Czarny Mustang/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny Mustang |
Podtytuł | Powieść podróżnicza z illustracyami |
Wydawca | Wyd. ilust. tyg. "Przez Lądy i Morza" |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Druk. A. Rippera w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów, Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der schwarze Mustang |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Kochany czytelniku! Czy słyszałeś kiedy o „białym mustangu“? Powołani i niepowołani pisarze nim się zajmowali, opowiadali o nim ludzie, znający dobrze dziki zachód, i tacy, których noga nie dotknęła amerykańskiego lądu. Ja sam siadywałem często z białymi i czerwonymi myśliwymi, którzy twierdzili i przysięgali się, że widzieli „białego mustanga“, a mnie ani na myśl nie przyszło wątpić w te zapewnienia, ponieważ ludzie ci widzieli go i nie widzieli. „Biały mustang“ był podaniem, bajką, widmem, tworem wyobraźni, którego podstawą było jednak w każdym razie coś widzianego rzeczywiście.
W czasach, kiedy trzody bawołów i koni w niezliczonych tysiącach zaludniały prerye, a wiosną przeciągały na północ, jesienią zaś na południe, mogło się zdarzyć ostrożnemu strzelcowi, że zobaczył „białego mustanga“, ale tylko bardzo ostrożnemu, który umiał dobrze podchodzić i to oczywiście zdaleka. „Biały mustang“ bowiem był najbardziej doświadczonym i najsprytniejszym ze wszystkich przodujących ogierów, jakie kiedykolwiek stały na czele trzód dzikich koni. Oko jego przenikało najgęściejsze zarośla, ucho chwytało cichy szmer kroków skradającego się wilka już ze znacznej odległości, a jego czerwone nozdrza czuły woń człowieka, choćby go dzieliła od niego przestrzeń tysiąca kroków. Z trzody, prowadzonej przez „białego mustanga“, nie zdołał sobie żaden myśliwy wyłowić lassem zdrowego konia; jeśli kiedy padło jakie zwierzę jego ofiarą, to było zapewne chore i nieprzydatne. Nikt nie widział pasącego się kiedykolwiek „białego mustanga“, on nie miał na to czasu. Ustawicznie i bez wytchnienia biegał w zgrabnych a silnych, podskokach dokoła swej, spokojnie pasącej się trzody i za najlżejszą oznaką wydawał owe przeraźliwe, do głosu trąbki podobne, rżenie, na którego dźwięk pędziło wszystko jak burza.
Kilka razy udało się podobno odłączyć go od trzody by złapać jego samego. On uciekał tylko wolnym cwałem, gdy tymczasem ścigający pędzili co koń wyskoczy, a mimo to nie mogli go doścignąć. A gdy wkońcu wyciągnąwszy się, pomknął jak strzała i zniknął na widnokręgu, poznali, że ich tylko wyprowadził w pole, aby ich odciągnąć od swej trzody. Pewien zuchwały vaquero[1], mistrz w jeździe konnej, twierdził, że się z nim raz spotkał i że zapędził go nad głęboki canon[2]. „Biały mustang“ miał bez namysłu skoczyć w kilkaset stóp głęboką przepaść i pokłusować spokojnie dalej. Vaquero zapewniał na rozmaite sposoby wszystkich i każdy mu wierzył. W towarzystwie bardzo poważnych i doświadczonych westmanów opowiadał pewien hacjendero[3] z Sierry że raz doznał niesłychanego szczęścia, iż zobaczył „białego mustanga“ i zwabił go razem z całą gromadą dzikich koni do corralu[4], ale przedziwny siwek przeleciał jak ptak ponad dwudziestostopowem ogrodzeniem i nikt o prawdziwości tego opowiadania nie wątpił. Tak opowiadali starzy i młodzi i zdawało się, że „białego mustanga“ nietylko nie można było zranić, ale że był wprost nieśmiertelny, dopóki nie zniknął z ostatnią trzodą, którą na sawannie widziano. Nieubłagana „cywilizacya“ wymordowała bawoły i mustangi, a dziś jeszcze pokazuje się tu i ówdzie stary westman i twierdzi, że nie dający się nigdy schwytać siwek nie jest bynajmniej wymysłem, gdyż on sam także go widział.
Tak, „biały mustang“ nie był wymysłem, a jednak był tworem wyobraźni. Nie było go nigdy, a jednak istniał. Ci, którzy go widzieli, nie ulegli złudzeniu, pomylili się jednak, gdyż „biały mustang“ nie był jednym koniem, lecz wielu końmi.
Każdej trzodzie dzikich mustangów przewodził ogier najsilniejszy i najsprytniejszy, ponieważ to stanowisko musiał sobie zdobyć i zachować siłą i chytrością. Skoro wszystkich współzawodników spędził z pola, słuchała, go cała gromada aż do najmłodszego zwierzęcia. Jeśli już u nas mówi się, że siwki są „najtwardszymi“ końmi, to na preryi miało to jeszcze większe znaczenie. Do tego należy dodać, że myśliwcy oszczędzali jasnych zwierząt; nikt nie łowił siwków pod wierzch, ponieważ widać je z bardzo daleka, co jeźdźca naraża na niebezpieczeństwo. Konie takie mogły zatem dochodzić do pełni sił. Oprócz tego konie jasne, jakby wiedzione instynktem, są ostrożniejsze niż ciemne. Wreszcie potrzeba trzodzie na dowódcę konia, różniącego się zabarwieniem od innych. Im wyższy oficer, tem wspanialsze odznaki jego godności. Co człowiek sztuką zdobywa, to daje zwierzęciu natura. Z tego i z innych jeszcze powodów musiało nastąpić to, że, jak wszystkim westmanom wiadomo, każdą prawie trzodą dzikich koni dowodzi siwek.
Skoro zatem przodownicze białe ogiery były najsilniejszymi, najszybszymi, najwytrwalszymi i najkąśliwszymi końmi, mogły tem samem w danym razie łatwiej uniknąć prześladowań niż wszystkie inne. Każdy westman widział i podziwiał spryt i rączość takiego konia, opowiadał o tem i słuchał takich opowiadań. Życie na sawannie podnieca wyobraźnię; siwków było wiele, ale wyobraźnia zrobiła z nich z czasem jednego, „białego mustanga“, którego wszędzie widziano, lecz nigdzie nie zdołano pochwycić. „Jeden“ żył wyłącznie w wyobraźni a „poszczególne“ w rzeczywistości.
Za czasów Winnetou i Old Shatterhanda istniał także „czarny mustang“, z którym sprawa miała się podobnie, a prócz tego nieco inaczej. Nie był to koń dziki, lecz wyszkolony, nadzwyczajnie wytresowany, a był własnością wodza Komanczów Naiini. O nim opowiadano także bardzo dziwne historye. Posiadał podobno wszystkie zalety w niebywałym dotychczas stopniu; w żadnej walce nie odniósł rany, nie potknął się, ani nie upadł, nie doścignął go żaden prześladowca i dotychczas — przepraszam za wyrażenie traperskie[5] — jeszcze nigdy nie zdechł.
Koń ten żył jeszcze za przodków, wyszedł z dziadkiem nieuszkodzony ze wszystkich bitew, potem przeniósł ojca przez niebezpieczeństwa i śmierć i trzymał się tak świetnie u obecnego wodza, że ten dla uczczenia siebie i zwierzęcia przybrał nazwę konia „Czarny Mustang“ — Tokwi Kawa.
Jak święcie byli przekonani Indyanie, że sztuciec Old Shatterhanda jest strzelbą zaczarowaną, tak z drugiej strony, z wyjątkiem członków szczepu Naiini, którzy wiedzieli o tem lepiej, twierdzili, że natura „czarnego mustanga“ jest taka, jak istota leku, wziętego oczywiście jako określenie czegoś nadzmysłowego, niepojętego. Wiara ta przynosiła właścicielowi konia szacunek i korzyści. Unikano zaczepki zarówno z nim samym, jako też z jego plemieniem, w przekonaniu, że niepodobna go uszkodzić zarówno jak jego konia. Uchodził wprost za niezwyciężonego. Jako sprytny człowiek wyzyskiwał to chytrze, a wyniki tego okazały się niebawem i spotęgowały jego pewność siebie. Wraz z dumą i bezwzględnością zwiększała się z czasem jego nienawiść do białych wogóle i wrogów czerwonych, aż wkońcu sam w to uwierzył, że niema człowieka, któryby się mógł z nim zmierzyć.
Tym „czarnym mustangiem“ oczywiście nie był jeden koń, lecz kilka. Spokrewnione z sobą były jednako znaczone i tej samej doskonałości. Tej ostatniej zalety nie można mu było zaprzeczyć, pojąć więc łatwo, że wódz kradnąc w Firwood-Camp karosze Old Shatterhanda i Winnetou, twierdził z dumą: „Gdyby nie było mojego mustanga, byłyby to najlepsze konie od jednej Wielkiej Wody do drugiej “. Przez te wyrazy rozumiał oceany Atlantycki i Spokojny, a zatem wedle swojego wyobrażenia całą Amerykę północną. Czy się w tem nie mylił, tego miały dowieść późniejsze wypadki, ale dziś wieczorem musiał się już przekonać, że w jednym przynajmniej kierunku w błędzie był co do obu ogierów. Oto nie tak łatwo było je ukraść, jak sądził.
W obozie nie udano się tym razem na spoczynek tak zawczasu, jak zwykle. Obecność tak rzadkich gości nie pozwoliła ludziom pójść spać zaraz po jedzeniu. Inżynier, Winnetou, Old Shatterhand i obydwaj bracia Timpowie zabawiali się przy jednym stole ciekawemi opowiadaniami. Przy drugim siedział dozorca i zarządca, słuchając przeważnie cicho i tylko tu i ówdzie mieszając się do rozmowy. Do nich przyłączył się metys, który zachowywał się zupełnie milcząco, lecz tem pilniej wyławiał uchem wszystko, o czem mówiono. Old Shatterhand i Winnetou nie zważali pozornie wcale na niego. On nie dostrzegł ani jednego zwróconego na siebie spojrzenia, a jednak oni tak bacznie go śledzili, że żaden jego ruch, ani mina nie mogły ujść ich uwagi.
Właśnie opowiadał Kaz jakąś przygodę, kiedy nagle Winnetou wezwał go ręką do milczenia.
— Co takiego? — zapytał. — Dlaczego mam przerwać?
— Cicho! — odrzekł wódz Apaczów. — Nadchodzą jeźdźcy.
— Uff! — zawołał Winnetou, powstając szybko. — To nie są konie obce.
Old Shatterhand podniósł się także i potwierdził:
— Nie, to nasze konie. Ale skąd one się tutaj wzięły? Czy nie postawiliście przy nich warty, mr. engineer?
— Jeszcze nie.
— Dlaczego? Wszak was o to prosiłem! Jeśli się nie mylę, to wy zasunęliście drzwi, kiedy oddalaliśmy się od szopy?
— Uczyniłem to, dlatego sądziłem, że zbyteczne śpieszyć się ze strażą.
— Znajdujemy się na Zachodzie, gdzie nigdy nie należy zwlekać z ostrożnością!
— Może robotnik jaki, albo kto inny otworzył drzwi i konie pouciekały.
— Pouciekały? Były mocno przywiązane, sir! Ten ktoś nietylko otworzył drzwi, lecz i konie odwiązał, a postępek taki wydaje mi się co najmniej osobliwym! Pozwólcie nam, sir, tej latarni!
Słowa te zwrócone były do shopmana, który siedział za ladą. Nad nim wisiała latarnia, którą Old Shatterhand zdjął z gwoździa, zapalił i wyszedł razem z Winnetou. Wszyscy przyłączyli się do nich, powodowani ciekawością, a z nimi i metys, który nie wiedział nic oczywiście o tem, że jego dziadek ukradł przedtem obydwa konie.
Kare stały rzeczywiście na dworze i powitały swoich panów oznakami wielkiego rozdrażnienia. Parskały, machały ogonami, kręciły uszyma i wspinały się przedniemi nogami w górę, zupełnie jak psy, cieszące się widokiem swego właściciela. Old Shatterhand oświetlił je i zawołał z wielkiem zdumieniem:
— Do stu piorunów! Co to jest? Konie nie przyszły z szopy! Popatrzcieno, ile brudu i błota leży na ich grzbietach! Cwałowały widocznie zdaleka! Ale skąd i z kim?
— Z kim? — zapytał inżynier. — Z nikim, to oczywiste. Komu wpadłoby na myśl w taką niepogodę i ciemność przejeżdżać się na cudzych koniach?
— Przejeżdżać? Ciekawy jestem, czy kto potrafiłby dosiąść tych koni! Nikt też na nich nie siedział, gdyż, jak widzicie, siodła są błotem zbryzgane.
— A więc ja mam słuszność! Ktoś otworzył szopę, konie się wyrwały i pobiegły w pole. Popędziły trochę i wróciły potem znowu. Oto i wszystko, zbadam jednak, kto temu winien. Nocą nie wolno nikomu łazić do szopy.
— Nasze konie się nie wyrwały, skoro przywiązaliśmy je sami. Nie mają też zwyczaju pędzić na przechadzkę bez naszego pozwolenia!
Wtem rzekł Winnetou swoim zwykłym, spokojnym sposobem, wskazując na cugle swojego konia, które wziął w rękę:
— Przyznaję słuszność memu białemu bratu, ale one jednak się wyrwały, tylko nie z szopy, lecz w drodze.
Na cuglach wisiał mocno przywiązany rzemień, który prawdopodobnie tworzył pętlę, ale teraz był rozerwany. Old Shatterhand zbadał go, rzucił Apaczowi znaczące spojrzenie i zauważył potem do inżyniera:
— Wy macie słuszność, sir, a Winnetou się pomylił, co oczywiście rzadko mu się zdarza. Konie pozrywały się w szopie. Chodźcie z nami! Musimy je mocniej przywiązać. Inni gentlemani niechaj się nie trudzą dalej. Nic wielkiego się nie stało!
Powiedział to tak spokojnie i z przekonaniem, że wywołał natychmiast skutek, jaki sobie zamierzył, bo dozorca i zarządca wrócili zaraz z metysem do swego stołu. Kaz i Haz chcieli wprawdzie pójść do szopy, lecz Old Shatterhand szepnął do nich:
— Zacznijcie z mieszańcem rozmowę i nie wypuśćcie go, dopóki my nie wrócimy!
— Naco, mr. Shatterhand? — zapytał Kaz.
— O tem się później dowiecie. Przytrzymajcie go tylko, ale bądźcie uprzejmi i serdeczni!
— A jeżeli będzie się upierał, żeby wyjść? Czy mamy użyć przemocy?
— Tego unikajcie. Nie będzie wam zresztą trudno zatrzymać go zajmującą jaką historyą!
— Ja też tak myślę. Opowiem kilka nadzwyczajnych rzeczy i palnę przy tem parę dobrych dowcipów, zupełnie tak, jak u spadkobierców Timpego. Chodź, stary Haz!
To mówiąc, cofnął się z towarzyszem do domu.
Winnetou wziął konie za cugle, a Old Shatterhand świecił przodem. Inżynier szedł obok niego i rzekł, kiwając głową:
— Nie rozumiem was, sir. Najpierw przyznajecie mi słuszność z całym spokojem, a potem wydajecie tym gentlemanom rozkazy, jak gdyby Yato Indzie nie należało wcale ufać.
— Zrobiłem tak tylko na pozór, gdyż trzeba być ostrożnym. Konie ukradziono i zabrano, ale one po drodze się wyrwały.
— Nie może być!
— Zapewniam was, że tak jest!
— Czy wobec tego Yato Inda byłby złodziejem?
— To nie, ale pomocnikiem złodziei jest.
— Ja twierdzę, że on uczciwy!
— A ja twierdzę, że nie nazywa się Yato Inda, lecz Ik Senanda i jest wnukiem Czarnego Mustanga. Chodźcieno tylko do szopy, tam dowiemy się, kto kradzież popełnił!
— Jak to zbadacie?
— Rozmiękła ziemia powie mi niejedno. Gdyby nawet duch był złodziejem, musiałoby się ślady zobaczyć.
— Jabym tego nie potrafił, gdyż nie rozumiem się na tych rzeczach zupełnie. Wy macie w tem oczywiście większą wprawę. Mimo to sądzę, że uznacie, jak niesłusznie krzywdzicie mojego metysa.
— Zaczekajcie, sir!
Podczas tej sprzeczki zbliżyli się do szopy. Inżynier chciał pierwszy przestąpić próg, lecz Old Shatterhand zatrzymał go za ramię i upomniał:
— Nie tak prędko, bo moglibyście wszystko popsuć!
— Co?
— Ślady, które chcą zobaczyć. Gdy wejdziecie, to nie rozpoznamy ich dobrze.
— Zgoda. Wszak mamy czas.
Old Shatterhand zakreślił łuk, aby nie przyjść do drzwi prosto, lecz z boku i nie dotknąć śladów, gdyby istotnie były. Potem pochylił się z lampą ku ziemi. Winnetou zostawił konie na miejscu, zbliżył się także i pochylił.
— Uff! — zawołał. — To były indyańskie mokassyny!
— Myślałem to sobie! — potwierdził Old Shatterhand. — Tutaj byli czerwoni, ale pytanie: ilu?
— Mój brat zobaczy to, skoro tylko oddalimy się za tropem od szopy. Tu końskie ślady pomieszane są z ludzkimi.
— Nie odchodźmy jeszcze! Ślady kopyt świadczą wyraźnie o tem, że konie szły wolno, a byłyby takich śladów nie zostawiły, gdyby były uciekły. Widocznie wyprowadzono je z szopy ostrożnie.
— Drzwi zasunięte — zauważył Winnetou, wskazując na nie.
— To nowy dowód, że popełniono kradzież. Konie nie umieją drzwi zasuwać.
— Ale ludzie umieją! — wtrącił inżynier. — Był to człowiek, oczywiście jeden z robotników, który pokryjomu robił coś w szopie. Podczas tego wyrwały się konie.
— W takim razie byłby ten człowiek przybiegł do nas, by nas o tem zawiadomić.
— Tego byłby przecież nie uczynił z obawy przed wyrzutami.
— Pshaw! Trop nam powie po czyjej stronie słuszność, po mojej, czy po waszej. Ilu białych robotników zatrudniacie, sir?
— Tylu, ilu widzieliście w shopie.
— Czy wszyscy teraz tam byli?
— Wszyscy.
— To ładnie. Zwracam waszą uwagą na to, że nikt z tych ludzi nie wychodził ze shopu. Jeżeli tu był rzeczywiście robotnik, to musiał to być Chińczyk.
— I ja tak sądzę.
— Jakie obuwie noszą ci synowie nieba?
— Wielkie chińskie patynki z grubemi podeszwami.
— A te pozostawiają tak wybitny, osobliwy ślad, że wprost niepodobna się pomylić co do tego. Najpierw wstąpimy tutaj.
Otworzyli drzwi i weszli, nie zauważyli jednak nic, bo złodzieje nie zostawili śladów. Wprowadzili więc konie do szopy i przywiązali je, poczem wszyscy trzej zaczęli dalej badać na dworze, idąc śladami od szopy. Po kilku krokach już się one rozdzieliły, gdyż w prawo wiodły kroki ludzkie i zwierzęce, a w lewo tylko ludzkie.
— Tędy przyszli — rzekł Old Shatterhand. — Czy mój brat widzi, ilu ich było?
Apacz przypatrzył się dokładnie odciskom i odpowiedział:
— Czerwoni mężowie byli tacy nieostrożni, że nie szli jeden za drugim, dlatego widać całkiem wyraźnie, że było ich czterech. Chodźmy jeszcze dalej! Trop wiedzie poza tylną część shopu.
Wkrótce dostali się do miejsca, gdzie obydwaj Chińczycy spotkali się z Indyanami. Było ono już wydeptane, a Old Shatterhand oświetlił je dokładnie.
— Uff! — zawołał Winnetou. — Tu stali czerwoni mężowie przez pewien czas i rozmawiali z żółtymi mężami. Świadczą o tem bardzo wyraźnie ślady grubych, prostych podeszew.
— Czy nie powiedziałem? — rzekł inżynier. — Robotnicy byli w szopie!
— Niedorzeczność! — odparł Old Shatterhand, rozgniewany tem, że urzędnik ciągle trwał przy swych fałszywych przypuszczeniach.
— W szopie ich nie było, bo ich ślady aż tam nie prowadzą. Widzicie, że dochodzą tylko tutaj, a potem wracają. Porzućcie już raz swoje błędne zapatrywanie. Proszę was o to usilnie. Tu byli Indyanie i zapewne Komancze. To dla was nie jest drobnostką!
— Pshaw! Pewnie biedacy, którzy chcieli ukraść trochę żywności, a nieszczęśliwym przypadkiem dostali się do waszych koni.
— Cieszyłbym się, gdyby tak było. Obawiam się jednak, że zaszło coś zupełnie innego. Czerwoni byli widocznie w porozumieniu z waszymi Chińczykami.
— Oho!
— Tak! Wszak widzicie, że rozmawiali tutaj z sobą. Gdyby nie było porozumienia, byliby Indyanie zdmuchnęli Chińczyków.
— Tak sądzicie, sir?
— Napewno! A teraz patrzcie: najpierw było tu tylko trzech czerwonych, a czwarty przyszedł do nich z za shopu. Czy domyślacie się, kto to mógł być?
— Może ten Juwaruwa, którego nie chcieliście wypuścić?
— Tak jest, to on był.
— W takim razie pragnę jedynie wiedzieć, którzy to dwaj z moich Chińczyków!
— Zapytajcie ich samych! Wątpię jednak, czy się czego dowiecie.
— Winni będą się bali przyznać.
— My mimo to ich wyszukamy.
— Tak się wam zdaje?
— Nawet pewni jesteśmy tego.
— Czy za pomocą śladów?
— Może, a może nie. Ale w każdym razie w inny sposób. Obecnie dajmy temu pokój i zajmijmy się tylko czerwonymi. Chodźcie!
Ruszyli teraz nie poczwórnym już, lecz potrójnym tropem, póki nie doszli tam, gdzie Tokwi Kawa rozmawiał z metysem i skąd ten drugi powrócił do shopu. Potem zawiodły ich ślady na przednią stronę shopu, gdzie Komancze czekali na metysa. Zbadawszy i to miejsce, rzekł Old Shatterhand:
— Teraz wszystko pojmuję. Przyszło tu czterech Komanczów. Trzej zaczekali, a czwarty wstąpił do shopu aby wywołać niepostrzeżenie metysa. Ten wyszedł ale ponieważ nie czuli się tu bezpiecznie, przeto zwrócili się ku tylnej stronie. Dlatego mój brat Winnetou szukał ich tutaj napróżno. Metys porozumiał się z trzema czerwonymi i wrócił do nas, oni zaś poszli na miejsce, gdzie oczekiwali Juwaruwy, a gdy się on zjawił, chcieli już całkiem się oddalić, a wtedy natknęli się na obydwu Chińczyków.
— Czego ci mogli tam szukać? — zapytał inżynier.
— Powiedzą nam to sami — odrzekł Old Shatterhand z ufnością w siebie.
— Jakże dojdziemy, którzy to Chińczycy byli? Wszak mamy ich tutaj tylu!
— To już nasza rzecz. Zdajcie się na to spokojnie!
— Czy nie zbadamy także ich śladów?
— Teraz nie jeszcze. Musimy najpierw pójść do metysa i pokierować sprawę tak, żeby on stąd uciekł.
— Uciekł? — spytał inżynier, zdumiony w najwyższym stopniu. — Co za osobliwa myśl!
— Jakto?
— Albo jest on najzacniejszym człowiekiem, za jakiego ja go uważam, a w takim razie nie potrzebuje uciekać albo łotrem, który chce nas wydać Indyanom, a w takim razie nie możemy mu pozwolić uciec.
— Tak sądzicie wy, ale ja inaczej sądzę. To wnuk wodza Komanczów, Tokwi Kawy. Wśliznął się do was pod maską rzetelności, aby was wydać swemu dziadkowi. Czarny Mustang wysłał tu dziś czterech ludzi, a może i sam był z nimi, aby oznaczyć czas i rodzaj napadu. Ja nawet przypuszczam, że sam był tutaj. Co na to mój brat Winnetou?
— Czarny Mustang był tutaj — odrzekł Apacz z taką pewnością, jak gdyby widział go na własne oczy.
— Oczywiście, gdyż tylko taki wojownik jak on mógł wpaść na myśl ukradzenia nam koni. Usłyszał jednak, że tu jesteśmy i wstrzyma się narazie z napadem, dopóki my nie opuścimy obozu. Dla waszego bezpieczeństwa koniecznie należy się dowiedzieć, co względem was zamierzają i kiedy postanowili wykonać zamiar. Ale tego nie usłyszycie, jeśli metys tu pozostanie.
— Sir — odrzekł inżynier — wiem, kim jesteście i co o was mam sądzić, ale dla mnie słowa wasze są zagadkami. Muszę wam wierzyć ku swemu wielkiemu przerażeniu, że czerwoni coś przeciwko nam knują, gdyż w przeciwnym razie nie wysyłaliby ludzi na zwiady.O tem jednak, co nam grozi, mógłbym się dowiedzieć tylko od metysa, jeśli, jak twierdzicie, jest sprzymierzeńcem czerwonych.
— Czy sądzicie, że on wam powie?
— Zmuszę go do tego!
— Pshaw! Ciekaw jestem, jak się do tego weźmiecie!
— Wy pomożecie mi przy tem, sir!
— Toby do niczego nie doprowadziło, gdyż tak samo nic nie powiedziałby mnie, jak wam. Ja widzę tylko jeden pewny środek dowiedzenia się wszystkiego: musimy mu strachu napędzić, żeby drapnął.
— Jeśli jego nie będzie, to dopiero nie dowiemy się niczego, mr. Shatterhand!
— Przeciwnie. Słyszeliście przecież, że udajemy się jutro do Alder Spring?
— Tak.
— Metys także to słyszał i niewątpliwie doniósł o tem czerwonym. Jestem pewien, że pojadą tam, aby się zaczaić i pojmać nas. Nie damy się jednak złapać, a nawet sami ich podsłuchamy.
— Sir, to bardzo niebezpieczne!
— Dla nas nie, a dla was będzie to miało ten cel, że będziecie potem wiedzieli, co was czeka.
— Jakże się o tem dowiem? Czy wy powrócicie?
— Jeśli wywnioskujemy, że grozi wam niebezpieczeństwo, powrócimy napewno, by wam dopomóc. Musicie tylko puścić dzisiaj wolno metysa.
— A jeżeli nie ucieknie?
— Ucieknie! Gdzie on śpi zwykle? Czy przy robotnikach?
— Nie. Urządził sobie w zaroślach pół indyański wigwam.
— Aby go nie podglądano. To sprytna sztuka! Czy on ma konia?
— Tak. Przywiązany jest zawsze w pobliżu wigwamu.
— Dobrze! Mój brat Winnetou uda się tam teraz, ukryje się i podpatrzy, czy rzeczywiście metys się oddali, czy nie. Ja natomiast pójdę do shopu, aby mu strachu napędzić. Ale nie zróbcie jakiego błędu, sir! Niech mu się zdaje, że nie wiemy nic o kradzieży koni, dokonanej przez Indyan, niech wierzy w nasz domysł, że wyrwały się same z szopy.
— Well. Czy mogę pójść z wami?
— Owszem, przedtem jednak opiszcie dokładnie Winnetou, gdzie leży wigwam!
Winnetou mało wtrącał się do rozmowy, wysłuchał spokojnie opisu miejsca i odszedł. Był to jego zwyczaj, a zarazem dowód dla Old Shatterhanda, że zgadza się ze wszystkiem, co ten obmyślił i zarządził. Gdy się oddalił, odeszli Old Shatterhand i inżynier do shopu, gdzie zastali metysa w ożywionej rozmowie z braćmi Timpami, którym się udało zająć go całkowicie. Metys rzucał na białego myśliwca badawcze, niby skryte spojrzenia, ten zaś udawał, że tego nie spostrzegł. Poczciwy Kaz przerwał właśnie opowiadanie i zapytał:
— No, mr. Shatterhand, jak tam w szopie? Kto ma słuszność: wy, czy Winnetou?
— Ja. O kradzieży koni nie może być mowy. Zapomnieliśmy drzwi zasunąć, wskutek czego wlazło tam pewnie jakieś zwierzę. Konie zlękły się, zerwały i wybiegły na pole, ale wróciły szczęśliwie tutaj. Co do tego więc możemy być spokojni, tem mniej jednak co do innej okoliczności.
— Co do jakiej?
— Byli tutaj czerwonoskórcy.
— Chyba tylko jeden? Myślę o Juwaruwie, którego widziałem w shopie.
— On nie był sam. Było z nim jeszcze trzech czerwonoskórych, którzy czekali na niego na dworze.
— Do stu piorunów! — zawołał Kaz, odsuwając z czoła słomiany kapelusz. — Jeszcze trzej! A więc ten nędznik był chyba szpiegiem?
— Jestem tego pewien i twierdzę nadto, że tu w obozie znajduje się sprzymierzeniec czerwonych.
— All devils! Niesłychana rzecz! Ktoby to mógł być?
— Ja wiem, ale spytajcie Yato Indę, który obok was siedzi; on to wie tak dobrze, jak ja.
Na to zwrócił się metys powoli do Old Shatterhanda, popatrzył nań błyszczącemi od gniewu oczyma i zapytał nienawistnie:
— Co ja mam wiedzieć, sir?
— To, co powiedziałem teraz temu gentlemanowi.
— Ja nic nie wiem.
— To chodźcie, panowie! Coś wam pokażę. Niech Yato Inda przyłączy się także!
— Gdzie mr. Winnetou? — zapytał Kaz, wstając razem z innymi.
— Pilnuje w szopie koni, żeby się czem nie przeraziły.
Wszyscy wyszli, nawet biali robotnicy, tylko metys został na swojem miejscu. Na to zwrócił się doń Old Shatterhand w drzwiach i rzekł:
— Wezwałem wszystkich, ażeby z nami poszli. Kto nie posłucha, ten będzie miał ze mną do czynienia. Ja nie żartuję!
Groźne oczy Old Shatterhanda powiedziały jeszcze więcej niż słowa. Metys powstał i ruszył za wszystkimi. Niosąc znowu latarnię, prowadził Old Shatterhand ludzi do tropu, zrobionego przez metysa, kiedy ze shopu wychodził do czekających nań Komanczów. Oświetliwszy zaś ślady, rzekł:
— Przypatrzcie się dobrze tym śladom, panowie! To są ślady łotra, który na was wszystkich chce ściągnąć zgubę. Pokażę wam potem nogi, które przystają zupełnie do tych śladów. Zlynchujemy tego łotra!
— Ściągnąć zgubą? — zapytał przerażony dozorca. — Jakto?
— Ten drab schodzi się z wrogimi Indyanami, którzy zamierzają prawdopodobnie napaść na obóz i przemycił się do was pod fałszywem imieniem, aby im całą sprawę ułatwić.
— Z Indyanami? Czy to być może?
— Tak, czerwony, który był przedtem tutaj, był ich szpiegiem, a przyszedł po to, by tamtego łotra do nich wysłać. Widzieliśmy, jak sobie znaki dawali.
— Kto jest tym łotrem? Powiedzcie, sir, powiedzcie!
— Później! Najpierw postaram się o dowody. Widzicie, że idę ciągle jego śladami, a niebawem zobaczycie, dokąd one prowadzą.
Old Shatterhand szedł dalej śladem, a oni za nim, aż stanął, poświecił na ziemię i powiedział:
— Popatrzcie tutaj! Tu czekali trzej Indyanie na niego, a czwarty, imieniem Juwaruwa, znajdował się u nas w shopie i dawał mu tajemne znaki. Zbadajcie dokładnie, czy te odciski pochodzą od nóg Indyan!
Wtem rzekł Haz, rozciągając ze złością swój długi czarny wąs.
— Na to nie potrzeba długiego badania, sir. To widać na pierwszy rzut oka, że idzie o czerwonych. Do pioruna! Obóz w niebezpieczeństwie. Pokażcie nam tego draba, żebyśmy go trochę powiesili! Drzew tu podostatkiem, a mają ładne, mocne konary.
— Zaczekajcie jeszcze chwileczkę! Musimy jeszcze pójść dalej śladem. Zobaczycie całkiem wyraźnie ,jak chodził.
Metys stał przy tem i słyszał oczywiście wszystko. Old Shatterhand puszczał czasem światło po jego twarzy i widział jak ten błędnym, strwożonym, wzrokiem, rzucał na otaczających go ludzi.
Wszyscy poszli dokoła shopu, gdzie Old Shatterhand znów się zatrzymał i objaśnił:
— Potem skierowali się tędy i stali tutaj dłużej, jak tego dowodzą ślady. Na przodzie nie czuli się bezpiecznymi, ponieważ był tam Winnetou i ja, a bali się, że ich podejdziemy. Tu rozmawiali o nas i o zamierzonym napadzie. Potem posunęli się trzej czerwoni dalej, aby zaczekać na Juwaruwę, który przyszedł tu do nich. Zdrajca natomiast powrócił stąd do shopu. Nie jestem przyjacielem takich widowisk, ale to wszystko spowodował łotr, którego należy bezwarunkowo zlynchować!
— Kto to jest, kto, kto? — pytano ciągle dokoła.
Tylko metys milczał jak zaklęty.
— Zaraz, zaraz się o tem dowiecie! Pójdziemy tylko jeszcze kawałeczek tropem, dopóki nie będę wam mógł pokazać, jak dokładnie noga jego przystaje do odcisku na ziemi. Chodźcie, moi panowie!
Prowadząc ludzi znowu na przednią stronę domu, uważał bystro na metysa. Ten szedł powoli jeszcze kilka kroków, potem jednak rzucił się w bok w kilku szybkich skokach i zniknął z oczu. Teraz zbliżyła się chwila stosowna. Należało bezwarunkowo nie pozwolić na to, żeby mieszaniec mógł tchu złapać, a tem mniej został tutaj, aby się ukryć i podsłuchać, co zamierzają mieszkańcy obozu. To też Old Shatterhand zatrzymał się wkrótce i powiedział:
— Oto tu dowiecie się, kto jest tym łotrem. Yato Inda niechaj do mnie przyjdzie! — Oglądnąwszy się zaś na chwilę, zawołał: — Gdzie metys?
— Metys? — pytano. — Czy to on?
— Oczywiście, że on! Myślałem, że sami odgadniecie. On nie nazywa się Yato Inda, lecz Ik Senanda i jest wnukiem Czarnego Mustanga. Wódz ten chce napaść na obóz i przysłał go tutaj, żeby wybadał, czy nadarzy się do tego dobra sposobność.
Na to rozległ się krzyk, ryk i wołania za zbiegłym, brzmiące daleko po dolinie. Old Shatterhand przekrzyczał je swoim potężnym głosem, mówiąc:
— Po co hałasujecie? Metys pobiegł do swojego wigwamu, by zabrać konia i umknąć. Spieszcie za nim, bo wam ucieknie!
— Do swojego wigwamu? — wrzeszczał jeden głośniej od drugiego. — Tak do wigwamu! Rzućmy się tam, iżbyśmy go złapali!
Puścili się rzeczywiście w tą stronę, tylko Old Shatterhand został sam z inżynierem na miejscu.
— No, cóż wy na to? — zapytał pierwszy drugiego z uśmiechem. — Czy się nie udało?
— Tak, jeśli się mimo to nie mylicie co do metysa. Trudno mi naprawdę uważać go za tak złego człowieka.
— Czy byłby uciekł, gdyby był dobry?
— To istotnie prawda. A w takim razie musimy Bogu dziękować, że was nam zesłał. Coby się było z nami stało! Czerwoni byliby zabrali nam wszystko, nawet życie!
— Życie i skalpy, oraz zapasy i wszystko inne z wyjątkiem pieniędzy. Te zastrzegł sobie pewnie metys dla siebie. Znam to, bo przeżyłem już kilkakrotnie takie sprawy. Ale uciszmy się! Czy nic nie słyszycie, sir?
— Po tamtej stronie koń pędzi.
— To metys na nim odjeżdża, ścigany trwogą przed sędzią lynchem. Nie wpadnie mu teraz na myśl ukryć się tutaj, by nas podsłuchać. Pozbyliśmy się go narazie całkiem.
— Lecz na jak długo? Pojedzie pewnie do Komanczów i wróci z nimi.
— A my pojedziemy za nimi i zjawimy się tu przed nim z powrotem. Nie obawiajcie się niczego! Czy słyszycie ryki waszych ludzi? Szukają go bez skutku. Ach, teraz wywierają swoją złość na jego wigwamie!
Po tamtej stronie zarośli zajaśniał mały płomyk, który jednak mimo spowodowanej deszczem wilgoci powiększał się coraz bardziej. To robotnicy podpalili wigwam. Przy świetle ognia ujrzeli Old Shatterhand i inżynier zbliżającego się Winnetou, który, przyszedłszy do nich, stanął i rzekł:
— Winnetou leżał na czatach i usłyszał nadbiegającego metysa, który wstąpił potem do wigwamu. Wtem zabrzmiały okrzyki zemsty, a mieszaniec wypadł na dwór ze strachu, popędził do swego konia, dosiadł go i uciekł.
— Czy pojedzie dalej, czy zostanie tu w ukryciu? — zapytał Old Shatterhand, chcąc wiedzieć, co Winnetou myśli o tej sprawie.
— Pojedzie daleko, bardzo daleko, a zatrzyma się dopiero wtedy, gdy będzie pewny, że go już nie zdołamy dosięgnąć. Słyszałem świst jego oddechu, co świadczyło o nadzwyczajnym strachu! Sądzę, że ani mu przez myśl nie przejdzie tu zostać.
— I ja tak przypuszczam. Możemy zatem podjąć nanowo nasze przerwane badania, bez obawy o to, żeby nas skrycie podsłuchał.
— Jakie badania?
— Śladów obydwu Chińczyków, których jeszcze nie stwierdziliśmy.
— Czy inni mogą być przy tem?
— Co najwyżej obaj bracia Timpowie. Większa liczba towarzyszy mogłaby popsuć ślady.
Robotnicy powrócili z bezskutecznego pościgu za metysem. Chcieli dowiedzieć się od Old Shatterhanda czegoś więcej o jego podejrzeniu i o wszystkiem, co miało z tem związek. Myśliwiec wezwał ich, żeby poszli do shopu i tam przez krótki czas zaczekali, obiecując, że niebawem przyjdzie i wyjaśni im wszystko. Następnie zwrócił się z Winnetou, inżynierem i braćmi Timpami znowu ku tylnej stronie domu, gdzie przedtem widział ślady Chińczyków. Odnalazłszy je wkrótce przy świetle latarni, poszli za nimi.
Przypuszczając, że trop zaprowadzi ich dokoła obu rogów shopu do wejścia, poszli nim, ale przekonali się niebawem, że tak nie było, gdyż trop ciągnął się do mieszkania inżyniera i to do tylnej strony domu. Tam stała oparta o mur drabina, sięgająca aż do dachu.
— Uff! — zawołał Apacz do inżyniera. — Czy ta drabina zawsze tutaj stoi?
— Nie — odrzekł zapytany, potrząsając przytem głową z zakłopotaniem.
— A czy stała wtedy, kiedyśmy byli w środku?
— Nic o tem nie wiem. Wydaje mi się to nadzwyczaj podejrzanem. Kto to mógł być?
— Oczywiście, że Chińczycy! — odrzekł Old Shatterhand.
— Okradziono was prawdopodobnie, sir, a razem z wami nas!
— Uff, uff! — dodał Apacz. — Nasze strzelby przepadły.
— Nie bierzcie mi tego za złe, mr. Winnetou, ale wam chyba rozum nie dopisuje? — zawołał inżynier z przestrachem.
— Przepadły strzelby — powtórzył wódz.
— Ja to także mówię — oświadczył Old Shatterhand bez rozdrażnienia.
— I mówicie to tak obojętnie, jak gdyby chodziło o kilka zapałek, a nie o trzy najkosztowniejsze strzelby na dzikim Zachodzie!
— Pocóż się zbytnio niepokoić? Toby tylko sprawie zaszkodziło. Im spokojniej przyjmiemy rzecz całą, tem rychlej i pewniej odzyskamy strzelby.
— Nie wyobrażam sobie, żeby dopuszczono się kradzieży. Ale jeśli rzeczywiście to się stało, to będą te łotry musiały wydać strzelby natychmiast. Za karę wypędzę ich, ale wprzód każę ich oćwiczyć na pół lub trzy ćwierci do śmierci.
— Oni nie mogą zwrócić strzelb!
— Nie? A to czemu?
— Ponieważ sami już ich nie mają.
— A kto?
— Komancze.
— Do licha! To byłoby dla was źle, bardzo źle! Jak przyszła wam do głowy ta myśl nieszczęsna?
— W bardzo prosty sposób. Ślady Chińczyków łączą się ze śladami Komanczów i zaraz wracają. Czerwoni odebrali im strzelby.
— Sądzicie więc, że strzelby skradziono umyślnie dla Indyan?
— Nie! Pierwotnie, widząc te tropy obok siebie, przypuszczałem wprawdzie, że byli w tajemnem porozumieniu, teraz jednakowoż nie wątpię, że tak nie jest. Chińczycy dokonali kradzieży na własną rękę, a gdy odeszli, aby strzelby schować, natknęli się na Indyan, którzy zażądali od nich broni.
— To oczywiście możliwe, ale nie mamy jeszcze pewności. Trudno już teraz twierdzić, że znikły wasze strzelby. Chodźmy do środka i zobaczymy! Kto wie, czyście się nie pomylili.
— Pomyłka wykluczona. Czy wasi Chińczycy mają strzelby?
— Nie!
— A zatem! Przypatrzcie się tym trzem odciskom na błocie! Mogą one tylko od strzelb pochodzić. Złodzieje, zlazłszy z drabiny, uwolnili sobie ręce na chwilę i oparli strzelby o ścianę. Są trzy odciski, jeden wielki, jeden średni, a jeden mały, to moja rusznica na niedźwiedzie, srebrzysta Winnetou i sztuciec Henry’ego. Więcej dowodów nie potrzeba.
— To prawda, to istotnie prawda! — zawołał inżynier, przyglądnąwszy się trzem odciskom w błocie! — Rzeczywiście to byli Chińczycy! Każę ich na śmierć zaćwiczyć! Ale teraz pytanie, którzy to byli?
— Już my ich wykryjemy. Ich ślady wprawdzie nie na wiele się przydadzą, ale może w domu natkniemy się na jakie wskazówki. A gdyby i tych zabrakło, to w głowie westmana znajdą się jeszcze inne haczki, na których będzie można powiesić tych łajdaków.
— Miejmy nadzieję, sir! Do stu piorunów! To właściwie straszny wstyd dla mnie i dla naszego obozu. Najpierw spotkała nas radość i zaszczyt przyjęcia tak znakomitych westmanów, a teraz pokazuje się, że okradziono was w tak wyrafinowany i bezczelny sposób. Przecież im nie potrzeba tej broni; nie umieją się z nią obchodzić. Jaki cel właściwie przyświecał im przy tem?
— Dla mnie to także zagadka, którą jednak można będzie jeszcze rozwiązać.
Wtem rzekł Kaz jasnowłosy:
— Nie wiem, czy podam dobrą myśl, czy głupią, sir, ale wpadłem właśnie na coś w rodzaju wyjaśnienia.
— No?
— Zanim przyszliście, mówiono o was. My wspomnieliśmy oczywiście także o waszych strzelbach i o tak wysokiej ich wartości, że się wcale nie da oznaczyć. Czy kilku z tych żółtych warkoczy nie usłyszało tego przypadkiem i nie postanowiło ukraść strzelb, aby je potem sprzedać za wysoką ceną?
— Hm! To myśl wcale nie głupia, mr. Timpe. Obie komory shopu dzieli tylko cienka ściana, przez którą łatwo było usłyszeć treść rozmowy. A jeśli się nie mylę, to siedzieli przy tej ściance dwaj Chińczycy w odosobnieniu od reszty.
— To prawda — potwierdził inżynier. — Byli to dwaj firsthands[6], których używamy do pośrednictwa.
— Czy to uczciwi ludzie? — zapytał Old Shatterhand.
— Tego nie twierdzę, sir! To same draby od pierwszego do ostatniego. Nie kradną tylko wówczas, kiedy nie ma co kraść. Główną ich zasadą jest to, że nie widzą w tem grzechu, ani hańby, lecz raczej dobry uczynek i zaszczyt, jeśli białego ile możności wyzyskają. Z tego, że Chińczyk doprowadził aż do firsthanda, nie należy wnosić, że jest rzetelniejszy od drugich. Przeciwnie: jest inteligentniejszy, dlatego jeszcze mniej można mu ufać. Przesłuchajmy więc obu gruntownie!
— Tak. Pierwej jednak wstąpimy do waszego domu, aby się przekonać, czy strzelby zniknęły.
Inżynier otworzył drzwi i zapalił światło w środku. Okazało się, że rzeczywiście strzelb brakowało, a kradzieży dokonano przez dziurę w powale, którą weszli złodzieje.
Rozumie się samo przez się, że obydwu poszkodowanym nie była obojętną strata niezrównanej broni. Przyzwyczajeni jednak do panowania nad sobą we wszystkich okolicznościach nie poskarżyli się i teraz ani jednem słowem. Inżynier tylko objawiał wściekłość i zapewniał, że każe sprawców na śmierć zaćwiczyć.
— Najpierw musimy ich wynaleźć — rzekł spokojnie Old Shatterhand. — A zresztą, nawet gdy ich wykryjemy, ja sprzeciwię się tak nieludzkiej karze.
— Czy mają może ujść bezkarnie, sir? — zapytał urzędnik.
— Nie, ale możemy ich osądzić bez okrucieństwa.
— Zważcie, że znajdujemy się na dzikim Zachodzie! Na Wschodzie zamkniętoby złodziei na pewien czas, tu jednak panuje prawo preryi. Wedle niego karze się koniokrada śmiercią, a czyż wasza broń nie warta więcej od konia?
— Oczywiście, że warta więcej. Mimo to proszę was, żebyście ukaranie na nas zdali. Odpokutują dość ciężko, ale sprawiedliwie. Teraz chodźmy do shopu, aby przesłuchać Chińczyków.
Robotnicy jeszcze nie spali. Nawet ci, którzy się już przedtem pokładli, siedzieli znowu przy stołach, rozmawiając o najnowszym wypadku. Obaj przodownicy zajęli swoje poprzednie miejsca. Byli niepewni i przypatrzyli się trwożliwie, a badawczo, wchodzącym. Old Shatterhand wezwał ich krótko, ale stanowczo:
— Przenieście się do tamtego przedziału!
Chińczycy poszli, przyczem jeden szepnął drugiemu:
— Szuet put tek!
Bystrego ucha Old Shatterhanda nie uszły te słowa. Przemknął mu po twarzy lekki uśmiech zadowolenia. Chińczyk wyraził się w ojczystym języku i bardzo cicho. Nie wątpił więc wcale, że go nikt nie zrozumiał, gdyż, jeśliby nawet jego słowa doszły do czyich uszu, to tutaj, tak daleko od Chin i w takiej dziczy, nie było nikogo, rozumiejącego po chińsku. Nie domyślał się, że Old Shatterhand przebywał także w Chinach podczas swoich dalekich podróży i że nigdy nie zwiedzał kraju, nie poznawszy wprzód jego języka.
Kiedy potem stanęli przed nim w mniejszym przedziale, spojrzał na nich przenikliwie i oświadczył, wyjmując rewolwer z za pasa i odciągając kurek z groźnym trzaskiem:
— Znajdujecie się w obcym kraju. Czy znacie jego prawa?
Chińczycy podnieśli nań oczy zuchwale, a jeden z nich odrzekł:
— Ten kraj rządzi się wielu prawami. O jakich myślicie, sir?
— O prawach, odnoszących się do kradzieży.
— Znamy je dobrze.
— Powiedz tedy, jak się karze za kradzież?
— Więzieniem.
— Ale nie w tych stronach. Kto na Zachodzie ukradnie broń, albo konia, podlega karze śmierci. Czy wiecie o tem?
— Słyszeliśmy o tem, ale nas to nic nie obchodzi, gdyż my nie porwiemy się nigdy na cudzą własność.
— Nie kłam!
— Co mówicie, sir? Ja miałbym kłamać! Słyszeliśmy, że jesteście wielkim i sławnym człowiekiem, ale my także nie jesteśmy zwykłymi ludźmi, lecz firsthandami i nie pozwolimy siebie obrażać!
— Pshaw! Twój ton wkrótce się zmieni, chłopaku! Jeśli otwarcie się przyznacie, postąpimy z wami łagodnie, jeśli zaś będziecie się wypierali, to nie spodziewajcie się pobłażliwości. Ukradliście nasze trzy strzelby?
Zapytany zrobił minę, jak gdyby nie wiedział, o co idzie, potrząsnął ze zdziwieniem głową i odrzekł:
— Czy ukradliśmy strzelby? My? W waszej głowie powstała osobliwa myśl, której nie możemy pojąć. Czy wam strzelby zginęły?
Chińczyk powiedział to w tonie tak dziecięco szczerym i niewinnym, że Old Shatterhand się odwinął i wymierzył mu tak siarczysty policzek, że uderzony poleciał pomiędzy stoły, daleko pod szynkwas, skąd z trudem starał się podnieść. Myśliwiec nie spojrzał nań nawet potem, lecz zwrócił się do drugiego:
— Widziałeś teraz, jak odpowiadam na kłamstwa i bezczelność. Wyznaj więc szczerą prawdę! Czy ukradliście nasze strzelby?
— Nie! — twierdził mimo to zapytany.
— Wleźliście do domu inżyniera?
— Nie!
— Kiedy potem chcieliście strzelby pochować, odebrali je wam Indyanie?
— Nie! — zaprzeczył Chińczyk po raz trzeci, ale z mniejszą pewnością siebie niż poprzednio.
— Człowiecze, ja cię ostrzegam! Twój towarzysz kazał ci się wprawdzie wypierać, ale bądź raczej otwarty!
— Kiedy mi kazał, sir?
— Kiedy wstawaliście z swoich miejsc.
— Ja o niczem nie wiem, sir!
— Kłamiesz, słyszałeś przecież, jak do ciebie po cichu powiedział: „szuet put tek“!
— Tak, on to powiedział.
— A co znaczą te chińskie słowa?
— „Chodź, idziemy razem“! Mój towarzysz powiedział to, ponieważ mieliśmy iść za wami.
— Słuchaj, ty jesteś chytrzec, ale mnie nie oszukasz! Chodź znaczy „lai“, a iść znaczy „k’iu“; „szuet put tek“ zaś znaczy „nie wyjawić niczego“. Czy i temu zaprzeczysz?
Chińczyk, który stał jeszcze pod szynkwasem, trzymał się dotąd za bolący policzek, a teraz załamał ręce z przerażeniem. Drugi natomiast cofnął się o dwa, czy trzy kroki, wpatrzył się w myśliwca szeroko rozwartemi oczyma i spytał, jąkając się ze strachu:
— Jakto? Wy... wy... umie... umiecie po chińsku mówić?
Old Shatterhand skorzystał z tego przerażenia, pytając czemprędzej:
— Kto był tym Indyaninem, który wam strzelby odebrał?
Chińczyk wpadł bezmyślnie w pułapkę i odrzekł bez zastanowienia:
— Nazwał siebie Czarnym Mustangiem, wodzem Komanczów.
— Put yen put jii, put yen put jii! — krzyknął pierwszy Chińczyk od szynkwasu.
Ten trwożny okrzyk znaczy tyle, co: „ani słowa nie mówić, ani słowa!
— Tien na, agaj yn! O nieba, biada, biada! — zawołał jego towarzysz, poznawszy teraz dopiero, jaki błąd popełnił.
— Milczcie! — zaśmiał się Old Shatterhand. — Poznaliście właśnie, że na nic wam się nie przyda wasza chińszczyzna. Dowiedziono wam winy, zostaniecie powieszeni lub rozstrzelani bezwarunkowo jeszcze dzisiaj wieczorem, jeśli się w dalszym ciągu będziecie wypierali. Jeśli zaś opowiecie nam dokładnie, jak się to stało, darujemy wam życie.
— Darujecie życie? — spytał drugi Chińczyk, mniej uparty od tamtego. — A jaka potem spotka nas kara?
— To będzie zależało zupełnie od waszej szczerości. Jeśli nic nie zataicie, ale to nic, to w każdym razie lepiej na tem wyjdziecie, niż sami przypuszczacie.
— W takim razie powiem; tak, opowiem!
Chińczyk spojrzał pytająco na współzłodzieja, który skinął mu głową potakująco, widząc, że raz zalazłszy w błoto, nie należy się już pchać w nie dalej. Zbliżył się, trzymając rękę na piekącym policzku i obaj opowiedzieli, częścią z własnej inicyatywy, a częścią na pytania, jak się wszystko odbyło. Gdy przyznali się do wszystkiego, zwrócił się szczerszy z nich do Old Shatterhanda:
— Teraz usłyszeliście już wszystko, sir. Nie mamy wam już nic do powiedzenia, jesteśmy więc pewni, że nam karę całkiem darujecie.
Na to zerwał się inżynier do niego:
— A tobie co, złodzieju? Całkiem karę darować? Piękne żądanie! Czy ty wiesz, co to znaczy westmanowi broń ukraść? To znaczy narazić go na pewną śmierć! I to jeszcze takie strzelby! Chciałem kazać na śmierć was zaćwiczyć, ale ponieważ mr. Shatterhand temu się sprzeciwił, a wy zgodziliście się wyznać winę, przeto daję łasce pierwszeństwo przed prawem i każę wyliczyć wam tylko po sto batów.
Z powodu tej groźby podnieśli obaj głośny okrzyk boleści. Winnetou zawołał tylko pogardliwie „uff“, a Old Shatterhand go zapytał:
— Jaką karę obmyślił mój brat dla tych złodziei?
Apacz patrzył przez kilka chwil przed siebie, poczem po jego bronzowej twarzy przemknął osobliwy uśmiech.
— Tę — odrzekł, czyniąc oburącz ruch jak przy skalpowaniu.
Biali to pojęli i porobili bardzo poważne miny, ale Chińczycy nie rozumieli znaczenia tych gestów i patrzyli pytająco na Old Shatterhanda.
— Uklęknijcie przedemną tuż przy sobie! — rozkazał biały myśliwiec.
Posłuchali natychmiast.
— Zdejmijcie czapki!
Zdjęli swoje nizkie czapki bez daszków, a w następnej chwili błysnął nóż w dłoni Old Shatterhanda. Robotnicy i urzędnicy krzyknęli głośno, sądząc, że chce ich oskalpować naprawdę.
Dwa szybkie chwyty lewą ręką za głowy Chińczyków, dwa równie prędkie cięcia prawą wystarczyły na to, że ich pozbawił nie głów, lecz warkoczy.
Widzowie odetchnęli z ulgą, a Chińczycy zesztywnieli zrazu z przerażenia. Dla „syna nieba“ jest najgorszą hańbą utracić warkocz i w pewnych okolicznościach wolałby oddać życie. To też obaj zdrętwieli w pierwszej chwili, potem wcisnęli nagle czapki na łyse głowy, zerwali się i wybiegli, lamentując głośno. Ogólny śmiech zabrzmiał za nimi.
Tylko Old Shatterhand i Winnetou się nie śmiali, a pierwszy z nich objaśnił nawet poważnie:
— Ta scena może wam się śmieszną wydawać, ale tak nie jest, moi panowie. Chińczyków ukaraliśmy wedle ich pojęć o wiele surowiej, aniżeli gdyby ich jakie jury skazało na kilkuletnie więzienie.
— Co? Czy to możliwe? — spytał inżynier. — A gdyby nawet tak było, to nie panują tu pojęcia chińskie, lecz nasze prawa. Żeby za taką niecną kradzież utracili tylko włosy, na to ja nie mogę się zgodzić!
— Nie tylko włosy, lecz także honor, sir! — wtrącił Old Shatterhand.
— Pshaw, honor! Ci złodzieje dowiedli, że byli bez honoru, a czego się nie ma, tego nie można utracić. Ukaraliście ich na swój sposób, a ja dodam do waszej kary uzupełnienie.
— Jakie?
— Wypędzę ich, gdyż nie mogę łotrów trzymać w służbie u siebie.
— Nie będziecie potrzebowali ich wypędzać.
— Nie? Jakto?
— Ponieważ brak warkoczy uniemożliwia im pobyt tutaj. Nie pokażą się już więcej i znikną pewnie tej nocy.
— Jeśli tak, to jestem zadowolony. Muszę jednak uważać, żeby mi razem z nimi inne rzeczy nie zniknęły. Te dwa warkocze zachowam sobie na pamiątkę tego zajmującego wieczoru.
Schylił się, aby je podnieść, lecz Old Shatterhand wziął mu je z ręki i rzekł:
— Pozwólcie, sir! Te warkocze ofiarujemy komuś zupełnie innemu.
— Tak? A komu?
— Tokwi Kawie, wielkiemu i sławnemu wodzowi Komanczów.
— Jemu? A to dlaczego?
— Aby go zawstydzić i rozzłościć.
— Nie rozumiem tego.
— A jednak to dość łatwo zrozumieć. Winnetou dał ręką znak skalpowania, żądając w ten sposób warkoczy dla pewnego określonego powodu. Jesteście chyba teraz przekonani, że Czarny Mustang chce napaść na wasz obóz?
— Tak.
— Czego on może chcieć od was? Czy waszych pieniędzy?
— Chyba nie. Te wytargował zapewne Yato Inda za swoją zdradę dla siebie. Czerwoni nie potrzebują dolarów. Będą usiłowali raczej zabrać nam broń i amunicyę.
— Istotnie, ale nie mniej chińskie warkocze.
— Naprawdę?
— Tak. Kto tak zna Indyan, jak my ich znamy, ten wie dobrze, co myślą i czego chcą. Uśmiecha się im nadzieja zdobycia takiej ilości łokciowych skalpów! Jaki to łup, jaki to zaszczyt! To im się jednak nie uda, a ponieważ nigdy nie byłem nieludzkim i współczuję z każdym bliźnim, czy jest barwy czerwonej, czy białej, przeto wręczę Czarnemu Mustangowi uroczyście te dwa warkocze jako odszkodowanie.
— Hallo, to mi się podoba! Jaka złość ogarnie Mustanga! Coś takiego potrafi tylko Old Shatterhand wymyślić.
— Co do tego mylicie się niestety. Ja tego nie wymyśliłem.
— A któż?
— Winnetou.
— Winnetou? Nie słyszałem o tem ani słowa!
— Ale widzieliście znak jego.
— Czy chodziło mu rzeczywiście wtedy o Czarnego Mustanga?
— Napewno! My rozumiemy siebie bez słów. Czy mój czerwony brat przyznaje mi słuszność?
Zwracając się z tem zapytaniem do Apacza, zwinął Old Shatterhand oba warkocze i schował. Winnetou zaś odpowiedział:
— Mój brat dokładnie mnie zrozumiał. Będzie to największem upokorzeniem dla wodza Komanczów, że z naszych rąk otrzyma te warkocze bez skór.
— Być może — zauważył inżynier przeciągłym głosem — ale nie da się to tak łatwo zrobić, jak się mówi. Zanim będzie można Mustanga rozzłościć warkoczami, trzeba odeprzeć tutaj jego atak i wziąć go do niewoli. Wy o to się nie troszczycie, ale mnie trwoga przejmuje na samą myśl o napadzie. Usiądźmy i złóżmy wojenną naradę, moi panowie!
Zesunął razem kilka stołów, żeby i biali robotnicy mieli dość miejsca i zaprosił ich do siebie. Wszyscy posiadali, a z nimi także Old Shatterhand i Winnetou, chociaż widać po nich było, że zamierzona narada wojenna nie przedstawiała dla nich tej wagi, co dla inżyniera. Kaz także nie okazywał zakłopotania i rzekł, zwracając się do zgromadzonych:
— Kiedy szpaki nie wiedzą, jak w danym wypadku postąpić, siadają zazwyczaj razem na zielonej łące i paplają, zupełnie tak jak u spadkobierców Timpego.
— Wy, zdaje się, żartujecie sobie z tej poważnej sprawy — odrzekł inżynier tonem obrażonego. — Nie jesteśmy szpakami, lecz mężami.
— A któż powiedział, że jesteście szpakami?
— Wszak mówiliście o zwierzętach tego rodzaju!
— Tak, o szpakach i o zielonej łące. Czy siedzimy tu na jakiej łące?
— Pshaw!
— To pięknie! Ponieważ tu niema łąki, przeto nie mogłem was uważać za szpaki, sir! Przecież każdemu rozsądnemu człowiekowi powinno być wolno wyrażać się czasem za pomocą pięknych obrazów i trafnych przykładów!
— Well! Ponieważ rozumnym człowiekiem nazywacie chyba samego siebie, przeto oczekujemy od was rozumnych rad!
— Owszem, jakkolwiek zamiast kilku mam tylko jedną, ale za to obejmującą już wszystko.
— To powiedzcie ją, sir!
— Zaraz i bardzo chętnie. Oto stawiam wniosek, żebyśmy nie odbywali wielkiej narady wojennej, lecz zapytali po prostu mr. Winnetou i mr. Shatterhanda, co należy uczynić. To jest jedyna rada, gdyż my nic lepszego nie wymyślimy.
— Przyznaję to, ale przecież jest dużo punktów do omówienia. Trzeba się zastanowić, kiedy nastąpi napad, ilu przyjdzie czerwonych i w jaki sposób na nas uderzą. Zaufać mogę tylko moim białym robotnikom, a widzicie, że ich tu mało. Chińczycy nie mają strzelb, a gdyby je nawet mieli, to odrzuciliby je i pouciekaliby. Gdybym rozporządzał tylu białymi, co mój kolega w Rocky-Ground! On zatrudnia przeszło ośmdziesięciu ludzi, a wszyscy są dobrze uzbrojeni. Do robót wybuchowych, któremi on kieruje, nie można używać Chińczyków.
— Rocky-Ground? — spytał Old Shatterhand. Czy ta miejscowość nazywa się tak oddawna?
— Nie; myśmy ją tak nazwali.
— Czy to daleko?
— Nie. Maszyną można się tam dostać za półtorej godziny.
— Hm! Ja znam te strony wcale znośnie, a Winnetou jeszcze lepiej. Nie było mnie tu jednak, gdy — rozpoczynaliście pracę, dlatego nie mam pojęcia, jak biegnie wasza linia. Czy nie moglibyście mi podać dawniejszej nazwy? Wystarczy nazwa doliny, góry lub rzeki.
— Rocky-Ground biegnie u stóp góry, która nie ma nazwy angielskiej. Czerwoni nazywają ją Ua-pesz. Co ta nazwa oznacza, tego ja nie wiem.
— Uff! Ua-pesz! — zawołał Winnetou, jak gdyby ta nazwa była bardzo ważna i naprowadziła go na dobrą myśl. Kiedy z tego powodu wszyscy na niego spojrzeli, zrobił ręką ruch przeczenia i dodał: — Niech mój brat Old Shatterhand mówi za mnie. On to wie tak dobrze jak ja.
Wszyscy zwrócili oczy na wymienionego, a on skinął głową uśmiechając się z zadowoleniem i rzekł do inżyniera:
— Nie rozumiecie znaczenia wyrazu Ua-pesz? Określa on to samo, co nazwa, przez was nadana: kamienną, albo skalistą dolinę. Słyszeliście, że chcemy się udać do Alder Spring. Czy macie pojęcie o tem, gdzie leży to miejsce?
— Nie. Z tego tylko, że spodziewacie się tam przybyć jutro wieczorem, wnioskuję, że leży stąd o dzień jazdy.
— Tak, o dzień jazdy, ponieważ trzeba ciągle skręcać i przejeżdżać przez doliny i parowy. Wasza kolej jednak niewątpliwie przecina tę przestrzeń w prostej linii, gdyż, aby z waszego Rocky-Ground dostać się do Alder Spring konno, potrzeba około trzech godzin. To właśnie cieszy tak mnie i Winnetou.
— Czemu was cieszy, sir?
— Ponieważ uwalnia nas od wszelkiego niepokoju, a zarazem daje nam przeciwko Komanczom w rękę atut, którego pewnie nie przybiją.
— Ogromnie rad byłbym temu. Może wytłómaczycie nam to?
— Powiedzcie najpierw, jakie macie połączenie z Rocky-Ground?
— Nieustanne. Po pierwsze: telegraficzne, mogę więc każdej chwili wysłać depeszę.
— To pięknie! A kolej? Czy szyny sięgają aż tam?
— Już od dwu tygodni. My znajdujemy się tu na końcu tymczasowej linii szyn.
— Jakimi wozami jeździcie?
— Oczywiście, że nie osobowymi, lecz służącymi do przewozu materyału budowlanego.
— Czy macie takie wozy?
— Cały tuzin.
— I maszynę?
— Niestety. Wróciła wieczorem do Rocky-Ground.
— A więc stoi tam?
— Tak.
— Napewno?
— Całkiem pewnie.
— To bądźcie łaskawi zatelegrafować o lokomotywę!
— Co? Jak? Telegrafować? — spytał inżynier. —
— Po maszynę? Telegrafować? Naco? Czy nam tutaj potrzebna? — zabrzmiały zewsząd pytania reszty obecnych.
Na to rzekł Winnetou spokojnie, ale stanowczo:
— Mr. engineer niechaj telegrafuje i długo nie pyta! Mój brat Shatterhand wie dobrze, czego chce.
Urzędnik nie sprzeciwiał się więcej i wyszedł, a gdy w kilka minut powrócił, rzekł:
— Depesza poszła. Przyjąłem przez to na siebie pewną odpowiedzialność, ale spodziewam się, że wybrnę z kłopotu, gdyby coś takiego zaszło.
— Nie obawiajcie się, sir! Nie spotka was żaden zarzut — uspokoił go Old Shatterhand.
— Mogliście mi jednak przedtem powiedzieć, co maszyna tutaj ma robić!
— Nie chciałem tracić czasu, ponieważ trzeba będzie w niej dopiero rozpalić, zanim stamtąd ruszy.
— To słuszne. Właśnie odpowiedziano mi tak stamtąd. A kto pojedzie od nas?
— Winnetou, ja i nasi dwaj towarzysze ze wszystkimi końmi.
— A z nas nikt?
— Nie.
— Ależ, mr. Shatterhand, ja nie mogę wziąć tego na siebie. Nasze maszyny i wozy nie są na prywatne pociągi.
— Tu nie idzie bynajmniej o sprawę prywatną, lecz o pomoc dla was przeciw Komanczom. Wyjaśnię wam w krótkości, jak rzeczy stały, zanim przybyliśmy tutaj, a jak stoją teraz. Nie opieram się na domysłach, lecz na niewzruszonych pewnikach. My się nie łudzimy, lecz znamy zamiary nieprzyjaciół tak dobrze, jak gdybyśmy brali udział w ich naradach. Czarny Mustang postanowił na Camp napaść i wysłał swego wnuka metysa tutaj pod fałszywem nazwiskiem, aby wyszpiegował, kiedy nadarzy się do tego dobra sposobność. Dzisiaj wieczorem zeszli się tutaj, aby oznaczyć dzień napadu. Prawdopodobnie nie byłby on tak prędko nastąpił, gdyby nas tu nie było, a metys nie został zdemaskowany. Czerwoni byliby jeszcze czekali. Teraz jednak wiedzą już, żeśmy ich przejrzeli i wykonają zamach, zanim zdołacie go udaremnić przez założenie fortyfikacyi i przez inne zarządzenia. Jestem nawet pewien, że napadliby zaraz dzisiaj, gdyby znacznych przeszkód nie było.
— Przeszkód? — wtrącił inżynier. — Sądzą, że dzisiaj właśnie ich jest najmniej.
— Jakto?
— Co za pytanie! Jeśliby czerwoni nadeszli tu w tej chwili, bylibyśmy zgubieni!
— Jeśliby! Ale nie mogą nadejść, ponieważ ich niema. Dają za to głowę, że Czarny Mustang był tutaj tylko z trzema, lub czterema wojownikami. Obóz jego znajduje się stąd bardzo, bardzo daleko. Do tego należy dodać to, że wie o naszej obecności tutaj. Metys udał się za nim i powiadomił go o tem, co się stało. Wódz zatem nie wątpi, że tej nocy mamy się na baczności. Dowiedział się, że ja i Winnetou wyruszamy do Alder Spring. Posiadanie naszych osób znaczy dla niego o wiele więcej, aniżeli wszelkie tutejsze łupy. Pojedzie więc tam czemprędzej, aby nas pojmać. Wydaje mu się to bardzo łatwem, ponieważ ma u siebie naszą broń. Pomyśli sobie, że jeszcze łatwiej po pojmaniu nas powróci tutaj i zabierze sobie długie skalpy chińskie. Odwlec tego nie może, gdyż wie, że wy przygotujecie się do obrony. Należy go więc uprzedzić. Ja muszę być przed nim w Alder Spring razem z Winnetou. Podejdziemy go, zliczymy jego wojowników i podsłuchamy, w jaki sposób zamierza działać.
— Ależ, sir, — wtrącił inżynier — to ogromnie niebezpieczne! Jeśli was złapie, zginiecie!
— Nie złapie nas! Bądźcie o to spokojni! Westmana może zaskoczyć tylko nieznane mu niebezpieczeństwo. To bardzo szczęśliwa okoliczność, że wasz Rocky-Ground leży tak blizko od Alder Spring. Dostaniemy się tam już nad ranem. Tam urządzimy się tak, że wszystkiemu niepostrzeżenie się przypatrzymy. Dalsze nasze kroki zastosujemy do tego, co usłyszymy.
— Czy odzyskacie swoje strzelby?
— Wątpią trochę o tem.
— Mnie się zdaje, że to powinno być waszem pierwszem staraniem!
— Naszem pierwszem staraniem jest to, żeby wam pomóc. Jeśli nam się to uda, weźmiemy do niewoli Czarnego Mustanga. Z nim razem znajdą się strzelby najłatwiej w naszem posiadaniu. Jestem pewien, że potrafimy go podsłuchać. Gdyby się okazało, że wam grozi niebezpieczeństwo, pojedziemy czemprędzej do Rocky-Ground i sprowadzimy tu wszystkich tamtejszych robotników na przyjęcie Komanczów.
Na te słowa zerwał się inżynier i zawołał radośnie:
— Do stu piorunów, to myśl znakomita! W takim razie niczego nam nie brakuje, nie mamy żadnego powodu do obaw. Wystrzelamy tych czerwonych łotrów od pierwszego do ostatniego!
— Zgadzacie się teraz ze mną?
— Naturalnie! Macie słuszność, zupełną słuszność, mr. Shatterhand. Sprawdza się to, co już raz powiedziałem, że będziemy wam zawdzięczali ocalenie.
— Jesteście już uspokojeni co do tego, że skłoniłem was do zażądania maszyny?
— Najzupełniej, sir! Jestem wam nawet niesłychanie wdzięczny za to i postaram się, żeby was w Rocky-Ground stosownie do waszej zasługi przyjęto.
— Co chcecie zrobić?
— Zatelegrafuję zaraz po waszym odjeździe, że przybywają do Rocky-Ground dwaj najsławniejsi mężowie Zachodu: Old Shatterhand i Winnetou.
— To zupełnie zbyteczne, a nawet niebezpieczne.
— A to dlaczego?
— Po pierwsze: nie jesteśmy znakomitsi, ani lepsi od innych ludzi, a powtóre: narażacie tem cały nasz plan na udaremnienie.
— Tego się nie bójcie!
— Lepiej niech nikt nie wie, kim jesteśmy i czego chcemy. To doniosłoby się do Komanczów.
— Niemożliwe!
— Ja sądzę inaczej!
— Komuż wpadłoby na myśl zawiadamiać o czemś takiem czerwonych?
— Pamiętajcie o metysie, który całe wasze zaufanie posiadał! Największa ostrożność nigdy nie zawadzi, a zwłaszcza kiedy chodzi o tyle żyć ludzkich.
— Well! Muszę jednak posłać wiadomość poprostu o tem, że przybędzie czterech pasażerów, bo to muszę uczynić. Ale to byłoby straszne nieszczęście, gdybyście się pomylili co do dzisiejszej nocy!
— Co przez to chcecie powiedzieć?
— Gdyby tak Komancze dzisiaj jeszcze nadeszli, a was nie było tutaj!
— Nie nadejdą!
— Tak sądzicie, sir! Przyznaję, że w tych sprawach jesteście tysiąc razy mądrzejsi odemnie, ale sami powiedzieliście przedtem, że nigdy nie można być zanadto ostrożnym.
— Nie przeczę wcale. Czyńcie więc, co uważacie za swój obowiązek!
— Dobrze, ale co jest moim obowiązkiem?
— Każcie po różnych bokach obozu porozpalać ogniska i postawcie tam straże. Gdyby Komancze znajdowali się w pobliżu, oczem stanowczo wątpię, zobaczą, że mamy się na baczności i nie odważą się na atak.
— Najlepiej będzie rzeczywiście, jeśli tak zrobię.
Inżynier oddalił się, aby wydać rozkazy i niebawem zapłonęło sześć wielkich ognisk, które oświetlały cały obóz. W domu także postawił wartę, aby mu zaraz doniosła, gdyby zadzwonił znajdujący się tam aparat telegraficzny. O śnie nie było mowy. Zawczasu poczyniono przygotowania do jazdy koleją. Dla czterech pasażerów i ich koni wystarczał jeden obszerny towarowy wóz, w którym ustawiono kilka wygodnych siedzeń. Gdy zabrzmiał sygnał i nadeszła wiadomość, że z Rocky-Ground odjechała maszyna, wprowadzono konie do wozu, a dla ich właścicieli ugotowano jeszcze mocnego grogu na pożegnanie. W półtorej godziny nadjechała lokomotywa, wóz przyczepiono, podróżni pożegnali się, wsiedli, a inżynier wysłał naprzód wiadomość, że w Rocky-Ground mają oczekiwać czterech podróżnych.
Chociaż tor był tylko tymczasowy, a na dworze panowała zupełna ciemność, mimo to pędził ten krótki pociąg z szybkością pospiesznego, jak to jest zwyczajem amerykańskim. Przez całą drogę nie wychyliło się ani jedno światło, ponieważ pociąg nie zatrzymywał się nigdzie.
Nie można było rozróżnić gór, dolin, preryi ani lasów; zdawało się, że pociąg leci bezustannie nieskończonym tunelem, a czterej podróżni odczuli przyjemne zadowolenie, kiedy nareszcie maszyna odezwała się przeraźliwym gwizdem, a przed nimi wynurzyły się światła celu podróży.
Tu płonęło także kilka ognisk, — a przy ich świetle widać było przedewszystkiem długi, nizki, budynek, o bardzo szerokiem wejściu. O drzwi stała oparta szczupła, niezbyt wysoka, postać w stroju westmana. Nieco bliżej szyn stała druga osoba, która po zatrzymaniu się pociągu przystąpiła do wozu, odsunęła całkiem na pół otwarte drzwi i rzekła:
— Rocky-Ground! Wysiadajcie, panowie! Jestem ciekawy, jakiego rodzaju ludzi mój kolega z Firwood - Camp wozi osobno po nocy.
— Zaraz się przekonacie, sir — odrzekł Old Shatterhand. — Przypuszczam oczywiście, że jesteście tutaj urzędnikiem.
— Jestem inżynierem, sir. A wy?
— Usłyszycie nasze nazwiska, gdy będziemy przy ognisku. Czy macie dobre pomieszczenie na cztery konie?
— Zobaczymy. Wyjdźcie na razie sami!
Spojrzał po kolei wszystkim w oczy, gdy wysiedli z wozu i mruknął potem rozczarowany:
— Hm! Sami nieznajomi! Nawet jeden czerwony przytem! Spodziewałem się kogo innego!
— Może przełożonych, lub czegoś podobnego? — zaśmiał się Old Shatterhand. — Milionowych akcyonaryuszy, co? Nie bierzcie nam tego za złe, że my, ludzie prości, przerywamy wam spokój nocny! Pojedziemy zaraz dalej, będziecie jeszcze mogli spać.
— Istotnie.
— A mój kolega żąda odemnie, żebym wśród nocy, z powodu....
Wtem przerwano mu. Szczupły człowiek, który stał w drzwiach, zbliżył się i powiedział:
— Sam jestem ciekaw, co to za ludzie jeżdżą sobie po nocy przez dziki Zachód osobnym pociągiem. Jeśli się w taki sposób....
Lecz i on zamilkł. Old Shatterhand odwrócony był odeń plecami, lecz odwrócił się na dźwięk znanego głosu. Mały człowiek zobaczył twarz jego i wykrzyknął:
— Old Shatterhand, Old Shatterhand!
— Hobble Frank, Hobble Frank! — rzekł równie zdumiony Old Shatterhand.
— I Winnetou i Winnetou! — wołał Frank dalej, poznawszy teraz Apacza.
— Uff! — odwzajemnił się wymieniony.
Wtem jednem słowie zawierało się wszystko, co odczuł Winnetou z powodu tego niespodzianego spotkania.
— To wy, naprawdę! Old Shatterhand i Winnetou! — powtarzał mały, nie posiadając się z radości. — Chodźcie w moje objęcia, do mego serca, moi panowie! Muszę was zgnieść i udusić! Wszystko mi jedno, czy weźmiecie mi to za złe, czy nie.
Obejmował to jednego, to znowu drugiego i wołał przytem do urzędnika:
— Patrzcie, mr. engineer, oto dwaj wielce sławni westmani, o których opowiadałem wam dzisiaj przez cały wieczór. Gdzież ja mogłem przypuszczać, że tak rychło znów ich zobaczę!
Inżynier przybrał zupełnie inną postawę, prawie uniżoną i odrzekł:
— Nie potrzebowałem wcale waszego opowiadania, mr. Frank. Znam tych gentlemanów już od wielu lat, oczywiście z ich sławy, przebiegającej wszystkie Stany. Gdybym był wiedział, że to ich przywiezie lokomotywa, byłbym zgotował im inne przyjęcie. Spieszę pobudzić wszystkich moich ludzi i...
— Stójcie! — przerwał mu Old Shatterhand. — Życzymy sobie, żeby nas nie poznano, a o powodach tego wnet się dowiecie. Nie zatrzymamy się tu długo, ale po tak niespodzianem spotkaniu z zacnym Frankiem potrwa to zawsze z godzinę, albo i więcej, zanim odjedziemy. Powiedzcie zatem, czy macie jakie miejsce na pomieszczenie koni?
— O mr. Shatterhand, z waszymi końmi postąpię jak z ludźmi, ponieważ wiem, jak szlachetne zwierzęta noszą was i Winnetou. Zabierzemy je do hali, gdzie, jeśli wolno prosić, będziecie łaskawie moimi gośćmi.
Ową „halą“ był wspomniany już podłużny budynek. Oświetlona część jego tworzyła restauracyę ówczesnych mieszkańców Rocky - Ground. Obok znajdował się przedział do przechowywania lepszych towarów. Ponieważ był teraz próżny, przeto wprowadzono tam konie, gdzie były dobrze zabezpieczone na wszelki wypadek.
Gdy potem przybysze wstąpili do restauracyi, podniósł się od stołu zaspany boardkeeper[7], który nie poszedł był do łóżka w nadziei, że zarobi coś od zapowiedzianych gości. Z tej okoliczności, że wysłano osobny pociąg, wnioskował, że to będą dostojni panowie, może nawet rewizorowie przestrzeni. Teraz ujrzał ku swemu rozczarowaniu, że to prości westmani. Nabrał jednak o nich odrazu innego wyobrażenia, gdy inżynier wymienił ich nazwiska i uzupełnił to potem zamówieniem.
Jeszcze zanim usiedli, uważał Old Shatterhand za stosowne zapoznać Kaza i Haza z Frankiem.
— Kochany Franku — rzekł — niechaj mi będzie wolno sprawić panu przyjemność. Przedstawiam mu nimejszem...
— Stać! Cicho być! — przerwał mu mały. — Wy mnie znacie, szanowny mr. Shatterhand?
— Oczywiście! — zaśmiał się zapytany, wiedząc, że Frank zacznie teraz popisywać się swoimi oryginalnymi pomysłami.
— Bon! Pan, panie Old Shatterhand, znasz swego Hobble Franka i wiesz, że jestem człowiekiem świadomym swoich niezwykłych praw na polu duchowem i niczego nie przebaczam wobec swego honoru. Nagroda wedle zasługi! Domagam się jej także w każdym razie i dla siebie i uważam na to zawsze, żeby mnie uniżone otoczenie tytułowało odpowiednio. Mężowi takiemu jak ja należy się pełne uszanowania „pan“, francuskie „wuh“, albo angielskie „juh“, lecz w waszych ustach boli mnie to serdecznie. Jeździłem z wami na przebój i chodziłem, cierpiałem głód i troski. Bywaliśmy razem nietylko w niebezpieczeństwie śmierci, lecz i w niebezpieczeństwie życia. Jestem, żeby się tak wyrazić, pańskiem dzieckiem duchowem, a zarazem stałem się ojcem fizycznym. Dusze nasze spowinowaciły się tak ściśle, że nie chcę od pana słyszeć ani „wuh“, ani „juh“, ani „pan“. Zrób mi więc pan tę przyjemność i mów pan do mnie łaskawie „ty“! Dobrze?
Old Shatterhand kiwnął głową w jedną, a potem w drugą stronę i mruknął lekko „hm“! zamiast odpowiedzieć wyraźnie.
— Hm? — spytał mały. — Tu się nie hmka, ani nie mruczy. Prośba moja pochodzi z serca, a nie trudno ją spełnić. Przecież nawet do wielkich panów mówi się „ty“, czemuż więc nie mógłbyś pan mówić tak do mnie!
— A więc braterstwo, kochany Franku?
— Braterstwo? Ani mi się śni! Braterstwo zawierają tylko ludzie, którzy nie umieją zachować się, jak należy, i nie znają swego ortopedycznego rendez vous. Ja nigdy tego nie czynię, ponieważ wiem, co jestem winien swemu intelektualnemu terytoryum. Musiałbym do pana także „ty“ mówić, a na taki komunizm zaimków nieosobowych nie zdobyłbym się żadną miarą. Wybierz więc pan sobie jedno z dwojga! Jeżeli mi pan powiesz „panie“, to ja panu powiem „ty“, a jeśli mnie pan obdarzysz urzędowem „ty“, które mi się należy, to nie odmówię panu serdecznego „panie“. A zatem załatwmy się krótko! Jak będzie?
— Well! Zgadzam się na twoje życzenia.
— Mówisz pan do mnie „ty“?
— Tak, ponieważ wiem, jak to pojmujesz.
— Całkiem słusznie! Jesteśmy więc jedną duszą w dwu ciałach! A teraz mów pan łaskawie dalej! Chciałeś mi pan przedtem zrobić przyjemność.
— Stanie się to przez to, że przedstawię ci w tych dwu panach rodaków.
— Co? Naprawdę? Niemców?
— Nawet Sasów!
— Czy to być może. Sasi? Skąd?
— Oto pan Hazael Benjamin Timpe z Plauen.
— Z Plauen w Voigtland? Cieszy mnie to ogromnie. Plauen przypadło mi do serca, gdyż tam piłem w szklanym salonie Andersa najlepsze piwo i jadłem najsmaczniejsze nóżki wieprzowe z knedlami à la omelette. A drugi pan?
— Kazimierz Obadja Timpe, jego kuzyn z Hofu.
— Z Hofu? Hm! Tak, tak! Ale to należy właściwie do Bawaryi. Zachodzi tu więc geograficzno ornitologiczna zamiana map. Ale od biedy mogę pana Kazimierza Obadję uważać za swego rodaka. Który z nich jest właściwym kuzynem, pierwszy, czy drugi?
— Obydwaj, kochany Franku, oczywiście, że obaj.
— Obydwaj? Hm, tak! Prawdopodobnie tak będzie. Zbałamuciłem się cośkolwiek, gdyż przy nazwisku Timpe robi się człowiekowi jakoś dziwnie. Niema chyba więcej ludzi, nazywających się Timpe!
Obaj bracia stryjeczni słyszeli już o Hobble Franku, ale nie przypuszczali, żeby był taki oryginalny, jakim go teraz ujrzeli. Tak go jednak polubili odrazu, że Kaz odpowiedział czemprędzej:
— O, jest jeszcze więcej Timpów, a mianowicie: Rehabeam Zacharyasz Timpe, Piotr Micha Timpe, Marek Absalon Timpe, Dawid Machabeusz Timpe, Tobiasz Holofernes Timpe, Nahum Samuel Timpe, Józef Habakuk Tim...
— Dość, dość, dość! — krzyczał Frank, zatykając sobie uszy. — Jeśli dalej tak pójdzie, dostaną kurczu w łydkach, albo wskoczę do pierwszej lepszej wody. Aby wysłuchać takiego spisu narodów, trzeba mieć nerwy jak kable telegraficzne, a muszelki uszne jak słoń. Timpe, Timpe, Timpe i jeszcze raz Timpe! A do tego te imiona. Powiedzcie, panowie, jakich mieliście właściwie stryjów, ciocie, rodziców chrzestnych, że przylepili wam takie imiona?
— Wszyscy nazywali się także: Timpe.
— O bogi łaskawe! Ale teraz przestańcie już, bo jeśli jeszcze raz powiecie: Timpe, to was poprostu zastrzelę, by ocalić własne życie! Zróbcie mi tę przyjemność i napiszcie do ministeryum prośbę, żeby wam inne nazwisko przysłali, gdyż inaczej nie mógłbym z wami obcować!
— Możemy to wam ułatwić. Przyjaciołom pozwalamy, żeby nas nazywali skróconemi imionami, a więc Kaz i Haz, zamiast Kazimierz i Hazael. Zgoda?
— To już prędzej. We mnie będziecie mieli też przyjaciela. Usiądźmy teraz i... Ach cóż to jest?
Pytanie to odnosiło się do pełnych talerzy i flaszek, ustawionych na stole przez keepera, który skinął na inżyniera, a ten oświadczył, że byłoby to dlań wielkim zaszczytem, gdyby ci gentlemani zechcieli być jego gośćmi. Wedle amerykańskich zapatrywań byłoby wielką obelgą odmówić, musiano więc zaproszenie przyjąć. Hobble Frank i bracia Timpowie zabrali się dzielnie do darów bożych. Old Shatterhand jadł mało i wypił tylko szklaneczką wina, a Winnetou całkiem wstrzymał się od napoju. Kosztował już dawniej wszystkich rodzajów spirytualiów, wiedział jednak zbyt dobrze, że „woda ognista“ jest najgorszym wrogiem czerwonych, a dodajmy także i białych!
Podczas jedzenia toczyła się rozmowa o tem i owem. Old Shatterhand chciał przedewszystkiem wiedzieć, czemu zawdzięcza dzisiejsze swoje spotkanie z Frankiem, na co mu mały człowiek odpowiedział:
— Widzimy się tutaj znowu, ponieważ tak mi się powodzi, jak przepiórce.
— Szczególne zestawienie!
— Wcale nie szczególne! Gdy się przepiórce u nas nie podoba, niepokoi się i leci za morze. Taksamo pan długo w domu się nie zatrzymuje. Ilekroć się zapuka do pańskich drzwi, aby pana odwiedzić, pokazuje się, żeś pan już wyleciał. Muszę zatem lecieć za panem, jeśli chcę mówić z panem koniecznie. Miałem do pana małe pretensye, wsiadłem więc na statek na Elbie, aby udać się do pana. Tymczasem u pana powiedziano mi, że pojechał pan tu, aby się spotkać z Winnetou. Porwała mnie preryowa gorączka, zamknąłem swoją willę i popędziłem za panem. Wiedziałem, że u Apaczów Mescalero dowiem się napewno, gdzie pana można znaleźć. Pojechaliśmy tak daleko, jak się dało, przez Arkanzas, poczem wzięliśmy konie, aby przez Santa Fé dostać się nad Rio Pecos.
— My? A zatem nie jesteś sam?
— Nie. Mój kuzyn Droll był ze mną.
— Poczciwa ciocia Droll? A gdzież on teraz? Gdzie go zostawiłeś?
— Wcale go nie zostawiłem. Pytacie, gdzie jest? Leży w łóżku.
— Tutaj?
— Tak.
— Ależ, Franku, dlaczegóż go nie zbudzisz?
— Ponieważ odrobina snu bardzo mu posłuży. On chory.
— Chory? W takim razie muszę go odwiedzić. Choroba na dzikim Zachodzie jest czemś zupełnie innem, aniżeli w domu. Czy niebezpieczna?
— Nie, ale bolesna, jak się zdaje.
— Jakież to cierpienie?
— Bardzo osobliwe. Nigdy o takiem nie słyszałem i nie chciałem wierzyć z początku. Droll ma w nogach wyspę Ischię.
— Wyspę... Ischię? — zapytał Old Shatterhand — i byłby się pewnie zaśmiał, ale pozostał nadal poważny, znając usposobienie Hobblego. Kto bowiem nie godził się na jego wesołe zamiany, ten musiał być przygotowany na grubiaństwa.
— Tak, wyspę Ischię — potwierdził Frank całkiem poważnie.
— A wiesz, gdzie leży ta wyspa?
— Oczywiście między zwrotnikiem raka a Hohenzollern - Sigmaringen.
— Oho! — zaśmiał się Kaz, nie przeczuwając, że obrazi tem strasznie małego człowieka. Nie jestem wielkim geografem, znam jednak przypadkowo dokładnie położenie tej wyspy. Czytałem raz o strasznem trzęsieniu ziemi, które się tam zdarzyło i pytałem się o nią.
Biada! Poczciwy Kaz nie domyślał się, że teraz czeka go także wielkie trzęsienie ziemi. Frank odłożył nóż i widelec, zwrócił się powoli do niego, zmierzył go z wysoka od stóp do głów i zapytał, jak mógł, najchłodniejszym i najpogardliwszym tonem:
— Pan wie to całkiem dokładnie? Powiedzno pan, jak się pan nazywasz?
— Timpe!
— Tim... Tim... Timpe! To mówi właściwie już wszystko! Timpe i Ischia! To brzmi tak samo dziwacznie, jak naprzykład szczotka do butów i Ofelia, jak pysk jeża i zorza poranna. A gdzie to wedle pańskich zapatrywań leży wyspa Ischia?
— W zatoce neapolitańskiej.
— Tak!
To „tak“ przeciągnął przez pół wieczności i dodał z iskrzącemi się oczyma:
— A nie pomiędzy zwrotnikiem raka a Hohenzollern - Sigmaringen?
— Hm! Tego nie wiem. Nie zajmowałem się nigdy tym zwrotem.
— W takim razie milcz pan uniżenie na przyszłość, kiedy naukowo symboliczne powagi wyświadczają panu ten zaszczyt i oświecają go odblaskiem swojego widma. Sam przyznałeś pan teraz, że nie jesteś geografem. Kiedy się Luna uśmiecha, powinna milczeć styczna. Proszę to sobie zapamiętać!
Kaz nie miał pojęcia o potworności zestawienia Luny ze styczną i rzekł tonem usprawiedliwienia:
— Nie chciałem pana obrazić, panie Frank ale przyzna pan chyba sam, że niema chorego, w którego nogach zmieściłaby się wyspa Ischia z dwudziestu pięciu tysiącami mieszkańców.
— Odczep się pan odemnie ze swojemi dwudziestu pięciu tysiącami mieszkańców! Kto o nich mówił? Z powodu bólów, jakie cierpiał Droll, dobiliśmy wśród stękań i jęków do fortu Manners, gdzie było przypadkowo dwu lekarzy, którym kazaliśmy go zbadać. Jeden z nich, który mi na uczonego nie wyglądał, uznał tę chorobę za pain in the hip[8], drugi natomiast, bardziej wykształcony Posejdon, utrafił w sedno i nazwał to Ischią. Że to jest wyspa, o tem wie każdy, chociażby nie należał do wyższej kategoryi Lewitów, jak poucza figura. A wzmianka o trzęsieniu ziemi jest także stosowna, gdyż bóle występują zupełnie w ten sam sposób. Droll trzęsie się na całem ciele, kiedy go zaczną trapić.
Kaz zamilkł, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Old Shatterhand nie wtrącił ani słowa w sprawie zamiany ischiasu z Ischią i aby odwrócić uwagę Franka od niewinnego przeciwnika, zapytał:
— Dawniej przecież nic nie słyszano, żeby Droll był tak chory. Czy to coś nowego u niego?
— Tak, dostał jej po raz pierwszy.
— Czy lekarze znaleźli przyczynę?
— Przyczynę? To było zbyteczne, gdyż ja im ja podałem.
— Ty?
— Cóż spowodowało chorobę?
— Koń, który nie mógł się odzwyczaić od potykania się.
— Jakto? — spytał Old Shatterhand poważnie, chociaż ledwie się wstrzymywał od śmiechu.
— Wspomniałem już na początku, że od Arkanzas siedzieliśmy na koniach. Moja szkapa, którą mam jeszcze do dzisiaj, była niezła, ale na siwku Drolla nas oszukano. Potykał się, jak się patrzy. Musiał się potykać, a gdzie nie było rowu, kamienia, lub korzenia na drodze, potykało się bydlę o własne nogi.
— Któż takiego konia kupuje! Jeszcze w dodatku siwka! Wiesz przecież, że żaden doświadczony westman nie jeździ na siwym koniu, ponieważ jasna barwa zdradza go już zdaleka przed nieprzyjacielem.
— Wiem o tem dobrze, ale jeśli się koniecznie potrzebuje koni, a są tylko siwe, to co począć? Czy pomalować bydlę atramentem, aby po pierwszym deszczu przecież siwek z karego się zrobił?
— Hm, to szczególne! Ja nie widziałem jeszcze nigdy większej liczby siwków, wystawionych na sprzedaż. One nie pokazują się wcale, ponieważ ich nikt nie kupuje.
— Potem ja sam to sobie pomyślałem, ale już było zapóźno. Przekonaliśmy się, że handlarz miał także ciemne konie, ale je przed nami ukrył.
— A więc oszukano was poprostu!
— Przepraszam, panie Shatterhand! Hobble Frank nie pozwoli siebie oszukać, gdyż ma na to zbyt przejrzyste tellurium, ale jak pan domyślisz się o istnieniu konia, jeżeli jego byt ziemski unosi się między ścianami zamkniętej stajni? Czy potrafisz pan zasłonięty posąg z Sais zamienić na czarnego, lub brunatnego konia, nie przyzwyczajonego do potykania się o własne nogi? A potykała się bestya. Tego nie można zaprzeczyć.
— Ja mimoto wszystko nie umiem powiązać tego potykania się z wyspą Ischią. Siwek nie potknął się chyba o tę wyspę!
Frank domyślił się widocznie w tych słowach małej ironii, gdyż spojrzał badawczo na mówiącego. Nie zauważywszy jednak w jego twarzy ani jednego podejrzanego śladu, odrzekł:
— To nie. Wyspą był tylko pień drzewa.
— Opowiedz nam o tem!
— To całkiem głupia historya i spadła nagle jak z nieba. Jechaliśmy wysoką trawą między zaroślami wesoło i rzeźko, nie przeczuwając, że los zawistny w postaci ukrytego w trawie pnia zawisł nad naszemi głowami. Wtem potyka się siwek przedniemi nogami i skacze ze strachu gwałtownie w bok. Droll, który nie spodziewając się czegoś podobnego, siedział całkiem lekko, spada z siodła w ten sposób, że siada sobie na pniu zupełnie jak na krześle. Przytem dały się słyszeć dwie rzeczy, głośny okrzyk i potężny trzask. Krzyk wydał Droll, ale kto trzasnął tak silnie, czy Droll, czy pniak, to nie jest pewnem. Sądzę jednak, że także Droll, gdyż, jak się zdaje, nie są członki jego dziś jeszcze na swojem miejscu. Nie mógł powstać, chociaż starałem się dźwignąć go z parteru na wyższe piętro. Upadał ciągle na swoją rozbolałą istotę. Rozpływał się od westchnień tak, że życzenie, by się nie znaleźć na jego miejscu, zamknęło się w mem uczuciowem wnętrzu. Wszystkiemu był winien ten przeklęty siwek.
Poczciwy Frank nie opowiadał tego w tak drastyczny sposób, aby zabawić swoich przyjaciół. Leżało to już w jego osobliwem usposobieniu. Był pełen współczucia dla swego brata ciotecznego Drolla i nie zdawało mu się, że jego opowiadanie mogło raczej śmiech wywołać, niż litość. Bracia Timpowie wpili oczy w jego usta, co dowodziło, że im się nadzwyczaj nie podobał.
— Widzisz pan teraz, w jakim związku stoją siwek, pniak i wyspa Ischia? — zapytał Old Shatterhanda.
— Zaczynam to pojmować — odparł zapytany. — Opowiadaj dalej!
— To, co nastąpi, jest jeszcze boleśniejsze od tego wszystkiego, co było dotychczas. Zadawałem sobie nie mało trudu, aby mego Drolla jakoś odpowiednio poskładać do kupy, ciągnąłem go i szarpałem za nogi, potrząsałem i popychałem go z tyłu, dopóki nareszcie nie zerwał się, ale z bólu, nie wskutek polepszenia się na zdrowiu. Potem z biedą wywindowałem go na konia, oczywiście mojego, a nie na jego, gdyż od tej chwili nie znosił potykania się. Twarz mu pobladła i zapadła, oczy zasunęły się w jamy, a postać jego straciła pewnie w dwu dniach pięć, albo sześć funtów. Pomyśl pan sobie: całe dwa dni! Tyle czasu nam zeszło, zanim przybyliśmy do fortu Manners. Nigdy tych dwu dni nie zapomnę. Te jęki, te wzdychania, te skargi, to skomlenie i te lamenty! Serce mi pękało, ale potykałem się dalej dzielnie na siwku. Bóle wzmagały się w tym stopniu, że dziękowałem Stwórcy, kiedy ujrzeliśmy fort Manners. Tam zabrali się do niego lekarze z bańkami, ciastem gorczycznem i z hiszpańskiemi muchami, pochodzącemi, jak się zdaje, z wyspy Ischii. Biedak musiał nawet pić terpentynę, czego człowiek rozsądny nawet bez choroby nie czyni.
— Czy mu się polepszyło? — spytał Old Shatterhand.
— Z czasem. Po tygodniu mogliśmy pomyśleć o powolnej dalszej jeździe. Wytrzymał aż dotąd, tutaj jednak uczuł, że musi przez kilka dni wypocząć.
— Od kiedy tutaj jesteście?
— Od przedwczoraj. Jutro ruszamy dalej.
— Dokąd?
— Do Santa Fé.
— To już słyszałem, ale idzie mi o to, dokąd najpierw stąd zamierzacie się udać.
— Przez Alder - Spring do Roofzide.
— To byłoby wprawdzie dobre, gdyż wiem, że znacie tę drogę, bo jechaliście nią przedtem ze mną, tym razem jednak mogłaby się stać dla was zgubną i to jutro właśnie w najwyższym stopniu.
— Czemu?
— Ponieważ Czarny Mustang będzie tam ze znaczną gromadą Komanczów. Wpadlibyście mu prawdopodobnie w ręce.
— Czarny Mustang, oprawca myśliwych? — zapytał z przerażeniem inżynier. — Czego on szuka nad Alder - Spring, tak blizko nas? Czy miałoby to może przeciwko nam być wymierzone, mr. Shatterhand?
— Nie, lecz przeciwko mnie i Winnetou.
— Jakto przeciwko wam?
— On wie, że mamy tam przybyć i chce nas pojmać.
— All devils! Co za szczęście, że dowiedzieliście się o tem! Teraz oczywiście tam już nie pojedziecie?
— Przeciwnie. Pojedziemy właśnie dlatego.
— Gdzie wasz rozum, sir? Pędzicie wprost w paszczę niedźwiedziowi!
— Może ją roztworzyć. Nie pozwolimy się ukąsić.
— Ależ to zuchwalstwo, do którego nic was nie zmusza!
— Kto wam to powiedział? Musimy się tam udać, a bardzo łatwo może się stać, że i wy tam pojedziecie!
— Ja? Jeśli mam być szczery, to oświadczę, że cieszyłbym się bardzo, gdybym tym łotrom mógł wypalić w czerwoną skórę kilku funtami prochu, ale nie ciągnąłbym tej sposobności za włosy.
— Nie potrzeba też wcale, ponieważ zdarzy się to samo z siebie. Chodzi o waszego kolegę i jego ludzi z Firwood-Camp.
— O niego? Jakto?
— Komancze postanowili napaść na niego.
— Co? Naprawdę?
— Bez wątpienia. Oto powód, dla którego przybyliśmy do was osobnym pociągiem. Chcemy was prosić o pomoc.
— Damy wam ją chętnie i w całej pełni. Dlatego więc, dlatego on zażądał lokomotywy! Ten zacny kolega jest wprawdzie tęgim inżynierem, ale w sprawach z Indyanami nie jest ani zbyt doświadczony, ani bohaterem. Może jednakowoż zdać się na mnie i na moich ludzi.
— Ilu macie robotników?
— Około dziewięćdziesięciu, samych białych, a wszyscy biją się dobrze i umieją obchodzić się ze strzelbami. Ale może mi powiecie, jak do tego przyszło, że Komancze planują napad?
— Naturalnie, że musicie o tem się dowiedzieć. Słuchajcie zatem! Jeżeli potem będziecie jeszcze gotowi nam dopomóc, to przypuszczam, że prawdopodobnie bez rozlewu krwi, przynajmniej z naszej strony, cel osiągniemy.
— Wiem, wiem, sir! Słyszałem już nieraz, że udało wam się zdrowo dokonać rzeczy, do jakich drudzy nie byliby doprowadzili za pomocą krwawych ofiar. Jestem bardzo ciekawy waszego opowiadania.
Ten inżynier był energiczny i odważniejszy od swego kolegi w Firwood-Camp, a Old Shatterhand spodziewał się znaleźć w nim dzielnego sojusznika. Opisał mu wypadki ubiegłego wieczora, przedstawił wynikające stąd wnioski i objawił swoje zamiary. Kiedy skończył, zerwał się inżynier z miejsca, wyciągnął do niego rękę i rzekł:
— Przybijcie, sir! Oddaję pod wasze rozkazy siebie i wszystkich moich ludzi, zaraz lub później, jak wam się podoba!
Frank zaś odezwał się na to tak:
— Dzięki Bogu, że spotkaliśmy się tutaj. Gdyby to się było stało w innym chronologicznym okresie, nie mógłbym był pokazać temu Ciemnoczarnemu Mustangowi, że pan myśliwiec z preryi Heliogabal Morfeusz Edward Franke, zwany Hobble-Frank, znajduje się jeszcze ciągle na czele energiczno-postępowego tępienia łotrów! Trzeba temu dowódcy Komanczów porządne buty uszyć. Skoro raz złość mnie porwie, to wtedy jestem zły naprawdę. U mnie zawsze jeszcze ma znaczenie kalendarzowa reguła: veni, vidi, mardi, midi, albo dla nierozumiejących po grecku: „Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem we wtorek koło południa“! Teraz idę, aby sprowadzić jeszcze jednego bohatera, którego przytem nie powinno brakować.
Powstał i zniknął za drzwiami. Wróciwszy wkrótce, przyprowadził z sobą Drolla, po którym poznać było, że cierpiał w ostatnich czasach. Oczy jednak miał żwawe, a w ruchach nie objawiał tego, jakoby go teraz trapiły bóle. Ucieszył się nadzwyczajnie niespodzianem spotkaniem ze sławnymi westmanami i oświadczył, że bezwarunkowo pojedzie nad Alder Spring bez względu na stan swojego zdrowia.
To spowodowało milczącego dotychczas Winnetou do zadania mu kilku pytań, które dowiodły, że Apacz posiadał znaczną wiedzę o budowie i chorobach ciała ludzkiego. Pokazało się, że Droll miał istotnie ischias i to z powodu upadku z konia. Winnetou powstał, wydobył niewielką torebkę skórzaną, w której nosił z sobą rozmaite opatrunki, i rzekł ze zwykłym sobie spokojem:
— Niech mój brat Droll zaprowadzi mnie do swego łoża! Cierpienia już za godzinę przestaną mu dokuczać.
Wziął go za rękę i wyszedł z nim razem. Niebawem doleciał obecnych przeraźliwy krzyk.
— To Droll! — zawołał Hobble-Frank. — Co Winnetou z nim robi? Prawdopodobnie chce mu wyspę z nóg wyrwać, ale powinienby to czynić z mniejszym bólem i gracyą. Muszę pójść do ciotki Droll, gdyż taki krzyk przecina mi duszę całkiem jak piła.
Zerwał się, by wybiec, lecz Old Shatterhand powstrzymał go, mówiąc:
— Zaczekaj tu, kochany Franku! Winnetou wie całkiem dobrze, co czyni, a na takie właśnie cierpienia znają Indyanie środki, o których pojęcia nie mają nasi lekarze.
Jakby na potwierdzenie tych słów wszedł Winnetou i powiedział:
— Nasz brat Droll musiał wytrzymać bardzo silny, ale bardzo krótki ból, aby prędko wyzdrowieć. Teraz wypoczywa, ale za godzinę już będzie taki zdrów, jak przedtem, zanim wlazła mu w nogi słynna wyspa naszego Franka.
Słowa te zawierały małą, niewinną, ironię pod adresem Franka, który wyczuł ja zaraz i odpowiedział na nią, chociaż poważne rysy twarzy Apacza nic podobnego nie okazywały.
— Jeśli Winnetou ma interwencyę mnie nabierać, to niech będzie najposłuszniej tak dobrym i pójdzie do zwrotnika Raka i zobaczy, że ta wyspa leży pomiędzy nim a Hohenzollern-Sigmaringen. Co raz powiedziałem, to powiedziałem i spodziewam się, że moje pryorytety znaleźć można na każdem entoutcas. Wątpić o tem może każdy, kto tego nie rozumie. Ale ja o to nie dbam. Nie mam zwyczaju się sprzeczać i jeżeli atakują mnie dusze adjustowane, otulam się promienną aureolą mego naukowego milczenia. „Vere Angelica-tinctur, quoniam ud angelus loquitur“; słowa te dla nikogo nie nadają się tak, jak dla mnie! Howgh!
Widząc, że nikt mu nie odpowiada, uważał za stosowne pogrążyć się w tynkturze angeliki. Po upływie godziny sprawdziło się twierdzenie Winnetou. Zjawił się bowiem Droll i oświadczył:
— Czy to nie nadzwyczajna rzecz, moi panowie? Czuję się, jak nowonarodzony. Co Winnetou uczynił, nie wiem. Czy naciągnął tylko nerwy, czy je całkiem wyrwał, to wszystko jedno. Jestem zdrów jak ryba w wodzie. Teraz znów mogę jechać, a Czarny Mustang dowie się, że ciocia Droll potrafi jeszcze czegoś dokonać!