Człowiek zwierzę/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Owego piątku podróżni, mający zamiar udać się z Hawru pociągiem pośpiesznym o szóstej minut czterdzieści zrana, ujrzeli małą niespodziankę. Każdy, zbudziwszy się i wyjrzawszy oknem, wydał pomimowoli okrzyk zdziwienia. O północy śnieg zaczął padać gęsty, wielkiemi płatami, tak, iż utworzył warstwę wysoką na trzydzieści centymetrów.
Pod halą przykrytą Liza szumiała już, huczała, zaprzężona do pociągu, złożonego z siedmiu wagonów, trzech drugiej klasy, a czterech pierwszej.
Jakób i Pecqueux przyszedłszy o wpół do szóstej do magazynów, zaniepokoili się tą masą śniegu. Teraz zaś, stojąc przed dworcem, oczekiwali na znak odjazdu, zasłonięci od śniegu daszkiem wystającym, i spoglądali to na niebo czarne, poryte chmurami, to na pola, po których hulały tumany.
Maszynista mruczał:
— Niech mnie djabli porwą, jeśli kto dojrzy jaki sygnał.
— Żeby się choć przebić udało w tym przejętym śniegu — dorzucił palacz.
Roubaud był na peronie; punktualnie stawił się na służbę.
Przez chwilę zmęczone jego powieki opadały jakby pod ciężarem ołowiu, wkrótce jednak odzyskał przytomność umysłu.
Podszedł do Jakóba, uścisnął go za rękę.
Ten spytał, czy nie wie, w jakim stanie znajduje się droga.
— Nie miałem jeszcze żadnej wiadomości.
Wkrótce zeszła Seweryna zawinięta w płaszcz ciepły.
Roubaud podbiegł do niej, sam ją zaprowadził do pociągu i umieścił w przedziale pierwszej klasy. Bezwątpienia przejął spojrzenie czułe, jakie zamieniła z Jakóbem.
Nic go to jednak nie obchodziło. Zauważył tylko, że na taką pogodę wybierać się w podróż nie bardzo rozsądnie, i że lepiejby zrobiła, odkładając to na inny raz.
Podróżni przybywali pootulani, obładowani torbami podróżnemi, walizkami, pudełkami, i w tłumie wielkim popychali się, potrącali wzajemnie.
Zimno było przerażające. Śnieg czepiał się obuwia i nie topniał wcale. Każdy, wsiadłszy do przedziału zamykał za sobą pośpiesznie drzwi wagonu; barykadowano się formalnie.
Wkrótce też peron był prawie pusty. Kilka płomyków gazowych oświetlało dworzec tak, że pozostawał prawie wpółcieniu. Tylko latarnia na lokomotywie przyczepiona u spodu komina, świeciła jak oko olbrzyma, rzucając w dal jasną smugę świetlaną.
Roubaud podniósł w górę latarkę sygnałową. Starszy konduktor zagwizdał, Jakób mu odpowiedział, otworzywszy regulator i posunąwszy naprzód walec nadający ruch lokomotywie.
Ruszono.
Przez kilka chwil pomocnik zawiadowcy patrzył spokojnie za pociągiem, oddalającym się wśród burzy.
— No! trzeba dobrze uważać — rzekł Jakób do palacza, nakładając na oczy okulary. Dziś niema żartów.
Zauważył dobrze, iż jego towarzysz upada ze znużenia. Widocznie noc całą musiał spędzić bezsennie.
— O! niech się pan nie boi... jakoś to będzie — wybełkotał Pecqueux.
Natychmiast po opuszczeniu hali, pokrytej śniegiem, zabrnęli w dość głęboką zaspę. Wiatr dął od wschodu wprost na maszynę.
Jakób i Pecqueux zasłonięci nie czuli śniegu, który smagał komin i latarnię. Nie czuli zimna, ubrani w ciepłe kurtki wełniane. Powoli jednak znikało światło przed maszyną; zasłona śniegowa coraz grubsza pokrywała szkło latarni. Zamiast przestrzeni, oświetlonej na dwieście lub trzysta metrów, mieli przed sobą rodzaj mgły mlecznej, zpośród której wychylały się tylko niewyraźne cienie stojących przy drodze przedmiotów.
Jakób zaczął się obawiać, iż, jeśli tak dalej pójdzie, nie będzie nawet w stanie rozróżnić w koniecznej odległości sygnałów ostrzegawczych, czerwonych, zamykających drogę.
Jechał pomimo to z pierwotną szybkością, wszelkie bowiem opóźnienie, mogło również narazić pociąg na wielkie niebezpieczeństwo.
Do stacji Harfleurs Liza szła bez przerwy zwyczajnym trybem. Warstwa śniegu nie przerażała dotąd Jakóba, nie dochodził on bowiem wyżej sześćdziesięciu centymetrów, gdy tymczasem odgarniacze maszyny usuwały go na metr wysokości.
Cała jego uwaga zwrócona była obecnie aby utrzymać zwykłą szybkość biegu lokomotywy wiedział bowiem dobrze, iż prawdziwą zaletą maszynisty, prócz staranności i przywiązania do swej maszyny, jest umiejętność prowadzenia jej bez wstrząsnień, równo, przy najwyższem możliwie ciśnieniu.
Trafiło mu się nawet, iż, puściwszy wodze swej Lizie, nie zważał na sygnały nakazujące natychmiastowe zatrzymanie pociągu, wierzył bowiem iż każdej chwili potrafi powściągnąć maszynę.
Dwa razy zdarzyło mu się zapędzić zadaleko, rozgnieść petardę „nagniotek“ jak ją nazywają i za każdym razem musiał za to odbyć rekreację bezpłatną przez cały tydzień.
Obecnie jednak bezpieczeństwo, zagrażające na każdym kroku, myśl, iż Seweryna znajduje się w tym pociągu, a on odpowiada za tę drogą istotę, potrajały siłę jego woli, wytężając całą uwagę na tę drogę długą, do samego Paryża, na ten tor podwójny, najeżony przeszkodami, które należało pokonać.
Wychodził na pomost żelazny, łączący tender z maszyną i nie zważając na ciągłe wstrząśnienia, na śnieg, chłoszczący go drobnemi, ostremi igłami po twarzy, wychylał się na prawo, aby lepiej zobaczyć drogę. Przez szyby bowiem przy maszynie, pokryte śniegiem, nic nie mógł dojrzeć.
Głowa jego i piersi wystawione były na mróz i wiatr gwałtowny. Chwilami zdawało mu się, iż go ktoś tępą brzytwą drapie po twarzy. Chwilami cofał się, aby zaczerpnąć oddechu.
Zdejmował okulary, wycierał je z wilgoci i znowu powracał na swe stanowisko obserwacyjne, gdzie wystawiony na wicher, wpatrywał się bezustannie przed siebie, czy nie dojrzy światełka czerwonego.
Myśl ta opanowała go tak dalece, iż dwa razy wyraźnie ujrzał na wilgotnej zasłonie, rozciągającej się przed jego wzrokiem, dwie krwawe iskry, które tylko mignęły i zgasły. Było to złudzenie.
Nagle wśród ciemności ogarnęło go jakieś przeczucie, że palacz nie znajduje się przy ognisku.
Obejrzał się... nikogo!...
Mała lampka, urządzona tak, aby nie raziła wzroku, oświetlała poziom wody w maszynie.
Na płycie manometru, świecącej jak złoto, ujrzał delikatną niebieską igiełkę, która, drżąc szybko opadała. Znak to wyraźny, iż ogień lada chwila zgaśnie.
Pecqueux wyciągnął się na skrzynce z węglami i spał w najlepsze; nie mógł przezwyciężyć snu, z którym mocował się od samego Hawru.
— A! ty łotrze jeden! — zawołał Jakób, wstrząsając gwałtownie palaczem.
Pecqueux zerwał się na równe nogi, mruczał pod nosem jakieś wyrazy uniewinnienia. Zaledwie mógł się utrzymać.
Siłą przyzwyczajenia znalazł się jednak w tej chwili przy ognisku i wnet rozbijał młotkiem bryłę węgla i rozrzucał kawałki wewnątrz za pomocą łopatki, układając równą warstwę na ruszcie.
Potem kilkoma ruchami miotły usunął na bok miał węglany. Drzwiczki ogniska przez chwilę stały otworem a smuga światła, rzucona jak ogon komety, wzdłuż tendra barwiła krwawo płatki śniegu, Padającego bezustannie.
Za Harfleurs zaczynała się wielka pochyłość, długa na trzy mile, ciągnąca się aż do Saint-Romain. Pochyłość to najgwałtowniejsza na całej linji.
Jakób powrócił na swe stanowisko do maszyny i przygotowywał się z całą uwagą, wiedział bowiem dobrze, iż tu przyjdzie wytężyć wszystkie siły, aby przebyć tę drogę, trudną nawet przy najpiękniejszej pogodzie.
Z ręką na korbie stał, obserwując slupy telegraficzne, aby zdać sobie sprawę z szybkości, z jaką biegnie Liza.
Ale i bez tego poznać było można, iż maszyna idzie coraz wolniej, coraz wyraźniej słychać tarcie odgarniaczy, napotykających na wzrastający z każdą chwilą opór.
Nogą otworzył drzwiczki ogniska.
Pecqueux zrozumiał ten ruch i jakkolwiek rozespany powiększył ogień, zwiększając tem samem i ciśnienie.
Drzwiczki były czerwone od gorąca, oświetlały ich nogi kolorem fioletowym. Nie czuli jednak tego żaru, tłumionego przewiewem mroźnego powietrza.
Na znak maszynisty palacz otworzył szyber, co wywołało wielki pęd wiatru. Nagle igiełka manometru podniosła się do dziesięciu atmosfer. Liza zebrała wszystkie siły, na jakie zdobyć się mogła.
Przez chwilę widząc, iż poziom wody się obniża, maszynista poruszył rączkę, łączącą rury ze zbiornikiem. Ciśnienie zostało zmniejszone. Wkrótce jednak powróciło do pierwotnego stanu, maszyna znów szumiała, huczała, wyrzucała kłęby dymu i pary, miotała się niby zwierzę dzikie, a Jakób kierował nią nie jak stworzeniem ukochanem lecz gnębił ją, uciskał, jakby zupełnie chciał poniżyć.
— Nie!... ona nie wylizie, nie wydobędzie się stąd ta szelma — mruknął Jakób przez zęby, on, co nigdy w drodze nie powiedział ani słowa.
Pecqueux zaspany i zdziwiony patrzył szeroko otwartemi oczyma na swego przełożonego. Czego on chce od Lizy? Przecie to maszyna najlepsza, najpoczciwsza, a jak świetnie chodził... Prawdziwa satysfakcja puścić się z nią w drogę. Niech mi kto pokaże takie ognisko!... A parowanie!... za każdym razem na przestrzeni z Hawru do Paryża można zaoszczędzić na niej dziesiątą część węgla.
Kto ma takie przymioty, temu można wybaczyć niejedno. Taksamo grymaśnej gospodyni wybacza się jej kaprysy, jeśli się wie tylko, że oszczędna, że dobrze dom prowadzi. Bo i cóż zresztą można zarzucić tej poczciwej Lizie? Wymaga smarów trochę więcej od innych maszyn?... no, to się ją smaruje i basta.
Jakby na potwierdzenie tych myśli palacza, Jakób odezwał się w tejże chwili:
— Nie!... nie wylezie, jeśli jej nie nasmaruję!...
Zaledwie dokończył tych słów, schwycił blaszankę z tłuszczem i zabrał się do roboty, która dopiero raz jeden zdarzyła mu się w ciągu wieloletniej służby.
Zamierzał zaopatrzyć maszynę w smar w czasie biegu.
Śmiałym krokiem przesadził poręcz i wszedł na wąziutką platformę, biegnącą wzdłuż kotła.
Było to zadanie nadzwyczaj niebezpieczne. Platforma, tak wązka, iż nóg na niej zmieścić niepodobna, była wdodatku śliską od wody i śniegu, topniejącego przy ogrzanej blasze.
Nie dość jeszcze na tem, czynność całą trzeba była dokonać poomacku, gdyż oczu w żaden sposób otworzyć nie było można.
Zdawało się, iż wiatr gwałtowny uniesie go lada chwilę jak lekką słomkę.
Całą silą musiał się trzymać tu i owdzie wystających z maszyny obręczy lub przyrządów. Liza tymczasem pędziła dalej pociemku całą siłą pary, nie zważając na tego człowieka, uczepionego u jej boku; szumiała, dyszała i przerzynała wysoki pokład śniegu, tworząc głęboką bruzdę.
Jakób, przywlókłszy się na sam przód maszyny, przykucnął, aby mógł dostać się do kubka, wystającego nad walcem. Jedną ręką trzymał się ciężkiego prętu żelaznego, drugą zaś napełnił kubek aż po sam wierzch.
Dokonawszy tego, przyczołgał się, jak robak, pełzający na drugą stronę i wypełnił smarem walec z lewej strony.
Nareszcie powrócił znużony, blady. Nic dziwnego, czuł śmierć, zaglądającą mu z bardzo blizka w oczy. Jedno poślizgnięcie, stracenie na jedną chwilę równowagi i...
Powróciwszy, odetchnął.
— A! szelma! — mruknął.
Pecqueux, zdziwiony tem gburowatem obejściem, i temi obelgami, rzucanemi przez maszynistę na ukochaną zawsze Lizę, ośmielił się zwrócić żartobliwie uwagę:
— Trzeba to mnie było zostawić... Ja się znam na tem... Oho!... umiem ja smarować nieposłuszne stworzenia.
I on, widząc niebezpieczeństwo Jakóba, ocknął się już zupełnie z półsnu, który go dotąd nie opuszczał. Powrócł na stanowisko i ze swej strony wychylał się na lewo, aby wraz ze swym przełożonym śledzić bacznie drogę.
Zazwyczaj miał on wzrok dobry, lepszy nawet niż Jakób. Teraz jednak, wśród tej zaspy śnieżnej, nic nie mógł dostrzedz.
Nie wiedział nawet, gdzie się znajduje, on, który każdy kilometr na tej przestrzeni znał tak dobrze, jak podłogę w swojem mieszkaniu.
Cała okolica wydawała się pustynią bezgraniczną, pokrytą białym całunem, po którym Liza pędzi jak szalona, bez upamiętania, gdzie jej się żywnie podoba.
Nigdy jeszcze ci dwaj ludzie nie czuli ścisłości węzłów, łączących ich, bardziej niż obecnie, wśród tego pustkowia, pełnego niebezpieczeństw, wiedząc, że życie ich ani na chwilę nie jest pewne, a prócz tego dźwigając na sobie straszną odpowiedzialność za całość tych wszystkich, którzy tam po za nimi siedzą.
Jakób, z wycieczki swej naokoło maszyny, wrócił bardzo rozdrażniony a nawet zgniewany, a jednak tym razem uwaga żartobliwa palacza nietylko nie rozgniewała go, ale przeciwnie, wywołała uśmiech na jego usta. Zresztą położenie nie bardzo sprzyjało jakiej bądź sprzeczce, a nawet nie dozwalało na żadną naganę.
Śnieg padał coraz gęstszy. Zasłona przed oczyma Jakóba i Pecqueux, była coraz ciemniejszą. Pomimo to jechano wgórę.
Teraz znów palacz zauważył jakiś ognik czerwony wdali i jednem słowem zwrócił nań uwagę swego przełożonego. Spojrzawszy po raz drugi, nic już nie dojrzał. Śniło się jego oczom, jak mawiał czasami.
Maszynista, jakkolwiek nic nie widział, nie mógł odzyskać spokojności. Serce mu biło, trwożyła go ta halucynacja palacza, tracił wiarę w samego siebie.
Zdawało mu się, iż rozróżnia coś, po za białą masą, z miljonów płatków śniegu złożoną; były to jakieś olbrzymie kształty czarne, jakieś postacie potworne, rozsiadające się w przestrzeni, lub dążące wprost naprzeciw pociągu.
Czyżby to góry się usunęły, spadły na drogę i zagradzały przejście; czyżby pociąg miał, się rozbić padając na te przeszkody.
Trwoga go ogarnęła. Mimowoli sięgnął ręką do gwizdawki parowej, i zagwizdał długo, rozpaczliwie.
W gwizdaniu tem słychać było wyraźną skargę, rozbrzmiewającą ponuro wśród burzy.
A za chwilę zdziwił się jeszcze bardziej, gdyż gwizdał w sam czas; mijał właśnie z największą szybkością dworzec Saint-Romain, o którym sądził, iż jest jeszcze oddalony najmniej o dwie wiorsty.
Odetchnął cokolwiek. Liza przebiegła miejsce niebezpieczne, wydobyła się na równinę i szła teraz daleko pewniej.
Od Saint-Romain do Bolbec droga wznosi się nieznacznie, powoli. Pozwalało mu to mieć nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze aż do drugiego końca płaszczyzny.
Przybywszy do Beauville, gdzie zatrzymał się trzy minuty, nie omieszkał przywołać zawiadowcę stacji, którego spostrzegł na peronie, i podzielić się z nim obawą, tembardziej iż pokład śniegu stawał się coraz wyższy.
— W ten sposób nie dojedziemy do Rouen. Najlepiej byłoby podwoić zaprzęg, dodając drugą maszynę, stojącą w zapasie na stacji.
Zawiadowca stacji odpowiedział jednak, iż nie ma rozkazu w tym względzie, sam zaś na własną odpowiedzialność nic uczynić nie może.
Najwyżej może mu tylko dać pięć lub sześć łopat drewnianych do odgarniania śniegu z szyn w razie potrzeby.
Pecqueux zabrał łopaty i umieścił je w tendrze koło węgli.
Po równinie Liza biegła rzeczywiście szybko i bez trudności wielkich. Męczyła się jednakowoż.
Co chwila Jakób dawał znak swemu pomocnikowi, aby otworzył drzwiczki od ogniska i dołożył więcej węgla.
Za każdym razem nad pociągiem pochmurnym, ponurym, czarnym, wśród tej masy białej, pokrywającej widnokrąg jakby całunem olbrzymim, promieniała smuga świetlana.
Trzy kwadranse na ósmą dzień zaczynał już świtać. Zaledwie jednak dostrzedz to było można wśród wiru śnieżnego, wypełniającego całą przestrzeń dokoła.
Jasność ta podejrzana, w której nic nie można było rozróżnić, niepokoiła jeszcze bardziej obu ludzi na maszynie, którzy oczyma załzawionemi, pomimo ochrony, jaką mieli w okularach, starali się patrzeć, jak można najdalej.
Nie spuszczając ręki z regulatora, Jakób gwizdał prawie bezustannie, dla ostrożności.
Gwizdanie rozlegało się rozpaczliwym głosem skargi wśród śnieżnej pustyni.
Przejechano Bulber, później Yvetot, bez wypadku.
W Maleville Jakób znów wypytywał się niespokojnie o stan drogi dalszej.
Nikt nie mógł mu udzielić żadnych objaśnień. Żaden pociąg jeszcze nie przechodził od czasu, kiedy śnieg zaczął padać. Depesza z Rouen przyniosła tylko wiadomość, iż stanął tam pociąg, który ruszyć się nie może.
Pojechano dalej.
Liza szumiała, huczała i znużona, ciągnęła pociąg po łagodnym spadku, dążącym do Barentin.
Dzień zajaśniał, blady, bez światła. Zdawało się, iż jasność pochodzi nie od promieni słonecznych lecz od śniegu, otaczającego pociąg dokoła.
Wiatr dął coraz gwałtowniej, śnieg padał coraz gęstszy, Pecqueux co chwila odgarniał łopatą śnieg, zasypujący grubą warstwą węgle, złożone w tendrze.
Na prawo i lewo migały wsie przed oczyma jadących, ale tak zmienione, że ani Jakób, ani jego pomocnik, rozpoznać ich nie mogli. Obszerne pola, łąki, ogrodzone płotami sady owocowe, wszystko to znikło pod całunem śniegu, tworzącego powierzchnię równą, gdzieniegdzie tylko falistą.
Jakób, wystawiony na wiatr i śnieg, chłoszczący go po twarzy, zaczynał uczuwać straszne zimno.
Zatrzymano się nareszcie w Barentin.
Tutaj zawiadowca stacji, p. Bessieres, zawiadomił sam Jakóba, iż nadeszły depesze, donoszące o ogromnym śniegu, jaki spadł na drodze w okolicy Croix-de-Maufras.
— Zdaje mi się, że jeszcze będzie można przejechać — dodał — ale w każdym razie nie przyjdzie to łatwo.
Jakób uniósł się cokolwiek.
— Do miljona piorunów!... Mówiłem to przecież w Beauville!... Coby im było szkodziło podwoić zaprząg!... A teraz co?... ładnie będziemy wyglądali.
Starszy konduktor zeszedł również ze swego wagonu.
I on wściekał się ze złości.
W budce, swojej zmarzł okropnie. Najbardziej go jednak gniewało to, iż nie można rozróżnić sygnałów w odległości kilku kroków Prawdziwa podróż poomacku, pomiędzy temi masami śniegu.
— Zrobiłem co do mnie należało; przestrzegłem pana — rzekł p. Bessieres — reszta do was należy.
Podróżni zaczęli się niepokoić tem długiem czekaniem na stacji pustej, zasypanej śniegiem, gdzie nie słychać było głosu ludzkiego, gdzie zniknął wszelki ślad życia.
Okna wagonów opuszczały się, tu i owdzie wyglądały twarze zaciekawione.
Jakaś dama tęga, z dwiema młodemi blondynkami, bardzo miłemi, córkami zapewne; bezwątpienia angielki. Dalej pani, z włosami ciemnemi, którą jakiś pan, dosyć już stary, zmuszał, aby się cofnęła. Dwaj inni, wychyliwszy się do połowy z okna, rozmawiali głośno z jednego wagonu do drugiego.
Jakób rzuciwszy okiem wzdłuż wagonu, dojrzał tylko Sewerynę.
I ona również zaniepokojona, opuściła szybę i wyglądała w kierunku maszyny.
Wzrok jej wyrażał straszną obawę.
— Biedne stworzenie — pomyślał Jakób — jak ona się tam boi, biedaczka!... Jakiegoż musi doznawać uczucia, będąc tak blisko, a jednak tak daleko... A!... oddałbym wszystką krew moją, abym już był w Paryżu, abym mógł przywieźć ją całą i zdrową.
— Niema co!... trzeba jechać — zakonkludował zawiadowca stacji. — Poco straszyć podróżnych!
Sam dał sygnał.
Nadkonduktor zagwizdał i wskoczył do swej budki.
Liza odpowiedziała mu krzykiem długim, żałosnym.
Ruszono dalej.
Po chwili Jakób spostrzegł, że droga zmieniła się zupełnie. Tu już nie była równina, pokryta w dal nieskończoną gęstym śnieżnym dywanem, po którym Liza posuwała się jak statek morski, zostawiając ślad za sobą.
Wjechali w krainę wzgórz i pagórków, wąwozów i przepaści, przerzynających powierzchnię i falujących aż do Malanney.
Śnieg tutaj zbierał się w nierównej ilości. Chwilami droga była zupełnie czysta, gdzieniegdzie zaś ogromne zaspy tamowały przejazd. Wiatr zmiatał śnieg z miejsc wyniosłych, a zasypywał doły i rowy.
Był to nieprzerwany ciąg przeszkód do przebycia, barykad, tworzących prawdziwe szańce.
Dzień zajaśniał już tak dalece, że okiem objąć można było większą przestrzeń. Cała okolica, te przesmyki wąskie, te skarpy spadziste, pokryte wysoką warstwą śniegu, wszystko to wyglądało jak ocean lodowaty, nieruchomy wśród burzy.
Nigdy jeszcze Jakób nie czuł takiego zimna. Twarz mu poczerwieniała od uderzeń niezliczone ilości szpilek śnieżnych. Tracił władzę w swych rękach, palce jego były jakby sparaliżowane. Z przerażeniem dostrzegł, iż nie może dowolnie kierować regulatorem. Gdy podnosił rękę do gwizdawki, czuł ciężar nie do uniesienia; ramię jego wydawało się martwe. Zaledwie mógł się utrzymać na nogach, zgrubiałych od zimna, wstrząśnienia maszyny nigdy mu się nie wydawały tak przykre, tak bolesne, jak dzisiaj. Zmęczenie straszne opanowało go zupełnie, mróz zamroczył mu nawet głowę. Zaczął obawiać się, iż straci przytomność, nie będzie mógł prowadzić pociągu. Ręka jego bezwiednie kierowała małą korbką, służącą do zmiany szybkości ruchu. Oko bezmyślnie spoglądało na igiełkę manometru, opadającą coraz niżej. Umysł jego ogarniały coraz częstsze przywidzenia.
Zdawało mu się, iż widzi na drodze drzewo wielkie zwalone, uniemożliwiające przejazd, to znów czerwona chorągiewka, ostrzegająca przed niebezpieczeństwem, majaczyła mu przed oczyma. Chwilami słyszał wyraźnie huk petardy, założonej na szynach, oznaczającej rozkaz natychmiastowego wstrzymania pociągu. Chciał to uczynić i nie mógł znaleźć dość siły i woli, ażeby chęć zamienić w uczynek.
Tracił zupełnie zmysły.
Stan ten trwał kilka chwil, długich dla niego, jak wieczność.
Nagle, obejrzawszy się w tył przypadkowo ujrzał swego pomocnika, rozciągniętego na kufrze, śpiącego, zmorzonego tym mrozem, który działał tak straszliwie.
Widok ten wprowadził go w gniew wielki; czuł, że twarz mu się rozgrzewa, krew szybciej krążyć zaczyna. Rzucił się jak wściekły i nie ręką, lecz kopnięciem nogi budził palacza.
— Do pioruna jasnego!... Wstawaj, bydlę jakieś!...
On, co zwykle był tak łagodny, co wybaczał wszelkie przekroczenia Pecqueux, pochodzące z nadmiernego użycia wódki, dzisiaj kopał go, okładał kułakami.
Pecqueux powoli powstał zdrętwiały, sztywny i chwytając za młotek i węgle, mruczał tylko po cichu:
— Zaraz, zaraz... wszystko będzie dobrze...
Ognisko, zaopatrzone w świeży węgiel, zapłonęło gwałtownie. Ciśnienie pary zwiększyło się znacznie. Czas też był największy po temu.
Liza grzebała się w zaspie śnieżnej, wysokiej przeszło na metr. Przerzynała się z taką siłą, iż cała trzęsła się jak w febrze. Przez chwilę zdawała się tracić siły, jak statek parowy, wyjeżdżający na ławicę piaskową, na której lada chwila osiędzie.
Gruby pokład śniegu, który powoli pokrył wagony, obciążał pociąg znacznym ciężarem.
Liza wytężyła wszystkie siły i przebyła tę zaporę, napozór niezwalczoną. Przebywszy ją, wydostała się na dłuższą równinę, oczyszczoną ze śniegu i sunęła po niej rączo, ciągnąc za sobą wagony.
Pociąg wyglądał jak wstęga czarna, przewijająca się po kraju wymarzonym, legendowym, olśniewająco białym.
Wkrótce jednak równina się skończyła, pagórki coraz częstsze występowały, tworząc wąwozy i kotliny, pełne zasp śnieżnych.
Jakób i Pecqueux, opierali się całemi siłami przed wrażeniem, wywołanem skutkiem mrozu. Czuli oni ważność i odpowiedzialność zajmowanego stanowiska, którego nie mogli opuścić, choćby im umrzeć przyszło.
Liza znowu straciła swą szybkość.
Dostała się teraz pomiędzy dwie pochyłości; przejście pomiędzy temi ścianami wysokiemi, zupełnie było zasypane. Biegła coraz wolniej, koła obracały się z trudnością, jakby dostały się na lep, trzymający ją na uwięzi.
Po kilku chwilach stanęła spokojnie, bez najmniejszego wstrząśnienia.
Śnieg trzymał ją obezwładnioną, jakby w uścisku śmiertelnym.
— Jest!... Niech cię pioruny spalą!... — zaklął Jakób gwałtownie.
Przez kilka chwil stał jeszcze z ręką na korbie; wykręcił całą, próbując, czy przeszkoda nie da się przezwyciężyć. Widząc jednak, że Liza szumi i huczy, a nie rusza się z miejsca, zamknął regulator i zaklął jeszcze bardziej.
Nadkonduktor wychylił się ze swej budki, a Pecqueux odwracając się, zawołał:
— Stoimy!... Ani rusz dalej!...
Konduktor szybko zeskoczył na śnieg i wpadł weń po kolana. Poszedł do maszyny.
Zaczęli się we trzech naradzać.
— Niema innego sposobu, trzeba odgarnąć śnieg — odezwał się Jakób. — Na szczęście mamy łopaty. Zawołaj pan konduktora z końca pociągu. We czterech może jakoś oczyścimy drogę.
Dano znak konduktorowi. Zeskoczył z wagonu i z trudnością dostał się do maszyny, tonąc chwilami po sam pas w śniegu.
Ale to zatrzymanie się w pustem polu, w pośród tej pustyni białej, ten głos ludzi, naradzających się co począć, widok konduktora brnącego w śniegu wzdłuż pociągu, zaniepokoiły podróżnych. Opuszczano szyby, otwierano drzwi, krzyczano, wołano, zamieszanie stawało się coraz większe.
— Gdzie jesteśmy?... Dlaczego nie jedziemy?... Co się stało?... Boże!... Czyżby jakie nieszczęście?...
Konduktor czuł się w obowiązku uspokojenia pasażerów. Poszedł do wagonów zajętych. Z jednego okna wychyliła się czerwona twarz damy angielskiej, po jej bokach cisnęły się jasne główki jej córek. Zapytała akcentem cudzoziemskim:
— Proszę pana... czy grozi jakie niebezpieczeństwo?
— O! nie, pani, trochę śniegu, nic więcej. Jedziemy natychmiast.
Okno zamknęło się wśród wesołego świergotu młodych dziewcząt, śmiejących się i żartujących.
Nieco dalej, jegomość w podeszłym wieku przywołał konduktora. Z za jego pleców, wyglądała młoda, ładna brunetka, prawdopodobnie żona.
— Dlaczego się nie zabezpieczono przed czemś podobnem?... To nie do wybaczenia!... Wracam z Londynu, interesy moje wzywają mnie do Paryża, musze tam być dziś jeszcze. Ostrzegam pana, że w razie wypadku będę poszukiwał strat moich na drodze sądowej. Towarzystwo zapłaci mi za to grubo!...
— Jedziemy za trzy minuty... za piąć najwyżej... — uspakajał konduktor.
Zimno było straszliwe, śnieg przez otwarte okna wciskał się do wnętrza wagonów, wkrótce też wszystkie szyby były podniesione.
Wgłębi jednak powozów zamkniętych panowała bojaźń, zamieszanie, zdradzające się głuchym szmerem, wydobywającym się nazewnątrz.
Tylko dwa okna zostały otwarte, a z nich wyglądali dwaj ludzie, jeden amerykanin, mogący mieć lat czterdzieści, drugi zaś człowiek młody, mieszkaniec Hawru.
Rozmawiali oddzieleni trzema przedziałami i z zaciekawieniem przyglądali się odgarnianiu śniegu.
— W Ameryce, w podobnych wypadkach, wszystko co żyje, wychodzi z pociągu, bierze za łopatę i pomaga.
— O! to drobnostka!... zdarzyło mi się to już dwa razy zeszłego roku. Wskutek zajęć moich muszę bywać w Paryżu co tydzień.
— A ja mniej więcej co trzy tygodnie.
— Z New-Yorku?...
— Tak, panie, z New-Yorku!...
Jakób kierował robotą.
Ujrzawszy Sewerynę w drzwiczkach pierwszego wagonu, gdzie zawsze siadała, aby być o ile możności najbliżej niego, rzucił jej błagalne spojrzenie.
Zrozumiała je i cofnęła się szybko, aby nie wystawiać twarzy na działanie wiatru mroźnego.
On, myśląc o niej, pracował ze zdwojoną gorliwością.
Po chwili dostrzegł, że śnieg nagromadzony wstrzymuje nie tyle koła maszyny, które mogły się przerznąć przez śnieg nawet najgłębszy, ile popielnik.
Masa śniegu pchana siłą zbiła się jak kamień i tworzyła przeszkodę nie do przebycia.
Nagle przyszła mu myśl do głowy.
— Trzeba odśrubować popielnik.
Nadkonduktor z początku oparł się temu zamiarowi. Jakób zostawał pod jego rozkazami, bez jego pozwolenia nie mógł nic uczynić.
Zachodziła obawa, że przez odśrubowanie popielnika, maszyna może uledz uszkodzeniu.
Po długich nareszcie perswazjach nadkonduktor dał się przekonać.
— Ale pan bierzesz to na swoją odpowiedzialność.
Odśrubowanie nie było rzeczą łatwą.
Jakób i Pecqueux wyciągnięci na plecach, leżeli pod maszyną na śniegu, topniejącym pod nimi, i dłubali, kręcili, odkręcali przeszło pół godziny. Szczęściem, że w skrzynce z przyrządami znaleźli to, co im było gwałtem potrzebne.
Narażając się na spalenie lub uduszenie, po strasznych wysiłkach nareszcie dokonali, czego chcieli.
Popielnik został odczepiony, leżał już pod maszyną na ziemi. Trzeba go było stamtąd wyciągnąć, co nastręczało wielką trudność. Otwory pomiędzy kołami, a walcami były za małe.
Przy pomocy obu konduktorów poradzili sobie nareszcie, wyciągnęli ten ciężar straszny na bok i ułożyli na pochyłości toru.
— A teraz odgarnijmy resztę śniegu.
Od godziny pociąg stał już w tem pustkowiu.
Zaniepokojenie podróżnych wzrastało. Co chwilę szyba jakaś opuszczała się, a głos niecierpliwy pytał:
— Dlaczego nie jedziemy?...
Powoli panika zaczęła ogarniać wszystkich, krzyczano, płakano, zdawało się, iż wkrótce wszyscy poszaleją.
— Nie, nie, już dosyć odgarnięto, siadajcie... pojedziemy, resztę biorę już na siebie.
Jakób i Pecqueux wskoczyli na maszynę, konduktorzy zajęli swe stanowiska.
Maszynista wypuścił z walców parę i wodę, chcąc stopić tę masę białą, tamującą przejazd.
Następnie, położywszy rękę na korbie, cofnął się powoli o jakie trzysta metrów, ażeby nabrać rozpędu. Potem kazał zwiększyć ogień, i przy ciśnieniu, większem niż dozwolone, puścił Lizę na ten mur, utworzony ze śniegu, całą siłą, na jaką zdobyć się mogła.
Przybywszy, uderzyła tak silnie, iż całe wiązanie zatrzeszczało. Nie mogła jednak się przedrzeć, zatrzymała się drżąca jeszcze od tego uderzenia.
Jakób nie stracił nadziei. Cofnął się raz jeszcze i znów wypuścił Lizę... ale nadaremnie.
Nareszcie po raz trzeci cofnął się o pół kilometra, i z największym wysiłkiem ruszył ku zaspie.
Zdawało się, iż Liza wytęża swe muskuły metalowe. Uderzyła raz jeszcze i przeszła, hucząc i szumiąc, jakby chciała głęboko odetchnąć po dokonanej pracy.
— Pomimo wszystko, poczciwe bydlę — mruczał Pecqueux.
Jakób oślepiony, zdjął okulary i otarł je. Serce biło mu gwałtownie; nie czuł już zimna, prześladowała go tylko myśl, iż w odległości trzystu metrów od Croix-de-Maufras znajduje się wąwóz głęboki, ciągnący się właśnie w kierunku wiatru.
Śniegu musiała się tam zebrać masa. Jakób przewidywał, iż tam napotka skrupuł, o który rozbiją się wszystkie jego dobre chęci doprowadzenia pociągu, jaknajprędzej, do Paryża.
Wychylił się z maszyny. Zdaleka widział już ten wąwóz straszny. Wyglądał, jak rów olbrzymi, napełniony śniegiem.
Liza pędziła z szybkością zwyczajną, nie napotykając na żadne przeszkody. Dla ostrożności nie gaszono wcale świateł ani na przodzie, ani z tyłu pociągu.
Biała latarnia, zawieszona na maszynie, u dołu komina, błyszczała jak oko Cyklopa. Liza zbliżała się do wąwozu, spoglądając z nieufnością tem olbrzymiem, szeroko otwartem okiem na zaspę śniegową. Zaczęła parskać jak koń, który się czegoś obawia; zrywała się i z trudnością posuwała się naprzód.
Jakób dał znak palaczowi, aby powiększył ogień. Z komina wydobył się nie ogon gwiaździsty, jak to było w nocy, lecz pióropusz długi, czarny, kłębiasty, odbijający dziwnie na tem ogólnem tle białem.
Liza biegła śmiało naprzód, dostała się już do wąwozu. Na prawo i na lewo wznosiły się skarpy pochyłe. Wgłębi nie można wcale rozróżnić drogi. Było to jakby zagłębienie potoku, zasypanego śniegiem po same brzegi.
Liza potoczyła się w środek zaspy. Biegła z piętnaście metrów ze wszystkich sił, na jakie zdobyć się mogła. Ustawała jednak powoli. Śnieg, party przodem maszyny, posuwał się naprzód i tworzył wał coraz gęściejszy, coraz wyższy, niemożliwy do przebycia. Wrzał on, wznosił się jak fala zbuntowana i groził zasypaniem całego pociągu.
Liza była zwyciężoną, nie mogła iść dalej. Po raz ostatni zebrała jeszcze siły i z szumem posunęła się ze trzydzieści metrów.
Był to ostatni ruch jakby w agonji. Kawałki śniegu zbitego opadały z boków, toczyły się pod koła wagonów. Wkrótce cały pociąg został okuty, skrępowany więzami lodowemi. Liza zatrzymała się stanowczo, wydając ostatnie tchnienie. Stała teraz martwa, nieruchoma.
— Masz!... teraz już chyba nie ruszymy... Spodziewałem się tego.
W pierwszej zaraz chwili chciał się cofnąć, aby siłą rozpędu przebić tę zaporę. Liza jednak nie mogła już ruszyć z miejsca. Nie chciała iść ani naprzód, ani w tył, przygwożdżona była ze wszystkich stron, przybita, bezczynna, głucha.
Pociąg cały również stał posępnie, zakopany aż po drzwiczki w śnieżycę. Śnieg padał bez przerwy, a teraz nawet był gęstszy i silniejszy.
Zdawało się, iż pociąg cały zniknie niezadługo, zagrzebany zupełnie w tej masie białej. Cisza panowała dokoła. Najmniejszego śladu życia, tylko śnieg tkał bezustannie swój całun biały, olbrzymi.
— Znowu się zaczyna? — zapytał nadkonduktor, wychylając się ze swej budki.
— Zagrzebani! — krzyknął Pecqueux.
Położenie tym razem istotnie było krytyczne. Konduktor z tyłu pociągu pobiegł o kilkaset kroków i założył petardę, ażeby zatrzymała pociąg następny i uchroniła od katastrofy spotkania.
Jakób gwizdał ze wszystkich sił, wzywając w ten sposób pomocy. Głos ten jednak ginął wśród padającego śniegu, trudno przypuścić, aby go słyszano w Barentin.
Co robić? Było ich tylko czterech. Sami nie odgarną śniegu, niema nawet co marzyć o tem. Na to potrzeba conajmniej dwudziestu. Co gorsza, obawa i niepokój zaczęły teraz coraz bardziej objawiać się pomiędzy podróżnymi.
Jedne drzwiczki otworzyły się; piękna brunetka wyskoczyła przerażona, sądząc, iż stał się jakiś wypadek.
Mąż jej, kupiec w podeszłym wieku, krzyczał oburzony, wybiegając za nią:
— Napiszę skargę do ministra!... to oburzające... tego wybaczyć niepodobna!...
Płacz kobiet, głosy gniewliwe mężczyzn, wydobywały się z wagonów, których okna otwierały się co chwila gwałtownie.
Tylko dwie młode angielki śmiały się i cieszyły.
Gdy nadkonduktor usiłował uspokoić wszystkich, młodsza zapytała go po francusku z lekkim odcieniem akcentu angielskiego:
— Czy tu się zatrzymujemy? czy tu stacja?
Kilku mężczyzn wyskoczyło z wagonów, nie zważając, iż pokład śniegu jest tak wysoki. Zapadali po sam pas i z trudem poruszać się mogli.
Amerykanin wraz z młodym człowiekiem z Hawru, dostali się do lokomotywy, chcąc naocznie sprawdzić położenie.
Przybywszy, przyglądali się długo, wreszcie amerykanin kiwając głową powątpiewająco, zauważył:
— Potrzeba conajmniej pięć lub sześć godzin czasu, zanim przekopią przejście.
— Conajmniej! — dodał drugi — i to przy pomocy dwudziestu robotników.
Jakób zdołał wytłomaczyć nadkonduktorowi iż trzeba kogokolwiek z pociągu posłać do Barentin z wezwaniem o pomoc. Ani on sam, ani też Pecqueux nie mogli odstąpić maszyny. Wybór więc padł na młodego konduktora.
Nie namyślając się długo, puścił się w drogę, brnąc w śnieżnej zaspie. Wkrótce zniknął z oczu przy wyjściu z wąwozu, na skręcie toru kolejowego.
Miał cztery kilometry do przebycia, nie mógł więc powrócić wcześniej jak za dwie godziny.
Jakób, zrozpaczony, opuścił na chwilę swe stanowisko i podszedł do pierwszego wagonu, gdzie spostrzegł Sewerynę, opuszczającą okno.
— Nie obawiaj się pani niczego, niema najmniejszego niebezpieczeństwa.
Mówił jej „pani“, aby nie zwrócić niczyjej uwagi.
— O! nie obawiam się wcale, niepokoiłam się tylko o pana.
W słowach ich tyle było słodyczy, iż podziałały na nich uspakajająco. Uśmiechnął się i wzrokiem zamienili uścisk wzajemny.
W chwili, gdy Jakób odwrócił się, wracając na maszynę, Seweryna ujrzała coś zupełnie nieoczekiwanego.
U góry, na szczycie skarpy stała Flora, ku maszynie zaś schodził Misard w towarzystwie dwóch ludzi, których z początku nie poznała.
Usłyszeli oni rozpaczliwa gwizdanie i Misard, który nie był w tej chwili na służbie, przybiegł wraz ze swymi przyjaciółmi. Byli to: kamieniarz Cabuche i powroźnik Ozil.
Pierwszy musiał pomimowoli odpoczywać z powodu zaspy śnieżnej, drugi zaś przybiegł z Melonay przez tunel, korzystając z chwili wolnej aby się pomizdrzyć do Flory.
Był on cierpliwy, wytrwały, nie zniechęcało go cierpkie obejście, jakiem go przyjmowała młoda dziewczyna.
Przyszli oni obaj do Misardów i właśnie wychylali po szklance wina, gdy z wąwozu rozległo się rozpaczliwe gwizdanie. Przybiegli natychmiast wiedzeni ciekawością. Flora przyszła również, była bowiem ciekawa jak chłopak i jak chłopak też silna i dziarska.
Dla Misardów był to zresztą wypadek epokowy, awantura nadzwyczajna. Pociąg, zatrzymujący się przed ich domem! To coś niesłychanego.
Od lat pięciu, odkąd tu mieszkali, ileż to pociągów przesunęło się przed ich oczyma, bez względu na deszcz, na pogodę, w dzień czy w nocy, przemykając szybko, jak podmuch wiatru. Zawsze pędziły, uciekając przed ich domem, niknęły z oczu jak widmo wymarzone, i nie mieli nigdy pojęcia, co się tam wewnątrz dzieje.
Cała ta masa ludzka przyprzężona do rydwanu parowego defilowała przed ich domem; niektóre z tych twarzy były im nawet znajome, przyzwyczaili się widzieć je zawsze w pewnych okresach o jednej i tej samej godzinie, a nie widzieli nic więcej jak tylko twarz ich, przesuwającą się z szybkością nieomal błyskawiczną.
I oto raz nareszcie, pociąg, zatrzymany śniegiem, zawitał do drzwi ich domu. Zwykły porządek rzeczy został naruszony, zmieniony, mogli przyglądać się tym ludziom obcym, nieznanym, patrzyli tez na nich oczyma wytrzeszczonemi, zupełnie tak, jak patrzą dzicy na europejczyków, których burza przypędziła do nieznanych wcale brzegów.
Przez otwarte drzwi wagonów widać było kobiety otulone w futra, mężczyźni wysiadali ubrani w grube paltoty, cały ten pociąg, osiadły na tem morzu śnieżnem, wprawiał ich w podziw. Patrzeli jak skamieniali.
Flora poznała Sewerynę. Czatując oddawna na każdy pociąg, prowadzony przez Jakóba, zauważyła od dłuższego już czasu obecność tej kobiety w piątkowym pociągu pospiesznym, a to tembardziej, iż Seweryna przejeżdżając przez Croix-de-Maufras wyglądała zawsze oknem chcąc choć w przejeździe ujrzeć swą własność.
Gdy ujrzała iż Jakob rozmawia z Seweryną, brwi jej się namarszczyły.
— A pani Roubaud! — zawołał Misard, który ją również poznał i przybrał natychmiast minę uniżoną. — To dopiero wypadek, ale przecie pani nie zostaniesz tam w wagonie, zajdziesz pani na chwilę do nas.
Jakób uścisnął rękę dozorcy rogatki i poparł jego prośbę.
— Ma słuszność... Będziemy tu stać przez parę godzin, zziębniesz pani tymczasem na mrozie.
Seweryna odmawiała, tłómacząc się, iż jest ciepło ubrana, zresztą odległość trzystu metrów po takiej śnieżnej zaspie przerażała ją również.
Naraz Flora, patrząca dotąd na Sewerynę dużemi oczyma, posunęła się bliżej i odezwała się tonem krótkim, urywanym:
— Chodź pani! Ja panią zaniosę.
I, zanim Seweryna zdobyła się na odpowiedź, już znalazła się w ramionach silnych, prawie męskich które niosły ją jak małe dziecko.
Flora przebiegłszy skarpę, postawiła Sewerynę na ziemi, z której wiatr zmiótł już śnieg doszczętnie.
Krótkiej tej scenie podróżni przypatrywali się zachwyceni.
— Co za zuch dziewczyna! Gdyby takich było z tuzin pod ręką, nie trzebaby czekać i godziny; odgarniętoby śnieg bardzo prędko.
Ale propozycja Misarda, to zaproszenie do domu, gdzie można znaleźć schronienie, a może kawałek chleba i szklankę wina, przebiegało już od wagonu do wagonu.
Wpłynęło to nieco uspakajająco na ogólne usposobienie.
Wszyscy widzieli, że położenie nie jest wcale groźne, chociaż nie przestaje być przykrem. Kamionki z wodą ciepłą ostygły zupełnie, była godzina dziewiąta, ten i ów zaczął już głód uczuwać. Kto wie, jak się to długo miało ciągnąć. A może trzeba będzie noc spędzić w pociągu?
Utworzyły się dwa obozy. Jedni zrozpaczeni, nie chcieli opuścić wagonu, choćby im przyszło umrzeć z głodu i chłodu. Ci ze wściekłością zawijali się w szale, futra i kołdry i kładli się na ławkach, chcąc snem skrócić oczekiwanie nieprzyjemne.
Inni woleli brnąć po sam pas w śniegu, byle się tylko dostać do jakiegobądź domu, byle ujrzeć trochę ognia, byle tylko nie widzieć tego pociągu martwego, zagrzebanego wśród śniegu.
Utworzyła się cała grupa; stary kupiec z młodą żoną, amerykanin i młodzieniec z Hawru. angielka z dwiema córkami, i tuzin innych podróżnych, gotowało się do przejścia przez to morze śniegowe.
Jakób pocichu przekonywał Sewerynę, zaręczając, że jak tylko zdoła się wymknąć na chwilę, natychmiast przybiegnie do niej.
Flora spoglądała ciągle na nich oczyma zachmurzonemi. Jakób spostrzegłszy ją, odezwał się łagodnie po przyjacielsku:
— A więc już ułożone. Poprowadzisz panów i panie. Ja zostanę tu z Misardem i innymi. Zrobimy tymczasem, co będzie można.
Rzeczywiście, w tejże samej chwili Cabuche, Ozil i Misard pochwycili za łopatki i przyłączyli się do palacza i nadkonduktora zajętych odgarnianiem śniegu.
Mała ta załoga wysilała się, aby odkopać maszynę, której koła zupełnie zniknęły wśród zaspy śnieżnej.
Nikt nie odzywał się ani słowem, wszyscy pracowali zaciekle.
Mała grupa podróżnych oddalała się, rzucając ostatnie spojrzenia na pociąg, który wkrótce został osamotniony, tworząc linję wąziutką na białym, rozległym całunie.
Pozamykano drzwiczki wagonów, popodnoszono okna. Śnieg padał bezustannie, zagrzebując wszystko swemi drobnemi płatkami.
Flora chciała wziąć Sewerynę na ręce i ponieść ją dalej; ta jednak odmówiła, twierdząc, że może iść pieszo, tak samo jak i inni.
Przebycie jednak przestrzeni trzystumetrowej, oddzielającej pociąg od mieszkania Misardów, nie było łatwem do wykonania. Szczególniej w wąwozie, zapadano się aż do pasa.
Grubą angielkę trzeba było dwa razy wydobywać ze śniegu, w którym prawie tonęła. Córki jej śmiały się ciągle; były zachwycone.
Żona starego kupca poślizgnęła się kilka razy, tak że omal nie upadła, wreszcie zmuszona była przyjąć ofiarowane ramię młodzieńca z Hawru. Mąż jej wymyślał tymczasem na wszystkich urzędników we Francji. W narzekaniach tych dzielnie mu dopomagał amerykanin.
Wyszedłszy z wąwozu, mieli już łatwiejszą drogę do przebycia; postępowali ostrożnie wzdłuż nasypu, utworzonego ze śniegu. Wiatr przewiewał na tej linji mocniej, niż w innych miejscach.
Nareszcie przybyli do mieszkania Misarda.
Flora wprowadziła podróżnych do kuchni, gdzie nawet stołków dla wszystkich nie starczyło. Nic dziwnego, było ich ze dwadzieścia osób; to szczęście jeszcze, iż kuchnia była na tyle przestronna i mogła ich pomieścić.
Wybiegła na podwórze, przyciągnęła kilka desek, z których urządziła długie ławki, opierając ich końce na stołkach. Następnie rzuciła trochę gałęzi na komin, roznieciła duży ogień. Wreszcie spoglądając na całe towarzystwo, zrobiła ruch wyraźnie oznaczający, iż niczego już więcej od niej wymagać nie można.
Nie odzywała się ani słowem, patrzyła tylko szeroko otwartemi oczyma zielonemi, z miną nieco dziką lecz śmiałą.
Dwie tylko twarze z pomiędzy tej całej liczby były jej znane; widziała je systematycznie co kilka dni w wagonie. Byli to, amerykanin i młodzieniec z Hawru.
Obserwowała ich uważnie, tak jak się przypatruje robakowi pochwyconemu i ułożonemu spokojnie, której nie można było poznać dokładnie w czasie biegu. Wydawali jej się dziwnymi. Nie tak ona sobie ich wyobrażała, jakkolwiek widziała tylko ich twarze.
Co do reszty, ci byli dla niej zupełnie obcymi. To stworzenia innej rasy, może nawet nie z tej ziemi; spadli z nieba i wnosili do jej kuchni nowe myśli, zwyczaje, ubrania, o których nawet nie marzyła.
Gruba angielka opowiadała młodej żonie kupca, iż jedzie do Indji, gdzie ma syna na stanowisku wysokiego urzędnika, ta zaś żartowała, iż takie nieszczęście prześladuje ją w podróży przedsięwziętej po raz pierwszy w celu towarzyszenia mężowi, jeżdżącemu dwa razy na rok do Londynu.
Wszyscy zaś na różny sposób przeklinali to położenie obecne, stawiając sobie zapytania, jak to długo trwać będzie? Trzeba przecie jeść, trzeba spać?... jak się to zrobi... Boże!... Boże!...
Flora słuchała tego wszystkiego niema i nieruchoma. Spotkawszy spojrzenie Seweryny siedzącej na krześle koło ognia, dała jej znak głową, aby przeszła do drugiej izby, obok położonej. Sama też wyszła pospiesznie.
— Mamo! Pani Roubaud jest tutaj — odezwała się, wchodząc i poprzedzając Sewerynę — czy nie masz jej nic do powiedzenia.
Ciotka Phasia leżała pożółkła, z nogami opuchniętemi, tak chora, że od piętnastu dni nie ruszała się z łóżka.
W izbie ubogiej, ogrzewanej piecem żelaznym, z którego wydobywało się duszne, gorące powietrze, spędzała całe godziny, myśląc wciąż o jednem i tem samem.
Jedyną rozrywkę stanowił dla niej turkot pociągów, przebiegających szybko przed domem.
— A! Pani Roubaud! — mruczała niewyraźnie — dobrze, dobrze...
Flora opowiedziała jej o wypadku, jaki zatrzymał pociąg pośpieszny w wąwozie, o tych ludziach, których sprowadziła do sąsiedniego pokoju.
Słuchała wszystkiego, nie zdradzając najmniejszym ruchem, iż opowiadanie to czyni na niej jakiekolwiek wrażenie.
— Dobrze... dobrze... — powtarzała monotonnie głosem znużonym.
Po chwili jednak podniosła głową, jakby sobie coś przypomniała i rzekła do Flory:
— Jeśli pani chce dom swój obejrzeć, to klucze są, jak wiesz, na kołku przy szafie.
Seweryna nie miała do tego jednak najmniejszej ochoty. Drżenie chwilowe przebiegło ją na myśl wstąpienia do Croix-de-Maufras, szczególnie dziś, po tym śniegu, wśród wilgotnej pogody.
Nie!... niel... niema tam nic do zobaczenia!... Woli tu zaczekać. Tutaj przynajmniej ciepło.
— A więc usiądź pani, rozgość się — mówiło Flora — zawszeć tu lepiej niż w tamtej izbie. Zresztą, niema u nas dość chleba, aby ich wszystkich zadowolić, gdy tymczasem dla pani, jeśli jesteś głodna, znajdzie się zawsze kawałek.
Podsunęła krzesło Sewerynie i wogóle starała się okazać mniej dziką, niż poprzednio.
Wzrok jej jednak nie schodził z młodej kobiety; patrzyła na nią wciąż, jakby chciała znaleźć tam odpowiedź na pytanie, stawiane już sobie od dłuższego czasu.
Dlatego też czuła konieczną potrzebę patrzenia na nią, dotykania jej; musi się wkońcu dowiedzieć.
Seweryna podziękowała i usiadła na krześle.
W każdym razie wolała być tutaj, sam na sam z chorą, w pokoju, w którym Jakób znajdzie przecie sposobność zobaczenia się z nią choć na chwilę.
Dwie godziny spędziła na rozmowie urywanej ze starą o okolicy i gospodarstwie, wreszcie znużona usnęła na chwilę.
Był to nie sen głęboki, lecz zaledwie drzemka, z której zbudził ją głos Flory:
— Jest tutaj... wejdź!...
Był to Jakób. Wymknął się z maszyny i przynosił pomyślne wiadomości.
Konduktor, wysłany do Barentin, powrócił z całą załogą robotników. Przywiódł ze sobą ze trzydziestu żołnierzy z motykami i łopatami, których zebrała na stacji administracja kolei, aby w razie potrzeby wysłać ich na punkta zagrożone, przewidując, iż nie obejdzie się bez wypadku. Wszyscy byli teraz zajęci odgarnianiem śniegu. W każdym razie nie skończy się to bardzo prędko, pociąg nie ruszy przed nocą.
— Zresztą nie jest tu pani tak źle... trochę tylko cierpliwości — dodał. — Nieprawdaż, ciotko Phasio, nie dasz przecie umrzeć pani Roubaud z głodu.
Phasia, na widok swego kochanego chłopca, jak go nazywała, z trudnością podniosła się z łóżka. Patrzyła na niego, słuchała gdy mówił, widocznie ożywiona, uszczęśliwiona.
Gdy zbliżył się do jej łóżka, odezwała się nareszcie:
— Naturalnie!... naturalnie!... Mój chłopcze kochany!... więc cię widzę nareszcie. Toś to ty się tak dał zagrzebać w śniegu... A ta głupia nic mi o tem nie powiedziała.
I zwróciwszy się do córki, zaczęła ją łajać.
— Bądźże przynajmniej grzeczną, idź do tych pań i panów, zajmij się nimi, niech się nie skarżą, że gdy przypadek zaskoczył ich w drodze, trafili na jakichś dzikich ludzi.
Flora stała pomiędzy Jakóbem a Seweryną. Usłyszawszy słowa matki, zdawała się wahać przez chwilę, jakby chciała okazać się nieposłuszną.
Pytała sama siebie, czyby nie lepiej było, aby tu została. W ten sposób prędzej się dowie tego, co chce wiedzieć.
Nie!... to się na nic nie zdało. Ci dwoje nie zdradzą się w jej obecności, ona im tylko zawadzać będzie. Lepiej zajść ich niespodziewanie.
I wyszła, nieodezwawszy się ani słowem, rzucając tylko przeciągle na nich spojrzenie.
— Cóż to, ciotko Phasio? — zapytał Jakób, głosem zdradzającym smutek — znowu leżycie w łóżku, i to jak widzę na dobre... Czyżbyście tak bardzo byli chorzy?...
Ona przyciągnęła go ku sobie, zmusiła prawie, aby usiadł na brzegu materaca i nie zważając na obecność młodej kobiety, która się dyskretnie na bok usunęła, zaczęła mówić, znajdując widoczną ulgę w swych słowach:
— O!... bardzo... bardzo!... Cudem jeszcze jakimś widzisz mnie przy życiu... Nie chciałam pisać o tem do ciebie... bo... bo o tych rzeczach pisać nie można... Myślałam, że już skończę. Ale teraz mi lepiej... o wiele lepiej... i mam nadzieję, że się jeszcze z tego wygrzebię!...
Jakób obserwował uważnie starą i ujrzał z przerażeniem, iż choroba szybkie czyni postępy. Z tej pięknej niegdyś ciotki Phasji, nic już dziś nie zostało — I cóż, biedna ciotko Phasio, zawsze te kurcze i zawrót głowy?...
Przerwała mu silnem uściśnieniem ręki i mówiła dalej głosem jeszcze bardziej przyciszonym:
— Wyobraź sobie, żem go złapała!... Wiesz dobrze jak uważałam, aby mi w czem nie zadał swego proszku. Nie piłam, nie jadłam nic, czego on dotknął, pomimo tego czułam ciągle ogień w żołądku. Wiesz, co zrobił?... Domieszał tego proszku do soli... Widziałam to jednego wieczoru... Na szczęście jednak dostrzegłam to wczas jeszcze, zażyłam masę lekarstwa.
Jakób, od czasu gdy miłość dla Seweryny, uleczyła go z namiętności strasznej, myślał często o tej historji otrucia powolnego, lecz nieustannego. Myślał z powątpiewaniem, jakby o jakiem sennem widziadle.
Z kolei uścisnął teraz czule rękę chorej i starał się ją uspokoić.
— E! czyż to możebne... Chcąc mówić coś podobnego, trzeba być bardzo pewnym. Zresztą to się już ciągnie za długo. Może to jaka choroba, na której lekarze poznać się nie mogą.
— Choroba! — odrzekła, uśmiechając się szyderczo — choroba, którą on we mnie wpakował... tak, tak!... co do lekarzy, masz zupełną słuszność, było ich tu dwóch, i nic nie zrozumieli, nawet nie mogli się zgodzić na jedno... Nie chcę ich tu więcej widzieć w mojem mieszkaniu... Wmieszał mi do soli słyszysz; przysięgam ci, że widziałam. To z powodu tysiąca franków, tego tysiąca, który mi ojciec zostawił. Myśli sobie, że gdy mnie zniszczy, zgubi, zamorduje, to prędzej je znajdzie!... oho!... a jakże!... wątpię w to bardzo. Dobrze są one ukryte, nikt ich nie znajdzie... nigdy... nigdy... O! jestem o nie spokojna. Mogę umrzeć, mogą mnie zakopać do grobu, a tego tysiąca nikt nie dostanie... nikt!...
— Ależ, ciotko Phasio, na waszem miejscu wezwałbym żandarmów, gdybym był tak pewnym.
Zrobiła ruch odmowy.
— Żandarmów? o, nie!... nigdy!... to nie obchodzi nikogo, to tylko nasza sprawa, pomiędzy nim a mną. Wiem, że on mnie chce zjeść, a ja się nie daję... to naturalne... A więc potrzebuję się tylko bronić. Czyż nie?... Nie trzeba być tak głupią, jak byłam przedtem? z tą solą... co?... prawda?... I ktoby to uwierzył? Ten wymoczek... ten koniuszek, ta odrobina człowieka, którą z łatwością przyszłoby niejednemu schować do kieszeni, to... to nie jest w stanie zniszczyć kobietę taką, jak ja, gdyby mu tylko pozwolić gryźć temi jego szczurzemi zębami.
Ogarnęło ją lekkie drżenie. Oddychała z trudnością, musiała przerwać swe opowiadanie.
— Mniejsza zresztą.. Jeśli zginę, z pewnością nie od tego co mi teraz zadał... o nie! Już teraz ze mną jest lepiej, za piętnaście dni stanę na nogi, czuję to dobrze. A później trzebaby mu wstać bardzo rano aby mnie znowu podejść... oho!... chciałabym to widzieć... Jeśli znajdzie sposób wpakować we mnie swój proszek, ha... to znaczy, że on jest silniejszy... w takim razie... tem gorzej... wyciągam nogi!... ale i wtedy nic do tego nikomu.
Jakób przypuszczał, że to choroba wyradza w jej głowie te czarne myśli, nie przekonywał jej, lecz starał się ją rozerwać, żartując.
Chora jednak nagle drżeć zaczęła pod kołdrą.
— O! już idzie — szepnęła — czuję, gdy się zbliża.
I rzeczywiście w kilka sekund później wszedł Misard.
Phasia posiniała z bojaźni; przedstawiała ona widok kolosa, ulegającego mimowolnie bojaźni strasznej wobec drobnego robaka, podcinającego jego życie.
Misard, wszedłszy, spostrzegł ich w tej chwili jedno obok drugiego. Spojrzeniem odgadł o czem mówili. W tej chwili jednak udał, iż nie widzi wcale Jakóba.
Odedrzwi, zwrócił się wprost do Seweryny, przybrawszy postać sługi uniżonego, i odezwał się głosem, jak mógł najłagodniejszym:
— Sądziłem, że pani zechce skorzystać ze sposobności i rzuci choć okiem na swą własność. Wymknąłem się więc na chwilę od pracy przy pociągu. Jeśli pani żąda, abym jej towarzyszył...
Seweryna powtórnie odmówiła, on zaś ciągnął dalej głosem płaczliwym:
— Pani była prawdopodobnie zdziwiona zupełnym brakiem owoców... Wszystkie były robaczywe... wszystkie!... nie opłaciło się nawet ich zbierać... Oprócz tego nadeszła burza straszna, poczyniła wielkie szkody, połamała gałęzie... A! to bardzo smutne, że pani nie może sprzedać!... Był tu jakiś pan, żądał aby wszystko było ponaprawiane. Zresztą jestem ciągle na usługi pani... pilnuję tego, jakby to była moja własność, i pani może mi wierzyć, iż gospodaruję tak, jakby pani sama gospodarowała.
Następnie, chciał jej koniecznie ofiarować trochę chleba i owoców, jabłek, gruszek z jego ogrodu.
Te jakoś, szczęśliwym wypadkiem, nie były robaczywe.
Seweryna przyjęła.
Misard, przechodząc przez kuchnię, zapewnił podróżnych, że odgarnianie śniegu wciąż postępuje; zawsze to jednak trwać będzie ze cztery lub pięć godzin.
Południe minęło, narzekania słychać było coraz większe, wszyscy zaczynali odczuwać głód.
Flora oświadczyła stanowczo, iż niema tyle chleba, aby wystarczyło dla wszystkich. Ma za to trochę wina w piwnicy.
Poszła też po nie i przyniosła z dziesięć litrów, które postawiła na stole. Zabrakło jednak szklanek.
Potworzyły się gromadki, dzielące się jedną szklanką, gruba angielka z dwiema córkami, młoda żona starego kupca. Ta ostatnia znalazła w młodzieńcu z Hawru służącego usłużnego, gorliwego, pomysłowego, troskliwego o wygody dla niej. Zniknął na chwilę i znów powrócił z koszykiem jabłek.
W jednym z kątów kuchni wyszukał bochenek chleba. Flora gniewała się, dowodziła, że chleb ten jest przeznaczony dla chorej matki. Nic to nie pomogło. Bochenek w jednej chwili został pokrajany i rozdzielony pomiędzy kobiety, zaczynając od młodej żony kupca, która część jej ofiarowaną przyjęła z uśmiechem. Pochlebiało jej to odznaczenie.
Mąż jej nie ruszał się z miejsca, nie zajmował się nią wcale, rozmawiał z amerykaninem, który opowiadał z uniesieniem o stosunkach i zwyczajach handlowych w Nowym-Yorku.
Młode angielki nigdy jeszcze nie chrupały jabłek z taką przyjemnością. Matka ich, zmęczona, była nawpół śpiącą.
Przed kominem siedziały na ziemi dwie panie, znużone oczekiwaniem.
Mężczyźni wychodzili co chwilę przed dom, aby wypalić papierosa i zabić w ten sposób, chociaż kwadrans czasu, prędko jednakże wracali przeziębnięci, drżący.
Powoli niemoc ogólna się zwiększała. Głód źle zaspokojony, znużenie powiększone niecierpliwością, wszystko to nadawało towarzystwu wygląd rozbitków, rzuconych wskutek burzy na odludną wyspę.
Misard, wchodząc i wychodząc kilkakrotnie, nie zawsze zamykał drzwi za sobą.
Phasia przyglądała się też z ciekawością tym ludziom, których widziała tylko przemykających z szybkością błyskawicy przed oknami ich domu.
Od roku, odkąd jej spacer ograniczał się od łóżka do krzesła pod progiem, widziała obce twarze tylko w oknach wagonów. Skarżyła się nieraz na ten kraj odludny, do którego nigdy ludzka noga nie zawita a teraz nagle ujrzała przed sobą tak liczne towarzystwo, nieoczekiwane, spadłe jakby z nieba.
I myśleć, że pomiędzy tylu ludźmi, śpieszącymi za swymi interesami, ani jeden nie przeczuwa tego co się tu dzieje, nie wie nic o proszku, przymuszanym do soli. Myśl ta ciężyła jej na sercu.
Pytała się, czy Bóg pozwala na to, aby podobna podłość, podobna zbrodnia, jakiej się na niej dopuszczano, miała pozostać w ukryciu.
Nieraz też zastanawiało ją, iż tyle setek, tyle tysięcy ludzi pędzi koło ich domu, nie przypuszczając nawet, że tam wewnątrz dokonywa się morderstwo, pocichu bez najmniejszego hałasu.
To też teraz patrzyła na nich uważnie, przyglądała się jednemu po drugim, słuchała, co mówią i przyszła do przekonania, że gdy się jest tak zajętym jak oni, nic dziwnego, że się przechodzi mimo podłości, nie zwracając na nią uwagi,nime wiedząc o niej.
— Czy pójdziesz ze mną? — zapytał Misard Jakóba.
— Tak, tak — odpowiedział ten ostatni. — Idę za wami.
Misard wyszedł, zamknąwszy drzwi za sobą. Phasia zatrzymała jeszcze Jakóba za rękę i szepnęła mu cicho do ucha:
— Zobaczysz jego głupią minę, gdy po mojej śmierci nie znajdzie pieniędzy ukrytych... O!... to mnie bawi... ta myśl to jedyna moja uciecha!... To mi pozwoli wesoło pożegnać się z tym światem.
— A więc, ciotko Phasio, pieniądze te przepadną? Nie oddacie ich waszej córce.
— Florze? aby jej zaraz odebrał? Aha! jużci! zaraz. Nawet tobie, mój chłopcze, nie powiem, boś za głupi. Nikomu!... nikomu!... Powierzę je ziemi i tam się już z niemi nie rozłączę.
Mowa ta wyczerpała ją cokolwiek.
Jakób ułożył ją do łóżka, uspokoił, przyrzekł, iż odwiedzi ją wkrótce i ucałował czule.
Siedział jeszcze chwilę, a gdy mu się zdawało, iż usnęła już zupełnie, podszedł do Seweryny, siedzącej ciągle koło pieca, tyłem do izby. Dał jej znak palcem, aby zachowała się cicho.
Ona uśmiechnęła się i ruchem cichym, wdzięcznym, przechyliła głowę w tył, na poręcz krzesła, podając mu swe usta.
On nachylił się, zbliżył swe usta do jej warg i złożył na nich pocałunek długi, namiętny.
Oczy ich przez chwilę były zamknięte, a gdy je otworzyli, ujrzeli przed sobą Florę, która, otwarłszy drzwi, patrzyła na nich zimno, spokojnie.
— Czy pani już nie chce więcej chleba? — zapytała głosem ochrypłym.
Seweryna pomieszana, a nawet nieco zagniewana, wybełkotała bezmyślnie.
— Nie... nie... Dziękuję..
Przez chwilę Jakób utkwił we Florę spojrzenie płomienne. Wahał się. Usta jego drgały, jak gdyby chciał przemówić, po chwili postanowił odejść, uczyniwszy gest, oznaczający groźbę wyraźną.
Drzwi za nim zatrzasnęły się z łoskotem.
Flora stała nieporuszona, jak postać dziewicy-rycerza, z hełmem na głowie, utworzonym z gęstych jasnych włosów.
A więc jej obawa każdego piątku, na widok tej kobiety, w pociągu, prowadzonym przez Jakóba, nie omyliła jej. Miała już odpowiedź na to pytanie, jakie sobie od dłuższego czasu stawiała, odpowiedź pewną, stanowczą.
Człowiek, który tę kocha, jej kochać już nigdy nie będzie!... I kogo sobie wybrał... jakąś kobietę nikłą, wiotką, jakieś nic zupełne!... I ona mogła była być na miejscu tej... szczęśliwej... i ona również mogła być szczęśliwą, gdyby się mu nie była oparła... Bo przecież on, dlatego tylko jej nie kocha, że... sama na to nie pozwoliła, że go odepchnęła od siebie owego wieczora, gdy przybył do nich, korzystając z czasu wolnego, przeznaczonego na naprawę maszyny. Gdyby wówczas...
A! ta myśl nie dawała jej teraz spokoju, drażniła ją do tego stopnia, że wybuchła spazmatycznym płaczem.
Chciała biedź za nim, rzucić mu się na szyję, wołając...
— Weź mnie!... Byłam głupią... nie wiedziałam... nie zrozumiałam wtedy.
Gdzie go jednak szukać? Wobec mnóstwa ludzi uczynić tego niepodobna... Zresztą on by ją teraz odepchnął...
Caia jej wściekłość zwróciła się teraz ku tej kobiecie pomieszanej, szepczącej jakieś niezrozumiałe wyrazy.
Mogłaby się rzucić na nią i zdusiłaby ją swemi silnemi rękami.
Dlaczego tego nie czyni?... pragnie przecież zemsty... i zemści się!... o!... zemści z pewnością. Wie ona takie rzeczy o swej rywalce, ktéreby mogły zawieść ją do więzienia... a jednak chodzi ona wolna, swobodna, jak wszystkie nędznice, sprzedane starym, możnym i bogatym.
Jej zazdrość, gniew, wściekłość, objawiały się jedynie w ruchach gwałtownych.
Zebrała resztki chleba i owoców.
— Skoro pani nie chce już więcej, oddam to innym.
I wyszła.
Trzecia wybiła, później czwarta, czas upływał powoli, wśród coraz większego znużenia. Gniew ogólny wzmagał się z każdą godziną. Zbliżała się noc ciemna. Czyżby ją trzeba spędzić wśród tego pustkowia?
Ta myśl przerażała wszystkich.
Mężczyźni wychodzili co dziesięć minut, aby się dowiedzieć o stanie drogi. Powracali ze smutnemi minami.
Maszyna dotąd jeszcze zagrzebana była wśród stosów śniegu; niema najmniejszej nadziei, aby prędko ruszyć mogła dalej.
Nawet dwie młode angielki, dotąd wesołe i uśmiechnięte, zaczęły płakać, zdenerwowane do najwyższego stopnia.
W jednym z kątów młoda żona starego kupca oparła się na ramieniu młodzieńca z Hawru i usnęła.
Mąż jej nie zwracał na to uwagi.
W tem pustkowiu znikły wszelkie konwenanse, możliwa wygoda zastąpiła miejsce przyzwoitości.
Izba wyziębła, wszyscy dygotali, a nikomu nie chciało się przyłożyć drzewa do ognia na kominie, który wygasł prawie zupełnie.
Amerykanin wyszedł, sądząc, iż daleko wygodniej mu będzie na ławce w wagonie.
Obecnie wszyscy żałowali, że tu przyszli. Lepiej było zostać w pociągu. Byliby przynajmniej wiedzieli, co się dzieje, niepewność pod tym względem nie wpływała wcale uspakajająco.
Stara angielka również chciała powrócić do wagonu. Tam przynajmniej będzie się mogła przespać. Z trudnością wyperswadowano jej ten zamiar.
Kiedy się zmierzchło zupełnie, zapalono jakąś lichą świeczkę. Światło jej rzucało nikłe promienie tylko na tę część stołu, na której była umieszczona, reszta izby pogrążona w półcieniu jeszcze bardziej wydawała się ponurą. Czarna rozpacz ogarnęła całe towarzystwo.
Na dole jednak w wąwozie ukończono czyszczenie drogi. Żołnierze umiatali już ostatecznie szyny przed maszyną, która prawie gotowa była do wyruszenia.
Jakób i Pecqueux zajęli swoje stanowiska.
Śnieg przestał padać, maszynista odzyskał nadzieję. Ozil zapewniał go, że po drugiej stronie tunelu, na drodze do Malauney, śnieg jest o wiele mniejszy.
Jakób niespokojny pytał jeszcze raz.
— Przeszedłeś pieszo cały tunel? Czy po obu stronach droga jest możliwa?
— Ależ mówię przecie, że zupełnie prawie czysta. Można przejechać z największą łatwością. Sam przecież przechodziłem.
Cabuche, który przez cały czas pracował gorliwie, zabierał się do odejścia, ze zwyczajną sobie trwożliwością, którą niedawne badanie go przez sądy w sprawie Grandmorrina, jeszcze bardziej powiększyło.
Jakób przywołał go do maszyny.
— Słuchajno, przyjacielu, złóż te wszystkie łopaty i motyki do nas należące, tam z boku skarpy. Gdy ich będzie potrzeba, znajdziemy je z łatwością.
Kiedy kamieniarz oddał mu tę ostatnią przysługę Jakób podziękował silnem uściśnieniem dłoni, chcąc mu wyraźnie okazać, iż pomimo wszystko szanuje i ceni jego pracę.
— Jesteś dzielny chłopiec — powiedział.
Cabuche, wzruszony nadzwyczaj tem przyjacielskiem odezwaniem się, zdołał tylko wybąknąć:
— Dziękuję!... — i otarł kułakiem łzę, gwałtem cisnącą się do oka.
Misard uśmiechnął się na te słowa, zaciąwszy usta.
Od dłuższego czasu rzucił już łopatę i stał z rękami w kieszeniach, przypatrując się pociągowi. Czekał chwili odejścia, aby poszukać koło szyn, czy kto czego przypadkiem nie zgubił.
Nareszcie nadkonduktor zgodził się wraz z Jakóbem, że można spróbować puścić się w dalszą drogę.
Pecqueux, zeszedłszy jeszcze raz na drogę, zauważył coś koło cylindra, i zawołał Jakóba.
— Patrz pan, cylinder zgiął się okropnie od dołu.
Jakób zeszedł, schylił się i rozważał nad tem uszkodzeniem. Widział on je już przed chwilą.
Gdy odgarniano śnieg, zauważono, iż na torze leżały podkłady dębowe, przygotowane do zamiany na miejsce starych i złożone tymczasem na pochyłości skarpy. Wskutek śniegu i wiatru zsunęły się niektóre aż na szyny.
O jeden z takich podkładów musiała uderzyć Liza całą siłą, cylinder bowiem był od dołu mocno zgięty, a nawet i tłok zdawał się nieco skrzywiony.
Nic jednak nad to nie było uszkodzonego, przynajmniej na zewnątrz. Co się bowiem działo wewnątrz, o tem narazie trudno się było przekonać. Być może, iż i tam zakradły się nieporządki, nic bowiem niema delikatniejszego w maszynie, jak ten zbiór rur i szufladek, gdzie bije serce całego mechanizmu, gdzie dusza się mieści ożywcza.
Jakób wyszedł napowrót, zagwizdał, otworzył regulator, aby wypróbować działanie lokomotywy.
Z początku nie mogła ruszyć z miejsca, jak człowiek pozbawiony w gwałtownym upadku władzy w rękach lub nogach.
Wydawszy nareszcie długie, ciężkie westchnienie, ruszyła powoli.
Jakób pocieszył się cokolwiek. Jakoś to pójdzie, będzie można przynajmniej dojechać do Paryża.
Po chwili potrząsnął jednak głową, on bowiem, co znał swą Lizę na wylot, czuł, że idzie jak nie swoja, jakby się zmieniła, postarzała.
Nie ulega wątpliwości, że musiała gdzieś otrzymać jakiś cios śmiertelny. Stało się to wśród śniegu, na mrozie, zupełnie jak u tych młodych kobiet, które wybiegają zmęczone po balu z odkrytą piersią, zaziębiają się i umierają.
Jakób zagwizdał raz jeszcze. Konduktorzy zajęli swe stanowiska. Misard, Ozil i Cabuche wskoczyli na stopnie pierwszego wagonu.
Pociąg powoli wyszedł z wąwozu, pośród żołnierzy, stojących po obu stronach z łopatami i motykami na ramionach, i zatrzymał się przed domem dróżnika, aby zabrać podróżnych.
Flora stała już przy barjerze. Ozil i Cabuche jej towarzyszyli. Misard żegnał teraz uniżenie panie i panów, wychodzących z jego mieszkania, i zbierał drobne srebrne pieniądze, sypiące się dość obficie; każdy czekał tej chwili jak zbawienia, radość zajaśniała na twarzach.
Radość to jednak nie zupełna; długie oczekiwanie, głód i zimno zanadto zmęczyły wszystkich.
Gruba angielka wniosła swe córki do wagonu gdyż na własnych nogach dojść nie mogły, tak były senne i znużone. Młodzieniec z Hawru usiadł w przedziale, zajętym przez kupca i jego młodą żonę.
Wszyscy wsiadali śpiesznie, potrącając się, pchając. Zdawało się, ze armja rozbita zabiera się do odwrotu.
W oknie domu, tak licznie przed chwilą zamieszkałego, stanęła ciotka Phasia, wiedziona ciekawością; z trudnością zwlekła się ze swego łóżka.
Jej oczy wielkie, w których wyraźnie malowała się choroba, spoglądały na ten tłum nieznany, dziwnym przypadkiem chwilowo bawiący w jej mieszkaniu, którego już nigdy w życiu nie ujrzy.
Seweryna wyszła ostatnia. Odwróciła głowę uśmiechnęła się do Jakóba, on odprowadził ją wzrokiem aż do drzwi wagonu, a Flora, patrząca uważnie na wszystko, pobladła, dojrzawszy tę cichą wymianę czułego ich spojrzenia. Ruchem gwałtownym przybliżyła się do Ozila, którego dotąd zawsze zdaleka omijała; zazdrość wywarła na niej skutek taki, iż czuła konieczną potrzebę podzielenia się z kimkolwiek uczuciem, tak nagle wzbudzonem tak gwałtownie zadraśniętem.
Nadkonduktor dał sygnał, Liza odpowiedziała, gwiżdżąc długo, żałośnie. Jakób ruszył, pojechał i zatrzymał się dopiero w Rouen.
Szósta minęła, cienie nocy spowijały powoli wieś, pokrytą śniegiem. Na tle tem jasnem odbijał tylko czarny dom w Croix-de-Maufras, stojący trochę z boku, z kartą na ścianie frontowej, na której wielkiemi literami wypisane były wyrazy: „Do sprzedania“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.