<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Łuk
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Maryśka była szczęśliwa, że już przybywają na miejsce... Nareszcie pozbędzie się opieki Ramkiego, — tak czułej i tak nudnej... Pozbędzie się Smolarskiego też... Miała dosyć ich obu. Nawet miała dosyć Felusia...
Babka się teraz zajmie wnukiem... Może go tam babcia ponaucza jakich staromodnych głupstw, ale to się potem szybko odrobi.
Maryśka i takby dobrze nie wpływała na chłopca. Zanadto była przemęczona przejściami i podróżą, trwającą sześć dni i sześć nocy, pełną przeszkód, postojów nieskończonych i trudności... Pełną zapachu karbolu, próśb, błagań, legitymowań się przed różnymi urzędnikami...
Nikt się niczego nie wstydził w wagonie, wszyscy już mieli brudne ręce, czarne paznogcie i błyszczące od potu i bezsenności twarze.
Co chwilę zjawiali się żandarmi i nagle wszystko zawisłe było od tego, co się tam, roi pod korkowym hełmem w głowie takiego feldfebla... Żadna władza nie brała pod uwagę, że Maryśka jest żoną oficera, walczącego gdzieś krwawo za ojczyznę.
Zmęczenie jazdą przybierało już tak zwierzęce rozmiary, niepokój, zdenerwowanie rosły do tego stopnia, że w końcu, — i to było wprost potworne, — obaj oni i Smolarski i Ramkie, zdawali się Maryśce bardzo miłymi towarzyszami... Trzeciego dnia rano z radością zobaczyła naprzeciw siebie ich twarze, jedna trójkątną i szarą, drugą równą i okrągłą... zaś jeszcze później, którejś nocy miło jej już było, gdy Ramkie w poplątaniu ciasnoty, grzał jej łydki twardemi swemi nogami...
Specjalnie jego właśnie nie mogła znosić... Nie chciała sobie tego przypominać... Ale — zdaje się... Zdaje się, że pan Ramkie należał do pewnej zabawy jeszcze w dzieciństwie... Do pewnej zabawy za-szkołą w altanie...
Już przybyli na miejsce!
Świat tu był zamknięty, niebo ściśnięte suchemi linjami szczytów lesistych. A w tym zamknięciu, wyżej i niżej, na zboczach, na stokach, w dolinie, — do samych śniegów przycupnięte dachy śpiczaste... Pilna wieża kościoła na tle sosnowego boru... Jakiś dwór, pawim wachlarzem okien roztoczony u końca aleji... Śniegi puste, niezmylone śladem stopy ludzkiej, — gdzie w lecie kołysze się niska fala górskiego owsa... Gdzie w lecie krwawi się koniczyna, — pochyłość mroźna... Wiatr ścisły przejmujący, — gdzie w lecie nozdrza się rozdymają od wonnych ziół...
Znać tu było niechlujną stopę wojny na każdym kroku...
Drogą, wijącą się pod górę, razem z Maryśką i całą jej wyprawą, doczepioną do podwód, wracających ze stacji walił ogromny i brudny sprzężaj wojenny. Wysokie wozy, dyszące sytnym zapachem chleba. Wory ziemniaków, błyszczących, jak nagniotki przez grube płótno... Drut kolczasty, zwinięty w bębny, niby olbrzymie obok siebie leżące jeże... Ospałe worki z mąką... Poskładane wysoko, jak siano, całe sterty sprasowanych mundurów, z których, niby badyle przedziwne, sterczały spłaszczone rękawy i nogawice... Pękate brzuchy kuchen polowych, jadące bez końca twarde torsy jaszczyków. Mosiężne armaty w skórzanych namordnikach, żółte wozy z pocztą, wielkie zaprzęgi trenu, lub małe górskie wózki, kryte białym płótnem rozpiętem na pałąkach...
Wszędzie, w góry, lasy, doliny pełzły sznury tych białych bud, podobnych zdaleka do szarych, ociężałych wszy...
W mroźnym powietrzu, poganianie, skrzyp drzewa, metaliczna chrypa kół, szeleszczących na śniegu (bo tu w górach zima już była) — zlewały się te wszystkie odgłosy w jeden monotonny trzask... Jakby powszędy, na górach, lasach, dolinach rozpięta była jakaś istność nieogarniona, — której powoli, lecz ciągle bez wypoczynku wyciągają członki ze stawów, — że trzeszczy, trzeszczy, trzeszczy...
Gdy Feluś przestawał dręczyć ją uwagami, zapatrywała się Maryśka i siedzącej niewygodnie na koźle zdawało się, że jest wplątana w wędrówkę, obłąkaną zgoła...
Bowiem naprzeciw wozów, idących pod górę, szły z góry inne, pełne połamanych sprzętów, uszkodzonej broni i rannych żołnierzy...
Patrzyła łzawiącymi się z zimna oczyma, zawinięta w ten pled od Smolarskiego, z Felusiem na podołku... Obok, ścieżką szedł Smolarski w jesiennym paletku, z dużym szarym nosem, na piersi opuszczonym... Gdzieś wyrwał jakiś kij i podpierał się nim, jak apostoł. Parę kroków przed Smolarskim kroczył w „zakoconych“ spodniach i w berlińskim palcie granatowym Ramkie, niosący w białej rękawiczce wełnianej czarną trumienkę ze skrzypcami.
Patrząc na to wszystko, myślała Maryśka, że bardzo cierpi i że jednak, chociaż się o tem w biblji tak miło czyta i w kolendzie tak miło śpiewa, — to jednak ta ucieczka do Egiptu — nie było byle co... Tylko, że Maryśka nie jechała w obce strony przecież, a w swoje — rodzinne.
Do matki!
Czeka ją tam ciepły piec, pościel świeża, kawa w garnuszku i to, że myśleć już za nią będzie kto inny, choć przez kilka pierwszych dni...
Nie jechała w obce strony, a przecież z uczuciem tak dziwnej obcości... Bo ja pewno, jak zawsze, za szlachetna jestem, — złe zapominam, dobre tylko pamiętam...
Wyjechała stąd panną z „masą“ pieniędzy w woreczku zamszowym na piersiach, z kufrem prześcieradeł, obrusów i wszelakiej, — zobaczysz, nigdy niezdartej bielizny, — ze — swą wyprawą... I z lekkim pośpiechem z którym nie równa się nic... W rozczulonych myślach, pełnych wdzięczności wypisywały się wówczas, w miarę mijania starej drogi, stanowcze postanowienia. — Ż za parę lat z resztą dobytku po ś. p. ojcu, poczmistrzu, wyjedzie tak za nią jej matka do miasta, — „do mojej córki, pani wie jej mąż, ten profesor“...
Tymczasem... Tymczasem nie odszukać radości wśród dawnych, znów odnalezionych miejsc, niebo ołowiem legło nad górami, ślad się rozmiótł za mężem kochanym, — żona i córka wraca otulona darowanym pledem, w gromadzie ciurów i żołnierzy... Jakiś pierwszy lepszy Ciąglewicz mało sobie zabawki z niej nie robił, dziecko, jeśli tak dalej, wnet ojca swego zapomni, — mieszkanie zostało na łasce boskiej — i taki jest cały dorobek...
Jedyna, w tej chwili pociechę przynosił Maryśce widok ruchu i ludzi, zatrudnionych około wozów... Ach tak, — im jeszcze gorzej jest, niż jej, — jeszcze gorzej...
Woźnice szli za końmi, okryci w szmaty, lub w kożuchy, w kapeluszach górskich, lub w starych czapkach wojskowych, albo w fezach, w brunatnych cuhach, lub oberwanych sukmanach. Górale, lub huculi w kierpcach, które wysterczały ze szmat, na podobieństwo ogromnych obumarłych brodawek. Na wozach mieli tabliczki z napisami przynależności do wsi, czy gminy. Były tam nazwy z całej Galicji od krańców wschodnich, aż po Śląsk.
Pochyleni, krzyczeli wszyscy, prosto w wypięte zady, zrywających się bezsilnie pod górę koników.
Bokami drogi po dwóch, albo gęsiego maszerowała piechota.
Maryśka nigdy nie przypuszczała, jedząc wtedy na Rynku ciastka francuskie z piechurami, że ich na takie trudy żegna i wyprawia. O, — tego wcale nie przypuszczała...
Szli, ciągnąc szyje ku przodowi z szarych, grubych kołnierzy, jak z chomąt...
Feluś ich odkrywał na każdym kroku, całe oddziały, — całe zastępy... To tu leżeli przy drodze w obu rowach, podobni do wielkich szarych klusków, jakimi się tuczy gęsi, to tam płynęli w dolince powolną strugą, niby sączący się żur, — to znów pod kościółkiem pełno ich było między bronią w kozły ustawioną.
Cos splątało się gdzieś na przodzie długiego łańcucha wozów. Jeden po drugim zatrzymywał się, a konie z chomątami aż na uszach, parły na boki... W nagle powstałej ciszy słychać było trzask biczysk o grzbiety końskie, świst rzemieni, — przekleństwa. Wezeł zaprzęgów nie rozplątywał się, a wikłał coraz bardziej, baty świszczały coraz gwałtowniej...
Ludzie zrazu walił tylko konie, a potem tłukli się wzajem po głowach. Naprzecie, podobny do rozciągniętego smoka dygotał niecierpliwie długi rząd samochodów, dysząc białemi chmurami benzyny w chrapy koników.
Już na całej długości marszu rozlegały się wściekle przekleństwa, koniki łomotał i tłukł, kto w boga wierzył...
Maryśką trząsł dreszcz zimna i przerażenia...
— A wie pani, — rzekł Ramkie, zbliżywszy się do wozu, — właściwie będą teraz nadzwyczajne czasy!... Patrzył, jak na białej, nakrapianej skórze mierzynków występują wciąż nowe pręgi uderzeń... — Czasy o tyle nadzwyczajne, że masę antyków wyjdzie na światło dzienne...
Spojrzła na niego, dzwoniąc zębami z obrzydzenia...
— Przecież, intonował profesor Ramkie głosem cieńkiej — fistulki — jak się wszystko zmiesza, to wypłynie jeszcze dużo pięknych rzeczy...
Wskazał na okolicę, usianą domkami... — Ludzie mają... Po strychach, po komodach, sami nawet nie wiedzą, co mają...
Któryż to już dzień, zamęczał ją swemi ideami o zbieraniu i skupywaniu starożytności! Maryśkę już w dołku zaczynało ściskać, gdy o tem mówił... Jeszcze ten chłop tak wali tu te konie!
Zeszła z kozła, proponując Ramkiemu zamianę? Teraz ona szła bokiem drogi za Smolarskim, a Ramkie w pled zawinięty, jechał na koźle z chłopcem i pudłem od skrzypiec na kolanach, podobny do rudej małpy...
Nareszcie przewalili przez ostatnią górę i już, już zaraz będą na miejscu!... Czas wielki, bo śnieg zaczął padać. Nawet niewiadomo kiedy, wszystko poczęło drżeć w ustawicznym przelocie małych, puszystych płateczków. Biały mrok rojem niezliczonym zakłębił się w dolinie, starły się ostre szczyty lasów, dachy chałup zaległa nieprzerwana kratka.
Teraz, nieomal u celu drogi cieszył Maryśkę ten śnieg. A kiedy pierwszy raz zimna biała gwiazdeczka dotknęła jej rzęs, — jakby ją ucałował w powieki wyglądany odpoczynek rodzinnych miejsc...
— Chodź Felusiu, chodź razem z mamą, rozgrzejesz się... Chciała, żeby się babci zaprezentował rumiany. — Chodź Felusiu, chodź, idziemy do babci...
Wraz z tymi słowami objęła Maryśkę dobra powaga życia i jego przemian i narastającego starszeństwa pokoleń w pośród tych samych wciąż miejsc... Nadzieja, idąca z tysiąc razy przebiegniętych drożyn i z tysiąc razy już przebytych chwil...
— Patrz Felusiu, — widzisz ten dach czerwony tam, nad wodą?! Tam mama, gdy była tak mała, jak ty, chodziła do szkoły... A babcia była wtedy taka, jak dziś mamusia...
— Ale babcia nie jest mamusią?
— Nie, — uspokoiła go Maryśka, — babcia jest babcią.
— Widzisz ten mostek, — będziemy iść tamtędy...
— Tak daleko, — westchnął, dając sobie obetrzeć zmarznięty nos.
— To już niedaleko synku, — niedaleko... Więc widzisz ten dach, — tam będziesz dziś spać u babci...
— A śnieg wciąż będzie padać?
Nie odpowiedziała mu, nie rozumiejąc związku jednego z drugiem, zajęta miłym tokiem wspomnień... Łuszczyły się one ze schylonej troski małych dachów, z krzywych ścieżyn, z kosmatych wierzb i rzutem lekkiego rumieńca wionęły przez szary śnieg na twarz Maryśki...
— A gdzie oni będą spać, — pytał Feluś, wskazując żołnierzy i woźniców. — Oni też muszą gdzieś spać?
— Bardzo słusznie, — zaskrzypiał z wozu Ramkie. — boję się, czy przypadkiem nie skorzystają z zaproszenia Felusia i nie zanocują u nas w miasteczku. — Wie pan, — zwrócił się do Smolarskiego, którego, jako bezdomnego na razie, traktowali oboje nieco protekcjonalnie, — nie mam dobrych przeczuć co do naszego noclegu...
Smolarski wzruszył ramionami... Nic go to nie obchodziło. Od czasu, — do czasu jeszcze opiekował się Maryśką, jako ostatnią pozostałością doczesnego swego życia... Oderwał się nareszcie od Janiny i niesie swą duszę w belferskim płaszczu, pod spinkami tombakowemi, które ślad czarny zostawiają w gorsie koszuli, — niesie swą duszą Ojczyźnie...
Wozy znów stanęły, bo trzeba było dać drogę patrolowi Huzarów, którzy całym szwadronem nadjechali z tyłu.
Przez ten czas wyjęła Maryśka z podróżnego wora swój kołnierz. Duży kołnierz z czarnego lisa, za którym zeszłego roku zlatali ze Zdzichem cały Kraków. Do kołnierza przypięta była czerwona, atlasowa krawatka Felusia i nowe włóczkowe rękawiczki.
Teraz, przed miasteczkiem, czyniła pośpiesznie Maryśka tę paradę, nie chcąc, by się matce wydali nadto ubogimi... Och nie, — jak długo nie było wojny, wszystko szło znakomicie!...
Właśnie związywała z powrotem swój wór, oparta o drążki podwody, — gdy z daleka, z daleka, wybuchły cztery uderzenia... Jakby się coś w niebie oberwało...
Maryśka zbladła, Ramkie błysnął szkłami cwikiera, Smolarski otworzył szeroko usta...
Ucichło... Przez parę sekund nic nie było słychać, tylko chrobotanie żelaznej konserwy, z której woźnica wybierał pazurami zmarzniętą siekaninę. Nagle znów niebo jęknęło sześć razy.
— To nic, — rzekł Smolarski, — strzelają...
— Ale, żeby tak do nas nie strzelili...
— Nie strzelają tam, — uspokajał Ramkiego Smolarski, — gdzie tyle wozów i trenów.
Ramkie z wdzięcznym szacunkiem spojrzał na szeregi biednych podwód...
— To baterje tak grzmocą, — dodał jeszcze Smolarski.
Ruszyli dalej, już do miasteczka. Pełno tu żołnierzy, wozów, blach z napisami, wiszącymi nad drogą, wielki samochód przed gminą... Gdzie tu kto kiedy widział samochód?!
W głównej uliczce pożegnała się Maryśka skwapliwie z Ramkiem, który mieszkał w sklepie, u ojca.
— Pani zobaczy, jak rozszerzyliśmy nasz interes, teraz to istny Hawełka!
Odetchnęła, gdy zniknął w czarnej sieni swego parterowego Hawełki, oklejonego pstrokatymi plakatami.
Na rynku, jak w jarmark, buda przy budzie i złote kręgi roztaraszonej słomy.
Serce jej tak biło ze wstydu!! Nie chciała, by ją ktoś zobaczył przy tych trenach!...
Apteka. — Mieszkanie doktora... — Sąd... W sądzie wszystkie szyby wybite, czy co?! Dobrze że śnieg pada, — ludzie siedzą w domach...
— Zaraz Felusiu, jeszcze trochę pod górkę... Zaraz będzie szkoła, a w szkole! — Panie Smolarski zapewne pozna pan budynek, — żeby pan tam zładował rzeczy...
Sama poszła naprzód z Felkiem...
Cóż to się działo w szkole?!...
Na brukowisku przed oknami stał stół... Ależ ich stół, z saloniku, politurowany na bronzowo! Obok trzy fotele, te czerwone pluszowe fotele, o nieugiętych, kamiennych pufach...
Płatki śniegu igrały lekko po błyszczącej politurze, na pluszowym, pufie siedział Ambroży, przygłup wiejski a zarazem tercjan szkolny i zawiązywał coś w rogoże, co mu się wciąż z rąk wymykało... Opodal, niby olbrzymie dynie białe, widniały dwa toboły bielizny, związane prześcieradłami... Zielony wazon ze sztucznym bukietem niebieskich gwoździków... — Na komodzie, szarzejącej nagim, pajęczyną obrośniętym tyłem, albumy skórzane, drukowany Chrystus na krzyżu, powiększony portret nieboszczyka ojca. Matka Boska z sercem przebitem, na śnieg otwartem. Dokoła komody duże kubły, nawet beczka na wodę, — wszystko pełne drobnych, gospodarskich statków, upakowanych pośpiesznie.
Maryśce aż władzę w nogach odjęło... Gdzież będzie dzisiaj spać?! Gdzież położy Felusia?! Gdzież się podzieją i odpoczną?! I jakże to tak, te rzeczy, pełne przeszłości i szacunku stoją na widoku publicznym, śnieg sobie po nich buja, a na fotelu gościnnym siedzi bezkarnie ten szkolny przygłup z wołami?...
Widać poznał Maryśkę, bo nagle uśmiechając się do niej siwemi szparami oczek, zaczął bełkotać, bić się w piersi, skubać za włosy i dyszeć radośnie... A potem zerwał się i upuszczając wielkie, w rogoże opatulone zawiniątko, z dzikim wrzaskiem skoczył do drzwi szkoły...
Maryśka nie wiedziała, co począć.., Nastraszony Feluś płakał przy niej, z tyłu drogą szły wozy. Słyszała, że Smolarski targuje się tam i zwala z trudem jej kufry...
Tymczasem zawiniątko, rzucone na ziemię rozwiązało się. Z rogoży wysunął się piękny jubileuszowy samowar miedziany, który jeszcze nieboszczyk ojciec dostał, idąc na pensję.
Teraz ta chluba zasługi, niby spiżowe popiersie jakiegoś domowego bóstwa, bez nóg rąk i głowy, toczyła się do rynsztoka.
— Łapże Felusiu, — łapże synku!
W drzwiach ukazała się matka, za nią kretyn w łachmanach, pokazujący palcami Maryśkę.
— Ach mamo, mamo! — krzyknęła z bezmierną ulgą.
Matka nie mogła odpowiedzieć, ręce mając zajęte. Pod pachami niosła książki do modlenia, z dłoni zaś sterczały jej maszynki do kawy, ze śpiczastemi nakrywkami, podobne do kapliczek przydrożnych.
— Ach — mamo, mamo, — cieszyła się Maryśka bez końca tym wołaniem, obejmując matkę przez wytarty aksamit odwiecznej czarnej bluzki.
Huczące w dali armaty dodawały przywitaniem patosu...
— Niechże mama powie, co to znaczy?... co to znaczy?!
— Co to znaczy? — odpowiedziała — matka. — To znaczy, że dla emerytowanej nauczycielki, — niemasz nigdzie miejsca, chociażby nią była stara, zasłużona Biernacka!... Wyrzuca się ją, — mówiła z namaszczeniem, całując Felusia, — wyrzuca się ją, moja córko na bruk, — na bruk... Tu będzie stał sztab, — dywizja... O — o, — zwróciła się z zaciśniętemi pięściami ku górom, na których przewalały się echa armatnie i kurzył śnieg, — ciekawam, jakieby mieli wojsko, żeby się im całych pokoleń nie uczyło w tej szkole, — a teraz na bruk, na bruk!...
Maryśce ręce opadły.
— Na bruk, — na bruk...
Ambroży, stojący w progu szkoły, potwierdzał to wszystko wymownem wyciem...
— Mama nie wiedziała, że przyjeżdżam?... Nie dostała mama odemnie listu?...
Pani Biernacka wzruszyła godnie ramionami. — O twoim przyjeździe? — Wiem tylko, że mąż twój bardzo wygodnie się urządził i siedzi sobie w niewoli, — to wiem... Ale, że moja córka ma mi tu zjechać, w czasie...
— Co mama plecie, w jakim czasie?! co to wszystko znaczy?...
— To znaczy, — mówiła pani Biernacka, patrząc karzącymi oczyma na nieskończony rząd wozów, który z ujadaniem woźniców ciągnął ustawicznie pod górę, — że ja, która nigdy nic nikomu nie byłam winna, idę teraz na łaskę, wiesz? Poprostu na łaskę do żydów...
Wzięła z rąk Maryśki samowar, chcąc robić coś i poczynać, bo w bladych jej oczach jęły się ważyć chude łzy...
Zaś Maryśka widząc, że kilka ostatnich lat, tak znacznych dokonało zmian na twarzy matki, — nowe zmarszczki koło nosa, bardziej sina zleżałość warg, nowe sznureczki na pomarszczonej szyji i włosy jeszcze dalej od skroni, — zaniepokoiła się gruntownie losem własnym i Felusia.
— Tośmy się dobrze wybrali, teraz mamie na kark... Jezus Marja!
Biernacka przytwierdzała, ściągając na grzbiecie chustkę.
Usiadły — „tak, tak pod gołym niebem“ — na twardych pluszowych pufach, w dalekim huku armat — „tak, tak za stołem, wygodnie“... Głuptak, gmerząc w kierpcu, rozwalił się na progu, Feluś stał przestraszony obok matki...
— No tak mamo, — więc dlaczego doktór, czy sędzia?... Ktośkolwiek z tych ludzi?... W końcu cała inteligencja, jaka tu... Przecież niemożliwa rzecz, żeby nikt mamie nie chciał pomóc?...
Biernacka skłoniła się ceremonjalnie nieobecnym, kończąc za Maryśką: Cała inteligencja uciekła... Rozumiesz? Uciekli! — Nawet nikomu nie powiedzieli, kiedy... Gmina, urzędy, — wszystko... Nie byłam godna uciekać razem, — wargi jej rozwinęły się skośnym uśmiechem, — nie byłam godna uciekać razem z nimi wszystkimi...
Jakby na potwierdzenie tej obrazy, podniósł się w jej rękach bezgłowy tors samowara i energicznie wypiął ku domom miasteczka swą pierś błyszczącą...
— To my będziemy mamusiu tak mieszkać?... — Spytał Felek siny z zimna.
Maryśkę złość porwała... Popatrzyła na matkę, na śnieg, sypiący po meblach, na drogę, zawaloną wozami, na Smolarskiego, który szarpał się przy rynsztoku, zaprzężony w dwa kufry, na pokręconego głuptaka, stróżującego w pustej szkole — i rozpłakała się...
— Tyle tylko zrobił dla twej matki pan burmistrz uciekając, że w jej szkole wyznaczył kwaterę dla komendy... A przecież komenda nie może dowierzać starej urzędniczce... A nuż to szpieg, utajony od lat czterdziestu!... I oto, masz mnie na bruku...
— No więc aptekarz, — mamo, — jęknęła Maryśka.
Pani Biernacka przyjęła pozę obelisku...
— Mama wcale o mnie nie myśli, a gdzież ja się teraz z dzieckiem podzieję?!...
— Dopieroś przyjechała, — a już wiesz, że o tobie nie myślę, — zapłakała pani Biernacka.
Wówczas beknął też Feluś. Ledwo, ich Ambroży zakrzyczał swą bezsłowną perswazją.
Smolarski przywlókł był już rzeczy i przedstawiał się matce.
— Nasz przyjaciel, mamo, — rekomendowała Maryśka.
Pani Biernacka oddała mu podejrzliwe honory...
— Więc pan wie, — zwróciła się do niego Maryśka, — nie mamy gdzie mieszkać... Jesteśmy na bruku, tak, jak stoimy z temi rzeczami...
— No tak, — Biernacka dopiero teraz rozwiązywała sytuację — idziemy na dziady, bo idziemy do żydów... Tylko teraz nie wiem, czy nas stary Ramkie przyjmie w tak dużej kompanji...
Maryśce ciężar spadł z piersi... — Nie stary, to młody, muszą nas przyjąć!
O to się już nie bała... Była sobie wdzięczna, że niczem nie zraziła sobie profesora Ramkiego w czasie drogi... Wrócił Maryśce humor, tak dalece, że zaraz jęła matce pomagać w wynoszeniu ostatków.
Ach, — smutne to było... W dwóch pokoikach, z których wyjechała w świat zostały zwitki kurzu na podłodze i po meblach, czyściejsze prostokąty na ścianie...
Feluś stał pod piecem, jeszcze ciepłym i odpędzał przymilającego się doń Ambrożego.
— Jak mamie ślicznie bluszcze puściły, przez tych parę lat, jakie ogromne!
— Tak, tak, — nie wiedziałem, moja droga, że to bluszcze grobowe... Może też teraz miałam czekać, aż mi wszystko rozkradną?!
Nawet nie znalazła chwili, by wnukiem się ucieszyć... Maryśkę przejmowało to głęboką goryczą... Więcej zajmował matkę Smolarski, niż Feluś... Inna rzecz, że Smolarski wytworzył dwuznaczną sytuację... Warjat... Oczywiście, matka wypytywała się skrzętnie, czy ustosunkowany, czy bogaty, czy kawaler? Czy jaki specjalny przyjaciel Zdzicha?...
— Nie Zdzicha, mamo, a nas obojga. — Odpowiedziała naumyślnie.
Zjawił się młody Ramkie, już umyty, energiczny, przedsiębiorczy. — Do nas prosimy, ojciec mnie przysyła, ojciec nic nie wiedział... Ojciec się bardzo cieszy... Czyśmy kiedy myśleli, pani Marjo, tam w Krakowie, — jedno od drugiego o tysiąc ścian! Przypadek zawsze w końcu swojaków sprzęgnie...
Zabrali się do układania rzeczy na mały wózek.
— Ja nie mogę, — przepraszał Ramkie, — nie mogę forsować rąk. — Nieszczęście wirtuoza, że nie może być usłużny dla dam w pewnych momentach...
Maryśka z humorem dźwigała sama, zadowolona, bardzo zadowolona, że nie będzie w gościnie u matki... Tak jest, wojna wojną — ale to nie jest przyjęcie córki i wnuka, po tylu latach niewidzenia... Jednego słowa ciepłego... Uśmiechnęła się mile, gdy Ramkie mówił o swem wirtuozostwie. Komu mogła szkodzić ta kupka fałszywych nut, którą dwa razy do roku raczył publiczność Krakowa?...
— Patrz, Felusiu, mówiła, gdy przez śnieg padający pchali mały wózek stromą uliczką, wśród zmroku, przeciw prądowi trenów, wojskowych, — patrz i pamiętaj... Chciałeś być, więc masz, jesteś na wojnie...
Felusiowi bardzo się teraz podobała wojna. Ramkie wziął go na ręce, dał mu jednego cukierka do ust, a kilka do kieszeni...
Na końcu orszaku szła matka w aksamitnej, bojowej bluzce wszystkich swych lat pracy, w szkockiej chustce na grzbiecie, w wytrawnych, nieomal męskich trzewikach. Szła ogromnymi krokami, jakby wymijając wciąż te zakurzone kwadraty podłogi, które zostały po meblach w opuszczonym mieszkaniu-.. Siwe kosmyki jej włosów mieszały się ze śniegiem, zaś pod zwisłemi powiekami paliło się światło przekąsu: — Ktoby tam starej pomógł... Przyjechała młoda i jakto za nią latają jeden i drugi...
— Mamo, jak ja lubię wojnę! — szeptał do Maryśki Feluś, gdy znaleźli się u Ramkiego. Bał się starego, ojca, w pierwszej chwili strasznie się bał... Stary żyd miał gruby głos, ogromną siwą brodę... Był w wysokich butach czarnych i w czarnym długim płaszczu... Ale miał sklepik i młody Ramkie nie bał się ojca wcale!
W tym sklepiku!! — Były tam szuflady, całe ściany szuflad, otwierających się, prawdziwych! W szufladach były małe drewniane chochelki, któremi można było sypać krupki białe, żółte, mąkę, albo liście pachnące... Stały tam worki, w które, — stary pan Ramkie pozwolił, — można było bić, a z worka biała chmura leciała.
Feluś biegał wciąż ze sklepu do tylnego pokoju, — a potem nie bał się i mimo zmroku biegał przez podwórze do małego domku w głębi, zwierzając się matce z nowych odkryć.
— Uważaj na dziecko, — upominała pani Biernacka, — zaziębi się...
— Ale, kiedy pan profesor, — w tym bowiem charakterze zawierał młody Ramkie bliższą znajomość z Felusiem, — zawsze mi daje płaszczyk! Pan profesor uważa na mnie!...
— Oni tam mają miljon miljon kawy, mamusiu! — Oni tam też mają moskali! Pełen słój Moskali! W sosie z pieprzem, — odgrażał się radośnie. — Mamo tam taki kot biały siedzi przy półmisku ze śledziami! — I wcale nic nie hapnie! — Mamo tam ludzie kupują! — Jużeśmy lampę w sklepie zaświecili! — Żołnierze też kupują, wcale sobie sami nie biorą...
W końcu Maryśka zakazała mu wychodzić. Już nie można... Nie była przesądna, owszem, ostatnimi czasy, od tego Bejlisa pewna była, że to wszystko nieprawda z tą krwią i z temi macami, — ale...
Drażniła ją serdeczność, jaką okazywał Felusiowi młody Ramkie... Już tak go obejmował, mlaskał nad nim, tak klepał!... Nic mu nie mogła powiedzieć, bo tylko dzięki niemu ulokowali się jakoś... Ze starym Ramkiem napewnoby się nie dogadali tak prędko...
Dzięki młodemu stanęło na tem, że dostają pokój w domku w podwórzu. Pierwszą ubikację, to znaczy kuchnię zajmuje młody, — dalej są oni. Za nimi rodzaj komory, czy spichrza, gdzie są złożone różne zapasy gospodarskie.
Niestety od tego domku w podwórzu niema innego wejścia, tylko przez kuchnię Ramkiego. Niewygodnie, ale przynajmniej bezpiecznie...
Po uregulowaniu tych zasadniczych kwestji dużo się jeszcze wyłaniało drobniejszych. Naprzykład z płaceniem... Maryśka chciała odrazu płacić, matka, że nie, za nic, to ma czas...
— Proszę cię, nie robią nam żadnej łaski... Boją się wojska, a już napewno boją się Rosjan i pogromu... Dlatego nas wzięli, katolików, — dla odstraszenia...
W związku z tym wyłoniła się kwestja świętych obrazów. Były dwa: Lakierowany Chrystus w koronie cierniowej i Matka Boska z czerwonym sercem, z którego szedł złoty dym, po przez rękojeście siedmiu mieczów.
Wieszać je, czy nie wieszać?... Powinno się wieszać, bo czas niebezpieczny... A tu znów dom niepoświęcany, nie mówiąc już o tem, że żydy gotowe się strefnić...
Wreszcie kwestja mebli... Młody Ramkie był bardzo czuły, uprzejmy, we wszystkiem szedł na rękę, ale jakoś w sprawie tych mebli nic nie chciał zrobić... Ostatecznie musiało stanąć na tem, że meble pani Biernackiej, na które z szacunkiem patrzyło tyle pokoleń, że te nieugięte pufy na których siedziało tyle inspektorów Rady Szkolnej, — zostały w pokoju przy sklepie, gdzie właściwie był bilard i poprostu traktyjernia...
— Proszę cię, — szeptała pani Biernacka, — moje rzeczy są znane na całą okolicę, moja kochana... On doskonale wie o tem ten stary Ramkie. Czy to jaka tłuszcza wpadnie, czy wataha... Dość, by ktoś z tego tłumu zawołał, — to są meble starej Biernackiej — i będziesz widzieć! Jakby różdżką oliwną, — jak ręką odjął... Nie biorą oni nas znów tak za nic... Nie...
Maryśce jednak zdawało się, że nie o to idzie, a poprostu oto, iż młody Ramkie swoich antyków chować niema gdzie... Tyle tego miał że istotnie nie wiadomo, gdzie ustawiać. Wyraziła mu otwarcie swój podziw...
— Ktoby się spodziewał, że w takiej małej mieścinie, w takiej dziurze głuchej, w takim małym sklepiku...
Profesor Ramkie zaśmiał się wysoko: — Właśnie o to chodzi, żeby się tego nikt nie spodziewał! Tak powinno być, proszę pani, w świecie, w rzeczach i w ludziach... Są rzeczy, których się niema nikt spodziewać...
— Dlaczego pan to mówi? — Nie lubiła tych rozmów z nim, zawsze jakichś dwuznacznych i pretensjonalnych...
— Dlaczego mówię? — Wzruszył ramionami. — I te niespodzianki, — zagwizdał, jakgdyby samym czubkiem głowy, — są najprzyjemniejsze... Najprzyjemniejsze są rzeczy, których się nikt nie spodziewa...
— Ale, że pan ma gust, — taki nadzwyczajny gust!... — Nie znała się na tych starzyznach dokładnie, uważając naprzykład słowo palisander, raczej za określenie wytwornego zbytku, niż jakiegoś gatunku drzewa, — ale bądź co bądź, z samych wygięć bronzików i połysków, choćby tylko z szarej, umarłej wody luster, — poznać można było, że to rzeczy wartościowe...
— A to będzie pani gotowalka... — Pokazał jej drewniany stoliczek, cały jakby z bursztynu, wygięty, z brzuszkami, z bukiecikami ozdóbek przy zamkach. Pootwierał wszystkie szuflady. Z pustych skrytek tchnęło wilgotnym zapachem dawno odeszłych perfum, który dziwnie się mięszał z zakisłą wonią cebuli, rozprzestrzenionej po całym domu...
— Widzi pani, — taki sprzęcik stworzony jest dla kobiecych sekretów...
— Myśli pan?.. Ale będę musiała bardzo uważać na Felusia, jeszcze rozbije co...
Istotnie trudno się było ruszać między tymi mahoniami, lustrami, stołkami, tkaninami, skrzyniami...
— Skąd pan to wszystko wytrzasnął?
Ramkie wyczyniał różne wdzięczne fochy, kłaniał się, chrząkał, składał, niby żonkoś młody, wprowadzający oblubienicę do swych wspaniałych włości... — Skąd to wziąłem? — skiksował uprzejmie wysokim głosem fujarki — z pod ziemi... Zresztą później to pani opowiem, — dodał, patrząc tajemniczo.
Przy kolacji okazało się, że niema Smolarskiego. Zapewne nie chciał nikomu być ciężarem i poszedł gdzieś „na rozdobędy...“
— Może odszukać gdzie swoich nauczycieli? — pocieszał Maryśkę młody Ramkie. — przecież to ich organizator...
Pani Biernacka kiwała ponuro głową. — Będzie musiał długo szukać, — wszyscy pochowali się, jak susły... — Biernacka od czasu, gdy „noga jej wstąpiła w ten dom” zapatrywała się wogóle na wszystko wyniośle i sceptycznie... Była coprawda w gościnie — ale zarazem była w domu, w którym przed jedzeniem nie można było znaku krzyża położyć na piersiach...
— Takie rzeczy i takie sytuacje nie mijają, nie pozostawiając długich śladów w życiu jednostki...
Zresztą wszyscy byli nieco sztywni i naciągnięci... Stary Ramkie nie siedział przy stole, a pod piecem, grzebał w kieszeni z pieniędzmi i puszczał z cygara duże kłęby dymu, które potem długo kurzyły się z jego siwej brody. Na pierwszym miejscu siedział profesor Ramkie elegancko krając, jedząc i łykając, jakby to było na muzyce u Drobnera, — podczas, gdy pod stołem, między nogami plątały się wciąż domowe zwierzęta, pies, kot, dwie małe świnki i kury.
Maryśka jadła ochoczo mięszaninę z chlebem i herbatą, natomiast pani Biernacka przełykała z namaszczeniem gorzki chleb wygnania. Młody Ramkie zabawiał całe towarzystwo wykładem o antykach.
Zresztą objaśniał katalogami... W jednej kieszeni nosił zawsze przy sobie katalog szkieł polskich, — to jest fabryk polskiego szkła, proszę pani. W drugiej katalog szkła międzynarodowego.
— Niech pani patrzy, — stare marki... Saska, wiedeńska, — tu ma pani francuskie... A tu angielskie. Ale to można tylko przyjacielowi pokazać... Obcym się tego nie pokazuje... Na tem wszystko polega! Ludzie nie wiedzą i sprzedają za bezcen... Zresztą najlepiej umieć te znaki na pamięć...
Za oknem mijały wciąż lampki furgonów.
Wio, — wio, — wio, — rozlegało się bezustannie. Jakby te małe latarki przesuwały się na podobieństwo duchów, wołających jękiem niesamowitej zachęty... To znów słychać było kraczące słowo obcej komendy, dźwięk ostróg i włóczonych po bruku szabel... A naraz milkło wszystko, wiatr rozpinał świszczące skrzydła i zmiatał nimi te hałasy, przejmując drżeniem długie łańcuszki ściennego zegara.
Maryśka przypuszczała, że gdy znajdą się z matką same, — wygadają się nareszcie, ulżą sobie jakoś, serca otworzą... Myślała, że matka wydrze jej Felusia, sama wszystko będzie chciała zrobić, nie da się tknąć wnuka...
Tymczasem, — nie...
Biernacka patrzyła obojętnie, jak chłopiec grymasi, podczas gdy mu się myje do łóżka twarz i ręce. Dopiero, gdy go Maryśka zupełnie ułożyła, — rzekła stara: — Tak, ale mu nóżek nie umyłaś. A sama kazałaś specjalnie dla siebie wodę nastawiać... „Oni“ nie mają teraz sługi, więc chyba ci ten skrzypek sam przyniesie...
Siedziały naprzeciw siebie, każda na swem łóżku, — milcząc...
Świeca przędła po pokoju drżące kręgi światła, z bronzów i złoceń spłoziły się iskierki, w starych lustrach drzemało niezrozumiałe oddalenie... Matka z córką niepatrzyły wzajem na siebie, a na wszystkie miejsca, leżące obok...
— Ależ się na tym świecie wyrabia!... — Słowa starej Biernackiej, niepodtrzymane przez córkę zapadły bezpowrotnie w łamiący się chrzęst wozów i wycie wichru...
— Teraz jeszcze trzeba, — podjęła znów Biernacka, — aby nas tu Rosjanie zagarnęli.. Ciekawym, kto wtedy będzie wypłacać pensje i emerytury?...
Tak, tak, tak, — huknęły rozgłośnie bukowe polana, przez powyginane drzwiczki pieca.
Maryśka patrzyła w ognisko, niechcąc spotkać spojrzeń matczynych...
— Cóż, — ja ostatecznie nie mogę mieć do niczego pretensji... Męża już pochowałam, — córkę już odchowałam... Tak dociągnąć tych parę lat, czy inaczej, — wszystko jedno... Zresztą jestem miejscowa, tutejsza, — znają mnie... Ale ty, — ty...
— Tem gorsze moje położenie mamo, — tem gorsze. Teraz nawet nie wiem, czy mam męża, czy go nie mam...
— Ja też tosamo mówię... — Pani Biernacka zdjęła już bluzkę. Wyciągając chude, żółte ramiona poprzez czarne szelki, na których trzymała się jej suknia, rzekła raz jeszcze: — Czy ja mówię co innego?... — Upiąwszy szare kosmyki włosów, spojrzała pytająco na córkę.
— Więc o co mamie idzie?
— O co mi idzie?... Bo dziwne to wszystko razem, — bardzo dziwne.
Fałszywy wstyd nie pozwalał się Maryśce rozdziewać. Nagość matki napełniała ją lękliwą bezradnością.
— Cóż mama widzi w tem wszystkiem tak dziwnego? — Równocześnie myślała Maryśka z oschłą, acz tryumfującą wdzięcznością o postępie ludzkości... Matka jej była z tej samej sfery, co i ona, — a jednak dziś już nie ślinią sobie kobiety końców warkoczy, nie rzucają włosów gdziebądź na podłogę, nie noszą takich majtek flanelowych, jak rury... Wolała się nie rozbierać, nie pokazywać ramion i piersi, żeby to jeszcze nie było rozumiane, jak jakieś wynoszenie się młodości nad starością...
— Widzę w tem to dziwnego, — rzekła pani Biernacka, chowając krogulcze palce swych stóp pod kołdrę, — że ostatecznie zostawił cię tak ten twój mąż, ten cały Miechowski... Zawsze mówiłam, że to wiatrem podszyty lekkkoduch...
Maryśce gniew uderzył do głowy: — Ten lekkoduch jest ojcem mego dziecka!
Biernacka wysunęła łagodnie z poduszek swą szarą jak pieprz głowę: — Czy ja dlatego, że mój nieboszczyk mąż jest twoim ojcem uważam go za świętego?! Możesz być pewna dużo jest lat na tej świętości i każdemu, kto wie o tem, chętnie to przyznam...
— Może mama, jak się mamie podoba, — a ja sobie nie życzę... Sama już za to odpowiadam...
— Aż nadto, aż nadto, jak widzę...
— No bo co? — Dlatego, że mogą tu przyjść Moskale, — to Zdzich jest winien?! On ma zato pokutować?!
— Moja droga, — uspakajała córkę Biernacka odwracając się do ściany, — ciebie tak Moskale nie straszą, bo ty dasz sobie radę. Jesteś młoda... Cóż?... Ale ze mną nie pojedzie kolega mego nieboszczyka męża, odprowadzać mnie z Krakowa aż tu!..
Maryśka nic już nato nie odpowiedziała... Zrobiło się jej tak jak wtedy, gdy dowiedziała się, że Zdzicha wzięto do niewoli... Poprostu straciła poczucie czasu i miejsca... Dziwna uboga litość napełniła Maryśkę na widok siwego pasemka włosów matczynych, zakręconych wokoło, jak świński ogonek... Człowiek się jednak starzeje, — myślała, patrząc obojętnie na ów kosmyk — starzeje się, schnie, robi się mniejszy, węższy, aby się łatwiej zmieścić mógł w trumnie...
W piecu dogasało już. Trzeba zamknąć i zasunąć szyber.
Czuła, że pieką ją końce uszu, jakby palone żywym płomieniem. Przepadło w nim nagle, bezpowrotnie przepadło jej dzieciństwo... Jednego dnia, jednego wieczoru, u jakichś żydów... Wszystkie kromeczki chleba z masłem i z miodem, pierwszy sznurek koralików, pierwsza branzoletka srebrna z granacikami w kształcie serca, wszystkie godziny, przebawione na przyzbie szkoły w słońcu... Wszystkie ukrywane przez matkę sekrety... I ojciec, stary pan poczmistrz, którego chyba nie kochała matka?!...
Maryśka, zdmuchnąwszy świecę, jęła cichutko rozstawiać cieniutki parawan japoński, aby zasłonić łóżka. Bo pewno zaraz ten rudy przyniesie ciepłą wodę...
Potem usiadła przy dogasającem ognisku... W jego ostatnich ciężkich błyskach chwiał się bielony pokój, rozpalały się i krzepły rzeźbione na meblach bronzy, sztylet światła spłoził się po zimnych politurach...
A haftowane na błękitnym jedwabiu parawanu, dziwne, wymyślne bociany gasły i mierzchły coraz bardziej... Maryśka patrzyła na nie z bezmiernym smutkiem, — jakby z tymi bocianami odlatywała w mrok najdroższa wiara jej dzieciństwa...
Nareszcie Ramkie przyniósł tę wodę.
— Jaki romantyzm, — wskazał na pokój, śmiejąc się przez szkła ćwikiera. — Wrócił Smolarski, proszę pani, — nigdzie kulawego psa... Ale powiada, że Strzelcy tu walczą, gdzieś niedaleko... I Piłsudski... Ładny gips...
— Dlaczego — ładny gips, co to znaczy?...
Ramkie wskazał oczami na meble: — Rosjanie ich pobiją a potem będą się mścić na dobytku mieszkańców...
— Wstydź się pan!
Uśmiechnął się i schował swą szeleszczącą, jak wycior głowę, za drzwi.
Zaczęły się dnie nudne bardzo i uciążliwe. Ruszyć się nie można było... Wszędzie wojsko... Huk armat kołysał się nad doliną ustawicznie. Nawet można było poznać stanowiska baterji. Zwłaszcza o zmroku...
Cztery, albo sześć, raz po raz rozkwitających brylantów — to baterja..
A gdy się wyszło tyłami domów na górkę, to widziało się stamtąd całą bitwę... Ani jednego człowieka, tylko tnące się nad górami noże złotych błysków...
I pożary!
Ramkie pokazywał Maryśce, które miejscowości się palą... Bowiem daleko, w sinych mgłach, leżało coraz więcej olbrzymich, ciemno-czerwonych rubinów pożogi...
Zdawały się oddychać, rozjaśniając się, lub ciemniejąc powoli...
Wogóle na widok tej broni, wojennego trudu, żmudy, — rozwiązywały się w Maryśce całe fale litości i pobłażania... Przebaczyła wszystkim i wszystkiemu... Tak długo, tak bez końca gonić i uganiać po tych górach nie będą przecież mogli... Albo się wystrzelają tej zimy wszyscy, — albo wymarzną... Czyli, że wojna musi się skończyć wcześniej... Zdzich wróci i wszystko wróci do dawnego.
Pewność ta napełniała ją przebaczeniem i bezkarną zalotnością. Przebaczyła matce, — a kokietowała bezwiednie każdy oddział i każdego żołnierza...
Zjawiały się ciągle nowe wojska, zapychając wszędobylskią obecnością całe miasto. W nocy kroku zrobić nie można było, żeby się niepotknąć o żołnierza. Na podłodze, na korytarzach, wszędzie spali, nawet na słomiankach, — jak zgonione psy... Gdy się przypadkiem weszło ze światłem do sieni, — aż litość brała... W czerwonych spodniach kłębili się na podłodze, jak krwawe liszki...
Czasem znów zjawiali się sami oficerowie. Siedzieli na pufach Biernackiej (ileto świata zobaczą takie pufy) grali w bilard, jakby nigdy nic, — a jutro podobno wszyscy zginęli...
Najczęściej, razem z Felusiem patrzyła przez okno ciemnej restauracji na ulicę i ruch wojenny. Feluś klękał na kamiennym pufie, Maryśka stawała obok chłopca, profesor Ramkie po drugiej stronie i patrzyli, co się dzieje.
Wojska było coraz więcej, coraz mocniej też huczały po górach armaty... Niebo się kołysało dużym śpiżowym jękiem, a niewyczerpany profesor Ramkie opowiadał najspokojniej o swych połowach na antyki, szkło i tkaniny.
— Niech pani to sobie sama pomyśli, — mówił, przysuwając ku niej swą płaską, piegowatą twarz, nakrytą rudym rozdziałkiem peruczki. — Jedno suche, ciepłe (tkanina), — drugie zimne i błyszczące (szkło)... Smak się od tego czuje w ustach... Te rzeczy, proszę pani, to jest życie po śmierci... Już niema tych ludzi, tych potrzeb, a na szkle jeszcze żyją... W taki sposób, to ja mam najładniejsze życie w ręku... Najdroższa, bo już miniona twarz kraju, jest w moim ręku... I ja, proszę pani, nie mam zniszczenia, ani kalectwa... Pierwsza zasada, — całe sztuki zbierać! One są całe a tak używane, tak użyte, — jakby panny... Żeby miłość robiły i pannami mimo to zostawały...
— Co pan wyplata?!
— Co ja plotę, — gwizdał usłużnie bokiem swych szerokich warg, — ja pani to zaraz pokażę!
Przyniósł to zawinięte w ściereczce...
— Ściereczka niepotrzebna, — o proszę!... — Z kolan ku jej oczom wyniósł ostrożnie w obu dłoniach kielich z purpurowego szkła. Palce profesora dotykały ścian kosztownego naczynia, jakby lepiąc się doń i lgnąc.
Szkło się, proszę pani, złotem farbuje, w złocie na purpurę wypala... Ono nie jest malowane! Ach — gdyby ono było malowane to tam, gdzie pęknie, byłyby rysy białe... To jest rzadki i stary okaz. Dlaczego stary?... — Obrócił kielich do góry nogami. — On stał!... Widzi pani, — on gdzieś długo stał!... Ma pani tu, na całej podstawie, tę pajęczynę, — takie niby zakurzone... To nie jest pajęczyna, — to jest używanie...
Gładził te miejsce delikatnie poduszką palca. Maryśka spojrzała mimowoli na tłuste, piegowate ręce profesora.
— Wie pani do czego to jest podobne? To jest podobne do granatu. Owoc granatu... — Przybliżył ku niej swą zwartą twarz, przedziurawioną zielonymi oczyma. — Owoc granatu, to są całe wieki, od greckich czasów... To Grecy dawali owoc granatu zwycięscy, który własną krwią okupił zwycięstwo...
Maryśka patrzyła mu na palce, w których obracał zimny, głucho połyskujący puhar, niby gęsty, purpurowy skrzep krwi...
— Tu go brano, za ten bok... To nawet nie jest wytarcie, — to szare miejsce, wie pani?... Trudno nawet nazwać wytarciem ten szary wianuszek, — to jest sam czas...
Nagle z szarego nieba z świstem przeraźliwym, jakby się wyrwała olbrzymia sprężyna... Rozległ się huk donośny, jękło całe powietrze...
— Co to jest?! Co to jest?!
Ze ścian posypał się tynk, szepcząc zdradliwie, waga w sklepie aż przysiadła na złotej podstawie, zadrżały wszystkie kłódki, przenikliwy rozgłos ogarnął, zda się, najcichsze złogi mąki i kaszy...
Feluś zakrył głowę ramionami... Ręce profesora drżały u brzegów, postawionego na oknie kielicha, jak białe, spłoszone zwierzątka... Zadudniały kroki i szarpnęły się drzwi ze sklepu do pokoju.
— Ernest, Ernest, — krzyczał stary Ramkie zatłuszczonym głosem, — alles geht zurück! Alles zuriick!
— No to niech tato zamyka sklep!
Znów olbrzymie sprężyny wyrwały się z pomiędzy szarych chmur.
— Niech tato zamyka sklep! Tato jest głuchy?!...
Ulice zaległa grobowa cisza... Domy się, jakby jeszcze bliżej nachyliły ku sobie... A potem nagle zewsząd rozległo się kłapanie drzwi, jęk wrót, dygot żelaznych klamek przy okiennicach, długie piskliwe zgrzyty zamykanych schowków.
Nagle poleciały ulicami ciężkie buty i krzyk: — alarm, — alarm!!
Straszny, urywany rechot zrywał się na górach, przenikał znów, wybuchał... Całe niebo chybotało w falach armatniego huku, góry bełkotały szybkim dygotem karabinowej strzelaniny.
Ni stąd ni zowąd, zaraz za rzeczką wyleciała kupa ziemi w powietrze...
Ktoś pędził po ulicy z krzykiem, że krowę, — krowę zabiło u Fajkosza...
Maryśka stała w bramie, szczękając zębami, mimo, że była ubrana ciepło, już całkiem, jak do drogi... Spakowali coś, piąte przez dziesiąte... Zapowiedziała matce, by jej Feluś nie odstępywał na krok, Ramkiemu, by czuwał nad obojgiem i wyszła za bramę.
Za nią stary Ramkie. — Państwo możecie tu zostać... Gdzie teraz latać, poco guza szukać? Miejsca jest dosyć... I czy pani pozwoli, jeśliby Rosjany przyszły... O to jedno jest obawa, — bo inaczej spalą... Żeby te święte obrazy państwa z okien wywiesić... Toby się już nie kupowało teraz nowych...
— Ależ owszem, naturalnie, dlaczegożby nie.
Stary Ramkie jednak nie zadowalniał się tem. Mimo że po dachach grzmociły kamienie, za każdym nowym wystrzałem podciąga! tylko portki do góry i nudził Maryśkę, czy napewno, żeby z tem kłopotu nie było...
I znów, gdzieś tuż z boku, z górki wybuchły cztery iskry, wielkie, jak miecze. Dym rzadką szmatą leciał po dachach. Z chałup, z domków, ze stajen wybiegali żołnierze, — alarm krakał powszędy.
Nagle, z górki, z za szkoły wyrwał się orszak przedziwny... Pośrodkiem pędziły kościste potwory, z miedzianymi ryjami ku ziemi zwieszonymi... Dokoła rozbrykane konie, dygocące żelastwem, na nich artylerzyści w ciemnych kabatach, jak spalona ziemia, o twarzach bielszych, niż płótno, z przerażonymi oczyma w słup...
Przewalili przez miasto kupą siepiącego się żelaza...
Wówczas, jak na dany znak napełniły się wojskiem wszystkie uliczki. Zgiełk koni, łamanie się wozów, świst batów, krzyki na alarm, przekleństwa skłębiły się razem, tworząc na małych placach nierozplątane wiry. Podwody dyrdały trzema rzędami, szorując piastą o ściany domów.
Gnał to wszystko i poganiał z tyłu coraz bliższy warkot strzelaniny, prującej się rozległym echem po szczytach. Nagle w ten miąższ ruchu, zlepionego w niekształtne gruzły i kupy wbiło się przemocą kilkunastu jeźdźców...
— Z drogi! Z drogi!!! Dywizja! Sztab!! Sztab!!!
Sadzili przez zbitą masę sprzężaju i ludzi, rysując się czarnemi sylwetami na tle sinego mroku... Skuleni w zakrzywionych kaskach byli — podobni do spłoszonego, rozindyczonego nagle drobiu...
Wozy odpływały całą noc, aż do następnego południa. Na objad ucichło wszystko...
— Już niema nikogo, — śmiał się młody Ramkie, ani jednych, ani drugich...
— Ani jednych, ani drugich, — ani jednych, ani drugich, — radował się Feluś, dzwoniąc całym łańcuchem kłódek, zawieszonych na szyi. — On też zamykał wszystko, mianowicie cały swój sklep, schowany w starej szufladzie pod łóżkiem.
Teraz nikogo niema, a niewiadomo, kiedy znów kto będzie... Stary Ramkie kazał synowi zapisać się do straży obywatelskiej. — Dostaniesz taśmę na rękaw i będziemy spokojni.
Maryśka poszła z profesorem. Chciała trochę odpocząć od tego domu, od matki wiecznie dąsającej się z wyżyn swojej „biernackości“, od Felusia, którego młody Ramkie zamordowywał pieszczotami. Postanowiła mu teraz zwrócić na to uwagę.
— Kiedy nie mogę się powstrzymać, — usprawiedliwiał się. — Ja bardzo potrzebuję miłości i ciepła... Myśli pani, że mi wystarczają moje antyki i katalogi?
Opowiadał jej o miłości, i cieple, jakiego potrzebuje. — Niech pani wie, że to są rzeczy, wobec których ustaje wszystko inne... Wtedy nikt nie czuje, że do jakiejś rasy należy, — albo coś takiego... Bo tu chodzi o wieczność...
Zadychał się, aż ustawał na drodze... Słowa mu się skręcały w rzadziutki ulepek, to znów płynęły skore, suche, miałkie, jak kaszka...
— Tu chodzi o wieczność i należy się pozbyć wszystkich, w tym kierunku, powiedziałbym psychicznych dolegliwości... Najlepiej czują to i rozumieją dzieci... Bo to nieprawda, żeby dzieci były nierozbudzone pod tym względem i niewinne...
— Tembardziej nie powinno się ich rozbudzać...
— Kiedy one, proszę pani same się rozbudzają... — Zatrzymał ją przy murze: Kto nas rozbudzał? — śmiał się wirując zielonymi oczyma nad rozpryskiem uśmiechniętych zmarszczków, — kto nas rozbudzał — a jednak byliśmy wcale nieźle rozbudzeni...
Maryśce robiło się gorąco... Czyżby rzeczy wiście Ramkie pamiętał — i prowadził do tego wspomnienia?...
Szli pod górę, zgnojonemi aureolami okrągłe wydeptanej słomy. Mijali ich wciąż jacyś biedni ludzie, niosący przed sobą, niby wypuszczone kiszki i wnętrzności, — toboły i ciężkie węzły dobytku... Żydzi, chłopi, mężczyźni i kobiety.
— Przed kim uciekacie, przecież tam nikogo niema?!
— Aha, — niema!...
W aptece, gdzie się Ramkie zapisał do straży, też niewiele wiedziano... Jakieś oddziały stoją, proszę państwa przed nami, ale jakie?...
Wyszedłszy z apteki pociągnęła Maryśka Ramkiego w stronę szkoły... — Przecież trzeba zobaczyć, jak tam mamę urządzili...
— Niewarto, niewarto, — machał Ramkie piegowatą ręką, ale dał się namówić...
Stanęli na górce. Widać stąd było całą okolicę, góry lasy, parę chudych przełazów między polami i czarny pośpiech strumyka wśród śniegów.
Nagle Ramkie chwycił ją za rękę. — Powieszą nas, uciekajmy!!
Z za węgła wychodził właśnie ku nim sztab oficerów. Prowadził ich najstarszy, w złotym kołnierzu Hełm piętrzył mu się nad czołem, jak złoty rzymski grzebień. Szyję miał pomarszczoną, słowa mu w niej groźnie gulgotały, ręce w wielkich rękawicach, jak na portrecie przodków... Granatowy kubrak, nogi w bufach czerwonych i w palonych butach.
Śnieg skrzypiał mu pod nogami uroczyście i miarowo... Już stanął o dwa kroki... Pachniało od niego fijolkami, cygarem i koniem...
— Mars, — przeleciało Maryśce przez myśl...
Położył jej rękę na ramieniu, — miał śliczne spinki w sztywnych mankietach, — zachrypiał szanownie, lewe kolano wypiął ostro, jak Mefistofeles w operze... Czoło jego rozłupało się na bruzdy, szyszak dziobem złocistym wysunął się naprzód, oczy zapłonęły iskrami...
Maryśka nie rozumiejąc, z pierwszego wzruszenia, zarumieniła się... Ramkie przetłómaczył usłużnie...
Ale dowódzca przeszył profesora takiem spojrzeniem, jakby Ramkie nie był sobą, lecz złem powietrzem... Poczem, jeszcze raz, z hrabskim trzaskiem spinki, rozkiwanej przy mankiecie spoczął swą dłonią na ramieniu bezbronnej i jeszcze raz łaskawie zapytał...
— Ależ oczywiście, — mowy o tem niema! keine Spion... Hiesige Bewohner... — Nawet obraziła się. — Polen...
Wówczas najstarszy skinieniem pochwalił kilka strzałów armatnich pędzących po niebie... Poczem, jakby rozwinął w ręku talję kart... Maryśka zapewne przyszła zobaczyć męstwo swych kompatryotów?... Ma ich tu pułkownik pod swoją komendą, — owszem ma... Dobrze walczą, dzielne chłopcy, dobrze...
Poczem znów utkwił przebaczające spojrzenie w dal...
Nisko, naprzeciw wielkiego lasu leżały długim rzędem, jakby czerwone krople krwi. Byli to dragoni pana pułkownika.
Zaczęła się wkrótce strzelanina. Z czerwonych kropek, raz poraz śmigały złote promyki...
— Proszę, — chce pani zostać, bardzo mężnie... Proszę, — proszę...
Rozstawiono mu składane krzesełko, na którem usiadł z całą odpowiedzialnością — i po chwili patrzenia przez lornetkę klasnął w dłonie.
— Wereszczagin, — pomyślała Maryśka, — Napoleon pod Moskwą, — że też to człowiek własnymi oczyma ogląda!...
Ze świty wyskoczyło dwóch żołnierzy. Jeden trzymał długi, podobny po nowiutkiego naboju armatniego termos, drugiemu zwieszały się przez ręce, niby wędzone wymiona, troki, odpięte od siodła.
Robili wszystko bardzo sprawnie, jakby służenie do rytualnego obrzędu... Jeden nalewał ze szrapnela herbatę, drugi na mankiecie, by niedotykać ręką, podawał bułeczki z szynką.
Pułkownik poczęstował Maryśkę herbatą, sam zaś z dostojną cierpliwością jadł szynkę, której połyskliwe płaty darły się szybko w jego mocnych zębach.
Oficerowie przypatrywali się z posłusznem namaszczeniem jedzącemu.
Maryśkę opanowała radosna myśl, że jego spokój jest doprawdy gwarancją ocalenia ich wszystkich... Bóg wojny... Mimo huku wystrzałów cisza zdawała się panować w pobliżu pułkownika, a chrzęst jego szczęk i suchy trzask trącających o mankiety spinek, nabierał doniosłego znaczenia...
Na polach nic się nie zmieniało. Od czasu do czasu przylatywał żołnierz z meldunkiem. Aż gwizdało w nim od pośpiechu, strachu i gorliwości...
Pułkownik brał kartkę między długie fioletowe palce i czytał. Twarz mu nabiegała purpurą, a zmarszczone podgardle drgało szybko...
— Also dort sind schon Russen! — Russen... — Rozmyślał, przeginając z boku na bok sztywne kolano.
Złote przecinki czerwonych kropek majaczyły wciąż na tej samej linji.
Gdzież się Ramkie podział?...
Strzelanina wzmagała się. Nagle pułkownik strzepnął palcami.
Z dołu szedł jakiś inny żołnierz, nie austrjacki.
To był Strzelec!!
Wyprężył się. Rzemienie na nim stęknęły, ciężką bronzową łapą wyciągnął z mankieta kartkę i podał ją pułkownikowi.
Maryśka patrzyła na niego z niemym zachwytem... Na czapce miał orzełka, — ciężko spracowane ręce, wymięty płaszcz... Każdy jego ruch przypominał jej wszystkie obrazy, wszystkie książki, wszystkie wiersze, jakie kiedykolwiek w życiu czytała!...
Tymczasem pułkownik zaskrzeczał coś raz i drugi...
Wszyscy znaleźli się na koniach... Pod lasem czerwone krople zbiegły się w wielką plamę... Nagle zjawił się na drodze cały rój złotych grzebieni. Teraz te bliskie zbiegły się z tamtymi, pędząc z trzaskiem i hukiem ku miastu.
Maryśka stała jeszcze długo na górce. Nikogo nie było widać tylko na śniegu złote iskry wystrzałów. Jeśli ci odeszli, to pewno teraz tamci zostali... To już Polacy strzelają... Smutek ją ogarnął... Znów się dzieje to polskie powstanie... Dobrze, że przynajmniej Austrjacy nimi komenderują... Nie stanie się nic takiego, strasznie znowu szlachetnego, za coby potem ludzi wieszano hurtownie...
Zawróciła z powrotem.
Tu też wojsko! Z ulicy na plac, w bronzowym złocie ostatnich promieni słońca, szły naprzeciw niej przez staraszony śnieg, szare czwórki całej kolumny Strzelców. Wychodziły ściśnięte z pośród domów i parkanów.
A przed parkanami i na nich w głąb ulicy!!! Jakby stare płoty, w objawieniu radości, zakwitły ramionami, pełnymi owoców!...
Z obu stron, w rękach, w koszach, w fartuchach podawano żołnierzom chleb, sery i jabłka. Rzucano je w środek szyków, wpychano do kieszeni.
Maryśka biegła lekko przeciw kierunkowi czwórek, w pośród głośnych słów żołnierskiego humoru, mimo płaczu jakiejś czarnej starowiny.. Naprzeciw szarego gzymsu piechoty!! I białych orzełków, mimo koszów z jabłkami rumianymi, jak maluśkie, wesołe słońca radości...
W domu zastała Smolarskiego i Zatorskiego!... Gdyby nie jakieś resztki ceremonji rzuciłaby się im na szyje... Nie jako mężczyznom, ale, jako Polakom...
Trzymając jej ręce w chropawych, oliwkowych łapach, dziwnie pachnących (stajnią i poświęceniem, powiedziałby Ciąglewicz), — dziękował Zatorski Maryśce za żonę...
— A wie pani, co jest?! niech pani zgaduje...
— Ach prawda! — więc córka?!
— Otóż nie córka, a właśnie syn! Czwarty syn!... Będzie się nazywać Józef, na cześć Komendanta.
Opowiadali, razem ze Smolarskim, piąte przez dziesiąte, jak się zrobiło, że się odnaleźli...
Smolarski ich odnalazł! Wogóle Smolarski wywiadowca, patryotnik, — pierwsza klasa!...
Maryśka jednak nie chciała nic słuchać o nim, ucieszona Zatorskim...
— A broda panu wyrosła! Jakoś pan i młodziej wygląda i starzej zarazem... Gdzieśmy się to ostatni raz widzieli, — pamięta pan?!
— Ostatni raz?... Pod Czarnym Osłem!! Dobre były czasy!
— Taką nam pan wtedy mowę wygłosił nastrojową!... A pamięta pan Kaluckiego, Janinę?!
— Ma się rozumieć! A mój doktorat?! — Śmiał się Zatorski. — Miał też człowiek wtedy kłopoty, — miał! Dalekobym zajechał teraz z doktoratem!...
Prosiła, żeby się rozgościł. Rozgościłby się chyba, ale razem z kolegami...
— Naturalnie, że z kolegami!
— Więc mówi pan, że się odbyło szczęśliwie?... Żona nie cierpiała bardzo?...
Zatorski nie wiedział nawet, czy cierpiała bardzo... Nie miał na to czasu... Akurat przechodzili wtedy przez Kraków z pod Uliny... Ledwo się wyrwał! Ależ ten Kraków!! Stanęliśmy na tych plantach, — Łazarze zawszawione... Tu Wawel we mgle, tu z pośród uwiędłych krzaków Grażyna nad Litaworem miecz do kamiennej piersi przyciska i ku nam się zrywa... Pies kulawy oddziału nie przywita, z boku kilku andrusów, a zresztą brzuchate profesory chodzą dookoła, jak zawsze... Wyrwał się z oddziału na parę godzin... Już trafił szczęśliwie na malca... Tyle, że go zdążył zobaczyć i ucałować żonę... Nic się tam znów tak złego nie dzieje... Pilnują dobrzy ludzie... Janina, Ciąglewicz, doktór, ten pani akuszer nie wziął ani centa, — Karowscy jacyś... Co to za jeden, młody skaut, syn powstańca?... Podobno cudów dokazywał... Mówił mi, że pani mu powierzyła los mojej rodziny, więc on jako skaut...
Maryśka zarumieniła się.
Potem zupełnie specjalnie, jako żołnierz polski, witał się Zatorski z Felusiem. Podnosił, podrzucał go do góry, że aż chłopcu obroża z kłódek głośno spadała na kark.
— Nie zapomnij za powrotem do Krakowa pozdrowić moich chłopców. Wiesz, co im masz powiedzieć?...
Feluś nie wiedząc, zapakował wszystkie palce w dziurki od kłódek.
— Powiesz im, — widziałem waszego ojca w marszu...
Wypytywali go, co jeszcze słychać w Krakowie?
Nie wiedział i nie chciał wiedzieć... Moskalofile... Ale nic go to nie obchodziło. — Głowy miasta zwróciły się już podobno do komendanta fortecy, by nas do Krakowa nie puszczano... Rannych też naszych na gwałt wylewają ze szpitali, że to niby Rosjanie przyjdą, a tu w mieście powstańcy...
Zerwał się dzwoniący swoją bojową uprzężą i zaczął pasa dociskać. — Słyszycie, jak klną?...
Rzeczywiście za oknami zwierały się przekleństwa, od których ziemiaby się winna rozstąpić.
— To już nasze tabory, — czas na mnie...
— A wierszy pan już nie pisze, — co?...
Buchnął się pięścią w piersi: Jak-em w Krakowie do domu leciał, to słowo pani daję pół dla żony i dziecka, a pół dla moich szpargałów... A jakże leżą tam przy biedaczce w ogromnej estymie... Obwąchałem toto, te całe rymy, — ale już nie mam tamtej duszy. Wszy ją zjadły, czy wiatr przewiał?... Do cna się wywietrzyła...
Obiecał, że zaraz przyjdzie z kolegami.
— Zdzich taksamo wojuje! — krzyknął Feluś na całe gardło, gdy drzwi się zatrzasły za Zatorskim. — Taksamo, taksamo! I ma karabin! — Feluś zamachnął się groźnie na cały pokój.
Teraz dopiero zaczęła Maryśka wypytywać Smolarskiego, gdzie się włóczył i podziewał?
— Ach, — nigdzie... Jakieś dwie wiadomości zaniósł, — w końcu nic takiego...
Był strudzony i przemęczony... — To jest nad ludzkie siły... Święte, natchnione zezwierzęcenie... nie mógłby inaczej określić tego wszystkiego... Niech pani patrzy choćby na tego Zatorskiego... Trzeba być posłusznym, trzeba być zerem... Proszę, — Zatorski spełnia „święty“ obowiązek... Tymczasem to nieprawda! — jęczał sennie Smolarski. — Wcale nie trzeba, żeby tacy Zatorscy robili to, co zrobi pierwszy lepszy chłop... Rzeczywiście, po polsku, — kwiat inteligiencji, — hekatomba, — ostatni dukat, wydany z kieszeni nędzarza. Szaleństwo!... I to wszystko odbywa się w obliczu, jakoby nieśmiertelnej zasługi... Tymczasem to nie prawda! Kto ją pamięta, kto ją liczy, tę zasługę!? Ach pani Mario, — to ma być życie, — takie rozpychanie się w przestrzeni przez krew?! Za to ma być nam lepiej? „Zato“ mają wzrastać lepsze pokolenia?! „Zato“ — gorsze nastaną...
Nie chciała tego wszystkiego słuchać... Wogóle, niech się jej dziś nikt nie sprzeciwia... Teraz jeszcze matka wyjeżdża z pretensjami...
— Wpuszczasz do siebie żołnierzy, — rozwalają mi się po łóżku, z pewnością zawszawieni...
W sklepie szaro aż było od mundurów, siedzieli też w restauracji na bilardzie, nieoszczędzając również pufów pani Biernackiej.
Pełno tu było wojaków u młodego Ramkiego w kuchni. Z hałasem zwalili z siebie ciężki gruz rynsztunku. Pachniało od nich kwaśnym zapachem rządowego sukna i żelaza.
Wszystko się pomyliło w domu z powodu tego najścia... Ambroży już niczego niedopatrzył, tylko radośnie się klepał płaskiemi dłońmi po twarzy i biodrach, kury biegały po kuchni... Zuchwały prosiak wszedł aż do pokoju i dmuchał mokrą różyczką ryja na stare mahonie, czeczotki i bronziki.
Ojciec Ramkie odbywał niezmiernie skomplikowane konszachty, w śpiżarni za pokojem, wynosząc w słomianych opałkach chytrze mierzone ziarno...
W końcu zgodziła się pani Biernacka gotować kolację, — ale tylko dla szarż. Żołnierze odbierali ziemniaki, gmerząc ciemnemi, jak łupa, rękami w dużym dudniącym worku...
W pokoju u Maryśki jadła starszyzna, Zatorski i jeszcze dwóch jakichś sierżantów, z ważnymi pseudonimami.
Młody Ramkie, objektywnie, choć oczywiście z szacunkiem wypytywał o życie oddziału, o sposoby walki, o Piłsudskiego, — który ma się rozumieć, jest bohaterem, — ale społeczeństwo go jeszcze nie zna...
— Ja wam nato zaraz odpowiem, — zapalił się Zatorski. Przy ciepłym, tłustym jedzeniu, wśród ludzi, którzy pamiętali go z tych czasów artystycznych, gdy to się jeszcze gadało o smakowitych odrębnościach duszy, — miło mu było teraz znów zabłysnąć...
— Ja wam powiem!... Co to gadać Piłsudski?! Poco gadać?!... Weź pan honor, weź pan stary obyczaj polski... Dumę strasznego poniżenia i bezwzględna, czystość nadzieji... Ból... Wsadź pan to wszystko na konia.. Niech panu całe Tatry we krwi zachodzą... Niech ku temu zachodowi w dzikim wichrze, szczytami, śpiewając, idzie nasza szara Brygada... Piłsudski, — przodem... Teraz pan dalej maszerujesz, a on patrzy na góry, oblane zgrozą światła i na pana, żołnierza, — któryś jest nic... Któryś jest szara miazga, proch na sandałach Ojczyzny... Kurz, z którego się po wojnie Ojczyzna jednym rzutem otrzęsie...
— Jedzcie, ojcze, jedzcie, — przerywał mu Smolarski, zielony ze wzruszenia. — Podtykał potrawę, głaszcząc Zatorskiego po długich czarnych włosach.
— I wie pan, co mnie boli?..
Profesor Ramkie wybałuszył niepojętnie szklane swe oczy.
— Boli mnie, że to się nigdy nie da napisać... Nastaną czasy, które już nie pojmą piękna naszej niedoli... Oczywiście, to jest dobrze... Po wojnie, pierwsza lepsza dziura polska będzie miała lepsze wojsko, niż teraz my wszyscy!... Będą się dumnie wstydzić naszych szmat i dziadostwa... I to jest dobrze...
— Taki sam, taki sam, — uśmiechał się czule Smolarski. — Możesz pan wojować, nie dojadać, nie dosypiać, już z pana nie zejdzie nigdy ta patyna duchowa...
— Co to znaczy, taki sam?! — oburzył się Zatorski.
— Jakbym siedziała w Czarnym Ośle — przytwierdziła Maryśka, — taksamo pan mówi, czuje... A pamiętacie, — Maryśce zdało się w tej chwili, że wszyscy muszą o tem pamiętać, — jak Zdzich dzielił wtedy części świata, kurczęta rozdając i kotlety?!... Czy kto myślał, że naprawdę tego dożyjemy?...
— Beznadziejne, — beznadziejne, — chlupał o dziąsła Smolarski, któremu to wszystko tak żywo przypomniało Janinę...
— No powiedz pan jeszcze, powiedzcie jeszcze, — uśmiechała się czule, — powiedz pan jeszcze, — słońce, krew i łzy... Jak wtedy o sztuce...
Zatorski odmachnął się ręką. — Cóż wy myślicie, że ja wam tu przedstawienie będę odgrywać?!... Wam się zdaje. że my co?! Statyści jacyś, czy jak?... Słońce, krew i łzy, — a płakałże to kotek, formuła, jak każda inna...
— Ale jedzcie panowie, jedzcie, — zapraszał Ramkie, podsuwając półmisek sierżantom.
— Racja, odpowiedział jeden z nich, gruźliczy blondyn, o złotych, długich włosach.
Potem już nie gadali o „niczem takim“, — tylko o antykach. Profesor Ramkie wychwalał je... Każda ta rzecz z każdym dniem nabiera wartości... Bo rówieśnice jej giną, umierają... A na niej samej stara blizna, z każdym dniem, nowej nabiera wartości... Robię też dobrze krajowi... Trzeba wiedzieć, gdzie lokować pieniądze, gdy teraźniejszość się chwieje...
Ramkie bowiem chciał wobec tych „obywateli“ wykazać i swoją użyteczność dla kraju...
— Otóż ja wszystko, — dodał, — lokuję w przeszłości... — Zwrócił się do Maryśki z dwuznacznym uśmiechem: — W przeszłości drogutka pani, w przeszłości... Bo wszystko to jest, jak tkanina na tych samych krosnach...
Żołnierze słuchali go, przymykając mętne, senne oczy. Zatorski też zmagał się ze snem, choć gadanie Ramkiego sprawiało mu dużą przyjemność... Siadł blisko profesora, podparł głowę na szorstkich dłoniach, i słuchał, jakby pierwszy raz w życiu mówił mu ktoś o takich dziwach...
— Jest osnowa, proszę pana, podłużna i wątek, panie, który jest poprzeczny... I w tem cały sens... Jest osnowa proszę pana podłużna i wątek, panie, który jest poprzeczny... Są różne sploty i różne tkaniny i różne ściegi haftów... Plaski, rozłupany, płomienisty, chorągiewny, koszykowy... Ale w końcu zawsze tosamo.
Potem opowiadał o materjach ze wschodu, — o jedwabiu... O tej gładkiej, połyskliwej chmurze, która tak pięknie wyszła na czyste niebo Orjentu, a potem, stamtąd, płynęła przez całe wieki, ślicznym obłokiem, drogą na Egipt, brzegami Morza Śródziemnego, — aż do nas...
Tak to wszystkich zajęło, że niewiadomo skąd, zaczęli mówić o kosztownych przedmiotach i sprzętach.
Młody Ramkie wyjaśnił wszystkim ową mądrość czasu, jaka pozostaje w tych rzeczach...
Ciąglewicz nazwałby to bezwzględnością rzeczy istniejących. — (Jednak mimo wszystko, dużo Maryśka skorzystała od niego pod względem wykształcenia)...
Zatorski upierał się, że nie, że sprzęty nie przeżywają człowieka... Umierają wraz z nim, bo razem z nim tracą swą duszę. — Dowodził tego, powołując się właśnie, — na te piękne okazy profesora Ramkiego, które tu stoją. Cóż dziś z nich?... Wszak nie usłużą dzisiejszej potrzebie! Tosamo ze wszystkiem! Dzisiaj ta czapka — to mój symbol, ten pas, — to moja służba... Jeśli mnie jutro nie stanie...
Dziwnie miły był ten wieczór... Jeśli nawet taki Ramkie odętchnął i takie historje z siebie powyciągał!...
Potem nawet grał im na skrzypcach coś Bacha, czego zupełnie nie rozumieli.
A przygarnięty Ambroży siedział w kuchni, między żołnierzami i świadczył honory okrutne, gmerząc łaskawie w kierpcu.
Poźno w noc się pokładli.
Maryśka zasypiała, przejęta smutkiem i tajonym gniewem, tajoną goryczą do Zdzicha... Że nie jest z nimi, — że z nimi nie poszedł... Pewno dla niej to zrobił... Aby mogła dostawać od rządu pensję...
Obudził ją jakiś trzask, hałas, charkotanie... Ranek, noc, sen, czy mgła?!
Podniosła się na łóżku. W szarym brzasku, między złoceniami, szamotał się stary Ramkie z panią Biernacką...
Maryśka nie mogła w pierwszej chwili zrozumieć o co im chodzi... Z ulicy leciały niezmiernie bliskie echa strzałów, — matka w spódnicy, bez bluzki broniła się, stary żyd wyrywał jej z rąk jakieś obrazy...
— Nie dam, nie dam!! Na tym samym domu, dobrze, na tym, gdzie mieszkam! Na sklepie nigdy!! Słyszysz? Nigdy!!...
Stary Ramkie odpowiadał coś poprzez charkotanie chrypy, które toczyło mu się z gardła.
— Nie dam! Żebyś wiedział, że nie dam!...
Obrazy wywijały się obojgu w rękach, rzekłyś sztywne skrzydła, któremi biło to jedno, to drugie... Między palcami przelatywał święty portret, głową do góry, lub w dół, a lakierowane, mieczami przebite serce przechodziło z rąk do rąk...
— Nic się nie stanie, — nic się nie stanie! — Piszczał w drzwiach profesor Ramkie, w bieliźnie. — Nie zabiera się tego przecież, tylko pożycza!... Nikt pani tego nie zje!
— Co się dzieje?! — krzyczała Maryśka, wciągając pod kołdrą spódnicę.
— Żebym ja jeszcze na jego sklep, na jego lichwę wywieszała mój obraz?!! Moje dzieci rodziły się pod tym obrazem, mąż skonał!...
— Naszego wojska już niema, w nocy poszli, biją się pod miastem — Rosjanie idą! Będzie pogrom!! — skrzeczał młody Ramkie.
— Na tym domu, gdzie mieszkam, nie na twym sklepie parszywym! Oddaj Żydzie!
— Ty sama, oddaj! U mnie mieszkasz!... U mnie!! Będziesz się patrzeć, jak mnie rżną?!.
Pani Biernacka zamierzyła się, by wyciąć policzek.
Stary Ramkie śmiejąc się tryumfująco, zasłonił się obrazem.
— Stanę przed domem, krzyczała, całemu światu będę wołać: Tu mieszka stary lichwiarz, żyd parch!!
— Wont, wont od lichwiarza, — zachrypiał Ramkie i skoczył z obrazami na podwórze.
Za nim Biernacka, profesor w bieliźnie, Maryśka.
— Puszczaj, puszczaj! — Krzyczała Biernacka, — na tym domu zawieszaj, na którym mieszkam, na tym przybijaj!... — Szara jej twarz nabiegła purpurą. Bosa, z gołymi ramionami, płaska, bez piersi, starczo wypięta, czepiała się wciąż Ramkiego, który bił obrazem, niby toporem...
Kule świstały po opłotkach, trzaskając o drzewo i dzwoniąc po kamieniach...
— Mamo, mamo, niech mama odda, — wołała Maryśka, widząc, że Feluś bosy, w koszulce stoi na progu i płacze.
Splątanym węzłem rąk, nóg wrzasków i sprzeciwów wpadli do sieni. I tu, — wszyscy naraz ucichli...
Pod drzwiami, jak kupa łachmanów leżał żołnierz. Ambroży nad nim wydziwiał, lepiąc w strwożonej gębie jakieś niedołężne słowo.
— Trup! — krzyknęła Maryśka.
Stary Ramkie razem z obrazami skoczył do sklepu.
Pochylili się nad leżącym. Był to Zatorski... Przewlekli go przez sień na podwórze. Był strasznie ciężki... Leciał przez ręce... I taki długi... Potem przez kuchnię wciągnęli do pokoju.
— Jak panu jest? — Spytała Maryśka, gdy otworzył oczy i utkwił w niej palące spojrzenie. — Jak panu jest?... Mój Boże, — to nic, — nic nie będzie...
— W brzuch... W brzuch... W brzuch...
Sprawiało wrażenie, że nie mówi tych słów, — a same wymykają mu się z ust, niby grube brzęczenie trzmiela...
— Wody panu dać, — może wody?...
Jego sine wargi rozsunęły się na zębach... — Nic, — nic... W brzuch... W brzuch...
Od tego niskiego beczenia cisza się zrobiła w izbie śmiertelna, mimo, że kanonada huczała na ulicy...
Zatorski próbował dźwignąć głowę.
Maryśka, aby mu dodać otuchy uśmiechnęła się, profesor Ramkie łypał oczyma na boki, a Ambroży sączył pociechę przez białe powieki, bokami aż robiąc z napływu miłosierdzia.
Szeroko rozwarte oczy Zatorskiego dziwiły się niepomiernie rozmaitym politurkom, gzymsom i wydętym brzuszkom starej komody... W zagasłym matowym lustrze spostrzegł widocznie całą scenę... Przyglądał się jej i podziwiał zdumionymi oczyma...
Potem odrzucił w tył głowę, zakurzona czarna broda odchyliła się ku górze.
— Boli, — czy bardzo bolj? — pytała Maryśka.
Odetchnął głęboko poważnym, strudzonym tchnieniem. Przechyliwszy się nieco na bok, wyciągnął się wygodnie, — niby na długi sen... Wówczas z kieszeni od spodni zaczęły spadać głucho na podłogę małe, czerwone jabłka, niby wolno sączące się, ogromne, ciężkie krople...
— Cofnęliśmy się? — spytał po długiej chwili Zatorski. Dręczyła go myśl, że nie wie nic, co się dzieje z oddziałem, kto po nim obejmie służbę, którędy idą... Nie miał mapy, — jedna mapa na całą kompanię... Był najstarszym sierżantem w bataljonie... Pewno wnet zostałby podporucznikiem... I czy kapral Dadak zagiął tam w bok ze swoją sekcją?... I żeby w trenie nie zaprzepaścili mu plecaka... Były tam spodnie nowe, wyfasowane niedawno.
Nie wiedział też, czy mu pasa nie skradli, gdy został trafiony... Byłto świetny, gruby pas, jeszcze strzelecki, ze szkoły w Stróżach... Gdzie się podziała czapka?! Był na niej orzełek strzelecki, szmelcowany jodyną, nad świecą, w Oleandrach... To się nie może zgubić...
— Moje rzeczy, — moje rzeczy...
Maryśka nie rozumiała, sądząc, że mu chodzi o jakieś utwory.
Dopiero Ambroży odgadł. Zdjął ze siebie płócienny chlebak Zatorskiego, wyciągnął z czeluści zanadrza pas, czapkę i położył obok rannego, głaszcząc, jakby to były żywe, zbiedzone stworzenia...
Zatorski, wyczuwszy palcami cały swój dobytek koło siebie, uspokoił się i opuścił głowę na poduszki.
Czuł wyraźnie dłonie Maryśki. Były zwinne i nie przyczyniały mu żadnego bólu.
Ach, jak dobrze być rannym!... Nareszcie starają się o człowieka...
Maryśka odwinęła Zatorskiemu bluzę, odrzuciła ciężką koszulę, zlaną krwią. Profesor Ramkie bał się, że zemdleje... Trzymał miednicę z letnią wodą i powtarzał dla dodania sobie ducha o purpurze... Wydobywa się ją z muszli murex, ciemno-fijoletowa zowie się ater, fijołkowa, hyanthina, (tę noszą tylko cesarze) krwista zaś, zowie się oxiblatta.
Przestępując z nogi na nogę powtarzał szeptem, — krwista zaś oxiblatta, oxiblatta...
— Tu dostał...
Ramkie pochylił się wraz z Maryśką, lecz nie patrzył...
— Oxiblatta, oxiblatta, oxiblatta...
Nie wiedziała, co teraz robić z tem... Chudy, bronzowy brzuch rysował się miękko wśród szmat. Od dołu, niby puszysty brzeszczot szedł czarny klin włosów ku pępkowi... Na prawo od niego patrzyło krwawe oko rany...
Maryśka musi to dobrze zapamiętać... By opowiedzieć żonie... Żonie, — jaknajdokładniej...
Coś przemyła, coś chciała poprawić, coś zrobić z tym brzuchem, — a zupełnie nie wiedziała jak... Może matka, może matka, — stare kobiety mają wprawę...
Biernacka obandażowała rannego, a potem nic nie mówiąc, wróciła do pakowania swoich rzeczy...
— To trudno! Lżyć się nie dam!... Przyszli Rosjanie, — niech się dzieje wola boska... Może obcy lepiej człowieka uszanują, niż swoi... A wy tu sobie róbcie, — głowy sobie urywajcie...
— Albo, niech nam urwą, mamo, — co?!
— Przecież, — Biernacka dygnęła szyderczo, — przecież macie moje obrazy w oknach... Możesz być spokojna teraz, nic się twoim żydkom nie stanie...
— To nie o żydków, mamo, nie o żydków...
— Proszę, — warczała stara, — masz moje obrazy, zabrałaś mi wszystko...
Maryśka wstydziła się powiedzieć matce prawdę... Przez gardło jej to przejść nie mogło. — Że się matka boi tu pozostać ze względu na ukrywanego rannego...
— To nie o żydków, mamo, nie o żydków, — może właśnie o Polaków.
Zajdy już stały spakowane na wózku. Ambroży miał zaraz ciągnąć i wracać z powrotem do szkoły.
— Dwadzieścia lat stróżowałeś i włos ci z głowy nie spadł, to i teraz nic ci się nie stanie...
Pani Biernacka czekała na niego przy rzeczach, już w mantyli. Tymczasem przyszedł wcale nie ubrany. Tak, jak chodził na podomu, w parcianych portkach, w koszuli, bez kabatu... Przymierzał swą nalaną gębę do ręki pani Biernackiej, niby całował i prosił, tłómaczył...
Zaczęła krzyczeć... Tyla lat służysz, idjoto, teraz będziesz wojnę zaczynać?!
Ambroży znów swoje gadanie i z pocałunkiem do ręki... Na brzuch wciąż pokazywał, biadał i przeczył głową...
Zaczęła tupać na niego, czerwona z gniewu i oburzenia... A ten wciąż objaśnia a rajcuje!...
Nie mogła wytrzymać i jakże mu nie da porządnie po papie, po łbie, żeby głupca raz przynajmniej nauczyć moresu...
Płacząc, sukni się czepiając wlókł się za Biernacką do sieni. Słowo mu się jakieś ciągnęło w ustach długie, nieprzerwane...
Biernacka mu jeszcze u wrót po pysku nakładła. Sam gębę nadstawiał, płakał, pod kolana ze strasznym żalem obejmował... Ale, jak tylko wypchali wózek na ulicę, cofnął się napowrót do sieni, i poleciał do rannego... I tutaj dopiero, na podłodze, z nosem kierpca w obu dłoniach, wyłuszczył wielką, niepojętą historję...
— Dobrze dostałem, co?... — rzekł nagle głośno Zatorski. — Niepokoiło go, że strzały armatnie huczą daleko za miastem... Rosjanie... Teraz, albo powieszą, albo długa podróż rosyjskimi etapami... Coś go przejęło mocno... Chwycił jakąś rękę, która cicho, zdradziecko pchała mu się w głowy łóżka...
— Co jest?...
— Bo już są Rosjanie, — szeptał pochylony nad nim Smolarski — trzeba to chować...
— A gdzież meble?... — Ostatnią rzecz, jaką pamiętał, były te stare, stylowe meble. Gdzież nagle znikły?... Czy też śniło mu się przedtem...
— Przenieśliśmy pana do śpichrza, bo już Rosjanie!... Tu będzie zupełnie dobrze, — tylko trzeba schować te rzeczy...
Brał jedno po drugiem... Pas, czapkę, chlebak, notes z dziennikiem wszystkich zdarzeń.
— Nie, nie, nie, — zabeczał Zatorski.
— Ależ Rosjanie są już w mieście!...
Zatorski chciał zrazu bronić swych rzeczy... Całe życie żołnierskie, wszystkie marsze, wspomnienia, koledzy, — chwała!... Kiedyś, kiedyś powiewało to słowo nad nimi...
Nagle z niezmierną łatwością zrozumiał, że tak być musi... I już spokojnie patrzył, jak to wszystko leży na ręku Smolarskiego: Zabłocone buty komiśne, notes, czapka i długi pas, ważący się w powietrzu ciężką klamrą.
Oto całe jego żołnierstwo mieściło się w niemrawej garści i oto tak łatwo wyniesione zostało...
Zatorski doznał wielkiej ulgi... Znużone myśli nabrały przestworu i spokoju... Nie on oddał... Zabrano mu... Nie winien... Teraz może sobie myśleć, co mu się podoba... Ułoży wiersz...
Zagłębił się w to, przymierzając jakieś dwa słowa... Bo te dwa trzymał już tak mocno!... Pachniały one wszelkim powodzeniem...
Och tak, wytchnął sobie, — niedarmo się tak cierpi, ma się coś zato... Te wiersze będą zdumiewające...
Ledwo to zdążył pomyśleć, gdy te dwa słowa zmalały, zbladły, malusim, czarnym szkieletem zarysowały się na skrawku papieru... A on chodził z tym papierkiem i jakoby przymierzał go do łąk, gór, do ludzi ruchliwych, wielkich skał, drzew szumiących i krzaków samotnych...
W cichej szarówce odbiegł go sen zupełnie... Z wyrazistą jasnością, jak zranżowane oddziały, wlokły mu się przed oczyma jego wiersze... Widział je na papierze swych zeszytów... Czuł, nieomal, martwy deseń liter... Śnieg zaczął padać na to wszystko, a z tego śniegu biegli ku niemu jego synowie, rozkładając ramiona!
Odbiło mu się nagle... Czuł, straszliwą mękę pragnienia... Teraz zrozumiał gdzie jest i co go otacza, — że umrze...
— Umrę za Ojczyznę i Wodza!! Dlatego leżę w śpiżarni, — dopowiedział sobie szeptem...
W tej chwili wybuchł w nim płomień niepohamowanego oburzenia, — krzywdy...
Cisnęli go już tak na śmietnik, do lamusa, do śpichlerza, — między worki żydowskiego magazynu... Przypomniało mu się niebieskie powietrze dzieciństwa... Złotemi literami wypisane przez safian czerwony: — Ali Baba... Worki złota... Worki turkusów i opali...
Przyglądał się z zażartą ciekawością białym żywotom worków, wieńczonych stożkami równo nasypanego ziarna... Kukurudza, fasola, bób, owies, groch...
Nazwy te przewracały się po głowie Zatorskiego zażywnym ciężarem niesłychanego zdrowia...
— Tak, tak, — teraz kończył u żyda w śpiżarni... Na oknie, ustawione w piramidę, widniały jakieś jabłka... Skąd, — skąd?... Rumiane ich policzki świeciły dotknięciem światła...
Po co? — gdzie on z tem chodził?...
Nie chciał tej myśli, żeby za Ojczyznę i Wodza... Liczył oczyma ziarnka, badał dekorację ścian, czepiał się sinego spojrzenia sęków... Naprzeciw na hakach, tuż nad okienkiem wisiały kiszki, kiełbasy i szynki.
Właśnie nie oderwie stamtąd spojrzenia, do samej śmierci będzie patrzeć między świńskie pośladki...
Zamknął oczy. Wolał słuchać. Obok mówili o gorączce... Że jakiś chłopak nie miał stolca... Nie kakał... Uzmysłowiła mu się nagle z namiętną energią straszna bezsilność słowa, — rodzice... To słowo odeszło już gdzieś w przestrzeń nadaremnie...
Przez małe szyby okienka leciał śnieg, jak pierze...
Zatorski życzył jaknajlepiej temu zimnemu przebiegowi nicości, za którym gubiły się jego oczy, wśród płotów, ruder i przybudówek gospodarskich.
Cóż tu było widać?... Nic...
Płot... — Miłe drążki, powleczone zielonym futerkiem pleśni, zbite do kupy listwą poprzeczną... To jest płot...
Między słupkami płotu, — nie powietrze i nie nic, — a jakaś równość...
Drabina, przystawiona do otwartego strychu... Drabina... Małe jej stopnie stawały się przyczyną zlotu drobnych i nadziemskich zarazem nadziei...
Cóż może iść drabiną?... Po drabinie wznosi się i zstępuje nie powietrze, — lecz równość...
Łzy mu się zbierały w oczach na widok tych stopni coraz wyższych, coraz niższych, przedzielonych światami powietrza...
Obok drabiny złoty mur kilku sągów wielkich łupek drewnianych. Chciałby, żeby się o siebie potarły, żeby wydały głos... Zaś między łupkami, w szczelinach, bronzowo-czarne powietrze...
Zapatrzone oczy Smolarskiego budowały od nieba do ziemi jakieś niesłychane porównanie tego wszystkiego, z wielkim sągiem drzewa, niby ogromnym plastrem miodu w pośrodku...
Doznawał uczucia nieopisanej skromności na myśl o tych sękach, drzazgach, słojach, włóknach... Ze tak są niezauważone, — a tak własne...
Dalej za szopą, za zakamarkiem, przytulonym do jakiejś ściany... Cóż może być więcej, jak być niczem i być przytulonym do wszystkiego...
Dalej widać twarde piszczele górskich przełazów, chudą pierś pól srokatych i mostek nad strumykiem...
Ach, — jakżeby chciał teraz Zatorski być tym mostkiem, co leży rozpięty na cierpliwych kamieniach ponad jednym brzegiem a drugim... Uniżone drabiny jego istoty, czekałyby, kto po nich przejdzie, — bez potrzeby...
I był wodą, która się leje pod mostkiem, piętrzy na kamieniu i był powietrzem, które milczy wokół samotnych krzaków...
Obudził go wąski zrąb światła w drzwiach. Naprzeciw stał stary Ramkie w czarnych atłasach, nad któremi trzęsła się duża siwa broda... Krągłą opałką słomianą czerpał z worka... Cichy syk ziarna, machając przez powietrze złotym ogonem, sypał się z krążka na płachtę...
Zatorski przestraszył się... Co on mierzy?... Co on mierzy?...
Lecz znów wszystko zaciemniło się w straszliwem pragnieniu. Trwało ono całe godziny, — całe lata... Przez jego żar straszliwy i gorący przemawiali różni ludzie... Miechowska, Smolarski... Jakiś aptekarz, który wymachiwał ceratką od kompresu...
I znów, niby najwyższa waga męki, czy też miara pomsty ostatniej, zjawiał się stary żyd w atlasach. I znów w prostym zrębie światła od drzwi, przelewał z worka na płachtę całe strugi siwego złota, całe grzywy suchej, jasnej wody, ciężkiemi kroplami ziarna szeleszczące...
— Wyrzucić go, wyrzucić!! — krzyczał przerażony Zatorski.--Wyrzucić tego Boga Ojca! Wyrzucić!!!
Czuł na skroni i na policzkach ciepłe przytulne skrzydła...
Głaskano go... Obok siedziała Maryśka, w nogach stał Smolarski. Pogodnym, letnim przewiewem płynęły słowa pociechy...
— Wszystko jeszcze będzie dobrze, — mówiła Maryśka, — zobaczy pan. Niech się pan śmieje z siebie i z tego wszystkiego... Jest całkiem dobrze... To nie żaden Bóg Ojciec, — tylko stary Ramkie mierzy owies... Najprościej w świecie, — nasz stary lichwiarz... W mieście są Moskale, musi im dawać owsa, nato niema rady...
Uspokajała go, jak mogła. Położyli go tutaj, aby go schować... Im samym bardzo przykro, że w takich warunkach chorować musi, między tymi workami i kiełbasami, — on, żołnierz polski, obrońca, ale na wypadek jakiejś rewizji, czy kwaterunku...
— I wie pan?... Pochyliła się nad nim, dotykając nieomal pełną swą piersią jego czarnej brody, — i wie pan?! Nie było wymiotów! Będzie dobrze i panu i nam wszystkim... Jeszcze się będziemy śmiać... Jeszcze się znów znajdziemy, jeszcze razem wypijemy...
Myślała wczoraj nad tem, jakto ich rozmiotło po świecie a jednak odnajdują się... Mówili o tem ze Smolarskim i jakto wtedy Zatorski przemawiał... Jakgdyby coś przeczuwał... Teraz przypomniała to Zatorskiemu...
— Jeszcze sobie, proszę pana, zasiądziemy pod drzewami do jakichś kurcząt i pan i żona się nie spóźni i ja będę i Zdzich i będzie Kałucki... I znów powie nam pan coś takiego wzniosłego, jak wtedy o altanie... O sztuce...
Przełknęła łzy... Wczoraj wieczór dowodził jej Smolarski, że widać Zatorski miał przeczucie wtedy... — Przecież mówił wtedy o książkach swych, — a potem o śmierci... Pamięta pani?... Żeby go gdzieś zaniosło między obcych ludzi, w nieznane strony... To będzie dowodem, że aż do śmierci toczyło się wartko koło życiowej energji... Coś w tym duchu, — proszę pani...
O altanie, — Maryśka chciała powoli ukołysać Zatorskiego, — o sztuce, o książkach...
Zatorski prosił potem Smolarskiego, aby nad nim nie bajdurzyła, jak kura.
— Dajcie mi spokój, — nic mnie to nie obchodzi... Nic a nic... — Machnął ręką i zapatrzył się w powałę.
Smolarski, nauczony doświadczeniem Maryśki, nie mówił mu już nic o żonie, ani o dzieciach, ani o rodzinie, — lecz delikatnie o rzeczach ogólnych... O Wodzu, o sprawie, o Polsce... Jaka ich przyszłość czeka... Jaka wielkość...
A po różnych długich obejściach i omówieniach przemknęło mu się w myślach czerwone słowo. — Sława, na tle szarych świętości Obowiązku...
Zatorski przymknął oczy i czknął rozgłośnie.
Smolarski przestraszył się... Czuł dobrze, że Zatorski czknął naumyślnie...
— Widzisz, — rzekł nagle Zatorski twardym sztywnym głosem, — jak się już raz te rzeczy zapłaci, drogo zapłaci, to już nic, — nic nie obchodzą... To już się tego nie rozumie... Dajcie mi spokój...
Chodzili koło niego i zabiegali, obrażeni w swych umiłowaniach... Zatorski cieszył się, że już do niego nie mówią.
Słońce znów leżało na płocie, stara zielona pleśń kwitła tęczowym fijoletem, przełaz się zginał nad śniegiem kolanami starych sęków, mały mostek spoczywał cicho ponad wodą. Między złotemi łupkami sągów czerwienił się cień — jak gęsty rubin...
Albo gasło wszystko i szara mgła snuła się cierpliwie po widoku.
Przejazd ciężkich wozów dręczył Zatorskiego, — widać wojska przeszły, a teraz walą treny... Obok w izbie namnożyło się ludzi... Mógłby wiedzieć, dlaczego tak było, ale nie chciało mu się myśleć. Zresztą drzwi były uchylone, widział, co robią.
Wstawali ze starych mebli. Siadali. Chodzili.
Obok niego siedział na ziemi, w kucki, szarowłosy Ambroży.
Od czasu do czasu tonął Zatorski strudzonym spojrzeniem w jego bezmyślnych oczach. Głuptak czochrał się po piersiach, albo wpatrywał w rannego, głowę miłosiernie w bok przechyliwszy, — jak na święty obraz... Czasem chciał coś gadać. Wówczas wywracało mu się w niezdarnych wargach jakieś słowo rozciągnięte na godzinę... A pachniało od Ambrożego otrębami i stajnią...
Zatorski, z nieopisaną przyjemnością chłonął ten zapach....
Ogarniała go zazdrość na widok nieruchomych złogów twarzy głuptaka... Gdy wyzdrowieje, — będzie chodzić w takich kierpcach z rękami unurzanemi w gnoju... Będzie się tak czochrać na słońcu... I nic więcej... Nic więcej...
Minęły jakieś godziny, — jakieś czasy... Jeszcze coś przeszło... Po śpichrzu dreptał pies, słychać też było świeży wiaterek mokrego ryja świnki. I żywe uderzenia rogowych racic o podłogę... Od czasu do czasu wracał Bóg Ojciec w czarnym jedwabnym chałacie, z siwą brodą... I słomianą swą aureolą, tak podobną do chłopskiej opałeczki, mierzył i rzucał w nicość strumień złotego, ziarnem syczącego czasu...
Wtedy Zatorski, skłaniając twarz na szorstkie ręce głuptaka, płakał piekącemi łzami gorączki.
— Tak bracie, tak bracie, — tak...
Ambroży przytwierdzał cierpliwie, podkładał ręce pod głowę rannego i opowiadał, co się dzieje teraz...
Bo chleb piekli w kuchni... Widział wszystko wybornie przez otwarte drzwi... Spalone drzewo śmiało się krwawym ząbkiem żaru, z pieca tchnął zapach przejmujący i głęboki, że oczy się zamykały przed ciężarem żytniej słodyczy...
Ambroży radził koniecznie patrzeć Zatorskiemu, jak chleb będą przenosić... To będzie widać przez uchylone drzwi...
Poruszyły się tam w głębi omączone kobiety. Rękami, obnażonemu po łokcie dzieliły miękki, wydęty żywot ciasta na mniejsze części.
Z jednego robiło się dwa... Z dwóch cztery... Z czterech pewno ośm... Chleby, chleby, chleby...
Między kuchnią zaś a śpichrzem siedział Feluś na naczyniu... Niby frywolny anioł złotowłosy na porcelanowej kuli świata w rokokowym pokoju...
Ach, — Zatorski miął ważny interes do tego chłopca. Ze ojciec ich w marszu... Że ojciec ich w marszu...
Objęła go zimna chmura, z której raz jeszcze ocknął się przebudzony chłodem straszliwym... Dokoła pierzchły ciemne, wirujące myśli, wpadając między worki, szynki, kiełbasy i wagi, z łopotem skrzydeł...
— A sio, a sio, — a sio, — wiał mróz za niemi... Z odmętów tego mrozu wśród szelestu piór, wśród ostatnich, drżących kłębków spłoszonego cienia doniosło się aż tu, do uszu Zatorskiego srogie wołanie Jehowy: — Wygonić, wygonić te kury!...
Stary Ramkie rzucił za niemi opałkę i wyszedł z owsem do kuchni...
— Trzeba tam patrzeć za tym chorym, — pospali się obaj z Ambrożym... Jeszcze się co złego przytrafi...
Zaraz przybiegli do łoża Zatorskiego, — który wymiotował...
Obrządzili go, jak mogli... A potem siedli stroskaną gromadą w cieniu... Zatorski kłapał zębami z zimna... Oczy mu zaszły, zamgliły się... A potem, jedna za drugą, biły na twarz czerwone zorze wielkiej, ostatniej gorączki...
Siedzieli tak, niewiadomo, jak długo... Wiatr targał tłusty płomień lampy, ciężkie wozy rzęziły na kamieniach gościńca, to znów cichło — i słychać było dreptanie całego domu...
Maryśka popłakiwała, — że jednak nie zawezwano do niego księdza — możeby chciał, Smolarski patrzył spokojnie na twarz Zatorskiego.
Więc oto tak, oto tak... — I nic więcej nie umiał pomyśleć... A potem odpoczywał wzrokiem w uchylonych drzwiach... Widać było przy piecu dwie baby w kieckach zamaszystych, krzątające się koło wypieku chleba. Kuchnia grążyła się w złotym przydymionym świetle, jak stary obraz...
Smolarski wstał, wyminął ostrożnie kilka worków, wziął z okna tych parę czerwonych jabłuszek i położył obok Zatorskiego...
— Widzi pani, — rzekł, układając je po obu stronach, — niechże sobie to zabierze do grobu, biedny syn marnotrawny... Tak zginąć!... Syn marnotrawny... I nato, żeby tych głupich opłotków bronić, trzeba, aby tak zdolny człowiek...
— Niech pan już nie mówi, — prosiła Maryśka, — niech pan nie mówi...
— Ale w tem jest przyszłość, — Smolarski starał się uśmiechnąć. — Przyszłość jest w tem, że właśnie tak poprostu zginął... Nie wiemy nawet jaka, my dziś jeszcze nie wiemy jaka, ale właśnie, że tak poprostu, — w tym jest wielka przyszłość...
— Niech pan nie mówi, niech pan już nic nie mówi, — prosiła Maryśka...
Trup patrzył na nich skośnem pobłażaniem niedomkniętych źrenic.
A kiedy Smolarski rzekł jeszcze, rzeczywiście, jakby na złość — Ojczyzna to wielka rzecz, — pomyślała Maryśka o Zatorskiej i o dzieciach...
Dobrze, że Zdzich już tak zanadto, tak strasznie nie kochał znów tej Ojczyzny...
— Trzeba zakryć mu twarz, — rzekła, — a potem zrobi pan coś z wójtem, profesorze... Żeby jakoś cicho...
Ramkie przyniósł czystego muślinu. Zakryli twarz.
Należy pobyć przy zmarłym... Maryśka usiadła naprzeciwko... W tępej zadumie, to znów w bezmyślności płynęły jej chwile, zajęte wszystkiem i niczem... Jak teraz ułoży sobie życie z matką... Że straciła tę ostatnią przystań... Nawet domu rodzicielskiego nie ma... Także o przeznaczeniu... I że przy zmarłym sobie posiedzi, — zrobi to choćby dla Zatorskiej... I, że niczego nie warto kochać... Zatorski umarł za Ojczyznę...
Nagle, w tym czadzie mętnych refleksji i wspominań przywiązał jej oczy ten płatek muślinu... Miała taki fartuszek... Taki sam fartuszek, — w dzieciństwie... Takim muślinem ona też już raz miała zakrytą twarz...
Pamiętała o tem pod Czarnym Osłem, gdy Zatorski mówił o altanie... Teraz wspomnienie to, dziwną grą przeciwstawień, przesunęło się raz jeszcze... Miała wtedy parę lat... Z jakimiś chłopcami pobiegli do ogrodu za szkołę... Żeby się wzajem oglądać... Chłopcy ją położyli na ławeczce — i oglądali... Coś ruszali... A jeden, — i to był on, Ramkie, — wstydził się, nie chciał, mimo, że go ciągnęli... Wtedy pod dusznym muślinem fartucha zaczęła płakać ze wstydu...
Teraz nie chciała tego za nic na świecie domyśleć do końca...
Przez muślin przeglądała czarnym prostokątem broda Zatorskiego i żółte zarysy zgorzkniałej twarzy...
Musiało już być bardzo późno, w domu wszystko ucichło... Ciężkie wozy toczyły się po bruku, wicher rzęził w kominie... Maryśka nie wiedziała już, czy śni, czy marzy?... Wyobraziła sobie nagle, pyszne letnie słońce, wóz pełen worków mąki, zaprzężony w rosłe czarne konie i chłopaka, któremu na kozioł wino podawała...
Nisko, przy łóżku, na aksamitnej poduszce siedział Ramkie, wspierając głowę na jej kolanach.
Mimowoli gładziła ręką rude, nieżywe, włosy peruki... Suche pasma przewijały się jej w palcach, jak długa sierść...
Tak, — to on, ten żydek, to Ramkie nie chciał wtedy... To on... Ciemne rumieńce oblały jej policzki... Skryte łzy zawisły w oczach... Odsunęła jego głowę dość mocno, — jak się odsuwa głowę nazbyt spoufalonego psa...
— Już musi być bardzo późno, — rzekł potulnie profesor...
Maryśka wstała.
Ramkie patrzył na nią z dołu, z pod rudego kłaczka peruki, zielonymi oczyma, drgającymi niepewnie, w pośród okrągłych, jak małe pośladeczki, policzków...
— Napiłabym się herbaty...
Wyszedł na palcach...
Przeciągnęła zdrętwiałe ramiona, odwróciwszy głowę, nie chcąc już patrzeć na sztywny, ciemny uśmiech z pod muślinu...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.