<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Łuk
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Już rzeczywiście! Już rzeczywiście!! — Gorąca fala zalała serce Maryśki, w oczach rozsypało się mrowie czarnego ziarna...
Już rzeczywiście!! — Można to sobie było sto razy powtórzyć, można się było na pamięć nauczyć... Czyż to tak trudno nauczyć się na pamięć dwuch słów!... Ale zrozumieć!
Ale kto potrafi to zrozumieć?...
Rzuciło się na nią, opadło ją...
Teraz jedyny ratunek koniecznie pamiętać, że prócz tego co się dzieje, są tak, jak były, i tak, jak były, będą powszednie dnie, — potem niedziela... Znów powszednie dnie, — potem niedziela...
To jest ostatni ratunek!!!
Niech wrócą najgorsze, ale tamte, — wspólne... Niech musi się zrywać w zimie nie o szóstej, lecz o piątej rano, niech wszystkie drzewa uschną i nastanie twarda zima — twarda, lecz wspólna...
Niech sobie w te wszystkie zimy Maryśka nie może kupić żadnego futra, niech jej jeszcze bardziej marzną końce piersi i wogóle! Niech się stanie wszystko najgorsze, — ale wspólne najgorsze!...
Tymczasem najgorsze już się stało — a wszystkie kamienie trwają, a zakopcona hala dworca jest — i jest! I są jakieś fotografje badów, czy niemieckich zameczków za szybą i nic nikomu nie szkodzi!...
Wszystko się mieści, łączy, — tylko Maryśka nie mieści się, nie łączy, — będzie sama...
Najgorsze już się stało, wali rozgłosem szyn o serce, a serce się jej gdzieś zapodziało... Nawet nie w odjeżdżającym pociągu... Niema go, lub może nigdy nie było... Lub może sercem jest garstka kurzu, która czernieje w kącie jakichś niedomkniętych drzwi.
Pierwsze drgnienie, dzięki któremu nagle ruszyły przepełnione ludźmi wagony, przemieniło się w siłę pchającą. Ożywiła ona wszystkie wozy tym samym gładkim, łagodnym przymusem...
Sunął sobie, dobrze im, cóż je obchodzi?... Leci sobie wagon w słońcu, spada z wiązania szyn na wiązanie... Okna wielkiemi szybami przeglądają się w kwadratach pozostałych okien. Z całego pociągu powiewają białe chusteczki... Smolarski, stojący obok Maryśki, położył dłoń na jej ręce i powiedział: — Niech pani patrzy, — jakby się biała lewkonja przeginała z wagonów...
Cała nadzieja, — że to będzie trwać długo, pociąg jest taki ogromny... Może się nigdy nie skończy, — wtedy miara zmartwienia nigdyby się nie dopełniła...
Maryśka szukała Ździcha wśród wielu, wielu twarzy, wychylonych z pociągu. Jeszcze przed sekundą widziała go... Jeszcze przed sekundą trzymała go spojrzeniem, w którem było wszystko, co jest nią... Każdy oddech, każdy ruch, każdy włosek, każdy kamyk, po którym kiedykolwiek przeszła, każdy mur, drzewo, sprzęt, każda rzecz, którą kiedykolwiek widziała...
Lecz nagle coś się przekręciło, w rosnącem oddaleniu, coś ktoś zdmuchnął!... Wojskowa czapka Zdzicha złączyła się w szary nierozerwany goncik czapek, wychylonych z okien, a to, co było Zdzichem, jego twarz, jego oczy, patrzące tak poprostu, — znikły już...
Kiwała wciąż ku niemu rękami, ale już się odbył zły znak przestrzeni!... Potrząsała chusteczką ku wszystkim szarym czapkom, ku całemu morzu obcości, w którem ta jedna kropla już zginęła...
Za wozami drugiej przemijać jęły głośne wagony trzeciej klasy, pełne żołnierzy, kwiatów, ruchu. Z okien wysterczały spocone twarze, krzyczące w niebogłosy...
Tłum ludzi, odpychanych od pociągu, zgęścił się teraz i pochłonął Maryśkę. O parła się na ramieniu Smolarskiego. Kolega Zdzicha Ciąglewicz, stał przed nią. Mogłaby policzyć każdy włos na jego czerwonym karku, nie widząc właściwie zupełnie, jak w tej chwili wygląda.
Nagle, — przemijanie pociągu skończyło się... Za ostatnim wagonem wionęło podobieństwo ciszy... Po odsłoniętej niespodzianie przeciwnej stronie dworca, po szynach nagich, już w kierunku przeciwnym do biegu pociągu, — przebiegła nieprzytomna, zda się, pustka...
Dopiero teraz, odbyła się znów szybka, widoma ocena wszystkiego... Jak parę chwil temu, Zdzich w niebieskim mundurze, ale przecież Zdzich, — wsiadł do wagonu... Wstyd im było całować się przy obcych ludziach.
Tylko on ją, w dłoń...
Stał, śmiejąc się kosmatemi policzkami, obracał jej miękkie ręce w swoich, nieustępliwych, tak długo, aż się im obojgu spociły palce. Potem wsiadł do wagonu, spotkał w przedziale jakichś kolegów. Zaczęli się klepać po plecach, a Zdzich przemówił do nich mocnym, wesołym głosem, jakby się nic nie stało...
Czy udaje, że się martwi tym odjazdem.... — pomyślała ze zgrozą. Oczywiście, teraz nie będzie miał kłopotów. Baba z woza, koniom lżej... Dała mu tyle dobrych rzeczy do zjedzenia, najlepszą bieliznę i termos i skórzaną bransoletkę do zegarka. Wszystko miał, na cóż mu jeszcze żona?!..
Stali oboje w przedziale, a Smolarski i Ciąglewicz na peronie. Tuliła się do męża, nie myśląc nagle o niczem i o tem, dlaczego nigdy nie szukała mieszkania za koleją?... Widać było z okna blaszane dachy nowych domów, a w śród nich sterczała wysoko, niby ogromny skrzyp, wieża kościoła Jezuitów.
Zdzich ciągle przekładał sobie jej palce z ręki do ręki a potem spuściwszy oczy, powiedział, — w każdym razie będziesz teraz za mnie dostawać pensję... Ja też życie będę mieć za darmo... Będę ci dosyłać...
Teraz, gdy przypomniała sobie te słowa a pociąg już zniknął w połyskliwem sznurowaniu szyn, wybuchła gwałtownym płaczem.
Smolarski, uniósłszy w górę frasobliwe trójkąty swej twarzy, głaskał powietrze w koło ramion płaczącej i klajstrował coś ustami, przesyconemi śliną.
Ciąglewicz ujął Maryśkę pod rękę. Jeszcze tylko to jest coś w arte, — pomyślała sobie tecznie, w chaosie u wszystkich szkód i żalów, że ludzie są ciepli. Oprzesz się, jak pies,..
Ciąglewicz, naciskając lekko jej ramię uspakajał: Niechże pani nie płacze, mój Boże, wszystkich nas to czeka... Wszystkich nas to samo czeka, to samo... — Mówił to spokojnie, głęboko przekonany, że jego to nie czeka, czekać i spotkać nie może... Bo są ludzie, którzy muszą mieć lepiej, niż inni, nie dla żadnych swych zalet; a poprostu dzięki pieczy samej przyrody, która uczyniła ich delikatniejszymi.
Smolarski wciąż głaskał dookoła powietrze, a Maryśka kurczyła się pod łagodnym ruchem jego dużych dłoni...
Zdało się Maryśce, że płacze za całe życie, że umrze tu na miejscu, że wypływa z niej wszystka treść od góry do dołu, — aż z samych biednych stóp...
Ciąglewicz wciąż pocieszał i przemawiał. Istotnie współczuł Maryśce. Czyż jego żona nie płakałaby jeszcze więcej...
Trzeba rozumieć ludzi i trzeba im pomagać. Mimo, że ludzkość przeszła już to wszystko tysiąc razy...
— Ja wierzę, pani Marjo, w szczęśliwą gwiazdę Zdzicha, nie tacy, jak on mają pecha... — Tłumaczył jej istotę tego jakiegoś ładu, syntezy, którą Zdzich miał w swem życiu. Ten jego zawsze dobrze rozdzielony czas, ten porządek, nieomal system najdrobniejszych chwil... Tacy ludzie nie mogą doznać... — Dość długo kręcił się około tego, czego nie mogą doznać tacy ludzie... Bo dlaczego w końcu Zdzich nie miałby zginąć, jak tysiące innych, którzy zginąć muszą... O statecznie jest to dziś w końcu kwestją małej wzmianki w gazecie, — rzecz całkiem łatwa i prosta...
Maryśka zaś, usłyszawszy słowo synteza i system i to, że Ciąglewicz mówi o Zdzichu w czasie przeszłym, rozpłakała się jeszcze bardziej.
Ruszyła ku szynom, na wolną przestrzeń, za hukiem, za echem, które się wciąż jeszcze wielkiemi złomami rozgłosu łamało się w słonecznej, żelazem pożyłowanej oddali dworca.
— Bo istotnie, — mówił Sm olarski do Ciąglewicza, postępując za Maryśką — jakże pocieszyć, cóż powiedzieć? Prawda?
Ciąglewicz zdjął słomkowy kapelusz okrągły z czarną wstążką, otarł czoło i nic nie odpowiedział.
Maryśka w ślepym rozpędzie żalu nie mogła dojść daleko. Właśnie spuszczano siatkę, odgradzającą peron od torów. Zresztą tłum był tak gęsty, że wciąż zderzała się z kimś. Tak dużo było ludzi, urzędników, żołnierzy, tyle pośpiechu i krzyku!...
Żołnierze przechodzili w prawo i w lewo, trzeszcząc butami po piasku, z plecakami, niby ogromne narośle, piętrzącymi się powyżej karku.
Działo się tyle rzeczy, że nagle wniknęły wszystkie naraz w zdumione oczy Maryśki. Wniknęły wszystkie naraz i opadła ze wszystkich sił... Tyle wszędzie drżało serca, tyle się słów nie kończyło... Tu żegnał się ktoś z kimś, tam się sypały kwiaty, ówdzie dwoje ludzi, żołnierz i dziewczyna — całowali medaljonik.
Tyle się słów nie kończyło, wzrok tak błądził... Tam sypali kawalerzystom coś do kieszeni od portek, a dalej żołnierz pił od kogoś z kubka jakiś napój, — ach tak pił, z przymkniętymi oczyma za całe lato, za wszystek upał... Tu siedział mały artylerzysta w borowinowej bluzie, na skrzyni i skubał jakiś sznurek na — wróci, nie wróci, — kocha nie kocha...
Tyle wszędzie drżało serca, oczy się tak gubiły w natłoku...
Z uchylonych drzwi wyciskał się oddział piechoty, dwójkami. Ze wszystkich drzwi szły te dwójki szarych żołnierzy o cynobronowych z natężenia twarzach. Szli zgięci, jakby pod brzemieniem ciężkich grzechów...
Tłum wołał do nich. Żandarmi zapchali wszystko w kąt, ale się zaraz ciemno-zielona tama mundurów żandarmskich rozprysła.
Znów wjechały, sinym błyskiem szmelcowane maszyny, spocone od trudu i gorąca... Z wszystkich walców, szczelin i okrągłości, z przebiegłej plątaniny mosiężnych rurek tryskała para gorąca.
Nowy pociąg sapał na szynach. Znów wchodzili oficerowie, trzaskały drzwi pustych wagonów.
Tylko Zdzicha tu już nie było, — na pewno...
Żołnierze siadali w wagonach, układając się na ławkach z łomotem, niby kupy kamieni.
Maryśkę zdjęło wielkie osłupienie. Zapatrzyła się bezmyślnie w dal na blaszane, połyskliwe dachy dalekich domów. Coś się ścinało wzajem na tych płaszczyznach, odrażająco lśniących w słońcu — jakaś ślizka sztywność prężyła się bezlikiem tak twardych załomów!... Ciąglewicz ujął ją pod łokieć, by wyprowadzić z dworca. Starał się tak pokierować, by nie potrzebowali przechodzić koło stacji Czerwonego Krzyża. Wiał stamtąd silny zapach karbolu. W głębi, niby grządki ziemi stały nosze, nakryte szarymi kocami...
Dopiero po wyjściu z dworca, gdy Maryśka znalazła się na wolnej przestrzeni, przerżniętej szerokiemi promieniami słońca, zrozumiała co się stało...
Trzeba tego wszystkiego jak najwięcej zapamiętać, jak najwięcej pożegnania zapamiętać...
Wydostali się na planty. Koło teatru było pusto i dość cicho. Wydęte brzuchy, poślinionej gęsto szkłem budowli, błyszczały, jak osmarowane tłuszczem. Obok mienił się w niebieskich tleniach jasności ciemno bronzowy kościół świętego Krzyża. Maryśka przypomniała sobie, że całe jego sklepienie trzyma jeden filar. Tak, jak całe jej życie, wznosi się teraz na jednym słupie bezbrzeżnego smutku...
Postanowiła być wierzącą...
W kącie szerokiego placu, pod wyżółkłą ścianą starych rozpartych domów, widniał jak bujna plama, — stolik narodowej kwesty. Siedziały przy nim panie w białych bluzkach.
Smolarskiego wzruszył ten widok. Pod starym, wilgotnym murem, pod opieką krzywych, ciemnych okien, zbiera się Polska... Właśnie wiejskie baby w krasnych spódnicach, czepcach, nakrapiane wszystkimi kolorami, niby białe indyczki, podeszły tam...
— Czy wie pani, co się tam kupuje, co się tam sprzedaje? — spytał Smolarski. — Na co zbierają pieniądze?
— Nic nie wiem — odpowiedziała Maryśka. — Wiedziała, że się w kilku ostatnich dniach pootwierały różne cele ogólne...
Te panie zbierają na walkę z Rosją. Jakieś cząstki tej krzątaniny należą już do Zdzicha...
Wzruszyła ramionami: To taka pociecha, jak o pozagrobowym życiu! A zresztą, skąd ja wiem, że Zdzich będzie walczyć z Rosjanami?! Nawet tego nie wiem!... Może z Serbami?...
Weszli w ulicę Florjańską. Tłum przeciągał tędy ku Rynkowi. Rodziny chłopskie, podmiejskie, robotnicze szły środkiem gościńca z tobołami, zajdami, z dziwnem, podróżnem jedzeniem, z którego mleko, lub serwatka ściekała białą kroplą. Kobiety uczepione do mężczyzn, zaglądające im w oczy,.. Dzieci rozprószone powszędy...
Maryśka zatrzymała się przed szybą jakiejś wielkiej masarni, by sobie poprawić włosy, otrzeć twarz i ochłonąć.
Ciąglewicz usunął się dyskretnie, Smolarski wyszedł aż na skraj chodnika. Żal mu było Marji, Zdzicha, ludzi i wszystkiego, mimo wielkie nadzieje, jakie łączył z wynikiem wojny. Może nawet trochę żal własnej pracy.. Cóż teraz zostanie z nauczycielskich związków szkoły ludowej — z całej tej krzątaniny po kraju biednym, wśród ciemnych ludzi?...
Patrzył ze szczerą miłością na lud wypełniający hałasem starą ulicę, od wież kościoła Marjackiego, aż po Florjańską bramę. Wieże widać było przez słońce, niby przez welon srebrzysty, lekkie, zda się z prochu i z pyłu utkane, wbite w przestrzeń tak poprostu... Na drugim końcu ulicy w czerwonej czapie starych dachówek, z zielonym guzem u szczytu, błyszczała wieża Florjańska jak srebrny zrąb, przebity ametystowym cieniem św. Florjana, ulatującego wiecznie z siwych kamieni... Jedna strona ulicy obrzucona była tysiącem błysków, druga tonęła w parnych mrokach upału. Stare, ściosane pochyło szkarpy domów zdawały się łagodnie łączyć budowle z ziemią, łukiem mądrej, wytrawnej cierpliwości. I tak, — z pod bramy ciemnej, niby w kamienną dzierżę, sypał się tłum w ulicę.
Nagle z kościoła Marjackiego zerwały się hejnały, w kilka trąbek, całym akordem. Było to tak cudne, tyle miało brzmienia, jakby się życie światła nietylko światłem objawiało, lecz głosem... Ten głos rozpylał się wśród jasności, czysty, wyraźny, tak dotykalny, że zda się można go było złapać, z murów zgarnąć i w ręce zatrzymać...
— Żeby się pani troszeczkę pośpieszyła — rzekł Smolarski — tobyśmy zobaczyli jeszcze... Dziś odchodzi krakowski pułk na wojnę. Teraz pewno stoją jeszcze na rynku...
— Śpieszę się, niech mi pan wierzy, śpieszę się — odpowiedziała Maryśka, z mocnem postanowieniem, że ani jednej szpilki prędzej nie wepnie, bo do czegóż będzie się śpieszyć?..
Musiała była wyszukać sobie w szybie jakieś miejsce dość wolne od kiełbas i szynek, w któremby można się było zobaczyć. Nareszcie znalazła je między żółtą tonzurą pasztetowej kiszki a cienkiemi gruzłami kabanosów. Rumiane panny w białych kitlach i rzesza interesantów dreptających na miejscu nie mąciły jej odbicia.
Przedewszystkiem pochowała roztrzepane kosmyki włosów i pudrowanym papierkiem przetarła policzki.
Biały rękaw panny sklepowej przeciął twarz Maryśki w odbiciu. Usunęła się w bok nieco, by skończyć z kapeluszem i z woalką. Mój Boże, ile śmiechu i radości drżało pod tą tkaniną, jeszcze tak niedawno!... Miała ją pod Czarnym Osłem. Tak samo ten fioletowy kostjum, który teraz zostanie głęboko, głęboko schowany w naftalinie, — aż do powrotu Zdzicha...
Tak postanowiła i zaraz w duszy ślubowała...
Gdy uniosła ręce do góry, aby ostatecznie uwiązać woalkę na giętkiem rondzie kapelusza, wypadło, że trójkąt jej ramienia zamykał w odbiciu głowę Ciąglewicza. Wyglądał ku niej z otoczy jej fioletowego rękawa rumiany i przystojny w białym, układnym kapelusiku, jak ci panowie, co idą w żurnalu mód po schodkach, a za nimi widać prążki niebieskiego lustra i lakierowane powietrze.
Nagle zjawiła się pod słoikami z musztardą twarz Smolarskiego. Chciał to koniecznie pokazać Maryśce, — coś takiego, od czego można odpocząć i trochę własnej krzywdy zapomnieć...
— Niech pani patrzy jakie wspaniałe czasy! Pani go zna! Tam idzie Sieroszewski! Słowo daję, zwarjował stary apostoł! — Świat do góry nogami zaczyna chodzić!
Istotnie, z głębi sinego mroku Florjańskiej bramy, — szedł mały, wartki człowieczek, w niebieskim płóciennym mundurze, z czapką na czubku siwej głowy. Słońce łamało się w szkłach, które miał na nosie, zakrywając oczy rozeżglonemi płytkami blasku. Na ramieniu niósł duży, ciężki gwer.
Obok niego wyższy o dwie głowy, dwa razy dłuższym krokiem szedł Zatorski. W mundurze ubyło mu lat. Zdał się chłopcem dziewiętnastoletnim, bujnym, któremu już zarost czarnemi kępkami hasa po policzkach. Na widok znajomych, twarz jego oblekła się ledwo widocznym rumieńcem, a czarne oczy zalśniły. Uśmiechnął się, krzyknął — literatura na kołku!... — i wyciągnął ku nim rękę pożegnalnie...
Zrobił to trochę patetycznie, tak, jakby oni stali za nieprzebytą przegrodą, a on w ryzach ogromnego pochodu, jakby wędrował zdaleka i Bóg wie dokąd...
— Zatorski! Zatorski! — wołał ku niemu Smolarski, podczas gdy Ciąglewicz uśmiechał się pobłażliwie.
Zatorski raz jeszcze potrząsnął ramieniem, które strzępkiem niebieskim zarysowało się na tle sypkiej od mglistych światłości, wieży Marjackiej.
— Pani Marjo, istotnie warto zobaczyć, — rzekł Ciąglewicz. To nieomal dokument i kawałek historji, zamkniętej w pewnej formie... Wzruszył ramionami: Nasze niepoprawne „z motyką na słońce“... Ale to ładne jest. — Dokument.
— Zaraz będę patrzeć. — Ale nie odwróciła się, od szyby, przejęta niewytłumaczonym gniewem. Dlatego, że Zdzicha zabrali, a tamci sobie sami orzełki zawieszają na czapkach, to Zdzich nie biedny i nie żal go... A tamci, — aż dokument...
— No i proszę — lepił odbitą śliną Smolarski — Sieroszewski, sam Sieroszewski... — Nie mógł nic więcej powiedzieć, robiąc trójkątnemi powiekami w górę i w dół, jak dławiąca się w powietrzu ryba...
— Dwa pokolenia, — zauważył Ciąglewicz i obydwóm czegoś brak... — Myślał, że brak im zimnego, konstytucyjnego rozsądku, który zastępują egzaltacją. Czy nie jest egzaltacją ubrać się w mundur, przez nikogo nie nadany?... Czy nie jest egzaltacją to bratanie się sławnego autora z młodzikiem?!...
Zaś Maryśka rzuciła się na Smolarskiego: No i co?! Taki sam, jak Sieroszewski występuje naprzykład, jako ostatni żołnierz w „Warszawiance“, no i co z tego?... Można oglądać za parę szóstek!...
Dopiero, gdy jej Smolarski powiedział, że Sieroszewski ma żonę i trzech chłopców, zmiękło jej serce. Zresztą przypomniawszy sobie, że w powieściach swych, o ile mogła sądzić, był „za małżeństwem“ — przebaczyła mu...
Znów hejnały popłynęły z Marjackiego kościoła, takie zebrane w sobie, stopione, jakby się każda wieżyczka w pierścieniu, pod szczytem wielkiej wieżycy, odzywała własnym głosem. Zdawało się, że się modli samo słoneczne powietrze letniego dnia...
Z Rynku szedł rozgłośny hałas tłumów. Od Sukiennic po ulicę Sienną kotłowało się w słońcu morze głów. Oblepione niemi były schody pomnika Mickiewicza, wysokie gzymsy sklepów, latarnie. Jak dorodne jabłka różowiły się twarze malców w okrągłych czubach akacji.
Wzdłuż linji A — B na gościńcu, podobne do wielkich sztab ołowiu, stały zwrócone ku sobie, oddziały krakowskiego pułku piechoty.
Z całego rynku, z chłódka pod wieżą ratuszową, od starego lwa przy wrotach, na którym każdy z tych żołnierzy kiedyś siadał oklep i bijąc gołemi łydkami po zimnych żebrach kamiennych jechał w świat... z pod białych słupów stróżujących dokoła Panny Marji, złączonych łańcuchami, które każdy z tych żołnierzy kiedyś huśtał... ze wszystkich okien, w których teraz, niby smażone w cukrze orzeszki, widniały twarze mieszkańców... z białej, perlistej chmury gołębi, co drżała między wieżami, osiadając śniegiem roziskrzonym na zielonej miedzi dachów... z czarnego tłumu, co się mięszał na bruku... z fioletowej wzierni ulic, biegnących do podnóża kamiennych kościołów... z rzeszy chłopów, co tu przyszli w krasnych i niebieskich kaftanach, ciżbą maków i bławatów... z roju wiejskich bab, co tu pstremi grzędami seradeli wystają, z białą flotylą kaczek, z indykami podobnymi do olbrzymich amuletów, z kojcami drobnych kurek u stóp, same jak wielkie sztuki świetnego drobiu białe i nakrapiane wszystką ostrością barw... z całego narodu i murów i kamieni i błysków zmięszanych i potarganych głosów i naw et z mgły światłością puszystej i nawet z nieba, słońcem do białości przypieczonego — szedł jeden wielki, pełny krzyk pożegnania...
— To jest bardzo mądre i chytre, — mówił Smolarski, — że żołnierzy tak ustawiono, by sobie w tej chwili musieli patrzeć w oczy... To ma moralne znaczenie...
— Ach — dlaczego Smolarski ciągle jakieś sentencje wygłasza?... Maryśka wolała już Ciąglewicza, który statecznie z wyżyny spokoju i dobrego wychowania przyjmował cierpliwie najsilniejsze wrażenia.
Pomiędzy frontem oddziałów przechodzili tam i napowrót oficerowie, z szablami u boku, które rzucały oślepiający blask. Wszyscy mieli liście dębowe na czapkach... Pewno liście dębowe z Panieńskich Skał... Któż tam w lecie nie chodził?! Kto nie krył się w cieniu wilgotnego pagórka, kto nie całował u brzegu syczących łamów zboża, kto nie szeleścił na kochanej ściółce parowu!...
Na czapkach mieli żołnierze dębowe liście a jeszcze majono im broń, mieli na lufach i na bagnetach kwiaty... Kwiaty i wstążki, żeby ponieśli strzępek krakowskiej tęczy daleko, daleko w samo serce nieprzyjaciela...
Powietrze się wciąż modliło najłaskawszym hejnałem, żołnierze wciąż stali, patrzący sobie w oczy, chłopaki jak równy mur, cegła w cegłę dobrana — piersi twarde, uda błyskiem przez portki napięte, plecy pysznym klinem łopatek świetnie rozbudowane... W oczach śmiech, — na równych, białych od dobrego razowca zębach, błyskawice... Patrzący sobie w oczy z dumą drogi dalekiej, — pychą niefrasobliwego odejścia spozierający na Miasto, Rynek i Lud...
Lud się cieszył, że mają niebiesko-szare mundury... To, panie, we mgle, naprzykład, podejdą Moskalowi pod nos — a on ich, panie, nie zobaczy... Naszych nie zobaczą, ale nasi widzieć będą i walić, i walić psubrata...
Lud się cieszył w słonecznem pomyleniu rozstania, wezbrany gorącą, spoconą miłością, supłający z za pazuchy, z zapaski, z kosza, z węzełka, z chustki ostatni grosz i co Bóg dał... Żołnierzom kieszenie pękały od darów i tłustych wziątków, a jeszcze wciąż dostawali papierosy, cygara i wszelkie różności.
Zaś wieża już sama z siebie, na smagłych od słońca niebiosach wygrywała, a mury już same, tyle razy spalone, odbudowane, umarłe, ożyłe, zaprzysiężone i znów przeklęte, — a mury już same z siebie smęciły się na wszystko...
Ze wszystkich stron, szczelin, ze wszystkich dziur Sukiennic, okien, bram, slupów, drzew, latarni, stopni, darł się ku żołnierzom krzyk, nabrzmiały łzami i westchnieniem najmiłośniejszem. Naród się zataczał, słaniał, przylegał do szeregów, jakby się przymierzał swą piersią wezbraną do sztywnej ramy ustawionego ordynku. I znów odpływał i znów znosił, składał żołnierzom, wpychał, by mieli w wielki świat, ze swego starego miasta...
Panią Maryśkę, jak za dotknięciem różdżki odeszło całe zmartwienie... Rozdzieliło się między twarze żołnierzy, okwitło we wszystkich płaczach, przeciągłe się we wszystkich zwodnych śmiechach...
Pobiegła nagle naprzód, szumiąc jedwabiem, jakoś niczego niepomna ze łzami w oczach... Smolarski nie mógł nadążyć, ale Ciąglewicz biegł prawie równo z nią, przytrzymując sobie kapelusz. Wpadła do cukierni Maurizia między panów, oficerów i tace z wódkami.
— Proszę mi zapakować dużo ciastek, kilkanaście... z kremem. Jak na drogę, proszę pana.
Z temi ciastkami — do szeregów... Tylko musiała sobie znaleźć swego żołnierza, — choć wszyscy są biedacy... Znalazł się. Stał w drugim szeregu, podobny do tego, który kiedyś jechał na wozie z mąką... któremu wino podawała... Miał także bronzową twarz i zielone, ciemne oczy z długiemi rzęsami... Napewno podobny...
Żołnierze się trochę rozstąpili, stanęła wśród nich w półkręgu. Radziła im, by wrócili, ach wszyscy wrócą, tylko niech zostaną wierni swym żonom i narzeczonym... Mówiła im najsłodsze grzeczności.
Tak jakby mieli spotkać Zdzicha, gdyby został ranny i przynieść go jej z powrotem...
— Patrz pan, — rzekł Ciąglewicz do Smolarskiego. — Obaj stali na chodniku, obserwując jak kobiety wiejskie i miejskie panie jasnemi plamami włamują się w szereg i kwiecą go. — Patrz pan, czy to nie jest symptomatyczne?...
— Co ma być symptomatyczne? — spytał Smolarski.
Ciąglewicz wskazał bambusową laseczką panią Maryśkę, rozmawiającą wśród żołnierzy. Fijolet jej sukni, otoczony siwemi mundurami, nabierał jeszcze większego ciepła. W koło jej jędrnej figurki, dokoła szerokich klinów jedwabiu, po których złotym piaskiem sypało się słońce, wyglądali żołnierze jak szare cienie. Chybotał w nich tęgi, wesoły śmiech.
— Otóż to jest symptomatyczne, — stwierdził raz jeszcze Ciąglewicz. — Przed kilku kwadransami odjechał jej mąż, prawda?... Widziałeś pan jak płakała? Zdawałoby się koniec świata, prawda?... Ale ma pan, — kobieta, wieczna kobieta! Już sobie stoi na rynku w swych małych pantofelkach, otoczyła się żołnierzami — i już!...
Ciąglewicz ujął Smolarskiego silniej pod ramię. — Słowo daję, ręce, nogi całować z zachwytu... A jeśli można, to ja osobiście, zastrzegam sobie nogi... No, patrz pan!?!
Żołnierze rozdarli paczkę i częstowali się ciastkami. Maryśka położyła dłoń na ramieniu jednego z nich. Nachyliwszy się tak, aby nie uszkodzić żabotu, jadła ostrożnie francuskie ciastko z kremem. Zdmuchiwany śmiechem cukier miałki, małym, brylantowym pyłem fruwał koło jej rozwartych nozdrzy.
Hejnały ucichły... Kilku oficerów przeleciało między szeregami... Oddziały zwarły się i usztywniły...
Z drugiego końca placu posypał się głos bębna... Nad szeregami zakrakała komenda. Orkiestry grzmotnęły marsza. Zaś tłum ujrzał szare czwórki, falangą kroczące twardo z Rynku precz, — gdzieś chyba daleko, na samą wojnę!...
Ciąglewicz i Smolarski woleli nie dać pani Maryśce patrzeć na koniec uroczystości, a raczej odprowadzić ją do domu.
Na ulicy Szewskiej zabiegła im drogę Janina, świeża, biała, lekka, w śmietankowej bluzce jedwabnej, prześwietlonej różowością ciała, w lakierowanym pasku zielonym, z kupką breloków, które na złotym łańcuszku biły dźwięcznie o szybkie jej kolana. Obładowana była pakunkami.
— Wiem, wiem, odszedł krakowski pułk przed chwilą, ale nie miałam czasu! Nie mogę wszystkich naraz utulić! Jakie wiadomości, co słychać?
Dreptała niecierpliwie na miejscu, podczas gdy Smolarski odbierał od niej paczki. Jedna z nich, roztrzepała się mu w rękach. Najprzód, niby powolna nić ciasta, wypłynęło długie białe sznurowadło. Potem papier roztworzył się nagle... Z palców Smolarskiego zwisł jedwabny gorset, pełen haftów, brykli, charakterystycznych zgięć na biodra i piersi, — jakby ktoś nagle rozwinął kręconą muszlę różową... Z jej środka upadły na bruk nowiuteńkie opaski Czerwonego Krzyża.
Janina, bijąc nauczyciela po łapie i krzycząc, — bezwstydnik, — pocieszała Maryśkę.
— Wiem, wiem, to straszne... Pan Zdzich... Ale po pierwsze pan Ździch jest zuch, jakich mało, po drugie wszyscy teraz coś strasznego przechodzą... Jedyna na to rada nie być bezczynnym. Przed nami kobietami otwiera się teraz ogromne pole...
Ciąglewicz pomagał przy budowaniu rusztowania z paczek, na rękach Smolarskiego. Słysząc o tem ogromnem polu, obaj pokręcili głowami...
— Nie macie panowie co wydziwiać! Teraz się żyje dwa razy prędzej i musi się dwa razy więcej robić. Niesie pan, kochany Smolaro, fartuchy siostry Janiny — tak jest, zostałam siostrą — i kostjum panny Janiny do dzisiejszej sztuki, wraz z apoteozą...
— Ależ to świętokradztwo, — śmiał się Ciąglewicz. — Chwilami nieomal zazdrościł tym wszystkim wykolejonym ludziom rozmaitości i nieporządku z jakim prowadzili swe życie...
— Doktór mnie się pyta, — trzepała Janina, — czy ja potrafię, czy nie zemdleję?... Trzeba przyznać, że doskonale mi w tych białych fartuchach. Ale owszem, miło mi było, bo jednak znał mnie ze sceny. Powiada, pani, jako artystka... Człowiekowi się zdaje, że o nim nie wiedzą, a tymczasem tych parę występów, — bo przecież nie dano mi grać, — i już pamiętają... Nagle ucałowała Maryśkę w oba policzki. — Świat nie jest jeszcze taki zły... Teraz, gdy mocarze wezmą się za bary, może na nas słabych nastaną trochę lepsze czasy...
Smolarski łypnął swemi zielonemi oczyma. Ciąglewicz zaśmiał się serdecznie.
— Bardzo słusznie, bardzo mądrze pani mówi. — Wiedział doskonale, wiedział to choćby ze swego studjum, że na tych słabych przychodzi czas, albo po śmierci, albo w każdym razie grubo za późno...
— A cóż, nie? — Czekajcie jeszcze wam dam cukierków. Potem lecę dalej. — Małe różowe jej palce szukały, niby grabki wśród kluczy, flakonów, sztyftów z karminem, listów i lusterek. Cały ten kram dzwonił w torebce, jak lód.
Ciąglewicz spojrzał ukradkiem na zegarek. Miał jeszcze parę godzin do obiadu. Podobała mu się Janina. Jej malutka, drobna twarz sprawiała tak dziewczęce wrażenie, a przytem tyle w niej było stanowczości i tyle wdzięcznego zepsucia!! Pachniało od niej szminką i jakiemś świątecznem ciastem. Zdaje się też, że nosiła suknie bez halki, bo widać było pod czarnem kloszem jedwabiu zarysy smukłych ud.
Wszyscy czworo sysali landrynki, szeleszcząc w palcach pergaminowemi papierkami.
Maryśka zamknęła usta i zapatrzona ponuro przed siebie czekała, aż się w nich cukierek roztopi.
— Więc doktór się pyta, — przypomniała sobie tok opowiadania Janina, — czy potrafię, czy nie zemdleję, bo tu żartów niema, ani żadnych ceremonji. Moi złoci, kto ze mną robił ceremonje?! Chyba pan jeden, panie Smolarski?... Bo zresztą nie wiem... Ale też mu odpowiedziałam: Wolę, panie doktorze, mężczyzn bandażować, niż żeby mnie oni ściskali...
Zwróciła się do Maryśki. — Ale jeszcze jedno, musi mi pani dziś po południu pomódz w kweście. Wszystkie młode ładne kobiety Krakowa zbierają.
— Na co, na co? — spytał Ciąglewicz.
— Na co? Pan rzeczywiście ciągle, jak prokurator. Na co?! Musi pani pomódz. Puszka do ręki i marsz w świat! Skoro zbierają, to wiedzą na co i po co...
Sama się coprawda trochę wstydziła, bo takie to było nieokreślone.
— Zresztą sami wiecie... Już odbyło się wkroczenie... Piłsudzki... Słup graniczny zwalony... Zakładamy skarb narodowy i swoje własne wojsko... Podobno nic nie mają. Poszli bez butów... Trzysta niewiast odprowadzało ich aż do granicy... — Teraz się mówi „niewiasta“, nie pani, ani panna... Żeby zniszczyć wszelki pierwiastek płciowy, niegodny... Ciągle się radzi nad dobrem ogólnem...
Maryśka i Zdzich nie mieszali się do tego wszystkiego. W oczekiwaniu ciosu, żyli tych kilka ostatnich dni w zupełnem odosobnieniu miłości, wyczerpani i szczęśliwi...
— Ciągle się radzi... Wczoraj siedziała Janina na zebraniu koło hrabiny. Teraz wszystko jedno, ksiądz, socjalista, magnat... Nowa era — i będzie Polska... Tylko trzeba na to zbierać...
Wymusiła „słowo“ od Maryśki i zabrawszy z sobą Smolarskiego, pożegnała się.
— Pozwoli się pani odprowadzić? — spytał Maryśkę formalnie Ciąglewicz.
— Ależ owszem...
— Owszem, niech ktoś idzie obok, z myślami, które mnie nic nie obchodzą, — cieszyła się, — niech ktoś w pobliżu oddycha i skrzypi żółtemi trzewikami...
Szli, milcząc.
Właściwie Ciąglewicz nie rozumiał, dlaczego jej towarzyszy. Ogromne tempo zdarzeń rozwiązało w nim poczucie obowiązku, dobroci i łaskawości... A zresztą sama sytuacja... Nie jestże śmiesznem trochę, odprowadzać całkiem obojętną żonę przyjaciela z dworca, jak z pogrzebu?... Miał teraz niewzruszoną pewność, że Zdzich zginie. Nawet zobaczył kilka zdań swego nekrologu: „Zdzisław Miechowski urodził się dnia“... Tak lepiej... Najprzód załatwić się z nieznośnymi realjami, wysypać na wstępie tych kilka banalnych dat, a potem dać kilka prostych, ale skupionych zdań...
Gdy weszli w pustą i pełną skwaru ulicę Karmelicką, rozważał, jaki to cios dla takiej żony, choćby z punktu widzenia fizjologicznego... Bo kto zechce taką kobietę z przychówkiem, już bez żadnego posagu, (gdyż co było, to wszystko poszło, oczywiście na pierwszego męża), przepojoną jeszcze odorem pierwszego mężczyzny...
Ktoby naprzykład po nim, Ciąglewiczu, chciał jego żonę?... I cóż nowego mógłby ten ktoś jej powiedzieć??...
Właśnie poczęła go ta myśl napełniać cierpkim, lecz gorącym smakiem, gdy Maryśka zatrzymawszy się, rzekła: Bardzo jest pan dobry, że mnie pan odprowadza...
Uchylił kapelusza. Zbliżali się ku domowi. Widać już było u wylotu ulicy Karmelickiej strzępy trawników, płoche uśmiechy białych brzóz krakowskiego parku, zabłąkaną między murami płachetkę zieleni i wypoczynku...
Mijali rozległą, czerwoną kasarnię, wciąż obleganą przez tłumy. Przed budynkiem na skwerach siedziały rodziny chłopskie, robotnicze, mieszczańskie... U czarno żółtych wrót kłębiła się ciżba mężczyzn bezustanku... Z otwartych okien sąsiednich kamienic bulgotały ćwiczenia fortepianów.
Maryśka nie mogła od tłoczących się ludzi oderwać oczu, póki się znów nie napełniały małemi ćwieczkami, tak bolesnych ukłuć...
— Choćmy stąd, chodźmy — radził Ciąglewicz. No cóż, trudno. To samo, co sto lat temu i dwieście i trzysta... A przecież dziadowie nasi bywali szczęśliwi i rodzice nasi nieraz się śmieli wesoło i nas też nieraz radował ten padół ziemski... Wojna, mobilizacja... To samo dzieje się nieomal w całej Europie...
— Że jakieś nieszczęście jest powszechne, — burknęła głucho, — z tego nie wynika żadna pociecha.
— Przyjął jej odpowiedź tak pokornie, jakby tu sam w czemś zawinił.
— Ach, więc już! Dom... Kamienny korytarz... Czerwone szkiełka w drzwiach na schody... Te same schody i dywan przetarty... Na drugie piętro...
— Żałujesz, bardzo żałujesz, prawda — pytała Maryśka dokuczliwie samą siebie. Śmieszyło ją, że słychać nietylko jej kroki, a właśnie kroki dwojga...
— Na szczęście ciemno w przedpokoju...
Porwał ją nagle nieuchwytny wir... Raczej siła, bardzo malutka, skromna, grzeczna, lecz której na włos niepodobna uchybić...
— Niech się pan rozbiera... — Ciąglewicz był przecież w swej piaskowej zarzutce. Proszę mi wybaczyć, nim się pan rozbierze, ja zaraz coś zimnego, — bardzo gorąco dzisiaj...
— Ach tego już było tyle w przedpokoju, na każdym kroku, w każdym kącie, w każdym rogu... Mnóstwo — mnóstwo odejścia...
— Wszystko tu leży jeszcze i kręci się i jest i zdarza się i spotyka... Jej ciepła ręka, wytknięta z drzwi, którą Zdzich jeszcze raz całuje, lecąc rano na wykład... Jego rozwarte ramiona, w które ją wziął jak piórko, gdy wychodziła na miasto, pierwszy raz po dziecku... I filcowy kapelusz na koszu i cywilne palto, z pluszem wytartym od jego szyi i niewiadomo co i jakieś dawne, ciemne, niepowrotne powietrze życia...
Otwarła drzwi do kuchni, zapominając o Ciąglewiczu. W pośrodku okna założonego szmatkami i naczyniem stał fikus ten sam, z umarłym już przyzwyczajeniem w ziemi: z wetkniętemi niedopałkami w doniczkę.
— Ach, — i niema Nastusi! Gdzież poszła... Jeszczeby teraz trzeba przepraw ze służącą...
— Na nic nie można liczyć...
Pokrywka trzęsła się nieznośnie, na miedzianych rondlach, zawieszonych koło pieca błyszczał równy humor codziennego dnia i weseliły się kuchenne pośpiechy... W rogu stołu przytwierdzono maszynkę do siekania mięsa. Wysunęła się z niej na talerz struga blado różowej cielęciny, zaś szparkie słońce siało w nią niebieskie blaski.
— Maryśka, machinalnie dotknęła drżącymi palcami miazgi mięsnej. Łzy zakręciły się jej w oczach i spadły obok na złotą kupkę tartej bułki.
— Nastusia jest pewnie w sypialni... Jak zwykle, — pewno zasnęła przy ścieleniu łóżek...
— W przedpokoju mignęła Maryśce sylwetka Ciąglewicza, niby z bardzo głębokiej wody...
— W pokoju jadalnym porwał ją taki lęk, takie skulenie wszystkich myśli...
— Jeszcze stały dwa krzesła, tak, jak pili herbatę pożegnalną. Zda się dotknąć jeszcze można było tej smugi dymu papierosa, która snuła się nad głową Zdzicha... Na obrusie nakrytym byle jak, zarzuconym sznurkami, zastawionym słoikami konfitur leżała rozłamana bułka, a koło szklanki Zdzicha, niby złota łuseczka widniały rumiane kruszyny chrupkiej skurki...
— Feluś napewno bawi się z dziećmi stróża...
— Musiała trochę ogarnąć ten jadalny pokój, przecież Ciąglewicz, — tak ten Ciąglewicz...
— Powrzucała na prędce ubrania Zdzicha do szafy, — ja was później ułożę, — kochane, biedne...
— Pan może już wejść, panie Franciszku. Ja w tej chwili, — zaraz...
— Ogarnął ją już nie żal, strach i płacz, a jakiś przedziwnie subtelny dym, że widziało się wszystko z zaćmieniu, szare zwiędłym blaskiem połyskujące.
— Feluś był w sypialni. Tu też wszystko tak, jak wyszli, rozkopane wywrócone... Wspólny, wczesny ranek, dochowany aż do południa...
— Feluś siedział przed lustrem w starej bluzie Zdzicha, namydlony do golenia po same oczy. Jego mała twarzyczka podobna była do białej gipsowej maski jakiegoś potworka... Z pomiędzy karykaturalnych rysów, na poły przypominających ojca, na poły przetężonych skupiskami białej piany, błyszczały malutkie, rozbawione źrenice... Spostrzegłszy matkę, szybko zeskoczył z krzesełka i wymachując pędzlem do golenia, podbiegł do niej z okrzykiem: „Teraz ja się golę, teraz ja jestem tatuś“...
Kucnęła przy nim, aby mu poprawić koszulę i zetrzeć twarz.
W jadalni dały się słyszeć ciche kroki i dyskretny trzask krzesła.
Ciąglewicz nie wiedział co ma z sobą robić. Słyszał ten płacz, drażniło go to, ale nie chciał wyjść. Bo ostatecznie zemdleje jeszcze kobiecina, czy co?... Nie chciał też być niedyskretnym świadkiem sceny żalów i rozpaczy... Przewracał więc powoli duże kartki rękopisów Zdzicha, dziwiąc się, jak niewiele zostawia wogóle człowiek po sobie... Trochę hałasu w czyjemś sercu, trochę niepewności w losie swego dziecka i trochę zapisanego papieru...
Przeglądał teraz manuskrypt tej jakoby wspólnej ich pracy... Uważali wtedy obaj, on i Zdzich, że jest to najtrudniejsza chwila w życiu największego króla polskiego... Jak osaczony przez wielkich panów Stefan Batory, musi rzucić swą miłość i zawierać zimne śluby z Anną Jagiellonką... Obcemu krajowi musi darować swe serce i tak zdobywa w sobie wieczną gorycz władzy i wieczne do niej przywiązanie władcy... Jak się musiał włóczyć po wawelskich komnatach potężny i łamiący się... Lecz z drugiej strony, cóżby mu w końcu miłość lepszego, przyniosła? Zastanowił Ciąglewicza ten przemożny muł życia, dzięki któremu czy to z miłości Batorego, czy Ciąglewicza, musi w końcu pozostać tylko rytuał pustego dnia, nudnego moresu, przyzwyczajenia... Czy nie o to w końcu płacze pani Maryśka?... Czy nie jest wyższym typem taka Janina, która sobie radę musi dawać sama, zapewne rozkosz bierze byle gdzie, przy drodze, ale też ma odwagę przy drodze kończyć rachunki...
Uzmysłowił sobie nagle, że żona jest tylko pewną formą ociężałości mężczyzny... Forma ta gwarantuje społeczeństwu uległość mężczyzny wobec narzucanych warunków. I o to, taki płacz, jakby kto wodę lał z butelki... Właściwie należałoby Zdzichowi zazdrościć...
Maryśka płakała nad losem domu i Felusia... Po przez jej wzrok utkwiony w kawałeczek ogrodu, widoczny z sypialni, w ten mały skrawek zieleni, który tak pięknie im świadczył w czułych nocach błogiego małżeństwa, — prężyły się jakoweś smugi, wspomnień. A najwyraźniej, — jak Zdzich, wychodząc podniósł sobie Felka, aż na piersi, przekręcił na wprost małą twarz chłopca i pytał: Będziesz pamiętać?... Poznasz mnie, jak wrócę? No powiedz, poznasz?...
Zaś Feluś uszczęśliwiony kiwał w odpowiedzi głową.
Teraz, z wielkiej rozpaczy aż odsunęła chłopca. Załzawione jej oczy utknęły bezmyślnie w malutkiej wesołości ogrodu pośród siwych gałęzi czarnych pni.
Feluś stropił się bardzo i zamyślony usiadł na ciepłem biodrze matki, głowę oparłszy taksamo, jak ci dorośli ludzie, których widział niedawno siedzących rzędem pod murami kasami.
Ciche przewracanie kartek z sąsiedniego pokoju, doprowadziło Maryśkę powoli do równowagi. Ujrzała nagle wyraźnie, zmięte rozrzucone posłania łóżek, pantofle Zdzicha, wielkim krokiem skierowane ku oknu, drelichowe firanki upięte nad oknami w wielkie rozety.
— Ach tak, tam jest ktoś, obok w pokoju... Zawstydziła się głęboko tej ciszy, w której tak długo pozostawali...
— Tak nie można...
Wreszcie wyszła z Felusiem do jadalni.
Ciąglewicz siedział tyłem do drzwi, twarzą do okna. Cieniutkie pasemko dymu papierosa snuło z jego włosów, niknąć na tle czystego nieba.
Feluś rozłożył ręce i z szaloną radością popatrzył na matkę. Zrozumiała, że myśli, iż to Zdzich siedzi przy biurku.
Ciąglewicz odwrócił się, Feluś osłupiał i zbladł...
Maryśka zmięszała się.
Ciąglewicz wstał, ucałował jej ręce i wziął na ramię Felusia. Chłopiec wysunął niechętnie twarz z pod pocałunków obcego pana.
— Ten skrypt — rzekł Ciąglewicz, aby przecież coś powiedzieć — ten skrypt Zdzicha nie jest skończony... I wogóle, proszę pani, jest tu wiele ciekawych notat, materjałów, projektów, które należałoby tylko wykończyć. Jaka szkoda...
Nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Ewentualnie, gdyby pani miała jakiś kłopot, czy to z rozsegregowaniem tych papierów, czy z ich przechowaniem...
Skinęła głową...
Gdy tylko Ciąglewicz wyszedł, spytał Feluś, kto jest ten pan:
— Jest to kolega i przyjaciel Zdzicha, pan Franciszek Ciąglewicz.
Potem poszli myć ręce, — masz Felusiu takie brudne, popatrz tylko!..
Myła mu te ręce malutkie, śliskie, pulchne... Mogłaby tak je myć bez końca, chlapiąc się w wodzie, pod tęczowym pryzmatem słońca, na ścianie fajansowej miednicy... Takby było najlepiej...
Potem zjedli obiad we dwoje. Nastusi jak nie było, tak nie było.
— Smakuje ci Felusiu?
— Smakuje.
Gdy przyniosła kompot, zaczął się łyżeczką uderzać po głowie, z radości mrużyć oczy, jak ona je mrużyła, gdy chciała ucieszyć Zdzicha...
Po obiedzie, Feluś zasunął się w głąb krzesła i rzekł po długim namyśle: Teraz jest wszystko moje... — Moje i twoje...
— Dlaczego?
— Bo Zdzicha już niema. — Wiesz gdzie ja teraz będę spać?...
— No gdzie?
— Na łóżku Zdzicha...
— Co ty mówisz?
— A wiesz kto teraz będzie zegar nakręcać?
— Nie wiem.
— Ja. — A wiesz, kto będzie teraz poprawiać zeszyty chłopców?
— Nie wiem.
— Ja.
— I nic ci nie żal Felusiu?
— Kiedy muszę — odpowiedział poważnie. Zgramolił się ze stołka, poszedł do sypialni i wróciwszy w starej marynarce ojca, która się wlokła za nim po ziemi, usiadł przed biurkiem.
Maryśka patrzyła na niego, z nieznaną sobie dotąd przymieszką zakłopotania.
Założył długi ołówek czerwono-niebieski za ucho i zatarł malutkie ręce raz, drugi, trzeci, — tak samo, jak Zdzich, gdy miał się brać do pracy.
W znużonych oczach Maryśki powoli, powolutku mięszać się jęło czyste niebo z szarymi murami naprzeciwka, syk wody rozgrzanej na kuchni zlewał się z światłem słońca.
Do znużonego serca przystępował jeszcze jakiś ułamek dzisiejszego rozstania... To znów wszystkie kłopoty zasłaniała złota głowa Felusia, z dumną ważnością pochyloną nad biurkiem.
Chłopiec przewracał oburącz wielkie kartki skryptu i gwizdał przytem, tak samo, jak zwykł to był czynić Zdzich.
Nareszcie jakaś leniwa zgoda objęła duszę Maryśki. Wszystko spłynęło w czystej słonecznej toni. Nad brzegami cichego przepływu ukazywało się od czasu do czasu, w drganiu znużonych powiek, duże biurko męża, przy którym siedział raz Ciąglewicz, to znów syn, jakby malutki Zdzich w za szerokiej bluzce, poprawiający rozburzone skrypty ojca.
Zasnęła.
Feluś pracował gorliwie. Stawiał czerwone sztrychy i kulasy, czasem przekreślał jakąś stronicę... Musiał połączyć kreskami wszystkie kropki. Gdzieniegdzie wypełnić niebieskim ołówkiem litery „o”. I podkreślać co trzeci, czwarty wiersz... Ciągle podkreślać przecież...
Uporawszy się ze skryptem, zabrał się do leżących w głębi szuflady listów. Owinięte one były czerwoną wstążeczką na krzyż, tak samo jak opłatki, które się podaje na wilję, przed przyjściem Aniołka.
Rozwinął wstążeczkę i zaczął poprawiać listy. Gdy mu się to już znudziło, postanowił z niektórych mniejszych porobić łódki. Łódek nauczył się robić w swojej szkółce.
W miarę roboty ustawiał te łódki jedną na drugą. Miały płynąć przez biurko, potem ulicą do Czarnego Osła, a stamtąd wierzchołkami drzew aż do tatusia... Z „dobrych“ listów porobił łódki, ale „złe“ musiał poprawić. Wreszcie zmęczony gorącem i brzękiem dużych much, które wlatywały i wylatywały przez okno, niewiadomo gdzie podziewając się potem na niebie, — wyrysował na dole listu pociąg i dom... Dom miał cztery okna, — cztery, albo dwadzieścia!! I dwa kominy... Z obu kominów szedł długi łańcuszek dymu przez jedną kartkę, drugą, przez inne, nowe listy, na wzdłuż, na poprzek, — póki wkońcu senna głowa chłopca nie spoczęła na papierze.
Rozbudziło ich jakieś szamotanie w przedpokoju, szurganie ciężkiej skrzyni po podłodze i nie tyle płacz, co świszczące oddechy rozgorączkowanych piersi, wreszcie słowa przerywane gwałtownymi okrzykami...
Maryśka skoczyła na równe nogi. W przedpokoju, jak zwierz w klatce, rzucała się od ściany do ściany służąca Nastusia, w różowej wywiniętej z pod paska bluzce, z złotymi włosami, sterczącymi ostem wokoło czoła. Wlokła po ziemi jakieś powiązane zajdy, tobołki i ustawiała je na wielkim koszu, w którym leżały zimowe sprzęty. Mimo obecności Maryśki ustawiała to tak śmiało, tak gwałtownie, z takim trzaskiem i hukiem, jakby u siebie w domu...
— Wie pani, co się dzieje! — Pociągała obficie nosem, nie przerywając sobie zresztą w robocie. — Wszystkich biorą.., Hałas — (Hałas był stróżem w tym domu) — czeka kolei swojej od rana... Taki lament, — wszystkich biorą! Wszystkich biorą...
Maryśka patrzyła na nią zdumiona. Już miała zacząć kazanie, gdy nagle Nastusia wyprostowała się, aż jej w krzyżu chrupnęło i dudniąc bosemi piętami po posadzce jęła iść wprost na Maryśkę, — z przedpokoju do jadalni. Wsparła się pod boki, że aż się spódnice na tęgich biodrach zgurbiły. Wypięła naprzód mocne piersi, głowę odrzuciła w tył, jakby nad stawem przy klepaniu bielizny, — do kłótni ogromnej...
Maryśka przestraszyła się. Czy ta dziewczyna jest pijana, czy zwarjowała?!
W niebieskich oczach Nastusi palił się tępy czerwony blask, rumiane policzki, przerżnięte były białemi pręgami ostatecznej pasji...
— Jak wszystkich biorą, — krzyczała głosem, krzykliwym, wiejskim, ostrym, — to niech sobie biorą! Jak pan poszedł, to niech sobie poszedł. Co mi teraz wszyscy i co mi nasz pan!
— Ty! Ty! — groził Feluś, klękając na krześle przy biurku co ty sobie myślisz!!! — Bał się, że Nastusia zacznie bić Maryśkę i bardzo groźnie marszczył brwi...
— Co mi wszyscy! Co mi wszyscy, — ale... — Głos się jej rozłamał, z gardła wydarło się chrypienie. — Ale mi zabrali mego chłopca!..
Maryśka nie zdążyła usiąść majestatycznie, niby na sąd, gdy Nastusia zwaliła się do jej kolan, szlochając i przeklinając. Przykrótka bluzka podjechała wysoko, odsłoniwszy naprężoną silnymi mięśniami, mokrą od potu koszulę.
Feluś przestał grozić. Patrzył jednak z pewnym niedowierzaniem na czarne, zbite na róg stopy służącej.
Maryśkę zdjęła litość głęboka i szczęśliwa rozkosz wspólnego cierpienia... Jedną rękę trzymała na drżącej głowie Nastusi, do drugiej płynęły ciepłe rzędy łez...
Wygładziły się nagle rozrośnięte wszędzie, nierówności losu, rzewna swoboda przydała teraz słowom Maryśki prawdy i lekkości...
Mówiła o długiem czekaniu... Zapatrzona w płat nieba i powiewy jakiegoś pierza, płynące z cichym wiatrem, — radziła wytrwanie, cierpliwość i stałość...
Słowa jej nie trafiały do przekonania Nastusi. Dziewczyna przeczyła głową, wyklinając grubo, że niedoczekanie ich, — niedoczekanie!..
Jeśli go nie będzie, jeśli nie wróci, to z każdym pójdę, z pierwszym lepszym, z każdym, bo co mi?! Wszystko jedno — żebym miała zginąć pod płotem!..
Ale trafiały do przekonania Nastusi malutkie, delikatne pieszczoty Maryśki, łagodny ruch ręki, płynący tam i z powrotem po włosach... Miękka pachnąca dłoń, do której spływały wszystkie łzy, jak do kropielnicy... Jeszcze zrywało się w piersiach złe bezsilne warczenie. Pęki słów; bezwzględnych, twardych, dzikich i skuczenie uparte, — lecz coraz słabsze...
Maryśka zrozumiała, że się już w dziewczynie przesila... Czuła się w tej chwili zacną, kochaną, dobrą... Z prawdziwym żalem i z wielką serdeczną troską podniosła ku sobie świecącą się obrzękłą twarz Nastusi. Jęła ją całować w oczy gorące, mokre, w czoło i w policzki.
Wreszcie, po króciutkim wahaniu, nawet w usta...
Wtedy Feluś zerwał się z krzesła, przybiegł z krzykiem, okraczył klęczącą Nastusie, objął za szyję — i wszyscy troje, płacząc serdecznie kiwali się w prawo, w lewo, dokoła, — jakby nimi powiewał szeroki, łagodny wiatr...
Potem się wzięły razem do sprzątania, Nastusia z dumną i wdzięczną wiernością, Maryśka, poglądająca z słodkiej wyżyny miłosierdzia i rezygnacji, na wszystko co odeszło, w przedmiotach jest zamknięte, a teraz się zamyka jeszcze raz...
Feluś dreptał za niemi i przeszkadzał.
Wydawszy rozporządzenia, co do przechadzki Felka, z Nastusią i co do biurka, — na którym proszę nic nie ruszać jak wrócę to sama wszystko ułożę, — obciągnęła, otrzepała swój kostjum fijoletowy i wyszła na miasto.
Było już chyba za późno na tę kwestę, którą obiecała Janinie, ale w każdym razie...
Patrz, teraz ja idę ulicą, akacje ruszają listkami, — a ty co Zdzichu? Teraz moje piersi oddychają tak leniwie, idę, marnuje się każdy mój ruch a ty co Zdzichu?... Nikt nie widzi oczu Maryśki, nikogo nie cieszy, że ma tak dobrze włosy na karku zebrane, — a ty co Zdzichu?... Teraz ja idę do jakiegoś biura, zbierać na coś, nie wiadomo po co, — a ty gdzie jesteś i czy widzisz tę samą chmurę jeszcze, czy też już inaczej płynie nad tobą niebo?....
Aż wstyd, że wśród tego przyszło jej do głowy, czy wyżyje ze swojej pensji, czyby nie powinna zmienić mieszkania i odprawić Nastusi?...
W tem biurze Janiny — nigdy nie widziała takich biur... Wszyscy się tu śpieszyli, wiercili, nikt nie miał czasu dla nikogo, nie wiadomo co kto robił, wszyscy naraz do siebie mówili, a nikt naprawdę nie pisał.
Więc tak będą wyglądać prawdziwe polskie biura... Nikt nie wiedział, gdzie co jest i co komu dać... Mali skauci biegali z pokoju do pokoju, a starsi panowie siedzieli bezczynnie pod ścianami. Tylko jedno było przyjemne, — panował tu chłodek...
Biura były na parterze, w oficynie i słońce tu nie dokuczało...
Zresztą niech robią sobie, co chcą i tak napewno wszyscy tu pracują bezpłatnie. Nie tak sprawa wygląda, gdy za pieniądze! Maryśka kiedyś pracowała za pieniądze — hoho...
Ani jedne drzwi nie zamykały się ani na chwilę. Różni ludzie przynosili coś ciągle, znosili Bóg wie co. Pierścionki, kosztowności do skarbu... Z któregoś pokoju dolatywał wciąż śliczny szczebiot złota...
Drudzy pakiety z bielizną, z wełnianemi przyborami, inni jakieś koce, ubrania, rzeczy... A czasem baby, — całe sztuki płótna, z skromnym posianiem spódnic na rozłożystych biodrach.
W trakcie tego urzędnicy odchodzili od biurek i rozmawiali w kątach z tajemniczemi minami.
To znów chłopcy z drukarni taszczyli paki zadrukowanych świstków, podobno odezwy.
— Dawać te „drożdże agitacyjne“ dawać tu, — odezwał się ktoś dowcipny.
Mówiono ciągle o granicy, o zwalonym słupie, że się go przewiezie do muzeum narodowego, o jakimś patrolu polskim... Maryśka nic z tego nie rozumiała tembardziej, że operowano całą masą pseudonimów z powieści sławnych, z Trylogji, z Popiołów Żeromskiego, albo z wierszy i poematów romantycznych, których nie czytała od czasów gimnazjalnych.
Nareszcie stało się coś bardziej zajmującego. Wszedł stary Polonus i huczał ochrypłym głosem i jeremiadę zawodził, że oto Bóg go pokarał, nie dał syna lecz córkę...
— Gdzie macie wasz Czerwony Krzyż, abym oddał tę ostatnią podporę mej starości, — skoro sam już niezdatny...
Wystraszone, zawiędłe chucherko w śmiesznym koszyczku na małej, wyleniałej głowie, wysunęło się z pod jego ramienia, że jest do wzięcia do tego Czerwonego Krzyża — szarpie rwać...
— Szarpie rwać, szarpie rwać! — skrzeczał staruszek.
Ale roztrącił ich młody, zadyszany chłopak, boso w koszuli rozchełstanej na piersi, w bluzce łatanej, z rękami złotym, młodziuśkim okrytemi puchem:
— Zapiszcie mnie! My tam już wiemy w Królestwie, my tam już wiemy!...
Wzięli go między siebie funkcjonarjusze i uprowadzili ze srogiemi minami, a stary z córką został na środku biura i dreptał w miejscu niecierpliwie...
Potem znów byłoby ciszej, gdyby się nie wsypało połamanę, pokruszone towarzystwo starych emerytów aktorów. Szukali tu biur wojskowych polskich, by się zameldować. W imieniu wszystkich przemawiał jeden, mały, nerwowy, siwy: Zameldować się przyszliśmy na służbę. Ojczyzna sama oceni, czy my do pola, czy do pomocy!...
Ciągle tu coś wybuchało, ciągle jakieś uniesienie tłukło się w grupach ludzi. Zaś wszyscy się martwili, że nie ma armat, nie ma artylerji! Ach gdyby była artylerja! — Ale bez armat, bez armat!...
Od tego ruchu, od tych porywów przyjemnych, serdecznych zapadła Maryśka w błogie odrętwienie. Tak jakby miała katar wiosenny... Oddychając ustami, usypiała się szmerem własnego oddechu.
Ktoś przyniósł cały worek świeżo wybitych orzełków, takich jakie strzelcy noszą na czapkach. Poczęto grzebać w tem. Orzełki sypały się urzędnikom przez palce, jak zasuszone białe chrząszcze, z miłym zgrzytem.
Maryśce przypomniał się czas dawnych egzaminów, gdy tak samo mnóstwa nazwisk przelatywały jej rojem przez myśl, mnóstwo nazwisk wzniosłych, oderwanych, nudnych.
— Ale też ten — Zdzich! Dlaczegóż nic jej nie powiedział, że to tak daleko zaszło już pod względem tych organizacji i brewerji... I swoją drogą — postanowiła — miał rację... Wolę moje gospodarstwo, z mojem dzieckiem, niż to wszystko...
Bo się to snuło tu, jakby z wypisów, żołnierze, ofiarnicy, wdowie grosze, braterstwa, poświęcenia, przyjaźnie...
A powtarzali przytem wciąż nazwisko Piłsudski. Wiedziała, że jest wygnańcem, socjalistą, że miał odczyty dla młodzieży i grał czasem w szachy, w Esplanadzie, ubrany w szary mundur.
Już w końcu miała wyjść, gdy weszła pani Zatorska z trzema chłopakami, przyczepionymi do jej rąk.
Maryśka dała znak, lecz Zatorska nie dostrzegła jej pod ścianą i przeszła mimo, malutka, biedna, w czarnych fałdach, z wyniosłym, jakby ostentacyjnie niesionym żywotem ciąży, tak podobna do tej jakiejś niewiasty Grottgera, nawet pachnąca, zda się, tym samym starym kurzem poświęcenia i pielgrzymki...
— Co pani tu robi pani Konstancjo! Pani Konstancjo! Zatorska nie usłyszała, ale chłopcy, wszyscy trzej naraz odwrócili głowy: To pani Miechowska, mamusiu, pani Zdzichowa. — A potem najmłodszy, głosem aż ściśniętym od wzruszenia i dumnego żalu, na całą salę: My niesiemy pierścionek i drogie rzeczy... Wszystkie pierścionki...
Twarz Zatorskiej przesłoniła się ciemnymi rumieńcami, powieki zaczęły drgać. Wąziutki klinek odkrytego ciała na piersiach zapadł się nisko: Cicho, chłopcze, cicho, — nie można, — granatowe cienie uśmiechu rozbiegły się po policzkach...
Maryśka podeszła do niej.
— Ach pani Marjo, — rzekła Zatorska, ocierając pot z czoła — co za czasy.
— Bardzo ciężkie czasy...
— Ciężkie, ale najdroższe... Teraz proszę pani dojdziemy do swego... Będziemy mieli ojczyznę... Przyprowadziłam chłopców — niech patrzą, niech widzą, niech czują...
— Czy to prawda, że pani oddaje pierścionki? — Jakaś dziwna niechęć rosła w Maryśce...
— Zatorska zawstydziła się. — Pierścionków żadnych nigdyśmy nie mieli, pani Marjo...
— No tak, więc obrączki?... — Maryśka niedowierzająco pokręciła głową. Zatorskiej przeleciał, przez oczy, szary malutki przestrach. Ale wszak mówił jej mąż, bohater, że z niczem liczyć się nie trzeba, że wszystko należy, nie to, co ludzie mówią — poświęcić... Bo w poświęceniu jest ofiara a w każdej ofierze jest na dnie handel... Więc nie to... Ale poprostu, że wszystko trzeba z radością darować... Choćby ta żona, ten dom, zostawał z sześćdziesięciu koronami na całą wojnę... To wszystko nic... I to co ma się urodzić, co się tak rusza pod sercem... Ten wiesz co? Ten twój śliczny uśmiech na poduszkach i gorące objęcie... Wszystko poświęcić...
— Proszę pani, — rzekła Zatorska, ogarniając żylastemi dłońmi trzy głowy chłopców. — Cóż tu mówić?... Mój mąż dziś poszedł, zostaję sama, i co? Mam obrączek żałować?!..
— Mój mąż też dziś poszedł, — odpowiedziała chłodno Maryśka — i dlatego właśnie, nigdybym się nie pozbyła tych pamiątek.
— Co! — uradowała się Zatorska. — Więc pani mąż też jest w Strzelcu....
— Nie jest w Strzelcu, — żachnęła się Maryśka, — ale poszedł jak wszyscy inni.
— Nie jak wszyscy inni, — bo naszych będą wieszać... Zatorska, uśmiechnąwszy się smutnie, ruszyła ku drzwiom powolna, płynna w ruchach, niby w proroczym śnie.
— My się spieszymy — odwrócił się ku Maryśce najmłodszy chłopak — bo my niesiemy wszystkie pierścionki, proszę pani.
Z drzwi z których wychodziła Zatorska, wybiegła Janina. Skrzyżowały się w przejściu.
— Więc jest pani, nareszcie, pani Maryśko! Tylko prędko, bo inne już wyszły, nie możemy dać się prześcignąć!.. Kto więcej zbierze, ten widać miał większe powodzenie...
Wstyd ogarnął Maryśkę... Jakby miała robić coś nie właściwego, bez zapytania, pozwolenia, czy choćby, bez uśmiechniętego kiwnięcia głową Zdzicha...
— Puszka w garść i marsz w świat!
Ostatecznie zgodziła się.
Wyszły na ulicę.
— Proszę patrzeć, jak ja to robię, — pouczała Janina. — Trzeba mieć trochę taktu tylko. Zresztą entuzjazm jest tak ogromny, że nikomu miłemu i młodemu niczego nie odmawiają. Teraz dopiero można żyć... Teraz dopiero i nas się będzie szanować...
Z początku „wszystko“ robiła tylko Janina. Maryśka szła krok za nią, z fałszywym, przepłoszonym uśmiechem, potrząsając puszkę, do której poprzednio wsypała wszystkie swoje drobne.
— Niech pani napastuje — radziła Janina — jakby wszyscy byli znajomi. Zresztą w tym wspólnym nieszczęściu jest tak rzeczywiście... Wszystkich nas łączy dziś tosamo...
Maryśka kiwała głową, w cierpkiej chmurze benzyny samochodów i krzyczała nieśmiało jakieś słowa odpowiedzi...
Teraz środkiem gościńca jechali ułani. Od koni szedł słodki zapach. Klask kopyt uderzał tak mocno... Na siodłach siedzieli żołnierze rozparci, bezmyślni i dumni.
— Tylko źle jest, — mówiła Janina, potrząsając skarbonką, — bo drobne gdzieś się pochowały... Zamożna publiczność musi dawać tylko banknoty. Trudno...
Wchodziły na planty. Janina zatrzymała się.
— Pani Maryśko, radość mnie rozpiera. Czuję, że żyję jestem, że coś się dzieje... Chodziłyśmy razem do sztuby! Mówmy sobie ty! Co tam, — było nie było!
Na środku Alei wzięła Maryśkę za szyję i pocałowała w usta.
Panowie, przechodzący blizko, dali im brawo.
— Róża i fijołek, róża i fijołek — wołali, obstąpiwszy je dokoła.
Janina miała na sobie różowy kostjum z grubego żaglowego płótna, które się gięło zwięzłym łukiem przez piersi. Wysokie białe buciki widniały z pod krótkiego obrębu sukni, jak dwa cieniutkie białe kopytka. Ciemny fijolet kostumu Maryśki lśnił jeszcze wydatniej, oblany słońcem.
— Róża i fijołek, róża i fijołek.
Ktoś sypał pieniądze do puszki Janiny, ale trzej panowie z złotymi łańcuszkami i złotymi plombami w roześmianych ustach koniecznie się uparli, że rzucą tylko do puszki „tego fijołka“.
Maryśka nie znała ich, nigdy w życiu chyba nie widziała, więc skądże im się to wzięło? Czuła, że rumieni się.
Panowie z niebieskiemi dziesięciokoronówkami w palcach nastawali ze wszystkich stron.
Zupełnie nieokreślona radość zaświtała w piersiach Maryśki. Odwróciła się i schyliwszy głowę, tak, jakby miała ubóść, czy przebić jakiś mur, z stanowczą decyzją odeszła na boczną ścieżkę.
Właśnie od nich ani grosza nie przyjmie, właśnie od nich ani grosza...
Lecz panowie pośpieszyli za nią i dognawszy, znów obstąpili.
Maryśka spłoniona i przestraszona z czerwoną puszką przy piersiach, patrzyła na nich srogo.
Stała na skraju plant. Po lewej jej ręce roiła się w słonecznej głębi ulica Szewska, oparta o amfiladę różowych Sukiennic. Po prawej Karmelicka, niby dwoma złotemi klamrami, obramiona dwiema błyszczącemi kawiarniami... Przed każdą z nich, odmętem drżącej piany, kłębił się tłum rozsiadły przy stolikach, lub między nimi krążący. Matowe plamy ubrań mężczyzn, poprzeczne płaszczyzny stolików, strzyżone kule kawiarnianych drzew, rozbłyski napojów, podawanych w smukłem szkle, — wszystko to mieszało się razem w jeden pstry miał drżących okruchów...
Przed frontem obu kawiarni, z ulic tu skrzyżowanych płynął po gładkim asfalcie, wśród trąbienia, okrzyków i braw, wielki ruch wojska. Plecy objuczone, ceglaste twarze z pod ciemnych daszków, tysiąc rąk wymachujących rytmicznie przy boku, niby tysiąc ruchomych małych bocheneczków. Tysiąc podeszew odchylonych i znów do ziemi przywartych... I twarze, które się pamięta całem sercem, na cały wiek sekundy i które się natychmiast nazawsze zapomina — twarze, szeregi...
Wszystko na pomoc Zdzichowi??
Wołałaby się teraz pod ziemię zapaść, niż bronić się tu przed tymi obrzydliwemi mężczyznami... Mimowoli rzuciła okiem, gdzieby można uciec.
— Pani nie może nam odmawiać, — rzekł wreszcie jeden z panów. — Zbiera pani nie dla siebie a dla Ojczyzny, czy na jakiś cel, — wszystko jedno. Kto się podejmuje zbierać, ten musi brać... Nas nic innego nie obchodzi!
Przed oczyma jej wyciągnęły się trzy silne ciemnym włosem sproszone ręce. Jedna za drugą dążyła do czerwonej szpary puszki, wpychając weń z trudnością niebieski banknocik. Przyciskana do piersi skarbonka obruszyła się w rękach Maryśki, napełniwszy ją zgrzytem blachy i niewytłumaczonym wstydem... Szorstki chłód przebiegł jej ciało...
Panowie, śmiejąc się, odeszli.
Z tyłu nadbiegła Janina. — Widzisz kochanie, widzisz jakie masz powodzenie! Ach, wy mężatki, zawsze nas zdystansujecie...
Niesmak ogarniał Maryśkę, było w tem wszystkiem coś nader ulicznego, fachowego, jakaś nieuchwytna obrzydliwość...
Umówiły się, że się spotkają wieczorem w Teatrze Ludowym, gdzie Janina gra i gdzie Maryśka odda puszkę z uzbieranymi pieniędzmi, — chociaż nie wiem, jak mi pójdzie, bo dosyć mam już tego wszystkiego...
Potem, wzruszywszy ramionami, poszła Maryśka zbierać. Na co? Na to... Na to jakieś powszechne warjactwo, czy na cel wspólny, czy Polskę, czy na artylerję, czy też może na papierosy dla rannych? Pewno i tak w końcu rzecz właściwa nie dojdzie do skutku a pieniądze może dostaną jacyś biedacy...
Ujęła się jedną ręką pod bok, a drugą potrząsając pieniędzmi, pochylona naprzód, ruszyła w stronę kawiarni...
Przy wejściu złapał ją Smolarski. Kazała mi pani Janina znaleźć panią i jakby coś z tego, — więc niby towarzyszyć...
Ach, on się nigdy nie zmieni... Zawsze w tych spodniach stalowych, które nie pamiętają żelazka, z tłustymi rękawami na chudych łokciach, z brodą w szpic, z nosem w szpic, cały, jak trójkąt...
Cisnęli się zapchanym wejściem do środka. Maryśka wstrząsała ustawicznie swą puszką. Dawano jej ze wszystkich stron. Ze wszystkich stron przy jej skarbonce zbiegały się ręce męskie i kobiece. Jak różowe ptaki. Z głębi sal, dochodziła muzyka i trzask wielkich braw. Grano wciąż pieśni narodowe. Były to przeważnie hymny tryumfu, lub marsze. Całą salę wstrząsały dwa jakieś, proste akordy, po których stąpała huczna twarda melodja w górę, w dół, — w górę, w dół...
Wtedy wszyscy zrywali się z miejsc, a twarze ludzi okrąglały w zachwycie naiwnego osłupienia.
Weszła ze Smolarskim do środka kawiarni. Gorąco tu było i dymno. Ludzie starali się dojrzeć coś ważnego, co odbywało się w głębi... Na końcu sali przed orkiestrą, niby mała błyskawica, przelatywała w prawo i w lewo jasna klinga szabli, którą jakiś oficer dyrygował węgierskiego marsza.
A tamte wakacje, gdy padając z boku na bok chodził metronom, — skończyły się... Nowy czas mierzy się ostrym nożem... Maryśce zrobiło się nagle nieomal straszno...
— Czy pan co widzi, bo ja już nie wiem, gdzie idziemy, a gdzie wyjście?
Nareszcie wyszli. Maryśka z wielką ulgą odetchnęła świeżym powietrzem. Słońce już zachodziło. Musieli przeczekać, aż przemaszerują długie oddziały piechoty. Czerwony kurz wywracał się ogromnymi słupami nad gościńcem, ciemne drzewa i wielkie fasady klasztorów zdały się płynąć w sypkich obłokach kurzawy.
Wszystko płynie...
Nareszcie znaleźli się naprzeciw kawiarni Bizanca.
Przy którymś stoliku uwięził ktoś rękę Maryśki...
— To i pani zajmuje się sprawami społecznemi?
Był to jej doktór, akuszer. Siedział sam przy stoliku, z cieniutką słomką za ogromnym uchem. Maryśka była tak smutna, że wołała stać koło niego niż siedzieć, — jak mała dziewczynka koło kogoś o wiele starszego i mądrzejszego.
— Nie, nie usiądę, dziękuję panie doktorze.
Podniósłszy ku niej swą białą twarz, modelowaną tłustym obrzękiem, patrzył niebieskimi źrenicami, litując się: — Jaka pani zgrzana! Cóżem to takiego zrobiła, gdzież to tak chodzę dla tej ojczyzny?... — I nie wstawał, bez ceremonji.
Zresztą jakież tu mogły być ceremonje? Któż ją znał lepiej od niego, który ją składał i rozkładał, naprawiał i łatał tyle razy, — jak laleczkę... Na chwilę znalazła przy nim poczciwy odpoczynek.
Łysa, pokryta złocistym puchem głowa doktora oblana była czerwonemi plamami. Tuż pod oczyma paliły się cynobrowe rumieńce.
— Tak, pani Marjo, owszem, damy pani do puszki parę groszy, — ale nie oto chodzi... Wie pani teraz, poco pani syna na świat wydała?... — Wyciągnął obie ręce wskazująco przez nizką poręcz na ulicę. Podobne były raczej do wielkich klusek, niż do dłoni.
— Na to pani rodziła! — Jeszcze raz głową wskazał ulicę... Żołnierze szli bez końca.
Maryśka postawiła swą puszkę na stół, zasmucona raczej beznadzieją gestów doktora, niż tem co mówił.
Tłum stojący po obu stronach gościńca krzyczał i wymachiwał rękami.
— Wie pani na ile ja to liczę?
— Ale co, panie doktorze?
— Na ile ja liczę tę wojnę? — Pięć miljonów trupów najmniej, — wołał do ucha, chcąc przekrzyczeć przemarsz, — pięć miljonów trupów...
Oparł szeroką swą rękę z akuszerskimi paznogciami, obciętymi przy samej skórze, o biodro Maryśki, bardzo poufale.
— I po co wy kobiety rodzicie?!
Teraz dopiero zauważyła, jak bardzo jest zdenerwowany. Skóra na głowie zbiegała mu się w ciemne ogniska zmarszczek.
— Tak, — śmiał się. — Ale teraz chyba, potem co pani widzi, to już nie będzie pani tak prędko...
— Doktorze, — mego męża dzisiaj zabrali na wojnę, dziś go odprowadziłam...
— No, oczywiście — śmiał się bezwzględnie, — dlaczegoż — by nie, skoro jest zdrów, młody i zdolny!...
Myślał, że ją dobije, a tymczasem pokrzepił... Tyle w niej było do rozdania dla wszystkich smutnych i zgryzionych, że mogłaby jeszcze sama pocieszyć doktora.
— Tak, tak, złociutki doktorze, filozofja filozofją, a obowiązek obowiązkiem.
Poszła sobie od niego jeszcze bardziej bezpańska...
Tymczasem Smolarski, strzygąc trójkątnymi uszami, przypomniał sobie, że u pani Ciąglewiczowej na Salwatorze jest bardzo ważne zebranie. Że Janina nie może tam pojechać, bo dziś premjera, ale zaklina panią Maryśkę... Pewno się już zaczęło, — bardzo ważne w sprawie „ligi kobiet“, oraz informacyjne, oraz, co do urządzenia warsztatów i zebrania zasobów bielizny dla Strzelców...
— Że też te rzeczy, — pomyślała Maryśka z uśmiechem politowania, — musi zawsze robić ktoś taki, jak strach na wróble... Tem niemniej nie chciała odmówić...
Nie mogła teraz odmawiać żadnemu dobremu uczynkowi, bo nużby się to odbiło na Zdzichu?...
Pojechała więc za miasto, na Salwator. W tramwaju było pełno. Na ulicach przyklejano jakieś nowe rozporządzenie... Ludzie gromadzili się przy wielkich, gęsto zadrukowanych afiszach. Tłum zwierał się w jedną grudę, ponad którą pochyło sterczały wychylone twarze. Czerwień słońca kończyła się u brzegu ich otwartych ust, — jakby skupieni, gromadnie pili tę czerwień, w milczeniu...
Wóz zwolnił koło jakichś składów wojskowych, przy których stały furgony, pod wartą z karabinami.
Tyle razy, panienką jeszcze będąc, chodziła tędy... Zawsze ją zadziwiał rzeźbiony szyszak kamienny i bronie, nad wrotami w gwiazdę wyrzeźbione.
Teraz wynosili żołnierze z podwórza niezmierne ilości koców, składanych wielorako, niby białe olbrzymie naleśniki.
Tramwaj popędził prędzej. Już za miasto prawie... Widać tu było najłaskawsze połyski zachodzącego nieba i odbitą w wygiętej Wiśle radość letniej pogody. Wśród domków, krzaków, drzew, wśród kamiennych ramion prostych tam i na Krzemionkach, wśród górek, dzierganych starym wapieniem, witał się pierwszy cień wieczoru z ostatnimi blaskami dnia.
Z daleka, daleka, jakby z czoła dwurogiego Fauna, — z pod klasztoru Bielańskiego, — płynęła Wisła, tworząc w rozgwarach ziemi mglistą, westchnieniami spowitą drogę ciszy niebieskiej i różowej głębokości...
Maryśka szła powoli pod górę. Teraz minęła narożną kapliczkę z oskubanym świątkiem, pod którym, za drewnianą kratą płonęło kilka świec.
Kojąco na nią działały białoczerwone, małe, zgrabne, dobrze wychowane wille urzędniczego przedmieścia. Wśród serdecznego toku uczuć stawały ciche możliwości czystych okien, z białą klamrą termometru w pośrodku, — zapewne gazowa kąpiel, — zapewne dwie sługi... Taki naprzykład ogródek z różami, taki naprzykład serwis do herbaty, może nie platerowany, tam na werandzie, — może srebrny?...
W głębi, z pomiędzy domów, przeświecała, ślicznie wielkiemi ocieniona drzewami, droga na kopiec Kościuszki.
Gdy tylko skończy się zebranie, pójdzie tam Maryśka... I wogóle będzie odwiedzać to miejsce...
— Widzisz — mówił jej kiedyś Zdzich, na tej drodze, tu, żałuję, że nie jestem poetą... — I pokazawszy wielkie rzędy olbrzymiej alei: — Nie jestże to naprzykład harfa?... Słuchaj...
— Powiedz, co jest drzewo, albo gałąź?... Powiedz, czy to nie to samo, co ty?... Uwiódłszy ją w mrok pod mur cmentarza czepiał się rękami jej nóg. A gdy minął wszystką bieliznę i szmatki, trzymając w wielkich ciepłych dłoniach zwięzły spad jej chłodnych ud, — przylegał rozradowany twarzą do rąk jej, — które sklepiała skromnie na podołku sukni...
Zdawało się jej wówczas, że z ust Zdzicha rwie się ten sam szelest gładki i wilgotny, jakim trzepoczą liście... Że świętojańskie robaczki, migające w krzakach cmentarza i w drzewach alei, są zielonymi błyskami ich wspólnej radości... Radości, która tak lata po świecie, tak się rozkosznie dręczy...
Owiana czarem tych wspomnień, zadzwoniła na pierwsze piętro do Ciąglewiczów.
W mieszkaniu było zupełnie cicho... Słyszała wyraźnie świegot dzieci z ogródka i okute kroki żołnierskie na chodniku. — Czyżby się tak zagadali, że nikt nie słyszy dzwonka?...
Lekko nacisnęła drzwi. Były otwarte... Owionął ją zapach obcego mieszkania i obca cisza... W przedpokoju na stole, pod paltami, stała duża, biała salaterka z alabastru, na której leżały bilety. Z boku, przy piecu, rycina, podobno szwajcarska — dumny lew trzymający w łapach tablicę z jakiemiś przykazaniami...
Maryśka ucieszyła się, że się tu u Ciąglewiczów nic nie zmieniło, że wszystko stoi, jak zwykle, na dawnem miejscu.
Przynajmniej tu zostaną dawne czasy...
Weszła do salonu w nadziei, że tu kogoś zastanie... Słońce się krzyżowało z narożnych okien w środku pokoju, złocąc czarną dekę, zamkniętego fortepianu. Osiadły na nim kurz, mienił się pięknie, jak srebrny nalot.
Nagle zdaleka rozległ się szybki gęsty klekot... Zda się twarde, drewniane gdakanie...
— Co to jest?!
W drugim kącie salonu, w starej gablotce, którą Maryśka tak lubiła oglądać, na dawnych szkłach i puharach paliło się mnóstwo tęczowych iskier...
Oczywiście Smolarski pomylił się i żadnego zebrania u Ciąglewiczów niema... — Jak zawsze, taki ideowy, rozczochrany Smolarski...
Była tak zmęczona, że usiadła na kanapie, przy stole... Jednak ci Ciąglewicze mają ładne rzeczy. Cały salon — na staro... — Zazdrościła im urządzenia. To Ciąglewiczowa, jako, że pochodziła ze starej rodziny, przywiozła to z sobą ze wsi. Chuda, bo chuda, — ale meble bardzo ładne...
Miło było Maryśce wypoczywać w obcem miejscu, u obcych ludzi, którzy gdzieś poszli... Wśród starych sprzętów, z którymi ją nic nie wiąże, a które tyle pamiętają... Wzrok jej błądził spokojnie, z bierną uległością za błyskami słońca, po złoceniu luster, po fornirach stołu, po jasnych kwadratach posadzki...
Znów zakotłowało w uszach Maryśki od śmiechu i nastawania... Blada słaba nadzieja przewinęła się przez zmęczone jej usta... Róża i fijołek! Róża i fijołek! — To znaczy, że ją nazwali ci panowie fijolkiem...
Zdało się jej, że zasypia, że się jej w głowie już mąci. Bo jednak i tu dochodził do niej, prócz wszystkiego ten sam miarowy trzask przewracanych kartek... Tak, jakby to było u nich w mieszkaniu, gdy wróciła z kolei...
Nie można spać w obcym domu, coby ktoś pomyślał, gdyby ją tak zobaczył, drzemiącą w kapeluszu?...
Wyciągnęła nogi przed siebie. Na noskach czarnych pantofelków, kupionych jeszcze za pieniądze kochanego matołka, wykwitły różowe iskry...
Nagle zdaleka rozległ się znów ten szybki, gęsty klekot... Zda się twarde, drewniane gdakanie...
— Co to jest?...
I znów kroki ludzi, śmiechy dzieci w ogrodach, hałas dalekiego miasta... Głaskający szelest nie wiadomo gdzie obracanych kartek... — Stare obrazy utraciwszy treść wniknęły głęboko w ściany, jak czarne dziury. Drzewa, szumiące za oknami utarły się w jedną tęczę z przelotem nieba i z blaskiem ścian...
W igraszkę posłusznych kwadratów posadzki, roztrącając połyskliwy spokój lakierowanych drzwi, — wpadł mocny śmiech czerwonych ust. — Wpadł — i znikł...
Ciąglewicz, ździwiony niezmiernie, zatrzymał się w drzwiach, nie chcąc budzić śpiącej. Jakie zabawne wydarzenie!... Maryśka siedziała, głęboko wtulona w fotel, z kapeluszem na bakier, z woalką osuniętą poniżej oczu, niby złapana w białą siatkę jej... Na zaczerwienionych od płaczu krańcach powiek supłało się słońce. Zbrzęknięty trochę koniec nosa świecił się białą iskierką. Rozchylone usta oddychały głęboko. Widocznie chciała była poprawić swą pozycję przez sen. W rękach bowiem trzymała fałdy sukni, odsłaniając wysoko nogi, założone jedna na drugą i wysunięte na pokój.
Biedactwo — pomyślał, patrząc na nią, wciśniętą w karło, rzuconą w głąb, niby sztuczka zmiętego jedwabiu... Po wyprężonych i smukłych jej łydkach, ubranych w dobrze naciągnięte czarne pończochy, szła mucha.
Ciąglewicz śledził z uśmiechem drogę malutkiego owadu po smukłym kształcie w górę, aż ku zmarszczkom kolana. Tu mucha przysiadła w różowiejącym przez pończochę zgięciu i uderzać jęła malutką trąbką raz za razem, w oczko jedwabiu.
Ciąglewicz, odwróciwszy się, chrząknął donośnie...
Maryśka drgnęła... Oto prysła przed nią szyba masarni, złączone ramą rękawa twarze jej i Ciąglewicza rozbiegły się... Ciąglewicz znalazł się przy biurku Zdzicha, z dymem papierosa nad głową...
— Ależ, niech pani sobie nie przeszkadza, niech pani odpoczywa!
Przetarła oczy. Stał w drzwiach salonu, różowy od blasków zachodu, z dziwnym uśmiechem na ustach. Jego orzechowe oczy nieprzyjemnie kłuły Maryśkę...
Nagłym ruchem skurczyła nogi i rumieniąc się, obciągnęła suknię.
— Byłem tak zączytany, że zupełnie nie słyszałem, kiedy pani weszła... Żona mnie tu zostawiła na łącznika... Bo zebranie odbywa się nie u nas, tylko u Karowskich... — Podszedł bliżej i oparł rękę na brzegu stołu...
Pachniał przyjemnie i jakoś poczciwie, lecząco, jakby ślazowymi cukierkami...
— Czy to jest wieczór, czy południe? — spytała, nie rozumiejąc jeszcze ze snu, ani czasu, ani miejsca...
— To już jest wieczór... — I czy odpoczęła pani trochę?
— Byleby tylko nie ruszył jej za rękę... Byleby zaraz nie potrzebowała zmieniać pozycji...
— Może pani zdejmie kapelusz? — Siedziała taka biedna, taka zmięta...
I znowu zdaleka rozległ się szybki, gwałtowny klekot, tak podobny do gardłowego gdakania...
Spojrzała pytająco na Ciąglewicza.
— To karabin maszynowy, proszę pani, — objaśnił. Ćwiczą się na strzelnicy, za kopcem Kościuszki. — Wziął do ręki jej puszkę i potrząsnął nią parę razy, chcąc się widocznie przekonać, czy dużo nazbierała pieniędzy...
Te dwa głosy, daleki i bliski, przeniknęły się wzajem. Maryśką wstrząsnął dreszcz.
Ciąglewicz usiadł naprzeciw niej. Pocałował ją w rękę na przywitanie. I długo mówił różne rzeczy, może nawet smutne, lecz dobre...
Nie rozumiała ani jednego słowa. Było jej jednak przyjemnie, że brzęczy to wkoło jej uszu. Wogóle ucieszyła się, że znów się nią ktoś opiekuje, że czyjaś silna wola mięsza się do jej ociężałych chwil.
Oto co się dzieje, — zaśmiały się jej żale przebudzone, — gdy żonie zabiorą męża...
Dobrze, teraz pójdę do Karowskich, może się tam jeszcze nie skończyło. Potem on ją odwiezie do miasta. — Wstąpią do Janiny... Muszą wstąpić, by oddać puszkę...
— Nie może pani sama iść za kulisy... I to jeszcze do Ludowego Teatru. Zaś wogóle, — wszystko jeszcze będzie jaknajlepiej...
— Słyszysz Zdzichu, — pomyślała, jaka twoja Maryśka cierpliwa, — wszystko jeszcze będzie jaknajlepiej...
Ciąglewicz bawił się nieomal tą całą opieką. Podał Maryśce rękawiczki. Obciągnął obwiniętą z jednej strony połę jej żakietu.
Stała naprzeciw otwartego balkonu zawiązując woalkę. Patrzył, jak łapie końcami warg skręt lekkiej, przeźroczystej materji... Jakby skubała białą trawkę...
Bowiem zeszłego roku, w czasie wakacji, gdy był słomianym wdowcem, zdarzało mu się nieraz podawać tu w salonie rękawiczki, poprawiać czyjś kołnierzyk i obciągać poły żakietu...
Czy teraz nie wyglądało też, jakby wychodzili z pustego mieszkania, po jakimś sam na sam. Nieubłagana jest jednak, — pomyślał — ta trzeźwość życia...
— Taki jestem kontent — mówił zamykając drzwi — że dziś właśnie mogę się pani na coś przydać... Proszę zawsze pamiętać...
— O! może pan być pewny... — Wzruszyła ramionami. — Takich dni, jak dzisiejsze, nie zapomina się...
Karowscy mieszkali parę domów dalej, prawie u wylotu olbrzymiej alei, wiodącej do kopca Kościuszki. Zebranie już się było skończyło. Zostały tylko z niego echa w rozmowie osób na werandzie i trochę nieporządku w przedpokoju.
Gospodarze przyjęli Maryśkę spokojnie i cicho.
Szum, idący od wysokich drzew napełniał otwarte mieszkanie powłóczystym rozgłosem liści.
Już wiedzieli o wszystkiem... Przystąpili do niej z twarzami godnie zmarszczonemi, jak do kogoś, kogo dotknął duży cios.
Sprawiło jej to przyjemność.
Wyprowadzili ją z salonu na werandę.
— Niech pani sobie siada na leżaku, niech pani sobie odpocznie — prosiła jeszcze w jadalnym pani Karowska.
Można było, zamknąwszy oczy, wszystko zapomnieć — tak pełnym słodyczy i zaufania był miękki szelest drzew.
— Zaraz podam herbatę, konfitury, a wtedy i o naszych sprawach pogadamy, pani Maryśko... Dobrze? Bo mamy różne plany na panią...
Maryśce było miło siedzieć tu w półmroku...
— Zdzich nie był się pożegnać, — rzekła Maryśka.
— Oczywiście, że nie mógł się pożegnać — zgodziła się odrazu Karowska. — Zresztą, ktoby dziś na takie rzeczy zważał...
Prosta twarz Karowskiej, jakby strugana nieudolnie w drzewie, przybrała wyraz nadzwyczaj wprawnego współczucia... Równe płatki sinych warg ściągnęły się w dzióbek okrągły. Przez woskową płaszczyznę czoła przebiegło kilka czarnych, równoległych kresek istotnej troski. Blade oczy zatrzymały się nieruchomo w czerwonych obwódkach.. Nawet pod brodą zarysowała się czarna bruzda wstrzymanego przełykania. Tylko nos tak samo zadarty, unosił się w górę, patrząc w głąb pokoju dużemi czarnemi dziurkami.
— Ktoby dziś zwracał uwagę na takie rzeczy, pani Marjo...
Maryśka podziękowała spojrzeniem. Ach takby teraz chciała, by była tu przy niej jej matka... Jej szorstkie ręce na czole... Płot przed oknami szkółki... Zapach jabłek w pokoju... I gderanie i to, wieczne — a mówiłam ci, zaraz kiedyście się poznali, nie dla ciebie, nie wart tego...
Nadszedł Karowski i Ciąglewicz.
Pani Ciąglewiczowa przywitała się z Maryśką wymownem podaniem ręki i opadła z powrotem na bujający fotel. Zawinięta w swój szal, z wielką pretensją do świata... Bo była chora, zdaje się na nerki, teraz wybucha wojna, a tu trzeba gdzieś jechać do jakiegoś słońca i nie można.
Ciąglewiczowa mówiła to z takim przeświadczeniem, jakby nie tylko ona, ale i słońce cierpiało z tego powodu...
Mężczyźni oparli się o balustradę werandy, obróceni. tyłem do resztek zachodu. Siwe włosy Karowskiego błyszczały fioletowo, jak rozkwitnięty wrzos, z którego wyzierała twarz ziemisto-zielona, spadająca białą łopatą brody na piersi. Zaś głowa Ciąglewicza czyniła wrażenie ozdoby, kutej w bronzie. Jego powiewne loki przesuwały się w prawo i w lewo po dalekim widoku miasta.
Znów trysły z oddali twarde rechoty karabinu maszynowego.
— Jak się masz Magdusiu, — zawołała Maryśka z werandy.
W ogródku, między różami, a jedną jedyną grzędą warzywną, uganiała córeczka Ciąglewiczów, Magdusia. Zapadający zmrok sprawiał, że różowa jej sukienka lśniła popielatą jedwabistością ćmy.
— Uważaj Magda, — rzekł Ciąglewicz — żebyś nie spadła.
— Ja uważam na nią, proszę pana.
Teraz dopiero spostrzegła Maryśka gimnazjalistę, syna Karowskich. Trudno go już było dobrze w mroku rozeznać, zwłaszcza, że granatowy mundurek zlewał się z tonem ziemi. Chłopiec klęczał pod krzakiem róży. Widać było dobrze tylko twarz jego i ręce. Jedną trzymał przy piersiach, drugą, wyprostowaną, napinał łuk. Złote ramiona trzciny zginały się coraz bardziej i jakby same z siebie, bo cięciwa niknęła w mroku!..
— Jak się pan ma, panie Adolfie?!
Zerwał się i ukłonił przy grzędzie.
— Tak łatwo o nieszczęście, — rzekł Karowski, — uważajcie, moje dzieci...
Istotnie grunt załamywał się silnie i tuż za ogrodem spadały w dal ukłony ziemi, — na lewo ku rzece, na prawo ku miastu. Brzegów Wisły stąd widać nie było, tylko nisko z boku, paliła się jej wstęga, jak skrawek rozżarzonej blachy, którą powolny zmierzch chłodził coraz mocniej, niebieskiemi falami swego oddechu. Zaś w miarę tych tchnień otulały się drzewa siwem przędziwem, zbratane w jeden zrąb szafiru.
Słychać było brzęk małej rakiety, którą Magdusia podrzucała piłeczkę.
— Całe miasto, jak na dłoni, — rzekł po chwili Karowski. Ogarniały go blade, powolne myśli wieczoru... Oto teraz, właśnie teraz, gdy był już tak spokojny, tak wszystkiego świadom... Gdy już się obracał między ścianami domu, niby między ścianami kochanej trumny... Gdy mógł zginać plecy nad malutką grzędą i myśleć, że uprawia nareszcie polską grzędę... A właściwie, gdy mógł o wszystkiem tem nie myśleć... Oto teraz właśnie, na nowo świat się chce zmieniać... Tak się Karowskiemu już nie chciało tych zmian, choć głośno mówił co innego... Tak już — rozumiał łagodną beznadzieję losu i jego odwróconą tożsamość...
Jak na dłoni, jak na dłoni — powtórzył...
Wszyscy spojrzeli w tę stronę... Miasto zamykało daleki horyzont wyniosłym złomem murów, niby ołtarzem...
Lecz Karowski patrzył w bok, gdzie, pominąwszy wyskubaną krętaninę paru ubogich uliczek, leciało błonie krakowskie, równym, stopionym ze wszystkich barw mroku porywem, coraz dalej i dalej.
Na błoniach ćwiczyły oddziały Strzelców. Zbiegały się one i rozbiegały, niby na ciemno szarym aksamicie ziarenka rubinów. Tam i sam, z oddziału ustawionego w poczwórny długi szyk, aż tu dolatywała, stara, żołnierska pieśń...
Karowskiemu robiło się straszno, mimo że przytakiwał ciężką głową... Bo jakże? Pieśń tę potopili we krwi jego rodzice, on ją powiedział synowi z całym szacunkiem, jaki się ma dla spraw, w których użycie nikt już nie wierzy...
— Nigdym nie myślał, — mówił teraz, chowając skwapliwie w mroku swą twarz, — że dożyję tak pięknych chwil... Więc jednak młodość i wogóle wszelkie ofiary...
Z żarłoczną radością patrzył na syna, który nic nie wie o ofiarach, nie idzie po błoniu, nie śpiewa wielkiej pieśni, ale zato naciąga łuk bez celu i bawi się spóźnioną, jak na swój wiek, zabawą...
— Nigdym nie myślał, — niech mi pani wierzy, pani Marjo.
— Że co? — przecknęła się.
— Ze dożyjemy tak pięknych chwil?..
Uśmiechnęła się dwuznacznie. Postanowiła słuchać Karowskiego, korzystać, uczyć się. — Przecież mówił coś budującego... Zdzich nawet nie wie, jak mądrą ją zastanie, gdy wróci...
Karowski opowiadał o Rosji, skonstatowawszy poprzednio, iż my, aby mówić o sobie, musimy mówić o naszym panu o naszym wrogu. Więc o Rosji... — Ogrom ziemi, ogrom bogactw, ogrom płodów, surowców... O tym, jakie tam ludy zamieszkują...
Rzeczywiście Maryśce nigdy nie przyszło na myśl, że tam mogą mieszkać rozmaite ludy...
Jakie tam ludy zamieszkują, o co walczą, jak żyją... Ale przedewszystkiem, — że tam jest ten chłop, ten chłop, który idzie z zamkniętemi oczyma, za ziemią... I urzędnicy... Ci muszą mieć ciągle nowe kraje do administrowania... Muszą wciąż nowe kraje objadać, opalać, nasiadać i toczyć...
— Ach tak, — myślała Maryśka, — poprostu, jak w Faraonie Prusa... I zapewne dla każdego z nich, przygotowana jest piękna kobieta, która goła zjeżdża na muszli, po uczcie...
Karowski przestał mówić. Słychać było wyraźnie daleki rozgłos miasta, szum liści, płynący z drzew nieustannym poszeptem, jakieś stłumione głosy rzeczy i stworów usypiających, zda się, samo układanie się powietrza wśród pierwszych mgieł i pierwszych nieruchomych świateł.
Szum liści... — Karowski słuchał go teraz, jakby to było wszystko, co w życiu jego zostało. Otwierał naoścież tym szeptom stare swe myśli... I marzył, nie śmiąc wyrazić tego żadnym słowem, — że przecież osiągnął równowagę... Niby po długiej podróży i po długiej nieobecności tylu, tylu lat, ktoś, kto wrócił w stare progi i już nic, już nic niema do powiedzenia... Jakież szczęście!..
— Tak proszę państwa, — dodał po chwili, — wygląda ten wschód, ten wschód rosyjski, na który choruje cała Europa...
— A zachód, szanowny panie? — spytała Ciąglewiczowa, przeciągając się na leżaku.
Z pod Kopca Kościuszki, ze strzelnic ukrytych w wonnym zaledwie zmierzchłej zieleni wyrwało się raz jeszcze przeciągłe gdakanie karabinów maszynowych...
Karowski nasłuchiwał. Magdusia zamarła bez ruchu, z rakietą wzniesioną w górę. Patrzyła z podziwem na Adolfa. Zgięty, jak harcerz, naciągał spokojnie swój trzcinowy łuk i wypuszczał zeń strzałę po strzale. Pierzasty grot z rzewnym jękiem leciał wysoko w słodziutką niebieskość wieczoru...
Adolfa bawiło szczerze, że strzała spada nieomal w to samo miejsce, z którego ją wyrzucał.
— Patrz, — mówił szeptem do Magdusi, — wbiła się w ziemię, tuż obok mojej nogi, — nie słyszałaś?
— Gacek! Gacek! — krzyknęła nagle Magdusia.
Istotnie nad ogródkiem zwijał się czarny ruchliwy strzępek, kreśląc ostre zgiby i spady.
Zaskrzypiały statecznie, chrzęszczące buty Ciąglewicza. I znów zrobiło się całkiem cicho na werandzie. Słychać było dreptanie pani Karowskiej w głębi mieszkania i srebrny dźwięk łyżek, liczonych na suknie.
Oni wschód, a my zachód i stąd wszystko... — Maryśka uzmysłowiła sobie, jak to samo powietrze, płynie po niebie wśród roju jaskółek, miljona owadów, miljona głosów i z zachodu przepływa na wschód, — tak daleko... To samo, to samo powietrze... I dlatego, że to jest tak daleko, Zdzich musi...
— Więc dobrze, — przerwał milczenie Ciąglewicz, — więc dobrze, skoro już pan łaskaw i tyle nam opowiedział rzeczy ciekawych o stronach tak dalekich... Możemy sobie urządzić...
Szukał jakiegoś porównania dla nastroju chwili. Uważał, że układa się ona w sposób dość wytworny, nieomal wyszukany... Goście, siedzący na werandzie, błonia, historyczne napięcie momentu, drżące we wszystkiem, napełniające, zda się, stare mury odległego miasta fosforycznym tleniem...
— Możemy sobie urządzić bez, — oczywiście, — wszelkich pretensji, rodzaj wieczorów florenckich, czy wieczorów nad Lemanem...
Karowski, nie znając żadnych takich wieczorów, niechętnie zmarszczył brwi. Cóż mu to chcą wyrzucić?.. Jaką znów wypomnieć lukę w wykształceniu, powstałą z poświęcenia, czy ofiary?..
Nagle, jakby się w istocie jego otwarło kilka głębokich komór, a głos poszedł w dół, bliżej ku prawdzie...
— Nie mam do nikogo ani gniewu — mówił, — ani złości. Należę, proszę pana, czy należałem, — bo cóż, dzisiaj ruina?.. Należałem do pokolenia, które...
Tu już przyłączył się do słów jego astmatyczny poświst gwałtownie wstrzymanej piersi. — Bardzośmy się trudzili, — i nikt nas nie pochwalił! — A swoją drogą gardziliśmy wszelką pochwałą... Mieliśmy wielkich wrogów i nie mogliśmy ich potępić... Nauka, która nas wychowała, uzasadniała najzupełniej istnienie tych wrogów... Walczyliśmy, nie znajdując w naszej nauce powodu naszej walki... — Myśmy się przecież wychowali na pozytywistów. Oddaliśmy krajowi dużo krwi i serca, uważając to jedynie, za nasz mechaniczny obowiązek... Wiecie państwo, — pan mówi o wieczorach florenckich, — co było moim ideałem i dźwignią wśród wszystkich prób i przeciwności? Jakiś uśmiech, jeden mój własny uśmiech którego nie rozumiałem i nie rozumiem, jeden mój własny uśmiech... — Bo zresztą, wszystko musiał był człowiek przyczynowo przebaczyć i uznać. W końcu myślało się, że rzecz zrobi się sama... Spokojnie, mechanicznie, naprzykład przez kooperatywy... Tymczasem nagle, niech kto powie dlaczego, wybucha porachunek!?! Cały świat do niego staje, — a my? Nie Polska, lecz my, pokolenie po powstaniu, a przed mądrością XX wieku... Kto nam wypłaci?!..
Karowski nie mógł wypowiedzieć tego, co nurtowało twardą jego pierś. To było zbyt proste i zbyt grube... Nazbyt już w oddechu w mięsie, ślinie, żyłach... Nie o to, że się gdzieś brodziło kiedyś, krańcami wygnania, w pustych czarnościach... Że się przetrwało wieki oczekiwań... I że całe poświęcenie życia, gromadką kilku mogiłek, zmarniałych na wygnaniu dzieci, pokutuje zawsze w kącie przemierzonej drogi...
Ale o to, że żarłoczne prawo znów budzi się i nęci... Znów hałasują stare obowiązki, — tyleś już zrobił, tyleś już oddał, oddaj wszystko... Ale oto, że rodzi się znów cwał jakiejś wielkiej siły...
Zwracał się do Maryśki, tak, jakby ona właśnie mogła go zrozumieć najlepiej.
Twarz Karowskiego szeroka, otoczona siwymi włosami ukazywała się Maryśce to blisko, to daleko... To widać było dokładnie, gliniane cienie skóry, małe oczy wpadnięte głęboko i czarne usta, schowane w runie siwej brody, to znów oblicze mówiącego cofało się w głąb wieczoru, za mgły, ku murom miasta. I chodziło między nimi, jak ogromna zwalana ziemią bulwa...
— Pan mówi o wypłacie, o rozrachunkach — rzekł Ciąglewicz — i o wschodzie. Przeto pozwolę sobie nawiązać do pytania, które przed chwilą postawiła moja żona... Pan nam opowiedział, określił, jaki jest wschód... — A Zachód?...
— Nie znam Zachodu, zupełnie nie znam — odpowiedział spokojnie Karowski. — Przejeżdżałem, by się tu dostać dookoła świata... — Zapewne, — wszędzie uciskają człowieka...
Nagle pękła w nim ogromna tama, długo, pracowicie wstrzymywanych słów.. Policzyły się prędziutko skryte umowy z samym sobą... Żywy strach przed ostatnią ofiarą przeistoczył się w wołanie zuchwałe: — Ale wiem — wołał coraz głośniej, z coraz ostrzejszym świstem oddechu, — że ci ze wschodu obżarli się ziemi, a teraz muszą ją oddać! Że się opili krwi, a teraz ich ona rozdyma, póki nie pękną... Ale wiem, że taką ciężką krzywdą, że takim mongolskim systemem, że takim poniewieraniem człowieka... Dlatego my Polacy zrobimy wszystko, co jest, co będzie w naszej mocy...
Zatknęło go... Chwilę, poprzez łuk syna sprężony w powietrzu, patrzył bezmyślnie gdzieś daleko, jakby ku temu wschodowi...
— Dlatego nie będzie domu, nie będzie rzeczy, ani ofiary, ani poświęcenia, — tak jest, po dawnemu, tak jest...
Wołał tak głośno, że się wszyscy przestraszyli. Maryśka aż uniosła się na krześle, wpatrzona w Karowskiego...
Ciąglewicz nachylił się ku niej i szeptał ostrożnie, chcąc osłabić trochę cały efekt. — Kto tak, jak ten starzec całe życie prawie spędził na wygnaniu, na Syberji... Pani wie przecież...
— Całe życie na wygnaniu... Z kamieni robili ziemię... Pochowali tam czworo swych dzieci... Stracili tam całą swą miłość. A nas już, — uśmiechał się sceptycznie — mało obchodzi, za co właściwie na to wygnanie poszli...
— Zresztą wszystko jedno, — pisnął cieniutkim, pękniętym głosem Karowski, — my i tak mamy znów naszych powstańców, nowych, mamy nowych powstańców!!!
Pierzasta strzała, wypuszczona z luku Adolfa, z słodziutkim jękiem przeszyła powietrze.
— Mamy nowych powstańców, chociażby na darmo! I wszyscy tam pójdziemy! Wszyscy!! A o wieczorach florenckich... — Głos Karowskiego skurczył się, zmiął, zaskrzeczał, jak stary zegar. Głowa się potoczyła na przysadzistych barkach, niczem wahadło, w prawo, w lewo... — A o wieczorach florenckich, to ja nic nie wiem...
Liczenie łyżeczek ucichło... Zadrżała posadzka jadalni pod ciężkimi krokami. Zapalone nagle światło elektryczne wpadło z pokoju na werandę.
W drzwiach zatrzymała się pani Karowska.
— I poco ci to, Ksawery i poco ci to? — Mówiła głucho nie rozwierając ust, dziwnie przydymionymi słowami. — I poco ci to, Ksawery?...
Jej duży cień przesłonił grządkę ogrodu i pochłonął małą Magdusię.
— I poco ci to, Ksawery?...
Karowski nie ruszał się z miejsca, mlaszcząć z cicha, jakby ssąc łakomie swe rozgoryczenie. Pani Karowska podeszła do męża, ciężką ręką dotknęła lekko jego piersi. — Sam sobie szkodzisz...
Przez chwilę wszyscy słuchali sapiącego oddechu, niby dla stwierdzenia, czy istotnie sobie szkodzi. Ciąglewicz tylko czuł się trochę obrażonym. — Czemuż się ten stary rzuca o te „wieczory“, skoro nie wie, o czem mowa?...
Karowska, trzymając wciąż męża przy sobie, usiadła koło Maryśki. — A teraz moje interesy do pani, nasze interesy... — Maryśka uprzejmie zwróciła głowę.
Szło o bieliznę dla Strzelców, przecie w każdym domu coś się znajdzie... Ale trzeba kwestować, — a przytem zakładamy własne narodowe szwalnie...
Karowski stał wciąż bezradnie przy żonie, trzymając ją za rękę, zapatrzony w dalekie ciemności...
Na sinym niebie ukazywały się już poszczególne gwiazdy, jak srebrne krople.
— Każdy musi oddać wszystko, co ma — rzekł nagle, — każdy, wszystko, wszyscy...
Karowska nie dala mu skończyć: — Pani nam może być bardzo pomocna. A jeśli pani chodzi o Felusia... Mogłaby pani być całkiem spokojna. Nasz Adolf zajmie się chłopcem... I ten jedynak i ten jedynak...
Maryśka wzruszyła ramionami: — Jedynak w siódmej klasie gimnazjalnej i jedynak paroletni...
— To nic, to nic, — przeczyła Karowska. — Takie dzieci niosą w sobie jakiś odcień samotności, który je łączy.
Złożyło się, jakby ją teraz oboje prosili, czy namawiali, czy kusili... Karowski z jednej strony, Karowska z drugiej. — Byłżeby udział Maryśki w tem kwestowaniu tak nieodzownym?... Czy też była to chęć ulżenia słomianej wdowie?...
— Pani sama zobaczy... Nasz Adolf poświęca się botanice. Będą razem chodzić na wycieczki, a pani przez ten czas zajmie się trochę temi powszechnemi sprawami, do których brak teraz głowy, rąk, nóg, serca, wszystkiego — aż strach pomyśleć!...
Dzieci usłyszały, że o nich mowa. Adolf, odwrócony tyłem do werandy przytulił Magdusię, przerzuciwszy jej rękę przez ramię. Patrzyli na miasto, pokazując sobie coś cichutko w nieruchomem mrowisku świateł. Włosy dziewczynki, porywane lekkim wiatrem, dotykały Adolfa ciemnymi kosmykami.
Zwróciła ku niemu swój czysty profil, wyrysowany na tle nieba ciemno-bronzowym połyskiem. Pytała go o coś, lecz Adolf zamiast odpowiedzieć, nastraszył ją i począł gonić.
A potem łapał cicho, aby nie przeszkadzać starszym w rozmowie. Wówczas Magdusia, niczem ogromny motyl, znikała w granatowych ramionach jego gimnazjalnej bluzki.
— Nie skaczcie tak dzieci, — prosiła Ciąglewiczowa, okrywając się szalem.
Szedł chłód bardzo nieznaczny, ale tak zdradliwy. Korony drzew wpływały wolno w noc, szum liści zlepiał się w jeden miękki szelest.
Wszyscy ucichli... Maryśka piekącemi oczyma szukała jakichś zgubionych myśli w następującej nocy.
— Jest ciężko, bardzo ciężko — zaczął Karowski. Chciał się jakoś usprawiedliwić i właściwie sam nie rozumiał, ani z czego, ani przed kim... — Ciężko jest przeżywać na starość, co się przeżywało już raz w młodości... Zwłaszcza, że u nas w Polsce tak się hasła zazębiają... Bo co? Czy chłop się ruszy? Chłop się nie ruszy... A co zrobić, żeby się ruszył?... — Milczeć o tem, coby porwało robotnika... A milczeć o tem, coby porwało robotnika, to znaczy w miastach skłamać... A przecież w mieście się myśl wyrabia, nie na wsi... Chłop pójdzie, jeśli mu to powie jego władza, to znaczy ksiądz i dwór... Ale ta władza nie zechce nigdy powiedzieć tego, co mówi inteligent w mieście robotnikowi. — Karowski zwiesił głowę na piersi, westchnąwszy ciężko z astmatycznym świstem...
Ciąglewicza niecierpliwiło to rezonowanie i chciał innej lżejszej rozmowy. Pochylił się nad Maryśką, wskazując jej Magdusię i Adolfa.
— Niech pani patrzy, — rzekł — jak ładni są teraz, istny pomniczek!...
Pokiwała głową.
Ich lekkie sylwetki rysowały się na tle seledynowego nieba, miękkim płynnym splotem objęcia. Za nimi w skrótach mroku rozwijał się fronton miasta, niczem rozległa palisada kamienia, podpalana od dołu lśnieniem bladej światłości. Od murów tych, tu i tam rozdartych przez cień, szczerbionych mrokiem, od kopuł rozdartych, nad rzeszą kamienia zadumanych i z pośród wież, — szedł aż tu, aż tu kroczył tysiącami odgłosów gwar miasta. Jak gdyby tam w zbiegowisku dachów stało się coś, co z wszystkich załomów i odwiecznych wyniosłości muru że nie głębokie westchnienia podziwu...
Magdusia odsunęła się od Adolfa. Rozłożywszy ramiona chciała stąd zmierzyć rząd dalekich, równych świateł, który się palił z boku, zapewne na torze kolejowym, w gęstej ciemności, sznurem brylantowych iskier.
— Czy ja to obejmę?... Gdybym objęła, to tak, jakbym mogła powiesić na szyi... — Chciała tak rozłożyć ręce, by końce palców pokryły się w przestrzeni z końcem i początkiem świetlnego sznura.
Lecz Adolf przeszkadzał jej, zakrywając sobą przestrzeń.
— Szczęśliwy wiek, — westchnęła półgłosem Maryśka.
— Pewno, pewno, — odpowiedziała pani Karowska, oparłszy głowę na ręku. — Tyle ich, co się teraz zabawia..
— W tych czasach, proszę pani, straszno mieć dzieci... Straszno mieć syna... Ustrzedz go... Straszno każdej matce. Straszno wszystkim rodzicom całego świata... Straszno wszystkim ludziom, którzy kochają....
Maryśka nie patrzyła na mówiącą, a przed siebie, na ciężką postać Karowskiego, którego sylwetka rozgradzała olbrzymi łuk niebiosów na dwie części.
Ciemno już było zupełnie, niebo się powlekło stalową gładzizną, wśród której mrużyły się czyste gwiazdy.
A dołem, po zboczach leciał łagodny, dźwięczny dreszcz liści...
— Wszyscy o tem myślimy, że straszno, — rzekł Karowski, — ale od tej rozpaczy ratują nas nasze odwieczne obowiązki...
Karowska, nawet mimo ciemności, pozwoliła sobie tylko na uśmiech, pełen bolesnego politowania...
— Oj Ksawery, — westchnęła, zgartując bluzkę na piersiach.
Nagle ze szczytu kopca Kościuszki trysnął trójkątny strumień oślepiającego światła. Zachwiał się na cichych wysokościach nocy i jednym rzutem śmignął poprzez olbrzymią aleję, bieląc drzewa, domy i trawy...
Maryśka ujrzała przed sobą białą twarz Karowskiego, zrytą czarnymi zmarszczkami. Jego długa broda lśniła białym płomieniem. Rzadkie, rozwichrzone włosy chwiały się nad czołem, na podobieństwo roztarganej aureoli. Jakby tuż za ojcem, tylko nieco niżej, spostrzegła też Adolfa, który, śmiejąc się, patrzył na werandę. Czarne oczy chłopca grały blaskami.
Stał nad grządką, wśród rozłożystych liści kapusty, które teraz lśniły, niczem najpiękniejsze muszle perłowe.
W dole, na błoniach, w zimnym promieniu, podobne do długich ciemnych poczwarek, wracały z ćwiczeń oddziały Strzelców.
Ciąglewicz, aby przerwać wrażenie przestrachu i osłupienia, zaczął potrząsać skarbonką. Szorstki głos pieniędzy, spadających na blaszane dno zachrypiał tak donośnie, że Maryśka zerwała się z leżaka.
— Już muszę jechać... Już późno... — Przypomniało się jej odrazu wszystko... Cały dzisiejszy dzień, wszystek ból, tyle zmartwień...
Klin reflektora całą swą sztywną długością wywrócił się przez kopułę nieba, na drugą stronę kopca Kościuszki. Znów pociemniało dookoła i znów w fioletowej nocy drgała łuna miejskich świateł, bijąca z pod murów.
— Ja nie dlatego dzwonię pieniędzmi, — zastrzegał się Ciąglewicz, — żeby pani miała już odjeżdżać... I tak odprowadzę panią, pojedziemy razem... Ale...
— I ja z państwem i ja!... Tak jest, ja z państwem!... — Adolf porzuciwszy Magdusię w ogrodzie, skoczył szybko na werandy.
— Oczywiście, oczywiście... — Chociaż w gruncie rzeczy nie uśmiechało się to Ciąglewiczowi, zwłaszcza, że mieli zajść do Janiny, za kulisy...
Ciąglewiczowa, machnąwszy ręką, przeciągnęła się leniwie... Jej czarny szal zsunął się na ziemię. Miękkie zwoje materji rozprzestrzeniły się dokoła fotela, niby wielka plama atramentu.
— Ja z państwem, mamo! Tam znowu w mieście będą jakieś pochody!
— Tak, tak — oponowała Karowska. — Tylko, że na dziś wieczór wyznaczone było porządkowanie zielnika...
Mały Adolf codziennie w czasie wakacji sam sobie układał porządek zajęć na cały dzień i oznajmiał go rodzicom. Wieczorem wszyscy troje zastanawiali się nad odchyleniami od tego porządku i przyczynami, które to powodują... W ten sposób wyrabiać sobie miał Adolf silny charakter...
Widząc, że z matką nie wskóra, łasić się począł do Maryśki.
— Pani mnie zabierze! Pani mnie zabierze, — prosił i nudził.
W końcu jednak Karowscy tak smutne porobili miny, że Adolf dobrowolnie zrzekł się przechadzki. — No tak, lepiej przepatrzeć zielnik...
Ale odprowadził Maryśkę i Ciąglewicza aż do bramy. Zaś, gdy odeszli kilkadziesiąt kroków, przypomniał sobie coś jeszcze i pobiegł za nimi.
— Jakto? — zaśmiała się cicho Maryśka, — więc ucieka pan z domu? Tak, bez czapki?
— Nie, nie, — ja tylko chciałem...
Byli teraz przy kościele św. Salwatora. Wysokie korony drzew poniechanego cmentarza, zagarniały dużą przestrzeń nieba, mieszając chwiejnym poruchem całe kiście gwiazd w swój wieniec czarny. — W głębi stał kościół biały i samotny.
Adolf wyjął z kieszeni dwie srebrne korony, szybko wcisnął je Maryśce do skarbonki i uciekł przez otwarte wrota na cmentarz.
— Jaki dziwny chłopak, — rzekła Maryśka. — I nagle utkwiły jej mocno w pamięci wrota cmentarza, świst trawy pod stopami uciekającego, czarne pnie drzew i łuna dalekiego miasta.
— Nie tyle dziwny chłopak, — objaśniał Ciąglewicz, podczas gdy zstępowali w dół do tramwaju, — ile dziwnie chowany... Rodzice trzęsą się nad nim, — a chłopak rwie się do życia... Nie puszczają go do publicznej szkoły, a chłopak tęskni za kolegami... Nie pozwalają mu należeć do żadnych sportowych towarzystw, a chłopaka aż roznosi energja... Chcieliby, aby siedział przy maminym fartuszku, a przecież sami, w związku z swym tułaczym losem ileż mu świata pokazali?! Niechże pani sobie przypomni, że chłopak ten, mając ośm, czy dziesięć lat, odbył z nimi wielką podróż z Syberji dookoła świata!...
Maryśkę dziwiło, że Ciąglewicz wszystko umie cierpliwie wyjaśnić i udowodnić. Zdzich nigdy nie umiał tak tłomaczyć. Trzasnąłby odrazu, — idjota, albo osioł, — i już... Zdzich...
Gdy weszli w miasto, ogarnął ich tłum, który dążył do wielkiej arterji ruchu, prowadzącej z dworca dokoła miasta. Masy ludzi zalegały szczelnie ulice. W pośrodku, między połyskliwą ścianą wysokich domów a czarną falą plant, błyszczał, jak ciemny lód, gładki asfalt gościńca.
Odbijały się w nim różowe, niebieskie i czerwone światła pstrych lampionów, którymi poobwieszane były wszystkie werandy kawiarń. Bowiem gazety wieczorne przyniosły wiadomość o zwycięstwie i iluminowano wszystkie publiczne lokale.
Gościńcem tym, wśród skocznych ech orkiestr kawiarnianych, w wielkim zdumieniu ogromnej rzeszy, szli parami i rzędem i po dwóch i po pięciu i kupą i najdziwniejszym luzem żołnierze, wracający z dalekich pól zwycięstwa...
Maryśka nie wiedziała, jak długo na nich patrzy... Czy stoi na miejscu, a oni się przesuwają, czy też naodwrót, — oni stoją, jak słupy, ona zaś wędruje gdzieś pośród nich, ku jakimś smutkom, ku ostatniemu wyczerpaniu...
Szli sobie powoli, tak obrośnięci, tak zniszczeni... W płaszczach pomiętych, niby ciosanych tysiącem załomów w szarym kamieniu. Łypiący przekrwionymi ślepiami, dźwigający zgarbionemi ramionami, ciężkie, obwisłe ręce... Szli miarowym krokiem wielkiej przestrzeni, z szorstkim klaskiem rozgrajdanych butów, poprzez echa muzyki i przez odbicia lampionów w asfalcie, ni to przez małe, tęczowe kałuże... Krokiem cierpliwym, nierychliwym, który nie zna celu, nie idzie a spada i nigdzie już nie dąży... Niektórzy bez czapek, z głową obwiązaną szmatami, brudniejszemi, niż onuce. Niektórzy, niosąc bezmyślne twarze z niewiadomem utęsknieniem zwrócone ku czarnemu niebu... Niektórzy gładziuśko ulizani, jakby wypłynęli z pod wody, inni zmierzwieni, jakby ich tu jeszcze na ulicy tyrpała straszna wichura...
Zaś inni jeszcze, przebierający w czarnych palcach gronka kurzu, ziemi, czy tajemnej drogi, — ze słomą na płaszczach, z pajęczyną na grzbietach, — rzekłbyś wyrzuceni z za-piecka długiego snu...
Tłum wpadał między nich, zalewał pstrą falą to wolne strzępienie się ruchomych stołbów sukiennych z ciemnego załomu ulicy... Wtedy szare grzbiety płaszczów skupiały się w zwartą grudę, chłonącą śmiech, podawane jadło, owoce, papierosy...
Chciano się z nimi rozmówić, winszowano sławy, pola walki, zwycięstwa, glorji...
Lecz żołnierze mówili obcym, poplątanym językiem, który dziwnie starczo i boleśnie kwilił im w nieruchomych wargach...
Więc powoli rozstępowała się ciżba w milczeniu, szmat sukna znów się dzielił i rozłaził na strzępy... I znów po gładziznach asfaltu, wśród głuchego łomotu narodowych hymnów, przez złotą łunę ulicy szły postacie żołnierskie, podobne do ciemnych zlepisk kurzu...
Maryśka oburącz chwyciła za ramię Ciąglewicza.
— Och panie, — och panie, jakież to smutne...
Z pobłażliwą cierpliwością starał się jej to wytłomaczyć... — Ludzie ci będą zahartowani na całe życie... Teraz dopiero stają się mężczyznami...
— Tak, tak, ale mój Zdzich poszedł w ten magiel... I tak jest dzielny i tak, dosyć się już wżyciu hartował...
Ciąglewicz nie odpowiedział. Miałże jej tłomaczyć, że niemasz granicy hartu i niemasz dostatecznej próby twardości ludzkiej?... Że doskonałość cnoty, nawet dla najlepszych, jest w końcu niedościgła?...
W pochodzie spotykało się coraz częściej nosze... Złożeni na nich wojacy, podobni byli do chłopskich świętych męczenników... Tłum rozstępywał się im szeroko. Płynęli nisko nad asfaltem, unosząc w górę, z trudem, ciemne głowy, podobne do nadeptanych grud ziemi...
— Ach widzi pan, — rzekła Maryśka do Ciąglewicza, nie zważając, że obiema rękami trzyma wciąż jego ramię. — Teraz będą tak iść codziennie, ze wszystkich stron...
Uznał za konieczne, odprowadzić ją stąd, tembardziej, że czepiała się go właściwie... Bo jakże to inaczej nazwać?! Głuchy i gorzki śmiech pobłażliwej pogardy zadrżał mu w głębi piersi. — Mężczyzna musi warować przy swej kobiecinie — pomyślał Ciąglewicz, prowadząc Maryśkę do teatru i prawiąc o jakimś obowiązku, — musi warować, bo inaczej... Co to jest kobieta? Powój, nić, pajęczyna...
Właśnie skończył się akt. Publiczność, przepełniająca krzesła i ciemne, ciasne galerje prostokątnej sali, waliła brawo. Ludzie tak byli ściśnięci, stłoczeni, że z pierwszego rzutu oka trudno było rozróżnić, czy rękami tylko klaszczą, czy też i głowę o głowę zderzają... Na sali snuł się jeszcze dym patryjotycznych wystrzałów, pomięszany z zapachem szminki.
Ciąglewicz prowadził Maryśkę tylnym wyjściem za kulisy. Musieli przejść przez długą sień, w której przytulone do ścian, lub rozchybotane w przeciągu chwiały się płócienne domy, fragmenty pałaców, pionowo ustawione trawniki i wszelkiego gatunku udanie...
Przy wejściu, koło rekwizytorni spotkali Kościuszkę, paru kosynjerów, moskali, trójcę poetów w togach z obrazu Styki, Skargę w tombakowym łańcuchu, Wernyhorę z lirą i Rejtana z rozpiętą koszulą.
Jakby ktoś wszystkie widokówki razem zebrał i przetasował...
Maryśka, opanowawszy pierwszy przestrach, chcąc nadrobić miną, poczęła wstrząsać skarbonką i kwestować.
— Cała polska Walhala, — śmiał się Ciąglewicz.
— Aktorzy nie chcieli dawać. — Dyrektor zwiał, proszę pani — usprawiedliwiał się jeden z wieszczów, — my gramy na działy, samopas...
— Tak jest, na działy, — powtórzył cały tłum alegorji, na działy...
Ciąglewicz pytał ich, co grają, nie mógł się bowiem zorjentować w kostjumach.
Byli tu bohaterowie z różnych epok i Strzelcy i jakieś cnoty ojczyste w pomadkowych powłóczystościach i okazowy robotnik, któremu pot ściekał strumieniami po obnażonym korpusie...
— To wszystko dla tego, że na końcu będzie wielka apoteoza...
Maryśka poprosiła Ciąglewicza, by ją przeprowadził do damskich garderób. Chciała jaknajprędzej oddać Janinie pieniądze i iść już stąd...
Piewszy raz w życiu była za kulisami i to nie miejskiego teatru a takiego sobie teatrzyku, w którego sprawy pewno nikt nie wgląda... Dziś mogłaby równie dobrze wstąpić do piekieł i teżby wyszła stamtąd taką samą, jak weszła, ale zawsze...
Przed szatnią artystek stał Smolarski, zapewniający sobie właśnie przyjaźń dyżurnego strażaka, wolnomyślną rozmową.
— Tak, proszę pani, — zawołał, chlupocząc śliną o bezzębne dziąsła, — zawsze się tam znajdę, gdzie nie mam co robić... Mnie samego to dziwi...
Maryśka, zostawiwszy go z Ciąglewiczem, weszła. Były to właściwie nie garderoby, a duże kojce, poprzedzielane papierowym obiciem. Pod ścianami, niby frywolne parodje ołtarzy, stały lustra, otoczone śmieciem aktorskiego użytku. Wszędzie włóczyły się wstążki, szmatki, puszki do pudru. Panował pośpiech powtarzanych ról, szybkich rozmów, kłótni i śmiechów.
Zaś w zwierciadłach, niby w sztywnej wodzie marszczyły się twarze aktorek, podkreślone twardymi sztrychami.
Maryśkę ogarnął wstyd na widok tego wszystkiego. Przemknęło jej przez myśl, że chyba to się już nie wiele różni od publicznego domu...
Słyszysz Zdzichu?...
— Że też się Janinie chce tak szastać i poniewierać...
Zastała ją w negliżu, siedzącą przed lustrem.
— Przyniosłam, — mówiła Maryśka — skarbonkę, nie wiem, czy tam jest dużo, czy mało... Proszę, zabierz ją sobie.
Tak jest, chciałaby się już raz pozbyć tego... Pozbyć się wszystkiego... I nie być w tym hałasie, gorącu, zapachu. Nie być wśród tych przepierzeń z desek, świateł elektrycznych i wstążek, które się włóczą po podłogach, ubogich zydlach. I nie być nigdzie...
— Zabierz ją sobie. Dziś już nic nie mogę. Jestem tak zmęczona... Jutro też nic nie będę mogła...
Ale Janina zdawała się nie słuchać zajęta sobą. Pod dużą koroną, mocno osadzoną na głowie, przytwierdzała z wielkim trudem, konopiane warkocze. Bała się, że przy gwałtowniejszem poruszeniu, cała ta budowa wykrzywi się...
— Rozumiesz Maryś, nie może przecież być Ojczyzna z koroną na bakier. Pomyśl tylko... Dobrze, że jesteś, pomożesz mi włożyć suknię.
Janina wstała szybko i przejrzała się w lustrze...
Mężczyznom, toby się najwięcej podobała taka apoteoza, nie?
Złote włosy peruki rzucały miękki połysk na smagłe jej piersi, niby dwie przystające morele, złożone ściśle w obrębie nowego gorsetu.
— Przyznasz, że śliczny?! — Janina uderzyła językiem głośno o podniebienie.
Gorset był perłowego koloru z blademi strzałkami wzdłuż bioder. Przecinał go wyżej stanu obcisły pasek krótkich, białych majteczek, zaś między nimi a brzegiem pończochy widać było wąski pas szafranowego uda aktorki.
To wszystko nic!!... Karjera serjo rozpocznie się, gdy przejdę do opery. — Naprężyła łydkę, wywijając końcem pantofelka.
— Nagle, — rzekłbyś z pod ziemi i z sufitu rozległy się szybkie, głośne pocałunki...
— Ach moja kochana, prędko, gdzież jest suknia, gronostaje, okowy, ta „wstęga Wisły“, — wyobraź sobie, że Andrusy tu gdzieś dziury poprzewiercali i podglądają nas!...
Janina tupnęła nogą, aż kurz poszedł z desek. — Precz stąd, zawołam strażaków, — i wodą obleję...
Jeszcze głośniejsze pocałunki zaświdrowały w rogach pokoju.
Maryśka pomagała jej wdziewać tę suknię pokutno-koronacyjną, do której miały być doczepione gronostaje, oznaki królestwa, oraz żałoby... Już przeszedł stanik, już się udało połapać rękawy... Już fałdy długiej sukni zebrane na biodrach miała była Maryśka poodczepiać ze sprzączek gorsetu i spuścić, gdy z kąta podłogi i sufitu trysnął przeciągły syk... Dwa tęgie strumienie wody, puszczone z nienajmniejszych szpryc waliły przez garderobę.
Jeden bił w lustro, rozpryskując się na nim brylantową rozetą, drugi godził w odkryte nogi Janiny...
Zaczęła krzyczeć, w tej chwili hałas i popłoch ogarnął wszystkie szatnie damskie.
Łapiąc rekwizyty, z suknią wstrzymaną na biodrach, z płaszczem koronacyjnym, zwieszonym przez ramię, z kajdanami i puszkiem do pudru w rękach, rzuciła się ku drzwiom.
Z kątów garderoby syczały wciąż strzykawki i śmiech wesoły.
Maryśka wypadła za Janiną, za niemi zaś z sąsiednich przepierzeń i gorących kojców kilkanaście postaci, — cnót, prowincji i rzek, podkasanych, niedopiętych, z grubymi rysami szminki patetycznej na malutkich twarzach...
Cały ten ogon krzyku, łachmanów, emblemów, rozbieganych, nagich piersi i niezaradnie drepczących łydeczek, przez małe drzwi przeciskał się za kulisy.
— Co to jest!?! Co to znaczy, — wrzasnął Smolarski, odskakując od drzwi. — Panno Janino! Panno Janino!!!
Głos mu się przerwał, przedarł zupełnie, fale śliny pryskały w drżących ustach, jak grzany tłuszcz. Jego zieloną zazwyczaj twarz oblała purpura.
Chciał sobą zasłonić Janinę, a równocześnie, wstydząc się bliżej podejść, oczarowany wdziękiem jej smukłych nóg, porwany rozpaczą, że tak publicznie są odkryte, zdaleka wymachiwał bezsilnie ramionami...
Zresztą było już zapóźno. Ze wszystkich stron zbiegły się alegoryczne osoby, Kordjan, Mickiewicz, Łukasiński, Słowacki, Kopernik, Matejko, Jankiel, Robotnik, Strzelec.
Smolarski, kucnąwszy, rzucił się im nieomal pod nogi, kierując się ku dekoracjom. Chciał znaleść, czy odedrzeć kawał łachmana, lub szmaty, by zakryć nim nogi Janiny... By nikt nie widział, jak wygląda jego świętość, szczęście i wymarzony pocałunek...
Tymczasem tłum alegorji, widząc królową apoteozy, drepcącą w zlanych wodą pończochach, w kusych majteczkach i w koronie i w płaszczu koronacyjnym, — wybuchł śmiechem.
Nawet Janina, chociaż zawstydzona incydentem, śmiała się do rozpuku.
A cóż dopiero, gdy Smolarski, wyrwawszy skądś wreszcie kawał łachmana, czy płóciennego krzaka, starał się zakryć nim biodra Janiny!..
Wzbraniała się, krzycząc: — Niechże mnie pan do reszty nie ośmiesza tym listkiem figowym!..
Maryśka, skorzystawszy z zamieszania, wydostała się na podwórze, a stąd na ulicę. Ach, już dość miała dziś Ciąglewicza, Smolarskiego, Zatorskiego, Karowskiego, Janiny, przedstawień... Wszystkie wrażenia drżały w niej, przepajały zda się skórę, niczem brud...
— Czy czujesz Zdzichu, czy słyszysz, jak wybijam sobie ciebie z głowy?...
Szła naprzeciw ciemnego bloku kasarni. Cały budynek trzeszczał i sapał przyciszonym, lecz nieprzerwanym ruchem. We wszystkich oknach tliło wątłe światło czuwania... Przed zawartą bramą czerniła się ciemna gromada kobiet, czekających u wrót.
Maryśka, zgarbiona cierpiętliwie, przysunęła się do gromady i stanęła wśród bab. Przed nią jakieś plecy stroskane, za nią jakiś brzuch wzdychający. Po bokach łokcie i twarze, widne z chustek, ciemno-sine, żałosne.
Stała wśród nich bez celu w skromnej obłędnej radości, że jakoby też czeka, też wygląda męża swego, wodząc oczami po gzymsie latarni i po dalekich srebrnych gwiazdach. Miała tu jeszcze jakieś inne myśli, myśli wielkiego rozrzewnienia, przetkane najdziwaczniejszą prośbą i nadzieją, lecz jakie, — nie wiedziała.
W końcu, jedną ręką wymachując niedbale, drugą, oparłszy na biodro — „proszę niech mnie zaczepiają, ależ proszę, niechże kto zaczepi“ — poszła w dół ku rynkowi...
Ku rynkowi, czy gdzieindziej, czy może nigdzie? Cienistą stroną ulicy, pod skosem domów, pod światłem, pod głosem cudzych okien...
Zatrzymała się na rogu. Widać stąd było znów wysoką, czarno-złotą falę plant i jasno oświecony asfalt gościńca... Wciąż jeszcze szli tędy żołnierze, schyleni, rozbici, zmięci, powracający z pól zwycięstwa...
A tłum się widocznie napatrzył już, znudził i poszedł... Szli sami, jakby na jakimś pustem przedstawieniu po łuku olbrzymiej areny...
Zdało się Maryśce, że powinna do nich podbiec, coś zawołać... Potem wrócą do swych domów, w dalekich swych ojczyznach i opowiedzą: — W pewnym mieście, gdyśmy wracali tak zmordowani, wybiegła do nas młoda kobieta... Pamiętamy, — w fioletowej sukni... Jak fiołek...
— No i co? No i co? — Nie pobiegła do nich, lecz przeszła dalej obojętnie, wymachując niedbale ręką. Nieszczęśliwym ludziom niema końca i niech będą samotni...
Plantami, — bezmyślnie, żeby gdzieś wlec cały żal, żeby się zatrzymać na bocznej ścieżce i skubiąc listki krzewów, skubać żałobę swą...
Czuła, że rodzi się w niej coś, co nie ma żadnej drogi, i nigdzie nie dąży, — łagodna, cicha bezpańskość...
Maryśka zorjentowała się, że stoi na małym placu między kościołem Panny Marji, a świętej Barbary. Ciągnęło ją w cień wielkich budowli, poświęconych jakiejś wzniosłości...
Tutaj rano, gdy jest pogodny dzień — myślała — chodzą gołębie po bruku...
W starych niszach, w niespodzianych wgłębieniach, skąd, zda się, dniem i nocą tchnie cierpliwy mrok zapomnienia, pod gankami gdzie cień tensam śpi od wieków, wśród niepojętego rozumu brunatnych cegieł, zlepionych w proste srogie czoło kościoła świętej Barbary, leżało tak wiele, — wiele czasu...
Lampa elektryczna, wisząca w środku placu, rzucała duże światło. Maryśka stała pod nią, wahając się. A równocześnie zdało się jej, że lata, biega dookoła...
Zaczemże miałaby biegać?! Za czem śledzić, tak już obojętna, niczyja?! W głębokim żalu postanowiła, że musi sobie kupić psa, dużego psa i musi mieć laskę ze srebrną rączką... Jak stary kawaler...
Oto, co się dzieje, gdy żonie zabiorą męża...
Do mieszkania weszła na palcach. Cicho, ukradkiem przed samą sobą. Było starannie uprzątnięte. — Nigdzie ani śladu wyjazdu.
W kuchni na kufrze spała Nastusia w ubraniu. Widocznie czekała na panią. Maryśka kazała jej iść spać.
Zapaliła światło w jadalni. Wszędzie porządek, uboga gładkość i cisza. Tylko na biurku czekały papiery Zdzicha, tak, jak je Feluś w południe rozrzucił był.
To się zaraz ułoży.
Rozebrawszy się w pokoju jadalnym, z suknią przerzuconą przez plecy, przeszła do sypialni.
Feluś spał cichutko, obrócony do ściany, z piąstkami pod nosem. Maryśka pochyliła się nad nim, chłonąc spokojny, równy oddech. Można się było zasłuchać weń, jakby w daleki szelest wiosła po cichej, pogodnej wodzie.
Wzięła fotografję Zdzicha ze swej toaletki i przyczepiła nad łóżkiem Felka.
Niech ojciec czuwa nad synem...
Następnie postanowiła się umyć, ale bardzo starannie i porządnie. Poszła z dzbankiem do kuchni pod kran. Ani się spostrzegła, kiedy już woda dawno się za brzegi przelewała, spływając z dzbana w muszlę, przeźroczystym fartuchem.
Maryśka zakręciła kurek. Dalekie szumy huczały w rurach wodociągu. Jak odległe oddechy pełne żalu i zupełnie rozumnego współczucia...
Nie można się gapić i zamyślać, cóż znowu!!...
Człapiąc z cicha pantoflami wróciła do sypialni. A gdy już wszystko było gotowe i ręcznik i mydło i parę kropel esencji kwiatowej w miednicy, zaczęła się czesać na noc.
Tak jak Zdzich lubił...
Przechyliwszy głowę ruchem mimowolnej zalotności w stronę ramienia, przez które spadał warkocz. I jak zwykle nieomal, z kochanego obowiązku, zaplatając włosy, patrzyła na fotografję Zdzicha, na toaletce.
Jemu jednemu wolno przecież widzieć, jak się odbywa ten wdzięczny wstyd, gdy się plecie warkocze i skręca włosy w ciemno złoty guz, na noc...
Zręczne jej palce przemieniały się szybko z suchemi strugami. Jeszcze dziś rano przy nim je rozplatała, tak stargane, zmierzwione po ostatniej nocy... Jeszcze dziś rano, Zdzich, jak zawsze w niedzielę i święta, wyskoczył z łóżka i podczas gdy spokojnie rozczesywała włosy, całował ją w plecy, skubiąc delikatny ich puch gorącymi ustami...
Oboje patrzyli w lustro, a ona spytała raz jeszcze: — Powiedz, rzeczywiście tak mnie lubisz?..
Nie odpowiedział. Widziała w lustrze że spuścił powieki i że wytoczyły mu się z pod nich dwie duże łzy...
Teraz umyła się bardzo starannie, jakoś wzorowo, jakby Zdzich miał wrócić lada godzinę, sekundę...
Zarzuciwszy nocną koszulę, usiadła na ceratowej zimnej kanapce, — by sobie nawet pedikurę zrobić...
W pilnym zapale pracy rzucała Maryśka okiem, czy aby nie spadnie z kanapki. Zgięta bowiem była we dwoje. Jej nagie ramiona łączyły się w splecioną więź z nogami, zaś podwójny łuk piersi drżał leciutko wśród białego połysku gładkich rozstawionych kolan.
Skoczyła z kanapy i boso przeszła do jadalni.
Te ich wyprawy boso, po nocy, z pokoju do pokoju...
Na kolację było zimne mięso z obiadu, sałata. Maryśce nie chciało się jeść mięsa. Przegryzła chleb z sałatą, prosto z salaterki, myśląc nad kwestją odżywiania się wogóle.
Cała przyjemność w tem, że teraz może przynajmniej jeść, jak się jej podoba. Zdzich nie lubił, by brała prosto z półmiska. Teraz może brać odrazu z półmiska, lub z salaterki, jak chce...
Zamyśliła się więc o samodzielnem życiu... Czy nie zmienić mieszkania, na jeden pokój z kuchnią, bo ileż to będzie tej całej pensji za Zdzicha?.. Ze trzeba napisać do matki, bo kto wie, czy tych parę miesięcy wojny nie byłoby lepiej przeczekać w górach, u matki?.. Feluś by tam miał znakomite powietrze i mniejby się wydało, a rzeczy zostawić naprzykład Zatorskiej, któraby je z taką chęcią przyjęła... Przecież Zatorscy jednego grata własnego nie mają... Albo może lepiej mieszkać tak, jak Janina u Karowskich?... W takim, niby pensjonacie? — Tamby Feluś miał towarzystwo i nawet, mimowoli, coś w rodzaju preceptora, skoro Karowska mówiła, — Adolfby się nim zajął... Maryśka znów zato, — ale oczywiście także dla Ojczyzny, — zajęłaby się temi wszystkiemi kwestami, czy propagandą... W końcu mogłaby nawet, żeby już cienia na tem nie było, — kupić od czasu do czasu Adolfowi jakiś prezent...
Nie chciało się jej wstawać i nalewać sobie herbaty... Siedziała za stołem sama, z kromką chleba z masłem w ręku, — u siebie, a tak obco, jakby w jakimś hotelu, w nieznanym nudnym mieście, po długiej drodze...
Wszystko to w końcu dojdzie do swego kresu. Wnet Feluś będzie takim dużym, jak Adolf a potem się ożeni...
Przypomniała sobie dużą tłustą głowę akuszera. Jego malutkie oczy zapłynięte, bezbrzeżnie znudzonym politowaniem...
Potem oboje ze Zdzichem będą na ślubie Felusia... Już starzy... Uczuła się tak daleką od wszystkiego, tak spokojną cichą, jakby już była babką...
Wróciwszy do sypialni składała długo swój fioletowy kostjum. Jutro wytrzepie go Nastusia, wyczyści i schowa do naftaliny... Ale dziś składa go Maryśka, bo się już tak prędko nie zobaczą...
O, — nie...
Palce jej spłoziły się długo wzdłuż szwów i po kręgach promieniejącej mory. Jedwab świszczał cieniutko i zgrzytliwie...
To był ładnie zrobiony kostjum i nie drogo...
Jakto ci panowie nazwali ją?.. Fijołek. Róża i fijołek. Więc Janina róża, a Maryśka — fijołek.
Oj osły, osły...
Przypomniała sobie, że ma jeszcze zrobić porządek z papierami Zdzicha na biurku... Dzieł jego dziś czytać nie będzie... Później, — gdy się wszelki sposób na tęsknotę już wyczerpie...
Poukładała tylko porządnie stronice, wedle cyfr, — zmartwiona... Niektóre Feluś przekreślił wielką niebieską pręgą...
Ale listy!.. — Zgarnęła je wszystkie razem do szuflady i tak przeniosła na łóżko.
Tu będzie miała dość miejsca, aby je porządnie rozłożyć i podzielić. Zdzich pisał do niej zawsze na blado fioletowym formacie, podbitym chrupiącą bibułką, ona zaś na małym zielonym, z niebieską wąską obwódką...
W miarę jak przeglądała te listy, ręce jej poczynały drżeć i wyrywał się z oczu, z piersi, z ruchów wszystkich, jeden jedyny powiew, — minionej doli, przebytego już snu... Coś, co otwiera w sercu ogromne piętra, zalane słońcem, po których toczą się białe łzy...
Przybywać jęły z malutkich kartek dalekie, drogie chwile, kiedyś szczęśliwe, dziś stroskane i nieśmiałe... Różne kłopoty, — ongiś rozbuchane, czemuż teraz takie potulne?.. Troskliwe zachody, — które miały zatrzymać czas... Żarliwe pieszczoty, w których słowo, kipiąc, za brzegi się przelać nie mogło...
A dziś, gdy oczy biegną po sznureczku liter, niespory wstyd śmieje się z porzuconego ciała i skarbów jego najtajniejszych... Czas zabrał się, odszedł, przeminął...
Te wszystkie listy, z których Feluś porobił łódki, odstawiała na razie na bok... A inne pomazał... Niebieska kreska, niby gruba, drżąca żyła biegła przez kartki, to marszcząc się, to prostując.
Nagie przeraziło to Maryśkę... Ogarnął ją tak wielki strach... Możeby gumą wymazać?..
Skuliła się na łóżku. Siennik zatrzeszczał. Poczęła nasłuchiwać... Nigdzie nic.
Zmęczenie mąciło jej oczy. Tłum różnych obrazów dnia wpadał między wiersze, roztrącając je, zacierał... To znów w odchylonej szybie okiennej szedł Sieroszewski z Zatorskim, który kiwał ku nim z gościńca, odrzuconą w górę dłonią. Albo wszystkie listy flotylą dziecinnych łódeczek odpływały w dal nieskończoną, a przed oczyma Maryśki wiła się gruba niebieska linja, niby drżąca żyła, wypruta z samego serca...
Jeszcze raz przecknęła się. Przyniósłszy z toaletki matołka, postawiła go na nocnym stoliku.
Wsypała wszystkie drobne do szpary matołka i pogłaskawszy go po twardej, chropowatej szlafmycy rzekła głośny: — Na powrót Zdzicha...
Pochyliła się i rozmiatając pasmami rozpuszczonych włosów płynące po kołdrze białe łódeczki, zasnęła...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.