<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Łuk
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Nie jestem ładna, — myślała pani Marja, idąc plantami, — ale jestem miła...
Szła przez brunatne cienie wielkiej kasztanowej alei, przetkanej złotemi żyłami słońca. Z jednej strony, z za drzew wznosiły się piętra jakiegoś klasztoru (pewno nieszczęśliwych kobiet, — tyle ich jest! tyle ich jest!) z drugiej kładł się niziutko połysk trawników.
Patrzyła to w lewo, to w prawo, delektując się przechadzką. W istocie wszystkich jej poruszeń prężył się śmiech, że oto skończyły się długie miesiące szkolne, ustało wczesne wstawanie i wogóle to nieznośne całoroczne „odtąd-dotąd“...
Teraz będzie wszystko dla coraz większej radości...
Nawet klasztor... Małe zakratowane okienka, wgłębione w grube stare ściany... Rdza na kratach... Wytrwała rdza, przez którą wychyla się na świat zielona gałązka jedynej na całym oknie doniczki...
— Ja jestem taką gałązką — pomyślała z dumą pani Marja... Zresztą wszystko jedno...
Bo, ażeby ktoś chodził i szeleścił jedwabiem, musi widocznie ktoś inny siedzieć za kratą i chrzęścić zgrzebną kutą...
Złoty włos traw podbijało słońce niebieskim puchem, gdzieś dalej chwiały się w cieniu światła na drzewach dziwnych, zagranicznych, białych, jak śnieg, lub bronzowych, jak śpiż. Mgła poranna zlewała się z gąszczem krzewów, tworząc chybotliwą włóczęgę jakiejś opalowej radości, to przynikłej do ziemi, to tryskającej w górę olbrzymiemi kitami tęcz, w których strzygły i więzły kryształki ptasich głosów.
W głębi, na podobieństwo szarego motka, z którego przędą się te jasności i mroki, stał śpiżowy Grottgier, z kroplami rosy na czole, wpatrzony w mleczne przeciągi mgieł i złote deszcze słońca.
— Nie jestem ładna, ale jestem miła...
Nie było to właściwie pomyślane, a układało się w kochanem nieobecnem, — powszędy... W błysku obcasów dwóch dziewczynek, które przebiegły aleję, w guzikach jakiegoś ułana, w siwych wąsach starego stróża plant, w kolorowych piernikach, umieszczonych na półce budki z wodą sodową, w lśnieniu białych kudłów zabłąkanej charcicy...
Lekkie i ciche zwierze kręciło się niepewnie, łypiąc bursztynowymi oczyma na wsze strony.
Feluś, prowadzony za rączkę uczepił się matki bojaźliwie.
— On do mnie idzie ten pies, on do mnie idzie! — Zamachnął się drewnianym kółkiem.
— Nic ci nie zrobi, Felusiu, nie bój się...
Charcica stanęła naprzeciw nich obojga, cicha, błyszcząca w słońcu, jak srebro...
Feluś skurczył się jeszcze bardziej, lecz pociągnięty, poszedł odważnie naprzód. Pani Marja, mijając stropione, bezpańskie zwierzę, zanurzyła rękę w jego kudły. Były gorące i suche...
Dodało jej to odwagi. Tłomacząc więc Felusiowi, że zwierzęta „są tak samo dobre“, jak ludzie, tak samo mają dzieci, bywają głodne i muszą spać, — myślała w świeżości poranka, w powadze czarnych pni, w przelocie cieniutkiego błękitu, naraz o wszystkiem i o niczem... O swej fjoletowej sukni z jedwabnej mory, która szeleści podrzucana płynnym krokiem, o doskonale dziś naciągniętych, jedwabnych, fjoletowych pończochach...
(Mówią, żeby nie kupować u żydów, a jednak na Grodzkiej są tańsze i taksamo dobre).
O tem, że człowiek czuje się naprawdę sprawiedliwy gdy ma na sobie czystą bieliznę... Uśmiechnęła się na myśl o tem, coby było, gdyby takie zdanie powiedzieć w salonie...
Że jest miła i inteligientna... Nie sztuka dużo umieć, ale zawsze mówić rzeczy na czasie, które wszyscy rozumieją i na które każdy chce coś odpowiedzieć, to jest!...
Błyszczało to ku niej z końca lakierowanych półbucików, rytmicznemi iskierkami.
— Czy ty kochasz swoją mamusię, Felusiu? — Idąc pochyliła ku niemu twarz, by popatrzeć prosto, oczy w oczy.
Kiwnął potakująco głową, jak się kiwa z radości, przy legominie.
— Mamusia ci poprawi kołnierzyk. — Pochyliła się, aby mu przekręcić na środek białą krawatkę, przypiętą do wykładanego kołnierzyka a także z tą przekorną myślą, że na jej silnie odznaczoną w pochyleniu nogę, patrzy jakiś pan w tennisowym ubraniu...
Krawatka nie dała się poprawić. Trzeba było przykucnąć, zwłaszcza, że Feluś się niecierpliwił, wyciągając w górę szyję z pod gorących palców matczynych.
Idący z tyłu chart, mimo, że stanęli mu na drodze, nie zatrzymał się a dalej dążył prosto przed siebie. Zaś szedł tak cicho, że zajęta tą krawatką, nie zauważyła pani Marja, gdy zbliżył się do nich. Nagle owiał ją ciepły oddech, pachnący surowem mięsem...
— Fe! — Uniosła głowę, spotykając na wysokości swych ust spiczasty pysk psa i jego złote źrenice, wpatrzone z pobłażaniem w jej oczy...
— Obrzydliwy pies!!! — krzyknęła.
Zaś chart odskoczył gwałtownie i cicho w tył jednym susem, aż się oboje wzdrygnęli...
Otrzepała sobie z tego oddechu biały żabocik i poszli dalej. Tłomaczyła Felusiowi, że charty są głupie, podczas gdy inne psy są mądrzejsze, bo mają węch. Charty węchu nie mają, ale szybko gonią i duszą zające.
— Tak szybko, jak lokomotywa? — zapytał.
— Prawie tak, jak lokomotywa.
Puścił jej rękę i pobiegł, robiąc ramieniem, niby tłokiem parowozu. Hucząc głośno, zatrzymał się przed dużymi sztachetami.
— Czemu one otwarte, mamusiu, te parasole? — Wyciągnął rękę i malutkim tłustym palcem pokazał kilka czerwonych parasoli, pod którymi w ogrodzeniu restauracji poustawiane były stoliki.
Nie bez uczucia dumy spojrzała pani Marja na ogródek restauracyjny. Wyglądało tu tak, jak sobie zawsze wyobrażała życie na wielkim świecie... Tam, skąd przychodzą żurnale mód, gdzie panie piją czekoladę na różowych atłasowych kołdrach, w srebrnych filiżankach...
Ziemia była wysypana malutkim, białym żwirem. Stołki lakierowane na biało, z oparciami tak wygiętymi, że można na nich siedzieć wygodnie, a wyglądać wyniośle.
Blisko siebie ustawione, podobne były zdaleka do cieniutkich kromeczek białego sera.
W głębi ogródka, poza arkadami weneckich okien, widać było wypięty grzbiet połyskujących kontrabasów. Pani Maryśka myślała teraz z tryumfem o tem wszystkiem, co razem wzięte, poczynając od żwiru a kończąc na zapachu kotletów i muzyce, nazywa się restauracją Drobnera, lub poprostu samym „Drobnerem“.
Przecież, zwalczywszy wielokrotnie tę pokusę, mogła była w ciągu tego roku czynić oszczędności, i dojść do tych jedwabnych pończoch, żabotu, glacées rękawiczek...
— Albo chodzić do Drobnera, — mawiał mąż, — albo popierać matołka...
Matołkiem nazywała się skarbonka gliniana, w postaci niemieckiego młynarza, w tabaczkowej szlafmycy na głowie, w zielonych spodniach, z rozporkiem poniżej grzbietu.
W rozporek ten wkładało się zaoszczędzone drobne monety.
(Wszystkie drobne są dla matołka, Ździchu!)
Pani Marja wkładała tam także srebrne korony, lecz Zdzich nigdy się tego nie domyślił. Ona nazywała skarbonkę Hansem, a mąż matołkiem, dlatego, że za pieniądze w nim uzbierane miało się kupować stroje dla żony... Der dumme Hans!...
— Ładniebyś ty biedaku wyglądał, — pomyślała z rozczuleniem o mężu, — żeby twoja żona chodziła po ulicy, ubrana za same tylko pieniądze matołka. Zebrał ją pusty śmiech... Szłaby więc teraz przez planty w kapeluszu, bucikach, pończochach, a zresztą, jak ją Pan Bóg stworzył... Mogłaby to zrobić łacniej, niż niejedna aktorka, za którą mężczyźni szaleją...
Bo może chodzić bez gorsetu i niczego nie potrzebuje sobie podtrzymywać...
Z jakiejś wieży uderzył parę razy głos godziny.
— No, już-eś się napatrzył, synusiu, bo się spóźnimy!... — Wzięła go za rękę i rzucając przelotne spojrzenie na dwóch siwych panów za stolikiem, którzy uniósłszy wysoko brwi, pakowali do ust obmoczone w kawie rogale, skręciła w prawo, na plac Szczepański.
Po asfalcie gościńca mijały dorożki. Lakierowane szprychy czarnych kół błyszczały w obrocie, jak białe gwiazdy. Z boku, przy muzeum Sztuki, kurzył na ulicę i na cały jarmark olbrzymi kocioł z rozpuszczoną smołą. Niebieski, ostry dym karbował fale powietrza, osmalał strapioną twarz patrzącego z muru Matejki, sięgając aż do płaskich golasków, którzy byli wymalowani pod dachem budynku...
Na widok wielkiego ruchu, pstrych chłopów, bab, czarnych żydów, wozów, jarzyn, kwiatów, hałasu i jazgotu zaczął Feluś radośnie wymachiwać swym drewnianym kółkiem...
Pani Marja zmrużyła oczy od blasku słońca. Daleko, naprzeciw niej, w złotych drgnieniach kurzu wznosił się kościół Marjacki, skrzący szczerbami ciemnych cegieł, jakby był cały z bronzowego aksamitu. Niżej, zda się tuż nad szarem brukowiskiem Rynku, lśniły przewody tramwajów elektrycznych, niby srebrne struny, huczące głośno w siwem powietrzu.
Widok ten przepełnił jej serce nagłą, bezinteresowną wdzięcznością. Chciała, aby to i Feluś zobaczył.
Zadarł głowę do góry, ale nie mógł nic dojrzeć. Więcej go zajmowali chłopi w czerwonych i niebieskich kaftanach, kręcący się gwarnym polnym rojem w wąskiej ulicy i na placu.
Panią Marję pociągnęło trochę, żeby wejść na targowisko i popytać o ceny. Bo czy Nastusia nie bierze trochę za dużo koszykowego?...
Stanęła nad brzegiem gościńca i ważąc się z lubością na szpicach swych nowych pantofelków, zdecydowała w końcu, że lepiej być wcześniej w konserwatorjum. Weszła do bramy gmachu.
Dopiero na schodach spostrzegli, że chart cichutko idzie za nimi....
Feluś z krzykiem przytulił się do matki.
— Poszedł pies! Głupi pies! Poszedł!!!...
Zwierzę, jakby wichrem porwane skoczyło w tył.
— On już nie wróci synku... — Przystanęła na drugiem piętrze.
— Mamusia nie może iść tak prędko?
— Nie może. — Nie chciała się zgrzać i spocić.
— Co się tu robi mamo?
Za wszystkiemi drzwiami, we wszystkich ścianach poruszały się szybkie, dźwięczne głosy...
— To jest konserwatorjum synku, tu się ludzie uczą grać.
— Ludzie? — spytał zdziwiony.
— No ludzie, chłopczyki i dziewczęta.
W korytarzu trzeciego piętra świeciła się elektryczność. Naprzeciw nich szedł z wąskiej lakierowanej głębi ścian, nauczyciel ze skrzypcami w ręku.
Rude jego włosy z rozdziałkiem w pośrodku, mieniły się fjoletowo-szarą poświatą, naprzemian w świetle lampek i w blasku dnia, bijącym z otwartych sal. Szkła ćwikiera zakwitały lśnieniem to złotem, to srebrnem. Twarz oświecana, na przemiany, z góry elektrycznością z boku słońcem, zdawała się wykrzywiać, raz wzdłuż, raz w szerz... W tem mijaniu policzków z prawa w lewo i naodwrót, można było dojrzeć dziecinny nos, pod nim zaś duże blade wargi. W rękach złożonych na piersiach niósł skrzypce, podobne do uwędzonego korpusu jakiegoś płaza...
— Jak się pan ma, panie Ramkie? Cóż pan tu robi?
— Uczę, proszę pani... Kiedyś nas uczono, teraz my uczymy.. Czas leci... — Pogłaskał Felusia pod brodę.
— Szukam tu klasy profesora Kałuckiego?
— Czemuż nie mojej, droga pani?... Ale jeszcze i na mnie może kiedyś przyjdzie czas...
Profesor Ramkie chodził razem z panią Marją do szkółki ludowej na wsi. Stąd znali się od dawna.
— Na wszystko przychodzi czas, profesorze... Więc drzwi Kałuckiego?
— Na lewo 8 numer, — gwizdnął falsetem i skłoniwszy się, poszedł dalej.
Weszła na lewo, w drugie drzwi. Zatrzymała się zaraz przy wejściu, aby nie przeszkadzać... W pośrodku sali stał gruby profesor Kałucki, z zamkniętymi oczyma i otwartemi okrągło ustami. Jego twarz nieruchoma i tłusta drgała ustawicznie w takt poruszających się warg, z których płynął niski, słodki głos i przepełniał pokój dźwięcznemi falami.
Po prawej stronie profesora tkwiły dwie śpiewaczki, po lewej jej mąż, Ździch i jeszcze jakiś pan. Wszyscy pochyleni naprzód, patrzyli z nabożeństwem w okrągło rozwarte usta profesora, z których (jak się Kałucki wyrażał czasem przy piwie) płynęła nieoceniona małmazja basu...
W głębi na ławce siedziały uczennice, dawna znajoma, Janina, przy fortepianie przyjaciółka profesora panna Stanisława.
Nagle począł Kałucki w obie strony szpikować powietrze zaciśniętemi pięściami, podbródki mu się zmierzwiły, po fałdach kawowych spodni zbiegały szybkie zmarszczki...
Śpiewacy głęboko wciągnęli powietrze...
Ździchowi zadrgał w źrenicach gorący znak porozumienia... — Spostrzegł żonę i syna. Ruchem brwi dał wyraz podziwowi (takie stroje, takie szyki!) lecz zaraz światło cieplutkiej radości zgasło mu w oczach. Pozostała tylko ostra iskra uwagi...
Podeszew profesora kłapała coraz wyraźniej, fortepian, wydobył z siebie mnóstwo tonów lżejszych, niż muszki, i nagle na niskiej nucie profesora rozlał się akord czterech głosów.
Było to tak piękne, jakby złota zorza wybuchła z piersi śpiewaków...
Feluś skrył twarz za suknię matki i upuścił kółko drewniane, które, na szczęście udało się w porę chwycić pani Marji.
Słuchając, patrzyła na męża z rzewną radością. Masz biedaku, za cały rok twoich sztubaków, godzin i zadań... I jeszcze dziś wieczór będziesz mieć twoje kotlety cielęce z mizerją... Aż mu się głowa kiwa od tego śpiewania... . A jakto uważać musi przy tych tonach i marszczyć czoło!...
Fortepian ucichł zupełnie.
Twarzy profesora nie można było dojrzeć, tak się świeciła od potu. Tylko w środku jego grubych policzków, czerniło się aksamitne kółko otwartych ust. Cały rytm kompozycji przebiegał mu ostrą zmarszczką w dół, po spodniach, a ważniejsze takty znaczyło odchylenie się marynarki.
Z jednego boku dziergały coś cienkie głosiki kobiece, zaś w przeciwną stronę ciągnęły dwa męskie i tenor Ździcha, mocny, jak szpagat.
Przestraszyła się, że mu się głos urwie, bo coraz wyżej intonował. Z ciemnej brody, razem z głosem wydymały się w górę kosmate, nabiegnięte krwią policzki, a z tych policzków wychodziły na wierzch poczciwe, niebieskie oczy... A przed tymi oczyma, uciekały, aż na szczyt białego czoła grube, twarde brwi...
I tak całą twarz natężoną, jakby coś zbierało coraz wyżej, aż ku tym srebrnym puchom które, płynące z okna światło, rzucało na włosy śpiewaków. Czerwone, niby lepkie od głosu usta Ździcha, zwierały się i rozwierały na rzędzie białych zębów.
Pani Marja wpatrywała się z coraz większą radością w ich ruch...
Łap wargami tę swoją radość, nie daj się Ździchu!
Cieszyło ją niezmiernie, że jest wysoki, silny, że wystąpił dziś w nowym żakiecie... Teraz mu przebaczała te straszne ćwiczenia śpiewu i wszystkie popołudnia niedzielne, w czasie których nie mogła się nigdy zdrzemnąć...
Kawałek kończył się widocznie, bo śpiewali coraz prędzej i skoczniej. Niewiadomo dlaczego, wśród radości tych głosów, ukazała się jej twarz Ramkiego, centkowana piegami, to pozioma, to wydęta, to pionowa, to płaska, z błyszczącym kadłubkiem skrzypiec u dołu...
Skończyli.
Z ławek rozległy się oklaski, panna Stanisława wstała od fortepianu, krzycząc, — doskonale, doskonale!
Kałucki otarł sobie twarz chustką, uściskał śpiewaków i zanosząc się grubym, tęgim śmiechem radości, ucałował ręce pani Marji.
— Nie mogę, nie mogę, — huczał swą basową małmazją, — nie mogę wytrzymać, ile razy słyszę ten kwintet!
Pani Marja nie wiedziała, co to za kwintet.
Kałucki uderzył się ręką w udo, aż kurz poszedł ze spodni: — Kwintet z Carmeny Bizeta, perły, szampan, koronki! I doskonale poszło, słowo wam daję, trzymaliście się!
Nie mógł się uspokoić. Ta czysta, przedziwnie ostrej jasności pełna muzyka, zdawała się elektryzować jego tłuste ciało.
— Ja się proszę pani czuję potem, jakbym się w strumyku górskim wykąpał! Rzucał się w prawo i lewo, rozpychał szary bukiecik wątłych uczennic, rozmazywał palcami kurz na fortepianie.
— Teraz, — wołał, — powietrza, widoku, spaceru, szyn, tramwaju, i jeść, jeść! Kto idzie do Czarnego Osła?! Rok szkolny skończyliśmy, kto niema głosu, temu go nie zrobią, kto ma, temu go kto inny zrobił!.. Zaczynają się wakacje!
Znówu zwinął usta w aksamitne kółeczko i jakąś wielką frazą otoczył cały pokój.
— Boski człowiek! — Zdzich witał się z żoną. Podniecony śpiewem, przykładał jej mocne, trochę wilgotne ręce do twarzy i czoła, równocześnie sadzając sobie chłopca na kolana.
Pani Marja gładziła męża po włosach. — Nie wiedziałam, że ty takie trudne rzeczy umiesz śpiewać... Ho ho, zaimponowałeś mi...
Było mu gorąco od tego szczęścia, jakie słodką równowagą rozpływało się po całem jego ciele. Wychylił głowę z okna, patrząc prosto w górę, na złotoniebieski błękit... Widział równocześnie przed sobą, tak, jak chyba rośliny widzą swe własne liście, — swą żonę i dziecko... Czuł na kolanie maleńkie uda swego chłopczyka, czuł głowę synka wystraszoną i zakłopotaną na swej wesołej, męskiej piersi...
Marja stała przy mężu, zgarniając mu włosy ze skroni, oparłszy swe miękkie, pełne gibkiej ruchliwości kolana o jego nogę.
Nie wstydził się nic, że się we troje objęli prawie i że chłodzą się teraz w oknie pod płatkiem czystego nieba. Na to się uczył, na to pracował, na to kończył swą „historję i gieografję”... Na to w ogóle było wszystko...
— Więc powiadasz, — przypomniał sobie przecież, że Maryśka jest w nowym, tak dawno zapowiadanym kostjumie, — powiadasz, że matołek stanął na wysokości zadania?! — Dotykając prawie żoninej piersi, podrzucił dwoma palcami, leciutko, białą piankę żabotu.
A potem, niby odsuwając Maryśkę od siebie rękami i naporem kolan, spytał syna: — Feluś powiedz, kto to jest ta pani bogata, w tym kapeluszu, w tej spódniczce na twarzy (tak Feluś nazywał woalkę). — Czy ty znasz tę panią w nowych pantofelkach?... Powiedz, może znasz?...
Feluś skłonił głowę na piersi ojca i rzekł grubym głosem, zamykając wstydliwie oczy: — To jest mamusia...
— Ależ nie może być! Ta pani w tej fjoletowej marynarce, w tym fraku! przypatrzże się dobrze? Z tymi białymi wyłogami na rękawach?! To ma być mamusia?!..
— To jest moja mamusia...
— Widocznie nie znam twojej mamusi... Jakto?! Ten pan w białych wyłogach, białej krawatce, z zegarkiem w kieszonce, — jest to chyba jakiś żołnierz, dragon, marynarz, kapitan okrętu, ale nie żadna mamusia?...
Feluś pochylił się ku niej, objął ramionami przez biodra i złożył głowę w ich zbiegu, na fjoletowym jedwabiu sukni: — Jest mamusia, bo chodzi w sukni...
Wtedy porwał go z kolan ojca Kałucki, rzucił w powietrze, złapał i straszliwie wyszorował nieogolonymi policzkami. Potem oddał naperfumowanym uczennicom, wśród których przerażony chłopiec znalazł się niespodzianie, jakby wśród nadmiernie wybujałych, fantastycznych roślin, o ludzkich twarzach...
— Zaraz poznać, że to też ojciec, — zauważyła z sympatją Maryśka, — biedne człeczysko. Co prawda oboje pracują, jak konie...
Wszyscy dobrze wiedzieli, że profesor ma gdzieś na prowincji żonę i pięcioro dzieci. Że pracuje tu na nich w mieście, razem ze swą przyjaciółką, pianistką, panną Stanisławą.
— „Biedne człeczysko“ — w ustach pani Marji miało dużą treść polityczną... Znaczyło to bowiem, że ona, ślubna żona, dziś przynajmniej, nie potępia profesora i jego wolnego związku z „tem”, co każda służąca nawet, może bezkarnie nazwać „kochanicą“...
— Więc w takim razie, — krzyknął głośno Ździch, — idziemy na śniadanie do Czarnego Osła!
— Idziemy!
Wszyscy poczęli się ubierać, profesor zaś zamknął na klucz fortepian i puścił stojący na nim metronom.
— Już mu nie wiele brakuje, — objaśniał Kałucki, — zaczekamy aż skończy, — dobrze? Po co ma być sprężyna naciągnięta przez całe lato?!
— Oczywiście, oczywiście, — huczał któryś z uczniów, — sprężyn po próżnicy nie naciągać...
Stanęli półkręgiem naprzeciw fortepianu i okna. Z czarnego stożka metronomu wychylało się miarowo stalowe wahadło, obarczone na końcu trapezem ciężarka.
— Cicho! — Zakomenderował Kałucki. — Wysłuchajmy rzetelnie, jak się kończy rok szkolny...
Zgrupowani swobodnie, kto z kim chciał blisko, daleko, czy pod rękę, patrzyli z uśmiechem, jak z czarnej piramidki wychylało się śmigłe żądło, zakończone niby główką niebieską... Godziła ona miarowo, z suchym trzaskiem, to w jedną, to w drugą część nieba, płynącego za oknem...
— Profesor trząsł czupryną i przedrzeźniał, uczennice groziły metronomowi, zaś wszystkich onieśmielało milczenie i twardy, skryty trzask, długość ciszy mierzący...
Zdzich przerzucił nieznacznie rękę przez biodro żony i przycisnął ją do siebie. Nie myślał, ale uświadomiło mu się to falą drogiego ciepła, że jeszcze jeden wspólny rok ich wzajemnej młodości, właśnie mija, w słońcu zaczęty, w słońcu skończony...
Maryśka patrzyła ciekawie, jak coraz dłużej i ciężej toczy się niebieska główka z boku na bok, jak coraz wyraźniej gnie się stalowy średnik na gorącym błękicie nieba...
Wahadło upadło w kąt. Jeszcze raz wolno, falując, dźwignęło się ociążale, na środek. I z cichym trzaskiem, w którym słyszeć się już dały luźne sprężyny mechanizmu, stoczyło się znów w drugą stronę...
Ja nie chcę, nie chcę! Boję sią!!! — wrzasnął Feluś ze łzami w oczach. Wypuściwszy kółko z palców, obiema dłońmi zakrył sobie twarz...
— Panie wybuchły śmiechem, metronom skończył swą metę... Profesor Kałucki sapnął radośnie, ukłonił się pustym ścianom klasy, — i tłumnie wyszli, pocieszając przestraszonego chłopca.
— Na chodniku część towarzystwa pożegnała się. Uczennice nie miały czasu, nie mogły, — mamy na nie czekaj ą w domu...
— Ostatecznie zostali prawdziwi grenadjerzy.
— Same pijaki, proszę ciebie, — Kałucki zapominał się stale i w towarzystwie mówił Stanisławie ty, — same pijaki, prawda? — Prawda bąku?!
— Tak, tak! — zawołał Feluś, dla dodania sobie animuszu, ja też będę pić wodę sodową z sokiem! Trzy szklanki!!
— Aż trzy szklanki? — to pękniesz! — Kałucki wziął go za rękę i poszedł przodem, za nimi Marja ze Stanisławą (niech ma, jakbyśmy obie były legalnemi żonami), dalej Zdzich i nauczyciel ludowy, Smolarski.
— Nikt nie rozumiał poco wogóle przyszedł dziś do konserwatorjum, do kogo miał interes i z kim chciał gadać...
Jeszcze dalej, z tyłu za nimi, szła Janina, aktorka, z zawołaniem, czy pseudonimem z epoki Bolesława Chrobrego, czy też z turniejowym godłem, czort tego sam nie mógłby spamiętać, więc Kałucki nazywał ją poprostu „Starą Baśnią“.
Może właśnie dlatego, że była młodziutka i świeża.
— Kupował coś przy straganach, zaś reszta towarzystwa kręciła się za nim bez celu.
— Właściwie, co pan kupuje profesorze i co my tu z panem robimy?!! — Obstąpiły go naraz uczennice.
— Co ja kupuję? — Wziął za czub duży pęk marchwi i podniósł w górę, niby skalp. Blask słońca oksydował przyschniętą na nich ziemię.
— Ja tu, panie, moje złoto, skarby kupuję...
— Gruba baba miejska zatrzęsła podołkiem ze śmiechu, inne jej przywtórzyły.
— Ja się tu, proszę panów, wskazał rękami dokoła, — uczę mego starego Krakowa! Tu się on rodzi w marchwi, burakach, ziemniakach, tu siedzi!
— Zbili się w gromadkę, a przekupnie i kupujący, mniemając, że się tam coś stało, otoczyli ich kołem.
Profesor z pełnemi jarzyn kieszeniami, sam czerwony z gorąca, jak marchew, gadał i wiercił się wkółko, ogarniając rozkochanym wzrokiem małe daszki straganów. Gadał żartobliwie... Chciał to jakoś razem zmieścić, objąć słowem i niczego nie pominąć...
Suta małmazja basu gorącą falą sączyła się w drgające powietrze.
Małe daszki straganów z starego gontu, którym czas pobożnej użyczył siwizny... Z których każdy tyle już pomieścił owocu, śmiecia i pracy, że godzien jest, by się pod nim Jezus narodził...
Wydęte, szare parasole, co błyszczą w słońcu, jak chiński jedwab, raczą ludzi cieniem, drobniutko przesianym, a we mgle marszczą się, nito duże kożuchy na kawie... A wieczorami płyną, podobne ciemnym żaglom najcodzienniejszej troski, — w sennie wyglądaną noc...
Daszki, parasole, kije pełne drzazg, śliskie chudą gładzizną, pełne podpory, bójki i grzechu... Kosze, w których skrzypi chrobot dnia i zacięta prężność wikliny, kosze, w których śpią białe piersi serów i różowi się przezroczystą powieką, łomki bruk jajek... Albo w glinianym garnku pod wilgnem niebem liści, cieniuje się połyskliwa fala karbowanego łyżką masła...
Konewki, przewiazane obręczą, jak podwiązką, proste i mocne, niczem tęgie łydy... Beczki bełkocące syrpaniem serwatki i rurkowane fryzury kalafjorów i smukłe palce marchwji i pękate guzy buraków... I te jakieś inne, duże selery, rzepy, jak stare oblężnicze kule, — te całe globusy smaku i warzywnej wonności...
Wszystko to, naprzemian tłoczyło się w słowach i gestach profesora, świeciło w jego oczach malutkich a naiwnie rozkochanych...
Najbardziej dla mnie niepojęta rzecz, — skarżył się nieomal Kałucki, gdy go nareszcie wydobyli z targu i już szli spokojnie ulicą, — najbardziej dla ranie niepojęta rzecz, to powietrze tego miasta! Powietrze, w którem prócz słońca, mgieł, opadów i wogóle całej naukowo przepisanej astronomii, — świecą napewno szczęty starych kości... Unosi się para z dotąd gdzieś butwiejących łez... Słowem to powietrze, przez które opalowym prochem sypie się i świeci Historja... Oczywiście, panie drogi — zwracał się do Zdzicha — niewiele ja z tego mogę zrozumieć... Ale na śpiewaka, to i tak! Prawda?...
— Ździch lubił go ogromnie właśnie za tę prostotę i ciągły entuzjazm.
— Wzięli się pod ręce i nie zważając na panie, zagadani, tłukąc się wciąż o kosze i kobiałki, niesione przez baby wiejskie, rozmawiali serdecznie.
— Ździch słuchał, przytakiwał podziwom profesora, razem z nim psioczył na pomnik Jagiełły, przystawał przed opasanym zielenią, żółtym kościołem św. Florjana — a równocześnie patrzył na żonę i syna, idących przodem.
Gołe łydki chłopca, odzianego w białe ubranko, wiązały się nad brukiem, jak małe różowe filarki. Lewą stopę stawiał Feluś nie na zewnątrz a do środka troszeczkę, podobnie do matki. Więc równocześnie, nie oczyma, a jakby tajemniczem odczuciem rozumiał Zdzich pod połyskującą materją sukni, lewą stopę Maryśki, taksamo stawianą na chodniku.
— Tymczasem zatrzymał ich Smolarski. — A czy pan wie, profesorze, że pan w niewłaściwym miejscu szuka Krakowa?...
— Obaj spojrzeli na niego ze zdumieniem. Tak samo blady był w spiekocie i upale jak zazwyczaj. Właściwie całą jego twarz stanowił dziwny system trójkątów. Czoło węższe od policzków a mięsiste, trzymało się na kilku cieniutkich zmarszczkach. Oczy miał trójkątne jak przykład na „o“, — „Opatrzność“, w starym elementarzu. Usta, z wyciągniętym w górę środkiem wargi, bardzo bliskie włochatych dziurek od nosa. I broda w szpic, szarego koloru, — tej szarej maści, jaką mają na popularnych rycinach, działacze społeczni.
— Poruszał teraz blademi ustami cierpliwie i machinalnie, niby żując wędzidło.
— Jakto w niewłaściwym miejscu?
— A tak, bo w marchwi i w burakach. Zaś marchew i buraki, to młodzież proszę pana!... Wynalazł je uczony francuski około roku 1830... A przedtem? — Mówił to z głośnem chlupotaniem śliny o dziąsła, pozbawione trzonowych zębów... Ani marchwi, ani buraków nie było przecież. Rosły sobie gdzieś dziko i nikt ich do niczego nie używał.
— Ależ to łajdactwo! — Kałucki zdetonował się zupełnie. — Ależ to łajdactwo. Czemuż nas o tem nie uczą?! Człowiek się już przyzwyczaił, kombinuje, wyobraża sobie!...
Smolarski stał dalej nieporuszenie, z otwartemi ustami. Śróciny jego źrenic, powleczone mgłą, drżały szybko, jak oczy ludzi, patrzących na prędki przejazd wagonów.
Z tyłu nadeszła Janina i uczennice.
— Panno Janino, wie pani, — wolał Kałucki zgorszony, — pan tu nam mówi, że dawniej wcale nie było ani buraków, ani marchwi!
I odszedł.
Uśmiechnęła się tak żałośnie, że mimo cały niesmak do tych spraw, spytał ją odrazu Smolarski, czy znowu miała jakie przykrości w teatrze, — Cóż tam znowu nowego?
— Co prawda wolałby ją wziąć pod rękę i iść cicho przez tę trzeszczącą od gwaru ulicę. A potem siąść na łące... Trzymać się za ręce i oddychać czystem powietrzem...
— Zawsze to samo, proszę pana, nie warto opowiadać... Doprawdy nie warto.
— Oczywiście nastawał. Oczywiście „tam“ urządzili się tak, by już nie mogła pobrać pensji za wakacyjne miesiące.
I cały pasztet skisłych plotek i bolesnych, dziwacznych nierealności. Jak się między tym stadkiem aktorskim wałkuje opasła, szminkowana krzywda, — jedni żreją, opychają się po gardła, drudzy, patrząc na to, oczyma przewracają z głodu... Zawsze tasama gwiazda w głębi dusznych korytarzy, w notesie dyrektora, w postnym uśmiechu sekretarza, — rola... Brnie się ku temu przez najdziwniejsze przeszkody. To administrator cię chce oślinić, to „bohater“ przestał ci się kłaniać... To znów błądzisz w ciemnym lesie grubych, radców miejskich, otoczonych ponurym mrokiem szacunku...
Wszystko od każdego zależy, ale nikt nie chce nic zrobić...
— Na tem polega najgłębszy sekret władzy, — rzekł z uśmiechem Smolarski.
— W końcu, — jakieś plecy kochanki dyrektora, podobno najpiękniejsze w całem mieście... — A ja nie mam żadnych pleców...
— Jakaż gra słów...
— Krytycy, — zjadają kosze ptifur na aktorskiej herbatce, do której się muszę ubrać, żeby mnie całą było widać przez mój popisowy „krepdeszyn“... — I nic z tego.
— Smolarski bezradnie mrużył swe trójkątne oczy.
— Wszystkobym rozumiała wkońcu, — ale ci mężczyźni krakowscy...
— Wszyscy są tacy sami, proszę pani.
— Ale ci mężczyźni krakowscy chcą, żeby samej do nich przyjść... Jak koza do soli... Sami palcem nie kiwną.
— To wpływ niemieckiej kultury, proszę pani.
— Jak odrazu „nie“, — to już mu się nie chce pofatygować... Myśli pan, że on biega za aktorką dlatego, że mu się aktorka podoba? Nie.
— A dlaczegóż biega?
— Dlatego, aby móc opowiedzieć, gdzie mam jaki pieprzyk i czy pantalony z boku zapinane, czy przecięte...
Smolarski zmieszał się i zarumienił.
— Tylko o to chodzi, tylko o to, — powtórzyła uparcie kilka razy...
Szli przez wielki most, pod którym, jak okiem sięgnąć, w rozstępie sędziwych murów i zamglonych wież, biegły urządzenia kolejowej stacji.
— Jedno ogromne lśniące w słońcu wytężenie!...
Janina zmrużyła oczy, patrząc z żałosną troską na białe taśmy szyn. Niby wyciągnięte nerwy, tężyły się daleko po zapylonej przestrzeni, to równoległe, to zczepione w węzły, to łukami w dal wygięte...
Nad torami, wypryskiem ostrej precyzyjnej energji, sterczały całe rzesze zwrotnic, przekładni i wskaźników. Rzekłbyś, żelazna połyskiwa interpunkcja... Po szynach jeździły pociągi, rzucające białe kity pary na szare usypiska.
Łomot kół huczał potężnie w słońcu.
— Bo proszę pani, — rzekł Smolarski, wodząc oczyma po tych równych drogach trudu, pośpiechu i dalekości — trzeba zasadniczo rozstrzygnąć, czy człowiek jest czy nie winien?...
Tyle w tym widoku było sztywnej prawdy i srogiej jasności, tyle słońca i żelaza, że przestała mówić o swej sztuce i szmatkach.
— A widzi pani tam w głębi?... — Pokazał jej pod szklanym wachlarzem peronu, między lokomotywami drżącą w srebrzystem powietrzu garść małych motyli. Mijały się chwiejnym lotem, podobne do rzuconej swawolnie kupki papierków.
— To można wszędzie zobaczyć... Niema, ani takiego momentu smutku, ani dolegliwości, ani łajdactwa tak strasznego, w którymby pani nie mogła dojrzeć, między masami żywego żelaza, wśród najstraszliwszych potęg walczących, — tych kilku płateczków białości...
— No i co z tego? — spytała niecierpliwie... Bo istotnie ciekawe rzeczy, czy kto przez takie rozważanie posunął co naprzód, stworzył posadę, dał miejsce, lub wyrobił powodzenie?...
— One są... — Bez przyczyny, bez rodowodu... Bez wytłómaczenia...
Znowu mu w ustach zaczęło chlupać nieznośnie.
— One są znikąd, — mówił. — Nigdzie nie lecą... A teraz, niech pani patrzy na te potwory.
Cztery lokomotywy wysunęły się z pod szklanego wachlarza, łamiąc straszliwe echa.
— Niechże pani patrzy, jak między tymi potworami unosi się ta mała, biała garstka...
— No i co z tego? — powtórzyła, wzruszając ramionami. Wszędzie jest coś ogromnego, a obok coś malutkiego, tu piorun, a tu zapałka, ale co z tego?...
— Za wiaduktem zebrali się w gromadkę. — Ździch postanowił sprowadzić jeszcze jednego swego kolegę z gimnazjum, suplenta, — ale bardzo miły człowiek, ma się zresztą doktoryzować... Pisze ładne wiersze, a mieszka tu niedaleko.
— Jak się nazywa? — spytał Kałucki, jedną ręką ocierając pot z czoła, drugą oparłszy o chude bioderko panny Stanisławy.
— Nazywa się Zatorski.
— Nie słyszałem.
— Oczywiście! To jeden z młodych i absolutnie nikt niema obowiązku... Zresztą wierszy nikt nie chce drukować. Zatorski ma troje dzieci, człowiek całkiem poważny...
Gdy nadeszli z Zatorskim, całe towarzystwo siedziało za stołem w ogródku, oczekując na kurczęta. Pierwsze miejsce zajmował profesor Kałucki, przed nim na obrusie leżały wydobyte z kieszeni buraki, marchew, kalarepa, kilka ziemniaków.
— Tego się nie je... To musi być, — śmiał się. — To jest ozdobą, do patrzenia i wąchania. — Po prawej stronie pani Maryśka, po lewej panna Stanisława. I dalej przeplatanego.
Wszyscy mieli przez czoła idący odcisk czerwonej pręgi od kapeluszy, niby wąziutką wstęgę uczty...
— Tak jest, — śmiał się Kałucki, — dajcie mi się tak wyrazić!... Jak na śpiewaka, to i tak!...
Między pękatemi butelkami węgierskiego wina, wśród czerwonych wysepek rzodkiewki, między złotemi krążkami masła i czerwonym sektorem holenderskiego sera, stały trzy, oplecione zgrabnie słomą, butelki włoskiego Chianti.
— Nasze stare, kochane, zmanierowane Chianti! — wykrzyknął Zatorski.
— Więcej się po nim spodziewały wonne uczennice — po człowieku, który pisze wiersze?! Jakie wiersze? Czem? Tą żółtą, trochę nalaną twarzą?... Tymi kłaczkami czarnymi, rozsypanymi po policzkach?... Tą grubą wargą, czy oczyma, mętnymi jak ołów?... I dlaczego Chianti ma być zmanierowane?
Panie powpinały sobie polne kwiaty we włosy, za paski, lub na pierś, panowie w butonierki.
Zdzichowi było trochę żal, bo się żonie jakoś żabocik rozsunął i w białej głębi dekoltu ukazała się pomarańczowa granica jej małych, wdzięcznych piersi. Przez przyzwoitość, a właściwie przez zazdrość dał jej znak, żeby sobie to zakryła...
Sam zaś przysiadł się do dwóch uczennic, podniecony tem, że są trochę umalowane. — Ci wszyscy ludzie teatralni mają dziwnie bolesną rozkosz na twarzach, a pachną, jakby mieli przypieczoną skórę... Odurzająco pachną.
Przysiadł się do nich i chrupiąc rzodkiewkę plótł proste, celne głupstwa o mężach, księżach, grzechach, pokutach, postach, w czem wszystkiem wiele było niewinnej chęci i sztubackiego apetytu...
Tymczasem pani Maryśka śmiała się do rozpuku ze Smolarskiego, dlatego, że mu się uszy przy jedzeniu rzodkiewek tak ruszały.
— Ależ kiwają się panu, każde całkiem osobno. Mógłby ktoś pomyśleć, że żywe są i samodzielne, a pan nimi nie włada.
Przechyliwszy się przez stół wzięła — potrzymać Smolarskiemu uszy, bo przecież tak, — to panu ciężko!
Zdzich cieszył się, że żona jest swobodna i śmiał się do uczennic jeszcze weselej. Od czasu do czasu patrzyli na siebie z Maryśką bliskim, najmocniejszym wzrokiem, który znaczył: — Nic, nic. Wszystko głupstwo, ty przecie wiesz!...
Słońce stało wysoko, połyskując błyskawicami po talerzach i szkle. Drzewa, zieloność, jakieś prochy i łuseczki starych parkanów dyszały na biesiadników poczciwem błogosławieństwem. A po alei ogromnych wierzb, wraz z pyłem ciągłego ruchu, włóczył się fjoletowy skwar. Goście chrupiąc rzodkiewkę, pogryzając pieczywem, patrzyli bezmyślnie na drogę. Pierwsza fala podniecenia minęła, w chłódku każdy już przestygł, terazby warto pojeść mocno. Wraz z odpocznieniem ogarniała zwolna wszystkich leniwa zaduma oczekiwania.
— Czy może już zacząć winko? — Właśnie, gdy Smolarski odkorkowywał butelkę, wjechała powoli na drogę olbrzymia platforma, ciągniona przez dwa czarne, rosłe konie w krakowskiej uprzęży. Słońce skrzyło się w krwawych ślepiach koni, w mosiężnych blachach i wisiorach, niebieską łuną tęczując we wstrząsie sutych grzyw. Zaś cała platforma, z ułożonymi wysoko białymi workami, tonęła w polotnej mgle sypkiego pyłu mąki.
— Ale ci jedzie chleb, jak mur! — krzyknął Kałucki z radością.
Na samym szczycie białej piramidy siedział młody chłopak w rozchełstanej koszuli. Smagła jego pierś lśniła od słońca, jak miedź.
— Dać mu wina! dać mu wina! Niech pije!
Pobiegły do niego panie, z Maryśką na czele. Usłyszawszy wołania, chłopak zatrzymał konie. Teraz jeszcze wyraźniej słychać było wesołe okrzyki kobiet. Stały na skraju gościńca, zbite w liljową kępkę. Maryśka podawała chłopcu do góry na wóz szklankę, pełną wina.
Schyliwszy ku paniom swą twarz smagłą, matową od mąki, łypał niebieskiemi oczyma, śmiejąc się wesoło.
Potem panie jakimś dożynkowym krokiem wróciły do ogródka, a na drodze znów warczał dźwięczny łomot łańcuchów.
— Żony pan ze sobą nie przyprowadził? — Maryśka spytała Zatorskiego o to przez życzliwość, a również dla kontrastu... Bo czuła się lekką, młodą, lżejszą niż piórko, podczas gdy żona Zatorskiego przechodziła ciążę...
— Mają nadejść później całą bandą — odpowiedział Zatorski. — Nim się to wszystko wybierze, umyje, otrzepie... A Zdzich tak naglił...
Zdzich stanął za stołem z butelką i kieliszkiem w ręku. Kieliszek się perlił brylantowo, po kosmatym brzuszku butelki chodził złotawy cień.
Krawatka się Zdzichowi na bok przekręciła, co mu trochę szewski wyraz nadawało, ale duża broda błyszczała świetnie. — Nagliłem, piłowałem go, żeby szedł, żeby się spieszył, bo trzeba taką chwilę, jak ta, za łeb brać, chwytać... Inaczej ucieknie... Zaczynać, brać, śpieszyć się, żyć, bo nigdy dość szybko za radością się nie nadąży...
— Mówca, mówca — wołano ze wszystkich stron. — Tak jest, nie nadąży się! Mówca! Więc już, — toast, odrazu wznośmy toast!
Nikt nie wiedział na czyją cześć, lecz wszyscy się podnieśli i wszystkie kieliszki zbiegły się w powietrzu. Utworzyła się więc nad białym obrusem ze złączonych razem kieliszków wina, jakby lampa złota, od której wielobarwną gwiazdą, szły promieniami, różowe ramiona kobiet i czarne rękawy panów.
Tymczasem służący przyniósł dwa półmiski kurcząt i kotletów i w dużej sosierce mały francuski groszek.
— Cała geografja, proszę państwa — śmiał się Zdzich nad półmiskiem. Niewiadomo dlaczego wszyscy nie rozumiejąc jeszcze dowcipu, wybuchli śmiechem. Cóż dopiero, gdy dowcip się wyjaśnił... Zdzich, jako nauczyciel geografji, rzucał swój przedmiot na pastwę zabawy. Któż to mógł zrobić lepiej od niego?
— Kto chce Cypr? — wołał, pokazując wbitą na widelec wątróbkę... — Kto chce Afrykę?! — oznaczało to tęgie półkurcze. — Kto chce Galicję i Lodomerję?! — tu ukazał się na widelcu chudy żołądeczek, jak dwa bliźnie bobki, cienką złączony przeroślą.
— My chcemy! Ja!!! My!
Rozpoczęła się żartobliwa awantura z podziałem podróbek.
— Kto chce Królestwo Polskie — wykrzykiwał dalej Zdzich (oznaczał je kotlet cielęcy, wystający z twardej kości żeberka). Kto chce Bałkan?! — Był to kurczak, na którym, niedostatecznie spojona białkiem bułeczka tarta wydęła się, tworząc tłuściutkie, złote góry i doliny.
— A ja będę walczyć o wolny dostęp do morza, — rzekła panna Janina, czyniąc aluzję do tłustego sosu, który rumianym obrębem występował po brzegi półmisków.
Wkrótce rozebrano między siebie całą zawartość dań, twierdząc, że zgodnie podzielono się całym światem...
Pani Maryśka dumna była z męża. Zdzich, jak chciał, umiał oczarować całe towarzystwo i mało kto mógł mu dorównać. Właściwie nie spotkała nikogo, ktoby się mógł z nim mierzyć...
Przy jedzeniu stół ucichł. Słychać było tylko soczysty chrzęst krajanej sałaty, dźwięk naczynia i ciche zapasy dobrze wychowanych konwiwów, z trudno dającemi się rozdzielić częściami kurczęcia.
Ale w tem nieszczęściu pani Maryśka dopomogła wszystkim. Zamachawszy pod stołem radośnie nogami, oznajmiła uroczyście, iż wie, że nie je się palcami, ale z drugiej strony, nie codzień są kurczęta i nie codzień jest się na obiedzie w Czarnym Ośle...
To dało hasło do pogromu i większej swobody w jedzeniu. Wszyscy łamali kostki w palcach, a Kałucki wysysał smukłe, różowe stawy i kolanka, aż gwizdało.
— I nie próżnujcie — wołał, — popijać, popijać! Na powietrzu zaraz alkohol paruje!
Lecz panna Stanisława patrzyła coraz częściej na profesora z troskliwym niepokojem... Pił kieliszek za kieliszkiem, czerwieniejąc coraz mocniej.
— Paruje, paruje — wołał. — Na głos nie szkodzi, moje dzieci. Owszem, to włoskie wino nasyca gardła nerwowym dreszczem, bardzo wzkazanym.
— Ale masz koncert profesorze pojutrze. — Panna Stanisława zwróciła się godnie do konwiwów. — Profesor bierze pojutrze udział w koncercie Pieśni Ludowej w Zakopanem.
— Tak, tak, mam koncert. — Wargi jego owinęły się czerwonym kółkiem, jakby dookoła niewidzianego rogalika i z ciemno purpurowej głębi ust spłynął głęboki, pełny głos, — „sytna małmazja rozradowanego basu”.
Śpiewał jakąś piosenkę prostą, zwykłą, — z nad brzegu strumyka, czy z głębi lasu, czy z pustego pola...
Wszyscy się ogromnie wzruszyli. Uczennice słuchały chciwie, aby jeszcze coś skorzystać z metody. Ździch zaciągał się głęboko papierosem, patrząc z osobliwym żalem radości, jaki się czuje podczas pięknego śpiewu, — na przebłyskujące za drzewami łany zboża, domki i szmat czystego nieba.
Pani Maryśka, tak jak obserwowała jakieś towarzystwo w głębi ogrodu pod parkanem, tak zastygła w czasie śpiewu, nie oddając prawie ukłonu przyjacielowi Ździcha, docentowi Ciąglewiczowi.
Przy stoliku, pod parkanem, siedział znany redaktor, siwy opasły brzuchacz, wdowa po sławnym śpiewaku, teraz pocięta kratką szarych cieniów i młody docent Ciąglewicz, który, widocznie, między starymi odbywał jakąś uprzejmą służbę przyzwoitki. Spostrzegłszy dość późno gromadę uboższych znajomych, uśmiechał się ku nim pobłażliwie, objaśniając coś przytem podeszłej damie.
Wdowa zaczęła nagle wnikać w oczy Maryśki, przepełniać je nieznośnie, przykuwać... — Była w kapeluszu związanym białemi wstążkami pod szyją, miała twarz zieloną, zmurszałą, plechowaną... Usta cienkie, błyszczące wśród tłuszczu policzków, jak skrwawiony nożyk... Potrząsała nerwowo głową.
Mogło się zdawać, że przypomina sobie coś złego, grozi tem tajemniczo... Zimne, czerwone oczy, pod strzechą słomkowo-siwych włosów...
Pani Maryśka zmieszała się. Właśnie bowiem porównywała, jakto różnie w życiu idzie tym samym ludziom... Ździch morduje się, szarpie, mozoli, — prawda, prawda, że niby jest szlachetny, — ale taki Ciąglewicz też jest porządnym człowiekiem, nikt mu nic nie zarzuci, a wszystko ma... Żonę do wód wysyła, mieszka ładnie za miastem, jest ubrany... Wziął dobry posag. Może więc Maryśka winna jest, że u nich wszystko tak kulawo idzie?... Możeby lepiej zrobiła, gdyby nagle poprostu odeszła, — na zawsze... Na jedną sekundę, na jeden błysk chwili opanował ją lęk straszliwy, obawa niepojęta... Nie tu toczy ten śpiew łaskawe swe fale, a gdzieśindziej, w bezdennej oddali... Całe towarzystwo, profesor z zamkniętemi oczyma, Ździch z wstążeczką dymu w ustach, Smolarski, kręcący czarną kulkę ośródki w łopatkowatych palcach, rozstrzepane uczennice, stół biały, schlapany winem i kwiatami, — wszystko to siedzi w bajecznie zmniejszonym rozmiarze tak daleko, daleko, — że ona nigdy, — nigdy do nich nie dojdzie, nie zdąży...
Profesor skończył śpiewać.
Wszyscy mu winszowali. Pani Maryśka otrząsła się. Ździch opowiadał, jakie miał dziwne myśli w czasie tego śpiewu, obce, nowe świeże...
Nalano znów kieliszki.
— Nie powinno się mieć myśli przy słuchaniu, — dowodził Kałucki. — Tylko wy, uczeni, macie widocznie wtedy myśli. Ja, proszę pana, gdy słucham głosu ludzkiego — tu, wyrżnął się płaską dłonią w pierś, aż jękło — to słucham, jak drzewo, jak moja kamizelka... Nic nie myślę. Jeśli to dobry głos, to drżę, panie jak szyby, lub słoje drzewne...
Panna Stanisława otarła mu z potu czoło i twarz, niby małemu dziecku. — Oj profesorze, stary, kochany pijaku...
— O! — Mąż tej harpii — tu wskazał oczyma wdowę lornetującą zawzięcie, ten gdy zaśpiewał, — wierzcie mi wiedziałem odrazu, ile mam włosów na moich kosmatych łydkach, poprostu dywinacja...
Rozmowa zeszła na dziwne koleje tego przedwcześnie zmarłego śpiewaka. Jak występował z opuchniętemi już nogami... Dziś popołudniu nacinali mu je i wodę z nich puszczali, a dziś wieczorem na tych samych nogach klękał na scenie, Artysta był — panowie!..
I nagle znalazł w tem Kałucki, po raz setny, usprawiedliwienie dla swych dzieci, żony rzuconej, życia odmienionego. Drogi są różne, świat nie ten sam, a i tak zawsze śmierć na końcu...
Artysta był, — wiecie wy, co to znaczy? — To znaczy słońce, krew i łzy!... — Zbladł i łzy mu się zakręciły w oczach malutkich duże i złote, jak krople wina. — Zaś ona?... — Zniżył głos z zabobonnym przestrachem. — Ona, ta żona, to tajemnica, sfinks, samo życie, samo dwa a dwa cztery, to, — czemu nikt nigdy, żaden z nas nie da rady... Jak ono się z panem załatwi! Rozmiotła, zniszczyła po mężu wszystko, — że ślad nie został. Wieńce srebrne na szmelc, wstęgi, cały wóz wstęg, — na żydów... Partycje — na masło... Z kostjumów, z kap koronacyjnych, — kołderki dla piesków...
— Mniejsza o wielkiego kabotyna, który już nie żyje... — Zatorski był wzruszony... Czoło mu się rozłamało na kilka mięsistych wypukłości, czarne kępki zarostu zjeżyły się dziko. Blada różowość płaskich szerokich warg przeszła w siny fiolecik. — Ale toś pan, profesorze, dobrze powiedział — słońce, krew i łzy!
Zatorski powstał, aż krzesło się za nim wywróciło. Wyciągnął żółte ręce w brudnych mankietach nad stół i grożąc światu ostrym wicherkiem czarnych włosów na czubku głowy, zaczął mówić namiętnie...
Coś o braterstwie fachów. Tu są wszyscy, prawie wszyscy... Śpiewak, historyk, muzyk (tu w skazał na pannę Stanisławę), młodzież i ja, pisarz. W każdym z nas — doli na dzień, niedoli na całe lata, ale nie skarżyć się! Ba! jest nawet urzędowy historyk, urzędowa wiedza oficjalna, — zawołał, wskazując na Ciąglewicza, który, przeprosiwszy swe towarzystwo, przyszedł zamienić parę słów ze znajomymi.
— Bójcie się Boga, — uspokajał Zatorskiego — ciszej trochę. Czy warto wam narzucać waszą rozległą mądrość temu małemu ogródkowi?
— Mądrość?! — Zatorski szerokim gestem ręki z lewa w prawo otarł usta, jakby z nich zbierał zakrzepły tłuszcz. — Szkoda czasu na mądrość... — I dalej — to piekące, wezbrane, ten war, który musiał wykipieć zaraz...
— Coś o altanie... — Siedzimy tu, jak w altanie, ale nie o takiej mówię, żebyście się w niej usadowili na piwo!... Tylko my zawsze, jak w altanie, my zawsze bez dachu i bez ścian, bez żadnej solidności na widoku, na przestrzał... Możesz, widzu, serce moje oglądać, jak szóstkę i jak szóstkę możesz je sobie w kieszeni nosić!..
Rozgrzana, po bratersku na łopatce spoczywająca dłoń Ciąglewicza, dodawała jeszcze Zatorskiemu impetu.
Teraz wszystkich zachwyciło, że biedni są, lekkomyślni... Dalekie wspomnienie dzieciństwa przemknęło w sercu Maryśki, — i czyste pełne słowo altana, pomięszało się boleśnie z ułamkami twarzy Ramkiego...
— Więc to jest dobrze, dobrze — pomyślała Janina, że nie ma czem opłacić mieszkania, że niema gdzie wyjechać na wakacje, że na kolację jada piklinga z bryndzą. Bohaterskie kolacje w szeleszczącym papierku... Każdy w cichości patrzył na sąsiada i pocieszał się, że sam dojdzie jeszcze do czegoś, a sąsiadowi gorzej — och gorzej...
Zaś Ździch był przekonany, że gdyby Zatorski złożył nareszcie swój egzamin i doktorat, wolałby wynajęte w murowanym domu dwa pokoje z kuchnią i wygodami, niż swą altanę...
— Zawsze bez ścian! — wołał Zatorski — bez wstydu, na widoku... A co mnie chroni i oplata? Nie wiem... Może skręcony szpagacik powoju, tych parę węzełków dzikiego wina, ta odrobina świeżości, którą każdy z nas plecie na ramach formy, właściwie starej, właściwie ciągle tej samej?..
Znów wszyscy chcieli gadać naraz. O formie, o prawdzie, ktoś zaczął od samego początku, od pierwszych doznań i chrupał przytem rzodkiewki. Panna Stanisława kiwała pobłażliwie głową, uczenice czyniły wdzięczny hałas, a Ździch usiadł przy żonie.
Ręce ich splotły się pod stołem, niby wilgotne ciepłe łodygi...
Zatorskiego jednak przeniknęło tak głębokie wzruszenie, że chciał, że musiał jeszcze mówić... Był blady jak ściana. Jego czarne oczy paliły się szlachetnie w głębi ciemnych obwódek. Był też cokolwiek podchmielony. Wypite wino huczało w głowie rytmiczną falą wielkiej jakiejś strofy... Wszystkie kłopoty, udręki, zmartwienia, troski wszystkie pod tchnieniem letniego nieba uczty wesołej — stanęły nagle tuż, blizko... Niby maleńkie, szare gryzonie, które on chętnie, ależ najchętniej będzie żywić kawałkami, — małymi kawałeczkami własnego serca — małymi, żeby wam gryzonie łatwo było przełknąć...
Zdało mu się, że jeszcze tylko cieniutka, jak opłatek zasłona przedziela go od prawdy... — Jeszcze parę słów i rzeczywistość będzie nim, a on nią... Wszak we wszystkiem, co jest, o to tylko chodzi...
— Bo proszę państwa — prawił, z wyciągniętemi jak drogowskaz ramionami, — mnie się dzieci rodzą, a ja chcę pisać książki. Ale to nic!...
— To już nie jest takie nic, to już bardzo dużo, — wtrącił Ciąglewicz miękkim dorodnym głosem.
Nagle Zatorski uczynił ruch, jakby obejmował szeroką szafę. — Tyle książek napisać... Rozumiecie? Tak dużo... Tak, jak stoją w bibliotece za szkłem, złote grzbiety jubileuszowej towarówki naszych zacnych, zgliwiałych mamutów, tak, żebym ja, napisany, stał... I mimo to dalej, dalej, wciąż nowe... Na wszystkie okazje, święta, przypadłości, choroby, śmierci... Tak niewiele jeszcze opowiadano... Tyle jeszcze czeka!.. A znów czasem, gdy pisząc, słyszę skrzypienie mego piórą, gdy pomyślę, że ten drapiący szelest był najgłębszym głosem mego życia...
Lecz sam zaprzeczył sobie głową...
Najchętniej otworzyłbym stragan na rynku. Tam samemu sprzedawać!... Wetknąć własną książkę w obce ręce, za pieniądze! Równocześnie uważać, żeby andrusy z tyłu nie kradły... I niech się obcy przechodzeń targuje, bo to jest odwieczne, kochane... Bo w prawdziwej, codziennej wielkości musi być też szachrajstwo, jak w chlebie kminek... Kupujcie, kupujcie tłuste siemię współczesności, — kupujcie książki pracowitego pana Zatorskiego!
Kałuckiego aż do góry podniosło z radości. — Chłopie serdeczny, — wołał — gadasz jak z nut — gadaj jeszcze!
Ciąglewicz wzruszył ramionami, umoczył usta w kieliszku i pożegnał się. Wróciwszy zaś do swego towarzystwa, wyjaśniał i tłomaczył, jakby uprzystępniając wybrednym umysłom, prosty powód zabawy ubogich swych przyjaciół.
Wszyscy przepili znów, — raz i jeszcze raz, szlachetnie zmęczeni wspólnością porozumienia...
A Feluś, siedzący na ojcowskiej chustce od nosa, pod wycieńczonem pniem starego bzu, bił brawo, śmiał się rumianemi, jak jabłka policzkami i mrużył oczy. Bo opity był bardzo wodą sodową z sokiem, teraz mu się odbijała szpilką w nosie, a świat cały pryskał w załzawionych nagle oczach.
Dalej już niema nic — tylko koniec... — Zatorski westchnął głęboko. Jego zwichrzona czupryna, żółta twarz przedarta wzruszeniem, czyniła dziwne wrażenie. Jakby głowa jego nie należała do korpusu, a znalazła się nad brzydką krawatką i lokajskim półkoszulkiem, dzięki niesmacznym baraszkom srogiego nieporozumienia.
— Niech życie człowieka wciąż niesie i niesie!... Żeby mimo to, miał tyle energii, tyle sił, tyle w sobie poszukiwania, aby w pogoni za czemś niedoścignionem kończył, zdychał gdzieś daleko od swoich... Wśród obcej mowy!... Co za szczęście, pomyśleć wówczas z tryumfem, — więc wciąż jeszcze nie rozumiany?! Wśród obcych murów... Jakie zdrowie! Nie będzie starym oswojonym celom wypominać głupiej krzywdy przyzwyczajenia!... — Widać do końca niosła człowieka wielka trąba rozmachu. Panowie! Niech żyje długie życie i śmierć nieznana! — zakończył Zatorski, wzruszony do głębi.
— A ja ci żadnego toastu nie powiem. — Ździch nachylił się nad żoną, którą przestraszyło przemówienie Zatorskiego. — Nie powiem ci toastu, bo jesteś za blisko — pachniesz... Nie bój się, Zatorski plecie, bo jest podniecony, a ja ci mówię, niech wszystko zostanie, tak, jak jest...
Ściskała go za rękę, oddychając tak szczęśliwie.
Świetliste niebo słoniło się od nadmiaru blasków baniastemi chmurami.
Teraz rozumiała Maryśka, że dobrze, iż chmury się rodzą... Chmury się rodzą na podobieństwo zmartwień. Tak, jak zmartwienia w piersiach, ważą się chmury na niebie... Aby mogła odpocząć pogoda, — jak musi odpoczywać szczęście...
— Mów jeszcze Ździchu, nigdy nic nie mówisz, tylko się kłócisz, lub wymyślasz. — Wiedziała, że to nieprawda, ale niech myśli, że jednak trochę jest nieszczęśliwa.
Spojrzenia ich szły razem, z nad stołu, na zielone czuby drzew, na pylną drogę, na wyniosłe ukłony okolicy krakowskiej, na dalekie widoki lata i niebo...
— I jeszcze ci to muszę powiedzieć... — rzekł.
Zaś Maryśka, wziąwszy głowę męża w obie ręce, szepnęła mu do ucha: — Pijaku! winem pachniesz, jak żołdak...
— Ale nie jestem pijany — śmiał się, mrużąc białe, roztkliwione oczy. — I jeszcze jedno muszę ci powiedzieć — szepnął — że jesteś słońce... Żebym cię nie dał nikomu... — I jeszcze to muszę ci powiedzieć, że jeśli teraz powiek nie zmrużysz, jak lubię — to zacznę tu głośno krzyczeć, że cię kocham...
Maryśka wyciągnęła twarz, rzekłbyś szukając i niedowidząc... Jej długie, szare rzęsy trzepotały szybko, niby dwie lekkie, niesłychanie cichutkie ćmy, dobijające się skrzydełkami do słodkiego światła źrenicy.
Ale nietylko Maryśka i Ździch flirtowali. Jakoś się samo wywiązało i przeplotło, że się goście parami ku sobie kłonili, nie wiele mówiąc w śmiechu i wesołości. Były to raczej porywy słów, niż one same, raczej dźwięczny przeciąg, szumiący w piersiach, wezbranych krwią i mocną poczciwością lata.
Tak samo rozmowa... Było to raczej jakieś falowanie młodych chęci, niż głosy. Uwydatniał się wśród nich wyraziście niezmiernie zawiły dyskurs Smolarskiego. Trzymał on końcami sinych palców przegub panny Janiny i prawił wielkie, niezgrabne subtelności.
— Oni wszyscy życzą tu sobie czegoś — klecił swą rzecz Smolarski — a ja zupełnie nie wiem, czego sobie życzyć... Oni widzą zawsze jakieś święto, a ja muszę zobaczyć tego kelnera, który tam stoi, widzi pani?
Spojrzeli oboje w tę stronę. Stary, opasły kelner tkwił w ciemnych drzwiach restauracji. Jego wyświechtany frak zlewał się z czarnem tłem korytarza. Czyniło to takie wrażenie, jakby na pewnej wyżynie mroku unosiła się luzem głowa kelnera i oparta o ramię drzwi dłoń. Uśmiechał się, błyszcząc czarnemi dziurami zębów i szkiełkiem czerwonego kamienia na palcu. Tuż przed nim na piachu chybotały sine serca cieni, postrzelone krótkimi grotami słońca.
— Oni, proszę pani, będą opowiadać całe historje o drzewach, kwiatach, pajęczynach, a ja muszę zobaczyć — ujął silniej jej przegub — te stare głupstwa...
Pokazał jej utwierdzone na drucie między drzewami stare lampiony, brudne, żałosne, niby utytłane w kurzu cukierki... — Dlaczego ja zawsze muszę mieć takich świadków?...
— Oni, panno Janino, gadają o sztuce, a sami nie wiedzą, czego chcą. Pisarz się sili, aby mu się obraz udało sklecić, malarz szuka rytmu, a muzyk, żeby to barwę miało. Nie jest-że to ciuciubabka?...
— Co?! — To jest ciuciubabka?! My jesteśmy ciuciubabka?! — Kałucki ryknął wesołym śmiechem i puścił w Smolarskiego ziemniaka, leżącego przed prezydjalnem miejscem na kupce jarzyn, przyniesionych jeszcze z Szczepańskiego placu...
Rozpoczęto zabawę niebywałą. Panowie bombardowali się wzajemnie bez litości.
Niby maleńkie, czerwone, białe, szare komety o zielonym warkoczu, latały w słońcu, szeleszcząc młodą nacią marchwie, rzodkiewki, pietruszki. — Tocząc się łabato w nieprzewidzianych kierunkach, dudniły jowialnie ziemniaki po obrusie. Ktoś trafił w kieliszek. W kilka stron rozbiegły się złote błyskawice wina, dużemi kroplami ściekając na murawę.
Panie, o ile możności cofnęły się poza obręb walki. Ujęte pod boki, naprzód przychylone, lub rzucone w tył żywą wesołością, śmiały się do łez, wołając: — patrzcie, jaka wojna, coś okropnego, można umrzeć, umrzeć ze śmiechu!!
Panowie z krawatkami na bakier, z mankietami, lecącymi w powietrze za jarzyną, walczyli zawzięcie i napróżno, bo po tak dobrem winie rzadko komu udawało się trafić.
— Można zginąć, można umrzeć ze śmiechu — zanosiła się Maryśka wśród łez, ciurkiem płynących jej z oczu. — Już doprawdy nie wiedziała, gdzie co jest od tej wesołości, czy ziemia na niebie, czy niebo na ziemi...
— Patrz, — wołała na Ździcha — patrz na tę ogromną chmurę... Jeszcze trzeba, żeby nas do tego wszystkiego deszcz zlał! — Bo reszteczką zdrowego rozsądku we wszystkich tych zabawnych opałach czuwała wciąż nad nowym swym kostjumem i białemi wyłogami.
Najwięcej dostało się miłośnikowi jarzyn, Kałuckiemu. Wycofywał się więc, poplamiony ziemistemi piętnami w stronę restauracji, pod ochronę szklanych szyb. — Biegnę, — krzyknął — po nową amunicję.
Istotnie ukazał się po chwili z butelkami pod pachą.
— Patrzcie, jaki on bajeczny, jaki bajeczny — wołały panie, schowane za stołem.
Z zaokrąglonemi ramionami, z nogami zgiętemi od ciężkiego naporu kulistego kadłuba, podobny był profesor rzeczywiście do miękkiej sukiennej pałuby. Na jej szczycie chwiała się duża twarz, z której śmiech starł w tej chwili wszystkie rysy, pozostawiając dwie, trzy kreski zaledwie.
— Bacchus! Bacchus! Bacchus!!
Śmiano się tak głośno, że aż wdowa po śpiewaku wdziała cwikier na swe czerwone oczy.
Nagle stary jakiś człowiek w czarnym powiewnym surducie, z rozwianym siwym włosem z gazetami w teczce, wpadł przez furtkę. Zderzył się z Kałuckim, wetknął mu na piersi za kamizelkę białą zadrukowaną płachtę i pobiegł dalej, mamrocząc uporczywie.
Profesor zatrzymał się, potem jednak szedł wolno ku rozbawionemu towarzystwu.
— Bacchus! Bacchus! — wołali panowie i panie. Widząc, że nie może się teraz bronić, przyjęli go sowitym gradem furczącej w przelocie jarzyny.
Kałucki, jakby nie zważając na to, stąpał ciężko naprzód. Niedaleko stołu zatrzymał się i rzekł: Arcyksiążę... Dziś, — dziś w Serajewie zabity został następca tronu...
Butelki z głuchym stukiem wypadły mu na murawę.
— Co? — gdzie? — jak? — Nieprawda! — Będzie jakaś straszliwa awantura!... Dlaczego? Przez kogo?!
Panie uchwyciły się swych mężów za rękawy. Luzem chodzące zbiły się w trwożną gromadkę. Wszystko nabrało niezwykłego pośpiechu, niby na tonącym okręcie...
Kałucki podał Smolarskiemu gazetę. Smolarski wziął ją w obie dłonie. Rozwijając złożony arkusz nadzwyczajnego dodatku, zauważył, że taki sam biały świstek trzyma już w ręku sąsiednie towarzystwo i dalsze i jeszcze dalsze i jakaś dziewczyna pod parkanem i przechylony w drzwiach restauracji kelner.
Mięło się to już i szeleściło we wszystkich rękach.
Zaczął czytać głośno swoim klajstrowatym głosem, w którym tak nieznośnie lepiła się ślina... Wielka uroczystość, parada, przedstawiciele ludu, kraju, władz... Nabożeństwo, przegląd, samochody, zaczajony sprawca, strzały, — dużo strzałów, arcyksiążę, arcyksiężna, trupy, wojsko, policja, minister czy wielkorządca, wojsko, głęboki cios, wszystkie ludy, zadosyćuczynienie, monarcha, dynastja...
Panie chciały widzieć odnośne ustępy telegramów, na własne oczy.
— Jakto więc co? — krzyknęła panna Stanisława. — Więc co? Mamy nie jechać do Zakopanego? Przecież koncert!
— Będzie awantura, — zacierał ręce Zatorski, — będzie chryja, jakiej świat nie widział!...
— A co sobie robią wzajemnie państwa, jak sobie książąt mordują? — spytała panna Janina.
Przeciął wszystko zdecydowany głos pani Maryśki: — Chodźmy do domu... Lepiej siedzieć w domu na taki czas... — Zbladła bardzo. — Co sobie państwa robią? — Będzie jakaś wojna... — Zdzich! Feluś!!
— Do domu, do domu — zawołały wszystkie kobiety. I po chwili, niby ptaki do odlotu skrzydła, trzymały już zamknięte trójkąty ramion, powyżej głów, przy kapeluszach.
— A Feluś! Feluś! — zaniepokoiła się pani Maryśka. — Nigdzie go niema... Ten chłopak zawsze...
Uczuła wyrzuty sumienia, tembardziej, że nagle coś zmieniło się we wszystkiem... Jacyś niewidoczni dotychczas goście wychodzili z restauracji szybko, nie oglądając się na nikogo.
Ktoby mógł przypuścić, że taka mała buda tylu łudzi może pomieścić!... Teraz tłoczyli się przy furtce, czarną gromadką, w śród której odcinały się wyraźnie białe kwadraty nadzwyczajnego dodatku... Kilku kelnerów (ależ komu oni usługiwali, nikt ich nie widział dotychczas) śmiejąc się głośno, ubrało na fraki narzutki i poszło.
Poszli, żegnając się z gośćmi uchyleniem kapelusza, jak prawdziwi znajomi.
— Gdzie Feluś? Jeszcze zabłądzi gdzie?!
Przez ogródek przebiegły razem cztery stare pomywaczki i stanęły na płocie.
— Czy może panie widziały gdzie, — mały chłopczyk, w białem ubraniu, słomkowym, dużym kapeluszu?... Bawił się kółkiem...
Żadna z nich nawet głowy nie odwróciła.
Pani Maryśka z Janiną i Stanisławą poszły go szukać. Przecież nie wyszedł za bramę... Szybko brodziły przez wysoką trawę klombu, przez szpaler jakichś porzeczkowych skrzatów.
Całe towarzystwo niecierpliwiło się już...
Jedyna pociecha, — pomyślała podczas tego zmartwienia pani Maryśka, widząc płatniczego przy stole, że każdy płaci za siebie... Mój Boże...
— Ależ tu leży!! — Pierwsza spostrzegła chłopca panna Stanisława. — Niech pani spojrzy, co za ślicznotka!
Feluś spał pod starym zeschniętym pniem, między strzelistemi gałązkami wilka, złożywszy głowę w słomkowym kapeluszu, jak w złotej aueroli. Policzki miał rumiane; określone od góry cieniem rzęs, złączone u dołu czerwonym wężykiem ust, zdały się wydawać złotawy blask. Białe ubranko mieniło się w łatach słońca i cienia, płatkami ametystu i śniegu.
Zbudzony chłopiec przestraszył się.
Maryśka wzięła go na ręce.
— Chodźmy już, chodźmy, — domagały się panie. — Mężczyźni udawali zrównoważonych i wzruszali ramionami.
Panią Maryśkę irytowało do najwyższego stopnia, że Ździch wcale się nie niepokoi, a przeciwnie dalej żartuje i bawi towarzystwo. On zawsze musi bawić innych swoim kosztem... — I po co?! To już tak teraz jest nie na miejscu... Ach, tak nie na miejscu...
W szyscy goście wychodzili juź z ogródka. Nawet stary, opasły redaktor i wdowa po śpiewaku. W skośnem słońcu, do pół przykrytym chmurami, połyskiwała jej cytrynowa twarz, tak złowrogo... Z tyłu uroczyście kroczył Ciąglewicz.
Nareszcie znaleźli się na szosie. Ostatni, za panną Janiną, zamykał furtkę Smolarski. W półobrocie, szybko mu mignął przed oczyma stół poplamiony winem, zmięty obrus, kilka wywróconych krzeseł, kilka drzewek i stare zakurzone lampiony, podrygujące żałośnie pod gałęziami.
Dążyli jak najspieszniej do tramwaju, mijając tłumy przechodniów, śpieszących ku miastu. Widać było, jak jedni powiadają drugim, jak nagła wiadomość prostuje zgięte plecy kobiet a głowy mężczyzn zadziera ku górze. Kobiety stawały w poprzed drogi, ręce splótłszy na podołkach i palce... Panowie szerokim ruchem rozwagi przekładali nowinę z ręki do ręki...
Tylko dzieci wrzeszczały jak zwykle, w rynsztokach.
Na zakręcie ulicy zauważyła pani Maryśka zdaleka, żonę Zatorskiego, z trzema chłopcami.
Zatorska szła gościńcem, pokonywując widocznie wielki trud mała, nieforemna, żałosna... Jej ciąża uwypuklała się już znacznie, pod wydętą suknią, że widać było nogi powyżej kostek, chude i zda się przytłoczone ciężarem. Podpierała się pracowicie, nie zrulowaną parasolką.
— Jak zawsze zapóźno — mówił Zatorski, gdy ją ogarnęło towarzystwo, — my już wracamy moja kochana!
— Tak się śpieszyłam i nie zdążyłam, mój Boże... Po nabiegniętych żyłach na skroni, po forsownym oddechu i wardze górnej zroszonej potem, można było poznać, że istotnie śpieszyć się musiała. Ów pośpiech zdawał się zaostrzać cienkie a przytem dziewczęce rysy jej twarzy, wśród których niby jakaś najsłodsza nagroda, świeciły orzechowe oczy, w sinościach cieniutkiej oprawy.
— Tak bardzo chciałam zdążyć i dzieci tak się cieszyły... Może jeszcze wrócimy! Tak chciałam...
Oddech to wciąż przytwierdzał, zniżając bardzo a podnosząc niewiele, widny z odkrytego stanika płaski klinek piersi, przeciągnięty drobną siatką żył.
— Już nie wrócimy, — tłómaczył Smolarski, — już nie wrócimy, proszę pani, do Czarnego Osła. I wogóle nie wiadomo co będzie... Już nie wrócimy...
Opowiedziano jej o zabójstwie arcyksięcia i o tem, że teraz napewno jakaś wojna wybuchnie...
Rozwarłszy szeroko nozdrza, popatrzyła z prośbą na męża, tak, jakby było tylko rzeczą jego kaprysu, powstrzymać te wypadki. Zresztą nie dowierzała jeszcze...
Czarny kapelusik przekrzywił się na bok. Z pod jego obrębu wysmyknięte włosy przylgnęły do spoconej skroni. — Tak się śpieszyłam, żeby choć raz, razem... Bo to przecież właściwie wspólne, przyjacielskie zakończenie szkolnego roku... Tak rzadko kiedy...
Mijające się wzajem wozy z piwem pogrążyły ulicę w obłokach kurzu... Zatorska nie chciała jeszcze zrozumieć, a towarzystwo poczęło się już niecierpliwić.
— Przestańźe moja kochana! — żachnął się Zatorski.
Malutki klinek cynobrowego ciała Zatorskiej uniósł się wysoko i jeszcze niżej opadł w głębokiem westchnieniu...
— Tak proszę pani, — łagodził Smolarski — śpieszyła się pani, ale nie mogła pani zdążyć... Od tego zabójstwa przewaliło się w kilku sekundach kilka wieków... Poruszył rękami, niby z zaciśniętych garści do garści przesypując piach klepsydry...
Kałucki zniecierpliwiony już i zły, podał Zatorskiej szorstko dodatek nadzwyczajny.
Rozejrzawszy się bezbronnie na wsze strony, oparła rękę na ramieniu Zatorskiego. — Ach więc znowu coś nowego...
Zostawili ją na środku ulicy z białym prostokątem gazety na piersiach, opartą o męża. Chłopcy nie rozumiejąc o co chodzi, skupili się około rodziców.
— Grupa, rzeźba, Laookon, Cios, czy jak, — ostatecznie chodźmy, jedźmy — mówił po drodze Kałucki.
Nareszcie nawinął się tramwaj. Towarzystwo kolejno się kruszyło na przystankach. Każdy szedł w swoją stronę. Im głębiej wjeżdżali w miasto, tem większy robił się tłok.
Publiczność gadała w dużem podnieceniu, świstki zadrukowanego papieru szły z rąk do rąk, szeleszcząc pod nogami. Obracały się białym wiechciem w kołach dorożek, wiatr je podchwytywał, dźwigając leniwie ku parterowym oknom... Albo w smudze kurzu leciały za tramwajem, skacząc ostrymi rogami po bruku.
Niebo się nasunęło zwaliste i ciężkie, nisko, nad dachy. Fioletowe i pomarańczowe pręgi mrocznego blasku legły na ulicach.
Zdzich z żoną wysiadł w rynku. Miało się już ku zachodowi. Przekrwiony czerwienią ratusz sterczał groźnie ku niebu z starego pospólstw a bruków. Odwieczne rany, blizny i szczerby wieżycy lśniły w pochyłem słońcu.
Gęsty tłum przewalał się po chodnikach, zaś w oknach wysokich domów łamał się zachód krwawym kryształem...
Z pod pałacu pod Baranami biegło kilku chłopaków ku Sukiennicom. Lecieli, wymachując płatami gazety, które zdaleka, podobne były do białych nadłamanych skrzydeł...
Dziwny strach ogarnął Maryśkę, gdy wysiadła z tramwaju... Tyle obcych ludzi, obcego ruchu, obcych spraw...
Zdzich polecił jej iść do domu. Sam musiał jeszcze wstąpić na wykład do Uniwersytetu Ludowego, — takiej trochę uroczystej piły, ale nie potrwa dłużej, niż godzinę...
Jak się coś ważnego dzieje, to ty zawsze musisz być po za domem! Zawsze sobie wtedy właśnie coś takiego wyszukasz!
Nic się jeszcze nie dzieje... — Wzruszył ramionami... — Nowiny takie, czy owakie, a zobowiązania — zobowiązaniami.
Powoli znikał mu w tłumie biały kołnierzyk Maryśki i błyszczący na plecach, fijoletowy jedwab. Jeszcze prędzej niż żonę, pochłonęła gęsta fala przechodniów białe ubranko i słomkowy kapelusz Felusia.
Właśnie teraz, gdy stracił ich z oczu, zdjęła Ździcha tak ogromna czułość. Odczuwał silną zmysłową radość na myśl, że gdzieś niedaleko, w zmierzchającym się powoli ruchu, idzie ta wysepka jego szczęścia, radości i spokoju, schronisko kochanych głosów i najbliższych oddechów...
Był jednak zadowolony, że przyszedł do uniwersytetu.
Juź sam zapach budynku, kurz, pot, jakieś osobliwe przypieczętowanie, wynikłe z ciągłej ciasnoty usposobiły go przychylnie... Ruch nierówny i skrzętny, jaki panuje w instytucjach obsługiwanych bezinteresowną pracą.
Istotnie, wykład był ważny, a nawet trochę reprezentacyjny. Mówił profesor prawdziwego uniwersytetu Raciborski, dla nauczycieli i nauczycielek z Królestwa, czy ze szkół ludowych galicyjskich, czy dla jakiejś innej, wyższej wydziałówki.
Zresztą wszystko jedno, jak się ta paczka głodomorów ideowych nazywa...
Czy oni z Królestwa, czy z „nad Gopła“, — bo na lato zawsze zjeżdżają jacyś tacy z kolebki wszystkiego, — wszystko jedno... Oni, on, Zdzich tak samo, — jeden i ten sam szary spoisty drożdż szerokich mas, pospolita przyprawa, której się prawie nie ceni, a przecie bez której nic...
Światło szło z otwartych na szeroki balkon okien, padając wiotkim, białym płomykiem na blade czoła i zwichrzone włosy słuchaczów.
Profesor siedział w drzwiach, między salą a balkonem, na którym dojrzał Zdzich, cały szanowny synchedrion działaczy, o tak licznych zasługach cierpiętnictwa i poświęcenia, że nikt już o nich nie pamiętał...
Przy balustradzie na tle bujnego wachlarza plant, nasycona światłem zachodu, podobna do wielkiej promieniejącej perły, spoczywała siwa głowa starego Limanowskiego. Poodal siedzieli dwaj sędziwi kompanowie partji i wygnań dalekich. Jednego Zdzich znał, nazywał się Karowski.
Drugi stary żyd, o długiej siwiejącej brodzie. Powiedziano mu do ucha, szeptem namaszczonym, że ten drugi nazywa się Kon.
Zdzich, nie słuchając wykładu, szukał w pamięci tego nazwiska i wreszcie przypomniał je sobie na jakiejś broszurze, sprzedanej za bezcen w antykwarni, z kilku skutymi więźniami na okładce, z których już wszyscy nie żyją.
Po bokach balkonu stała przerozmaita brać postępowa, podręczni wykładowcy, prowincjonalni agitatorzy, wreszcie strzelcy w swych szarych mundurach.
Zaś, jakby ognisko, łączące salę z balkonem, błyszczała pośrodku objęta purpurą słońca wspaniała twarz Raciborskiego. Jego słowa gorące, dziwnej wędrowności pełne, mocny żar oddechu, z którym płynęły, kluczyły w skupionej ciszy słuchaczów, jak dźwięczne źródło.
Człowiek gorącego siewu, — myślał z rozrzewnieniem Zdzich — uzmysłowiwszy sobie, jak ten uczony, znający do cna najtajniejszą istotę rośliny i dziwną chimerę jej życia we wszystkich sferach, odległościach, znający jej tajemnicze pochody i odwieczne, nieme pielgrzymki po przez rozgardjasz tysięcy i tysięcy lat... Jak ten uczony pali się blaskiem płomiennego rubinu dla tych małych, pospolitych kamyków, które go tu słuchają.
Zaś z drugiej strony miło mu było pomyśleć, że ta zgnębiona a tak bohaterska bieda polska, co tyle się musiała tułać i włóczyć, ta różna siwizna, „dziadzizna“ z Syberji, dokoła świata, z powrotem do Polski dążąca, słyszy oto — jak wędrując z lodowcami, miljony i miljony lat, — zdobywała sobie roślina swą ojczyznę...
Profesor Raciborski z powodu ferji pouczał też o tem, jak ratować od zniszczenia zabytki roślinne naszego kraju, zaś słuchacze patrzyli ze skupieniem na jego głowę orlą, płonącą w ostatkach zachodu i na drzewa plant, szumiące w głębi.
Zdzicha ogarnęła nagle gwałtowna niecierpliwość i nadmierne porywy ironii. Raz mu się sztuczną, chorobliwie troskliwą wydawała treść wykładu i całe to zgromadzenie, to znów bezmyślnym i dzikim mu się zdał straszliwy zgiełk sarajewskiej awantury...
Wycofał się z sali wykładowej do czytelni, gdzie już kilku panów i parę działaczek odbywało szeptem naradę wojenną, obliczając przepuszczalne armje, oraz uśmiercając je cichutko w nieomylnej kalkulacji przyszłych bojów. Szept ten prządł się z kąta pokoju uporczywy, śpieszny i bezradny...
Czuwano pilnie, by nie puścić wiadomości do sali wykładowej, nie chciano bowiem mącić pożytecznego wczasu nauki...
Zdzich zniecierpliwił się jeszcze bardziej i wyszedł...
Chmury odpłynęły gdzieś w bok i minąwszy sine wieże, leżały pochyło za miastem, podobne do spiętrzonych złomów granitu. Przed Uniwersytetem Ludowym w dużym „kole“ na plantach biegały jeszcze dzieci, wirując splotem białych szmatek... Gonitwa małych czystych głosów więzła w dużych koronach drzew, niby lotne, rozbawione ptactwo... W głębi widać było proste płaszczyzny starych klasztorów i gęste cienie murów, nasiąknięte wieczorną mgłą...
Właściwie, chciał wracać do domu. Ale chęć ta była tak żywa i bezpośrednia, że umyślnie pragnął ją przedłużyć. Żeby się pozbyć niepokoju i niepewności poszedłby do knajpy, do Esplanady, czy Drobnera, gdzieś tak z kolegami, żeby świństwa gadać, ryczeć ze śmiechu, kapelusz na bakier zarzucić, a w gruncie rzeczy z coraz większą radością czekać i pragnąć swego cichego mieszkania...
Jednakże nigdzie nikogo nie zastał i późno już było, — noc.
Leżała nad głośnymi placami ogromna, miękka i głucha.
Trzasnąwszy więc po drodze na stojąco dwie wódki, poszedł Karmelicką do domu.
W kuchni już było ciemno, widocznie służąca już śpi. W pierwszym pokoju paliła się lampa z abażurem, obejmując sztywną rotundą czerwonych promieni nakryty na dwoje stół.
Nakryty z widoczną starannością...
Przy talerzach leżały pęki kłosów, na środku, w wazonie niebieskim, wiecheć polnych kwiatów. Obrus był odświętny, honorowy, ten sam, który kupili w zimie, nosząc się z myślą prowadzenia otwartego domu. Przy karafce przeciętej złotą blizną refleksu błyszczała w kryształowych dwojaczkach, równo karbowana sól i czernił się ciemny pieprz, — miła równowaga smaku z ostrością... Na rogu półmisek z tymi cielęcymi, „odświętnymi“ kotletami, ubrany po bokach rumianą czuprynką bujnych kalafjorów.
Po całym stole, na niebieskich klingach nożów, na widelcach, na serwetkach w infuły zwiniętych, w blasku czystych talerzy, w perkalikowej głębi polnych kwiatów, na cienkim brzegu szklanek — wszędzie lśnić się zdawało wesołe oczekiwanie.
Przy otwartym oknie na bujającym krześle spała Maryśka. Zdzich wziął się aż pod boki z zadowolenia i na palcach podszedł do żony.
Patrzył długo na jej twarz ociężałą od snu, pokrytą cieniem... Trudnoby powiedzieć, że zdawał sobie jakąkolwiek sprawę z tych rysów. To, że miała ładnie wygięte brwi, zadarty nos, kaszkę pod lewą powieką, blade usta, trochę spiczastą brodę — to przecież nic nie znaczyło...
Ale dwie, drobne żyłki, małym zgiętym kłopotem siności, przecinające skroń, lekki puch, który okrywał górną wargę, mała blizna u wierzchu czoła — (widzisz wyjmowali mnie szczypcami, tak bardzo nie chciałam przyjść na świat — wiedziałam co mnie czeka) — ale cały szereg nieuchwytnych drobiazgów sprawiał, że mogłyby się burze zmagać i światy do góry nogami wywracać: — Zdzichby wciąż pamiętał o sinym kłopocie, załamanym na skroni, bliźnie u wierzchu czoła i brunatnej kaszce pod lewą powieką...
Przez miękką falę koszuli i białej spódnicy rysowało się ciało żonine ciepłymi łukami powabu. Pełne, smagłe ramiona, połyskujące z koronkowych obłąków, sprawiały, że przecież powinienby krzyczeć z radości...
Zupełnie też nic w siebie nie wmawiał, czując, że widok jej piersi, odznaczonych na płótnie koszuli dwoma półksiężycami cienia, — rozrzewnia go.
Zaciśnięty pasek spódnicy nie przecinał zwięzłego brzucha, tylko zbierał jego wypukłość w jędrną formę zdrowego owocu.
Jedna noga zwieszała się na stopień krzesła, bosą stopą ciężąc na podłodze, druga w rozsznurowanym pantoflu opierała się na stopniu.
Zdzich odszedł na palcach do sypialni. Wpadał tam teraz blask księżyca, wysuwając na środek mrocznego pokoju dwa małżeńskie łóżka... Nie dorobili się jeszcze materaców, ani łóżek ze złotemi kulkami, na biało lakierowanych pałąkach.
Ale chełpliwa młodość przypominała mu, ile szczęścia, — jakie orgie słodyczy i wesołości przeżyli na tych słomą szeleszczących siennikach.
Felek spał pod ścianą, w swem łóżeczku. Obok, na krześle poukładane miał rzeczy, spodnie, nie wiele dłuższe od mankietów, skarpetki, a na oparciu drewniane kółko. Małą jego rękę, wysuniętą poza siatkę łóżeczka, niby z głębokiej topieli, — osrebrzał księżyc.
Zdzich przebrał się, wrócił do jadalni, uklęknął przed żoną i ostrożnie ściągnął trzewik, a potem pończochę z małej ciepłej stopy. Elastyczna pięta spoczęła nieznacznie w jego gorących dłoniach. Zacisnął ją lekko w palcach, patrząc pod górę.
Ileż razy podkładał swą czupryną pod tą różową małą piętę; ileż razy jedno jej posunięcie wyrwało mu całe pasma włosów, z czego na drugi dzień tak śmieli się oboje...
Smutny grymas pochylał w dół końce ust Maryśki. Widocznie śniło się jej coś... Czoło przecięła pionowa zmarszczka...
Zdzich pochylił się naprzód, opierając głośno bijące serce o miękkie kolano żony... Ostrożnemi dłońmi pełzł wzdłuż konturu jej ud, jakby obejmował dużą gorącą czarę, którą zaraz do ust podniesie...
Lecz grymas nie ustawał, przeciwnie brwi ściągnęły się, niczem kosmate gąsieniczki, a koło wielkiej zmarszczki czoła zarysowała się cała wiązanka nowych cieniów...
Wtedy pochylił twarz tuż nad jej twarzą i tchnąc na nią gorącym oddechem, uniósł żonę ku sobie jednym silnym podrzutem.
Rozpłakała się głośno, jak dziecko... Wymachując przewieszonemi przez ręce łydkami uderzyła go naoślep w twarz, prosto w oko, krzycząc: Precz, precz, odejdź!...
Przycisnął ją jeszcze silniej, wstrząsnął i dmuchnąwszy w oczy, zaczął wołać: — Cóż ci to, Maryśko, bój się Boga, bijesz mnie, swego męża?! Twego poczciwego Ździcha?! Maryśka!...
I nie czekając odpowiedzi, poniósł ją na łóżko, do drugiego pokoju...
Stoczyli się razem na gładkie zimne prześcieradło...
— Uderzyłam cię? — szeptała mu do ucha — boli, bardzo boli? — Chowała jego głowę w swych ramionach. — Ale śnił mi się ten chart obrzydliwy... Spotkaliśmy go z Felusiem dziś rano... Tak się nas uczepił. Śniło mi się, że tak chodzi koło mnie, kołuje... Możeś ty głodny?
Spletli się, ramiona na ramionach, piersi na piersiach, usta na ustach...
— Że tak koło mnie łazi, taki cichy i głupi... Tylko łazi i patrzy... Ciągle patrzy... Aż straszno... A z ust tak było temu psu czuć surowem mięsem...
Ździch nie dawał jej mówić ani słów kończyć, ani nowych zdań rozpoczynać... Przerywał je gorącą pieczęcią długiego pocałunku, — aż do bez tchu... Aż zamykali oczy... Aż się im zdawało, że śnią... Aż się im zdawało, że to trwa rok i cały wiek i że już umarli, rozkrzyżowani rozkoszą...
Zaczęli w cichych szeptach wymieniać najmniejsze głupstwa swej miłości... Że w matołku tyle się naskładało pieniędzy... Że wszystko będzie dobrze... A na przyszły rok już wyjadą na wakacje, jak prawdziwi burżuje...
— Te stopy, — wślad za słowami szły jego pocałunki — te stopy będą się płaszczyć na kamykach górskiego strumyka... Te nogi będą się prężyć nad górę... Pierś ta, tak będzie drżeć, gdy będziesz schodzić w dół po łące... A plecy te zegną się, gdy sięgniesz po garstkę zżętego siana...
Maryśka zwinąwszy się w kłębek, skoczyła w głowy na poduszkę, niby chowając się tam, smagła, nasycona odblaskiem księżyca, jak oliwka. Zaś na dole, u stóp, drżał jej kochany chłopiec — bo ty nie jesteś teraz żadnym mężem, ty jesteś chłopcem...
— Tylko mnie jedno martwi... — Pochylił się nad nią, tak, że mogła schronić twarz na piersi, pod cieniem jego brody. — Tylko mnie martwi, że z imieniem twym nic się nie da zrobić, ani go zmiękczyć ani zdrobnić... Ale to tak, jak z samą tobą Maryśka, to samo... Ciebie się kocha i nic cię nie ubywa... Bez ratunku, bez wyjścia, wciąż tylko jesteś najmilsza i najmilsza...
To znów ona spływała ku niemu z góry, niby powolny, smagły posążek, który ożywa nagle... I znów kurczy się i znów, zebrany w sobie, — klejnot gładkości i połysku, — spoczywa w zamknięciu uścisków...
Zaś po chwili odpływało wszelkie szaleństwo i zażyły spokój nasycał wszystkie członki. Chowali się oboje w kąt cienia, wysoko na poduszki i tam trzymając się za ręce, zaczynali stateczną, serjo rozmowę, o znajomych... Dlaczego Zatorscy mają mieć znów dziecko — to jest nonsens i barbarzyństwo... Dzikość... — Że się też ta kobieta tak zamęczać daje... Co Kałucki myśli sobie o swych porzuconych dzieciach i że los takiej matki jest straszny, a Stanisława nic temu właściwie nie jest winną...
— Ale jabym się za tobą nie obejrzała, żebyś mnie porzucił... Pamiętaj...
— Czy Smolarski i Janina nie mają się do siebie?... Ta dziewczyna nigdy do niczego nie dojdzie... Dlaczego? — Bo tak, zobaczysz... Czy Zatorski nie jest „taki“ i na ciebie tak zgóry nie patrzy dlatego, że należy do tego „Strzelca“?... Nie wolałby się doktoryzować!? Czy bardzo drogo kosztował dzisiejszy „Czarny Osioł“?... I patrz, widziałeś jaki ten Feluś nerwowy, tak się dziś rozpłakał przy tym metronomie?...
Zdzich słuchał, sam plótł też co bądź, trzy po trzy, w silnem swem ręku ściskając małe, miękkie dłonie Maryśki. Uginały się bez oporu, niczem ciepły wosk. Albo rozszerzał jej palce szeroko i każdemu się przypatrywał, niby żywemu dziełku, żywemu stworzeniu... Albo zgarniał wszystkie w ściśniętą wiązkę i całował końce, śmiejąc się, że są małe, jak bazie...
Niespodzianie dla obojga rozmowa się urywała... Przenosili się głowami w nogi łóżka, by patrzeć na księżyc i całować się ustami, polepionemi słodkiem jego światłem. Leżąc tak mogli byli widzieć objęty ramą okna, malutki skrawek ogrodu, który się ciągnął daleko, za tyłami domów... Widzieli też parę drzew owocowych, splątanych gęstwą niebieskich gałęzi, srebrny włos traw i wielki klin ciemnobronzowego cienia, padający z za węgła...
Wpatrzeni w ten ogród, zapadali w takie milczenie, że nie słychać było kropli najcichszego pocałunku, że słyszećby się dało spadanie nitki pajęczej...
To znów, nienasyceni szczęściem milczenia, szeptali sobie jakąś prawdę najgłębszą, codzienną, jak kruszyna znikomą, a przecie tak odwieczną... Że to było napisane na śniegach zimą, na łąkach latem, że to było przewidziane na chmurach różnych i w rozmaitych pogodach... Że ku temu szło, jakby się ktoś najlepszy i najmądrzejszy zawziął, by ich połączyć...
Jak ona wydostawszy się nareszcie z małej podhalańskiej mieściny, tu, w Krakowie chodziła na studja... A on przyjechał tu na Uniwersytet, aż z Drohobycza. Dlaczego nie do Lwowa?... Albo, dlaczego odrazu nie odbywał służby wojskowej. O, — wielkości losu!...
— Inaczej nigdybym cię nie poznała!
Rozsunęły się przed nią te rozległe możliwości — coby było wówczas... Więc przycisnęła głowę Ździcha do serca, by słyszał jak bije, by nie domyślił się nigdy, że usta się z nim całują, a ona myśli o kimś innym nieznanym...
Lub w wartkich, dręczących pogoniach, łapiąc się jak dwie fale, spływali z brzegu łóżka aż na ziemię, na twardą podłogę, przykrytą skrawkiem włochatej skóry. Ich elastyczne ciała tłukły się po twardym parkiecie, z jędrnym odgłosem rozbawionych drapieżników...
Maryśka lgnęła do posadzki nieruchomo, jak jaszczurka, Ździch zaś oburącz zaciskał jej szyję, jęcząc, że nie może jej udusić...
— Uduś... uduś. — Jej głowa, wstrząsana silnemi dłońmi, chwiała się bezwładnie, rozpuszczone włosy rozlewały się szeroko koliskiem, niby krew... ciemna... Zaś z ust nie schodził mały, bolesny uśmiech, który napełniał Ździcha szaleństwem rozkoszy...
Wówczas rozpoczynała się między nimi cichutka rozmowa szczęścia... Szeptali do siebie „skrytobójczo“, prawie nie poruszając wargami, z oczyma utkwionemi w oczy... Spowiadali się wzajem z najwstydliwszych pragnień, bluźniąc szczęśliwie wszystkiemu, w co wierzyli, a co podobało się im teraz poniżyć, dla większego wyniesienia miłości!...
Nagle Maryśka zerwała się i objąwszy go w pół, patrzyła mu w oczy, czerwienią okrągłych, rozszerzonych źrenic... Jak gdyby wicher potężny tętnił w jej drżących wargach i w rozpartych szeroko nożdrzach...
— Czemu patrzysz?...
Nie odpowiedziała, niosąc mu z płomiennego dna źrenic błyskawicę nowego wyznania...
Przecknęli się, gdy stare wieże wygłosiły trzecią godzinę. Pogodny dźwięk hejnału spłynął łagodnie po świtającym niebie... Blask księżyca zesłabł znacznie, wdarły się już weń złotawe, miody jutrzenki...
Maryśka i Ździch siedzieli na podłodze, oparci o brzeg łóżka. Bolały ich nogi i odgniecone boki, lecz żadnemu z obojga nie chciało się ruszyć. Ciężkie głowy chwiały się nadmiernie, opite durzącym wyskokiem miłości... W ezbrane wargi uśmiechały się bezmyślnie.
— Taka głodna jestem, — westchnęła w końcu Maryśka, opierając głowę o kolana męża. — Koniabym teraz zjadła...
Przyniósł półmisek z mięsem, sałatą i bułki. Zaczęli jeść, trzymając w ręku kostki kotletów.
Maryrśka pomyślała, że tak, jak teraz siedzą, to rzeczywiście nadaje się do teatru, albo do sceny z życia szlachetnych Indjan... Siedzą, każde z gnatem w palcach, pochyleni naprzód, by zimne krople śmietany z liści sałaty nie spadały na ich gorące ciała, — jakby zjedli przy księżycu jakieś święte zwierzę na ofiarę...
— Jak myślisz, — spytała chrupiąc sałatę, — dlaczego właściwie nigdy nie opisuje się małżeńskiej miłości?...
— Dlaczego? Bo jak jest szczęśliwa, to niema o czem pisać. Dopiero gdy jest nieszczęście, może poeta wyć... Ale wtedy już niema miłości...
Objęła go oburącz przez żebra, perlistymi łukami rysujące się widocznie przez skórę...
— Charcisko moje kochane!..
Jeszcze raz, zasypiając niemal, złączyli usta, nasycone rozkoszą i mdłym zapachem mięsa...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.