygnie trup.
Ale wypić tego żywota nie potrafi nigdy, a krew go bratnia — otruje.






  1. Całe to zdarzenie jest historycznem Pam. Kopcia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.