Człowiek zwierzę/Tom II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Miesiąc przeminął i wielki spokój zapanował znów w mieszkaniu, które Roubaudowie zajmowali na pierwszem piętrze dworca, ponad salami poczekalnemi.
U nich, u sąsiadów ich z tego samego korytarza, przywykłych w zajęciach swych do punktualności zegarowej, życie płynęło znów jednostajnie.
Zdawać się mogło, że nic nie zaszło ani gwałtownego, ani niezwykłego.
Głośna i skandaliczna sprawa Grandmorrina powoli przechodziła w zapomnienie, miała być umorzona, skutkiem niemożności wykrycia przez sąd winowajcy.
Po dwóch tygodniach i kilku dniach sędzia śledczy Denizet wydał decyzję, ażeby Cabucha wypuścić na wolność, motywując swe postanowienie tem, że nie było przeciw niemu dostatecznych dowodów.
Tworzyła się legenda romantyczny o mordercy nieznanym, niepochwytnym, o awanturniku zbrodniczym, wszędzie obecnym, na którego składano wszelkie zabójstwa, a który znikał jak dym, skoro się tylko ukazywali agenci.
Zaledwie kilka żarcików odezwało się w prasie opozycyjnej, która roznamiętniała się znów przy zbliżających się wyborach powszechnych.
Nawet samowole władzy, nadużycia prefektów dostarczały jej innych przedmiotów do artykułów, tchnących oburzeniem.
Tak więc, skoro dzienniki, nie zajmowały się już sprawą, przestała sama przez się podniecać ciekawość tłumów. Nawet już o niej nie mówiono.
Spokój Roubaudów tembardziej się utrwalił, że usunięty został jeszcze inny kłopot.
Zaniechano zwalenia testamentu prezesa Grandmorrina.
Za radą pani Bonnehon, Lachesnayowie zgodzili się wreszcie nie występować przeciw testamentowi, jedynie z obawy wywołania skandalu, a zresztą bardzo niepewni wyników procesu.
Roubaudowie więc objąwszy swój spadek w posiadanie, od tygodnia już byli właścicielami Croix-de-Maufras, domu i ogrodu, oszacowanych na czterdzieści tysięcy franków.
Natychmiast postanowili go sprzedać, dom ten skalany krwią i rozpustą, który ich prześladował, jak upiór, gdzie nie mieliby śmiałości zasnąć, bojąc się widm z przeszłości; postanowili sprzedać go hurtem, z meblami, tak, jak był, bez naprawy, nawet bez ścierania kurzu.
Ponieważ jednak przy licytacji publicznej zawiele by stracili, gdyż mało by się znalazło kupców, którzyby chcieli zamieszkać w tem pustkowiu, postanowili zaczekać na amatora i poprzestali na przylepieniu ogromnego ogłoszenia, wypisanego tak wielkiemi literami, że łatwo je było czytać z kursujących ciągle powozów.
Ta odezwa, widniejąca z liter, to pustkowie do sprzedania: wzmagały jeszcze bardziej smutek, jaki sprawiały pozamykane okiennice i ogród, zarośnięty chwastem.
Roubaud nie chciał tam pójść, nawet po to, ażeby co zarządzić, Seweryna więc sama udała się pewnego popołudnia; klucze zostawiła u Missrdów, prosząc, ażeby zgłaszającym się pokazywali posiadłość.
Można było tu w ciągu dwóch godzin rozgospodarować się, gdyż wszystko było gotowe, nawet bielizna w komodach.
I odtąd już nic nie niepokoiło Roubaudów, każdy dzień upływał dla nich w spokojnem oczekiwaniu jutra.
Dom da się prędzej czy później sprzedać, pieniądze odpowiednio umieszczą, wszystko pójdzie dobrze.
Zresztą nawet zapomnieli o tem, żyli tak, jak gdyby nigdy nie mieli opuścić tych trzech pokojów, w których mieszkali: sali jadalnej, z której drzwi prowadziły wprost na korytarz; sypialni dość obszernej, po prawej stronie, kuchenki małej i zbyt dusznej — na lewo.
Nawet ten dach blaszany przed ich oknami, przykrywający wjazd na stację, już ich nie dziwił, nie przyprowadzał do rozpaczy, jak dawniej, lecz przeciwnie, jakby uspokajał, wzmagał uczucie bezpiecznego wypoczynku, pokrzepiającego spokoju, w którym zasypiali.
Przynajmniej sąsiedzi nie widzieli ich, oczy szpiegowskie nie zaglądały do nich ciągle, a kiedy wiosna nadeszła, nie skarżyli się wcale ani na gorąco, ani na zbyt rażący blask od blachy, rozgrzanej promieniami słonecznymi.
Po straszliwych wstrząśnieniach, jakich doświadczali prawie przez dwa miesiące, teraz i błogością oddawali się temu ogarniającemu ich odrętwieniu.
Chcieliby się już stąd nie ruszać, szczęśliwi, ze mogą żyć tak zwyczajnie, nie potrzebując ani drżeć, ani cierpieć.
Nigdy Roubaud nie był tak pilnym urzędnikiem, tak sumiennym.
Codzień, już o godzinie piątej, wychodził na linję kolejową, wracał na śniadanie dopiero o dziesiątej, znów wychodził o jedenastej, nie było go w domu do piątej, i wracał dopiero po jedenastu godzinach służby...
Gdy zaś przypadały dyżury nocne, był na służbie od godziny piątej po południu, do szóstej zrana, nawet nie miał krótkiego wypoczynku po obiedzie bo jadł w swej kancelarji, a ciężką tę służbę znosił z pewnem zadowoleniem, bo z upodobaniem wdawał się w najdrobniejsze szczegóły, wszystko chciał widzieć, wszystko zrobić, jakgdyby w tej pracy znajdował zapomnienie, jakby dostarczała mu ona równowagi dla zwykłego życia.
Seweryna znów, prawie zawsze sama, bo co dwa tygodnie widywała go tylko przy śniadaniu i przy obiedzie, zapaliła się jakby do gospodarstwa.
Dawniej siedziała, szyła, haftowała, nie cierpiała krzątać się koło kuchni, sprzątania pokojów, co wszystko robiła Szymonowa, przychodząca na posługi od godziny dziewiątej do dwunastej.
Ale kiedy była już spokojną o siebie, pewna, że tu zostanie, myślała już teraz o porządku w mieszkania, krzesła z miejsca nie brała, ażeby go wprzód nie okurzyć.
Zresztą oboje spali spokojnie.
W pogawędkach, wspólnych przy obiedzie i kolacji, nigdy nie mówili o tej sprawie, tak, że musieli już wierzyć, że wszystko się skończyło, że wszystko było pogrzebane.
Szczególnie dla Seweryny życie stało się bardzo spokojnem.
Wkrótce lenistwo znowu ją ogarnęło i gospodarstwo oddała na łaskę starej Szymonowej, jak panienka, zdolna tylko do pracy igiełką.
Rozpoczęła robotę bez końca, dywan, który mógł ją zająć na całe życie.
Wstawała dosyć późno, z przyjemnością wylegując się w łóżku, kołysana przyjazdami i odjazdami pociągów, które wskazywały godziny, zupełnie tak dokładnie, jak zegar.
W pierwszych miesiącach małżeństwa, ten hałas na stacji, te gwizdania, stuk obracanych zwrotnic, huk, nagłe wstrząśnienia, w których wszystko się chwiało w jej mieszkaniu, dokuczały jej niezmiernie.
Potem przyzwyczaiła się powoli, teraz miała upodobanie w tym ruchu, w tej wrzawie stacyjnej, które właśnie dawały jej spokój.
Aż do śniadania podróżowała z jednego pokoju do drugiego, gawędząc z posługaczką i nic nie robiąc.
Po południu znów siadywała przy oknie w pokoju jadalnym, robota jej leżała na kolanach, a ona rada była, że może tak siedzieć bezczynnie.
Kiedy mąż był na dyżurze i wracał dopiero nad ranem, słyszała jak chrapał aż do wieczora, a zresztą te dnie dyżuru były dla niej najprzyjemniejsze, bo wtenczas jak przed ślubem mogła spokojnie się wysypiać i miała cały dzień wolny, prawdziwą rekreację.
Nie wychodziła njgdy, widziała tylko z okna dym, ulatujący z kominów fabrycznych, którego kłęby czarne plamiły niebo.
Przed oczyma miała mury budynków kolejowych, po za niemi było miasto; czuła, że ono tam jest, z początku drażniła ją ta myśl, że nie może go zobaczyć, ale rozdrażnienie to uspokoiło się z czasem. Kilka doniczek lewkonji i werbeny, które pielęgnowała na zrębie dachu, przykrywającego platformę stacyjną, były dla niej małym ogródkiem, przyozdabiającym jej samotność.
Nieraz w chwilach wolnych od zajęć, Roubaud wyłaził oknem na dach, zsuwał się aż na jego koniec, siadał na samej krawędzi, zwieszał nogi i palił fajkę, pod gołem niebem, przyglądając się miastu, roztaczającemu się pod nim, wysokiemu lasowi masztów, morzu rozległemu, w dal sięgającemu zielonością swoją.
Zdawało się, że taka sama senność zdjęła i inne stadła urzędnicze, sąsiadów Roubauda.
Korytarz, gdzie się dawniej rozlegały sprzeczki, teraz także zasypiał.
Kiedy Filomena przychodziła z wizytą do pani Lebleu, zaledwie słychać było szept ich głosów.
Zdziwione obie, iż rzeczy wzięły taki obrót, mówiły już tylko z pewnem wzgardliwem politowaniem o pomocniku zawiadowcy; zapewne dla utrzymania go przy posadzie, żona jego w Paryżu musiała się pięknie niejednemu zasługiwać. Zresztą człowiek ten nie mógł zmyć z siebie tak ciężkich podejrzeń.
Żona kasjera, przekonawszy się, iż sąsiedzi nie są w stanie odebrać jej mieszkania, spoglądała teraz na nich pogardliwie.
Mijała ich, przechodząc, dumna, sztywna, bez ukłonu.
Wszystkich zraziła do siebie, nawet panią Filomenę, tak, że ta odwiedzała ją coraz rzadziej.
Pani Lebleu, pragnąc zabić czas wolny jakiemkolwiek zajęciem, szpiegowała ciągle pannę Guichon i naczelnika stacji, pana Dabadie, nie miała jednak szczęścia, aby ich pochwycić.
Od czasu do czasu słyszała tylko w sieni cichy odgłos pantofli pilśniowych.
Wszystko powoli wracało do spokojności i miesiąc cały upłynął w ciszy wielkiej, ponurej, jaka zwykle następuje po strasznych katastrofach.
U Roubaudów pozostał jednak punkt jeden bolesny, niepokojący, punkt na podłodze w sali jadalnej.
Nie mogli w tą stronę zwrócić spojrzenia bez obawy i trwogi.
Była to tafla dębowa z lewej strony okna, tafla, którą wyjęli a następnie założyli napowrót, ukrywszy pod nią zegarek i dziesięć tysięcy franków, zabranych z ciała Grandmorrina, nie licząc trzechset franków, w złocie schowanych w portmonetce.
Roubaud zabrał z kieszeni zmarłego ten zegarek i pieniądze, lecz nie miał bynajmniej zamiaru przywłaszczenia ich sobie.
Nie był on złodziejem, wołałby umrzeć z głodu, Jak mówił, aniżeli dotknąć choć jednego centima z tej sumy, lub sprzedać zegarek.
Pieniądze starego, który splamił jego żonę, a któremu on wymierzył sprawiedliwość, te pieniądze zwalane błotem i krwią, nie! nie! to nie były pieniądze dosyć czyste, aby ich mógł dotknąć człowiek uczciwy.
I nie myślał wcale o domu w Croix de Maurax, który otrzymał jako podarek; wspomnienie tej ofiary zrabowanej, te pieniądze zabrane w czasie morderstwa oburzały go, wzruszały jego sumienie, napełniały go bojaźnią, a jednak nie miał zamiaru spalenia tych pieniędzy, wrzucenia zegarka i portmonetki do morza.
Jeżeli prosty rozsądek mu to doradzał, wnet głuchy instynkt oświadczał się przeciw podobnemu postępkowi.
Czuł jakieś poszanowanie wewnętrzne, nie odważyłby się nigdy zniszczyć podobnej sumy.
Z początku, pierwszej zaraz nocy, ukrył ją pod poduszką nie mogąc znaleźć dość pewnej kryjówki. Następnych dni wysilał myśl swoją, aby wyszukać jakiś kącik ukryty, codziennie chował tę sumę gdzieindziej, drżąc na najmniejszy szelest z obawy przed śledztwem sądowem.
Nigdy wyobraźnia jego nie była tak czynną jak teraz.
Wreszcie pewnego dnia zmęczony obawą, podniósł jedną taflę posadzki, ukrył tam pieniądze i zegarek, i za nic w świecie jużby tam więcej nie zajrzał.
Pod taflą ową był w jego przekonaniu rodzaj trupiarni.
W dziurze tej spoczywały śmierć i trwoga.
Zdawało mu się, że lada chwila widmo jakieś stamtąd się ukaże.
Chodząc po pokoju unikał tego miejsca, obawiał się stąpić nogą na tą taflę, a jeśli to uczynił przypadkiem, dziwnego wnet doznawał uczucia, przysiągłby, że go coś w nogi uderza.
Seweryna, siadając popołudniu w pobliżu okna, usuwała zawsze krzesło, aby nie znaleźć się na desce, pod którą był trup ukryty.
Pomiędzy sobą nie mówili nic o tem, sądzili, iż przyzwyczają się w końcu do obecności tego trupa, niedługo jednak przyszli do smutnego przekonania, że czują go coraz bardziej pod swemi stopami, iż codzień coraz więcej odbiera on im spokojność.
Niepokój ten był tem dziwniejszy, że nie wzruszał ich bynajmniej widok noża, owego noża nowego, pięknego, który kupiła żona, a mąż wbił w gardło kochanka.
Omyty w najzwyczajniejszy sposób, leżał sobie spokojnie w szufladce stolika, i tylko cd czasu do czasu służył matce Simon do krajania chleba.
Ciszę, w jakiej żyli od miesiąca, Roubaud zamięszał sam, tworząc nowy powód obawy.
Powodem tym było coraz częstsze zapraszanie Jakóba, aby ich odwiedzał.
Rozkład służby sprowadzał mechanika trzy razy w tygodniu do Hawru: w poniedziałki od dziesiątej minut trzydzieści pięć zrana do szóstej wieczorem, we czwartki zaś i soboty, od jedenastej wieczorem do szóstej rano.
Pierwszego zaraz dnia po powrocie Seweryny, pomocnik zawiadowcy przyczepił się do niego.
— Ależ kolego!... nie możesz mi przecież odmówić... musisz przetrącić coś z nami. Cóż u licha! byłeś tak grzeczny dla mej żony, należy ci się odemnie podziękowanie.
W ciągu miesiąca Jakób dwa razy znalazł się na śniadaniu, na które gwałtem prawie został zaciągnięty.
Zdawało się że Roubaud, zmęczony tem bezustannem milczeniem, jakie panowało przy śniadaniach z żoną, obecnie uczuwał jakąś ulgę, gdy znalazł towarzysza. Odzyskał dawny humor, rozmawiał, żartował.
— Przychodźże do nas jak możesz najczęściej. Widzisz, jak ci jesteśmy radzi.
Pewnego wieczora, we czwartek, Jakób przyprowadziwszy pociąg na stację, obmył się z kurzu i dymu, i zamierzał położyć się do łóżka, gdy spostrzegł pomocnika zawiadowcy, kręcącego się koło magazynu.
Pomimo późnej godziny Roubaud wyciągnął Jakóba, prosząc go aby mu towarzyszył do stacji.
Przybywszy przed mieszkanie, nie chciał go pożegnać, dopóki nie wstąpi na górę.
Jakób dał się namówić.
Seweryna jeszcze nie spała, zajęta była czytaniem.
Wypili po szklance wina, poczem zaczęli grać w karty i nie spostrzegli nawet jak szybko północ minęła.
Od tego czasu śniadania poniedziałkowe i wieczerze czwartkowe i sobotnie stały się zwyczajem.
Jeżeli Jakób nie przyszedł którego dnia, wnet Roubaud wyszukał go i wymawiał mu to zaniedbanie.
W czasie jego nieobecności stawał się coraz bardziej pochmurnym, gdy jednak ujrzał swego nowego przyjaciela, zaraz był wesołym i rozmownym.
Ten chłopiec, który go tak dawniej niepokoił, który powinien mu być nieznośnym, jako świadek, żyjące przypomnienie sprawy strasznej, przeciwnie, stał się dlań niezbędnym.
Być może właśnie dlatego, że wiedział wszystko, a nic nie mówił.
Tajemnica ta łączyła ich, jak węzeł nierozerwalny, jak wspólnictwo.
Często Roubaud spoglądał na Jakóba wzrokiem wymownym, ściskał jego rękę w nagłem uniesieniu, siła zaś tego uścisku przechodziła granice zwykłego koleżeństwa.
Jakób był prawdziwą rozrywką dla małżeństwa.
Seweryna przyjmowała go wesoło; gdy wchodził, wydawała lekki okrzyk, jak kobieta zbudzona w przyjemny sposób.
Rzucała wszystko, robótkę, książkę, zwykła ospałość opuszczała ją, a miejsce jej zajmowała rozmowa wesoła i śmiechy.
— A, jak to pięknie, żeś pan przyszedł. Oczekiwałam pana, myślałam wciąż o panu.
Dnie, w których Jakób przychodził na śniadanie, były prawdziwem świętem.
Znała już wszystkie jego ulubione przysmaki, sama wychodziła na miasto, aby kupić to, co lubiał najbardziej.
A wszystko to czyniła z całą uprzejmością, jak dobra gospodyni, przyjmująca przyjaciela domu, a nie zdradzając nic innego jak tylko chęć przypodobania się i potrzebę rozrywki.
— W poniedziałek będzie kreml przyjdź pan... ale napewno!
I nic więcej.
Tylko po miesiącu, gdy Jakób zainstalował się już na dobre, rozdział pomiędzy małżonkami stawał się coraz większy.
Seweryna coraz bardziej lubiała spać sama jedna.
Urządzała się tak, aby jaknajmniej spotykać się z mężem.
On zaś, co dawniej, w pierwszych dniach po ślubie, taki był gwałtowny, brutalny w objawach swej miłości, obecnie nie zważał nawet na tę oziębłość żony.
Kochał ją bez żadnych czułości, a ona zgadzała się na to, jak kobieta posłuszna, wierząc, iż nie mogło być inaczej, nie żądając nawet żadnej przyjemności.
Od czasu jednak zbrodni czuła jakiś wstręt do niego, nie wiedząc nawet z jakiego powodu.
Twarz męża drażniła ją, przestraszała.
Pewnej nocy, gdy wskutek zapomnienia nie zgasiła świecy, krzyknęła gwałtownie.
Ta twarz czerwona, usta zaciśnięte konwulsyjnie, oddech przyspieszony, przypomniały jej mordercę.
Od tego czasu dziwne uczucie ją opanowało.
Ilekroć mąż zbliżył się do niej, zdawało jej się, iż ukrywa nóż w dłoni i zamierza popełnić morderstwo.
Pomimo przywoływania zimnej krwi i rozsądku, nie mogła pozbyć się tego wrażenia. Serce jej biło ze strachu.
Roubaud ze swej strony coraz mniej narzucał się żonie, widząc jej wyraźną niechęć ku sobie.
Zdawało się, iż ów wypadek, owa krew przelana, była powodem zniechęcenia, obojętności, jaka pomiędzy nimi zapanowała, a która jest zwykłem tylko następstwem czasu.
Jakób przyczyniał się pomimowoli do tego rozłączenia.
Obecność jego uwalniała małżonków od sam na sam, które stawało się dla nich coraz przykrzejszem.
Roubaud nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia. Obawiał się tylko złych następstw, nim sprawa cała pójdzie w zapomnienie.
Największą niespokojnością przejmowała go obawa utraty miejsce.
Obecnie nie żałował niczego. Być może, iż gdyby trzeba zacząć na nowo, nie mieszałby już żony do podobnej sprawy. Kobiety tak łatwo popadają w szaleństwo.
I Seweryna ugięła się pod tym ciężarem, jakim on ją obarczył.
Byłby pozostał panem, jak dawniej, gdyby jej nie był przypuścił do udziału w zbrodni.
Lecz już przepadło... teraz trzeba się z tem pogodzić.
W umyśle jego zapanowało w pierwszej chwili przekonanie, że zabójstwo to było niezbędnem. Gdyby nie zabił owego człowieka, sam nie mógłby żyć dłużej.
Dziś jednak, gdy wygasł już w nim płomień tej zazdrości szalonej, gdy nie czuł już tego nieznośnego żaru, który palił mu piersi, gdy widok krwi cudzej uspokoił krew jego własną, burzącą się w sercu, dziś nie widział już gwałtownej konieczności owego zabójstwa.
Zapytywał sam siebie: czy doprawdy warto było zabijać? Nie była to wcale skrucha z jego strony; rodzaj rozczarowania i nic więcej, rodzaj myśli, jaka nasuwa się często wobec pytań, na które nie można odpowiadać otwarcie, chcąc pozostać szczęśliwym.
On, niegdyś tak gadatliwy, obecnie popadł w zadumę, z Której budził się jeszcze bardziej ponurym.
Codziennie po obiedzie, chcąc uniknąć sam na sam z żoną, wychodził przez okno na szczyt dachu i tam ukołysany lekkim wiatrem i pustemi marzeniami, palił fajkę, spoglądając bezmyślnie na miasto, na okręty, majaczące w dalekiej odległości.
Pewnego wieczora zbudziła się w nim dawna zazdrość dzika.
Poszedł do magazynów, aby wedle zwyczaju zaciągnąć do siebie Jakóba na szklankę wina.
Wracając spotkał na schodach do swego mieszkania Henryka Dauvergne, głównego konduktora.
Ten zmieszał się, zobaczywszy Roubauda i niepytany nawet, tłómaczył swoją wizytę u pani Roubaud jakiemś poleceniem, które mu dały jego siostry.
W rzeczywistości jednak od dłuższego czasu napastował on Sewerynę, ciesząc się nadzieją pozyskania jej względów.
Roubaud od samych drzwi zaczął już qroźnie wykrzykiwać nad żoną.
— Czego ten tu znów przyłazi?... Wiesz, że tego nie znoszę!
— Ależ, mój drogi, przyszedł tu, chcąc mi pokazać najnowsze wzory do haftu...
— Do haftu!... a jakże!... Cóż ty myślisz że ja jestem taki głupi i nie widzę czego on tu szuka... A ty!... strzeż się!...
I postąpił ku niej z pięścią zaciśniętą Seweryna pobladła jak ściana i cofnęła się pospiesznie, zdziwiona tym nagłym wybuchem, tembardziej niespodziewanym, iż już od tak dawna byli względem siebie zupełnie obojętni.
Roubaud jednak wkrótce się uspokoił i rzekł do swego towarzysza:
— Taki urwis wkrada się pomiędzy małżeństwo, sądząc, że żona w tej chwili rzuci mu się na szyję, a mąż kontent z podobnego zaszczytu, zamknie na to oczy. O!... krew się we mnie burzy, gdy o tem pomyślę... W podobnym wypadku zadusiłbym żonę... bez namysłu... Niechże się ten jegomość więcej tu nie pokazuje, bo inaczej prędko ja załatwię z nim rachunek...
Jakób, zażenowany podobną sceną, nie wiedział, jak się wobec tego zachować.
Czy ten wybuch gniewu był i ku niemu zwrócony. Czyżby mąż chciał go przestrzedz w ten sposób?
Wkrótce jednak uspokoiły go słowa Roubauda, wyrzeczone tonem prawie wesołym:
— Głupiec jakiś!... wiem przecież dobrze, że sama wyrzuciłabyś go za drzwi... Dajno nam szklanki i chodź wypij razem z nami.
Poklepał Jakóba po ramieniu; Seweryna uspokojona także, uśmiechała się.
Później pili razem i spędzili kilka godzin wesoło.
W ten sposób Roubaud wpływał na zbliżenie pomiędzy swą żoną i kolegą, z miną najprzyjaźniejszą, nie myśląc wcale o możliwych następstwach.
Ów wybuch gwałtowny, owa zazdrość podrażniona, stały się właśnie przyczyną większej zażyłości, czułości tajemnych i zwierzeń pomiędzy Seweryną a Jakóbem.
Przyszedłszy na trzeci dzień i zastawszy Sewerynę samą, zaczął mówić o brutalnem postępowaniu Roubauda, oskarżał go i litował się nad Seweryną.
Ona słuchała z oczyma załzawionemi, a z serca uciśnionego pomimowoli wydobył się potok skarg, tak dawno tłumionych.
Jakób przekonał się jak dalece ta kobieta była nieszczęśliwą w pożyciu małżeńskiem.
Od tej chwili mieli już przedmiot rozmowy w krótkich chwilach gdy znajdowali się sam na sam.
Więzy ich miłości wzmocniły się; niezadługo doszli do tego, iż jeden znak, mrugnięcie oka wystarczało im do zrozumienia się wzajemnego.
Za każdą wizytą Jakób zapytywał ją spojrzeniem, czy mąż nie dał jej jakiego powodu do smutku.
Ona odpowiadała jedynie ruchem powiek.
Później dłonie ich szukały się po za plecyma męża, łączyły w długim uścisku, wypowiadały dotknięciem palców wszystko to, czego nie można było wypowiedzieć ustami.
Bardzo rzadko się zdarzało, aby na chwilę zostali sami, bez męża.
Roubaud nie odstępował ich nigdy i zawsze siedzieli razem w pokoju stołowym, w owym pokoju, który krył pod podłogą straszną tajemnicę.
Zresztą nie starali się o to, aby pozostać sam na sam.
Na myśl im nawet nie przyszło, aby naznaczyć sobie rendez-vous w jakim oddalonym zaułku dworca kolei.
Jak dotąd łączyło ich uczucie czyste, sympatja szczera.
Zadawalniało ich spojrzenie, uściśnienie ręki; mogli się w ten sposób porozumieć zupełnie.
Pierwszy raz, gdy Jakób szepnął do ucha Seweryny, że czekać będzie na nią w przyszły czwartek o północy po za magazynami, oburzyła się, wyrwała swą rękę gwałtownie.
Był to właśnie tydzień wolny, tydzień służby nocnej Roubauda.
Straszna jednak bojaźń opanowała ją na myśl, że ma wyjść ze swego mieszkania, że ma szukać tego człowieka tak daleko, wśród ciemności otaczających dworzec kolejowy. Ogarnęło ją pomieszanie, jakiego nigdy dotąd jeszcze nie uczuwała, obawa zwykła u kobiety, nie wiedzącej, skąd przyczyna tego bicia serca.
Nie odrazu jednak zgodziła się na podobne żądanie.
Musiał ją prosić prawie dwa tygodnie, zanim przystała, pomimo, że myśl o tej nocnej wycieczce podobała jej się i wywołała gorącą chęć spełnienia żądania Jakóba.
Nastały dnie czerwcowe, a z niemi upały. Wieczory tylko były przyjemniejsze z powodu chłodu, jaki sprawiał lekki wiatr, wiejący od strony morza.
Jakób pięć razy już ją oczekiwał, pięć razy miał nadzieję, iż przybędzie, pomimo wyraźnie udzielonej mu odmowy.
I tego wieczoru odpowiedziała swe, zwykłe „nie“.
Na niebie nie było widać ani gwiazd, ani księżyca.
Pomimo to czekał na nią i nareszcie ujrzał zdaleka postać czarno ubraną, pospieszającą cicho, ostrożnie.
Noc była tak ciemna, że Seweryna mogłaby przejść koło niego, otrzeć się o jego ubranie i nie dostrzedz go, gdyby ją był nie pochwycił w swe ramiona i nie zatrzymał, składając pocałunek na jej ustach.
Wydała okrzyk lekki, drżący, a potem, śmiejąc się, zbliżała swe wargi do jego twarzy.
Na tem jednak kończyło się wszystko.
Nie chciała wejść do żadnego z pustych budynków kolejowych, nie chciała usiąść ani na chwilę.
Chodzili tylko obok siebie i rozmawiali głosem cichym, przyciskając się jedno do drugiego.
Miejscem ich przechadzek była przestrzeń szeroka, zajęta przez magazyny i inne budynki, przestrzeń pomiędzy ulicami Zieloną i François Mazeline, które przecinały tor kolejowy.
Pełno tam szop, budek, rezerwoarów, studni zabudowań rozmaitego gatunku; dwie wielkie remizy na pomieszczenie lokomotyw, mały domek Sauvagnatów otoczony ogródkiem, jak dłoń szerokim kilka ruder, w których składano uszkodzone wagony i przyrządy, warsztaty kolejowe i domki, gdzie sypiali maszyniści i palacze. Nie było nic łatwiejszego jak skryć się, zgubić się jakby w głębi gęstego lasu, wśród tych uliczek pustych, wśród tych zakrętów nie do wybrnięcia.
Przez godzinę używali tej samotności przyjemnej, czyniąc ulgę sercom swoim w słowach przyjacielskich, gromadzących się od tak dawna.
Nie chciała o niczem więcej słyszeć, jak tylko o życzliwości. Oświadczyła mu odrazu, że nigdy do niego należeć nie będzie.
Niegodziwością wydawało się jej splamić tą przyjaźń czystą, której ona tak potrzebowała, z której tak była dumną.
Potem odprowadził ją do ulicy Zielonej.
Usta ich splotły się w długim pocałunku, Seweryna powróciła do domu.
O tej samej godzinie w biurze zawiadowcy stacji Roubaud zaczynał drzemać, zapakowawszy się w fotel skórzany, z którego zrywał się dwadzieścia razy w ciągu nocy, aby wyprostować skurczone członki.
Do godziny dziewiątej przyjmował i wysyłał pociągi wieczorne.
Ostatni szczególnie wielkiej wymagał uwagi; Ciągłe manewry, przeprzęganie wagonów, karty ekspedycyjne które należało przygotować samemu...
Nareszcie, gdy przyszedł pociąg pospieszny z Paryża i został już na bok usunięty, Roubaud zasiadał sam do kolacji, składającej się z kawałka zimnego mięsa przyniesionego z domu, pomiędzy dwoma kromkami chleba.
Ostatni pociąg przybywał z Rouen pół godziny po północy.
Całe wybrzeże pogrążało się w wielkiem milczeniu.
Gdzieniegdzie tylko świeciły napół przyćmione płomyki gazu, dworzec cały zasypiał w tem półcieniu.
Z całego personelu pozostawało tylko dwóch niższych urzędników i pięciu ludzi ze służby pod rozkazami pomocnika zawiadowcy.
I ci zwykle chrapali w najlepsze, wyciągnięci na ławkach z popodkładanemi pod głowę pięściami, jeden tylko Roubaud drzemał prawie z otwartemi oczyma, by w razie najmniejszego popłochu wszystkich obudzić.
Obawiając się, aby znużenie go nie przemogło i aby on sam zbyt twardo nie zasnął, nastawiał budzik na godzinę piątą, o której nadchodził pierwszy pociąg z Paryża.
Czasami jednak, szczególnie w ostatnich tygodniach, nie mógł spać zupełnie; ogarnęła go jakaś bezsenność; kręcił się tylko, wiercił w swym skórzanym fotelu.
W takim wypadku wychodził z dworca, przechadzał się wzdłuż toru kolejowego, dochodził nieraz aż do ostatniej budki sygnałowej, gdzie rozmawiał chwilę z dozorcą.
Niebo ciemne, poważna cisza nocy, uspakajały jego gorączkę.
Po jakiejś awanturze z włóczęgami dano mu rewolwer, który nosił nabity w kieszeni.
I tak nieraz aż do samego brzasku przechadzał się, zatrzymując od czasu do czasu, gdy mu się zdawało, że w cieniu nocy coś się porusza, po chwili szedł znów dalej i uspakajał się dopiero, gdy niebo zaczynało już jaśnieć, a z pośród cieniów nocy coraz wyraźniej wychylał się dworzec kolei.
Wtedy powracał do biura, do swego fotelu skórzanego i zapadał w sen głęboki, z którego budził go dzwonek zegarka, nastawionego na piątą godzinę.
Co dwa tygodnie we czwartek i w sobotę Seweryna schodziła się z Jakóbem.
Jednej nocy gdy mu opowiedziała o rewolwerze w jaki był Roubaud uzbrojony, zaniepokoił się tem bardzo.
Nigdy, coprawda, Roubaud nie dochodził aż do magazynów.
Niebezpieczeństwo na jakie się narażali, powiększało tylko urok tych schadzek.
Wynaleźli w swych przechadzkach kącik przepyszny dla siebie.
Były to składy węgla po za domem Sanvagnata. Tworzyły one rodzaj ulicy krętej wśród domów wystawionych z czarnego marmuru.
Tu byli najzupełniej bezpieczni.
W końcu znajdowała się mała remiza, służąca do pomieszczenia narzędzi. Obok jednej ze ścian leżały stosy worków próżnych, które mogły służyć za posłanie nawet dosyć miękkie.
Pewnej soboty, gdy gwałtowna ulewa zmusiła ich do szukania schronienia w owej remizie, Seweryna uparła się iż nie usiądzie, chociaż nie przeszkadzała bynajmniej pocałunkom Jakóba.
Nie wstyd ją powstrzymywał, pozwalała mu pieścić się żarłocznie swym oddechem i sama się niem upajała.
Lecz gdy rozdrażniony, rozgrzany tym płomieniem, chciał ją pochwycić, opierała się, płakała i powtarzała zewsze jedno i to samo:
Dlaczego jej chce wyrządzić taką przykrość? Przecież to tak pięknie kochać uczuciem czystem, wzniosłem, nie zniżając się do zmysłów. Splamiona w szesnastym roku życia rozpustą starca, którego krwawe widmo ją przestraszało, przygnębiona następnie brutalną żądzą swego męża, zachowała czystość dziecięcą, dziewiczość, całą wstydliwość wobec namiętności niezrozumianej.
Co ją zachwycało u Jakóba, to jego słodycz, jego posłuszeństwo, jego bojaźń dotknięcia jej rękami, dopóki ona go nie objęła swemi drobnemi i delikatnemi.
Po raz pierwszy kochała, a nie chciała się oddać, bo to właśnie zatrułoby cały urok miłości: należeć do niego w ten sposób, jak należała do dwóch innych.
Pragnieniem jej bezwiednem było wrażenie to tak przyjemne przedłużyć do nieskończoności, stać się napowrót młodą, taką jaką była dzieckiem, mieć przyjaciela dobrego, jak się go miewa w piętnastym roku, i jak się go całuje z całych sił w pierwszym lepszym ukrytym kąciku.
Jakób, gdy go ominęła chwila gorączki nie przynaglał jej bynajmniej. Oddawał się cały temu tak dziwnemu dla niego szczęściu. Tak samo jak i ona zdawał się powracać do dziecięcości i rozpoczynać miłość, która dotychczas przejmowała go obawą.
Jeśli okazywał się uległym, jeśli nie starał się ująć jej w swe ręce, to dlatego, że obawiał się, aby namiętność gwałtowna nie popchnęła go do morderstwa.
A jednak czuł, że z każdym dniem staje się lepszym, dowodem było choćby to, że godziny całe trzymał ją w swych objęciach, z ust jej wypijał jej duszę, a jednak nie przyszło mu na myśl stać się jej panem, schwyciwszy ją za gardło.
To było tak przyjemne, czekać dopóki miłość sama ich nie złączy w uścisku nierozerwalnym, dopóki nie nadejdzie chwila, gdy, wyczerpawszy swą wolę, w upojeniu połączą swe objęcia.
Te schadzki przyjemne trwały dosyć długo; i zawsze chętnie szukali jedno drugiego, a spotkawszy się chodzili wśród ciemności, pomiędzy masami węgla, które zaciemniały jeszcze bardziej noc, ich otaczającą.
Pewnej nocy czerwcowej Jakób chcąc przybyć do Hawru o jedenastej minut pięć, jak to oznaczone było w rozkładzie, musiał żywo pospieszać. Liza szła wolno, jakgdyby ociężała pod wpływem dusznego upału.
Od samego Rouen ścigała go burza wzdłuż całej doliny Sekwany. Błyskawice co chwila miotały się na obłokach.
Jakób oglądał się niespokojnie na zachmurzone niebo, Seweryna miała tego wieczora czekać na niego w umówionem miejscu. Obawiał się, że ta burza nadciągająca nie pozwoli jej wyjść z domu, jeśli się zerwie zbyt wcześnie.
Nareszcie przybył na stację przed deszczem. Teraz zaczął się znów niecierpliwić na podróżnych, powoli opuszczających wagony.
Roubaud był na stacji, przechadzał się wśród tłumu pasażerów i służby; po chwili zbliżył się do Jakóba.
— Musisz być djabelnie zmęczony; znać po tobie, jak ci pilno przywitać się z łóżkiem... Przyjemnych marzeń — dodał z uśmiechem.
— Dziękuję.
Jakób zagwizdał, cofnął pociąg na boczną linję i, odczepiwszy od niego maszynę, przybył do magazynów.
Drzwi remizy były otwarte. Liza wsunęła się do tej szopy olbrzymiej, tworzącej rodzaj galerji o dwóch torach żelaznych, długiej na siedemdziesiąt metrów, w której mogło się pomieścić sześć maszyn.
Nie było tu zbyt jasno; cztery migocące płomyki gazowe rozpraszały ciemności i odbijały na ścianach ruchliwe potworne cienie. Chwilami tylko jasne błyskawice oświetlały dach szklany i okna wysokie, umieszczone po obu stronach remizy.
Przy tem świetle chwilowem, jakby przy płomieniach pożaru można było dostrzedz liczne szczerby w murach, wiązania okopcone dymem węglowym i całą nędzę tego budynku, chylącego się do upadku i widocznie niewystarczającego już na potrzeby.
Dwie maszyny już tam stały zimne, zadrzemane.
Pecqueux zabrał się do zagaszenia ogniska przerzucał gwałtownie węgle żarzące, a iskry wydobywające się z popielnika, spadały pod spód, do rowu, wykopanego pod lokomotywą.
— Strasznie jestem głodny, Pójdę cokolwiek przetrącić — rzekł palacz — a panu się jeść nie chce?
Jakób nie odpowiedział.
Pomimo pośpiechu nie chciał opuścić maszyny dopóki ognisko nie zostanie zgaszone a kocioł wypróżniony. Było to przyzwyczajenie dobrego maszynisty, od tego nigdy nie odstąpił.
Jeśli miał czas, odchodził dopiero wówczas, gdy ją obejrzał starannie dokoła, oczyścił, otarł tak, jak się to robi ze zwierzęciem ulubionem którego się dogląda z przyjemnością.
Woda zciekała grubym strumieniem do rowu i wtedy dopiero Jakób odezwał się.
— Prędzej, prędzej!
Odgłos grzmotu zagłuszył te słowa. Błyskawica tak jasna i tak przeciągła oświetliła całą szopę, iż można było z łatwością policzyć na dachu szyby wybite, których tam było bardzo dużo. Narzędzia żelazne i duża blacha, stojąca w kącie, odezwały się długim, głuchym dźwiękiem.
Pecqueux zaklął pocichu.
Jakób uczynił ruch rozpaczliwy.
Skończyło się, niema nawet i myśleć o czem, tembardziej że deszcz ulewny zaczął lać jak z cebra. Zdawało się, że burza wytłucze resztę szyb na dachu.
Przez otwory woda ciekła strumieniami, wiatr huczał po remizie, mając dostęp wolny przez dziury w dachu i drzwi otwarte naroścież, całe wiązanie trzeszczało, grożąc lada chwila zawaleniem całej szopy.
Liza znalazła się widocznie pod jedną z szyb zbitych, bo wkrótce potoki wody po niej spływały.
Pecqueux właśnie kończył ją czyścić.
— Po co się tu kręcić, deszcz ją sam wymyje.
I, wracając do myśli, która mu widocznie od chwili już dłuższej nie dawała spokoju, rzekł:
— Trzebaby coś zjeść bodaj w poczekalni. Po takim deszczu nie sposób będzie dostać się do łóżka.
Poczekalnia o której Pecqueux wspomniał, znajdowała się tuż prawie za magazynami, gdy tymczasem dom, gdzie były umieszczone łóżka dla maszynistów i palaczy, nocujących w Hawrze, stał przy ulicy Francois-Mazeline.
Na taki deszcz można zmoknąć do nitki, zanimby się tam doszło.
Jakób pomimowoli musiał się zgodzić pójść za palaczem, który zabrał koszyk swego zwierzchnika aby mu ulżyć ciężaru. Wiedział dobrze iż w koszyku tym są dwa kawałki mięsa zimnego, chleb i butelka, ledwo co odkorkowana. Wiadomość o tem wszystkiem dodawała mu apetytu.
Deszcz lał coraz większy. Pioruny trzaskały coraz bardziej, pierwszy lepszy mógł uderzyć w remizę i rozwalić ją do szczętu.
Jakób i Pecqueux wyszli małą furtką na lewo, prowadzącą do kantyny.
Liza tymczasem wystygła już zupełnie; zasnęła w ciemnościach, oświetlanych tylko gwałtownemi błyskawicami, zmoczona wodą ciekącą z dachu, która spływała po jej bokach i tworzyła pomiędzy kołami kałużę, ściekającą powoli do rowu.
Zanim jednak Jakób udał się za swym pomocnikiem, wstąpił do małego pokoiku tuż przy poczekalni, gdzie stał przygotowany szaflik z wodą.
Wyciągnął z koszyka mydło i ręcznik i obmył z węgla i dymu twarz i ręce, zaczernione w czasie drogi.
Miał także przyzwyczajenie wozić ze sobą całą odzież na zmianę, mógł wiec przebrać się od stóp do głowy jak to czynił co wieczór, przybywając do Hawru, gdy miał umówioną schadzkę z Seweryną.
Pecqueux siedział już tymczasem za stołem, umywszy zaledwie koniec nosa i palców.
Poczekalnia owa składała się poprostu z maleńkiego pokoju, pustego, pomalowanego na żółto, w którym był tylko piec do odgrzewania przyniesionych ze sobą wiktuałów, stół, przybity do ziemi i pokryty blachą cynkową, zastępującą obrus. Dwie ławki dopełniały umeblowania tego salonu.
Goście, przychodzący tutaj, zaopatrzeni byli w swe zapasy, które spożywali na papierze, niosąc kawałki do ust na końcu scyzoryka.
Obszerne okno oświetlało ten pokój.
— To dopiero deszcz przeklęty — zawołał Jakób, przykładając twarz do szyby.
Pecqueux siedział na ławce przed stołem.
— Pan nic jeść nie będzie? — zapytał.
— Nie, mój stary. Możesz dokończyć za mnie chleb i mięso, jeśli tego twój żołądek wymaga. Mnie się jeść nie chce.
Pecqueux nie dał sobie tego dwa razy powtórzyć. Rzucił się na mięso i wysączył do dna butelkę.
Często mu się trafiała podobna gratka, gdyż przełożony jego jadł mało. Pecqueux zato jadł za dwóch.
Po chwili odezwał się, napakowawszy pełne usta chleba i mięsa:
— Deszcz? a cóż to nam szkodzi, skoro jesteśmy pod dachem. Chociaż, coprawda, jeśli tak dalej lać będzie, to pan tu sam zostanie. Ja sobie pójdę.
Roześmiał się głośno, nie robiąc tajemnicy ze swego stosunku z Filomeną Sauvagnat, tembardziej, iż nie chciał, aby Jakób go podejrzewał, jadzie się tak często błąka po nocach.
Filomena mieszkała obok swego brata, zajmowała pokoik na parterze tuż przy kuchni. Potrzeba było tylko zapukać do okiennicy, okno się otwierało, a pukający jednym krokiem znajdował się w pokoju.
Tą drogą, jak mówiono, dostawała się cała służba kolejowa.
Teraz jednak tylko Pecqueux był wpuszczany.
— Niech cię jasne pioruny! — zaklął głucho Jakób, widząc że deszcz, który już przed chwilą ustawał, na nowo padać zaczyna.
Pecqueux, niosąc do ust ostatni kawałek mięsa na końcu noża, zapytał z dobrodusznym uśmiechem:
— Co pan masz za zajęcie dziś wieczorem? hę? o! na nas dwóch zarząd skarżyć się nie może... nie niszczymy bynajmniej materaców przy ulicy Francois-Mazeline.
Jakób żywo odwrócił się od okna.
— Dlaczegóż to? — zapytał.
— A cóż? pan, tak samo jak i ja, zacząwszy od wiosny kładzie się spać koło trzeciej lub czwartej zrana.
Musiał coś wiedzieć, a może dostrzegł te częste schadzki.
Zresztą nic to dziwnego. W każdej sypialni łóżka stały parami, maszynisty obok palacza; zarząd starał się nawet w nocy połączyć byt tych dwóch ludzi przeznaczonych do pracy wiążącej ich razem na każdym kroku.
Pecqueux łatwo mógł zauważyć prowadzenie się swego przełożonego, które nie było już tak regularnem jak dawniej.
— Cierpię na ból głowy — odrzekł Jakób bezmyślnie. — To mi dobrze robi, gdy chodzę po nocnem powietrzu.
Nie dokończył jeszcze tych słów, gdy Pecqueux przerwał mu głosem podniesionym, jakby się gwałtem chciał usprawiedliwiać:
— O! cóż znowu!... wiesz pan przecie dobrze, iż jesteś wolny, możesz robić, co ci się podoba... ja sobie tak mówiłem na żart... Chociaż... gdyby się tak panu kiedy... znudziło... to można się do mnie zwrócić bez żenady... Ja jestem dobry do wszystkiego... do czego pan tylko zechcesz...
I, nie tłomacząc się jaśniej, pozwolił sobie uścisnąć silnie rękę Jakóba; poczem zmiął i wyrzucił papier zatłuszczony, w którym było owinięte mięso, butelkę wsadził do koszyka, posprzątał na stole, a wszystko tak starannie, jak człowiek przyzwyczajony do gąbki i miotły.
Nareszcie, gdy deszcz nie ustawał, pomimo że nie słychać już było grzmotów, odezwał się:
— No! ja uciekam. Zostawiam pana samego.
— O! — odrzekł Jakób — skoro deszcz nie ustaje, pójdę i położę się na łóżku połowem.
Łóżka polowe stały obok magazynów, zasłonięte od deszczu namiotem płóciennym. Przeznaczone one były dla służby, która się tam kładła w ubraniu, gdy przybywała do Hawru na dwie lub trzy godziny.
Jakób, widząc swego palacza kroczącego szybko wśród strumieni deszczu ku domowi Sauvagnatów, pobiegł sam do namiotu polowego.
Gorąco tam było, duszno, nie wszedł też do środka, lecz zatrzymał się u wejścia.
W głębi na posłaniu leżał jeden z maszynistów, wyciągnięty na grzbiecie, z ustami otwartemi i chrapał jak trąba żołnierska.
Jakób stał kilka minut. Nie mógł się zdecydować, nie chciał jeszcze tracić nadziei.
Pomimo całej wściekłości jaka go opanowała na ten deszcz przeklęty, czuł jednak szaloną chęć pójścia na miejsce umówione.
Wiedział, że Seweryny tam nie będzie, w każdym razie czułby się zadowolonym, iż dotrzymał przyrzeczenia i pomimo wszystko, stawił się jak zwykle.
Chwilę jeszcze pomyślał i szybkim krokiem puścił się w stronę tak dobrze mu znaną, w aleje między stosami węgla.
Deszcz smagał go po twarzy, nie mógł otworzyć oczu. Dotarł jednak do szopy z narzędziami, gdzie już raz szukał z Seweryną schronienia przed deszczem.
Zdawało mu się, że tam nie będzie czuł tego przykrego osamotnienia.
Wszedł do ciemnego zakątka, gdy nagle uczul dwoje ramion obejmujących go czule i usta, składające pocałunek na jego wargach.
Seweryna tam była.
— Mój Boże!... jakto? jesteś tutaj?...
— Tak. Widziałam, iż zanosi się na burzę, przybiegłam jeszcze, nim deszcz zaczął padać... Dlaczegóż tak późno?...
Ostatnie słowa wyszeptała głosem omdlewającym.
Jakób czuł, iż nigdy go tak serdecznie nie uścisnęła jak dzisiaj.
Pociągnęła go lekko ku sobie, usiadła na workach próżnych, na tem posłaniu miękkiem, zajmującem kąt szopy.
On upadł obok niej, nie puszczając jej z objęć... czuł ją obok siebie...
Nie mogli się widzieć, oddech ich sprowadzał uderzenie krwi do głowy, wprawiał w szał, kazał zapomnieć o wszystkiem, o całem otoczeniu, o świecie całym. Gorące pocałunki wywołały na usta słowa pieszczoty.
— Czekałaś na mnie?... tęskniłaś?...
— O!... tęskniłam... tęskniłam...
I w tejże chwili, nie mówiąc ani słowa, drżąca cała, tłumiąc nawet oddech, przyciągnęła go ruchem gwałtownym ku sobie.
Chwilę przedtem, nim nadszedł, sądziła, że go już nie ujrzy. Ujrzawszy go, uniesiona radością niespodziewaną, uczuła wrażenie dziwne, nieoczekiwane... nie liczyła nic... nie rozumowała.
Stało się, bo stać się musiało.
Gęste krople deszczu uderzały o dach szopy, wydając szmer monotonny, ostatni pociąg z Paryża, przebiegł szumiąc, gwiżdżąc i wstrząsając ziemią.
Jakób, zerwawszy się, słuchał ze zdziwieniem szumu burzy.
Gdzież się znajduje?
Wstając, poczuł pod ręką trzonek młotka, na który już zwrócił uwagę, siadając poprzednio!
Radość nieopisana go ogarnęła. A więc... stało się? Seweryna należała do niego i nie użył tego młotka, aby jej roztrzaskać głowę.
Należała do niego bez walki, bez tej żądzy wrodzonej, nurtującej w nim bezustannie, aby ją widzieć martwą jak łup drugim wyrwany. Nie, ona należała do niego siłą czaru wszechmocnego, ona go uleczyła, gdyż widział ją inną, gwałtowną w swej słabości, pokrytą krwią, będącą dlań niejako pancerzem przerażenia.
Ona go opanowała, jego, który sam nie śmiał nawet pomyśleć o czemś podobnem.
Czuł wdzięczność niewysłowioną, pragnął żyć dla niej jedynie, w niej ześrodkować cała swą istotę.
Seweryna również czuła się szczęśliwą, iż raz przecie skończyła się walka długa, ten opór z jej strony, którego przyczyny zrozumieć nie mogła.
I dlaczego się tak długo opierała? Przyrzekła przecież. Dotrzymanie tego przyrzeczenia przynosiło jej rozkosz.
Teraz dopiero zrozumiała, iż go pragnęła oddawna, nawet wówczas, gdy oczekiwanie wydawało jej się tak przyjemnem. Serce jej i ciało potrzebowało miłości stanowczej, ciągłej.
Wypadki poprzednie, rzucające zbłąkaną w stek brudów i podłości były strasznem okrucieństwem.
Życie jej było dotąd nadużyciem. Pogrążana była w błoto, w krew, i to z taką szybkością, iż piękne jej oczy niebieskie nie straciły nic z uroku naiwności i utrzymały wyraz przestrachu pod tym chełmem tragicznym z czarnych włosów.
Pomimo wszystko pozostała czystą, kochała po raz pierwszy, ubóstwiała tego chłopca, pragnęła rozpłynąć się z nim, być jego sługą. Należała do niego, mógł nią rozporządzać według upodobania.
— Najdroższy!... weź mnie — zatrzymaj mnie... chcę tylko tego, czego ty zechcesz!...
— Nie... nie... mój skarbie!... tyś panią... rozkazuj mogę cię tylko kochać i być ci posłusznym.
Godziny mijały. Deszcz przestał już padać oddawna.
Na całym dworcu zaległa cisza przerywana tylko szmerem niewyraźnym, płynącym gdzieś zdaleka. To fale morskie tak szumiały.
Spoczywali we wzajemnym uścisku, gdy nagle rozległ się strzał.
Zerwali się niespokojnie.
Dzień zaczynał już świtać, zdaleka nad ujściem Sekwany niebo powoli się wyjaśniało.
Co oznaczał ten strzał niespodziewany?
Nierozwaga mimowolna i szał jaki ich opanował sprawiły, iż się tak bardzo opóźnili. Czyżby to mąż? nie znalazłszy żony w domu, szukał ich i strzelał z rewolweru, chcąc ich z ciemnego zakątka wywabić.
Obojgu równocześnie ta myśl przyszła do głowy.
— Nie wychodź! zaczekaj, zobaczę.
Jakób pocichu podszedł do samej bramy i, zakryty cieniem muru, podsunął się w stronę, skąd dolatywał jakiś hałas.
Zdaleka widział kilku ludzi biegnących; pozna! głos Roubauda; słyszał wyraźnie, jak pomocnik zawiadowcy zapewniał, iż dostrzegł trzech włóczęgów, zajętych kradzieżą węgla.
Od kilku tygodni miewał on już podobne przywidzenia.
Snując się bezmyślnie pomiędzy pustymi budynkami kolejowymi, widział w swej wyobraźni tłumy całe bandytów, czyhających na jego życie.
Tym razem bojaźń jego doszła do szczytu. Strzelił w powietrze, chcąc tym strzałem dodać sobie odwagi.
— Prędzej! prędzej! uciekajmy — szeptał Jakób — gotowi splądrować remizę... Zbliżają się... Uciekaj...
Wybiegli prędko! Seweryna uciekała, ile jej siły pozwalały, kryjąc się wzdłuż murów. Jakób zniknął wśród stosów węgli.
I rzeczywiście był to najwyższy czas, gdyż Roubaud postanowił zrewidować remizę.
Przysięgał, iż złodzieje musieli się tam ukryć.
Zdaleka widać było światełka latarni, błąkające się tuż przy ziemi. Wkrótce odbyła się rewizja. Skończyła się na tem, iż wszyscy rozeszli się do domów zirytowani tą pogonią bezcelową!
Jakób, uspokojony nareszcie, postanowił udać się na ulicę Mazeline i przespać się choć chwil kilka.
Zaledwie uszedł kawałek drogi potknął się prawie o swego palacza Pecqueux, poprawiającego ubranie i klnącego strasznie choć pocichu.
— A tam co? mój stary?...
— Niech ich... nie pytaj pan lepiej. Ci łajdacy obudzili Sauvagnat. Usłyszał mą rozmowę z jego siostrą... wylazł w koszuli. Zaledwie miałem czas wyskoczyć oknem... O!... o!... słyszysz pan?...
Krzyki i płacz kobiety, odbierającej widocznie rzęsiste razy, mieszały się z przekleństwami mężczyzny.
— Hę?... a to jej garbuje skórę!... I pomyśleć, że ona ma trzydzieści dwa lata, a on ją tłucze jak małe dziecko, złapane na gorącym uczynku... A zresztą... co mi tam... przecie to jej brat.
— Mnie się jednak zdawało, że jemu o ciebie nie idzie... że gniewa się tylko, gdy kogo innego zastanie, — zauważył Jakób.
— Kto go tam może wiedzieć!... Czasami to udaje, że mnie wcale nie widzi... a czasami znów, jak pan słyszysz, wali i to porządnie!... Ale to mu nie przeszkadza kochać swej siostry, wołałby nie wiem co, aniżeli się z nią rozłączyć... Chodzi mu tylko o to, by ludzie nic nie gadali... No! na dzisiaj to będzie miała chyba dosyć!....
Krzyki ustały. Słychać tylko było jęk cichy i łkanie.
Pecqueux i Jakób oddalili się.
W dziesięć minut później spali snem głębokim jeden obok drugiego w małej sypialni, pomalowanej na żółto, w której znajdowały się tylko cztery łożka, cztery stołki, stół i miednica blaszana.
Od tej nocy Jakób i Seweryna spędzali przyjemnie czas wyznaczony na schadzki.
Nie zawsze jednak burza osłaniała ich swemi skrzydły opiekuńczemu. Niebo jasne, gwiaździste, noc jasna księżycowa przeszkadzała im nieraz.
Zawsze jednak zdołali wyszukać jakiś kącik ukryty, ciemny, osłoniony murami budynków lub ścianami, utworzonemi ze stosów węgla, i tam spędzali przyjemnie kilka godzin, jedno obok drugiego.
W sierpniu i we wrześniu noce były tak ciepłe, przyjemne, czyste powietrze wiejące od strony morza upajało takim czarem, iż nieraz byliby się dobrze spóźnili, gdyby nie ruch, budzący się na stacji, świst maszyn, zaczynających swą dzienną pracę.
Nawet pierwsze dni chłodne października nie przeszkadzały im bynajmniej.
Seweryna przybywała ubrana nieco cieplej, zawinięta w płaszcz szeroki, w którym i Jakób czasami znikał do połowy.
Później barykadowali się w jednym z kącików remizy z narzędziami, którą pomysłowy maszynista nauczył się zamykać zwewnątrz zapomocą sztaby żelaznej, założonej na zawiasy.
Byli tam jakby u siebie.
Burze listopadowe mogły wyrwać szyby z dachu, mogły nawet dach cały zerwać, nie zrobiwszy im krzywdy najmniejszej.
Kącik, wybrany w remizie, osłoniony był zgóry i z boków.
Pomimo to Jakób czuł niepohamowane pragnienie, aby mógł przycisnąć ją do swej piersi w jej własnem mieszkaniu, tam, gdzie wydawała się inną, bardziej powabną, z uśmiechem spokojnym uczciwej mieszczanki.
Ona się jednak opierała, nie tyle może z obawy przed czujnem okiem szpiegujących ją sąsiadów, ile raczej wskutek skrupułu.
Pewnego jednak poniedziałku w jasny dzień, zjadłszy śniadanie, na które go jak zwykłe Roubaud zaprosił, rozmawiał z Seweryną, śmiejąc się i żartując.
Męża nie było w domu, gdyż wezwany został za jakimś ważnym interesem przez naczelnika stacji.
Jakób, żartując, pochwycił Sewerynę w swe ramiona, nosił ją po pokoju, nareszcie duszącą się od śmiechu rzucił na łóżko.
Szał i płochość sprawiły, iż zapomnieli o wszystkiem.
Seweryna opierała się cokolwiek śmiejąc się i żartując, wreszcie uległa, zwyciężona czułym uściskiem i pieszczotliwemi słowami.
Od tego czasu w czwartki i soboty Jakób po północy przychodził zawsze na górę.
Było to jednak bardzo niebezpieczne. Nie śmieli się ruszyć z powodu sąsiadów, a jednak czuli, iż uczucie ich się zwiększyło, radość podwoiła.
Niekiedy przychodziła im ochota do urządzenia jednej z dawniejszych schadzek wśród stosów węgla, i biegli wówczas do remizy, nie zważając na mrozy grudniowe.
Jakób i Seweryna wiedli życie podobne już od czterech miesięcy. Namiętność nie tylko nie zmniejszała się, lecz przeciwnie wzrastała z dniem każdym.
Byli dla siebie wzajemnie nowością zupełnie dotąd nieznaną. Serca ich pozostawały prawie w stanie dzieciństwa. Namiętność zadziwiła ich, pieszczoty najmniejsze czarowały. Dokonywała się w nich walka ciągła, kto zdoła więcej poświęcić dla drugiego.
On nie wątpił już, znalazł środek na straszną swą chorobę dziedziczną.
Od chwili bowiem, gdy Seweryna należała do niego, myśl morderstwa nie zamąciła mu umysłu. Czyżby posiadanie fizyczne zadawalało tę potrzebę śmierci? Posiadać, mordować! czyż te dwa wyrazy równoważą się w ciemnej głębi człowieka-zwierzęcia?
Jakób nie zastanawiał się nad temi pytaniami, zanadto nieświadomy, nie próbował nawet uchylić drzwi od tej przerażającej tajemnicy.
Czasami, gdy trzymał Sewerynę w swych objęciach przychodziło mu nagle na myśl wspomnienie o tem, co uczyniła, o tem zabójstwie, do którego przyznała się jedynie spojrzeniem, siedząc na ławce skweru w Batignoles.
Nie ciekawy był jednak szczegółów; nie chciał nic wiedzieć. Ona, przeciwnie, czuła coraz bardziej potrzebę powiedzenia wszystkiego.
Nieraz w uścisku namiętnym, Jakób czuł wyraźnie, jak pierś jej wzdyma się parta naciskiem tej tajemnicy, jak chciałaby podzielić z nim ten ciężar, aby sobie ulżyć cokolwiek.
W chwilach podobnych dreszcz przechodził ją od stóp do głowy, dreszcz ten zaczynał się w krzyżu, ściskał jej gardło i westchnienia głębokie wydawał. Na usta jej cisnęły się słowa przytłumione, ciało całe uginało się w kurczu nerwowym.
Jakób ze niepokojony zamykał jej usta pocałunkiem, nie dopuszczając do wyznania.
Poco wprowadzać pomiędzy siebie tę straszną tajemnicę. Zresztą, nie mógł zaręczyć, czy nie zniszczy ona ich szczęścia. Przeczuwał niebezpieczeństwo, drżenie dziwne opanowywało go na myśl poruszenia tej krwawej historji.
Ona odgadywała bezwątpienia stan jego; ulegała mu, obsypywała pieszczotami, okazywała się istotą potrzebującą kochać i być kochaną! I wszystko kończyło się we wzajemnym omdlałym, długim uścisku.
Roubaud od lata uspokoił się znacznie. W miarę jednak o ile żona jego stawała się weselszą, o ile powracała jej świeżość młodości, o tyle mąż starzał się, pochmurniał.
W ciągu tych czterech miesięcy zmienił się bardzo, jak sama utrzymywała. Jakóba ściskał zawsze serdecznie za ręce, zapraszał go, był szczęśliwym, siedząc z nim przy jednym stole.
Lecz ta rozrywka mu nie wystarczać; wychodził często. Spożywszy ostatni kąsek obiadowy, zostawiał żonę sam na sam z przyjacielem pod pozorem, iż w pokoju jest nadzwyczaj duszno, że musi odetchnąć na świeżem powietrzu.
W rzeczywistości jednak biegł do poblizkiej kawiarni, gdzie spotykał pana Cauche, naczelnika straży. Pił mało, conajwyżej mały kieliszek rumu, przyszła mu jednak chętka do gry, i zamieniła się wkrótce w namiętność.
Ożywiał się, zapominał o wszystkiem, wziąwszy karty do ręki i pogrążywszy się w partji pikiety.
Pan Cauche, gracz zapalony, twierdził, iż gra się ożywi jeżeli będzie oznaczona jaka stawka. Grano zatem o sto su.
Od tego czasu Roubauda opanowała gorączka gry, widok pieniędzy, leżących przed nim, wzbudził żądzę wygranej, rujnującą człowieka doszczętnie, doprowadzającą go do tego stopnia zaciekłości, iż na jedną kartę stawić gotów nawet swe życie.
Do tego czasu obowiązki służbowe nie cierpiały jeszcze. Wymykał się do kawiarni wtedy tylko, gdy był wolny od zajęcia; do domu powracał zwykle o drugiej lub trzeciej w nocy.
Seweryna nie uskarżała się na to bynajmniej. Robiła1 mu tylko wyrzuty, iż powraca coraz bardziej markotny.
Nic dziwnego!... szczęście mu nie sprzyjało, przegrywał dosyć znaczne sumy; doszedł nawet do tego, że się zadłużył.
Pewnego wieczora wybuchła pierwsza sprzeczka pomiędzy mężem a żoną.
W sercu jej nie wyrodziła się jeszcze dla niego nienawiść, z trudnością jednak znosiła jego obecność. Czuła, jak dalece ten człowiek cięży na jej życiu. Byłaby tak swobodną, tak szczęśliwą, gdyby nie oni. Zresztą, nie czuła żadnych wyrzutów, oszukując go; czyż to nie jego własna wina?... czyż nie on sam popchnął ją do upadku?
W tem powolnem rozłączeniu, gdy szukali lekarstwa na chorobę trawiącą ich od czterech miesięcy, każde z nich pocieszało się, rozweselało, według własnej woli.
On miał grę, ona mogła mieć kochanka...
Jedno ją tylko gniewało, na jedno nie mogła się zgodzić bez oburzenia, to na te ciągłe jego przegrane, zmuszające ją do ograniczania się w swych potrzebach.
Od czasu gdy pięciofrankówki zaczęły topnieć w kawiarni, nieraz była w kłopocie, czem zapłaci praczkę. O drobiazgach, o jakichkolwiek przyborach toaletowych nie miała nawet co i myśleć.
Owego właśnie wieczora, gdy wybuchła pierwsza sprzeczka, poszło o kupno bucików, gdyż jedyne, jakie miała na nogach, mocno już były zniszczone.
Roubaud zabierał się właśnie do wyjścia, a nie mogąc znaleźć noża stołowego do ukrajania kawałka chleba, pochwycił za duży nóż z szuflady, ową broń, użytą przy zamordowaniu Grandmorrina.
Ona patrzyła na niego, słuchała wymówek, iż niema piętnastu franków na buciki dla niej, i nie wie czy prędko je mieć będzie, skąd je bowiem weźmie.
Pomimo odmowy, kilkakrotnie powtórzyła swe żądanie; upierała się i była coraz bardziej rozdrażnioną.
W końcu wskazała palcem na ów punkt posadzki, gdzie zagrzebane były ślady morderstwa. Powiedziała mu, iż tam leżą pieniądze, niech jej da ztamtąd.
Roubaud pobladł straszliwie, upuścił nóż, który z brzękiem wpadł do szufladki.
Przez chwilę myślała, iż ją uderzy.
Zbliżył się ku niej i jąkając wyrzekł, iż te pieniądze mogą tam zgnić, że pozwoliłby sobie prędzej rękę uciąć, zanimby ich dotknął.
Zacisnął pięści, zagroził, że ją zabije, gdyby ośmieliła się w czasie jego nieobecności podnieść taflę i skraść choćby grosz jeden.
Nigdy! Nigdy! To umarło! to już pogrzebane! Groźba ta była zresztą zbyteczna; Seweryna pobladła na samą myśl; iżby tam miała szukać pomocy. Nie! nie!... nic jej do tego nie zmusi... gdyby nawet nędza miała im zajrzeć w oczy, gdyby nawet z głodu umrzeć im przyszło.
Rzeczywiście, od owego czasu nie wspominano o tem więcej, pomimo, iż niedostatek nieraz bardzo uczuwać się dawał.
Gdy dotykali nogą tego miejsca, uczucie jakby oparzenia stawało się tak straszne, tak niemożliwe do zniesienia, że uciekali stamtąd czempredzej.
Zaczęły się inne sprzeczki, a to w przedmiocie folwarku Croix de Maufras.
Dlaczego nie sprzedać tego domu?
I oskarżali się wzajemnie, iż żadne nie czyni nic, aby przyśpieszyć tą sprzedaż. On nie chciał się tem zajmować, odmawiał w gwałtowny sposób. Ona pisała kilka razy do Misarda i otrzymywała odpowiedzi błahe.
Nabywca się nie zgłaszał, owoce nie obrodziły, jarzyny zgniły skutkiem deszczów.
Powoli ów wielki spokój, w jaki popadło małżeństwo po dokonaniu zbrodni, zaczął niknąć. Miejsce jego zajmowało rozdrażnienie gorączkowe.
Owe pieniądze ukryte, ów przyjaciel, wprowadzony przez męża, te główne zarodki choroby gwałtownej, rozwijały się szybko, rozdzielały ich, rozdrażniały ich wzajemnie.
Życie ich zamieniło się powoli w piekło.
I w otoczeniu Roubaudów działo się coraz gorzej. Nowa burza sprzeczek i waśni wisiała już w powietrzu, grożąc lada chwila wybuchem.
Filomena zerwała gwałtownie z panią Lebieu, wskutek oszczerstwa, rzuconego przez tą ostatnią, występującą z oskarżeniem, iż przyjaciółka sprzedała jej kurę, zdechłą na jakąś szkodliwą chorobę.
Prawdziwy jednak powód zerwania tkwił w zbliżeniu się Filomeny do Seweryny.
Pecqueux poznał przypadkowo pewnej nocy w objęciach Jakóba żonę Roubauda, ta zaś, pokonawszy swe dawne skrupuły, zaczęła się okazywać nadzwyczaj uprzejmą dla żony palacza.
Filomenie pochlebiał ten stosunek z kobietą, będącą bezsprzecznie pięknością i znakomitością na dworcu kolei. Zaczęła powoli unikać żony kasjera, wreszcie odwróciła się od niej zupełnie. Wygadywała na nią niestworzone rzeczy, krzyczała i dowodziła wszędzie, że mieszkanie od ulicy należy do Roubauda, że to rzecz wstrętna, iż do tego czasu mieszkania tego im nie oddano.
Rzeczy zaczęły kiepski obrót przybierać dla Lebleu, tembardziej, że jej zaciekłość w śledzeniu panny Guichon, aby ją raz nareszcie pochwycić z zawiadowcą, groziła także kłopotami.
Ona wprawdzie nic nie pochwyciła, ale ją samą pochwycono, stojącą pod cudzemi drzwiami, z okiem przy dziurce od klucza.
Zawiadowca, rozdrażniony podobnem szpiegowaniem, odezwał się do swego pomocnika, pana Moulin, że gdyby Roubaud zażądał mieszkania od ulicy, on chętnie żądanie jego poprze i podpisze. Moulin zaś, zazwyczaj mało gadatliwy, obecnie powtórzył to każdemu z osobna.
Zdawało się, że lada chwila wybuchnie walka na całym korytarzu od drzwi do drzwi, tak dalece, rozpłomieniły się namiętności.
Pośród tych wstrząśnień, wzrastających coraz bardziej, Seweryna miała jeden tylko dzień szczęśliwy: piątek.
W połowie października zdobyła się na odwagę i wynalazła pozór pierwszy lepszy, jakąś, słabość w kolanie, bardzo dotkliwą, która zmusiła ją do powierzenia się starannej opiece specjalisty, i co piątek wyjeżdżała pociągiem pośpiesznym o szóste; minut czterdzieści zrana, tym samym, który prowadził Jakób, spędzała z nim dzień cały w Paryżu i wracała również pośpiesznyrń pociągiem o wpół do szóstej wieczorem.
Z początku uważała sobie za obowiązek, zdawać sprawę przed mężem z postępów kuracji kolana, czasami było lepiej, czasami gorzej, lecz wkońcu, widząc, że jej prawie nie słucha, przestała o tem mówić.
Niekiedy patrzyła na niego i zapytywała sama siebie, czy on się też domyśla, a może wie o wszystkiem.
— Jakto? ten człowiek miotany wściekłą zazdrością, zdolny do morderstwa, zaślepiony w napadzie szaleństwa nikczemnego, dziś doszedł do tego, że pozwala jej na wszystko?
Nie, nie mogła w to uwierzyć. On chyba zgłupiał poprostu.
W pierwszych dniach grudnia, pewnej nocy zimnej, śnieżnej, Seweryna oczekiwała bardzo długo na swego męża.
Nazajutrz, w piątek, zaraz o świcie miała wyjechać. Wieczorem spakowała starannie torbę podróżną, przygotowała ubranie, aby zrana nie tracić czasu, lecz wnet wyskoczyć z łóżka i być gotową.
Wreszcie położyła się i zdrzemnęła koło pierwszej w nocy.
Roubaud nie powracał.
Dwa razy już się trafiło, iż przyszedł do domu o świcie, oddany namiętności, nie mogąc wyrwać się z kawiarni, gdzie mały pokoik, na samym końcu zakładu, zamienił się w prawdziwy dom gry. Grano tam obecnie w ekartè, o grube nieraz sumy.
Seweryna zadowolona, że spać może sama, ukołysana marzeniem o jutrze, spała snem spokojnym, otuliwszy się ciepłą miękką kołdrą.
Trzecia godzina wybiła, gdy zbudził ją dziwny hałas.
Z początku nie mogła pojąć co to takiego. Zdawało jej się, iż śni i zasnęła znowu. Było to jakby głuche wyważenie drzwi, trzeszczenie drzewa; ktoś widocznie chciał się zakraść pokryjomu.
Nagłe szarpnięcie i głośny łoskot tak ją przestraszyły iż zerwała się na równe nogi.
Przelękła się okropnie. Nie... nie myliła się... ktoś wyłamuje zamek od sieni.
Przez chwilę siedziała na łóżku, jak wryta, w uszach jej dzwoniło, nie miała siły, aby wstać i zobaczyć co się dzieje.
Po długiej chwili wstała nareszcie, szła pocichutku, boso i uchyliła ostrożnie drzwi od pokoju.
Pobladła z zimna i przestrachu, wydawała się jeszcze szczuplejszą bez ubrania, w jednej tylko koszuli.
Przez drzwi uchylone zajrzała do sali jadalnej, a widok jaki tam dostrzegła przygwoździł ją ździwieniem i przerażeniem.
Na podłodze Roubaud, rozciągnięty na czworakach, odejmował taflę zapomocą noża. Świeca stojąca w lichtarzu tuż obok niego, oświecała pokój i rzucała potworny cień Roubauda aż pod sam sufit. Pochyliwszy twarz nad tą dziurą, tworzącą na posadzce plamę czarną, patrzył oczyma rozszerzonemi. Krew zaczerwieniła silnie jego policzki. Wyglądał jak zbójca.
Brutalnie zagłębił rękę... nie znalazł nic. Drżąc przybliżył świecę. Z głębi dziury wyglądała portmonetka, zegarek i pieniądze.
Seweryna wykrzyknęła mimowoli, a Roubaud przelękniony obejrzał się na nią.
Przez chwilę nie poznawał jej, wziął ją widocznie za widmo, do którego też rzeczywiście była podobną, biała, blada, przerażona.
— Co ty tu robisz? — zapytała.
Poznał ją nareszcie. Unikając odpowiedzi, mruknął coś cicho pod nosem.
Obecność jej była mu nie na rękę, chciałby, aby wróciła do łóżka, nie mógł jednak znaleźć powodu słusznego, nawet słowa więzły mu w gardle.
— Ato tak? mówiła to ty odmawiasz mi na buciki, a sam zabierasz pieniądze dla siebie, boś przegrał, bo ci na dalszą grę potrzeba!...
Te słowa doprowadziły go do wściekłości.
Jakto? ona chce zatruć mu resztkę życia, odebrać tę ostatnią przyjemność?... ona?... ta kobieta która mu ciężarem teraz się stawała? Bawił się gdzieindziej, nie potrzebował jej zupełnie.
Pomyślawszy to, zagłębił ponownie rękę i zabrał portmonetkę, zawierającą trzysta franków.
Założył płytę na swoje miejsce, przycisnął obcasem, i, odwróciwszy się ku wyjściu, rzekł tylko przez zaciśnięte zęby:
— Nudzisz mnie. Robię, co mi się podoba. Czy ja cię pytam, co ty będziesz robiła za parę chwil w Paryżu?...
I, wzruszywszy ramionami, powrócił do kawiarni, zostawiwszy świecę na podłodze.
Seweryna podniosła lichtarz, położyła się do łóżka przeziębnięta cała. Nie zgasiła światła, nie mogła bowiem zasnąć, czuwała z oczyma otwartemi, oczekując godziny odejścia pociągu.
A więc to było już pewnem obecnie. Rozkład postępował szybko; zbrodnia wsiąkała w tego człowieka, rozluźniała, niszczyła wszelkie węzły, łączące go z tą kobietą. Roubaud wiedział o wszystkiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.