<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Łuk
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Dziś jestem sama... A wczoraj o tym czasie...
Dziś wychodzę, a trzy dni temu, o tym czasie, pakowaliśmy... Teraz jest wieczór, stróż komuś wymyśla na podwórzu, po ulicy jedzie dorożka, Nastusia szoruje garnki, a dwa tygodnie temu, w taki sam wieczór?...
Maryśka zaczęła ważyć, czas, przymierzać, przyrównywać do tego, co było, jest, będzie. W przypuszczeniu, w pożądanym prawdopodobieństwie, otwierały się jakieś dziwne możliwości... Czas przeszły, tak prawdziwy przecież, a i tak już nieistotny, soczystą obfitością roztrącał bieżące chwile i zabiegał drogę nieznanym falom przyszłości. Że w końcu, w najgłębszych nadziejach, w najserdeczniejszym wątku, mąciło się Maryśce... Czy wracać ma to wszystko, co już przeszło, czy też inne ma nadejść, nieznane?...
Jedynem w tej rozterce czasu lekarstwem było, że się wzięła ostro „za dom”. Postanowiła zabrać się wzorowo do wychowania Felka, wpływ jej musiał się wydatnie zaznaczyć na Nastusi. Na Nastusi, która w dzisiejszych czasach łatwo może pójść na złe drogi...
— Czy to tak trudno?...
Cały świat czyha, Maryśka czuła ten świat i na nią też czyhający. Dobrze, gdy tacy trzej panowie obskoczą ją, Maryśkę i zaczną krzyczeć — fiołek, fiołek!... Ale takiej Nastusi odrazu wywróci się w głowie...
Uważała się też trochę, jako sternik... Jak taki, nazewnątrz, powiedzmy, prywatny, ale wewnątrz, w domu, — bardzo rządowy i srogi kapitan okrętu...
Teraz wszystko trzymała pod swym bacznym nadzorem, wszystko musiało być, jakby Zdzich miał dzisiaj przyjechać...
Miała dzień podzielony... Podział godzin tyczył się również Felusia i obowiązywał Nastusię.
Więc: Wstaje się rano, o godzinie siódmej. Służąca o godzinę wcześniej — i robi porządek w kuchni.
Wstaje się rano o siódmej, — obudzenie Felusia. Sama idzie się myć do łazienki, dziś górna połowa ciała, jutro dolna (zadużo hydropatji osłabia system nerwowy), — przez ten czas chłopiec obowiązany jest sam oczyścić sobie ubranko i trzewiczki. (Tak radzi Tołstoj i to jest słuszne, jeśli się potem nie chce dojść do różnych kreutzerowskich podkradań się w skarpetkach pod sypialnię).
Służąca ściele łóżka, — (łóżka sobie Feluś niech nie ścieli, tu Tołstoj przesadza, wogóle Rosjanie nie znają w niczem miary)...
Wraca się z łazienki, dogląda się chłopca, czesząc się.
Feluś tak samo, — dziś górna połowa ciała, jutro dolna, bez pomocy, sam, z wyjątkiem kwadratu małego linoleum, które Nastusia uprzednio z kąta rozkłada, ze względu na posadzkę...
Już. Ubrani, — gotowi.
Co do modlitwy, to Maryśka nie mogła się zdecydować, zwłaszcza teraz, gdy tyle niebezpieczeństw groziło Zdzichowi... Sama przecież podlewając kwiaty, rano w świeżym słońcu, pełna nadziei i żywej, skocznej otuchy, wzdychała sobie, ot tak, dla fantazji prawie, ale codziennie i regularnie. Jeśli jest Bóg, to niech czuwa nad Zdzichem.
Felusiowi, w myśl wskazówek męża, nie mogła niczego narzucać w dziedzinie religijnej. Zostawiała mu więc pustych pięć minut, w czasie których mówiła z chłopcem Ojcze Nastusia.
Przed ósmą wyrusza się z synem na spacer (prócz dni targowych) do poblizkiego Parku Krakowskiego, albo aż na planty. Obowiązkowa rozmowa o ojcu.
Przez ten czas Nastusia idzie do miasta.
Maryśka wraca ze spaceru i zjada razem ze synem śniadanie. Uważać jak mały je!... Rozmowa o tem, co widzieli na mieście. I o Zdzichu. Umysł dziecka zatrzymuje odbierane wrażenia najsilniej, gdy jest świeży i niezmęczony, to jest rano.
Powrót Nastusi. Nastawienie objadu, odrazu rachunek. Objad bez leguminy, — dla Felusia przyniesione z miasta ciastko z kremem.
Do objadu ścieranie kurzów i jakieś gruntowne porządki.
Po południu listy, korespondencja.
Potem, Nastusia na spacer z chłopcem, — Maryśka zaś pracuje dla społeczeństwa, dla ogólnych celów, od czwartej do siódmej.
Kolacja. Mycie rąk. Lekcja czytania, rachunków, pisania z Nastusią. Przedtem już, Feluś spać ułożony. Potem samej czytanie, kształcenie się i spać.
Tak ułożony rozkład godzin nie przewidywał żadnych rozrywek i przyjemności. Bynajmniej. A jednak okazało się, że nie tylko był możliwy do spełnienia, lecz sam przynosił tyle niespodzianych radości! Czy mogła w ogóle Maryśka przypuszczać dawniej, że w tak drobnych, prostych i codziennych sprawach chować się może tyle pociechy...
Słusznie mówił Ciąglewicz te swoje wywody o rzeczach codziennych.
Pociecha ta, zda się powszędy we wszystkiem utajona, dotknięta silną tęsknotą, wybuchała, przedziwnym wirem zabłąkanego wesela... Rano, gdy regulaminowo o siódmej budziła Felka, wystarczyło, by złotą kudłatą głowę wychyliwszy, popatrzył na nią, a porywała go na ręce.
Był lekki, że się dziwiła, gdzie w nim jest i jak może tak mało ważyć, — tyle miłości?...
Zdawało się jej, że będą mijać dnie brzydkie, kuse, a tymczasem dziś, czy wczoraj, gdy podlewała kwiaty, obierając je z suchych gałązek, — uczuła, że jej pierś unosi kipiąca radość. Dlaczego?...
Dla niczego. Twarz Maryśki, głaskały liście i drobne włosy roślinek.
Albo, gdy w pogodne rano przychodzili z Felkiem do krakowskiego parku... Po drodze zawsze musieli trochę postać przy odwachu Strzelca.
Kręcili się tu nowi polscy żołnierze, w mroku drewnianej budy, uskrzydleni wilgotnym cieniem drzew. Dumny szyldwach, chodził tam i napowrót, podobny do wojennego wahadła przez słońce i przez cień...
Tak łatwo było teraz wszystko to „o Polsce“ Felkowi wytłomaczyć.
A potem szli szpalerem białych, jakby umytych brzóz, wesoło wstrząsających smutnymi czuprynami. Coraz dalsi od zgiełku tramwajów, w cichem padaniu słońca na zroszone trawniki i dalej nad staw zmarszczony powiewem, a tak świeży i czysty, że chyba ledwie tej nocy wypłakany z jakiejś tęsknoty i szczęścia...
Przy brzegu stały duże łodzie i małe czółenka. Woda się cicho tłukła o ich dna, a słońce po dziobach chodziło złotym okuciem.
Feluś napraszał się, by wsiedli, — on powiosłuje. Bo taką łódką można bardzo daleko zajechać! — Aż rękami wymachiwał i rozkładał ramiona od tej wielkiej dalekości.
Maryśka patrzyła ze wzruszeniem, jak się fale stykają z wiosłami długim głosem pocałunku... Chciałaby tu stać w kwefie szarytki i dumać...
Popołudnie poświęcała pracy społecznej. Wszystkim dobrym uczynkom. Do tego należały kwesty, ojczyzna, wojna, ranni, zebrania. Ale gdybyż to można było spotkać Ojczyznę w jej własnej osobie, albo miłosierdzie, czy też namacalne dobre uczynki?!
Lecz nie... Zamiast tego trzeba było wciąż obcować z ludźmi i choć tak wielu się do tej Ojczyzny mieszało, musiała się była Maryśka kręcić w ograniczonym ich kręgu.
W ogóle dobre uczynki i to wszystko, co nazywała zbiorowem słowem miłosierdzie, było w walce z jej prywatnym programem dnia i rozkładem godzin...
Najszczęśliwszą była, gdy składało się tak, że mogła była dotrzymać przepisanego sobie programu i gdy od rana do wieczora żyła, jak w zegarku.
Milej, niż dobrane towarzystwo najtęższych statystów, zadawalała ją wieczorem, konfidencja z Nastusia. Siedziały naprzeciw siebie w jadalni. — Na czas lekcji Nastusia miała prawo niejako przestać być służącą... — Skończywszy naukę, gwarzyły sobie o wspólnej niedoli, wspólnem spodziewaniu i wspólnej nadziei.
Maryśce, jako pani, nie wypadało wiele opowiadać o sobie. Słuchała więc tylko, trzymając dłoń w chropawych i wilgotnych nieco rękach służącej. Tak się do tego wciągnęły, że później gasiły lampę, światło księżyca ślizgało się delikatnie po posadzce... Nastusia plotła piąte przez dziesiąte o zwyczajach, o modach chłopskich, o sposobach kosmetycznyoh. Co jest dobre na cerę, — że, na ten przykład włosy trzeba żółtkiem smarować... Albo cebulą.
Co dwa słowa wstawiała wyrażenie „na ten przykład“, które Maryśkę, wpatrzoną w srebrzysty mrok pokoju i niebo, ponad oknem w nieskończoność odwinięte, — usypiało bardzo przyjemnie.
Zaś mimo ten regularny tryb życia, ani spać dobrze nie mogła, ani — powolności czasu wyczerpać nie była w stanie. Tego czasu brało się skądś nie wiadomo ile, a snu tak niewiele wystarczało, że rozpacz! — Co robić z nocą?!
Na to nie pomagała gimnastyka, którą Maryśka uprawiała razem z Felusiem, aby schudnąć. Na to nie pomagał ten cały trud, jaki podejmowała co sobotę...
Generalne sprzątanie, trzepanie, mycie, zaś wieczorem mycie głowy w rumianku. Długo w noc chodziła po pokojach, układając graty, listy, papiery, z aureolą wiejskiego zapachu ziół dokoła głowy.
Chodziła póki włosy nie przeschną.
Potem czesała je długo, długo, póki z grzebienia nie zaczął iść suchy trzask. Wówczas zapatrywała się Maryśka w światło, poruszając machinalnie grzebieniem. Końce włosów sztywne, jak gdyby przepalone, rozchylały się pojedyńczo. Zdawało się Maryśce, że to sama jej skóra tak romantycznie pachnie rumiankiem... Ze to z niej samej płynie urok tak polny i we włosach się przeciąga, pryskając, iskrami skrytego ognia...
— Jużby należało iść spać, już minęła dwunasta. Głośno bijące kwadranse przechylały nową godzinę na dalekich wieżach, niebo czarne, całe w gwiazdach, trwało wciąż nad oknami, ale sen nie przychodził...
Teraz dopiero czuła się z mężem sam na sam...
Wreszcie kładła się cicho, jakby Zdzich spał obok na łóżku. Wdziawszy jego nocną koszulę, (bo to, jeszcze najlepiej koiło jej żale), chciała zasnąć z tą pewną myślą, że jest biedna i nieszczęśliwa. Lecz sen nie przychodził. Przesunąwszy więc ramiona na puste poduszki męża, całowała się cichutko po rękach i w niebieskie żyłki na łokciu. Na pociechę... I przypominała sobie te wielkie cele, które mają przyświecać nieobecności Zdzicha... Wykształcenie, — schudnięcie?...
Co do pierwszego, to nie będzie poprostu, jednej rzeczy, o którejby nie miała czegoś rozsądnego powiedzieć, gdy Zdzich wróci.
Co do drugiego... Tak pragnęła schudnąć, aby, gdy Zdzich przyjedzie i obejmie ją w pasie i ściśnie objęciem w łóżku, — aby się zaśmiał!... Jak wtedy, gdy byli narzeczonymi, a ona przyszła do niego pierwszy raz...
Plan Maryśki i w ogólnych linjach i w drobiazgowym rozkładzie godzin byłby świetny, gdyby mogła żyć wedle niego...
Lecz nie mogła!
Sprzeciwiały się temu dobre uczynki, wszystkie rzeczy społeczne i wogóle, cała ojczyzna. Bo tyle się naraz działo, tyle ciągle spadało nowych wiadomości!... Gdzie stąpnąć, tam dzieje się coś, z czem wszyscy winni współdziałać, a przecież niepodobna rozerwać się na sztuki...
Jedni mówią, — najlepiej na dworcu pracować... Niech ci wszyscy, co przejeżdżają tędy, przez to odwieczne miasto, zabiorą z sobą na dalekie trudy, a może i na śmierć w końcu, wspomnienie szklanki gorącego napitku, kawałka chleba, lub bułki...
Ciągnęła do tego Maryśkę Ciąglewiczowa, nawet jeden dzień szynkowały razem. Ciąglewiczowa liljowemi rękami, secesyjnie wygiętemi, podająca kawę, herbatę i pajdy chleba z masłem, w batikowym. szalu na ramionach, — Maryśka w białej bluzce, z czarną krawatką i w czarnej spódniczce fertycznej. Oczywiście bez kapelusza.
Jedni mówili, że „dworzec“, ale nie chciała i nie mogła patrzeć na szyny, na wysiadających z wagonu oficerów i wogóle na cały ten ruch... Zadużo to ją kosztowało, za wiele budziło wspomnień...
Drudzy mówili, — ranni, ranni, ponad wszystko ranni!...
Ranni proszą o gazety, o książki, o odwiedziny, o lemoniadę, o serce...
Było obowiązkiem Felusia codziennie wpychać gazetę do białej drewnianej puszki, na rogu plant i Szewskiej dla rannych z lekturą. Maryśka posunęła się tak daleko, że przejrzała półkę na książki i wszystkie tanie polskie tomiki Zuckerkandla, a nawet niemieckie Reklama (bo gdyż już ranni, — to niemcy tak samo Cierpią, zresztą wspólna sprawa) wrzuciła dla chorych.
Ciągle coś człowiek robił dla innych. W końcu nie wiedział, gdzie się sam kończy, a inni zaczynają...
Ale kto mógł nastarczyć tym rannym? Jak ich odwiedzać? Co im przynosić? Co z nimi mówić? Czy mówić wesoło, czy smutno? Czy o domu, czy o wojnie?
Zdawało się jej, że powinno się znać nazwiska tych męczenników. Czytywała je codzień, w swoim upatrzonym szpitalu, tam gdzie pracowała Janina.
Zdawało się jej, że najbiedniejsi są przecież żołnierze, prości, bezimienni żołnierze. A tu znów Ciąglewicz twierdził, że nie. Że oficerowie są najbiedniejsi, bo oni najwięcej stracili, bo mieli do porzucenia miło urządzone inteligentne domy i karjery. Dalej, bo oni prowadzą żołnierzy. Wedle tego, co czytał, żołnierze z wdzięczności za prowadzenie, po bitwie, ze łzami w oczach całują swych oficerów po rękach.
Może Zdzicha całowali też po rękach? Może który z nich służył pod nim?.. Nie miała dotąd żadnej wiadomości, ani znaku życia... Nic...
Tak jest musi się dowiedzieć, co robić, jak pomagać. Nie żadne komitety i gadania, a rzeczy konkretne, czyny, gojenie ran!..
Poszła z tem do Janiny.
Do „siostry11 Janiny, objaśniono ją we drzwiach, szpitala. Długim sklepionym korytarzem starego pałacu jakichś wielkich panów. Tyle się o nim dawniej wiedziało, że kareta do niego wjeżdżała, story były zawsze spuszczone i w gazetach pisali, iż panowie właściciele pieniądze lokują w angielskim banku, — zamiast pchać w przemysł...
Po kamiennej podłodze, wysypanej piaseczkiem, w słodkim zapachu karbolu od czego wilgotnieją oczy. Na piętro. Żołnierze wszędzie, zawsze. Ciągle gdzieś idą. Jedni schodzą, drudzy wchodzą w wygniecionych bluzach, albo w szarych kitlach, niby oberwane ubogie anioły na Jakubowej drabinie.
Olbrzymi ganek i nie wiadomo teraz, — w prawo, czy w lewo?..
Nosze, obwieszone dźwigającymi ludźmi... Na noszach zapadnięty w oczodoły wzrok, który się nie może wydobyć z przepaści..
Spotkała tu swego akuszera. Jego łysa różowa głowa tak była pomarszczona... Był w białym kitlu, opiętym na brzuchu. Pod szyją widniały mu srebrne rożki oficerskich gwiazdek, a u dołu, z pod obrębu fartucha duże czarne buty. Stał przy oknie, pocierając sobie suche ręce, zdrapywał z nich naskórek złoty, podobny do skręconych łuseczek tarczownicy.
Ukłoniła mu się pierwsza, — teraz takie czasy panie doktorze, prawda, kobiety się pierwsze kłaniają?
Popatrzył jej w oczy, nie wiedząc, co powiedzieć. A potem ofuknął: — Czego pani tu chce?! No czego, gdzie, poco?.. Może na siostrę?! Może jeszcze i pani poda się na siostrę?! Szturmuje nas cały teatr żeńskiego rodzaju, wszystkie stare panny, wszystkie wyrzucone sklepowe... Teraz może jeszcze żony wszystkich naszych rezerwistów?!
— Nic podobnego panie doktorze. Nawet nie wiedziałem, że pan tutaj pracuje. Chcę się tylko zobaczyć z moją przyjaciółką, Janiną, oczywiście aktorką.
Wziął Maryśkę pod rękę i poprowadził z sobą, widocznie udobruchany. Szli we dwoje bardzo powoli na drugie piętro. Doktór sapał ciężko.
— Ogromna fabryka, ogromna, proszę pani i niech mi nikt nic nie mówi o bohaterstwie. Wszy, wszy, wszy... Wszy jedzą ludzi, to jedno da się dziś o tem wszystkiem powiedzieć. — Przystanął, by odpocząć.
W całym budynku trzeszczały stare, płaskie kamienie wysypane hygienicznym piaseczkiem. Jakby nie ludzie chodzili, a przecierała się powszędy, przez wszystkie mury rzecz zgrzytliwa, tocząca ściany, kamienie i powietrze...
— Pójdzie pani tędy prosto, na koniec korytarza. Ale do służby niech się tu pani nie zgłasza. Mówię pani wszy kapią, sypią się z nich i tężec... — Zatoczył dookoła miękką głową po twardych, dużych barkach...
Wzruszona do głębi, przejęta najserdeczniej całą tą niedolą, zdenerwowana zapachami jodyny i karbolu, zaczęła Maryśka nieomal deklamować w pokoju u Janiny: Przyszłam, żeby ci pomódz, wam pomódz, tym wszystkim ludziom, bo ja wiem?.. Rozumiesz mnie chyba, mam dziecko, obowiązki... Więc nie mogę poświęcić wszystkiego... — To mówiąc, rozglądała się z ciekawością po pokoju. Wzdłuż ścian stały łóżka, zasłane po wojskowemu kocami. Okno zakratowane żelazną zardzewiałą kratą. Przy wejściu na wieszakach, cztery damskie kapelusze. — Nie dysponuję całym moim czasem...
— To nic, to nic. Jest masę do roboty. Wszędzie masę do roboty... Upadamy ze znużenia...
Maryśka poskarżyła się na akuszera, że gada, plecie, taki odstręczający... Bardzo ci ładnie, obróćno się. Jakże to jest związane?
Janina była w dość długim fartuchu, wciętym w pasie. Bufiaste rękawy dochodziły do łokcia, odsłaniając przedramię. Biała chustka, opięta ściśle na głowie, otaczała jej twarz czystą, prostą ramą.
Ranami, chorobami, operacjami zasypała poprostu Maryśkę. Jak ktoś, kto znosi z najwyższym wysiłkiem te trudy, lecz cieszy się, gdy kogoś innego pognębić nimi może i oszołomić.
— Masz chwilę czasu — to odpoczniemy. Krzyża już nie czuję od tego dźwigania... A pamiętaj, że wieczorem gram. I jeszcze na dodatek wszystkiego ten Smolarski...
Poczęstowała Maryśkę tabliczką „znakomitej“ szpitalnej czekolady. Usiadły za stołem, podparłszy się na łokciach. Tak się jakoś zrobiło swobodnie, ciekawie, jakby sobie opowiadały na pauzie swe pensjonarskie sekrety...
— Wiesz, tylko, gdy jestem przy operacji, czuję, że jestem potrzebną na świecie... Dopiero przy tych najprostszych, najgrubszych służbach... Dopiero wtedy... Jak chcesz, idź na kurs samarytanek, spróbuj...
I między jednym a drugim przełożeniem kawałka czekolady, ze słodkiego już końca ust w jeszcze niesłodki, — całe kosze uciętych stóp, takich odchodzonych, odbitych...
— Nigdybyś nie pomyślała, jakie to straszne, gdy się widzi potem tych pięć palców i brud za paznogciami.
Maryśce mokły źrenice od tych okropności, ckliwe świerzbienie chodziło po plecach. To samo, ostrym głośnym miałem, szło chyba przez cały budynek.
— Najgorsze jest, że ci ludzie czują i do ostatniej chwili żyją nadzieją, rozumiesz? Mają swe interesy, prośby, nikt tego nie rozumie, zresztą w takim natłoku nie może to nikogo obchodzić.
Maryśka przeczyła głową, nie chcąc tego dalej słuchać. Całe jezioro rozpuszczonej, nieprzełkniętej czekolady wypełniało jej usta.
— A teraz dodaj do tego wszystkiego, — mówiła Janina, — korowody z tym Smolarskim...
Krata okienka na chwilę wypełniła się czerwienią, potem niebo nagle zgasło, a pręty żelaza stały się fjoletowe.
— Nietylko, że odprowadzanie aż na Salwator, wodzenie nad wodę, ciąganie na Wawel... Jednym słowem, — rozumiesz? — płciowy głód przestrzeni... Nietylko że jakieś dotyki, ucieczki, psychiczne oparzenia, niby, jakbym to ja była tą blachą rozpaloną...
— Dlaczego szydzisz, Janino? Przecież w gruncie rzeczy, jest ci bardzo przyjemnie.
No dobrze, — nie o to idzie, ale posłuchaj... Więc historje, wzdychania, duchowości... Powiadam, — nie rycz pan, nie wyj, nie trać rozwagi... I tak, żeby go wypróbować, powiadam, — w każdej chwili mogę panu tyle dać, co każdemu dyrektorowi teatru... Coś mniej więcej, pośredniego między kursem samarytanek, a dmiwierżyzmem... Z kochaniem, — mówię, — zaczekamy... Wył, rozumiesz, wył u mnie całą noc... Padał na kolana, to znów chciał bić, przebaczał, obwiniał, błogosławił, rozgrzeszał... Przecież Karowscy po tej nocy, wymówili mi mieszkanie, możesz sobie wyobrazić... Zapłakał, zaślinił mi cały pokój... Żeby mu powiedzieć, co było... Kto mu urwał coś ż tego dobra, które przecież wcale jeszcze nie jest jego!..
— Możesz tak mówić, bo widocznie wcale go nie kochasz... — Maryśka chciała już odejść. Nikt nie kocha, nikt nie tęskni... — Prowadziła tę rozmowę już tylko dlatego, aby nie potrzebować wychodzić zaraz. Zbierało się bowiem na deszcz.
Na poszarzałym tle nieba wystąpiły gęste kraty okien wyraźnie i twardo, jakby je ktoś na nowo zaplótł i związał. W ich ordzawionych prętach darły się chmury mleczne, pędzące rzadkimi płachtami w jedną i tą samą stronę, z takim szalonym pośpiechem...
— Nie, żebym go nie kochała... Ogromny odpoczynek że nareszcie ktoś na serjo... A nie, — jak przycisk, jak rękawiczkę, jak chustkę do nosa... To się tak ostro zaczęło od tego czasu, gdy mnie widział tam, w teatrze w tej awanturze z wodą, pamiętasz? Widzisz, jak zazdrość pomaga...
Janina, wziąwszy Maryśkę pod rękę przeprowadziła ku oknu. Patrzyły chwilę na przeciwległe blachy dachów, po których jęły powoli stąpać pierwsze czarne grosze zbliżającej się ulewy. Oparła głowę na ramieniu Maryśki: — Ach, żeby mnie nareszcie już ktoś wyzwolił...
Przypomniało się Maryśce, co myślała zawsze, widząc zakratowane okna... Kobieta jest taką gałązką, która słabymi siłami chce się wydostać przez rdzę chropawego żelaza...
Dach już dudnił pod ulewą, maleńkie rozpryski i krople puchem wilgoci padały na ręce przyjaciółek.
— Ale on do ciebie przyszedł, Janinko, z miłością, a ty poprostu zaproponowałaś mu świństwo. Widocznie nie kochasz go wcale...
— Nieprawda, nieprawda, nieprawda, — powtórzyła Janina szeptem wiele razy.
Stalowa ściana ulewy waliła już z trzaskiem na dach, zimny mrok oprządł pokój, dymy jakieś skośne przebiegały niesamowicie między wyprężonymi strugami.
— Nieprawda, nieprawda... — A może całe moje życie jest właśnie tam, gdzie on zobaczy jakieś stare lampiony, albo białe idjotyczne motylki?.. Ale to się chyba nigdy razem nie zejdzie... Dlaczego zawsze, zadużo chcieć?.. Zadużo dawać i zaprosto?..
Maryśka uczuła ze zdziwieniem, że przyjaciółka jej nie ruszywszy nawet twarzą, wtuloną między szyję a ramię, płacze. Nie mówi już nic, ździwiona, wzruszona ciepłym przebiegiem łez, tak nikłych, wobec nieprzeliczonego ziarna twardej ulewy...
I trzymaj się tu potem rozkładu godzin!
Naturalnie, że widziała się ze Smolarskim, że podchodziła go z różnych stron... Nawet zaprosiła do siebie na kolację, — żadnego ambarasu, nie dostanie pan nic gorącego, prócz herbaty.
W czasie rozmowy o Janinie, patrzył na Maryśkę drżącymi oczyma, jak, gdy się ma wzrok utkwiony w mijające szybko wagony. Zresztą opowiadał o wojnie, robiąc Felusiowi koniki z papieru. A gdy koniki równym rzędem przeszły z jednego desenia kanapy na drugi, powiedział: — Wojna jest straszna, rozumiesz ty to?..
Zadowolony Feluś kiwał głową.
Aż ździwiło Maryśkę, że Janina, ta mądra Janina, tak zupełnie nie umiała wybrnąć z sytuacji. Trochę głupich pozorów, trochę sosu rodzinnego i byłoby dobrze. Nawet Maryśka, gdyby się uparła, poprostu dla eksperymentu, mogłaby właśnie na ten sos, z pewnością bardzo łatwo wziąć Smolarskiego... Trzeba mu pokazać dobry przykład życia, ciepła, sługę, którą się uczy czytać... — Bardzo chwalił Nastusię, zdziwiony jej ogromnemi postępami.
Dziewczynie aż się pyski zaświeciły i aż na czole rozbłysło tłuste światło radości.
Trzeba takiemu Smolarskiemu dać spokojnie siedzieć w kącie kanapy... Niech mu Feluś ustawia na ramionach cynowych sokołów i trzeba tylko umieć sympatycznie nie widzieć, jak pod malutkim ciężarem figurek, niby pod kamieniem młyńskim, człeczysko ani drgnie, dobrotliwie uśmiechnięte. Trzeba tylko umieć słuchać tej jego przydymionej mądrości, a samemu szyć sobie, czy poprostu reperować bieliznę. A potem powiedzieć, — wszystko to dobrze, być może, lecz pan za surowo sądzi świat...
I nalać szklankę gorącej herbaty.
Tym niemniej nic z niego nie mogła wydusić, jak tylko, — że zawsze się tam znajdzie, gdzie niema co robić...
Powiedział to z tym dziwnym uśmiechem, jakby zdmuchującym z jakiegoś brzeżka ostatnie kruszyny...
Wzięła go też ze sobą na spacer do Parku Krakowskiego, na długą gawędę o projekcie Karowskiej. Co do ewentualnego preceptora... Żeby Feluś chodził z Adolfem na wycieczki botaniczne, a ona Maryśka, by się systematycznie wzięła do pracy społecznej.
— Tyle tych ważnych nakazów lata w powietrzu, — zachlupał nagle śliną o dziąsła, — że nic pani nie mogę poradzić.
Stali przy jej ukochanych łódkach, nad stawem, w którym kąpała się biała, wydęta chmura. Chlupotaniu słów Smolarskiego, odpowiedziała skwapliwie woda, niebieskiemi wargami, ssąc głośno szare brzegi łódek.
— Niech pan myśli o tem, co mówię i coś decyduje. Muszę się przecież w końcu z kimś poradzić. Nie jest pan pedagogiem od parady!..
— Nato proszę pani nie trzeba wcale być pedagogiem. Zapewne, że jeśli Adolf jest porządnym chłopcem, to Felusiowi świetnie to zrobi. Zapewne, że jeśli jestem pedagogiem, to właśnie tylko od parady. Zapewne, że...
— Nie chodzi o „jeśli“, ale o „pewność“. U Karowskich jest wolny pokój po Janinie, — teraz spodziewała się Maryśka uderzyć niezawodnie, — mogłabym go wynająć, im ulżyć i sobie wygodzie...
Chciała wiedzieć, jakie na nim sprawi wrażenie, że Janina była w jakimś mieszkaniu, zajmowała je, potem przychodzi tam ktoś inny i ślad zarasta...
— Zapewne, — mówił Smolarski, któremu tylko oczy uciekły w głąb, daleko pod powieki, — że jeśli pani za ciężko trzymać duże mieszkanie...
Wahał się, przez chwilę w końcu dodał: Jeśli panią z jej dotychczasowym mieszkaniem już nic nie wiąże...
— Plecie pan...
Na jakąś niewiadomą sobie zgodę, czy ze wspólnego szacunku dla niedomówionych myśli, pojechali łódką, — całe pół godziny.
Feluś aż dech stracił z radości.
Najprzód zadzwonił łańcuch, potem się łańcuch tyrpał na grubym haku, wbitym w ziemię. Łódka się zaczęła huśtać, woda dyszeć, wężami złotymi rozplatać dokoła. Potem ogrodnik, — Feluś wszystkie władze zatrudnione przy parku nazywał ogrodnikami, — potem ogrodnik z ostruganym patyczkiem w ręku, przemówił coś tak głośno, jakby bałwany morskie waliły się dookoła, a od czego Feluś aż skulił się ze strachu.
Łódka syknęła ślicznie, wiosło w żelaznych widełkach chrząknęło parę razy — i płyną! i płyną! Chodzić można, a płynie się, tupiesz nogami w dno, a dno jest suche na mokrej wodzie!!!
Sunęli powoli w białej chmurze, leżącej wszędzie tam, gdzie niema ich jeszcze i gdzie nie stąpnął złoto-szarą podeszwą cień ich łodzi. Płynęli w białą chmurę, przemieszaną ze skibami nieba i z płetwą długich wioseł pospołu...
Smolarski delektował się w słońcu dobrym nierozsądkiem rozprzężonych swych myśli, Maryśka z przyjemnością zamiast tych gór, co je mają na lato bogacze, „opalała się“ w słońcu, patrząc na wynajętą godzinę, by nie przeszła... Na Felka, by nie wypadł i na złote robaczki nad wodą...
Feluś wymoczywszy do syta swe drewniane kółko w wodzie prawdziwego stawu, potrzymał się obiema rękami za głowę i rzekł nagle z przepełnionego serca: — Jakto dobrze, że Zdzicha niema! Jak ja się cieszę! Jak Zdzich był, — nigdyśmy nie jechali po stawie!..
Takich myśli, takich odezwań się miał coraz więcej. Bardzo się tem martwiła Maryśka. Chciała wychować chłopca w kulcie dla ojca, tymczasem zaledwie minęło parę tygodni, a chłopiec już jakby zupełnie Zdzicha zapomniał. Nie wiedziała czy ma to przypisać złej, bezwzględnej naturze, czy też zdenerwowaniu wojennemu, które z pewnością, w jakiś tam sposób, dociera nawet do tak małej duszyczki.
— Teraz już jest znacznie lepiej, ale z początku, przez pierwszych parę dni rady nie można było dać z chłopcem. Wszystko chciał zabierać po ojcu, wszystko było „jego“, — on był tatusiem.
Musiała mu była tęgo przetrzepać skórę, by mu to wybić z głowy. Doszło do tego, że nie chcąc karać zbyt często, musiała mu była grozić powrotem ojca. Pewnego zaś razu, malec nie dając za wygraną, odpowiedział: — Ale ja chcę i Zdzich nie wróci, a wtedy będziesz musiała mnie słuchać!...
To wszystko razem streszczała sobie Maryśka w jednem wyrażeniu: brak silnej, męskiej ręki... —
Na to musiała zaradzić. Przypuszczała, że pośrednio przez sprawę Janiny zjedna sobie dla Felka, Smolarskiego. Tymczasem Smolarski jeździł chętnie łódkami, pił herbatę w rogu kanapy, nosił sokołów na ramionach, ale ostatecznie, żeby się do czego ludzkiego przydał — to nie... Mogła była nawiązać teraz bliższe stosunki z Zatorską. Ale zaduże fochy i fumy... Dlatego, że Zatorski poszedł dobrowolnie do Strzelca, a jej biednego Zdzicha za łeb wzięli, to już takie wzniosłości, wysokości, pochody z obrączkami, wdowie grosze do skarbca narodowego, — nie... Pozostawali więc Karowscy. Bo nawet nie Ciąglewiczowa, która ci na każdym kroku wytknie swoje stołowe srebro, meble ze wsi i wyższe pochodzenie.
Więc Karowscy...
Nie poznała poprostu teraz ich mieszkania... Pełno tam było wszędzie, tej nowej robiącej się Polski, — uzbieranych par butów... Góry koszul, stosy wszelakiej bielizny, całe wężowiska pasów skórzanych, całe słupy poskładanych, jedna na drugiej, czapek. Główny arsenał mieścił się w dawnym pokoju Janiny.
— Ach, proszę pani! — Karowska, jak foka z przerębli, wynurzając się z wzburzonej fali kalesonów, dała to przełknąć Maryśce na samym wstępie. — Ach proszę pani, nigdybym nie przypuszczała, że w tegoczesnej młodzieży takie prądy obyczajowe nurtują... Całą noc, dosłownie całą noc, krzyczeli tu w tym pokoju, jak koty w marcu. Nauczyciel i siostra miłosierdzia... I uganianie i stuki i szamotanie!... Oka-śmy nie zmrużyli. Mniejsza o nas, starych, ale Adolf, Adolf!...
Maryśka, chcąc się czegoś więcej dowiedzieć, udała, że nie rozumie związku między tym szamotaniem a Adolfem. Wtedy Karowska przycisnąwszy do piersi szeroką wełnianą parę, rzekła, z przerażenia kwadratowo otwierając usta: Ależ Adolf, Adolf, Adolf... Jakiż to przykład dla chłopca... Pedagog i siostra miłosierdzia...
— Janina jest przecież w pierwszym rzędzie aktorką.
— No tak, ale pan Smolarski jest w każdym rzędzie pedagogiem.
Na to już nie było odpowiedzi...
— Pani też ma syna, pani Marjo. Z czasem przekona się pani, co matka przeżywa w takiej okoliczności... — Ruszyła ręką tak, że złożone nogawki rozwinęły się i spadając, wiotkim okrakiem objęły jej figurę... I tak już, proszę pani, nie dają mu kobiety spokojnie przejść przez ulicę, — choć to przecież dziecko jeszcze...
Maryśka z niedowierzaniem przechyliła w bok głowę.
— Nie wierzy pani, ale tak jest... Tylko, że oczywiście, Adolf...
A potem, chociaż jeszcze słowa nie zamieniły we właściwej materji Karowska sama pośpieszyła Maryśce z pomocą: — Mogłaby pani śmiało powierzyć swego chłopca memu, a sama zająć się robotą przy fundamentach ojczyzny... — Blado-fiołkowe wargi Karowskiej podważył słaby uśmiech, jakby ożywiając je odrobiną różowości. I, nagle cicho, głosem wstydliwie wzruszonym. — Możemy powiedzieć, że nie tylko przy podstawach ojczyzny, ale nawet przy fundamentach narodowej armji...
Maryśka rozejrzała się jeszcze raz pobłażliwie dokoła. Bezsprzecznie, ciepłe były te fundamenta i łatwo dające się składać podstawy...
— To wszystko trzeba zbierać, wypraszać, kwestować. Potem zapisywać, potem liczyć. Bardzo potrzebna pomoc... — Męża niema, zamordowuje się przy poczcie polowej... Wszędzie nam brak systematyczności... Takie były przykre rzeczy z paczkami, takie bolesne... Może pani chce zobaczyć pokoik Adolfa? Tambyśmy się napiły herbaty. Tu wszędzie taki nieporządek, — całe mieszkanie oddaliśmy, ale już jego pokój...
Z dumą zaprowadziła tam Maryśkę.
Napiły się herbaty na nocnym stoliku, który stał przy łóżku, zasłanym jakoś surowo, bez prześcieradeł, czy samymi kocami, słowem po skautowsku.
Pani Maryśka wyłożyła swoją sprawę i odrazu wszystko było umówione. Już nawet na jutro, o ile będzie pogoda.
— A panią, pani Marjo, anektujemy. Tak jest. Zresztą niech pani tylko sama spojrzy, jak ładnie się Adolf rozwija. Będzie pani z niego bardzo zadowolona, jako z nauczyciela. Tu jest mój Adolf od samego początku, — wskazała na gablotkę — a i całe urządzenie tego pokoju, to jego pomysł...
— Istne muzeum, — zaśmiała się przychylnie Maryśka.
W gablotce stały pozbierane z najważniejszych epok chłopca, zabawki, lub przedmioty zatrudnienia. Jakieś kamyczki, japońskie talerzyki, wielki chram prawosławny, wyklejony z papieru, wyroby drewniane, żołnierze i t. p.
— Ten ogromny chram wieźliście państwo z Sachalinu, czy Kamczatki, tak jak stoi?...
— A jakże. To jest chram Św. Włodzimierza. — Karowska wyszła z cienia i skrzypiąc filcowemi podeszwami, stanęła w strudze słonecznej.
Za oknem przesiewały się wciąż promienie gorącego popołudnia przez gęste krzaki i pachniało rezedą. — A wieźliśliśmy, tak jest. Dokoła świata... A to już, — wskazała ręką — zaczął, jak miał lat jedenaście...
Nad stołem, opiętym zieloną bibułą, wisiały szklanne pudła z motylami. Było ich dużo, tak rozmaitych, tak pstrych, iż wyglądało to jakby na ścianie, za szkłem rozpostarte były pionowo, białe inspekta, z których równoległe do sufitu, rośnie sztywna, wielobarwna sałatka. W środku tego nieruchomego roju motyli wisiała podobizna Piłsudskiego.
— Ale nie widzę tu fotografji rodziców, — skoro to już takie muzeum i wszystko jest w tym pokoju, — ździwiła się Maryśka.
— Bo też i niema, — uczyniła radosne odkrycie pani Karowska. — Wzięła Maryśkę za łokieć i patrząc z bezbrzeżną dobrocią, spłowiałymi oczyma po grzędach motyli. — Bo poco mu proszę pani zatruwać młodość, codziennie, naszemi smutnemi twarzami... Widzi pani, jak chłopiec nam się rozwija. Mąż nastawił go na drogę przyrodniczą — i widzi pani...
Pokazywała Maryśce ułożone systematycznie zielniki. Arkusz za arkuszem. Na dole napis łaciński, a przez całą kartkę rozpięta roślina, niby malusieńkie skarłowaciałe drzewo, słomianym kajdankiem przez pień owiązane.
— Rzeczywiście, — rzeczywiście, — kiwała głową Maryśka, — jak doskonale chowany chłopiec!
— Chowany?!... — Karowska tak się ździwiła, jakby wogole słowo to słyszała pierwszy raz w życiu. Wzruszyła ramionami, podnosząc je szybkim ruchem nieomal do wysokości skroni. — Wcale nie chowamy naszego chłopca, robi co chce, — sam się chowa!...
Kiwnąwszy na Maryśkę palcem, chociaż stały przed szafą tuż obok siebie i uczyniwszy tajemniczo-psotną minę, wyciągnęła z szuflady plikę kilkunastu zeszytów. — Tu go pani ma od samego początku...
Cały pierwszy zeszyt pisany był ręką Karowskiej, wszystkie ważniejsze zdarzenia, od chwili, gdy uczuła, że poczęła... To przecież Adolf już był.
— Gdzież to było pisane, — ździwiła się Maryśka, — jakiż to papier dziwny, jaki zeszyt?...
— A na tym wygnaniu, proszę pani, na tym wygnaniu... Ma pani, — wertowała dalej, — to ja pisałam, póki nie umiał, a jak się tylko nauczył, to już codziennie sam zapisuje. Wszystko, co myśli, czego chce...
— Ale nie wie, że państwo to czytacie?
— Wie. Dlaczegóżby nie?... Niema przed nami żadnych tajemnic.
To już spadło na Maryśkę nieobliczalnym wprost ciężarem. Więc to tak trzeba?... Więc to poprostu cały Pestalozzi, cała pedagogika wyższa już od samego poczęcia...
Ktoś dzwonił do przedpokoju, Karowska przeprosiła na chwileczkę.
Nieskrępowana nadzorem, rozglądnęła się teraz Maryśka po swojemu. Rzeczywiście pokoik był miły, a śmieszne tylko było, że choć niby bardzo spartański i naukowy, — cały w kratkę. Koc, motyle, chram św. Włodzimierza, tapeta, okładki na zielnikach, wszystko w jakąś młodocianą kratkę.
Maryśka uśmiechnąwszy się jeszcze raz uprzejmie do minionej rozmowy, wyciągnęła się mocno> aż jej trzasnął jeden potnik gumowy.
W głębi gablotki, oświecone słońcem, błyszczały papierowe kopuły św. Włodzimierza, jak złote jabłka...
Usłyszawszy kroki zagłębiła się w lekturę pamiętnika.
— Mamo! — krzyknął zawstydzony Adolf na progu, widząc, że pamiętnik jest w robocie. Maryśka szybko obróciła się na pięcie, i z wesołym uśmiechem wyciągnęła ku niemu obie ręce.
Spacery te okazały się przyjemniejsze, niż się mogła była spodziewać. Pierwszy raz wypadło to nieomal uroczyście. Przyjechała na Salwator z Felkiem, Karowskiej nie zastała, ale stary był w domu. Różowy, energiczny... Był zaaferowany, nie miał czasu, teraz na nic nie miał czasu...
— Niech pani pomyśli, — mówił, — wyciągając naprzód ręce z przykrótkich rękawów swej alpagowej marynarki, — że jeszcze raz idziemy szlakiem powstańców... Ż naszego urzędu pocztowego wysyłam pakiety dla naszych żołnierzy do miejscowości, w której walczył i zginął w 63 roku mój ojciec. Nie myślałem, że dożyję tak pięknych chwil... Nie myślałem!...
Śpieszył się bardzo, musiał zdążyć na czas, „u nich“ na poczcie bardzo surowo. Nie mógł się narazić swym nowym przełożonym... Tembardziej, że to młokosy...
— Powiedzą potem, — tu oczy mu się zwęziły, cała twarz rozprysła w kreskach przymilonego uśmiechu, — tak, tak stary katorżanin, proletarjatczyk, swoje odbył, ale też już do niczego, zupełnie do niczego!...
Adolf, zawezwany przez ojca, zjawił się natychmiast, gotowy już do drogi, z zielonym pudłem, zawieszonym przez ramię, w grubej skautowskiej koszuli. Wązkie jego biodra opasywał szeroki skórzany pas, na którym ponawieszane były rozmaite przybory. — Maryśka nie rozumiała, do troczenia dzikiej zwierzyny, czy roślin, czy motyli?
Feluś patrzył na swego preceptora z zabobonną czcią.
Więc nareszcie ruszyli, Maryśka badawcza, ostrożna, przypominająca sobie różne sposoby pedagogiczne jeszcze od Zdzicha, na odgadywanie natur chłopięcych, — Adolf uprzejmie ku niej zwrócony i Feluś, którego Adolf prowadził za rękę.
Szli ogromną szumiącą aleją w stronę Kopca Kościuszki. Adolf pochylał się tak nizko, mówiąc do malca, jakby Feluś był głuchy. Z całego zachowania się młodego Katowskiego zrozumiała Maryśka, że jest przygotowane, a może nawet nakazane. Pytania zaś i odpowiedzi, że są napewno opracowane.
Adolf tak skwapliwie oddał się mentorskiemu zadaniu, że nie patrzył ani wprawo, ani w lewo, tylko jak sroka w kość, na głowę Felusia, której mroki miał rozjaśniać...
Tym pierwszym spacerem zmęczyli się i znudzili wszyscy troje. Maryśka wołałaby, by chłopcy chodzili razem z Nastusią. Felkowi nie byłoby wówczas tak markotno. Ale nie wypadało. Pocieszała się jednak, że dzięki temu wszystkiemu poświęciła, już trzy popołudnia dyżurom w dawnym Uniwersytecie Ludowym, który teraz zamieniony był na polska, kasarnię. Wydała nieskończoną ilość kromek chleba przejeżdżającym Legjonistom, wydała i odebrała z powrotem, po noclegu, znaczną liczbę kołder i koców. Pomagała jej w tem mała szara panienka, którą Zdzich, gdy wypożyczali tu książki, nazywał myszką. Maryśka nie mogła zapamiętać jej nazwiska. Siedziały razem do późna w nocy na dyżurze, słuchając jak chrapią Legjoniści. Myszka opowiadała długo o jakiejś swojej misji politycznej, ssąc przytem srebrne medaliki, które nosiła na szyi, mimo że była wolnomyślną. Przyrzekła Maryśce, że znajdzie się też zapewne i dla niej wkrótce odpowiedzialniejsza praca. A może nawet niebezpieczna...
Najmniej zadowolony z całego obrotu rzeczy był Feluś. Wołał od wycieczek z Adolfem, spacery z Nastusią, łażenie po pachnących tytoniem kolanach kanoniera z fortecznej artylerji. Zwłaszcza gdy dowiedział się, że każdy artylerzysta forteczny znaczy tyle, co pół jenerała, bo ma jeden lampas czerwony, podczas, gdy jenerał dwa. Czemże było to, iż ziemia jest okrągła, lub że roślina żyje tak samo, jak człowiek, — wobec przepoconej czapki kanonierskiej, złotego orderu za „fajne“ strzelanie, lub wreszcie, wobec wielkiego miecza, który artylerzysta pozwalał wyciągnąć z pochwy, o ile przedtem Feluś tak się umiał ukryć za krzakami, że go z Nastusią długo nie mogli znaleść...
Na humory Felusia, w stosunku do Adolfa nie zwróciłaby Maryśka żadnej uwagi, (bo któż się chętnie uczy), gdyby nie oświadczenie Karowskiej...
— Jak zawsze we wszystkiem, nasz Adolf sumienny, pilny, pracowity, — tak sobie do serca wziął, że przygotowuje się z pogadanką na każde popołudnie!
— No więc, poprostu, zadręczają mi Felka!... — Maryśka postanowiła interwenjować.
Poszli, jak za pierwszym razem w stronę Kopca. Maryśka w szarej sukience, w czarnym szerokim kapeluszu z czerwoną różą i w doskonałym humorze. Adolf, jako skaut, z blaszanym pudłem na motyle i Feluś za rękę, ze spuszczoną głowa, jakby go na rzeź prowadzili...
— Niech go pan puści, niech sobie chłopak pobiega!...
Felek, czując pomoc matki, zażądał pudła na motyle. Adolf chętnie przewiesił mu je przez ramię. Malec uszczęśliwiony, bijąc piętami po nizko zwieszonej skrzyneczce, pobiegł naprzód.
Szli za nim wolno, Maryśka swobodna i wesoła, Adolf patrzący samym kątem oka w jej stronę. Postanowiła wykonać zamach stanu...
— Czy to prawda, że pan się przygotowuje do przechadzek z moim synem?
— Tak jest, proszę pani, codziennie. Wypracowałem, plan, ojciec uznał że jest dobry.
— No tak, ale pan nie jest przecież skończonym pedagogiem? Skąd pan wie, że się pan dobrze przygotowuje?
— Ojciec mnie słucha co dzień wieczorem.
Stali na skrzyżowaniu dróg, jedna prowadziła w górę do fortu, druga wysoka na Kopiec, trzecia najgorsza, nieoficjalna, raczej ścieżka, niż droga, zbiegała prosto ze szkarpu w dół, między rozległe łany zboża, mieniące się w słońcu białemi falami połysku.
Maryśka na chwilę przerwała indagację, przejęta wonnym sykiem dojrzałego popołudnia... Zdaleka, niby złoty dźwięk samego słońca, dolatywał głos trąbek wojskowych.
— Więc jakto, — zatrzepotała powiekami, udając, że nie rozumie. — Więc potem do drugiego dnia pamięta pan, czy też powtarza pan sobie, czy jak to jest?
— Nie uczę się, bo przecież pamiętam. — Adolf spojrzał na nią z pod zielonego ronda skautowskiego kapelusza i spotkawszy jej wesołe spojrzenie, spuścił szybko swe gorące, czarne źrenice, objęte zimnym niebieskawym białkiem. — Zresztą gdybym coś zapomniał, mam tu zapisane na kartce.
Wyciągnął z kieszeni na piersi kartkę z zeszytu i podał ją Maryśce.
Na kartce tej, w katechizmowej formie pytań i odpowiedzi, zawarta była krótka pogadanka, z datą dnia na górze i z odsyłaczem do poprzedniej, „mianej“ wtedy a wtedy.
Maryśka, patrząc w twarz Adolfa, przedarła kartkę na dwoje.
— Co pani robi?! — Przestraszył się.
— Niech się pan nie boi... — Chciała zmiąć i rzucić.
— Proszę nie rzucać! Wieczorem będziemy to przechodzić retrospektywnie. Ojciec mnie będzie pytać, jakby był Felusiem, ale wedle kartki.
— To powie pan, że ja wzięłam kartkę.
— Tak proszę pani, ale kiedy ja ją muszę potem dołączyć do pamiętnika.
— No to nie dołączy pan, — i powie, że zgubiłam!...
Schodząc powoli z nasypu, wytłomaczyła Adolfowi, że nie chce, stanowczo nie chce, by sobie zadawał tyle pracy i wogóle to wszystko nie tak było pojęte, — skądże znowu?! Z drugiej strony nieprzyjemnie było Maryśce, że może to wyglądać, jakby się mieszała do wychowania Adolfa, wydobywając go z pod surowego rygoru ojcowskiego. Ostatecznie jednak postanowiła być egoistką. To trudno, mąż na wojnie, więc ona musi sobie radzić jak się da, a cóż szkodzi że chłopak trochę się przetrze w towarzystwie młodej i rozsądnej kobiety, a wyzwoli z pod wpływu rodziców...
W miarę tego, jak obcowali bliżej ze sobą na spacerach, przekonała się, że wpływ ów był bardzo silny. Adolf rzekomo tak swobodny przy rodzicach, sam, w obcem towarzystwie, tracił zupełnie kontenans. Minęło dobrych parę dni, nim się oswoił i zbliżył. Z drobnych szczegółów wnosiła, że chłopiec bynajmniej nie jest tak prostolinijny, ani tak szczęśliwy, jak sobie to Karowscy wyobrażają...
Oto raz, gdy siedzieli na łące, w cieniu skał, Adolf wydobył swój wielki duński nóż i zacisnąwszy w pięści, postawił sztorcem na kamieniu. Widoczne było, że robi to tytułem próby, niby samemu sobie pokazując... Że czeka, czy Maryśka wyjedzie zjakiemiś ostrzeżeniami, lub kazaniem...
— Ach wspaniały, nóż, — rzekła.
Popatrzył na nią z dołu w górę, objęty nagłą radością: Prawda?!
— Wspaniały! — Przysunął się blizko, bliżej, by pokazać, jak się nim manipuluje. Oglądali go oboje z wielkim zajęciem. W niebieskim cieniu skał, gładkie ostrze przewijało się im między palcami, jak biały płomień.
— Cały świat się zbroi, a ja mam być bez niczego? — Spytał, tajemniczo zniżając głos...
— Tak, ale niech pan z tem nie igra. — Obiecała, że go nie zdradzi i nie powie nic rodzicom o tym nożu.
Kiedyindziej znów zwierzył się, pokazując jakiś flakon, iż ma dosyć chloroformu na zatrucie czworga ludzi. — Rodzice, ja i służąca... O tem nikt nie wie...
Brał ze sobą na spacer coraz więcej różnych swych skarbów, wziął nawet swego małego Kodaka.
Zmienił się też wzajemny stosunek chłopców. Uganiali wesoło steczkami między zbożem, ścigali się z krzykiem po zrzętej łące, lub po wysokich, wzgórzach, rozfalowanych cudownie na drodze do Bielan.
Maryśka siedziała w cieniu, patrząc z radością na te harce.
Gdyby nieprzerywany terkot karabinów maszynowych i strzały na pobliskiej strzelnicy, mogłaby, siedząc tu, zapomnieć zupełnie, że toczy się teraz straszna wojna, która pożera tylu ludzi i w której bierze udział jej Zdzich najukochańszy... Ale nie trzeba przecież pomagać jeszcze wojnie, martwiąc się nią i padając na duchu...
Najczęściej bawili się w ten sposób, że Maryśka chowała się, oni jej szukali, potem tropili i gonili. Blaszane pudło na motyle, czarny kapelusz z różą i żakiet składało się pod pąsową parasolką, rozpiętą gdzieś pod krzakiem — i hajda w las!
Jakaż to była radość, gdy z pomiędzy czarnych pni buków, wyjrzała zręczna postać Felusia. Przemykał wśród wielkich, szumiących drzew niepostrzeżenie i cicho, świecąc złotą czupryną, niby zapaloną gałązką!... Jakież to były dręczące niepokoje łowów, gdy Adolf, skaut doświadczony, błądził między krzakami, łypiąc czarnymi oczyma przez siny cień.
Był tak ładny, tak cicho biegł, jakby to było gdzieś w Anglji, jakby na nich powóz czekał na dole, a oni uganiali po prawdziwym Hyde Parku (to wszystko, co wiedziała o Anglji, a nazwa parku została jej z Kordjana)... Jakiż to był bajeczny śmiech, gdy Adolf, w pościgu, tak zręcznie machnął zieloną siatką na motyle, że złapał w nią głowę Maryśki!
— A to co za sposoby?!? Tak nie można!! — Krzyknęła w pierwszej chwili, patrząc przez muślin zielony.
Stropiwszy się, całował ją po rękach i poszli tak do Felusia, ona w siatce aż po ramiona, na długiej trzcinie przez Adolfa prowadzona.
Okazało się też, że nietylko Feluś, lecz sama Maryśka dużo może skorzystać od młodego Karowskiego... Mianowicie w gimnastyce. Kwadrowało to tak świetnie z jej planami schudnięcia... Adolf znał wybornie cały system Millera.
Zaczęło się od tego, że chciał go zaaplikować Felusiowi. Feluś jednak nic nie rozumiał, a nawet zaczął się bać, gdy ni z tego, ni z owego, starszy jego przyjaciel rozpoczął takie gwałtowne ruchy, że mu aż w nosie świszczało i trawa gwizdała pod butami.
Ale Maryśka zrozumiała donośna, korzyść tego pokazu. Uspokoiwszy więc Felusia, kazała się uczyć.
— Tak, — to musiało być niezmiernie korzystne, dla organizmu.
Widziała, jak świetnie grają wszystkie mięśnie chłopca, jak napięcie ich w grze mięśni przetęża się pod płótnem skautowskich spodni. Jak na odkrytych kolanach związuje się ćwiczenie w biało-fioletową różę ścięgien, a zdyszane nozdrza rozchylają się, szumiąc falą powietrza, w wysoko sklepionych piersiach. Aż oczy przymykała z naiwnej, gimnastycznej radości, gdy słychać było elastyczny trzask, wyrzucanych silnie stawów Adolfa... Podczas tych dziesięciu ćwiczeń skręcał się przed nią, zwijał i rozwijał, skłaniał do ziemi i rzucał w tył z rozkrzyżowanemi ramionami, a wreszcie obracał w biodrach, — niby przejęty ogromnym, słodkim dreszczem...
— A teraz ja, zaś pan będzie mnie poprawiać. — Upięła mocniej włosy i stanąwszy w pozycji, zaczęła przerabiać, ćwiczenie po ćwiczeniu.
Adolf był bardzo wymagający. Wymagał ściśle dokładności i tempa!...
Maryśka zasapała się mocno. W piersiach, nabrzmiałych powietrzem, tłukło się jej serce tak głośno! Błogi wysiłek przesycał jej wyciągnięte ramiona i drżał w sprężonych, udach, napełniając je ciężką słodyczą. Ale nie chciała pokazać, że jest zmęczona, pracowała więc dalej. Kości jej trzeszczały w stawach, zaś gdy przyszła serja przysiadów, których nie mogła przecież dobrze zrobić, choćby ze względu na suknię, straciła równowagę i upadła. Feluś rozpłakał się, a potem zaczął bić Adolfa, śpieszącego z pomocą.
— Czekajcie, czekajcie, nie zaraz, podnieście mnie jeszcze, chwilę odpocznę, — mówiła, — patrząc na pochylone ich twarze, gdy w tem rozległo się w pobliżu wołanie — hop, hop!!..
Zamilkli, jakby złapani na gorącym uczynku...
— Hop, hop, hop, hop! — krzyczał twardy męski głos jeszcze bliżej...
— To pan Ciąglewicz...
— Skądże pan Ciąglewicz wie, że my tu chodzimy na spacer?, — spytała Maryśka, wsparta na ramieniu Adolfa.
— A bo mówiłem mu jeszcze, kiedy te kartki do pogadanek robiłem z ojcem, — radziliśmy się także pana Ciąglewicza.
Ciąglewicz niedaleko ścieżki zauważył rozpiętą parasolkę Maryśki, a pod jej cieniem czerwonym szary żakiet... Na nim zielone pudło na motyle, obok zaś, czarny kapelusz z różą. Na trawie rozkurczone bezsilnie rękawiczki.
Ładna i dużo dająca do myślenia martwa natura, niema co mówić, — pomyślał. Schyliwszy się, podniósł rękawiczki i powąchał. Pachniały dobrym mydłem i tanimi fiołkami.
Rozpięta parasolka, przygodna harmonja przedmiotów w jej cieniu spoczywających i siatka na motyle, niby zielony wiotki buńczuk jakiejś frywolnej eskapady, wbita w ziemię, zniecierpliwiły Ciąglewicza. Począł wołać coraz głośniej. Wkrótce odpowiedziały mu głosy Maryśki i Felusia — bardzo blizkie. Poszedł szybko w tym kierunku, gwałtownie krusząc szeroką podeszwą zeschłe patyki leśnej ścieżki...
Wyłonili się z za drzew, Maryśka oparta na ramieniu Adolfa, z rozburzonemi włosami z mchem na sukni, Adolf pobożnie służący oparciu swym skautowskim obojczykiem — i Feluś.
Ciąglewicz uważał za stosowne nie wykorzystywać swej sytuacji niespodziewanego świadka... — Hop, hop! — wołał, chociaż już byli od siebie na kilkadziesiąt kroków. — Szedłem do pani ze złą wiadomością, tymczasem przynoszę dobrą, bardzo dobrą!.. Co zato dostanę?!
Zamachał ku niej kilku szaremi pocztówkami polowemi, — co za to dostanę?!..
Maryśka skoczyła naprzód i wydarła mu je z ręki.
— Byłem u pani w mieszkaniu, bo się jakieś nieszczęście robi tam u Zatorskich. Trzeba kogoś bliskiego, — podobno żyliście państwo dość ściśle, — trzebaby to jakoś delikatnie, tymczasem... — Witał się niedbale z Adolfem. — Tymczasem zastałem u pani kartki od męża pani i pozwoliłem sobie, wiedząc...
Krew gorącą falą spłynęła Maryśce do serca, wszystko poczerwieniało w oczach, las zawirował, zakipiał cichą, szaloną radością... Na razie nic prawie z kartek nie mogła wyczytać, tylko jakieś jego słowa... Nawet nie strzępki słów, — a same litery, coraz większe, kochanymi sztrychami, rozhukanymi kołami pędzące po papierze — i po całym niebie i po całym świecie...
Trzęsącymi się z radości rękoma ujęła za szyję Felusia, żeby czytał, żeby widział słowa ojca, słyszysz: — Zdzich pisze, żeby Feluś był grzeczny i nie dokuczał Mamusi!.. — A potem zaczęła zbierać się szybko, gwałtownie w popłochu, — już, już idziemy!
Ale nim zdążyła włożyć rękawiczki, porwała ją radość tak wielka...
— Pan rozumie, od czasu wyjazdu, ani słowa, ani jednego słóweczka wiadomości!..
— Więc nie gniewa się pani, rezonował Ciąglewicz, — żem bez jej upoważnienia wziął te karty...
Schowawszy je na piersi, podała mu rękę, drugą nagle wyciągnęła ku Adolfowi i powiodła ich w las, dookoła. Kręcili się wązkim kółkiem, między czarnemi drzewami przez złotą polankę, przez bronzowe cienie spotniałych olch, przez kupy uwiędłego liścia, wadząc o nizko ścięte, rozkrwawione pnie, czerwieniejące wśród traw, jak potworne rydze.
Feluś, bijąc piętami o blaszane pudło, z siatką na motyle w ręku, biegł za nimi i skarżył się, że tak prędko nie może, że go zostawią, że sam zostanie!..
Zatrzymali się na skraju szosy.
— To jest dobra wiadomość, — mówił Ciąglewicz, otrzepując ubranie z leśnego pyłu, — i oczywiście jest to wiadomość dominująca. — Uczynił taki ruch, jakby coś przeczytanego już gruntownie, odkładał na bok. — Ale pani Maryśko, jest jeszcze druga mniej dobra...
— No co? No co?
— Mianowicie u Zatorskich. Właściwie, — poprawił się, — trudno powiedzieć, u Zatorskich. U Zatorskiej...
Maryśka nic nie mogła zrozumieć. — Więc co?.. — I w nagłym przypływie dobroci: — Jezus Marja może Zatorski zginął?!
Utkwiła tak gorące spojrzenie w Ciąglewiczu.
— Zginął, nie zginął, — rzekł. — Może się jeszcze właśnie o jednego ma pomnożyć...
Maryśka zobaczyła nagle w myśli Zatorską, tak jak ostatni raz, kroczącą uroczyście przez biuro z naprzód wyniesionym żywotem ciąży i trzema chłopakami w ogonie.
— Nie mogę pani tego wszystkiego swobodnie wyłuszczyć w obecnym składzie naszego towarzystwa.
Ciąglewicz miał rację. Feluś, — a nawet Adolf... Stanęło na tem, — bo chciała działać, już, zaraz, natychmiast nieść pomoc cierpiącemu światu, — że Adolf zajmie się Felusiem, zjedzą u Karowskich podwieczorek, potem Adolf odstawi malca do domu i odda Nastusi.
— Odda go pan do rąk, panie Adolfie, prawda, do rąk?..
Maryśka z Ciąglewiczem pojedzie zaraz na miejsce.
Zatrzymali się po drodze w cukierni u Noworolskiego w Sukiennicach, — „po południu u Noworolskiego...“ Ach tak, jaki świat jest głupi, niechże sobie przypuszcza, że we dwoje gdzieś byli i we dwoje skądś wracają... Świat jest taki trywialny...
— Więc co, więc co? Niechże pan mówi...
Wyluszczał jej sytuację w dziwnie ogólnych i skróconych tonach, jakby czytał komuś komunikat sztabowy.
— Ogromna trudność z powodu ambicji... Pomoc nie może być udzielona osobiście: — Z ręki do ręki... Musi mieć pozory jakiejś nieosobowej społecznej akcji... Musi, niby wychodzić z ramienia jakiegoś ciała zbiorowego...
— A z ramienia jakiegoś zwykłego ludzkiego ciała, nie może?!
— Z ludzkiego ciała, jednostki, nie może wychodzić, — rzekł.
Maryśka wzruszyła ramionami. Cóżby ją obchodziły takie ceregiele!.. Była tak szczęśliwą, tak dumną z tego, że Zdzich żyje. Była nawet wdzięczną wojnie, że jest tak silną, tak wydatną przyprawą życia małżeńskiego...
— Wojna nie jest brzydką. Jest piękną... Tu jakiś oficer siedzi z ręką na temblaku, tamtemu, panie krają szynkę na talerzu, bo palce ma przecięte... A ten, jak ślicznie patrzy swemi węgierskiemi oczami (kasztan mieszany z bławatkiem, — takie oczy mają tylko Węgrzy, bardzo rzadko żydzi) z pod białego turbanu, którym ma obandażowaną głowę.
Mieszając w filiżance gorącą kawę z pianką, patrzyła radośnie na samochód z jakimiś jenerałami, pędzący mimo kościoła Panny Marji... Na szwadron ułanów, jadących stępa przez mroczną Sienną ulicę, na pięciu skutych szpiegów, których prowadzono pod konwojem. Szli, spozierając chciwie dokoła i na stragany przed Sukiennicami pełne rumianych jabłek. — Ha, trudno, trzeba było nie szpiegować!
Ciąglewicz udzielał dalej komunikatu: — Brak pieniędzy, brak doktora, brak wszelkiej opieki, trzech rozbrykanych chłopców na głowie, kiedy rozwiązanie nie wiadomo. — Z tym wszystkim zwrócił się do mnie Smolarski, musimy zainteresować kółko najbliższych znajomych... — Pomyślał chwilę jeszcze. — Aha! Nie przewiduje się żadnej pomocy ze strony rodziny, bo albo jej nie mają, albo nie żyją z nią...
Maryśka podziękowała mu serdecznie. Wobec wspólnego kłopotu uścisnęli sobie ręce, przed bramą domu, jak rodzeństwo. Weszła sama na miejsce katastrofy.
Zapach octu, pieczonych ziemniaków, opuszczone story, mrok i spłoszona cisza...
— Gdzie mama?
— Mama leży.
— A gdzież służąca?
— Służąca odeszła.
— No a stróżka nie usługuje?
— Nie.
Wiadomości tych udzielił jej w przedpokoju najstarszy z chłopców. Zauważyła, że z jadalni prawie wszystko było wyniesione. — Wyniesione, czy sprzedane... Wszystko, prócz trzech łóżek malców, starej otomany i biurka. Ani kredensu, mieli przecież kredens... Ani krzesełek wyginanych, — samaby je była może kupiła...
— Kto tu? — przywitał Maryśkę w sypialni słaby głos, wydzierający się z wysokich betów.
Maryśka ujęła Zatorską za zimne spocone ręce i zaczęła pocieszać. Chciała to zrobić dobrze, równo, statecznie. Najlepiej tak, jak ją pocieszał Ciąglewicz. Powtarzała, co on jej był mówił swego czasu: — Wszystko jeszcze będzie jaknajlepiej, wszystko jeszcze będzie jaknajlepiej... — Tylko nie mogła znaleść wstępu i środka perswazji, a sama konkluzja nie robiła bez tego żadnego wrażenia...
Zatorskiej wydawało się, że już umiera.
— Pani droga, — podchwyciła Maryśka, — to zawsze tak, mnie się też wydawało na dwa, trzy tygodnie przedtem, że umieram. To zawsze tak, to zawsze tak...
Zatorska przeczyła głową bezsilnie. Jej mała twarz, zlewała się nieomal w jedno z barwą niepowleczonego jaśka. Na wychudłym nosie błyszczał cienki sztrych połysku, bladych warg zupełnie nie było znać. Tylko oczy, udręczone ostrym światłem, pracowały skwapliwie pod burzą suchych, zmierzwionych włosów...
— A cóż doktór?
Okazało się, że żadnego nie wzywali.
— Źle, źle, wszystko źle, — gniewała się Maryśka. — Zaraz pani sprowadzę doktora. To jedno.. Druga rzecz spokój. Rozbierzemy pani chłopców między siebie... Z największą chęcią... Jeden do mnie. Jeden do Ciąglewiczów, — mówiła to wszystko na własne ryzyko. — Jeden do Karowskich. Pani musi mieć spokój.
W oczach Zatorskiej zaświeciły ogromne łzy. Chude kościste ręce ukazały się nad czerwoną kołdrą, niby ręce tonącego w krwawej topieli... — Moje pisklęta?!! Ja przecież nie umieram!..
— No więc, no widzi pani! — Maryśka była teraz szczęśliwa z odniesionego tryumfu. — Widzi pani, nie umiera pani i nie umrze.
— A zresztą, gdybym umierała, niech moje dzieci będą przy mnie...
Nagle Zatorska siadła na posłaniu: — I jeszcze jedno pani Maryśko... Mój mąż zostawił mi... — Zagryzła usta, pełne suchej, gorzkiej rozpaczy. — Mój mąż, idąc na wojnę, zostawił mi skrypta swoje... Całe jego życie, wszystkie myśli... Całe serce... Wszystkie idee... Wszystko... Rzeczy niewydane, w rękopisie... Są tu, w nocnym stoliku... Umówiliśmy się, że gdyby, — że gdyby... To ja to wydrukuję... Wydam... Inaczej nie mógłby, — nie mógłby spokojnie... Tymczasem pani Marjo, ja sama...
Łzy padały jej z oczu, chudy klinek, widocznego z dekoltu koszuli ciała, zapadał się tak nizko...
Teraz właśnie wróciła Maryśce ta szalona radość dzisiejsza!...
— Nic się pani mężowi nie stanie, — rzekła radośnie. — Niech pani patrzy... Ja już mam od swego z pola, — pani też dostanie napewno!
Zatorska wzięła z rąk Maryśki karty Zdzicha i obracała je w palcach niczem skarb niedościgły: — Pani dostała i dostanie, tysiące dostają, ale ja...
Maryśka, zapowiedziawszy, że zaraz idzie po doktora, obiecała po drodze rzucić okiem na chłopców.
Wszyscy trzej siedzieli w kuchni, przy piecu, piekąc w ogniu ziemniaki.
A ta kuchnia! Nie pozmywane, nie posprzątane, ścierki porozwłóczone, śpiżarnia pusta, resztki smalcu na dnie zdrutowanego garnka, blady kosmyk masła, wychylony z wnętrza pustej masielniczki... Zepsuta sałata z pomidorów na spodeczku, torba papierowa z grysikiem — i już...
Tak, tak „Dolina bez wyjścia“, doskonale chłopcy rozumieją czas dzisiejszy, obozując w kuchni przy ognisku, — myślała w dorożce, po drodze do doktora.
Stare resory bujały ją przyjemnie, koń wiernie człapał po bruku. Z uczuciem odpoczynku i rozmarzenia, patrzyła na wysoko wgłębione granatowe niebo i rzędy kasztanów, silnie już wyrudziałych. Powietrze przesycone było wonną wilgocią, a na trawnikach plant połyskiwały w cieniu upadłe liście, jak złote łaty.
— Prawda, prawda, — uzmysłowiła sobie, — jakby od czasu wyjazdu Zdzicha teraz dopiero miała pierwszy raz czas na zrobienie tego spostrzeżenia, — prawda, że to już jesień idzie...
Na szczęście zastała doktora. Siedział za stołem i jadł kolację, z płachtą dziennika obok talerza. Zdyszana i zaaferowana przedstawiła mu rzecz całą. Potakiwał, jedząc dalej cierpliwie.
— Doktorze, doktorze, bo się gotowo zrobić jakieś nieszczęście!\
— No tak, tak, ale ta cała pani anamneza nic mnie nie obowiązuje, skoro nie wiem, który to miesiąc tej ciąży i wogóle jaki przebieg...
Temniemniej wstał. Wyszli z jadalni do pokoju przyjęć. Doktór zapalił elektryczne światło.
Jakby biała, chybka gotowość zabłysła wkoło na wszystkich kleszczach, instrumentach i szprycach niklowych, poukładanych za szkłem...
Maryśce odrazu wyschło w gardle. Usiadła na biało lakierowanym stołku, obok ginekologicznego łoża, ślizkiemi płaszczyznami i chwytem metalowych podtrzymań przysposobionego do poskromienia wszelkich ruchów.
Doktór stał przy szklanej szafie i wybierał z niej przybory. Składał je do grubej skórzanej torby.
Opadła Maryśkę niechęć i nuda... Tak samo musiał się zbierać, gdy przybiegł zdyszany Zdzich przed przyjściem na świat Felusia... Tak samo zbierać się musiał jakiś inny doktór do jej urodzin... Zapragnęła koniecznie zobaczyć kleszcze, któremi się wyciąga...
— Panie doktorze, jak to wygląda, bo mnie wyciągnęli na świat obcęgami?...
Z okiem zmrużonym i łzawiącym od papierosa, pokazał jej ten przyrząd. Dwie przegięte silnie niklowe jaszczurki o wydętych, gładziuśko sklepionych głowach, spięte w środku, a zakończone karbowaną, szorstką płetwą rękojeści...
— Skąd pani wie, że kleszczami panią wyciągano?
— Mam tu bliznę, na czole.
Nie wyjmując papierosa z ust, grubymi palcami odchylił jej włosy z nad skroni, bez wszelkiej kurtuazji, jak się odgarnia grzywę, czy szczecinę zwierzęciu. Widziała to, odbite zabawnie w wypukłościach łyżki... Siebie w kapeluszu, cielistą głowę doktora tuż obok i jego czerwony kciuk nad swą skronią.
Wyciągnięte ku szybom gablotki długie palce katetrów, zdawały się grozić im obojgu...
Okazało się, że u Zatorskich niema światła. Dopiero stróżka musiała przynieść świecę. Maryśka zostawiła doktora przy chorej, a sama poszła do chłopców. Spali już w kuchni. Widać bawili się byli w wojnę i obóz, leżeli bowiem na gołej ziemi, z patykami przy sobie, głowami do środka, pod rozpiętym parasolem ojca, niby w namiocie...
Postanowiła zaczekać w jadalni po ciemku, przy blasku, który padał z ulicy. Słyszała tu chropawe pytania doktora i jęczące, jak słaby wiatr odpowiedzi chorej. Ogarnęło Maryśkę nagłe, czute wzruszenie... Że to się tak czeka, mądruje nad tym przyjściem człowieka na świat... Że to się odbywa mimo wszystko... Tu wojna, — tu mąż na wojnie, — tu jeszcze słowa nie napisał, — (Zdzich już napisał) — tu nawet nic nie wiadomo, gdzie jest, czy żyje, — to nic: Człowiek się rodzi bez pytania...
Uznała, że jest to wszystko bardzo romantyczne.
Doktór wyszedł od chorej.
— Więc jakże panie doktorze, kiedy?...
Podchodząc ku oknu do światła, wzruszył ramionami. — Za tydzień, za dwa, za miesiąc, za dwa, cóż na tem zależy?...
— Tak, ale my przyjaciele, musimy się jakoś przygotować....
O tyle o ile ustalił jakiś termin.
— Najgorzej jest jednak z psychicznym stanem chorej. Fatalnie, fatalnie, fatalnie... — Jął sobie pulchnemi rękami wyciągać łysą skórę na czaszce. — Niepokój, niepewność, brak środków...
Maryśka zaczęła i jemu i przebiegowi całej sprawy i jakimś ludziom małodusznym dodawać otuchy wielkimi słowami...
Doktór nie słuchał tego wcale. — Niepokój, niepewność, brak środków, niepokój, niepewność, brak środków... Czy pani pamięta, — spytał nagle, — co pani mówiłem, gdyśmy się spotkali w kawiarni wtedy, w dzień odjazdu pani męża?
— Coś pamiętam, panie doktorze, ale niedokładnie.
Ziewnął i rzekł: Pięć miljonów trupów, — pięć miljonów trupów... Pocóż to rodzić?... Pogroził jej ostrzegawczo...
Na razie, za dziesięć koron osadzili tu stróżkę, Maryśka „do jutra“ pożegnała się z Zatorską i wyszli.
Z przyjemnością rozstała się z tym sceptykiem. Ale kłopotów, kłopotów teraz!... I spełniaj tu regularnie rozkład godzin!...
W mieszkaniu było ciemno.
— Kto tu? — krzyknęła Maryśka na progu sypialni, słysząc, że ktoś powstaje z krzesła.
— To ja, proszę pani, Adolf.
Zaświeciła elektryczność. Adolf w skautowskim ubraniu stał przy łóżku Felusia.
— Alem się przestraszyła! Czemuż pan sobie światła nie zapalił?
Nie chciał marnować na darmo elektryczności. Po podwieczorku odprowadził Felka do domu. Nastusi nie było i niema jeszcze. Klucz leżał pod słomianką. Pobawili się trochę, Feluś był już bardzo zmęczony i Adolf położył go spać. Wszystko w porządku.
— Ależ to nadzwyczajnie, — zawołała. — I dał pan sobie radę z chłopcem?!
— Skaut, proszę pani, wszędzie i zawsze musi sobie dawać radę... — Zresztą Feluś był grzeczny, sam się umył. Tu są poskładane jego rzeczy.
Mimo późnej pory zatrzymała Karowskiego na herbacie. Adolfa cieszyło bardzo, że nie tylko dotąd się poświęcił, ale że teraz poświęca się jeszcze bardziej, bo nie zdąży już do tramwaju. Będzie musiał wracać piechotą taki kawał.. Czuł się dorosłym zupełnie mężczyzną, podawał Maryśce uprzejmie szynkę, krajał chleb i prowadził rozmowę o wojnie.
Maryśka „ubrała“ go zręcznie w całą bieganinę z powodu Zatorskiej. Musiało już być bardzo późno, brama już dawno była zamknięta. Słychać było od czasu do czasu jej głuchy trzask i wchodzenie po schodach zapóźnionych lokatorów.
Gdyby mógł, siedziałby tu Adolf do rana... Ale rozumem statecznego wychowania pojmował, że należy już iść... Wstając od stołu, spytał nagle: Czy pani naprawdę podobał się mój duński nóż...
— Tak, — odpowiedziała trochę zdziwiona. — jest bardzo ładny, oryginalny.
Szybkim, poniekąd skrytobójczym ruchem, sięgnął do kieszeni. — Pani jest sama w mieszkaniu...
— Istotnie, — pomyślała, — cóż to się dzieje z Nastusią?...
— Jest pani sama w mieszkaniu, takie czasy, tyle się włóczy różnej hołoty... Powinna pani mieć na wszelki wypadek jakąś broń... — Wyciągnął nóż z kieszeni, uprzejmie rozłożył i sztorcem postawił przed jej filiżanką.
— Ależ nie, dziękuję panu, przyjaciele nie mogą sobie dawać żadnych ostrzy, to przynosi nieszczęście...
— Przesąd, proszę pani! — krzyknął, zarumieniwszy się po same uszy.
— Może być, że przesąd, ale...
— Szkoda, wielka szkoda...
— Pan bez zarzutki, bez płaszcza? — zapytała go w przedpokoju, widząc, że już ma kapelusz w ręce, a drepcze u drzwi i nie wychodzi. — Noce już są dobrze chłodne.
Uderzył się w piersi, aż się rozległo przez skautowską koszulę. — Jestem zahartowany!
— Ale pan z pewnością nie ma drobnych na stróża...
Wybawiła go z strasznego kłopotu. W rzeczy samej nie miał ani grosza.
Następnego dnia już po popołudniu zdał sprawę Maryśce, ze wszystkiego, co mu poleciła.
Wynikało z tego, że pierwszym, najgwałtowniejszym potrzebom Zatorskich, szczęśliwie „utarto nosa“. Zatorska miała już jaką taką opiekę, trochę pościeli, zajęto się też chłopcami. Najgorzej było z pomocą materjalną. Rzecz drażliwa, a tak potrzebna.
Ale Maryśka wpadła na doskonały pomysł! Zorganizuje się koncert dobroczynny... Przecież jest w zapasie cały nieużyty jeszcze koncert Pieśni Ludowej! To z czem Kałucki miał jechać do Zakopanego. Kałucki napewno nie odmówi. Bilety się rozsprzeda z łatwością. Tyle się kwestowało na powszechne cele, niech raz jakaś poszczególna rodzina ma też coś z tego...
Przygotowawszy sobie krótką przemowę, osłodzoną komplementami, poszła do Stanisławy. Lepiej od niej zaczynać.
Przyjęła Maryśkę w ciemnym przedpokoju, z ołówkiem w ręku, nieledwie wymachując jeszcze takt. Z za ściany rozlegały się akordy fortepianu i gamy, ciągnione przez żeński glos z trudem pod górę.
— Ależ bynajmniej nie przeszkadza pani.
— Bo ja właściwie do obojga państwa, — do pani i pana profesora...
— Profesora?!!
Maryśka dowiedziała się teraz, że profesor już od dawna jest na froncie. W parę dni po odjeździe pana Zdzisława... Czy, „oni” mają naco wzgląd?! Taki głos, — taki głos... Poszedł, mam nadzieję do sanitarjatu, bo przecież ma skończone trochę medycyny... Ale służy przy pułku, pani kochana, przy X... tym pułku piechoty.
Maryśką aż wstrząsnęło... — Więc, tam, gdzie Zdzich! Są razem!...
Obie bardzo wzruszone, bez żadnego przejścia, padły sobie w objęcia.
Ale o żadnym koncercie nie mogło być już mowy.
Weszły do salonu. Maryśka zgodziła się zaczekać na ukończenie lekcji i później przy kawie naradzić się ze Stanisławą, która „mimo wszystko“ ma przecież stosunki w święcie artystycznym i może złoży coś innego. Możnaby na tym koncercie, skoro profesor, — mój Boże, — zaśpiewać przynajmniej parę jego kompozycji...
W salonie czekała swej kolei Janina.
— Ale nie sądź mego głosu z ćwiczeń i z lekcji — szeptała, przysiadając się bliżej do Maryśki.
— Nie, naturalnie, że nie. Bądź spokojna. — Maryśka, słuchając gam, toczonych w górę i w dół, ćwiczeń, obracanych na jednym, lub drugim akordzie, jak na śrubie — pogrążyła się w mętne wspomnienia pewnej chwili, leżącej, zda się, na samym brzegu dobrych czasów... Wspomnienia te, szły, tam i z powrotem, stopniami gam. Ostatni ów moment to było, gdy przyszła z plant do Konserwatorjum... Zdzich śpiewał w tym kwintecie, uniesiona głosem i radością twarz jego, tężyła się pod górę... Kałuckiemu aż się poła marynarki odwijała od dyrygowania, — wszystkie tony takie były jasne i pełne... A potem stali półkręgiem naprzeciw okna, wszyscy tacy weseli, tak czysto ubrani, zaś po skrawku nieba chodził metronom i mierzył uciekający czas...
Wiedział Feluś, dla czego się wtedy rozpłakał...
Teraz niebo było pochmurne, brudne, nikt swego jutra niepewny, co drugi na drugim końcu świata, a tym, którzy zostali, kłopoty sięgają wyżej uszu... Ogarnęła też Maryśkę wielka czułość na wspomnienie profesora. Tak, jakby „małmazja“ jego soczystego basu była najdoskonalszym uosobieniem tych chwil, minionych już chyba bezpowrotnie...
Zaczęła śpiewać Janina. Maryśkę zdziwiło niepomiernie, że z tak małych, ładnych ust może się wyrywać tak czerstwy i nieokiełznany głos.
— Zobaczysz, — mówiła do Maryśki, gdy wyszły od Stanisławy (stanęło ostatecznie na tem, że koncert bez profesora Kałuckiego w Krakowie jest niedopomyślenia) — zobaczysz, że się jeszcze dochowam pociechy z tego głosu... Wtedy zatańczymy... Wtedy ja im wszystkim pokażę!...
Szły do teatru, bo późno już było. Zgraje chłopaków, wymachujących nadzwyczajnymi dodatkami, wrzeszczały natarczywie.
— Niema przedstawienia, dziś niema przedstawienia, — oświadczył Smolarski, spotykając je u wejścia.
Na jego widok twarz Janiny zaostrzyła się, spłoszony uśmiech przeleciał przez usta, a źrenica rozszerzyła się, chłonąc prawie zupełnie jasną barwę zielonej tęczówki.
— Jakto niema, dlaczego niema przedstawienia? — Spojrzała pytająco na fasadę teatru z czerwonej cegły, popstrzoną elektrycznemi światłami.
— Trzech głównych aktorów zachorowało.
— Któżby to mógł być?
— Zachorowało, czy popili się, nie wiem.
Maryśka pożegnała się skwapliwie.
Zostali sami, przechadzając się tam i z powrotem, wśród słabo oświetlonych ulic bocznych. Smolarski zatrzymał się z Janiną przed dwupiętrowym młynem parowym, na końcu ulicy Krupniczej.
— To dziwny budynek, niech pani patrzy, we wszystkich oknach ciemno... Zawsze, od kiedy pamiętam, ciemno jest w tych oknach... I od kiedy pamiętam imponuje mi ten gmach, bo nie wiem do czego służy?... Czy to jest młyn, czy browar?... Zawsze tylko woda tu pędzi brudnym wartkim potokiem i szumi, spływając między fundamenty...
Janina słuchała pilnie. Wiedziała, że lubuje się, w takich pobocznych uwagach. Pochylili się oboje nad drewnianą balustradą małego mostku. Czarna fala niosła na sobie złote półksiężyce świateł i refleksów.
Smolarskiemu zdawało się przez chwilę, że mówiąc o tym domu, w niebywale jasny sposób wyraził wszystko, co można powiedzieć o stanie duszy udręczonego człowieka... — Teraz zrozumie go Janina nareszcie...
Patrzyli wciąż, słuchając wartkiego dźwięku, stłoczonych fal. Po chwili przyszła Smolarskiemu refleksja, że jednak nic wyraźnego nie powiedział i nie określił... Bo skąd miała Janina wiedzieć, że tędy chodził do szkoły?... Ze mu, synowi małego urzędniczka, imponował straszliwie ten gmach o zakratowanych oknach, niezmiennie połyskujący tą falą czarnej wody... Skąd miała wiedzieć, że w pierwszej gimnazjalnej, gdy wracając wieczorem z wielkanocnych, rekolekcji, zobaczył kratowane okna tego budynku, oświetlone białym światłem, pomyślał nagle, — że zdaje się Boga niema...
Aby więc wytłómaczyć to Janinie dodał jeszcze: Tędy chodziłem do szkoły...
— Tak? — A ja chodziłam do szkoły w Królestwie, do szkoły rosyjskiej.
Nie porozumieli się. Uczuł, że odeszło, minęło go coś, co tak bardzo pragnął złożyć, jej w ofierze... Skręcili między puste uliczki, na których donośnie rozlegały się kroki obojga.
Janina łowiła ten odgłos z ciekawością...: Ciężkie placki stąpnięć Smolarskiego i echo jej podeszwy miękkie, jak pierożek. — Dała sobie, od chwili dzisiejszego spotkania, już kilka razy słowo honoru, że sama nie rozpocznie... Ofiarowała mu tak wiele, nie rozumiał i nie przyjął... Niech się upokorzy.
Zawędrowali powoli przed klasztor OO. Kapucynów. Na przodzie, na małym placyku stał krzyż otoczony sztachetkami. Jego ramiona pozłacał blask latarni. Kształtów kościoła w mroku nie było widać dokładnie, jeno miękką grę, jakby sypkich płaszczyzn, ściągniętych pieczołowicie pod trójkątny dach.
— Zdaje się, proszę pani, — że ten krzyż stoi, na pamiątkę Konfederatów Barskich, którzy tu walczyli, padli i których jakoby tu pochowano...
— Tutaj także, zdaje mi się, — spytała Janina, — bierze śluby arystokracja i śmietanka krakowska?...
Smolarskiemu podniosły się do góry śpiczaste uszy, ślina chlupnęła o dziąsła. Ażeby sobie dodać odwagi, pochlebić Janinie rzekł głośno: — Na szczęście nie należymy do żadnej śmietanki... Inteligencja, wolnomyśliciele, słowem biedacy, jak my, biorą śluby w drugim końcu miasta...
Bał się, czy nie widzi rumieńca, który mu oblewa twarz, gdy z wielkim strachem dodawał: — Więc naprzykład, gdy pani się zgodzi, to będzie pani ze mną brać ślub w kościele św. Mikołaja...
Janina na razie nie odpowiedziała zupełnie. Przewracało się w niej to powiedzenie, ciężka, falą obrazy zalewając wszelką czułość i wszystko, co sobie w stosunku do Smolarskiego postanowiła...
— Pan Smolarski ma zamiar wziąć ją na ślub, jak na szperkę... — Tyle tylko, że nie w kościele Kapucynów...
Szła powoli z powrotem ku teatrowi, jeszcze w nadziei jakiegoś słowa z jego strony... Może się teraz odezwie, może jakoś przekreśli obelgę tych scen zazdrości, za które wyrzucili ją Karowscy z mieszkania... Czy też ma zamiar załatwić to wszystko za pomocą ślubu... Za pomocą nabycia na własność...
Smolarski milczał, przejęty bezgranicznym wzruszeniem.
Janina szła coraz prędzej, coraz więcej wzburzona.
Znaleźli się znowu przed teatrem.
— Na — szczęście, — rzekła Janina, wybuchając, — nie należymy do śmietanki! Ślubu brać nie potrzebujemy... Ma pan u mnie zawsze to, — pasja nią trzęsła, — co każdy dyrektor teatru i co się należy każdemu „możnemu“ mężczyźnie w naszym świecie... Tyle samo warte, co pańskie śluby!...
Niesamowity, zgłuszony ryk wyrwał się z piersi Smolarskiego.
Janina zniknęła na rogu.
Zdawało mu się, że pobiegnie za nią... Lecz nie mógł biec, czując, jak czarna, ostrymi sierpami nieszczęścia połyskująca fala toczy się w nim coraz tłumniej, coraz więcej ściśnięta...
Dlaczegóż chodzili tamtemi ulicami, a nie po Rynku, po Linji AB?...
Uczuł się na wieki, na cale wieki samotnym... Z przerażeniem słuchał przytłumionego ruchu, jaki wydobywał się z kasami. Gdzieś na drugim piętrze otwarło się okno. Ktoś śpiewał. Jakiś chłopski głos ciągnął prostą pieśń, tym samym nawrotem, dokoła.
Smolarskiemu uzmysłowiło się, że to głos tego całego mięsa ludzkiego drży tak pod granatowym niebem i tak się tuła wśród rzadkich gwiazd...
Uśmiechnął się skrycie i zjadliwie... Bo cóż kogo obchodzi wogóle ludzkie nieszczęście?...
Zaczęły mu płynąć dnie, pełne coraz większej, coraz przewrotniejszej perfidji. Miał masę zajęcia, które go teraz nic nie obchodziło. Stawały się donośne fakty, na które patrzył teraz obojętnie, jak się patrzy na wydarzenia, zachodzące w jakiejś rzeczpospolitej Australijskiej. Zrywał się cały wicher programów politycznych, zbawiano Ojczyznę na dziesięć sposobów, a Smolarski przymierzał do nich zbolałą swą duszę, ciesząc się, że tak wielkie wypadki nie mogą wyczerpać tak małego zmartwienia...
Dowodzono mu z różnych stron, różnych grup politycznych, że człowiek tego pokroju, tej wysokiej uczciwości, co on, mógłby i powinienby i jest obowiązany... Proponowano mu nawet w miarę tego, z jakiego to szło obozu, — tu szarżę wysoką, tu chwałę męczeńską, tu, niby twardą pestkę skrytą w słodkim miąższu owocu, bezwzględną wolność od służby wojskowej, — w razie konserwatywnego działania.
Smolarski podnosił wysoko swe śpiczaste uszy, chlupał śliną o dziąsła i z pod nawisłych leniwie powiek pozierał na to wszystko z niewzruszoną bezmyślnością... Równie bezmyślnie cieszył się tym rozgwarem, jakim brzmiało teraz życie publiczne, miejskie, kawiarniane, prywatne, z powodu rosyjskiego pochodu w głąb Galicji. Widziało się teraz na kupie wszystkich znajomych rozproszonych po święcie, miało się pod ręką na każde zawołanie całą nędzę kraju, oglądało się w niezliczonych urzędach tak dokładnie, całą groteskową powolność administracji.
Nadpływały też coraz gorsze wiadomości z frontu. Smolarski upatrzył sobie specjalny stolik w kawiarni, gdzie zbierali się wojacy. Chętnie przysłuchiwał się opowiadaniom o okrutnych przygodach wojennych, czynach i spotkaniach.
Uważał, że działa to równie dobrze, jak elektryzacja, lub masaż głowy...
Unikał przytem stale towarzystwa legjonistów. Byli oni za blizko Piłsudskiego... Słuchając ich, uzmysławiał sobie Smolarski, że cała jego Ojczyzna składa się z dwuch obozów, tak śmiesznych, iż w zestawieniu nie należy się im zbyt długo przypatrywać. Po jednej stronie wielki nieugięty człowiek, — po drugiej nieprzeliczony tłum przerozmaitych Smolarskich, którzy się załamali na różnych swych Janinach...
Doszedł do tego, że sprawił sobie piękną podobiznę Wodza, jako niezawodne lekarstwo na swe zmartwienia miłosne... Wygłosił też przed Maryśką pewnego wieczoru cichą, skupioną przemowę, w której nazwał Piłsudskiego wcieleniem się Narodu w jednego człowieka...
Mimo, że było to bardzo wygodne, bo w takim razie cały naród mógł spać spokojnie, byleby pracowało za niego jego wcielenie, — Maryśka nie chciała się z tym sądem pogodzić.
— Pan mi nie będzie mówić, że cały naród to jeden człowiek... Cały naród, to cały naród. To ja, pan, ten, ów, — słowem my wszyscy, ilu nas tam jest...
Na to Smolarski odpowiedział, że póki nad łóżkiem Felusia nie zobaczy podobizny Wodza, póty trwać będzie w przekonaniu, iż Maryśka przenosi poprostu względy osobiste nad powszechne.
— Więc przenoszę, przenoszę, tak jest!... — Właśnie torba z kaszą się jej przedarła i omal, że wszystko nie poleciało na podłogę.
— A widzi pani. — Przyjąwszy to jej oświadczenie, do wiadomości, pozwolił sobie sklasyfikować je, jego autorkę i w ogóle ludzi Maryśce podobnych... Zaliczył ich do obozu martwych, zaś w przeciwieństwie do martwych, wyliczył całe mnóstwo żywych odłamów, — kierunków, partji, opinji i przekonań obowiązujących.
Maryśka zniecierpliwiła się. — Co mi pan mówi o obowiązujących przekonaniach! O opinjach i partjach!... Wie pan co to znaczy? Jeśli stary safanduła, mój stryj, pański wuj — stary safanduła, którego już nic nie obchodzi, idąc spać, nakręcając kluczykiem, którym dłubie w uszach, swój zegarek, zawiesi ten zegarek na kapliczkowym pantoflu z oliwkowego drzewa, wyłożonego czerwonym aksamitem i równocześnie sapiąc na świecę, pomyśli... Pomyśli to, co od miesiąca, albo od roku, albo od lat krzyczą wielkie głowy w stolicy, — to to jest proszę pana opinja, partja i przekonanie... Zresztą, ktoby sobie, wie pan, — ktoby sobie zawraca głowę tymi, abstrakcjami, gdy ma na karku ewakuację, oblężenie, chłopca, niepewność o męża, troskę o zapasy i sługę... Tak jest i sługę, nie masz pan co podnosić brwi! Nastusia z przed dwuch miesięcy a Nastusia dzisiejsza, to dwie inne Nastusie...
— Niezdolna, niepojętna? — Smolarski nawiązywał do nauki. — To zawsze tak, zaczyna się doskonale, a potem dziewczyna taka nie może wydążyć...
— O, może pan być spokojny, nauczyła się w parę tygodni pisać, czytać i rachować, a co do wydążenia, to pod wieloma względami nie wiem, czy się zaprędko naprzód nie posuwa...
Smolarski nie chciał irytować Maryśki, która w ostatnich czasach bardzo była rozdrażniona.
Nie wiedziała co ma robić ze sobą. Zostawać w Krakowie, — jechać do matki w góry?... Nikt nie umiał jej poradzić. Widząc tłumy i długie ogony przed sklepami spożywczymi, stawała w tych ogonach i za ostatnie pieniądze kupowała zapasy. Czytając groźne ogłoszenia o ewakuacji, biegła do Magistratu po bezpłatne bilety jazdy. To tu, to tam otwierały się jakieś bezpłatne źródła, jakieś pożyczki, a któż mógł wiedzieć, kiedy je można najlepiej wykorzystać?...
Wszyscy znajomi, nawet najlepsi, ukrywali swe zamiary. Każdy skwapliwie dysymulował swój plan.
Karowscy twierdzili, że zostają. — Mimo, iż dla nich, na wypadek czego złego, równa się to powtórnemu zesłaniu na Syberję...
— Nie mogę — mówił stary Karowski, stojąc na werandzie, zapatrzony w daleką chmurną jesień, z której miał nadejść wróg odwieczny, — nie mogę opuścić ani tego miasta, ani mego posterunku, ani naszych biednych, ani naszych rannych legjonistów...
Wiatr porywał mu naprzód gęstą, siwą brodę, jakby z niej właśnie prządł bez końca te chmury, snujące się po świecie.
— Ciężko jest przeżywać na starość to, co się już raz przeżyło w młodości...
Tem ciężej mu było, że nie mógł już i nie potrafił... Czuł, że już teraz nie rzuci tych gratów swoich, tak jak rzucił całe gospodarstwo i posadę, gdy uciekali z Syberji. Czuł się związany z ubogim swym dobytkiem. Rozpaczał, uważając, że Adolf koniecznie powinien uciekać...
— Adolf jest rosyjskim poddanym, — kończył tę smutną rozmowę, zwrócony ku Maryśce, — gdyby pani chciała w swoje góry wziąć naszego Adolfa...
Wówczas na ramieniu Karowskiego ukazała się żółta głowa Karowskiej, dużemi dziurkami od nosa, niby dwururką, wymierzona prosto, w zagrożoną przez wroga stronę... — Nie da się oddzielić gałązka od szczepu... Nie będzie się oddzielać gałązka od szczepu...
Powtarzała to tyle razy, póki Adolf, stojący obok, nie pocałował matki w rękę i nie przytulił się do niej, przerzuciwszy sobie przez szyję matczyne ramię...
Maryśka wyszła stamtąd znudzona, jak po „rozbiorze“ Laokoona Lessinga.
Ciąglewicze nie kręcili... Mówili otwarcie, że zostają, natomiast wszystkim innym doradzali wyjechać... — Zostają, bo mogą...
— Zostajemy, bo możemy. — Ciąglewiczowa ogarnęła z szezlongu zaufanym spojrzeniem wierny zastęp worków z mąką, stojący od kredensu aż do drzwi... — Jesteśmy zdecydowani na wszystko... Trzeba przetrwać...
Maryśce podobała się ta atmosfera, tembardziej, gdy dowiedziała się, że tam też nie wszystko jest tak, jak się zdaje... Że taki spokojny napozór Ciąglewicz, dużo, — dużo myśli... Dużo cierpi... Wielu rzeczy nie mówi...
Pochlebiało jej, że on mężczyzna, kolega Zdzicha, zwierza się, szuka może u niej wytłómaczenia... — Kobieta, gdy jest sama, o ile kocha swego męża, może się ogromnie rozwinąć... Maryśka doskonale zrozumiała, czego brakuje Ciąglewiczowi... Co go zjada... Za dużo systematyczności... Nie można żyć, jak w zegarku... Ciąglewicz robił wszystko systematycznie, miał czas o wiele surowiej podzielony, niż Zdzich, o wiele twardziej ustalony, niż rozkład godzin Maryśki... Nawet obowiązki dobroczynne ułożył sobie w tę swoją kratkę... Jak Ajdolf, — swój pokój.
Maryśka czuła, że jej się to też udziela... Ciąglewicz dwa razy na tydzień brał z sobą chłopców Zatorskiego na spacer, Maryśka zaś popołudnie to spędzała razem z Zatorską. Więc tego naprzykład nie można już było żadną miarą odmienić... Schodzili się w Sukiennicach, w cukierni o tej samej godzinie i razem szli aż za kolej do Zatorskich. We wtorki i piątki. To już tak było wiadome, że gdy w te dnie chciał kto Maryśkę znaleźć po południu, to szukał jej poprostu u Zatorskich.
— Tak to pan regularnie ułożył jakoś, że nie wiem co dziś jest, wtorek czy piątek?
— Piątek, proszę pani, — odpowiedział krocząc spokojnie obok. — Piątek to dobry dzień. Wszystkie ważne zdarzenia mego życia przypadały na piątek...
Gorąco było bardzo, mimo późną już jesień Maryśka pragnęła jaknajprędzej dojść pod most kolejowy, przecinający ulicę. Postanowiła spocząć tam w cieniu parę sekund.
— A czy szczęśliwe były te ważne zdarzenia?\
— Człowiek, proszę pani, jest szczęśliwy, gdy ma spokój. Te zdarzenia, mogę to twierdzić stanowczo, przynosiły spokój...
Przyszli wreszcie pod ten most, w siny chłód pachnący smarą i węglem.
Maryśka odpoczywała, podczas gdy górą po torze przewalał szybki pociąg. Powietrze tętniło od huku.
— Niech pan patrzy, jak iskry lecą.
Istotnie aż tu pod most spadał rój czerwonych węgielków.
Pociąg przeleciał i wtedy dopiero usłyszeli oboje głośne wołanie. Że słonecznego obszaru ulicy szedł ku nim przyśpieszonym krokiem jakiś żołnierz, wymachując rękoma.
— He, he! he, he!
Niedaleko za żołnierzem panna Stanisława w ogromnym białym kapeluszu.
Maryśce wszystka krew zbiegła do serca. — Panie, oni w jednym pułku służą z moim mężem!... Jezus Marja, czy aby... Panie, jakaś wiadomość!...
Kałucki kiwał uporczywie, by zaczekali na niego pod mostem. Właśnie wjeżdżał nowy pociąg, długi transport wojskowy. Koła dudniły powoli, głusząc jakąś pieśń obcą, śpiewaną w wagonach.
Maryśka nie śmiała podnieść oczu... Patrzyła z szalonym niepokojem na czerwone iskry ogniste, lecące z góry przez słońce w cień...
— Kiwam na was, — żebyście tu zaczekali, bo się zgrzałem... Ani w domu, ani u Zatorskich... Ani nigdzie... Ale tymczasem widzę, pani już ma kawalera, — śmiał się, całując ją po rękach.
Nadbiegła Stanisława, czerwona od gorąca z jeszcze czarniejszymi zębami. — Powiedźcie, jak schudł nasz profesor! Jak zbiedniał! Przecież ledwie skóra i kości zostały!
— Istotnie profesorze, schudliście. — Ciąglewicz wydziwić się nie mógł, że w tak niedługim czasie można tak schudnąć.
Policzki Kałuckiego zwieszały się z pod oczu poniżej ust, niby małe, zmięte torebki.
— Spokoju mi nie dał, — krzyczała Stanisława, bo pociąg nad nimi łomotał, głusząc głosy, — spokoju mi nie dał, że musi panią odnaleźć, że zaraz musi pani powiedzieć... Wczoraj dopiero przyjechał...
Maryśka oparła się o śliskie, czarne kamienie podstawy mostu. Jego łuk kamienny, huczący ciężkim kuciem kół i wrzaskliwą nieznaną pieśnią, zdawało się, że przepełnia całe jestestwo Miechowskiej, że wrasta w skronie, przetęża się w piersiach... Parę drobnych rozżarzonych węgielków gasło u jej stóp. Pokrywała je zwolna fioletowa siność aksamitna.
— Nic złego, nic złego, — śmiał się dobrotliwie Kałucki. — Z góry mówię, że nic złego... Stanowczo coś dobrego. Ach tak pani, wobec tego cośmy przeszli, ilu nas zginęło. — Mąż pani, Zdzisław, — mówię krótko — dostał się do niewoli.
Wszyscy umilkli... Maryśka nie odpowiadała... Pociąg przeszedł. Teraz słychać było wyraźnie doniosły wrzask obcej pieśni. Szło to z wagonów całą kurzawą.
— Co to znaczy? Co to znaczy, — pytała Maryśka, tak wyraźnie widząc dorożkę na gościńcu... Kilku przechodniów, błysk szyb, dachy pochyłe, tnące się płaszczyznami połyskliwego jedwabiu...
— Ach czemuż ongiś nie wzięli mieszkania za koleją!..
— To znaczy, że mam męża — i że go nie mam?..
Kałucki wziął ją za ręce. — To znaczy, że mąż pani żyje i że w każdym razie będzie żyć...
A potem, jakby nagle po spełnieniu ciężkiego obowiązku opadł ze sił. Ujął pannę Stanisławę pod rękę. — Jeśli jakie szczegóły, albo co, to panie się umówią... Zawsze służę... A i tak niedługo... — Wnet znowu z powrotem... — Zaśmiał się z tryumfującą przebiegłością. — I tak rozbici, tak całkiem rozbici...
— Kto? — Pytał Ciąglewicz spokojnie.
Ale Kałucki nie odpowiedział. — Daj stara ramię, — zwrócił się do Stanisławy, — i prowadź do domu na dobrą kawę.
Patrzyli za nim z żałością. Wlókł się powoli, jak tabetyk. — Profesor taki zdenerwowany...
Maryśce nie mogła się nieoczekiwana wiadomość pomieścić w głowie. Czy ma się cieszyć, czy smucić?... Czy jest Zdzich, — czy go niema?.. Gdzie to jest w niewoli?.. Gdzie to jest?..
O — teraz już nic nie trzymało jej w Krakowie! Nacóż więcej miała czekać?... Jej stały adres nikomu już nie jest potrzebny. Listy, żadne listy od Zdzicha nie będą przychodzić... Minie dobrych parę miesięcy, nim nadejdzie jakaś wiadomość przetłomaczona, przepisana, przeżuta przez jakieś międzynarodowe biuro szwajcarskie. Nie siedzieć tu! Uczepić się czegoś, czy kogoś... Najlepiej matki... Potrzebowała kogoś, ktoby jej wytłomaczył, że te niepewności, to zawieszenie, ten czyściec, — wyjdą na dobre... Potrzebowała też i dla siebie trochę przygód, trochę bezpośredniej niedoli, trochę włóczęgi...
— Nie tylko ty, Zdzichu, tułasz się, jadąc między białe niedźwiedzie, — twoja żona, twój syn, twoja malutka rodzina, też nie opływa i kosztuje gorzkiego losu wygnania...
Tembardziej, że utrzymywała się pogłoska, jakoby w razie oblężenia, osoby, które się nie wykażą dostateczną ilością zapasów, wygnane będą poza obręb twierdzy na łaskę losu. Między strzelające armaty...
Dobrze jeszcze, że coś się odmieniło w Nastusi i że Maryśka znów mogła na niej polegać. Zwłaszcza od czasu, gdy popłakały się obie.
Buczały cały wieczór. Maryśka nad Zdzichem i niepewnością, Nastusia nad tem, że jej chłopak z serca wyszedł.
— Z serca mi wyszedł, proszę pani, nie czuję go, nie widzę... Wyszedł mi, jakbym go nigdy nie znała, wyszedł mi z serca i już...
Może to i dobrze, bo ostatniemi dniami rozpuściła się była Nastusia i nieomal noce całe przepadała, jak się okazało u baby, co karty stawia. Teraz można znów było gadać z nią i liczyć na nią.
Jechać w świat z panią swoją się bała... — Zawsze jedna gęba więcej między obcymi... A tu ma na Podgórzu swoich stryjków... Najlepiej, pani jej zostawi trochę tych krup, tego węgla, tej mąki i wszystkiego, co jest... Może Nastusia jakoś „o tem“ wysiedzi, — jak wyrzucą, to laska boska... A jeśli nie, to co upilnuje, to upilnuje... Z kluczami na ten przykład, to jak tam pani woli. Może zabrać, może zostawić. Nastusi wszystko jedno...
Maryśka poszła do Karowskich dowiedzieć się, gdzie Rosja może trzymać jeńców wojennych?... Oni przecież znali całą Rosję, na własnej skórze wszystkich tych miejsc strasznych doświadczyli. Ale tyle ich było tych miejsc, nazw, mrozów, rzek, guberni i niedoli, że nic się nie dało wywnioskować.
Tyle tylko, że się odrazu przy okazji pożegnała z Karowskimi aż do powrotu i do jakiejś lepszej doli. Już nic ze spacerów, nic z tego doskonałego kierunku, w którym Adolf prowadził Felusia. Teraz, skoro to już i tak do niczego nie obowiązywało, zwierzyła się Maryśka, że chciała była u nich ten pokój po Janinie wynająć.
— Mój chłopiec miałby taki doskonały przykład, a jabym mogła tak pomagać pani przy wszystkich społecznych pracach. Tymczasem wszystko prysło...
— Tak, tak, — kiwała głową pani Karowska, — nie czas żałować róż, gdy płoną lasy... Nie czas... — i śmiejąc się gorzko: — wracamy do naszego Słowackiego, który nam przyświecał przez całe wygnanie...
Sami polecili (było to dowodem ogromnej przyjaźni), by Adolf odprowadził Maryśkę do tramwaju.
— A jeśli pani ma sprawunki jakie, lub posyłki, to proszę naszym chłopcem rozporządzać jak swoim.
— Ja wszystko doskonale załatwię, — zachwalał się Adolf usłużnie i skwapliwie.
Schodzili powoli ze wzgórza, obudowanego grzecznymi domkami urzędników. Późna jesień widniała wszędy. Wielka aleja, wiodąca na kopiec Kościuszki przemieniła się w brunatne szpalery wysokich rózeg.
— Pamięta pani, — spytał Adolf naiwnie, — jakeśmy tędy schodzili, pani z panem Ciąglewiczem? Ja wybiegłem za państwem, pani zbierała wtedy kwestę do puszki. W dzień odjazdu męża pani...
— Skądże panu to przyszło na myśl?
— Bo taka pani wtedy była smutna...
— Doskonale pan pamięta, — pogroziła mu z uśmiechem. — Pan wybiegł wtedy za nami bez kapelusza i dał mi pan do puszki dwie korony. Pamiętam, że potem uciekł pan na podwórze tego kościoła. I czegóż się pan wtedy bał?
— To nie jest podwórze, proszę pani, a stary cmentarz. Możemy skręcić i zobaczyć.
— Czego się balem, — powtórzył, gdy już minęli uchylone wrota muru, otaczającego kościół św. Salwatora. — Nie bałem się, tyłkom się wstydził... Zresztą nie wiem, — sam nie wiem...
Szli przez wilgotne, na pół zgniłe już liście. Rudo-niebieską powłoką zakrywały cały trawnik.
— Tutaj się uczę, proszę pani, na wiosnę i w lecie. Tak głupio człowiekowi bębnić coś, a potem nagle przeczytać starą płytę nagrobka w murze... Niektóre napisy mają przeszło sto lat... Tu zwykle nikogo niema...
Z głośnym szelestem brnęli przez liście, burząc stopami zlepioną ich strugę. Ulatał z niej senny zapach i ćmił stalowy połysk butwienia...
Maryśka przypomniała sobie, że wtedy wieczorem, kościół stał w wieńcu szumiących drzew, lśniły gwiazdy, a miasto tonęło w światłach... Dziś niebo białe, niskie, chyliło się nad kościołem, leniwe krople wilgoci tłukły po gałęziach, a miasto zmartwione się widziało stąd, schmurzone, ledwo trzymające swe kościste wieże pod obfitym naporem ciężkich mgieł...
Stali obok siebie, przechylając się poza mur. Wiatr cicho rzęził u węgłów kościoła.
— Więc tu jest pana „świątynia dumania“... — Nie wiadomo dlaczego przypomniał jej się Pan Tadeusz... Tam też chwali tak poeta te nasze mgły i jesienie.
— Owszem, — odpowiedział Adolf z przejęciem. — Można — by to nazwać moją świątynią dumania...
Gdy już wychodzili, zatrzymał nagle Maryśkę we framudze starych wrót u wyjścia z cmentarza: — Pani się nie obrazi... Pani się nie obrazi... Pani wyjeżdża w świat na ewakuację... Nie wiadomo kiedy się zobaczymy!...
Wargi mu tak drżały, że ledwie mógł skleić te słowa.
— Coś ode mnie na drogę... To można między przyjaciółmi! Bo jest prawo, że jak jedno drugiemu daje nóż, a to drugie zapłaci, to już wtedy nóż nie przynosi szczęścia... Tak jest nawet na Korsyce, — a oni się na tym znają! Pani mi już zapłaciła... Wtedy, gdy byłem na herbacie i nie miałem na stróża... Wraził jej w dłoń, złożony w gładkiej rękojeści nóż duński i nie żegnając się wybiegł pierwszy z bramy.
W parę dni później opowiedziała to Ciąglewiczowi.
— Co mam z tym fantem zrobić?
— Nic, przecież to dzieciństwo, a nóż, jeśli dobry, przyda się pani w podróży.
Kończyła już wszystkie sprawunki i to nieszczęśliwe, tak przykre „zwijanie“ całego domu.
Co się dało, utkały z Nastusią do kufrów, co nie wlazło, z mniej wartościowych rzeczy, — do koszów.
Ale jakże miała osądzić, co jest wartościowe, a co nie, co jest potrzebne, a co nie?... Co musi wziąć z sobą, a co nie?...
Nic nie było wartościowe i wszystko, wszystko miało wartość ogromną...
Nic nie było potrzebne, — a jakże się obejść bez rzeczy, do których już jakby przylgnął pył codziennego spojrzenia i ruch przychylnej, mimowolnej nieuwagi...
Więc ma w świat jechać bez matołka, bez „ich“ abażuru, bez drewnianych kółek Felusia, bez pozostałej bielizny Zdzicha?! Więc ma zabawki malca popakować, jak graty niepotrzebne, a krawatki męża pozwijać, jak tasiemki?!
Co ma brać z sobą, a co nie? Na zimę jedzie tylko, czy też i na wiosnę i lato? Z rzeczami jedzie, a serce ma zostawić, a pamiątki w naftalinie pogrzebać, jak ten kochany fioletowy kostjum?... Przytem nie wiadomo skąd, z szuflad, z jakichś ważnych, a zapomnianych skrytek, ze starych ubrań, z książek, powychodziło mnóstwo kartek, starych notesów, jakichś kalendarzy, memorandów...
Aż głową kiwała nad gruzami tego minionego życia, aż bronić się musiała, unikając czytania tych świstków, ważnych na dziś, koniecznych wczoraj, niedozapomnienia miesiąc temu...
I ta kartka rozkładu godzin, ta niedotrzymana, ani za grosz, kartka z rozkładem godzin!...
Śmieszność, — śmieszność...
I ta kartka z przekreślonymi dniami, jeden po drugim, gdy kiedyś Zdzich wyjechał na trzy tygodnie, a Maryśka czekała go, licząc te dnie z utęsknieniem...
Kufer okuty kłapał głucho, zeschnięte kosze stękały złośliwie.
Feluś używał i bawił się tem wszystkiem, a Maryśka nie raz zaryczałaby na cały głos, gdyby nie pomoc Ciąglewicza.
Pomoc moralna, nie fizyczna.
Siedział spokojnie na krześle, patrzył, jak Maryśka kręci się i schyla się wśród kufrów, owszem, pomagał gdy coś trzeba było docisnąć, lub dopiąć, ale najważniejsze, że napełniał ją spokojem.
Tłomaczył, że ten jej żal jest siłą, — jest energją życia, jest rzeczą dobrą, korzystną... Nie wszyscy mają co żałować... Iluż ludzi, ileżby dało za ten żal, za tę troskę... Ileż ludzi żyje, musi żyć, niby w jakimś śnie, w jakiejś, powiedzmy, obojętnej otchłani!..
Maryśka nie mogła zrozumieć:. Co to znaczy w otchłani? Co to znaczy oddałby coś ktoś za takie szarpanie się, za tyle zmartwienia?..
Ciąglewicz, patrząc na jej biodra, zarysowane w przegięciu, ramiona opięte forsownym ruchem, na twarz różową od wysiłku i rozchylone żałosnym zdumieniem usta, — tłomaczył cierpliwie: Tak jest w otchłani... Tam, gdzie nie jest ani dobrze, ani źle, gdzie niema ani zaszczytu, ani wstydu, tąm, gdzie, naprzykład, wedle katolickiego kościoła, siedzą duchy mędrców i cierpiętników pogańskich. Czyż nie jest, proszę pani, otchłanią życie ułożone, unormowane do ostatniej minuty, przewidziane z góry, a pozbawione tej ciągłej kochanej niespodzianki, jaką przynosi wielkie uczucie...
Teraz rozumiał, co mu mówiła o jego zbytniej systematyczności... Teraz, gdy widzi, z jakim żalem zwija ona swe gniazdo...
— Ja każdej chwili mógłbym przejechać z moim domem, gdzie pani chce... Zapewne, gdyby Zdzich nie poszedł był, gdyby go nie zabrali, doszlibyście państwo do tego samego, co my...
— To jest do czego? — spytała Maryśka, pełna bohaterskiej nieomal dumy na widok człowieka, który jeszcze ubogim się czuł wobec jej niedoli i rozbicia.
— To jest do rytuału... Do tego, że małżeństwo, cały jego układ staje się jałowym rytuałem... Was oboje wojna od tego uchroniła... Niech mi pani wierzy, — czasem zazdroszczę Zdzichowi właśnie tego. Los oszczędził mu tej największej, tak wielkiej, że aż bezsmacznej goryczy...
— Więc każda para, myśli pan, musi dojść do takiego rytuału? A skąd pan wie, że naprzykład ze mną doszłoby się do tego?...
Ciąglewicz zmarszczył brwi i odpowiedział po długim namyśle. — Może ma pani rację. Istotnie przypuszczam, że tu wiele zależy od kobiety...
Nie odpowiedziała mu, nie chcąc jakiejś łatki przypiąć Ciąglewiczowej, o której i tak miała własny sąd aż nadto ustalony.
— Tak, — może ma pani rację, może rzeczywiście z panią, — mówił, gdy schodzili ze schodów, — można nie dojść do rytuału...
Nie poczuwała się wcale do tego komplementu.
Ostatni raz odprowadził ją do Zatorskich. Zaczekał przed domem, aż się pożegna.
— Niech pan sobie wyobrazi nareszcie już i Zatorska ma wiadomości od męża. Zastałam ją w łóżku aż ubraną z tego powodu odświętnie.
Wracali małą uliczką przy plancie kolejowym, mrok już zapadał gęsty, rozzłocone światła latarń błyszczały samotnie.
Zaprosiła Ciąglewicza na herbatę. Może jeszcze przyjdzie Smolarski, — to już dziś ostatni wieczór...
— Jutro o tym czasie, gdzie ja to już będę, proszę pana? — Zamyśliła się nad tym głęboko.
Ciąglewicz patrzył na tor, na szyny, błyszczące w mroku, podobne do zakrzywionych równoległych igieł. Tam i sam płonęło już światło różnokolorowych sygnałów.
W powietrzu słychać było potężne tchnienie maszyn.
Maryśka nie chciała przerywać Ciąglewiczowi kontenplacji. Bądź co bądź uważała go za uczonego... Może akurat w tej chwili układa mu się w głowie jakieś nowe prawo historjozoficzne?
— Niech pani słucha, — mówił, zamykając mistycznie oczy, — jak gwałtownie i zachłannie oddycha przestrzeń dwudziestego wieku... Ile w tym oschłej siły i srogości... Przestrzeń dawniejsza, jeszcze nawet przestrzeń Wielkiej Rewolucji terkotała dobrotliwie grzechotem dyliżansu... — Dziś jak łomocze... O ile głośniej, — o tyle też ciężej jest żyć na świecie...
Czekająca na zwrotnicy maszyna biła ustawicznie potężną falą pary w powietrze.
— Niech pani przymknie oczy. Będzie się pani zdawać, że parowóz robi strasznemi bokami, jak strudzone zwierzę... — Widzi pani te szyny?
Chwiała się nad niemi blada siność wieczoru.
— To jest droga naszych rozłąk, naszych tęsknot... W tej sztywnej formule, witamy się, żegnamy... Świat poznajemy, goryczy nabieramy, serce tracimy...
Stojąca gdzieś na boku maszyna sapnąwszy straszliwie, ruszyła naprzód. Po olbrzymich zakrzywionych igłach przeleciały czerwone dreszcze. Parowóz sunął powoli, jak olbrzymi czarny byk...
— Tak proszę pani, to jest bezwzględność rzeczy istniejących...
Nato nie miała Maryśka żadnej odpowiedzi. Na takie filozofowanie pozostawała jej jeszcze jedna rada, — herbata... Jest to niby bardzo wymijające, a przecież tak wnikliwe...
Dopiero, gdy Ciąglewicz przyjął zaproszenie, podjęła śmielej wątek rozmowy: Więc, — bezwzględność rzeczy istniejących, — mówił pan.
Poza pierścieniem uwiędłych już prawie plant zatrzymał ich tłum gęsty i hałas ogromny. Zrazu nie mogli zrozumieć, co tak trzeszczy w powietrzu i dygoce. Widać było tylko polatujące nad tłumem kłęby kurzu, a zapach benzyny roznosił się daleko... Były to olbrzymie niemieckie samochody, pędzące nieskończonym sznurem z głębi nocy, przez miasto, ku fortecy.
Wyciągały się ku tym pojazdom twarze pospólstwa, oświetlone lampami acetylinowemi, jak gdyby trupie. Domy się trzęsły od przegonu, zdawało się, że się asfalt wgłębia i kruszy pod naciskiem...
Na olbrzymich platformach stali, po kilkudziesięciu, żołnierze niemieccy o sinych gębach, w pikelhaubach, przykrytych pokrowcami, — niby ludzie o głowach, sklepionych w śpiczasty róg. W obłokach dymu benzynowego, w miażdżącym trzasku kół, w pośród dzwonienia ciężkich łańcuchów, ubrani w prostokątny łom swych uniformów, wrzeszczeli ku białej z osłupienia publiczności szorstkie, jak tarty kamień, słowa ojczyzny swojej.
Ciąglewicz spochmurniał. Cały ten dziki korteż skierowywał nagle rozmowę na całkiem inne tory. Ciąglewicz nie widział, w tym przemarszu nic nadzwyczajnego.
— Ja piszę w mojej bibliotece, oni jadą samochodami, choćby z francuskiego frontu na rosyjski. Każdy robi swoje... Bezwzględność rzeczy istniejących...
Po powrocie do Miechowskich, przy herbacie, wśród rozstawionych kufrów i koszów, gdy sobie uzmysłowił, jak niezmierzona jest ta rozbieżność losów, jak cierpliwym być trzeba, by módz na miejscu siedzieć spokojnie, — gorycz nim zawładnęła... Ci, którzy jadą, podziw wzbudzają... Omroka tęsknot im towarzyszy, ściga ich zazdrość przygody... Lecz któż oceni, osłodzi, któż pojmie urok, cicho, a tak zasłużenie, leżących przy drodze kamieni?...
To też, gdy Maryśka, przejęta losem żołnierzy, — bo dobrze proszę pana, że ci ludzie są w pruskich mundurach, ale oni też mają żony i dzieci, nie mogę o tym nie pamiętać, — przejęta ogromem tego rozkazanego błąkania się po świecie, jęła nad nimi ubolewać, — Ciąglewicz sceptycznie się uśmiechnął.
— Nie nad nimi, — rzekł, z głęboką chrypą prostoty, — należy się litować, lecz nad nami... Tym wszystkim ludziom można zazdrościć. Niech pani zauważy z jakim entuzjazmem wrzeszczeli na swoich wozach... Jest to stary jak świat, ludowy entuzjazm noża. To — i przejazd kosami opatrzonych wozów Dawida wśród Filistynów, to identycznie ta sama chwila.
Aż się sam dziwił, jak obecnem się staje teraz wszystko, czego się kiedyś uczył.
— Proszę pani! Ludzie owładnięci tym ludowym entuzjazmem — to szczęśliwcy... Czy myśli pani, że gdybym wierzył w ten szał, nie rzucił bym się weń ze szczerą radością?!
Pierwszy raz widziała go Maryśka tak smutnym i skupionym. Spytała o przyczynę.
Podniósł wysoko brwi i uśmiechając się błędnie, zmiatał dalej niedopałkiem papierosa na kupkę popiół w popielniczce.
Wyglądało to rzeczywiście, jakby w jakiejś alegorji, bo za popielniczkę służył nieduży globus, który kiedyś spadł i ułamał się, — z jednej strony po kuper Szwecji i Norwegji, z drugiej — po cieśninę Behringa. Teraz służył na popiół. Ciąglewicz stukał niedopałkiem, a p, o częściach świata przelatywał szary skos cienia.
Mówiąc spokojnie o problemach siły, rozmiaru, oddalenia, przestrzeni, zastanawiał się równocześnie na tym olbrzymim oddaleniem, jakie stwarza cieniutki błam materji zszyty w spódnicę...
— Problem siły... Tak, tak. — Ciąglewicz nawiązał do wspólnego dzieła, pisanego ongi ze Zdzichem i zapytał co Maryśka robi z tymi rękopisami. Właściwie niektóre były wspólne...
Myśl, że te papiery zostaną tak sobie, na łasce pierwszej lepszej Nastusi, trapiła Maryśkę bardzo. Niedość, że Felek je pokreślił...
— W tym dramacie rozważaliśmy razem ze Zdzichem przełomową chwilę w historji polskiej... Gdy Stefan Batory musiał się zgodzić dla panowania poświęcić miłość... Każdy z ludzi, biorących udział w teraźniejszej wojnie jest trochę takim okrutnym Stefanem Batorym... Tylko, czy ci, co walczą, osiągną jakieś panowanie?...
— A ci, którzy nie biorą udziału? — spytała Maryśka, uważając mimo wszystko branie udziału za rzecz zaszczytną, — pewna więc, że teraz upokorzy Ciąglewicza...
— Ci, którzy, nie biorą w niej udziału, — odpowiedział, mieszając dalej popiół w globusie, — to ludzie, którzy kochają...
Zrobiło mu się tak sucho w gardle.
Nie wiadomo dlaczego, zdał się jej Cięglewicz teraz takim samym, jak wtedy na dworcu, gdy Zdzich odjeżdżał. Może dlatego, że wtedy był rumiany i pogodny, choć było tak smutno, — teraz zaś mówił sam smutne rzeczy, z uśmiechem pogodnym i rumianym.
— Tak, tak, — rzekła, aby jakoś rozwiązać tę sytuację, — ja też nie wiem, co zrobić z tymi papierami?...
— Jest to przecież wszystko, co po człowieku zostaje, wymknęło się Ciąglewiczowi. — Dodał też zaraz: — Pani też nie wie, co się z panią może stać...
Pochlebiało jej, że istotnie niewiadomo, co się z nią stać może.
— Co do mnie to jestem pewien, — rzekł jeszcze, — że u mnie, że u nas, nic się nie zmieni...
— Tak jest, oddam je panu.
Leżały w sypialni, w komodzie, na wierzchu. Ciężko było pozbywać się tego, ale zdrowy rozsądek nakazywał.
Tyle już pochłonął, tyle już zniszczył ten zdrowy rozsądek! — Najmilsze rzeczy leżą upakowane jak śledzie w beczce, najukochańsze graty i graciki upycha się doprawdy, jak kapustę, chrzęszczące wnętrza koszów tyle chłoną, że wszystko jedno...
Zgasiwszy światło już miała wracać, gdy przyszło jej na myśl, że masa dymu jest w mieszkaniu. Otwarła więc okno, pozbawione firanek, dziwnie przytomnym prostokątem obejmujące noc.
Wionęło zimne tchnienie zwiędniętego sadu, zgniła jesień miejska, znużony, smutny przeciąg mgły.
Maryśka zapatrzyła się w mały kawałek ogrodu... Kiedyś księżyc tu świecił, dzwoniły liście, bronzowy cień głaskał trawy... Teraz widać było zaledwie tu i owdzie stalowy błysk wilgoci, wicher szarpał ciemności, chrypiąc piachem w rynnach...
— Czy pani niedobrze, — spytał Ciąglewicz z jadalni.
Nie słyszała tego pytania.
Taki jest właśnie mój los, — myślało się Maryśce, stojącej na złość w otwartym oknie. Niech się zaziębię. — Taki, taki... Bez męża, z dzieckiem, na taki czas jechać w nieznany świat!...
Ciąglewicz, nie otrzymując odpowiedzi, powstał cicho z za stołu.
Obciągnąwszy stanowczo kamizelkę, stanął na progu sypialni: — Czy pani jest niedobrze?...
— Ależ nie, nie — odpowiedziała, pociągając nosem. Z oczu płynęły jej łzy duże powolne, ach chyba tak nieszczęśliwe, tak czarne, jak ta noc...
— Miałem był dostać papiery, — a tymczasem...
Wszedł cicho w strugę zimnego przeciągu, który się wiązał przez pokoje. — Widzi pani nie trzeba, ach nie trzeba...
Objął ją nagle szybko, czując pożądliwym jasnowidzeniem uścisku, gniecione słodko ramiona, piersi i żebra.
— Co pan robi?! — Spokojnie wydobywała się z jego objęć. — Co pan robi?!
Zaczął mówić, zachwiany, liczył jeszcze na te tak zwane „upite, nieprzytomne“ słowa...
Leciały w głąb mieszkania z przeciągiem porywającym za sobą świstki, łachmanki z komody, wstążeczki... Jakaś otwarta książka w jadalnym zaczęła prędko przewracać kartkami, jakby ktoś niecierpliwie szukał w dużym słowniku.
Wtem grzmotnęły drzwi przedpokoju.
Ciąglewicz rozluźnił uścisk. Maryśka wyszła w smugę światła.
— Pan mnie przecież nie kocha? — Więc poco pan to robi?
— Pan mnie nie kocha, — mówiła gdy byli już w światłości, w jadalnym pokoju, — więc mnie pan obraża!...
Czekał końca ze schyloną głową, układając rejteradę. Był pewien, że przyjdzie mu teraz wypić kielich goryczy do dna, do ostatniej kropli, łącznie z tym nieuniknionym, — „za kogóż mnie pan ma”?
I przyszło to!
— Nie kocha mnie pan i obraża... Więc wogóle, za kogo mnie pan bierze!
Ale Ciąglewicz, ten właśnie moment uznał za najlepszy dla swej odsieczy.
— Proszę mi przebaczyć, — zaczął. — bo jestem nieszczęśliwy... — Nie było rady, coś za coś.. — Przedstawił więc jej w bardzo czarnych kolorach swe życie domowe... Żony nie kocha... Ona go nie rozumie... Są, — tylko dla dziecka... Dla Magdusi... Ma szacunek, — ale nic nie czuje... I wogóle... Całe życie pokutować dlatego, że ktoś raczy pochodzić ze wsi i że ojciec tego kogoś raczył przepić swój duży majątek! W Maryśce tyle życia!! Tyle zaradności i poezji!... Zresztą, czy się kiedy wie, — dlaczego?... Wie się, — „że“ — i to jest szczęście...
Mówił to wszystko długo, ze złamaną boleścią w głosie.
Za cenę zwierzeń, wielkich niedyskrecji, tyczących jego osobistych spraw, dała mu Maryśka rozgrzeszenie.
Rozstali się, jak przyjaciele, do jutra na dworcu, — nic panu nie pamiętam i niech pan będzie dobry dla żony.
Zaś na drugi dzień, na dworcu, Ciąglewicz dał jej kwiaty i jedną tylko aluzję zrobił, jedną jedyną, zresztą całkiem dyskretną: — Widzi pani, jak dziś poprostu wyglądają te nasze tajemnicze szyny wczorajsze?... — To jedno prawda, że się w sztywnej formule żegnamy i tak samo w sztywnej witać się będziemy...
Szyny były mokre, ciął śnieg z deszczem, — ludzi na dworcu pełno, szarych, oberwanych, ubogich, jakby kto toboł ogromny z gałganami rozsypał. Pociągi się myliły, zajeżdżały, odjeżdżały. Łączono je w długie tasiemce, to znów członkowano, bez żadnej widocznej potrzeby.
Maryśka z gromadką swych znajomych przesiadła się już kilka razy niepotrzebnie, błagając nadaremnie posłańców o pomoc. Ostatecznie dźwigali za nią toboły panowie, Ciąglewicz, Kałucki, Smolarski i profesor Ramkie, który się wziął nie wiedzieć skąd, a jechał w góry, tam gdzie Maryśka, bo pochodzili z tej samej miejscowości.
Przy każdej zmianie miejsca wywracał się z kufrem na stopniach wagonu. Bo deszcz padał. Ramkie miał szyby ćwikiera zalane, rozpływały się też pod niemi jego oczy, jakby je miał od brwi aż po kości jarzmowe, spojone z szarych kropel. Nareszcie usadowili się wygodnie przy oknie. Okno zdobył Ciąglewicz swym dystyngowanym wyglądem. Nie mało się też przyczynił do tego Kałucki, który przecież był kapralem jednorocznym.
Maryśka bardzo mu była wdzięczna, że przyszedł, że przyszedł ze Stanisławą i że jej dopomógł. Najwięcej pomógł swym kochanym, wyśmienitym humorem. Chyba, prócz Zdzicha, nikt tak nie umiał ożywić towarzystwa, jak Kałucki. Z niczego sobie nic nie robił, wszystko potrafił wykpić...
Przeszkadzała mu tylko panna Stanisława, nie dając mówić na wietrze ze względu na głos.
— Żebyś ty wiedziała, gdzie już ten głos nie był wszędzie!? — Kałucki byłby jeszcze weselszy, tylko, że musiał się obzierać za oficerami, by go który „niezasalutowany“ nie minął.
Maryśka smętkiem odjazdu przejęta, patrzyła z wysoka na szczupłe grono odprowadzających ją znajomych, z jednego tylko szczęśliwa, — z jednego: że oto dzieli los Zdzicha, że jedzie tak, jak on, — w świat, na nieznane...
— Wędrówki narodów, — zagadywał Ciąglewicz, uśmiechając się pobłażliwie do stłoczonej przy wagonach biedy ludzkiej.
— A trzymaj się, trzymaj, Marysiu, — prosiła Janina z przepaską czerwonego krzyża na ramieniu. — Nie płacz teraz za nami, (bo się Maryśce łzy w oczach zbierały) — tylko dopiero aż nas tu zbombardują i dowiesz się, że kamień na kamieniu nie został.
— Tak, wtedy będzie pani miała czas, — chlupał śliną o dziąsła Smolarski. Przyniósł Maryśce na drogę różnych smakołyków i pled. Darował jej ten pled.
To było ładne w Smolarskim. Umiał tak, na równej drodze, ni z tego, ni z owego, jak pan postąpić.
Już dwie godziny pociąg gwizdał, jechał i ustawał. Ciąglewicz musiał już iść... Ucałował ręce Maryśki na pożegnanie z dużym „wyrazem“, a całą „prawdę“ czułości wywarł na Felusiu...
Janina też musiała już iść.
— Może nie wyjedziecie dzisiaj, — to byśmy się zobaczyły w teatrze!
Odchodząc ledwie kiwnęła głową Smolarskiemu, który kłaniał się głęboko.
Żeby się już skończyły te pożegnania... Maryśka tak chciała jechać! Feluś się niecierpliwił, Ramkie przy oknie oddychał jej na kark tak nieprzyjemnie.
Pociąg wciąż napełniał się ludźmi. Gdzie się to wszystko pomieści?... I ten smród karbolu!
Smolarski przetrzymał wszystkich. Jeszcze nawet przyniósł gorącej herbaty.
Maryśka powtarzała mu swe polecenia tak głośno, by stojąca obok Nastusia rozumiała, że on jest prawym opiekunem całego domu...
— Pamiętaj Nastusiu, gdyby przyszła jaka komisja i chcieli cię —
Nastusia nie bała się żadnej komisji. — Mnie nic nie zrobią proszę pani, co tam biednej słudze, — żeby się zawzięli, to nic nie zrobią.
Jej rumiane policzki błyszczały mimo deszczu i słoty, a ręce, ściągające na brzuchu czarną chustkę, zdawały się jeszcze bardziej czerwone.
— Nastusia da sobie radę, — pochlebiał jej Smolarski.
Zaśmiała się, nadstawiając się bokiem.
Nareszcie konduktorzy pozamykali wagony. Zaczęło się przeciągłe gwizdanie i wymachiwanie maszynkami od dziurkowania biletów.
Wtedy nagle Smolarski nasadził sobie kapelusz głęboko po same oczy i wskoczył do przedziału.
— Co pan robi, co pan robi? — zawołała Maryśka.
— Jadę. Nie zostanę tu... Nie mogę
— Tak, jak pan stoi? — czy pan oszalał?!
— Tak, jak stoję... Ja też chcę wojny, — i nie mogę, tu nie mogę...
Maryśka wymachiwała z okna ku Nastusi, śmiejącej się do rozpuku ze Smolarskiego. Służąca jakiś czas szła wiernie za odchodzącym pociągiem.
Wyjechali z pod szklannego dachu. W wagonach zrobiło się jasno. Powoli ciągnąć jęły wtył zabudowania stacyjne. Jakiś maszynista z wędliną na kolanach, siedzący przy budce, jakieś domy, wagony salonowe i restauracyjne z ślepego toru, — jedno za drugim. Biały śnieg trzepotał w powietrzu tysiącem małych, wątłych skrzydełek.
— Panie, panie! — zawołała nagle Maryśka, gdy mijali zamkniętą kolejowymi ramkami ulicę, — tam zdaje się Adolf Karowski stoi — ten skaut?!! Niechże pan patrzy prędzej!
— Bo nie ma pozwolenia na dworzec, jako rosyjski poddany, — chlupnął Smolarski, — mówiłem mu wczoraj, że pani dziś...
Maryśka, podniósłszy także Felusia ku oknu, jęła wymachiwać chusteczką i wołać.
Adolf z widocznem naprężeniem wodził oczyma po wagonach. Nagle spostrzegł znajomych. Zerwał z głowy swój skautowski kapelusz i zaczął nim powiewać gwałtownie. Duże zielone rondo chwiało się wolno nad tłumem, jak ciężki, zmoczony liść...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.