<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Czarny Mustang
Podtytuł Powieść podróżnicza z illustracyami
Wydawca Wyd. ilust. tyg. "Przez Lądy i Morza"
Data wyd. 1910
Druk Druk. A. Rippera w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów, Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der schwarze Mustang
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZARNY
MUSTANG
POWIEŚĆ PODRÓŻNICZA
Z ILLUSTRACYAMI
NAPISAŁ
KAROL MAY



NAKŁAD I ADRES WYDAWNICTWA:
»PRZEZ LĄDY I MORZA«.
WE LWOWIE: PLAC MARYACKI L. 4 (HOTEL EUROPEJSKI).
W WARSZAWIE: SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI GEBETHNERA
I WOLFFA.
ODPOWIEDZIALNY REDAKTOR: EDMUND USZYCKI.
DRUKARNIA ALEKSANDRA RIPPERA w KRAKOWIE.




SPIS RZECZY.
str.
 I
Rozdział I. 
 1
  II. 
 52
III. 
 104
IV. 
 228
 
 287





DO CZYTELNIKA.

Niezwykła, lecz zasłużona sława, jaką cieszyły się oddawna dzieła Karola Maya za granicą, kształcący i umoralniający wpływ, jaki ten pisarz dzięki swoim zaletom wywiera przy swej poczytności na szerokie masy czytelników, skłoniły wydawnictwo tygodnika „Przez lądy i morza“ do zbiorowego wydania jego powieści podróżniczych w języku polskim. Od czasu ukazania się pierwszego zeszytu tygodnika „Przez lądy i morza“ upłynęło zaledwie półtora roku, na półkach księgarskich pojawi się wkrótce dopiero dziewiąty tom tych powieści, a już zaczyna się u nas dziać to samo, co się działo podczas ukazywania się ich w ojczyźnie autora i tam, gdzie przyswajano je sobie w tłómaczeniach. Przyjęte bardzo przychylnie przez krytykę, zdobywają one sobie coraz to większe zastępy czytelników wszelakiego stanu i wieku. Wielcy i mali, uczeni i wykształceni przeciętnie, z równem zajęciem rozczytują się w tych podróżniczych powieściach. Wogóle wszechstronność Maya pod względem zakresu czytelnictwa dałaby się u nas porównać jedynie z wszechstronnością, jaką w tym kierunku cieszą się powieści historyczne Henryka Sienkiewicza. Wynika to z podobieństwa obu tych autorów co do pisarskiego talentu, z jednako pociągającego, a zarazem przystępnego dla wszystkich, sposobu opowiadania i przedstawienia rzeczy.
Tym samym okolicznościom należy też przypisać jeszcze jeden objaw, wspólny obu tym pisarzom. Oto tak samo, jak powieści historyczne Sienkiewicza, tak też i powieści podróżnicze Maya mają szczególne powodzenie u młodzieży. Objaw to z jednej strony zrozumiały, a z drugiej wysoce radosny. Ta „przyszłość“ każdego narodu żądna przygód, ciekawa nieznanych światów i ludzi, a łatwo zapalająca się do wszystkiego, co wielkie i szlachetne, znajduje w powieściach Maya przeobfitą strawę, podaną w formie bardzo prostej, a barwnej i plastycznej zarazem. To też gdziekolwiek tylko zaczynano czytać Karola Maya, stawał on się odrazu ulubieńcem młodzieży. Z radością też należy i u nas powitać fakt, że coraz to rzadziej widzi się w ręku młodzieży krzyczące z daleka, ordynarnie pstre okładki podrabianych „Sherloków Holmesów“ i „Buffalo Billów“, kradzionych nieraz w szczegółach lub nędznie przerabianych z tegoż Karola Maya, a coraz to częściej spotyka się spokojne pod względem formy zewnętrznej, lecz wytworne zarówno w niej jak i w treści zeszyty tygodnika „Przez lądy i morza“.
Niejako z wdzięczności za to uznanie, oraz w poczuciu doniosłości wpływu na czytającą młodzież, poświęcił jej Karol May cały szereg opowiadań. Nie należy jednak uważać ich za dzieła z t. zw. literatury „dla młodego wieku“, pisanych w specyalny sposób dla młodzieży. Genialny autor nie fabrykuje, nie przyrządza w nich materyału swego inaczej, aniżeli czyni to w swoich powieściach podróżniczych, nie przerabia zdarzeń, ani też ich przedstawienia. Nie wyczerpał on poprostu całego zasobu przygód, doświadczeń wyobraźni i wiedzy, szkoda mu tej ogromnej, a nieznanej ludziom reszty, więc wybiera z niej poszczególne epizody, przyodziewa w formę stanowiących osobne całości opowiadań i poświęca kochającej go i ukochanej przezeń młodzieży. Cała różnica polega na tem, że w tamtych powieściach podróżniczych posługuje się formą pamiętnikową, czyli wszystko opowiada od siebie jako świadek, a tu czysto epicką i nawet tam, gdzie występuje sam, jako działająca osoba, mówi o sobie jako o kimś trzecim.
W uznaniu pobudek autora oraz ze względu na wartość tych książek i poczytność ich za granicą, postanowiło wydawnictwo tygodnika „Przez lądy i morza“ przyswoić i te powieści naszej literaturze. W tym celu rozpoczyna wydawać je w całych tomach jako seryę B. i wybrało jako treść pierwszego tomu powieść „Czarny Mustang“.
Jedno z naczelnych miejsc wśród powieści Karola Maya zajmuje trzytomowe dzieło „Winnetou, czerwonoskóry gentleman“[1]. Są to dzieje poznania się autora z Winnetou, synem wodza i późniejszym wodzem Apaczów, ich przyjaźni, przygód, niebezpieczeństw, walk, a w końcu śmierci Indyanina. Wszystko to rozgrywa się na krwią zbryzganem tle śmiertelnych zapasów, jakich widownią była Ameryka Północna w drugiej połowie zeszłego stulecia. Od tego tła odbija cudownie ta para przyjaciół o odmiennem zabarwieniu skóry, lecz jednakowo przejętych ideą sprawiedliwości i współczuciem dla rasy czerwonej, którą, choć szlachetną i bohaterską z natury, zdeprawowała długa, a nieubłagana walka z rasą białą, nie przebierającą w środkach tej walki. Wskutek tych walk rasa czerwona nikczemnieje z każdym dniem coraz to bardziej, wyczerpuje się i ginie w oczach niemal, jak chory, dla którego już niema nadziei wyzdrowienia.
Przed oczyma czytelnika przesuwają się obrazy coraz to dalszych zagonów, „bladych twarzy“, a równocześnie bezskutecznego, choć bohaterskiego i krwawego w szczegółach, oporu „czerwonych wojowników“. Zakładają się farmy, Indyanie niszczą je i w pień wycinają mieszkańców, a biali mszczą się potem bez litości. Budują się koleje, a Indyanie przeszkadzają budowie drogi dla „konia ognistego“, który potem przywiezie tylu białych, że czerwoni będą musieli opuścić zamieszkane przez siebie okolice. W poszukiwaniach za złotem i innymi skarbami ziemi powstają osady przy kopalniach, a Indyanie napadają na nie, jako pierwotni właściciele ziemi, których nikt nie pytał o pozwolenie zaboru. Tak powstają zapasy o dawne i wydarte świeżo prawo własności, cywilizacya kroczy naprzód zimna i bezlitosna, łamiąc wszelki opór po drodze, wyrzucając szumowiny, które bujają na powierzchni coraz to głębszego morza nienawiści. W pogoni za tymi wyrzutkami obu nienawidzących się społeczeństw widzi czytelnik obydwu bohaterów, t. j. Winnetou i autora, zwanego Old Shatterhand. Bądź to sami, bądź w towarzystwie innych ludzi dobrej woli zapobiegają oni niesprawiedliwościom i zbrodniom, albo karzą złoczyńców bez względu na to, czy on czerwony, czy biały. Wreszcie kończy się dzieło śmiercią Indyanina, który ginie w obronie białych od kuli czerwonego współziomka.
W powieści tej, obejmującej okres kilku lat, nie mogło się zmieścić wiele epizodów, niemniej zajmujących i charakterystycznych, ale nie wiążących się bezpośrednio z opowiadanemi tam zdarzeniami. Jeden z takich właśnie epizodów tworzy treść powieści p. t. „Czarny Mustang“. Głównemi osobami są z jednej strony bohaterowie tamtej powieści podróżniczej Old Shatterhand i Winnetou, a z drugiej krwawa postać śmiertelnego wroga bladych twarzy, wodza Komanczów, noszącego miano „Czarny Mustang“, od legendarnego stepowego rumaka, na którym jeździ. Nieznany z tamtej powieści wychyla on się z mroków, jak widmo rasy czerwonej, mszczącej się nieubłaganie za wszystkie krzywdy, doznane ze strony białych. Jego chytrość i okrucieństwo, odnoszące dotąd zawsze zwycięstwa, zatrzymują się nagle w tryumfalnym pochodzie, którego odgłosy wytworzyły już dokoła niego chmurę krwawej legendy. Na początku opowiedzianego w niniejszej powieści epizodu spotyka się „Czarny Mustang“ w dziele zniszczenia z Winnetou i Old Shatterhandem, którzy z kilku jeszcze towarzyszami stają w poprzek jego zamiarom i rozpoczynają z nim zapasy, których przebieg stanowi treść całego opowiadania.
Oprócz Old Shatterhanda i Winnetou, których zobaczy tu młody czytelnik na tle zupełnie nieopisanych przedtem wypadków, jest nie licząc głównej postaci, cały tłum nowych osób. Wszystkie one są przedstawione ze zwykłą u Maya wyrazistością i plastyką w charakterach, opisy zaś zdarzeń i szczegółów tej walki cywilizacyi, stawiającej pierwsze kroki na zupełnie dzikim terenie, tchną tą samą przedziwną u niego zdolnością do kreślenia życia takiem, jakie ono jest, czyli mieszaniny krwawej grozy z rzewnością uczucia i z niezniszczalnym we wrażeniu humorem.
Ceniąc wysoko te zalety opowiadań, poświęconych młodzieży, nie ustępujących w niczem wydanym i wydawanym równocześnie powieściom podróżniczym, postarało się wydawnictwo tygodnika „Przez lądy i morza“ o taką samą stronę zewnętrzną, t. j. format, papier, druk i ryciny, jaką wyposażyło swoje dotychczasowe wydawnictwa. Jako osobny tom wychodzi „Czarny Mustang“ i podobnie wyglądać będą jego następcy w seryi B. Oddając zaś młodzieży polskiej do rąk pierwszy z tych tomów, żywi wydawnictwo nadzieję, że przysłuży się jej przez zdobycie dla niej dzieł, które rozszedłszy się za granicą w setkach tysięcy egzemplarzy, sprawiły milionom chwile wielkiej i pożytecznej rozkoszy.


Wydawnictwo tygodnika »Przez lądy i morza«.



ROZDZIAŁ I.
W Firwood-Camp.

Gwałtowny wicher smagał lejącym jak z cebra deszczem o gnące się pod nim jodły starego lasu, grube na palec strugi wody spływały po olbrzymich pniach, łącząc się u korzeni z początku w małe, ale zwiększające się z każdą chwilą strumienie, które spadały potem w niezliczonych kaskadach od skały do skały na dolinę, gdzie pochłaniała je wezbrana rzeka. Noc już była zapadła, co minuty waliły gromy nad głębią, ale mimo jaskrawości błyskawic gęstość deszczu nie pozwalała nic widzieć na odległość prawie pięciu kroków.
Szalona burza dawała się we znaki lasowi na wyżynach i czubom skalistym, ale potęga jej nie sięgała do głębi doliny, gdzie olbrzymie jodły stały nieruchome w ciemnościach nocy. Cicho tu jednak nie było, gdyż rozhukane nurty rzeki tak głośno szumiały pomiędzy brzegami, że tylko niezmiernie bystre ucho mogło dosłyszeć, iż w dół rzeki jechało dwu samotnych jeźdźców, widać ich bowiem nie było.
Przy świetle dziennem byliby obydwaj niezawodnie zwrócili na siebie uwagę każdego, ktoby ich spotkał, a to nie tyle z powodu ubrania i uzbrojenia, ile dlatego, że obaj byli zatrważająco dłudzy. Możnaby dziesiątki lat szukać po wszystkich krajach, zanim znalazłoby się dwu ludzi, tak samo długich i chudych.
Jeden z nich miał włosy jasne jak len i w stosunku do swej wielkości śmiesznie małą głowę. Pomiędzy parą dobrodusznych mysich oczek tkwił malutki, do góry zadarty, nosek, który, pomijając już to, że byłby przystawał lepiej do twarzy dziecka czteroletniego, zupełnie nie zgadzał się z szerokiemi ustami od ucha do ucha. Twarz tego człowieka była bez zarostu, który to brak był prawdopodobnie wrodzony, gdyż nie widać było, aby się kiedy przesunęły po niej brzytwa, albo nożyce. Ubranie jego składało się ze skórzanej bluzy, pofałdowanej na jego wątłych barkach jak krótki płaszcz, z wązkich skórzanych spodni, przylegających do nóg bocianich, pół wysokich butów z cholewami i słomianego kapelusza, ze smętnie obwisłemi kresami, z których deszcz spływał nieustannie strugami. Na jego plecach wisiała zwrócona wylotem na dół dwururka. Jechał na silnym, kościstym, przynajmniej piętnastoletnim człapaku, który jednak miał widocznie zamiar dożyć tak rzeźko jeszcze drugich lat piętnastu.
Drugi jeździec miał włosy ciemne, na nich odwieczną czapkę futrzaną, z pod której wyglądała wązka i długa twarz z tak samo wązkim i długim nosem i ustami, oraz z cienkim wąsem, którego końce mógł śmiało zawiązywać za uszyma. Jego postać, wysoka więcej niż na dwa metry, ubrana była, w przeciwieństwie do towarzysza, ciasno od góry, a swobodnie od dołu, nosił bowiem bardzo szerokie, fałdziste, spodnie z końcami, wsuniętymi w nizkie buty z cholewami, a górna część ciała tkwiła w bluzie sukiennej, tak wązkiej, że przylegała jak ulana. Ten uzbrojony był również w dwururkę i niewątpliwie, jak jego towarzysz, także w nóż i rewolwer. Siedział na godnym zaufania mustangu, który z pewnością obchodził urodziny swoje tyle razy, co koń towarzysza.
Jeźdźcy nie troszczyli się ani o drogę, ani o deszcz. Szukanie drogi pozostawili sprytnym i doświadczonym koniom, a o deszcz dlatego nie dbali, że przecież nie mógł się im dostać dalej jak do skóry, poczem musiał spłynąć.
Pomimo nieustannych grzmotów i błyskawic i pomimo niebezpiecznego sąsiedztwa podmywającej brzegi rzeki rozmawiali z sobą tak swobodnie, jak gdyby w słoneczny dzień jechali przez preryę. Gdyby kto mógł był ich wtedy zobaczyć, byłby dostrzegł, że przypatrywali się sobie uważnie pomimo ciemności, gdyż znali się dopiero od godziny, a na dzikim Zachodzie zawsze jest dobrze z początku nie ufać. Spotkali się na krótko przed zapadnięciem nocy nad rzeką i dowiedzieli się, że obydwaj udają się do Firwood-Camp[2], a wobec tego zbiegu okoliczności nie pojechali oczywiście osobno, lecz razem.
Nie pytali się wzajem o nazwiska i stosunki, a rozmowę prowadzili dotychczas tak ogólnej natury, że nie dotknęli rzeczy osobistych. Naraz zahuczał grzmot kilkakrotny i tyleż błyskawic mignęło oślepiająco ponad wązką doliną. Na to zauważył blondynek z zadartym nosem:
— Bless my soul! A to burza! Zupełnie jak u nas u spadkobierców Timpego!
Drugi jeździec mimowolnie zatrzymał konia na te słowa i otworzył już usta, aby szybko zadać pytanie, lecz się rozmyślił i popędził konia dalej. Przypomniał sobie, że na zachód od Missisipi nie wolno być nieostrożnym.
Rozmowa potoczyła się dalej, oczywiście półgębkiem jak tego wymagały okolica i położenie. Minął jeden kwadrans i drugi, a tymczasem znaleźli się jeźdźcy na zakręcie rzeki, a nadto w miejscu, znacznie podmytem przez wodę. Koń blondyna nie mógł się zwrócić dość szybko dostał się na grudę, wiszącą w powietrzu i zapadł się, nie głęboko na szczęście. Jeździec poderwał go, szarpnął nim w bok, ścisnął ostrogami i jednym skokiem stanął na silnym gruncie.
— Good god! — zawołał. — Dość jestem mokry od deszczu, kąpiel już zbyteczna! Omal się nie utopiłem! Prawie tak, jak ongiś u spadkobierców Timpego!
Odtąd trzymał się już nieco zdala od rzeki. Towarzysz jego jechał za nim przez chwilę w milczeniu, poczem zapytał:
— Spadkobierców Timpego? Co to za nazwisko, sir?
— Nie wiecie o tem? — brzmiała odpowiedź.
— Nie.
— Hm! To szczególne! Wszyscy moi znajomi i przyjaciele to wiedzą!
— Zapominacie, że zobaczyliśmy się po raz pierwszy dopiero przed godziną.
— Słusznie! W takim razie trudno, żebyście wiedzieli, kto są spadkobiercy Timpego. Ale może o tem usłyszycie jeszcze kiedyś.
— Może?
— Tak.
— Kiedy?
— Gdy dłużej będziemy razem.
— Czy nie mógłbym teraz o tem się dowiedzieć, sir?
— Teraz? Czemu?
— Bo nazywam się Timpe.
— Co? Jak? Wy nazywacie się Timpe? Timpe wam na nazwisko?
— Tak.
— Naprawdę? Rzeczywiście?
— Pocóż miałbym przybierać cudze nazwisko?
— Wonderful! Ja szukam Timpego od wielu lat, wszędzie po wszystkich dolinach i górach, na wschodzie i na zachodzie, we dnie i w nocy, w słońcu i w deszczu, a teraz kiedy wyrzekłem się już odszukania go, jedzie on w taką pogodę u mego boku i prawie obojętnie patrzy, gdy ja omal się nie utopiłem w rzece, a do tego nie mówi mi, kto on!
— Szukacie mnie? — spytał towarzysz zdziwiony.
— Tak, tak i po raz trzeci: tak!
— Dlaczego?
— No, z powodu spadku!
— Spadku? Hm! Kto wy jesteście właściwie, sir?
— Jestem także Timpe.
— Także? A skąd?
— Z tamtej strony oceanu.
— Z Niemiec?
— Naturalnie! To się przecież samo przez się rozumie! Czy mógł jaki Timpe gdzieindziej się urodzić?
— I owszem, ja naprzykład urodziłem się tutaj w Stanach.
— Ale z rodziców Niemców!
— Ojciec był Niemiec. A wy z których okolic pochodzicie?
— Z Hofu w Bawaryi.
— W takim razie dalecy sobie jesteśmy, gdyż ja pochodzę z Plauen w Voigtland.
— Oho! Dalecy? Mój ojciec pochodzi także z Plauen i przeniósł się stamtąd do Hofu.
Ciemnowłosy zatrzymał konia. Deszcz ustał nagle po silnym grzmocie, a wicher rozegnał chmury. W kilku miejscach wyjrzało jaśniejsze niebo i obydwaj jeźdźcy mogli twarze swoje rozpoznać.
— Z Plauen przeniósł się do Hofu? — zapytał ciemnowłosy. — W takim razie nie tylko nie jesteśmy sobie dalecy, lecz może nawet krewnymi. Nasze szczególnie brzmiące nazwisko nie trafia się tak często, żeby je miały nosić tysiące ludzi. Czem był wasz ojciec?
— Rusznikarzem, a ja także nauczyłem się tego rzemiosła.
— To się zgadza, to się zgadza! To przypadek, jakich mało! Ale tutaj się nie zatrzymujmy, bo burza mogłaby jeszcze wrócić, a teraz mamy przed sobą najgorszą część doliny, dlatego skorzystajmy z tej znośniejszej pogody. Lepiej będzie pomówić, kiedy staniemy na miejscu. Ruszajmy więc, sir, albo kuzynie, jeśli się wam to bardziej podoba!
— Kuzynie, albo bracie stryjeczny, to wszystko jedno. A zatem naprzód!
Pojechali dalej doliną, w tej części tak wązką, że zostało bardzo mało przestrzeni między rzeką a wznoszącą się prawie pionowo skałą. Miejsce to porosłe było mnóstwem krzaków tak, że konie musiały się nieraz poprostu przeciskać. Gdyby burza była nie ustała i było tak ciemno jak przedtem, trudno byłoby wprost tamtędy przejechać.
Taka droga prowadziła przez jakiś czas, poczem dolina się rozszerzyła, ale w pół godziny znowu zwęziła się tak dalece, że tworzyła przesmyk nie długi, który uchodził na plac, zwany Firwood-Camp, ponieważ sterczały tu tylko niebotyczne jodły.
Dwie doliny krzyżowały się tutaj pod prostym kątem, a to dolina rzeki, którą przybyli obaj Timpowie, oraz druga, przez którą budowano właśnie kolej. Camp znaczy obóz, a że się tu obóz znajdował, to dostrzegli jeźdźcy pomimo nocnej ciemności, kiedy wjeżdżali w przesmyk.
Leżało tam mnóstwo olbrzymów ze świata roślinnego, które ścięto w tym celu, żeby z pni porobić deski, a z grubszych konarów progi do szyn, odpadki zaś przeznaczyć na paliwo. Most nad rzeką był już prawie gotowy, a w pobliżu stał przenośny tartak, którego piły miały pokonać te masy drzewa. Nieco dalej czerniała otchłań kamieniołomu, który dostarczał kamieni do murowanych części kolei, a na lewo ciągnęło się kilka z belek i desek wystawionych budynków, służących do pomieszczenia ludzi, narzędzi i zapasów.
Jedna z tych bud, zwanych tutaj shops, była nadzwyczajnie długa i głęboka. Cztery czuwające nad dachem kominy i oświetlone teraz okna kazały się domyślać, że mieszkają w niej zatrudnieni przy kolei robotnicy. Z tego powodu zwrócili się tam obydwaj przybysze.
Już zdaleka powitał ich dość wyraźny zgiełk ludzkich głosów, co świadczyło o obecności wielu ludzi, a im bardziej się zbliżali, tem silniej czuć było w powietrzu opary wódki. Zsiedli z koni, przywiązali je do wbitych prawdopodobnie w tym celu pali i chcieli już właśnie wejść, kiedy ukazał się w drzwiach człowiek, który odwróciwszy się jeszcze do środka, zawołał:
— Zaraz nadejdzie pociąg budowlany. Wyprawię go i wrócę. Może przywiezie listy i gazety.
Po tych słowach puścił się od progu, wtem ujrzał przybyłych, cofnął się na bok, aby się dostali w padające przez drzwi światło i przypatrzył im się uważnie.
— Good evening, sir — pozdrowił go blondyn. — Przemokliśmy do nitki. Czy można się tu gdzie wysuszyć?
— Tak — odpowiedział. — Jest nawet gdzie się przespać, jeżeli nie należycie do ludzi, których lepiej nie wpuszczać.
— Bez obawy, sir! Jesteśmy rzetelnymi westmanami, gentlemanami, którzy nie wyrządzą wam szkody i zapłacą za wszystko.
— Jeżeli wasza uczciwość jest tak wielka, jak długość ciała, to jesteście zaiste największymi gentlemanami na świecie. No, idźcie do środka, na lewo do mniejszej izby i powiedzcie shopmanowi[3], że engineer[4] pozwolił wam zostać.
Nieznajomy odszedł, przybysze zaś usłuchali jego wezwania.
Wnętrze budy tworzyło jedną wielką izbę, z której po lewej stronie oddzielono mniejszą tylko ścianą z desek wysokości człowieka. Było tam mnóstwo prymitywnych stołów i ławek, poprzybijanych do podłogi, a pomiędzy niemi i wzdłuż ścian znajdowały się gromadne łoża, zaścielone przeważnie tylko słomą i sianem. Na czterech kominach płonęły ognie i oświetlały izbę od biedy w braku lamp i świec, wskutek czego wyglądali ludzie i przedmioty w tem migotliwem świetle jak widma.
Około dwustu robotników kolejowych siedziało przy stołach, lub na łożach. Byli to ludzie mali, żółtej cery, z długimi warkoczami, wystającemi kośćmi policzkowemi i skośnie wykrojonemi oczyma. Ze zdziwieniem popatrzyli wszyscy na obie długie postaci.
— Tfu, do dyabła! Chińczycy! Można było tego się domyślić, gdyż zapachy rozchodziły się już na dworze! — rzekł ciemnowłosy. — Chodźcie prędko do małej izby! Może tam będzie znośniejsze powietrze.
W tym przedziale spotkali także przy fajce i szklance wielu robotników, ale białych. Były to szorstkie, ogorzałe, postaci, z których niejeden miał lepszą przeszłość za sobą, ale niejeden przybył tu tylko dla tego, że nie mógł się już pokazywać w krajach cywilizowanych. Ich zbyt głośna rozmowa zamilkła natychmiast na widok gości, za którymi poszły ich zdziwione spojrzenia aż tam, gdzie stał shopman, oparty o stół, zastawiony flaszkami i szklankami.
— Rail roaders?[5] — spytał, odpowiadając na ich powitanie.
— Nie, sir — rzekł blondyn. — Nie mamy zamiaru zabierać zarobku siedzącym tu gentlemanom. Jesteśmy westmanami i szukamy ognia, żeby się wysuszyć. Engineer nas do was przysyła.
— Czy możecie zapłacić? — zapytał, mierząc oceniającem spojrzeniem ich długie postaci.
— Tak.
— W takim razie dostaniecie wszystko, czego wam narazie trzeba, a potem wygodne, oddzielone łóżko tam za skrzyniami i beczkami. Usiądźcie przy ciepłym kominie! Ten drugi stół przeznaczony jest dla urzędników i wyższych gentlemanów.
— Well! Zaliczacie nas zatem do niższych gentlemanów. Byłbym się tego po was nie spodziewał, choćby ze względu na to, że jesteśmy tak dłudzy. Ale to nic. Podajcie nam gorącej wody, rumu i cukru! Chcielibyśmy rozegrzać się także wewnętrznie.

Usiedli przy wskazanym stole tak blizko ognia, że wysuszyli niebawem swe przemokłe ubrania. Z podanych składników sporządzili sobie grog. Biali robotnicy usłyszawszy, że nie grozi im współzawodnictwo, uspokoili
Metys rzucał ku nim często niedostrzegalne spojrzenia i nachylił głowę w ich stronę, aby słyszeć, o czem będą mówili.
się i z zadowoleniem zaczęli nanowo swą hałaśliwą rozmowę.

Przy stole, przeznaczonym dla urzędników i wyższych gentlemanów, siedział młody człowiek lat niespełna trzydziestu, ubrany jak biały myśliwiec, ale barwa jego skóry i układ twarzy nie wskazywały na członka rasy kaukaskiej. Był to metys, jeden z owych mieszańców, którzy dziedziczą wprawdzie zalety, ale niestety i wady swych różnobarwnych rodziców. Członki miał silne i gibkie jak u pantery, ale ciemne jego oczy czyhały z pod nizko spadających powiek i rzęs, jak para kotów, zaczajonych na zdobycz. Zdawało się, że nie uważał na obcych, rzucał jednak ku nim często niedostrzegalne spojrzenia i nachylił głowę w ich stronę, aby słyszeć, o czem będą mówili. Chciał się dowiedzieć, co ich sprowadziło w te strony, czy tu zostaną, czy też nie. Niestety, nie rozumiał ani słowa, pomimo że rozmawiali dość głośno, ponieważ posługiwali się językiem niemieckim, którego on nie umiał.
Napełniwszy szklanki, wypili je do dna, poczem ciemnowłosy odstawił swoją i powiedział:
— To było powitanie, któreśmy sobie byli winni, a teraz znowu do rzeczy! A więc pan jest rusznikarzem, jak pański ojciec. Z tego, powiedziawszy nawiasem, można wnosić, że jest pan dobrym strzelcem. Choćbyśmy się nawet zgodzili na pokrewieństwo między sobą, to mimo to ja wyznam szczerze, że nie wiem, czy mam się względem pana zachować jak krewny.
— Czemużby nie?
— Z powodu spadku.
— Jakto?
— Oszukano mnie i nic nie dostałem.
— I ja także!
— Ach! Naprawdę? Nic pan nie otrzymał?
— Ani feniga, ani grosza!
— Ale spadkobiercom w starym kraju wypłacono znaczną sumę!
— Tak, spadkobiercom Timpego w Plauen, ale nie mnie, chociaż jestem tak samo prawdziwym Timpem, jak oni.
— Pozwól pan, że zbadam nieco tę prawdziwość! Jak się pan nazywa na imię?
— Kazimierz Obadja Timpe.
— A ojciec?
— Rehabeam Zacharjasz Timpe.
— Ilu braci miał pański ojciec?
— Pięciu. Trzej młodsi wyjechali do Ameryki w nadziei, że się prędko wzbogacą, gdyż potrzebowano tu wówczas dużo strzelb. Wszyscy bracia byli rusznikarzami.
— Jak się nazywał drugi z braci, pozostałych w Plauen?
— Jan Daniel. Umierając, zostawił dwu synów, Piotra Michę i Marka Absalona, którzy odziedziczyli sto tysięcy talarów i otrzymali je z miasta Fayette w Alabamie.
— To się zgadza, to się znów zgadza! Pańska znajomość miejsc i osób dowodzi, że istotnie jest pan moim bratem stryjecznym.
— O, ja potrafię panu jeszcze lepiej tego dowieść! Mam papiery i legitymacye, które przechowuję jak świętość i noszę je zawsze na sercu. Mogę je panu natychmiast...
— Nie teraz, nie teraz, chyba później — przerwał mu Hazael Benjamin Timpe, tak bowiem nazywał się ciemnowłosy. — Wierzę panu. Wszak pan wie, dlaczego wszyscy bracia mają biblijne imiona?
— To był prastary zwyczaj w tej rodzinie, od którego nikt nie chciał odstąpić.
— To prawda! Tego zwyczaju można było dochować tu w Stanach, gdyż Amerykanin lubi także takie imiona. Mój ojciec był trzecim z braci, nazywał się Dawid Machabeusz i został w Nowym Yorku. Mnie na imię Hazael Benjamin. Dwaj młodsi udali się w głąb kraju i osiedlili się w Fayette w stanie Alabam. Najmłodszy nazywał się Józef Habakuk, zeszedł ze świata bezdzietnie i zostawił ten wielki spadek. Czwarty brat, Tobiasz Holofernes, umarł w tem samem mieście, a jego jedyny syn, Nahum Samuel, jest oszustem.
— Jakto?
— Czy pan tego nie widzi? Ja nie przeczuwałem niczego. Ojciec pisywał jakiś czas do obydwu braci w Fayette, ale to potem ustało i zapomniano wzajemnie o sobie. Oddalenia w Stanach są tak wielkie, że wkońcu nawet bracia znikają sobie z oczu. Po śmierci ojca prowadziłem interes z różnem powodzeniem, a z zyskiem tak małym, że ledwie wystarczało mi na życie. Wtem spotkałem się w Hoboken z Niemcem, który świeżo przyjechał był z Plauen. Zapytałem go oczywiście o swoich tamecznych krewnych i dowiedziałem się ku memu zdziwieniu, że odziedziczyli po stryju Habakuku gotówką sto tysięcy talarów. A ja nic! Myślałem, że mnie szlak trafi! Miałem prawo żądać swego udziału i napisałem do Fayette z dziesięć, a może więcej listów, lecz nie dostałem odpowiedzi. Wobec tego sprzedałem w krótkiej drodze interes i udałem się tam.
— Całkiem słusznie, całkiem słusznie, kochany bracie! A skutek?
— Nie było żadnego skutku, ponieważ ten ptaszek zrobił się niewidzialnym. Wyleciał.
— Jaki ptaszek?
— Szczególne pytanie! Może się pan domyślić! W Fayette przypuszczano, że stary Józef Habakuk zmarł w dobrych stosunkach, ale nie przeczuwano, żeby był aż taki bogaty. Prawdopodobnie nie okazywał tego ze sknerstwa. Brat jego, Tobiasz Holofernes, był bardzo ubogi i umarł przed nim, Habakuk więc wziął do siebie jego syna, a swego bratanka, Nahuma Samuela. Ten właśnie jest oszust. Nie mógł on wprawdzie tych stu tysięcy talarów nie posłać do Plauen, ale z resztą pieniędzy zabrał się gdzieś w świat. Tak przepadło drugich sto tysięcy talarów, które ja powinienem był dostać.
— On prawdopodobnie i moje pieniądze zabrał.
— Pewnie!
— Łajdak! Ojciec wyprowadził się z Plauen, poróżniwszy się bardzo z bratem na tle konkurencyi. Nieprzyjaźń wzrastała mimo oddalenia, wkońcu doszło do tego, że jeden o drugim nic nie chciał wiedzieć. Tymczasem umarł mój ojciec i brat jego w Plauen. Później napisali mi synowie tego stryja, że po stryju Habakuku odziedziczyli sto tysięcy talarów. Pojechałem natychmiast do Plauen, by się czegoś dowiedzieć. Tam było wszystko na wielką stopę urządzone. Obudwu braci stryjecznych nie nazywano inaczej, jak spadkobiercami Timpego. Oni porzucili swój zawód i żyli jak książęta. Przyjęli mnie bardzo dobrze, zatrzymując u siebie kilka tygodni. O dawnej nieprzyjaźni nie wspominano ani słowem, nie mogłem się jednak niczego bliższego dowiedzieć, ani o stryju, Józefie Habakuku, ani o jego puściźnie. Bracia stryjeczni dali mi skosztować swego bogactwa, ale o moim udziale mowy nie było. Zrobiłem więc krótko tak jak pan. Sprzedałem interes, pojechałem do Ameryki i udałem się z Nowego Yorku natychmiast prosto do Fayette.
— Ach, więc także! Cóż pan tam znalazł?
— To, co i pan, tylko że mnie w dodatku wyśmiano. Powiedziano mi, że tameczni Timpowie nie byli nigdy zamożni.
— Nonsens! Czy umiał pan podówczas po angielsku?
— Nie.
— Więc wodzili pana za nos jako Niemca. Cóżeś pan począł?
— Pojechałem do St. Louis, gdzie przyjąłem pracę u mr. Henry’ego, wynalazcy słynnego sztućca na dwadzieścia pięć strzałów. Starałem się jak najwięcej z jego sztuki skorzystać. Tymczasem znalazłem się w mieście Napoleon nad Arkanzas i Mississippi w towarzystwie kilku myśliwych z preryi, którym mogłem się przydać jako rusznikarz. Ci nie puścili mnie już od siebie i nakłonili, żebym się udał w Góry Skaliste. Tak zostałem westmanem.
— A czy pan zadowolony z tej zamiany?
— Tak. Byłoby mi oczywiście przyjemniej, gdybym był schwycił moich sto tysięcy talarów i mógł żyć in dulci jubilo, jak spadkobiercy Timpego.
— Hm! To może jeszcze nastąpić.
— Trudno! Mnie także przyszło później na myśl, że stary Józef Habakuk był bardzo bogaty i że jego bratanek, Nahum Samuel, uciekł z pieniędzmi. Szukałem tego drugiego przez kilka lat, ale, jak już powiedziałem, napróżno.
— Ja także go szukałem z tym samym skutkiem, lecz tylko do niedawna, gdyż mam już ślad jego.
— Ślad... je... go. Jak... co... naprawdę? — zawołał Kazimierz, zrywając się tak nagle z miejsca, że wszyscy obecni zwrócili na to uwagę i skierowali ku niemu spojrzenia.
— Cicho, spokojnie! — upomniał Hazael. — Nie trzeba tak prędko się rozdrażniać. Słyszałem z ust niezawodnych, że niejaki Nahum Samuel Timpe, dawniej rusznikarz, stał się teraz bardzo bogatym i mieszka w Santa Fé.
— W Santa Fé? Musimy się tam udać bezzwłocznie, obydwaj, ja i pan!
— Zgadzam się na to, bracie! Miałem właśnie zamiar odszukać go i zmusić do wydania całej kwoty wraz z procentami. Wiedziałem, że będzie to trudne zadanie, dlatego cieszę się, że pana spotkałem, gdyż dwom przyjdzie to z większą łatwością. Wystąpimy wobec niego w ten sposób, że ze strachu przyzna się do swego czynu niecnego i wypłaci nam pieniądze natychmiast. Jesteśmy westmanami i zagrozimy mu prawem preryi. Prawda?
— Samo się przez się rozumie! — potwierdził Kazimierz skwapliwie. — Co za szczęście, że pana spotkałem, pana, pana, pana? Czy to nie głupota, że jako bracia stryjeczni nazywamy siebie panami; my, tacy blizcy krewni i towarzysze niedoli?
— Mnie także się tak wydaje.
— A więc zawrzemy braterstwo i będziemy mówili do siebie: ty. Dobrze?
— Zgoda. Oto moja ręka. Uderz w nią! Napełnijmy szklanki nanowo i wypijmy za nasze zdrowie i pomyślność przedsięwzięcia. No, trąć się ze mną!
— Na zdrowie, bracie, albo raczej, kochany Hazaelu!
— Na zdrowie! Ale ho, Hazaelu? Czy wiesz, że w Stanach załatwiają się ludzie jak najkrócej ze wszystkiem, osobliwie z imionami. Mówi się Jim, Tim, Ben i Bob, opuszczając resztę zgłosek, skoro jedna wystarczy. Mój ojciec mówił do mnie Haz zamiast Hazael i przyzwyczaiłem się do tego. Ty nazywaj mnie tak samo!
— Haz? Hm! W takim razie ty musiałbyś mnie wołać: Kaz zamiast Kazimierz.
— Owszem.
— Czy to nie brzmi zbyt głupio?
— Głupio? Nonsens! To brzmi ładnie, powiadam ci; mnie się podoba, a jakie wrażenie to na innych robi, to mi obojętne. A więc jeszcze raz na zdrowie, kochany Kaz!
— Na zdrowie, kochany Haz! Na zdrowie Kaza i Haza, najnowszych spadkobierców Timpego! Trącili się cicho, ale z zapałem, aby nie zwracać na się uwagi reszty pijących. Potem rzekł ciemnowłosy Haz:
— A więc do Santa Fé! Ale tego nie tak łatwo dokonać, gdyż trzeba będzie daleko objeżdżać.
— Czemu? — zapytał jasnowłosy Kaz.
— Bo udając się drogą najkrótszą, musielibyśmy przejeżdżać przez terytoryum Komanczów.
— Nie słyszałem, żeby czerwonoskórzy wykopali teraz topór wojenny.
— Ja także nie, ale te kanalie zachowują się zdradziecko nawet w czasie pokoju, a zawsze są względem bladych twarzy wrogo usposobieni. Spotkałem się wczoraj z pedlarem,[6] który wracał od nich. Wiesz o tem, że Indsmani nie czynią nic złego pedlarom, bo ci im są niezbędni. Ten powiedział im, że wielki wódz, Tokwi Kawa[7], oddalił się teraz z kilku najlepszymi wojownikami ze swego szczepu, nie mówiąc nikomu dokąd.
— Tokwi Kawa, „Czarny Mustang“, niszczyciel strzelców? Z najlepszymi wojownikami? Nie mówiąc, dokąd? Z tego można istotnie wnosić, że znów myśli o jakiemś okrucieństwie. Nie boję się żadnego czerwonoskórca, ale byłoby zawsze lepiej nie spotkać się wcale z takim hultajem. Wolimy objechać dokoła i przybyć do Santa Fé o dzień później. Nasz Nahum Samuel nie ucieknie nam chyba po raz wtóry.
— A gdyby nawet uciekł, to mamy już ślad, a dzięki temu złowilibyśmy go pewnie, gdyż...
Wtem przerwano mu, bo powrócił inżynier i przyprowadził jeszcze dwu mężczyzn. Kaz i Haz niedosłyszeli w zapale rozmowy dwukrotnego świstu lokomotywy. Pociąg roboczy nadszedł, inżynier wyprawił go i wracał teraz w towarzystwie jednego z dozorców i zarządcy magazynu. Skłonił się obydwu westmanom, poczem wszyscy trzej usiedli obok metysa przy stole, przeznaczonym dla „urzędników i wyższych gentlemanów“. Kazali sobie także podać grogu, poczem mieszaniec zapytał:
— No, cóż, sir, czy gazety nadeszły?
— Nie — odrzekł inżynier, — nadejdą jutro, ale wiadomości otrzymałem.
— A dobre?
— Niestety, nie. Będziemy musieli odtąd bardzo się pilnować.
— Dlaczego?
— Niedaleko od stacyi powrotnej widziano ślady Indyan.
W tej chwili oczy mieszańca, schowane do połowy pod powiekami, zabłysnęły gniewem. Zapytał jednak głosem zupełnie spokojnym:
— W tem niema jeszcze powodu do niezwykłej czujności!
— Ja sądzę przeciwnie!
— Pshaw! Żadne plemię nie wykopało wojennego tomahawka, a gdyby nawet tak było, to z kilku śladów nie można jeszcze spodziewać się nieprzyjaciół.
— Przyjaciele się pokazują, a kto się kryje, ten nie żywi dobrych zamiarów. Ja tak twierdzę, pomimo że nie jestem skutem[8], ani westmanem.
— Twierdzicie tak właśnie dlatego, że nim nie jesteście. Doświadczony westman wiedziałby, że czerwonoskórcy przeszli koło stacyi kolejowej, bo nie mieli czasu się pokazywać.
— Nie mieli czasu? Czerwonym nie brak czasu do włóczenia się za białymi i żebrania od nich. Skoro się kryją, to nie w dobrych zamiarach. Jesteś tęgim i znanym w tych stronach wyszukiwaczem ścieżek; nająłem cię na to, żebyś od jutra zaczął dokładnie badać nasze otoczenie.
Lekkie drgnienie przebiegło postać i twarz metysa, jak gdyby chciał się z gniewem poderwać. Zapanował jednak znowu nad sobą i powiedział spokojnie:
— Zrobię to, sir, chociaż wiem, że to nie potrzebne, ślady Indyan oznaczają tylko w czasach wojennych coś złego. I jeszcze jedno: Czerwoni są często lepsi i wierniejsi od białych.
— To zapatrywanie przynosi zaszczyt twej powszechnej miłości dla ludzi, ale mógłbym ci dowieść na wielu przykładach, że jesteś w błędzie.
— A ja potrafię jeszcze więcej podać dowodów, że mam słuszność. Czy był kto kiedy tak wierny jak Winnetou względem Old Shatterhanda?
— Winnetou jest wyjątkiem. Czy znasz go?
— Nie widziałem go jeszcze.
— A Old Shatterhanda?
— Także nie, ale słyszałem o ich czynach.
— To pewnie słyszałeś także o Tangui, wodzu Keiowejów.
— Tak.

— Cóż to był za zdrajca z tego łajdaka! Jeszcze wówczas, kiedy Old Shatterhand był surveyorem[9], narzucił mu się na opiekuna, a mimo to nieustannie godził na jego życie. I byłby go pewnie zdmuchnął, gdyby ten
„Istnieją podobno ludzie, którzy nie potrafią znieść kuli w swojej głupiej głowie, ani tego przeżyć, a ja przypuszczam, zdaje się, słusznie, że ty właśnie do takich należysz.“
słynny biały nie był takim mądrym i rozważnym, a zarazem mężnym i silnym człowiekiem. Gdzie tu wierność o której mówisz? A co do tego, że ślady Indyan tylko podczas wojny oznaczają niebezpieczeństwo, to czy Siouksi Ogallala nie napadali na pociągi podczas pokoju? Czy nie zabijali mężczyzn i kobiet nie porywali? Spotkała ich za to kara nie od wielkich gromad strzelców i wojska, lecz od dwu ludzi, od Winnetou i Old Shatterhanda, którym nikt nie dorówna. Gdyby się ci dwaj tu znajdowali, spokojny byłbym, nawet gdybym sto śladów indyjskich zobaczył.

— Pshaw! Przesadzacie, sir! Ci ludzie mieli szczęście. Znaleźliby się inni tacy sami jak oni, a nawet lepsi
— Gdzie?
Metys spojrzał mu wyzywająco w oczy i odrzekł:
— Nie pytajcie, lecz rozglądnijcie się tylko!
— Czy masz może siebie na myśli?
— A kogoż?
Inżynier chciał mu właśnie odpowiedzieć karcąco lecz przeszkodzono mu. Oto Kaz zbliżył się w dwu krokach na swych długich nogach, stanął przed metysem i rzekł:
— Jesteś największą baranią głową na świecie mój synu!
Mieszaniec powstał w tej chwili i wyrwał nóż z za pasa, lecz jeszcze prędzej odwiódł Kaz swój rewolwer, wyciągnął go ku niemu i upomniał:
— Bez pośpiechu, my boy! Istnieją podobno ludzie, którzy nie potrafią znieść kuli w swojej głupiej głowie, ani tego przeżyć, a ja przypuszczam, zdaje się, słusznie, ze ty właśnie do takich należysz.
Wymierzona ku metysowi lufa rewolweru nie pozwoliła mu użyć broni, bo kula jest zawsze szybsza od najlepszej klingi. Wściekły z tego powodu syknął do długosza.
— Nie znam was. Jakiem prawem wtrącacie się do naszej rozmowy?
— Z własnej woli, mój chłopcze, z własnej. Gdy sobie lub komukolwiek na coś pozwalam, ciekaw byłbym widzieć takiego, któryby usiłował do tego nie dopuścić!
— Jesteście gburem, sir!
— Well. Przyjmuję tę odpowiedź, gdyż widzę, że zaczynam ci się podobać. Staraj się, żebyś i ty mnie się trochę spodobał, gdyż tak z tobą będzie, jak u spadkobierców Timpego!
— Spadkobierców Timpego? Któż wy właściwie jesteście, sir?
— Ktoś, kto nie ścierpi, by uchybiano Winnetou, lub Old Shatterhandowi. Więcej ci wiedzieć nie potrzeba. Bywaj zdrów, my boy, i schowaj swoje szydełko, ażebyś przypadkiem nie ukłuł siebie samego!
Kaz wrócił do swego stołu i usiadł wygodnie. Metys śledził jego ruchy płonącemi oczyma, gotował się już do skoku za tym, który go obraził, w celu przebicia go nożem, ale nie zdołał tego dokonać. Było coś w postawie tego długiego, cienkiego człowieka, co krępowało mu nogi. Schował nóż, zajął miejsce napowrót przy towarzyszach i mruknął na swoje usprawiedliwienie:
— To błazen widocznie, niezdolny obrazić rozsądnego człowieka. Niech sobie papla!
— Papla? — odrzekł engineer. — Przeciwnie, mnie się zdaje, że to człowiek niebezpieczny. Cieszy mnie to, że się ujął za Old Shatterhandem i Winnetou, ponieważ ich czyny i zdarzenia z ich życia są dla mnie najulubieńszym tematem rozmowy. Zobaczę, czy ich zna rzeczywiście. A zwróciwszy się do drugiego stołu, zapytał:
— Przedstawiacie się jako westmani, sir. Czy zetknęliście się kiedy z Old Shatterhandem, albo z Winnetou?
— Ile razy! — odrzekł Kaz, a jego mysie oczka zaiskrzyły się z zadowolenia. — Widziałem obydwu.
— Czy przez czas dłuższy?
— Jeździłem z nimi przez dwa tygodnie.
— Co? Ty? — zawołał zdumiony Haz. — Ty przebywałeś w towarzystwie dwu największych westmanów i nie wspomniałeś mi jeszcze o tem?
— Kiedyż miałem powiedzieć? Nie było jeszcze czasu pomówić o tem, cośmy przeżyli.
— O, znacie się dopiero odniedawna? — zapytał engineer.
— Zobaczyliśmy się dziś przed wieczorem po raz pierwszy — odrzekł Kaz.
— Czy mieliście jakie przygody z Winnetou i z Old Shatterhandem?
— To szczególne pytanie, sir. Kto tylko jest z tymi ludźmi, przeżywa coś zawsze, a często w jednym dniu więcej, niż kiedyindziej w miesiącu lub nawet w roku!
— Do pioruna! Czy nie przyszlibyście tu nam to opowiedzieć?
— Nie.
— Nie? Czemuż?
— Bo brak mi zdolności do opowiadania, a do tego trzeba właśnie zdolności wrodzonej. Próbowałem już nieraz, ale mi się nie udawało. Zaczynam z reguły od środka lub od końca i utykam w połowie. Wspomnę tylko krótko, że było nas wówczas ośmiu białych i że dostaliśmy się do niewoli Upsaroków, którzy przeznaczyli dla nas pal. Old Shatterhand i Winnetou, dowiedziawszy się o tem, odszukali nasz trop, poszli za nim, zakradli się do Upsaroków i sami zabrali nas w nocy. Było to arcydzieło, jakiego nie dokonałby najsławniejszy człowiek, nawet wasz halfbreed[10], który obok was siedzi i przedtem tak się chełpił straszliwie.
Metys chciał znów wybuchnąć, lecz inżynier uprzedził go pytaniem, zwróconem szybko do Kaza:
— Czy nie wiecie, gdzie oni się teraz znajdują?
— Nie mam pojęcia. Mówiono, że Old Shatterhand wyjechał do jednego z krajów staromodnych, do Egiptu czy Persyi, ale że tu powróci.
— Jakże chciałbym ich kiedyś zobaczyć! Czy wyglądają istotnie tak, jak ich opisują? Czy Old Shatterhand posiada rzeczywiście taką siłę w pięści? Powiedziano mi, że ma mimo to ręce tak małe jak lady.
— To prawda. Mimo to potrafi jednem uderzeniem grzmotnąć najcięższego człowieka o ziemię. Nie jest nadmiernie długi, ani szeroki, ale mięśnie jego są jak żelazo, a ścięgna jak stal. Taki sam jest Winnetou.
— Czy są dumni?
— Ani im się śni! Prawdziwe dzieci! Mili, łagodni, serdeczni. Największe niebezpieczeństwo nawet nie wytrąci ich z równowagi, warto ich widzieć, gdy się co komu od nich należy! Te oczy, te kroki i ruchy, to siedzenie w siodle, to zimne obliczanie każdej korzyści, to zawsze niezawodne przewidywanie wszystkich, ale to wszystkich skutków tego, co czynią! Nie było jeszcze czerwonego, ani białego człowieka, któremu udałoby się złudzić ich na dłużej, aniżeli na chwilę!
— Opisujecie ich rzeczywiście jak półbogów, sir. Dałbym nie wiem co za to, żeby ich zobaczyć. Może nawet spotkałem już kiedy któregoś z nich, nic o tem nie wiedząc.
— To nie może być, sir. Kto ich zna, ten wie, że gdyby tu wszedł teraz jeden z nich, całkiem dla was obcy, przeczulibyście natychmiast, że to Old Shatterhand, albo Winnetou.
— A ich broń? Czy istotnie taka znakomita, jak mówią?
— Tak myślę, sir! Ze srebrnej strzelby Winnetou nie chybił jeszcze ani jeden strzał. Coś podobnego nigdzie się nie zdarza. Rusznica Old Shatterhanda jest lwem ryczącym, któremu zdobycz nie ujdzie, chociażby jak najchyżej umykała. A jego sztuciec Henry’ego! Byłem rusznikarzem i znam się na tem. Henry zrobił tylko dziesięć, czy dwanaście takich sztućców, ale kto je ma i gdzie one? Znany jest tylko ten, który ma Old Shatterhand. Ten sztuciec, pierwotnie martwe arcydzieło, stał się w jego ręku żywem stworzeniem, nauczył się myśleć, obliczać i słuchać. Old Shatterhand zakłada się, że dosięgnie celu z każdej cudzej strzelby po trzech strzałach na próbą, ale gdy ma sztuciec swój w ręce, ubiłby was gdybyście chcieli z nim się założyć. On czuje, jak kula wbija się w cel, już wówczas, kiedy ją ma jeszcze w kieszeni. On i sztuciec to jedna dusza, jedna myśl i jedna wola! Pojmujecie to?
— Nie.
— Bo nie jesteście myśliwym, namiętnym strzelcem. Te trzy strzelby posiadają nieocenioną wartość. Niepodobna osądzić, której z nich należałoby się pierwszeństwo, ale ja wybrałbym sztuciec Henry’ego. Jestem pewien, że właściciel gdyby mu dawano dziesięć, dwanaście a nawet więcej tysięcy dolarów, odszedłby z uśmiechem! Przed jego śmiercią nikt nie dostanie tej strzelby, nikomu nawet nie będzie wolno jej zbadać, gdyż w innym ręku utraciłaby całą swą wartość i byłaby zwykłą martwą, bronią bez duszy i posłuszeństwa. Popełnionoby na mej morderstwo.
— Lackaday! Robicie się poetycznym, sir! Nie słyszałem jeszcze, żeby kto tak mówił o broni. A jednak twierdziliście, że nie umiecie opowiadać!
— Tak też jest. Jak już zauważyłem, trudniłem się dawniej rusznikarstwem, a teraz myśliwstwem. Ja utrzymuję, że każda strzelba posiada, pozwólcie, że się tak wyrażę, posiada duszę, którą strzelec powinien zbadać, zrozumieć i pokochać. Wówczas oboje mają jedną wolę! Kto nie jest fachowcem i nie złościł się nigdy na nic niewarte pukawki, ten tego nie rozumie i śmieje się z tego. Jeżeli wy chcecie się także śmiać, to się śmiejcie. Ja się nie sprzeciwiam...
— Ani myślę! Wasz pogląd jest wprawdzie bardzo niezwykły, ale mi się podoba, zarówno jak wy mi się podobacie
— Tak, podobam się wam, sir? Well, to zróbcie mi tę grzeczność i powiedzcie, gdzie możemy konie zaprowadzić. Chciałbym je umieścić pod dachem, bo wspomnieliście dopiero co o śladach Indyan.
— Czy was także niepokoją te ślady?
— Naturalnie. Ten mądry halfbreed może sobie myśleć, co chce, ja wiem, co o tem sądzić.
— W takim razie polecam wam naszą budę z narzędziami, bo zaopatrzona jest w mocny zamek. Zarządca wam ją wskaże i postara się o paszę dla koni.
Wymieniony wstał z gotowością, a Kaz i Haz wyszli za nim — do koni.
Biali robotnicy kolejowi uważali pilnie na rozmowę, gdyż treść jej zajmowała ich tak samo, jak ich przełożonego, który teraz skorzystał z nieobecności obydwu myśliwych, aby wytknąć metysowi jego postępek, a skarcony przyjął to z pozornym spokojem, chociaż w duchu z pewnością się wściekał. Tak minął jakiś czas, aż naraz dał się za drzwiami słyszeć odgłos kroków końskich.
— A to co? — zapytał zdziwiony engineer. — Prowadzą konie napowrót, a przecież w budzie jest dość miejsca.
Spojrzawszy ku wejściu, zobaczył nie owe trzy osoby, które były odeszły, lecz dwu innych mężczyzn. Jeden był biały, drugi Indyanin.
Pierwszy miał postać niezbyt długą, ani szeroką. Pełna, trochę jasna broda okalała mu twarz ogorzałą. Ubranie jego składało się z wystrzępionych spodni i wystrzępionej w szwach bluzy myśliwskiej, długich butów aż po kolana i kapelusza z szerokiemi kresami, ozdobionego dookoła sznurem z końcami uszu niedźwiedzich. Za szerokim, z jednego rzemienia wyplecionym, jego pasem, tkwił długi nóż bowie.[11] i rewolwery. Oprócz tego był on jakby nadziany nabojami. Kilka woreczków zapewne z rozmaitymi potrzebnymi westmanowi rekwizytami wisiało u pasa. Od lewego ramienia do prawego biodra przechodziło zwinięte z wielu rzemieni lasso[12], a na szyi wisiała na jedwabnym sznurku fajka pokoju, ozdobiona podgarlami kolibrów. Na głowie fajki widać było wyryte indyańskie znaki. Szeroki rzemień trzymał na plecach tego męża niezwykle długą i ciężką dwururkę, a w jego lewej ręce spoczywała lżejsza jednorurka z jakimś niezwykłym zamkiem. Widać to było, pomimo że teraz pokrywał ją skórzany futerał.
Indyanin ubrany był zupełnie tak samo, jak biały, tylko zamiast butów z cholewami nosił lekkie mokassyny[13], ozdobione kolcami jeżatki. Nie miał okrycia na głowie, a granatowo-czarne włosy związane były w węzeł, podobny do hełmu i poprzeplatany skórą grzechotnika. Na szyi miał woreczek z lekami[14], bardzo cenną fajkę pokoju i trzy sznurki pazurów szarego niedźwiedzia, jako wspaniały dowód swego męstwa, gdyż Indyaninowi nie wolno pokazywać niezdobytych przez siebie trofeów. Nie miał on także lassa, pasa z rewolwerami, nożem i skórzanymi workami, a w prawej ręce trzymał dwururkę, której części drewniane obite były gęsto srebrnymi gwoździami. Rysy jego poważnej, pięknej, męskiej twarzy można było nazwać niemal rzymskimi. Mimo aksamitnej ciemni oczu świecił w nich teraz spokojny, przyjemny blask, kości policzkowe wystawały ledwie dostrzegalnie, a barwa twarzy była matowo jasno brunatna z lekkim odcieniem bronzu.
Obaj przybysze nie byli olbrzymami z postaci. Weszli spokojniej i skromniej niż niejeden z najniższych robotników obozu. Wcale a wcale nie można było po nich poznać, żeby mieli zamiar wywoływać powszechne poruszenie, a jednak wejście ich podziałało tak, jak ukazanie się udzielnych książąt między poddanymi. Zamilkła szalona paplanina Chińczyków, biali robotnicy w małej izbie powstali mimowolnie, engineer, dozorca i mieszaniec zrobili to samo, a shopman usiłował się ukłonić, co poszło mu bardzo niezgrabnie.
Zdawało się, że obydwaj nie zauważyli wrażenia, które wywołali. Indsman pozdrowił obecnych lekkiem, lecz bynajmniej nie dumnem, skinieniem głowy, a biały rzekł po przyjacielsku:
— Good evening, panowie!
Potem zwracając się do gospodarza, dodał:
— Czy macie jaki dobry środek przeciwko głodowi i pragnieniu, sir?
— Readily, with pleasure, sir! — odpowiedział. — Najpierw welcome, gentlemen! Wszystko jest na wasze usługi. Zasiądźcie tu przy ognisku, panowie! Zajęli tu już wprawdzie miejsce dwaj westmani, którzy narazie wyszli, ale jeśliby wam to przeszkadzało, to się ustąpią.
— Tego nie chcemy bynajmniej. Oni byli tutaj przed nami, mają więc tu większe prawo. Skoro powrócą, zapytamy ich, czy zgodzą się na nasze towarzystwo. Dajcie nam najpierw ciepłego piwa z imbierem, a potem coś do jedzenia!
Po zostawionych strzelbach poznali, gdzie siedzieli Kaz i Haz i umieścili się po drugiej stronie stołu.
— Pyszni! — szepnął engineer do swoich dwóch sąsiadów. — Czerwony spoziera jak król, a biały podobnie.
— A strzelba Indsmana! — odrzekł tak samo cicho dozorca. — Tyle srebrnych gwoździ! Czyżby to...
— Thounder storm! Srebrna strzelba! Winnetou! Przypatrzcie się ciężkiej dwururce białego! Czy to nie sławna rusznica na niedźwiedzie? A ta mała, lekka strzelba! Może to sztuciec Henry’ego?
— W takim razie byłby to Old Shatterhand.
— Old Shatterhand i Winnetou! Moje życzenie, moje serdeczne życzenie się spełnia!
Wtem dał się za drzwiami słyszeć głos Kazimierza:
— All devils! Co to za konie? Kto przyjechał?
— Nie wiem — zabrzmiał głos zarządcy, wracającego z obydwoma braćmi stryjecznymi z budy.
— Dwa kare ogiery z czerwonemi nozdrzami i z pękiem w grzywie, co świadczy, że są pełnej krwi! Znam je, znam, oraz jeźdźców, do których należą. Osiodłane po indyańsku! To się pięknie składa! Co za radość! Całkiem jak u spadkobierców Timpego! Chodźcie do środka, prędzej do środka! Zobaczycie dwu największych mężów Zachodu!

Wszedł do wnętrza wielkimi krokami, które zasłu
Kazimierz rzucił się poprostu ku nim, wyciągnął do nich obie ręce na powitanie i zawołał: „Tak, to oni, to oni!“
giwały raczej na nazwą skoków, a Haz i zarządca za nim. Twarz promieniała mu radosnem podnieceniem. Ujrzawszy Apacza i jego białego przyjaciela, rzucił się poprostu ku nim, wyciągnął do nich obie ręce na powitanie i zawołał:

— Tak, to oni, to oni! Nie pomyliłem się! Co to za radość dla mnie, co za radość! Podajcie ręce, panowie, niech je uścisnę i...
Utknął w połowie zdania, opuścił ręce, cofnął się o krok i mówił dalej ciszej i tonem usprawiedliwienia:
— Proszę o przebaczenie, mister Shatterhand i mister Winnetou! Radość mnie oszołomiła. Do takich ludzi, jak wy, nie krzyczy się w ten sposób, lecz czeka się spokojnie, dopóki oni nie raczą zauważyć mówiącego.
Na to wyciągnął doń Old Shatterhand prawicę i odrzekł z przyjacielskim uśmiechem:
— Nie mamy co raczyć, mister Timpe. Tu na Zachodzie wszyscy uczciwi ludzi są sobie równi. Oto moja ręka. Skoro ją chcecie uścisnąć, to uczyńcie to swobodnie.
Kaz pochwycił rękę Old Shatterhanda, potrząsnął nią z całej siły i zawołał w zachwycie:
— Mister Timpe, mister Timpe mnie nazywacie? Więc jeszcze mnie znacie? Nie zapomnieliście o mnie, sir?
— Nie zapomina się tak łatwo o człowieku, z którym się tyle przeżyło, co podówczas my obaj z wami i towarzyszami.
— Tak, tkwiliśmy wtedy w strasznie gęstem błocie. Mieli nas zdmuchnąć do szczętu, a wyście nas wyciągnęli. Nie zapomnę wam tego nigdy, nigdy! Wierzcie mi! Przed chwilą dopiero mówiliśmy o tej przygodzie. Czy Winnetou, wielki wódz Apaczów, pozwoli, że go także powitam?
Zapytany podał mu rękę i rzekł swym poważnym a łagodnym zarazem, głosem:
— Winnetou pozdrawia swojego białego brata i prosi go, żeby usiadł tu z nami.
Na to wstał engineer, przystąpił bliżej, skłonił się bardzo grzecznie i rzekł:
— Wybaczcie mi moją śmiałość, gentlemani! Nie będziecie tu nadal siedzieć, bo ja zapraszam was do mojego stołu, przeznaczonego dla urzędników i wybitnych osobistości.
— Urzędników i wybitnych osobistości? — odrzekł Old Shatterhand. — Nie jesteśmy ani urzędnikami, ani sobie nie wyobrażamy, jakobyśmy się wybijali ponad innych. Słyszeliście właśnie, że tu na Zachodzie wszyscy są sobie równi. Dziękujemy za uprzejmość, ale wolelibyśmy jednak tu zostać.
— Wobec tego nie nalegam, sir. Pragnęliśmy bardzo dostąpić tego zaszczytu i wypić coś dobrego i porozmawiać z tak sławnymi westmanami.
— Od rozmowy się nie usuwamy. Przypuszczam, że jesteście urzędnikiem tej linii kolejowej.
— Jestem engineer, a to mój dozorca i zarządca, tam siedzi skut, wynajęty po to, by strzegł naszego bezpieczeństwa.
Wskazał przytem po kolei ręką na wymienione osoby. Old Shatterhand rzucił bardzo krótkie, lecz bystre, spojrzenie na mieszańca i zapytał:
— Skut dla bezpieczeństwa? Jak on się nazywa?
— Yato Inda[15]. Ma imię indyańskie, ponieważ pochodzi od matki czerwonoskórej.
Biały myśliwiec zmierzył metysa długiem, ostrem spojrzeniem i odwrócił się potem z tak cichem „hm“, na ustach, że to tylko Apacz usłyszał. Co sobie przytem pomyślał, tego nie można mu było wyczytać z twarzy. Winnetou jednak dla jakiegoś ważnego powodu nie zachował się tak milcząco, bo zwrócił się wprost do skuta:
— Mój brat pozwoli, że go zagadnę! Każdy powinien tu być ostrożnym, a skoro do bezpieczeństwa obozu potrzeba skuta, to są tu zapewne jacyś wrogowie, zagrażający obozowi. Co to za ludzie?
Metys odrzekł wprawdzie grzecznie, ale nie tak, jak należało wobec tak sławnego człowieka:
— Zdaje mi się, że Komanczom nie można zaufać.
Winnetou zrobił głową ruch ku mówiącemu, jak gdyby chciał każde słowo jego dobrze usłyszeć i rozważyć zosobna. Otrzymawszy nawet odpowiedź, zaczekał jeszcze kilka sekund, jak gdyby sam sobie się przysłuchiwał, a potem rzekł:
— Czy mój brat znalazł powód do takiego podejrzenia?
— Właściwego, rzeczywistego, powodu nie widzę, to tylko przypuszczenie.
— Mój brat nazywa się Yato Inda. Wyraz Yato znaczy „dobry“ i pochodzi z języka Nawajów, Inda odpowiada słowu: „mąż“ i należy do języka Apaczów. Nawajowie są także Apaczami, wnioskuję więc z tego, że czerwona matka mego półbarwnego brata była Apaczką.
Mieszańcowi nie podobało się widocznie to pytanie, bo usiłował nie dać odpowiedzi, mówiąc odpychająco:
— Nie słyszałem jeszcze o tem, żeby wielki Winnetou był ciekawy. Dlaczego dzisiaj zajmuje się tak bardzo nieznaną indyańską kobietą?
— Bo jest twoją matką, — zabrzmiało pewnie i ostro z ust Winnetou. — Ponieważ zaś znajduję się tutaj, chcę wiedzieć, jaki to człowiek dba o bezpieczeństwo tego miejsca. Do jakiego szczepu należała twoja matka?
Wobec tego tonu i blasku wielkich, szeroko rozwartych, oczu Winnetou nie mógł skut milczeć i odrzekł:
— Do plemienia Apaczów Pinal.
— I od niej nauczyłeś się mówić?
— Oczywiście.
— Ja znam wszystkie języki i narzecza Apaczów. Oni wymawiają wiele dźwięków równocześnie językiem i gardłem, tymczasem ty używasz do tego tylko języka, jak Komancze.
Na to wybuchnął metys:
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że jestem synem Komanczki?
— A gdybym tak twierdził?
— Twierdzenie, to jeszcze nie dowód, a gdyby nawet matka moja była Komanczką, z tego nie wynikałoby jeszcze bynajmniej, że jestem stronnikiem Komanczów.
— Pewnie, że nie, ale ty znasz Tokwi Kawę, „Czarnego Mustanga“, najsroższego wodza Komanczów.
— Słyszałem o nim.
— Ten miał córkę, która została żoną bladej twarzy. Ci oboje pomarli i osierocili chłopca półkrwi, którego potem wychował Czarny Mustang w największej nienawiści do białych. Jeden z towarzyszy zabawy zranił tego chłopca nożem w prawe ucho. Skąd to pochodzi, że mówisz jak Komancz i masz bliznę na tem samem uchu?
Na to podskoczył skut i krzyknął gniewnie:
— Cięcie to zawdzięczam właśnie nieprzyjaźni Komanczów, z którymi musiałem walczyć. Jeśli o tem powątpiewasz, to wyzywam cię do walki.
— Pshaw!
To jedno słowo tylko wyrzekł Winnetou tonem nadzwyczaj lekceważącym. Potem zaś odwrócił się i wziął do rąk przyniesioną właśnie przez gospodarza szklankę piwa z imbierem. Jak się to zwykle dzieje po takich niemiłych scenach, nastała teraz głęboka cisza, zanim przy obydwu stołach wszczęto na nowo rozmowę. Inżynier zapytał uprzejmie, czy Old Shatterhand i Winnetou zamierzają przenocować w obozie, a gdy otrzymał odpowiedź potakującą, ofiarował im swe mieszkanie, popierając ten dowód gościnności następującą uwagą:
— Obaj gentlemani, którzy przyjechali przed wami, znajdą nocleg u shopmana, a u niego niema miejsca więcej. W tej wilgoci nie będziecie spali na dworze, a tutaj w szopie, obok chrapiących i brudnych Chińczyków, także byłoby niewygodnie i nieprzyjemnie. Zamówiliśmy sobie Chińczyków, nie mogąc dostać białych robotników, oraz dlatego, że są tańsi i łatwiej ich utrzymać w rygorze niż tę zgraję, na którą zwykle jesteśmy skazani. Czy przyjmiecie moje zaproszenie?
Old Shatterhand spytał Winnetou wzrokiem, a widząc, że ten skinął mu lekko głową potakująco, odpowiedział:
— Skorzystamy z niego z tem, że i konie nasze znajdą tutaj dobre i bezpieczne schronienie.
— Znajdą je z pewnością. Pomieściliśmy już także konie obu tamtych gentlemanów. Może zechcecie zobaczyć moje mieszkanie?
— Owszem, pokażcie je. Dobrze jest zawsze znać miejsce, w którem się ma przenocować.
Winnetou i Old Shatterhand zabrali broń i poszli za inżynierem do położonego opodal nizkiego zabudowania z kamiennemi ścianami, ponieważ nie było przeznaczone tylko dla celów tymczasowych, lecz na stałe mieszkanie dla straży mostowej. Urzędnik otworzył drzwi i wchodząc, zapalił świecę. Był tam kominek, stół, kilka krzeseł, rozmaite inne narzędzia i naczynia, a w kącie szerokie łoże. Obydwaj goście wyrazili swoje zadowolenie i chcieli wyjść, ażeby także konie umieścić. Na to zauważył inżynier:
— Może zostawicie zaraz tutaj rzeczy. Poco nosić z sobą koce i strzelby?
Należało mu przyznać słuszność. Mury były grube, a okienka tak małe, że nikt nie mógł przez nie się przedostać, drzwi zaś, zbudowane z silnego drzewa, opatrzone były dobrym zamkiem, wobec czego zostawione tam przedmioty znajdowały się w przechowaniu bezpiecznem. Old Shatterhand i Winnetou złożyli więc swoje rzeczy, a potem zaprowadzili swoje rumaki do szopy, gdzie stały już konie obydwu Timpów. Koniom dano wody i paszy, potem spytał Old Shatterhand, czy na wszelki wypadek nie mógłby ich pilnować któryś z robotników, były to bowiem konie wielkiej wartości, a strata ich byłaby niepowetowana. Inżynier obiecał postarać się o dozorcę, a wracając ze swymi gośćmi do gospody, oświadczył, że zaprasza ich także na kolacyę.
— Będę — rzekł — dzisiaj wieczerzał z wami, nie z moimi ludźmi, zwłaszcza że jeden z nich, to jest skut, nie podobał wam się widocznie. Powiedzcieno, mister Winnetou, czy skłania was co do nieufności względem niego?
— Winnetou nie czyni, ani nie twierdzi niczego bez powodu — odrzekł wódz.
— Ależ on był zawsze wierny i godny zaufania.
— Winnetou nie wierzy w te jego zalety. Mój brat przekona się, jak długo to potrwa. Nazywa siebie Yato Inda „Dobrym Człowiekiem“, ale rzeczywiste jego imię zapewne brzmi Ik Senanda, co w języku Komanczów oznacza „Złego Węża“.
— Czy istnieje Komancz tego imienia?
— Tak się nazywa mieszaniec, o którym Winnetou mówił poprzednio, wnuk Czarnego Mustanga.
— Podziwiam waszą bystrość i wasz sąd, mister Winnetou, ale tym razem chyba się mylicie. Skut złożył mi tyle dowodów wierności, że muszę mu ufać.
— Mój biały brat może czynić, co mu się podoba, ale gdy Old Shatterhand i Winnetou będą potem coś mówili w obecności skuta, to będzie wszystko udane! Howgh!
Tymi słowy zaznaczył, że nie chciałby już nic więcej mówić, ani słyszeć o tym przedmiocie. Przybywszy do gospody, zamówił inżynier dobrą wieczerzę na pięć osób, ponieważ uważał także obu Timpów za swoich gości, i przysiadł się do nich do stołu. Old Shatterhand spytał długiego jasnowłosego Kaza, co go sprowadziło w te strony i dokąd zamierza się stąd udać. Zapytany opowiedział w krótkich słowach historyę swego dziedzictwa, oraz szczególne okoliczności, w których spotkał się ze swoim bratem stryjecznym i współdziedzicem zarazem.
— Musimy pojechać do Santa Fé — ciągnął dalej — nie możemy jednak niestety obrać najkrótszej drogi.
— Czemu?
— Z powodu Komanczów. Zwrócimy się stąd na wschód i skręcimy potem ku południowi.
— Hm! A znacie drogę?
— Nie, ale westman wszędzie się wyzna. Może udzielicie nam łaskawie swej rady.
— Owszem, wiecie, co wam poradzę?
— No?
— Zabierzcie nas z sobą!
— All devils. My mielibyśmy wziąć z sobą, was, sir, i Winnetou?
— Tak.
— Czy nie żartujecie?
— Nie wiem, dlaczego miałbym towarzystwo nasze ofiarować wam na żarty.
— Czy wypada wam ta sama droga?
— Właśnie. Zmierzamy także do Santa Fé, chociaż nie z powodu dziedzictwa,
Na to klasnął Kaz w ręce i zawołał z wielkim zachwytem:
— Toż to szczęście, Haz! Haz, czy słyszysz? Możemy jechać z Old Shatterhandem i z Winnetou! Dobrze, teraz pal licho całe hałastrę Komanczów. Nie potrzebujemy okrążać; pojedziemy przez sam środek, a potem w Santa Fé sprawę wygramy. Niechno ten Nahum Samuel Timpe nie próbuje oszukać nas, albo nam umknąć! Mamy z sobą mężów, którzy mu dadzą bobu!
— Nie krzyczcie tak! — rzekł z uśmiechem Old Shatterhand. — Do zbytniej radości niema jeszcze żadnego powodu. My także nie myślimy jechać przez środek obszaru Komanczów, lecz tak samo jak wy skręcić na wschód. Godzicie się wiec na wspólną jazdę?
— Oczywiście! Czyż mogło nas coś lepszego i korzystniejszego spotkać jak to, że wolno nam będzie z wami jechać. Jak sądzicie, kiedy możemy stąd wyruszyć, sir?
— Skoro się tylko wyśpimy. Dojedziemy wieczorem do Alder-Spring[16], gdzie zatrzymamy się do rana.
Na tę nazwę położył Old Shatterhand szczególny nacisk, spostrzegł bowiem podczas rozmowy, że mieszaniec z nadzwyczajną uwagą przysłuchiwał się rozmawiającym, pomimo że usiłował nadać sobie pozoru człowieka, nie biorącego w tem najmniejszego udziału. Nie był on też jedynym, zajmującym się tak gorąco, a skrycie, obydwoma sławnymi przyjaciółmi.
Tuż pod ścianą, dzielącą wielką, przez Chińczyków zajętą, izbę od małej siedzieli jeszcze przed wejściem obu Timpów dwaj „synowie nieba“[17], których jedynem zajęciem było, zdaje się, picie i palenie tytoniu. Byli oni zapewne starszymi robotnikami, lub piastowali jakąś inną godność, gdyż żaden z ziomków nie ważył się do nich przysiąść. Mogli oni słyszeć i zrozumieć wszystko, co mówiono tuż obok, gdyż przebywając już od kilku lat w Stanach Zjednoczonych, zapoznali się z językiem angielskim w San Francisco.
Na wejście Haza i Kaza nie zwrócili większej uwagi niż inni obecni. Kiedy jednak wspomniano w wielkiej izbie o strzelbach Old Shatterhanda i Winnetou, oraz o ich nieocenionej wartości, zaczęli nadsłuchiwać gorliwie. Potem weszli niespodzianie obaj właściciele strzelb i Chińczycy zaczęli im się przypatrywać z ciekawością, a wkońcu nie mogli oderwać oczu od ich strzelb. Gdy w jakiś czas potem goście inżyniera powrócili bez strzelb, przepadł gdzieś spokój Chińczyków. Cienkie ich brwi podnosiły się i opadały, usta im drgały, a palce zginały się kurczowo, przyczem obaj suwali się na swoich miejscach, poruszani tem samem uczuciem, tą samą myślą, której jednak żaden z nich pierwszy nie chciał wypowiedzieć. Wreszcie jeden nie potrafił dłużej wytrzymać i spytał zcicha:
— Słyszałeś wszystko?
— Tak — odrzekł drugi.
— I widziałeś?
— Widziałem!
— A strzelby?
— Także!
— Prawda, jakie kosztowne?

— Warte dużo, dużo tysięcy dolarów!
Indyanin rzucił badawcze spojrzenie na Old Shatterhanda i oświadczył: „Juwaruwa jest walecznym wojownikiem; jada tylko z mężami, znanymi sobie i równie jak on dzielnymi.“
— Gdybyśmy je mogli dostać!

— Jakże musimy pracować, męczyć się teraz, aby kości nasze mogły spocząć w ojczyźnie obok naszych przodków!
Nastąpiła przerwa. Chińczycy namyślali się przez jakiś czas. Po chwili pociągnął jeden sporo dymu z fajki i, mrugając chytrze skośnemi oczyma, zapytał:
— Czy domyślasz się, gdzie leżą strzelby?
— Ja to wiem — brzmiała odpowiedź.
— No, gdzie?
— W domu inżyniera. Gdybyśmy je stamtąd jakoś wydostali, moglibyśmy je zakopać, a wtedy nikt nie wiedziałby, kto je zabrał.
— A potem sprzedalibyśmy je we Frisco[18] za wielkie pieniądze i bylibyśmy wówczas bogatymi, bardzo bogatymi panami. Potem wrócilibyśmy do Państwa Środka i jedlibyśmy codziennie jaskółcze gniazda.
— Toby się dało uskutecznić, gdybyśmy tylko chcieli!
Po nowej przerwie w rozmowie, podczas której porozumiewali się wzajemnie minami i spojrzeniami, zauważył pierwszy z nich:
— Dom inżyniera jest z kamienia, a przez okno nie można się doń dostać! Drzwi są za mocne i mają silny żelazny zamek!
— Ale dach! To przecież shingles[19].
— Wiem o tem. Po drabinie można się tam wydostać, zrobić otwór i wleźć do środka.
— Drabin jest tu podostatkiem!
— Tak, ale gdzie zakopalibyśmy te strzelby? W ziemi popsułyby się z pewnością.
— Trzebaby je dobrze owinąć. W szopie, w której śpimy, jest mnóstwo plecionek z łyka.
Chińczycy rozmawiali dotychczas szeptem, a teraz przysunęli się do siebie jeszcze bliżej i zaczęli do siebie mówić już niemal niedosłyszalnie. Potem opuścili gospodę nie razem, lecz w odstępach kilku minut. Właśnie w chwili, kiedy zniknął drugi z nich, wszedł nowy przybysz. Był to Indyanin, ubrany w niebieską koszulę kaliko, skórzane spodnie i takież mokassyny. Za pasem miał nóż jako jedyne uzbrojenie. Włosy spadały mu na plecy jak kobiecie, a na szyi jego wisiał na rzemieniu dość duży woreczek z lekami.
Stanął w drzwiach, aby przyzwyczaić oczy do światła, ponieważ przychodził z ciemności, przebiegł wzrokiem większą izbę i przeszedł wolno do mniejszej. Czerwonoskóry nie był tu oczywiście zbyt rządkiem zjawiskiem, dlatego Chińczycy zwrócili nań ledwie uwagę. W mniejszej izbie, zajętej przez białych, również nie wywołała jego osoba żadnego wrażenia. Ten i ów spojrzał nań tylko na chwilę i odwrócił się do towarzyszy. Indyanin przeszedł pomiędzy stołami w pokornej postawie, jak człowiek, który czuje, że obecność jego ledwie jest cierpiana, i przykucnął nieopodal kominka.
Na widok Indyanina drgnęła twarz skuta na chwilę, ale tak przemijająco, że prawie nikt tego nie spostrzegł. Obydwaj udawali, że nie istnieją dla siebie, ale od czasu do czasu wymykały się im z pod spuszczonych rzęs to w jedną, to w drugą stronę spojrzenia, które obaj rozumieli widocznie. Wtem podniósł się skut od stołu i poszedł ku drzwiom zwolna, leniwie, jak gdyby bezmyślnie i bez celu.
Dwóch jednak ludzi zastanowiła ta zbyt wyraźnie okazywana bezcelowość: byli to Winnetou i Old Shatterhand. Natychmiast odwrócili pozornie oczy od drzwi, ale właśnie tylko pozornie, gdyż kto zna wprawne oko westmana, ten wie, że umie ono dopuszczać z boku tyle promieni, ile potrzeba, aby dokładnie widzieć, co się dzieje tam, gdzie twarz nie jest skierowana.
Już koło drzwi odwrócił się skut na kilka sekund, a widząc, że żadne oko na niego nie patrzy, szybkim, krótkim ruchem ręki dał Indyaninowi znak, który mógł być zrozumiany tylko na podstawie poprzedniej umowy. Potem zwrócił się znowu do drzwi i wyszedł w noc ciemną.
Znak, dany przez niego Indyaninowi, dostrzegł zarówno Winnetou, jak Old Shatterhand. Spojrzeli na siebie wzajem i w milczeniu porozumieli się, jak mają teraz postąpić. Przez domysły doszli do następującego wyniku: Obcy Indyanin był w tajnem porozumieniu ze skutem, gdyż otrzymał od niego znak. Porozumienie to było tajne, ponieważ starali się nie okazać nikomu, że działają wspólnie jak dobrzy znajomi. Tajność świadczyła o tem, że idzie o zamiar zły, który należało bezwarunkowo udaremnić. Koniecznem było udać się za skutem, aby podpatrzyć, co zrobi. Ponieważ było pewnem, że główną rolę w tej sprawie grają Indyanie, przeto chciał Winnetou, jako Indyanin, wziąć na siebie obowiązek podejścia ich. Niestety, nie mógł wyjść drzwiami, gdyż światło przez nie padało, skut zaś niewątpliwie ustawił się w ten sposób, że mógł widzieć każdą, wychodzącą z gospody, osobę. Szczęściem zauważył już był Apacz poprzednio, że za beczkami, tłomokami i skrzyniami znajdowały się małe drzwi, przeznaczone do wnoszenia i wynoszenia tych przedmiotów bez użycia do tego wejścia głównego. Przez te drzwi postanowił wódz się wydostać. Ponieważ jednak musiało to stać się niepostrzeżenie, trzeba było zaczekać na chwilę, w której uwaga obecnych zwróci się na Old Shatterhanda, a to mogło nastąpić wtedy, gdyby ten przemówił do Indyanina.
Drugą niezbędną rzeczą było przesłuchanie czerwonoskórca, celem wydobycia zeń czegoś o jego zamiarach.
Old Shatterhand nie ociągał się też z rozpoczęciem badania. A kiedy wszyscy skierowali w tę stronę wzrok i słuch, by się przysłuchać, odsunął się Winnetou od stołu, zniknął za beczkami i dostał się do wspomnianych drzwi.
Indsman był silnie zbudowanym mężczyzną w średnim wieku. Okazało się wkrótce, że posiadał wcale nie przeciętną inteligencyę. Old Shatterhand przewidział to oczywiście, gdyż takie tajne, a może nawet niebezpieczne, polecenia otrzymuje zwykle tylko sprytny wojownik.
— Mój czerwony brat usiadł od nas za daleko. Czy nie zje nic, lub nie napije się czego? — brzmiało pierwsze pytanie Old Shatterhanda.
Czerwonoskóry odpowiedział przecząco tylko potrząśnięciem głowy.
— Czemu nie? Czy nie jesteś głodny, ani spragniony?
— Juwaruwie dokucza głód i pragnienie, zaspokoić jednak tego nie może, gdyż nie ma pieniędzy — dała się słyszeć odpowiedź czerwonoskórca.
— Juwaruwa? To jest twoje nazwisko?
— Tak mię nazywają.
— To oznacza wronę w języku Upsaroków[20]. Czy należysz do tego szczepu?
— Jestem jego wojownikiem.
— Gdzie on teraz wypasa swoje konie?
— W Wyomingu.
— A kto jest wodzem wojennym tego plemienia?
— Wielki wojownik, którego nazywają: „Mocny Bawół“.
Old Shatterhand był przypadkiem niedawno u Wronich Indyan, należących do ludów, które zamieszkują Dakotę, znał ich stosunki i mógł osądzić, czy go Indyanin okłamał. Odpowiedzi zawierały prawdę.
— Jeśli mój brat nie może zapłacić, to niech przysiądzie się do nas i je z nami — mówił dalej.
Indyanin rzucił nań badawcze spojrzenie i oświadczył:
— Juwaruwa jest walecznym wojownikiem; jada tylko z mężami, znanymi sobie i równie jak on dzielnymi. Czy masz nazwisko i jak ono brzmi?
— Nazywają mnie Old Shatterhand.
— Old... Shatt...!
To nazwisko uwięzło Indyaninowi w gardle. Tylko na krótką chwilę utracił spokój i panowanie nad sobą, zdradził tem jednak, że się zatrwożył. Opamiętał się rychło i mówił dalej z pozorną swobodą:
— Old Shatterhand? Uff! Owa bardzo sławna blada twarz!
— Z którą śmiało możesz jeść wspólnie. Zbliż się do nas, jedz i pij!
Zamiast posłuchać tego wezwania, powlókł Indyanin dokoła wzrokiem, jak gdyby kogoś szukał, a potem zapytał:
— Nie widzę męża czerwonego, który z tobą siedział. Gdzie on?
— Jest pewnie w drugiej izbie.
— Nie zauważyłem, kiedy wyszedł. Skoro ty jesteś Old Shatterhand, to on będzie chyba Winnetou, wódz Apaczów.
— Tak jest w istocie. A gdzie twój koń?
— Nie jeżdżę konno.
— Tak? Upsaroka, znajdujący się o tyle dni drogi od swego szczepu, nie ma konia! Czy utraciłeś go po drodze?
— Wcale nie wziąłem go z sobą.
— Ani broni, oprócz noża?
— Żadnej.
— To niewątpliwie dla ważnych powodów uczyniłeś?
— Złożyłem przysięgę, że wyruszę bez konia i tylko z nożem.
— Czemu?
— Bo Komancze także nie mieli koni, ani innej broni.
— Komancze? A gdzież oni byli?
— W pobliżu naszych ówczesnych pastwisk w Dakocie.
— Komancze? Tak daleko na północy? To szczególne!
Old Shatterhand od dłuższego czasu już nie wierzył czerwonoskóremu, ale nie dał tego poznać po brzmieniu swego głosu. Czerwonoskóry rzucił nań niemal pogardliwe spojrzenie i odparł:
— Czy Old Shatterhand nie wie, że każdy indyański wojownik musi być raz w życiu w Dakocie, by sobie przynieść świętej gliny na fajkę pokoju?
— Nie wszystkim to potrzebne i nie każdy to czyni.
— Ale Komancze to czynili. Spotkali mnie i mego brata; jego zakłuli, a mnie udało się umknąć. Potem przysiągłem sobie pójść za nimi bez konia i tylko z nożem. Nie spocznę, póki ich nie pozabijam!
— Ponieważ zwracasz moją uwagę na święte obyczaje, to będziesz wiedział, że nikomu z Indyan nie wolno na drodze do tych kamieniołomów zabić człowieka.
— A jednak Komancze dopuścili się morderstwa!
— Hm! Ale po co ta przysięga o wyprawie bez konia i tylko z nożem? Jak będziesz polował? Czem żyłeś dotąd w drodze?
— Mam ci to nawet powiedzieć? — spytał dumnie Indyanin, sądząc, że całkiem Old Shatterhanda oszukał.
— Nie — odrzekł zapytany spokojnie. — Nie mogłem tylko pojąć tego, że w czasie tak długiej podróży nie postarałeś się o konia.
— Przysiągłem i dochowałem przysięgi.
— Nie, ty ją złamałeś!
— Udowodnij to!
— Siedziałeś dzisiaj na siodle!
— Uff, uff!
— Tak, podczas deszczu.
— Uff, uff! — powtórzył rzekomy Upsaroka jakby ze strachu, czy też dla zaprzeczenia. On podniósł się był oczywiście, kiedy Old Shatterhand zaczął z nim mówić i stał teraz blizko niego. Biały myśliwiec schylił się, przesunął mu rękoma po nogach i rzekł:
— Twoje spodnie są z zewnątrz mokre, a od wewnątrz suche, tej bowiem strony, przylegającej do konia, deszcz nie dosięgnął.
Indyanin nie był przygotowany na ten dowód bystrości, ale rychło jeszcze znalazł chytrą wymówkę:
— Powiadają, że Old Shatterhand jest najrozumniejszy z bladych twarzy, a jednak nie potrafi sobie wytłumaczyć czegoś, co tak łatwo pojąć. Każde dziecko wie, że dośrodkowa strona spodni schnie prędzej od zewnętrznej. Old Shatterhand musi się jeszcze wielu rzeczy nauczyć!
Była to wielka bezczelność, lecz myśliwiec pozostał nadal spokojnym. Używał aż do tej chwili języka angielskiego, którym Indyanin władał dość znośnie, teraz jednak zadał mu pytanie w narzeczu Upsaroków i nie otrzymał odpowiedzi. Zapytał go jeszcze kilka razy o coś innego, ale z tym samym wynikiem. Wkońcu położył Indyaninowi ciężko rękę na ramieniu i rzekł:
— Dlaczego nie odpowiadasz? Czy nie znasz mowy własnego szczepu?
— Przysiągłem sobie nie mówić nią prędzej, dopóki nie pomszczę śmierci mego brata.
— Tak, twoje przysięgi wyglądają wszystkie bardzo osobliwie! Ale jeszcze osobliwszą jest twoja głupota, w której sobie wyobrażasz, że mnie zdołasz oszukać. Właśnie twój język cię zdradza. Ja wiem zupełnie dobrze, jak Upsaroka mówi językiem bladych twarzy, a jak inny szczep indyański. Ty nie jesteś Wronim Indyaninem, lecz Komanczem. Czy nie masz odwagi przyznać się do tego?
— Komancze są moimi wrogami; wszak już to przedtem zaznaczyłem!
— To właśnie, że ich swymi nieprzyjaciółmi nazywasz, jest dla mnie dowodem, iż jesteś jednym z nich!
— Robisz więc ze mnie kłamcę? Nic dziwnego! Biali mają zwyczaj obrażać swych czerwonych gości. Odchodzę wobec tego!
To rzekłszy, zwrócił się rzeczywiście ku drzwiom.
— Ty zostaniesz! — rozkazał Old Shatterhand, chwytając go za rękę.
Na to dobył Indyanin noża i zawołał:
— Kto ma prawo zatrzymywać mnie tutaj? Ty? Co ci złego zrobiłem? Nic! Pójdę, a ktoby mi chciał w tem przeszkodzić, dostanie w serce żelazem!
Old Shatterhand mimo to zatrzymał go silnie lewą ręką, a szybkim ruchem prawej wydarł mu nóż i powtórzył:
— Zostaniesz! Zaczekamy, dopóki nie wróci Winnetou. Potem się rostrzygnie, czy wolno ci będzie odejść, czy nie. Przykucnij tam znowu, gdzie przedtem siedziałeś. Za próbę ucieczki dostaniesz kulą w łeb!
Old Shatterhand rzucił nim na wymienione miejsce. Indyanin upadł, chciał się poderwać, lecz rozmyślił się i pozostał w postawie siedzącej.
Old Shatterhand usiadł znów, by jeść dalej i położył obok siebie odwiedziony rewolwer, by nadać większej wagi swej groźbie.
Przerwana wieczerza odbywała się w dalszym ciągu, ale rozmowa już utykała. Po jakimś czasie powrócił skut i usiadł na swojem miejscu. Ujrzawszy Indyanina w tej samej postawie, co przedtem, nie domyślił się, że tu coś zaszło tymczasem. Zarządca i dozorca, którzy siedzieli z nim razem, powiedzieli mu o tem, on zaś słuchał z pozornym spokojem, chociaż wewnętrznie z pewnością nie mało się obawiał. Jakkolwiek bowiem wątpił, czy go Winnetou zauważył, to jednak musiał liczyć się z tem, że go podsłuchał.
Wykradając się poprzednio przez tylne drzwi, powiedział sobie Apacz, że skuta trzeba szukać na przodzie. Zaczął więc w tym kierunku się skradać wielkim łukiem. Szerokie, otwarte drzwi gospody przepuszczały dużo światła. Jeśli więc idąc naprzód, miało się je ustawicznie na oku, musiało się widzieć każdego, ktoby się znalazł pomiędzy niemi a okiem.
Winnetou okrążał coraz dalej i dalej, ale napróżno. Zatrzymywał się często i nadsłuchiwał w ciemności nocnej, również bez skutku. Wrócił się i zaczął nanowo, lecz i tym razem niczego nie osiągnął. Na tem stracił sporo czasu, zanim ujrzał jakąś postać, zbliżającą się z boku do gospody. Skoro dostała się do drzwi i weszła, poznał Winnetou, kto to był.

— Uff! To był skut — rzekł do siebie Apacz. — Widocznie nie miał żadnego ukrytego zamiaru, dlatego da
Old Shatterhand mimo to zatrzymał silnie Indyanina lewą ręką, a szybkim ruchem prawej wydarł mu nóż i powtórzył: „Zostaniesz!“
remnie go tutaj szukałem. Winnetou się raz pomylił, a Old Shatterhand zdziwi się tem bardzo.

Nie starał się już teraz powracać ukradkiem, lecz wszedł przedniemi, jasno oświetlonemi drzwiami. Gdy go skut spostrzegł, poczuł, że tętno mu się przyśpiesza. Teraz musiało się pokazać, czy Apacz co podsłuchał, czy nie.Usiadł on obok Old Shatterhanda, który powiadomił go o wyniku przesłuchania, a na końcu zcicha zapytał:
— Czy memu czerwonemu bratu sprzyjało szczęście?
— Winnetou nie mogło ani szczęście sprzyjać, ani nieszczęście spotkać, ponieważ się pomylił. Nie było nic nadzwyczajnego.
— Cóż teraz należy myśleć o znaku, danym czerwonemu przez skuta?
— To nie był znak, lecz mimowolny ruch ręki.
— W takim razie i ja pomyliłbym się, a w to trudno mi uwierzyć. Ten Indsman nie jest Upsaroka, lecz Komancz.
— Czy zrobił co złego mnie, tobie, albo komuś innemu?
— Oczywiście, że dotąd jeszcze nie.
— Wobec tego nie można z nim postępować, jak z wrogiem. Niech mój brat Shatterhand puści go wolno
— Ha, dobrze, skoro sobie tak życzysz. Przyznaję jednak, że czynię to bardzo niechętnie.
Po tych słowach powiedział czerwonoskóremu, że może się oddalić. Indyanin powstał zwolna i zażądał zwrotu noża. Otrzymawszy go, wsunął go za pas i rzekł:
— Ten nóż dostał dziś nową robotę, gdyż złożyłem sobie drugą przysięgę. Old Shatterhand dowie się niebawem, czy będzie także tak osobliwa, jak poprzednia.
Po tej groźbie oddalił się szybkim krokiem. Twarz skuta przybrała była w ostatniej chwili wyraz wielkiego zaniepokojenia i trwożnego oczekiwania, teraz jednak zmieniła się tak dalece, że w rysach jej wyczytać było można wyraźne, niepohamowane szyderstwo. Old Shatterhand zauważył to równie jak Winnetou, który szepnął:
— Niech się mój brat przypatrzy metysowi!
— Widzę go.
— On się z nas śmieje!
— Widocznie ma do tego przyczynę.
— Tak. Jego ruch ręką był przedtem znakiem dla Indyanina, którego uważałeś za Komancza. Nie pomyliliśmy się zatem.
— Ty go nie znalazłeś na dworze. Kto wie, jaki szatański powzięli zamiar. Od teraz musimy go dobrze śledzić, gdyż jestem przekonany, że to człowiek niebezpieczny.
Old Shatterhand słusznie nazwał metysa człowiekiem niebezpiecznym, bo na dworze umówiono istotnie szatański zamiar.
Gdy skut opuścił poprzednio gospodę, usunął się ostrożnie z obrębu światła, rzucanego na zewnątrz przez płonące w środku ognisko. Idąc potem dalej, prostopadle do szopy, zrobił około trzystu kroków, gdy wtem usłyszał cichy głos, wołający go po imieniu. Nie było to jednak imię, które nosił w campie, lecz zupełnie inne, gdyż głos ów zabrzmiał tak;
— Chodź do nas Ik Senando[21]! Stoimy tutaj.
Był więc istotnie tym, za kogo uważał go Winnetou, to jest pół krwi wnukiem „Czarnego Mustanga“, „najsroższego“ wodza Komanczów.
Udawszy się za tym głosem, spostrzegł niebawem trzech Indyan, z których jeden odznaczał się bardzo wysoką, silnie zbudowaną postacią. Był to sam wódz, który zaraz tak pozdrowił przybyłego:
— Witam cię, synu mej córki! Posłałem ci najchytrzejszego z moich wojowników, Kita Homaszę[22], ażeby ci dać znać, że jestem już tu i czekam na ciebie. Czy z nim mówiłeś?
— Ani słowa. Samo zjawienie się jego wystarczyło mi zupełnie.
— Postąpiłeś rozsądnie, gdyż może byliby powzięli podejrzenie. Mamy tutaj dobre miejsce, niepodobna nas zaskoczyć, ponieważ dzięki jasności, bijącej z otwartych drzwi, widzimy każdego, wychodzącego z domu. Zresztą mamy do czynienia z ludźmi, którzy nie rozumieją się wcale na życiu dzikiego Zachodu.
— Mylisz się bardzo. Są to ludzie, którzy je znają lepiej od ciebie i odemnie.
— To nie może być! Któż to taki? Powiedz!
— Najpierw przybyli dwaj bardzo dłudzy i chudzi jeźdźcy, którzy tutaj zabawią do jutra. Jeden z nich nazwał się Timpe, a drugiego nazwisko brzmi, jak się zdaje, tak samo.
— Timpe? Pshaw! Nikt z walecznych wojowników nie słyszał o takiem lub podobnem imieniu.
— Potem nadeszli dwaj, których imiona napełniły mię strachem.
— Uff! Nie wiedziałem dotychczas, że syn mej córki może się lękać. Czy ci dwaj przybysze nie są ludźmi, lecz złymi duchami Sawanny i Gór Skalistych?
— To ludzie, ale jacy! Jeden czerwony, a jeden biały, najsławniejszy wojownik Indyan i najsławniejszy z bladych twarzy.
— Uff, uff! Czy chcesz przez to powiedzieć, że to Winnetou z Old Shatterhandem?
— Zaiste, to oni są!
— Jak ich tu zły Manitou sprowadził?
— Nie zły, lecz dobry. Z początku przestraszyłem się oczywiście, potem jednak usłyszawszy ich rozmowę, ucieszyłem się tem bardziej.
— Powiesz mi, co usłyszałeś, ale nie tutaj. Musimy stąd odejść!
— Odejść? Czemu?
— Ponieważ wiem, jak tacy mężowie, jak ci dwaj wojownicy, myślą i postępują. Czy mówili co do ciebie?
— Winnetou mnie wypytywał, nie wierzył, że jestem Yato Inda i uważał mię za syna twej córki. Już ja potrafię za to się zemścić!
— Apacz ma jednak tak przenikliwy nos, jak nikt inny. Powziął więc podejrzenie i będzie cię teraz śledził.
— Wątpię, ponieważ nie widzę do tego powodu.
— On zawsze ma powód do ostrożności i przebiegłości, ten najgorszy wróg Komanczów, którego nigdy nie mogliśmy zaatakować, ani pochwycić. Ale biada mu, jeśli nareszcie wpadnie nam w ręce!
— Otwórz więc te ręce, ponieważ teraz w nie wpadnie! Powiem ci, że...
— Nie teraz i nie tutaj — przerwał mu wódz. — Musimy znaleźć inne miejsce, gdyż Winnetou zechce ciebie podsłuchać.
— Zobaczymy go, gdy będzie wychodził z drzwi oświetlonych.
— Ty go nie znasz. On wszystko oblicza i wie, że nieprzyjaciel, podchodzący ten obóz, ustawi się zawsze naprzeciwko tych drzwi, ponieważ może tu wszystko widzieć. Winnetou przyjdzie zatem wprost tutaj i to nie przez drzwi oświetlone. Czy są tam jeszcze inne drzwi? —
Są małe za składem.
— Tamtędy on wyjdzie i zakradnie się potem tutaj w ciemności. Trzeba wobec tego udać się na drugą stronę. Chodź!
Pomknęli szerokim łukiem na prawo dokoła budynku, gdy tymczasem Winnetou okrążył go na lewo i z tego powodu nie zastał ich już na miejscu. Tam zatrzymali się pod drzewem, a skut opowiedział, co słyszał. Wódz słuchał go z najwyższem zaciekawieniem i rzekł potem niemal głośno z radości:
— Do Alder - Spring jadą? Jutro tam będą? Pochwycimy ich tam, pochwycimy. Tym razem nam nie ujdą! Jakaż radość zapanuje u nas, gdy przywleczemy tę cenną zdobycz, gdy będziemy ich męczyć, że wyć będą jak kujoty, odzierane ze skóry! Te dwa skalpy więcej są warte, niż warkocze, o które nam właściwie chodzi!
Wódz jeszcze przez jakiś czas dalej dawał wyraz swojej uciesze, dopóki mu wnuk nie przerwał:
— Tak, my ich pochwycimy z pewnością i zamęczymy na śmierć, ale czy dlatego masz się wyrzec Chińczyków, których chciałem wam oddać w ręce?
— Nie, wszak po to zmieniłeś imię i wstąpiłeś do służby u ludzi ognistego konia, a my przybyliśmy dziś tutaj, żeby cię spytać, czy to się stanie już niebawem.
— Ja jestem gotów każdego dnia. Spodziewam się jednak, że dotrzymacie danego mi słowa!
— Dotrzymamy. A może ty sądzisz, że oszukam syna mej córki? Pieniądze, oraz wszelkie złoto i srebro są twoją własnością, a wszystko inne: suknie, narzędzia, zapasy, a szczególnie długie warkocze żółtych ludzi należą do nas. Przywykliśmy już do tego, że blade twarze zagrabiają nam wszystko, że musimy ustępować przed nimi, gdyż są od nas silniejsi. Ale tu przybywają te żółte skóry i budują mosty i drogi żelazne na ziemi, która do nas należy. Oni przepłacą to wszyscy życiem, a wojownicy Komanczów okryją się sławą, że pierwsi z pomiędzy czerwonych mężów zdobyli skalpy długich warkoczy. Nie wyrzekamy się tego, a ty teraz powiadomisz nas, co do walki będzie potrzebne.
Nastąpiło obszerne omówienie miejscowości, poszczególnych części obozu, sposobu, w jaki należy dokonać napadu, jeśli się ma udać, i zdobyczy, jakiej się można było spodziewać. Potem dał Czarny Mustang znak swym towarzyszom, żeby znów doń wrócili, gdyż oddalili się byli na boki, by zapobiec podejściu go i odkryciu.
Postanowiono więc na tem tajnem zebraniu pojmać nad Alder - Spring Old Shatterhanda, Winnetou, Kaza i Haza. O terminie napadu Komanczów na Firwood-Camp miał donieść później skutowi posłaniec. Po naradzie pożegnał się skut z trzema sprzymierzeńcami i wrócił do gospody.
Czarny Mustang udał się z obydwoma Komanczami na miejsce, gdzie według umowy miał czekać na powrót posłanego do gospody wysłańca. Ten stawił się tam niebawem i oznajmił pełen złości, jak z nim postąpił Old Shatterhand.
Usłyszawszy, że uchwalono uderzyć na niego i na Winnetou, syknął z radością przez zęby:
— Pożałuje tego, że się na mnie porwał, bo ja mu zgotuję najokropniejsze męczarnie!
Czerwonoskórzy zamierzali właśnie zejść z tego miejsca i udać się do koni, ukrytych opodal, kiedy usłyszeli odgłos zbliżających się kroków. W tej chwili rzucili się na ziemię, pomimo że była wilgotna i błotnista, ale przez to właśnie zatarasowali sobą drogę nadchodzącym, wskutek czego jeden Chińczyk potknął się o wodza i pociągnął za sobą swego towarzysza. Pochwycono ich w mgnieniu oka i przytrzymano.
— Nie krzyczcie tak, bo to życiem przypłacicie! — nakazał wódz. — Kto jesteście?
— Robotnicy — odrzekł ten, który posiadał na tyle odwagi, żeby odpowiedzieć na to groźne pytanie.
— Powstańcie, ale nie ruszcie się stąd krokiem jeśli wam życie miłe! Dlaczego włóczycie się tu pokryjomu? Jeśli jesteście robotnikami, należącymi do tego campu, to ciekaw jestem, w jakim celu to czynicie!
— Myśmy się nie skradali!
— Owszem! Tak cicho i pochyło nie chodzi nikt, kto się może pokazać. Co macie tutaj w rękach?
— Strzelby.
— Strzelby? Na co strzelby robotnikom? Pokażcie je zaraz!
Wydarł im strzelby, obmacał je, podniósł jedną po drugiej do góry, by im się lepiej przypatrzyć.
— Uff, uff, uff! — odezwał się cicho wprawdzie, ale tonem radosnego zdumienia. — Te trzy strzelby znam nie tylko ja, lecz każdy czerwony i biały na Zachodzie. Ta strzelba z wielu gwoździami jest niewątpliwie srebrną rusznicą Winnetou, naszego wroga. A jeśli to jest prawda, to tamte dwie należą do Old Shatterhanda. To sztuciec Henry’ego i rusznica na niedźwiedzie. Czy się dobrze domyślam?
Chińczycy nie odpowiedzieli na to pytanie. Widząc przed sobą Indyan, zlękli się, drżeli poprostu ze strachu, że nawet nie próbowali uciekać.
— Mówcie! — ofuknął ich wódz Komanczów. — Czy te strzelby należały do Old Shatterhanda i Winnetou?
— Tak — wyszeptał ten, który odpowiadał dotychczas.
— A więc wyście je skradli?
Zapytany znów milczał.
— Widzę, że jesteście wagare sariczes[23], którym tacy ludzie nie powierzyliby nigdy swoich strzelb. Jeśli się nie przyznasz, dostaniesz w tej chwili nożem w brzuch! Mów!
Na to pośpieszył Chińczyk z odpowiedzią:
— Zabraliśmy je pokryjomu.
— Uff! A więc przecież! Winnetou i Old Shatterhand są tu widocznie bardzo pewni siebie, skoro rozstali się ze strzelbami. Wy jesteście złodzieje. Czy wiecie, co wam zrobię? Zasłużyliście na śmierć!
Na to rzucił się Chińczyk na kolana, wzniósł ręce do góry i zaczął błagać:
— Nie zabijaj nas!
— Powinniśmy wam, co prawda, odebrać życie, ale wy jesteście żółtymi, parszywymi, szakalami, na których waleczni wojownicy nie będą plamić swoich noży. Puścimy was zatem wolno, jeśli uczynicie to, co wam rozkażę.
— Powiedz, o powiedz! Będziemy ci posłuszni!
— Dobrze! Dlaczego ukradliście strzelby? Przecież ich nie potrzebujecie, gdyż nie jesteście myśliwymi.
— Chcieliśmy je sprzedać, gdyż słyszeliśmy, że warte są dużo, bardzo dużo pieniędzy.
— My kupimy je od was.
— Rzeczywiście? Rzeczywiście? Czy to prawda?
— Ja jestem wódz Komanczów. Imię moje brzmi Tokwi Kawa, co w języku bladych twarzy znaczy Czarny Mustang. Czy słyszeliście o mnie?
Oczywiście, że słyszeli o nim i to nic dobrego; przeciwnie, tak wiele złego, że Chińczyk odrzekł przerażony do głębi:
— Czarny Mustang? My cię znamy!
— Wiesz tedy zapewne, jak wielkim i sławnym jestem wodzem, oraz że wszystkie moje słowa polegają zawsze na prawdzie. Kupię od ciebie strzelby.
— Ile dasz za nie?
— Więcej niżby dał każdy inny.
— A co?
— Wasze życie. Taką kradzież karze się śmiercią, ja wam jednak za strzelby darowuję życie.
— Życie? Tylko życie? — zapytał Chińczyk rozczarowany.
— Czy to nie dość? — syknął czerwonoskóry. — Czy takich nicponiów, jak was, można czem więcej obdarzyć niż życiem? Czego jeszcze pragniecie?
— Pieniędzy.
— Pieniędzy! A więc kruszcu! Możecie go także dostać, a mianowicie żelazo naszych noży. Są one takie spiczaste i ostre, że będziecie go mieli dość. Chcecie?
— Nie! Nie! Daruj nam! — jęczał Chińczyk. — My chcemy żyć; zatrzymaj sobie strzelby!
— To twoje szczęście, ty żółta ropucho! A teraz słuchaj, co ci nakażę! Old Shatterhand i Winnetou zauważą niebawem brak strzelb, zrobi się wielki zgiełk, zaczną szukać i dopytywać się. Co wy wtedy zrobicie?
— Będziemy milczeli.
— Mądrze postąpicie. Nie wolno wam powiedzieć ani słowa, inaczej odbierzemy wam życie, bo jesteście złodzieje. Tak samo o nas nie wolno wam nic wspominać, gdyż, jeśli się dowiedzą, żeście nas spotkali i mówili z nami, odgadną wszystko, a wy mimo to będziecie zgubieni. Czy zastosujecie się do mego rozkazu?
— Będziemy milczeli jak martwi!

— Tego od was wymagam, gdyż, jeślibyście zdradzili, że byliśmy tutaj, to wrócilibyśmy, żeby się zemścić. Zginęlibyście w męczarniach pod palem. A teraz jeszcze jedno pytanie: Czy znacie imiona Ilczi i Hatatitla[24]?
Czerwoni przez to właśnie zatarasowali sobą drogę nadchodzącym, wskutek czego jeden Chińczyk potknął się o wodza i pociągnął za sobą swego towarzysza.
— Nie.

— Tak się nazywają konie Winnetou i Old Shatterhanda. Czy te szlachetne zwierzęta są także tutaj?
— Tego nie wiemy. Czy to może kare ogiery pełnej krwi z czerwonemi nozdrzami i kędziorkami?
— Tak. Czy je widziałeś?
— Nie. Mówił o tem pewien myśliwy, który widział je przy drzwiach.
— To one. Gdzie stoją teraz?
— W szopie, leżącej za nami. Słyszeliśmy, że je tam zaprowadzono.
— W takim razie skończyliśmy już. Nie mówcie więc o niczem, co się stało, coście widzieli i słyszeli, bo wszelką zdradę przypłacilibyście śmiercią, tak jak my zapłaciliśmy wam życiem za strzelby! Teraz możecie odejść!
Kopnął jednego i drugiego, poczem oni zniknęli czemprędzej w ciemnościach nocy, uradowani tem, że zostało im życie, chociaż im łup odebrano.
— Uff! Bardziej poszczęścić się nam nie mogło! — rzekł wódz z wielkiem zadowoleniem do swoich ludzi. — Zdobyliśmy czarodziejską strzelbę, rusznicę na niedźwiedzie i strzelbę srebrzystą. Teraz zabierzemy jeszcze ogiery, które, z wyjątkiem mojego mustanga, nie mają równych sobie.
— Czy Tokwi Kawa chce się udać do szopy? — spytał ten, który pod nazwiskiem Juwaruwy był w gospodzie jako szpieg.
— Czy mój brat sądzi, że powinienbym zostawić te konie? Gdyby nie było mojego mustanga, one byłyby najlepszymi rumakami od jednej Wielkiej Wody do drugiej. Zabierzemy je, gdyż posiadają taką samą wartość, jak strzelby, odebrane przez nas żółtym nicponiom z długimi warkoczami.
Niechaj Tokwi Kawa zważy, że prawdopodobnie krew przy tem popłynie.
— Dlaczego?
— Winnetou i Old Shatterhand niewątpliwie postawili kogoś przy koniach na straży.
— Zakradniemy się pocichu i zakłujemy strażników. A może nawet ich nie będzie, ponieważ konie nie stoją na wolnem powietrzu, lecz w szopie.
Niestety miał Tokwi Kawa słuszność, gdyż inżynier obiecał wprawdzie postarać się o dozorcę, lecz nie dotrzymał tego przyrzeczenia. Czerwonoskórzy podeszli w ciszy pod szopę, której drzwi nie miały prawdziwego zamku, lecz tylko zasuwę, i zaczęli nadsłuchiwać. Z wnętrza dolatywały ich uderzenia kopyt, jak gdyby koń tupał jedną nogą. W środku było zupełnie ciemno, co świadczyło w pewnym stopniu o tem, że dozorcy nie było, gdyż nie zamkniętoby go pewnie w całkiem ciemnem miejscu. Wódz odsunął zasuwę, otworzył trochę drzwi, stanął tak, że go ze środka nie można było widzieć i zawołał po angielsku, niby jako znajomy dozorcy. Odpowiedź nie nastąpiła, wobec czego czterej Indyanie weszli do wnętrza.
Konie braci Timpów zaprowadzono całkiem w tył, a oba kare ogiery umieszczono na samym przodzie. Wódz poznał rychło mimo ciemności, że to były rumaki, o które mu chodziło.
— Są tutaj — rzekł. — Miejcie się na baczności! Nie możemy ich dosiąść, bo nas nie znają. Musimy je wyprowadzić, a i na dworze będziemy mieli jeszcze z nimi dużo do czynienia, skoro tylko nie zauważą przy sobie swoich panów.
Komancze odwiązali ostrożnie karosze i wyprowadzili powoli z szopy. Zwierzęta poszły wprawdzie bez oporu, jednak już tak, jak gdyby poczuły, że dzieje się z niemi coś nieprawidłowego. Indyanie zamknęli drzwi napowrót i oddalili się z kosztownym łupem. Miękkie, głębokie błoto, utworzone przez deszcz, stłumiło odgłos kroków koni i ludzi.

Tokwi Kawa był nadzwyczajnie zadowolony z figla, wypłatanego obu sławnym, a przez niego tak bardzo znienawidzonym ludziom. Był swego zupełnie pewny i przekonany, że tego wieczora postąpił sobie chytrze, bez zarzutu. Mylił się jednak. W obliczeniu swojem bowiem nie uwzględnił dostatecznie najważniejszych właśnie czynników, a to bystrości umysłu obu okradzionych, oraz nadzwyczajnych zalet i równie dobrej tresury koni, nienawykłych do słuchania obcych bez pozwolenia własnych panów. Ale największy błąd jego polegał na tem, że powiedział Chińczykom, kim jest. Nie wątpił wprawdzie, że nie zdradzą niczego, ale wobec Winnetou i jego białego przyjaciela było to nierozwagą, nie do darowania.

ROZDZIAŁ II.
Do Rocky-Ground.

Kochany czytelniku! Czy słyszałeś kiedy o „białym mustangu“? Powołani i niepowołani pisarze nim się zajmowali, opowiadali o nim ludzie, znający dobrze dziki zachód, i tacy, których noga nie dotknęła amerykańskiego lądu. Ja sam siadywałem często z białymi i czerwonymi myśliwymi, którzy twierdzili i przysięgali się, że widzieli „białego mustanga“, a mnie ani na myśl nie przyszło wątpić w te zapewnienia, ponieważ ludzie ci widzieli go i nie widzieli. „Biały mustang“ był podaniem, bajką, widmem, tworem wyobraźni, którego podstawą było jednak w każdym razie coś widzianego rzeczywiście.
W czasach, kiedy trzody bawołów i koni w niezliczonych tysiącach zaludniały prerye, a wiosną przeciągały na północ, jesienią zaś na południe, mogło się zdarzyć ostrożnemu strzelcowi, że zobaczył „białego mustanga“, ale tylko bardzo ostrożnemu, który umiał dobrze podchodzić i to oczywiście zdaleka. „Biały mustang“ bowiem był najbardziej doświadczonym i najsprytniejszym ze wszystkich przodujących ogierów, jakie kiedykolwiek stały na czele trzód dzikich koni. Oko jego przenikało najgęściejsze zarośla, ucho chwytało cichy szmer kroków skradającego się wilka już ze znacznej odległości, a jego czerwone nozdrza czuły woń człowieka, choćby go dzieliła od niego przestrzeń tysiąca kroków. Z trzody, prowadzonej przez „białego mustanga“, nie zdołał sobie żaden myśliwy wyłowić lassem zdrowego konia; jeśli kiedy padło jakie zwierzę jego ofiarą, to było zapewne chore i nieprzydatne. Nikt nie widział pasącego się kiedykolwiek „białego mustanga“, on nie miał na to czasu. Ustawicznie i bez wytchnienia biegał w zgrabnych a silnych, podskokach dokoła swej, spokojnie pasącej się trzody i za najlżejszą oznaką wydawał owe przeraźliwe, do głosu trąbki podobne, rżenie, na którego dźwięk pędziło wszystko jak burza.
Kilka razy udało się podobno odłączyć go od trzody by złapać jego samego. On uciekał tylko wolnym cwałem, gdy tymczasem ścigający pędzili co koń wyskoczy, a mimo to nie mogli go doścignąć. A gdy wkońcu wyciągnąwszy się, pomknął jak strzała i zniknął na widnokręgu, poznali, że ich tylko wyprowadził w pole, aby ich odciągnąć od swej trzody. Pewien zuchwały vaquero[25], mistrz w jeździe konnej, twierdził, że się z nim raz spotkał i że zapędził go nad głęboki canon[26]. „Biały mustang“ miał bez namysłu skoczyć w kilkaset stóp głęboką przepaść i pokłusować spokojnie dalej. Vaquero zapewniał na rozmaite sposoby wszystkich i każdy mu wierzył. W towarzystwie bardzo poważnych i doświadczonych westmanów opowiadał pewien hacjendero[27] z Sierry że raz doznał niesłychanego szczęścia, iż zobaczył „białego mustanga“ i zwabił go razem z całą gromadą dzikich koni do corralu[28], ale przedziwny siwek przeleciał jak ptak ponad dwudziestostopowem ogrodzeniem i nikt o prawdziwości tego opowiadania nie wątpił. Tak opowiadali starzy i młodzi i zdawało się, że „białego mustanga“ nietylko nie można było zranić, ale że był wprost nieśmiertelny, dopóki nie zniknął z ostatnią trzodą, którą na sawannie widziano. Nieubłagana „cywilizacya“ wymordowała bawoły i mustangi, a dziś jeszcze pokazuje się tu i ówdzie stary westman i twierdzi, że nie dający się nigdy schwytać siwek nie jest bynajmniej wymysłem, gdyż on sam także go widział.
Tak, „biały mustang“ nie był wymysłem, a jednak był tworem wyobraźni. Nie było go nigdy, a jednak istniał. Ci, którzy go widzieli, nie ulegli złudzeniu, pomylili się jednak, gdyż „biały mustang“ nie był jednym koniem, lecz wielu końmi.
Każdej trzodzie dzikich mustangów przewodził ogier najsilniejszy i najsprytniejszy, ponieważ to stanowisko musiał sobie zdobyć i zachować siłą i chytrością. Skoro wszystkich współzawodników spędził z pola, słuchała, go cała gromada aż do najmłodszego zwierzęcia. Jeśli już u nas mówi się, że siwki są „najtwardszymi“ końmi, to na preryi miało to jeszcze większe znaczenie. Do tego należy dodać, że myśliwcy oszczędzali jasnych zwierząt; nikt nie łowił siwków pod wierzch, ponieważ widać je z bardzo daleka, co jeźdźca naraża na niebezpieczeństwo. Konie takie mogły zatem dochodzić do pełni sił. Oprócz tego konie jasne, jakby wiedzione instynktem, są ostrożniejsze niż ciemne. Wreszcie potrzeba trzodzie na dowódcę konia, różniącego się zabarwieniem od innych. Im wyższy oficer, tem wspanialsze odznaki jego godności. Co człowiek sztuką zdobywa, to daje zwierzęciu natura. Z tego i z innych jeszcze powodów musiało nastąpić to, że, jak wszystkim westmanom wiadomo, każdą prawie trzodą dzikich koni dowodzi siwek.
Skoro zatem przodownicze białe ogiery były najsilniejszymi, najszybszymi, najwytrwalszymi i najkąśliwszymi końmi, mogły tem samem w danym razie łatwiej uniknąć prześladowań niż wszystkie inne. Każdy westman widział i podziwiał spryt i rączość takiego konia, opowiadał o tem i słuchał takich opowiadań. Życie na sawannie podnieca wyobraźnię; siwków było wiele, ale wyobraźnia zrobiła z nich z czasem jednego, „białego mustanga“, którego wszędzie widziano, lecz nigdzie nie zdołano pochwycić. „Jeden“ żył wyłącznie w wyobraźni a „poszczególne“ w rzeczywistości.
Za czasów Winnetou i Old Shatterhanda istniał także „czarny mustang“, z którym sprawa miała się podobnie, a prócz tego nieco inaczej. Nie był to koń dziki, lecz wyszkolony, nadzwyczajnie wytresowany, a był własnością wodza Komanczów Naiini. O nim opowiadano także bardzo dziwne historye. Posiadał podobno wszystkie zalety w niebywałym dotychczas stopniu; w żadnej walce nie odniósł rany, nie potknął się, ani nie upadł, nie doścignął go żaden prześladowca i dotychczas — przepraszam za wyrażenie traperskie[29] — jeszcze nigdy nie zdechł. Koń ten żył jeszcze za przodków, wyszedł z dziadkiem nieuszkodzony ze wszystkich bitew, potem przeniósł ojca przez niebezpieczeństwa i śmierć i trzymał się tak świetnie u obecnego wodza, że ten dla uczczenia siebie i zwierzęcia przybrał nazwę konia „Czarny Mustang“ — Tokwi Kawa.
Jak święcie byli przekonani Indyanie, że sztuciec Old Shatterhanda jest strzelbą zaczarowaną, tak z drugiej strony, z wyjątkiem członków szczepu Naiini, którzy wiedzieli o tem lepiej, twierdzili, że natura „czarnego mustanga“ jest taka, jak istota leku, wziętego oczywiście jako określenie czegoś nadzmysłowego, niepojętego. Wiara ta przynosiła właścicielowi konia szacunek i korzyści. Unikano zaczepki zarówno z nim samym, jako też z jego plemieniem, w przekonaniu, że niepodobna go uszkodzić zarówno jak jego konia. Uchodził wprost za niezwyciężonego. Jako sprytny człowiek wyzyskiwał to chytrze, a wyniki tego okazały się niebawem i spotęgowały jego pewność siebie. Wraz z dumą i bezwzględnością zwiększała się z czasem jego nienawiść do białych wogóle i wrogów czerwonych, aż wkońcu sam w to uwierzył, że niema człowieka, któryby się mógł z nim zmierzyć.
Tym „czarnym mustangiem“ oczywiście nie był jeden koń, lecz kilka. Spokrewnione z sobą były jednako znaczone i tej samej doskonałości. Tej ostatniej zalety nie można mu było zaprzeczyć, pojąć więc łatwo, że wódz kradnąc w Firwood-Camp karosze Old Shatterhanda i Winnetou, twierdził z dumą: „Gdyby nie było mojego mustanga, byłyby to najlepsze konie od jednej Wielkiej Wody do drugiej “. Przez te wyrazy rozumiał oceany Atlantycki i Spokojny, a zatem wedle swojego wyobrażenia całą Amerykę północną. Czy się w tem nie mylił, tego miały dowieść późniejsze wypadki, ale dziś wieczorem musiał się już przekonać, że w jednym przynajmniej kierunku w błędzie był co do obu ogierów. Oto nie tak łatwo było je ukraść, jak sądził.
W obozie nie udano się tym razem na spoczynek tak zawczasu, jak zwykle. Obecność tak rzadkich gości nie pozwoliła ludziom pójść spać zaraz po jedzeniu. Inżynier, Winnetou, Old Shatterhand i obydwaj bracia Timpowie zabawiali się przy jednym stole ciekawemi opowiadaniami. Przy drugim siedział dozorca i zarządca, słuchając przeważnie cicho i tylko tu i ówdzie mieszając się do rozmowy. Do nich przyłączył się metys, który zachowywał się zupełnie milcząco, lecz tem pilniej wyławiał uchem wszystko, o czem mówiono. Old Shatterhand i Winnetou nie zważali pozornie wcale na niego. On nie dostrzegł ani jednego zwróconego na siebie spojrzenia, a jednak oni tak bacznie go śledzili, że żaden jego ruch, ani mina nie mogły ujść ich uwagi.
Właśnie opowiadał Kaz jakąś przygodę, kiedy nagle Winnetou wezwał go ręką do milczenia.
— Co takiego? — zapytał. — Dlaczego mam przerwać?
— Cicho! — odrzekł wódz Apaczów. — Nadchodzą jeźdźcy.

Zaczęli nadsłuchiwać i usłyszeli rzeczywiście tętent szybko zbliżających się koni, które całkiem dosłyszalnie bryzgały głębokiem błotem, a potem zatrzymały się przed drzwiami, zarżawszy radośnie.
„To były indyańskie mokassyny!“
— Uff! — zawołał Winnetou, powstając szybko. — To nie są konie obce.

Old Shatterhand podniósł się także i potwierdził:
— Nie, to nasze konie. Ale skąd one się tutaj wzięły? Czy nie postawiliście przy nich warty, mr. engineer?
— Jeszcze nie.
— Dlaczego? Wszak was o to prosiłem! Jeśli się nie mylę, to wy zasunęliście drzwi, kiedy oddalaliśmy się od szopy?
— Uczyniłem to, dlatego sądziłem, że zbyteczne śpieszyć się ze strażą.
— Znajdujemy się na Zachodzie, gdzie nigdy nie należy zwlekać z ostrożnością!
— Może robotnik jaki, albo kto inny otworzył drzwi i konie pouciekały.
— Pouciekały? Były mocno przywiązane, sir! Ten ktoś nietylko otworzył drzwi, lecz i konie odwiązał, a postępek taki wydaje mi się co najmniej osobliwym! Pozwólcie nam, sir, tej latarni!
Słowa te zwrócone były do shopmana, który siedział za ladą. Nad nim wisiała latarnia, którą Old Shatterhand zdjął z gwoździa, zapalił i wyszedł razem z Winnetou. Wszyscy przyłączyli się do nich, powodowani ciekawością, a z nimi i metys, który nie wiedział nic oczywiście o tem, że jego dziadek ukradł przedtem obydwa konie.
Kare stały rzeczywiście na dworze i powitały swoich panów oznakami wielkiego rozdrażnienia. Parskały, machały ogonami, kręciły uszyma i wspinały się przedniemi nogami w górę, zupełnie jak psy, cieszące się widokiem swego właściciela. Old Shatterhand oświetlił je i zawołał z wielkiem zdumieniem:
— Do stu piorunów! Co to jest? Konie nie przyszły z szopy! Popatrzcieno, ile brudu i błota leży na ich grzbietach! Cwałowały widocznie zdaleka! Ale skąd i z kim?
— Z kim? — zapytał inżynier. — Z nikim, to oczywiste. Komu wpadłoby na myśl w taką niepogodę i ciemność przejeżdżać się na cudzych koniach?
— Przejeżdżać? Ciekawy jestem, czy kto potrafiłby dosiąść tych koni! Nikt też na nich nie siedział, gdyż, jak widzicie, siodła są błotem zbryzgane.
— A więc ja mam słuszność! Ktoś otworzył szopę, konie się wyrwały i pobiegły w pole. Popędziły trochę i wróciły potem znowu. Oto i wszystko, zbadam jednak, kto temu winien. Nocą nie wolno nikomu łazić do szopy.
— Nasze konie się nie wyrwały, skoro przywiązaliśmy je sami. Nie mają też zwyczaju pędzić na przechadzkę bez naszego pozwolenia!
Wtem rzekł Winnetou swoim zwykłym, spokojnym sposobem, wskazując na cugle swojego konia, które wziął w rękę:
— Przyznaję słuszność memu białemu bratu, ale one jednak się wyrwały, tylko nie z szopy, lecz w drodze.
Na cuglach wisiał mocno przywiązany rzemień, który prawdopodobnie tworzył pętlę, ale teraz był rozerwany. Old Shatterhand zbadał go, rzucił Apaczowi znaczące spojrzenie i zauważył potem do inżyniera:
— Wy macie słuszność, sir, a Winnetou się pomylił, co oczywiście rzadko mu się zdarza. Konie pozrywały się w szopie. Chodźcie z nami! Musimy je mocniej przywiązać. Inni gentlemani niechaj się nie trudzą dalej. Nic wielkiego się nie stało!
Powiedział to tak spokojnie i z przekonaniem, że wywołał natychmiast skutek, jaki sobie zamierzył, bo dozorca i zarządca wrócili zaraz z metysem do swego stołu. Kaz i Haz chcieli wprawdzie pójść do szopy, lecz Old Shatterhand szepnął do nich:
— Zacznijcie z mieszańcem rozmowę i nie wypuśćcie go, dopóki my nie wrócimy!
— Naco, mr. Shatterhand? — zapytał Kaz.
— O tem się później dowiecie. Przytrzymajcie go tylko, ale bądźcie uprzejmi i serdeczni!
— A jeżeli będzie się upierał, żeby wyjść? Czy mamy użyć przemocy?
— Tego unikajcie. Nie będzie wam zresztą trudno zatrzymać go zajmującą jaką historyą!
— Ja też tak myślę. Opowiem kilka nadzwyczajnych rzeczy i palnę przy tem parę dobrych dowcipów, zupełnie tak, jak u spadkobierców Timpego. Chodź, stary Haz!
To mówiąc, cofnął się z towarzyszem do domu.
Winnetou wziął konie za cugle, a Old Shatterhand świecił przodem. Inżynier szedł obok niego i rzekł, kiwając głową:
— Nie rozumiem was, sir. Najpierw przyznajecie mi słuszność z całym spokojem, a potem wydajecie tym gentlemanom rozkazy, jak gdyby Yato Indzie nie należało wcale ufać.
— Zrobiłem tak tylko na pozór, gdyż trzeba być ostrożnym. Konie ukradziono i zabrano, ale one po drodze się wyrwały.
— Nie może być!
— Zapewniam was, że tak jest!
— Czy wobec tego Yato Inda byłby złodziejem?
— To nie, ale pomocnikiem złodziei jest.
— Ja twierdzę, że on uczciwy!
— A ja twierdzę, że nie nazywa się Yato Inda, lecz Ik Senanda i jest wnukiem Czarnego Mustanga. Chodźcieno tylko do szopy, tam dowiemy się, kto kradzież popełnił!
— Jak to zbadacie?
— Rozmiękła ziemia powie mi niejedno. Gdyby nawet duch był złodziejem, musiałoby się ślady zobaczyć.
— Jabym tego nie potrafił, gdyż nie rozumiem się na tych rzeczach zupełnie. Wy macie w tem oczywiście większą wprawę. Mimo to sądzę, że uznacie, jak niesłusznie krzywdzicie mojego metysa.
— Zaczekajcie, sir!
Podczas tej sprzeczki zbliżyli się do szopy. Inżynier chciał pierwszy przestąpić próg, lecz Old Shatterhand zatrzymał go za ramię i upomniał:
— Nie tak prędko, bo moglibyście wszystko popsuć!
— Co?
— Ślady, które chcą zobaczyć. Gdy wejdziecie, to nie rozpoznamy ich dobrze.
— Zgoda. Wszak mamy czas.
Old Shatterhand zakreślił łuk, aby nie przyjść do drzwi prosto, lecz z boku i nie dotknąć śladów, gdyby istotnie były. Potem pochylił się z lampą ku ziemi. Winnetou zostawił konie na miejscu, zbliżył się także i pochylił.
— Uff! — zawołał. — To były indyańskie mokassyny!
— Myślałem to sobie! — potwierdził Old Shatterhand. — Tutaj byli czerwoni, ale pytanie: ilu?
— Mój brat zobaczy to, skoro tylko oddalimy się za tropem od szopy. Tu końskie ślady pomieszane są z ludzkimi.
— Nie odchodźmy jeszcze! Ślady kopyt świadczą wyraźnie o tem, że konie szły wolno, a byłyby takich śladów nie zostawiły, gdyby były uciekły. Widocznie wyprowadzono je z szopy ostrożnie.
— Drzwi zasunięte — zauważył Winnetou, wskazując na nie.
— To nowy dowód, że popełniono kradzież. Konie nie umieją drzwi zasuwać.
— Ale ludzie umieją! — wtrącił inżynier. — Był to człowiek, oczywiście jeden z robotników, który pokryjomu robił coś w szopie. Podczas tego wyrwały się konie.
— W takim razie byłby ten człowiek przybiegł do nas, by nas o tem zawiadomić.
— Tego byłby przecież nie uczynił z obawy przed wyrzutami.
— Pshaw! Trop nam powie po czyjej stronie słuszność, po mojej, czy po waszej. Ilu białych robotników zatrudniacie, sir?
— Tylu, ilu widzieliście w shopie.
— Czy wszyscy teraz tam byli?
— Wszyscy.
— To ładnie. Zwracam waszą uwagą na to, że nikt z tych ludzi nie wychodził ze shopu. Jeżeli tu był rzeczywiście robotnik, to musiał to być Chińczyk.
— I ja tak sądzę.
— Jakie obuwie noszą ci synowie nieba?
— Wielkie chińskie patynki z grubemi podeszwami.
— A te pozostawiają tak wybitny, osobliwy ślad, że wprost niepodobna się pomylić co do tego. Najpierw wstąpimy tutaj.
Otworzyli drzwi i weszli, nie zauważyli jednak nic, bo złodzieje nie zostawili śladów. Wprowadzili więc konie do szopy i przywiązali je, poczem wszyscy trzej zaczęli dalej badać na dworze, idąc śladami od szopy. Po kilku krokach już się one rozdzieliły, gdyż w prawo wiodły kroki ludzkie i zwierzęce, a w lewo tylko ludzkie.
— Tędy przyszli — rzekł Old Shatterhand. — Czy mój brat widzi, ilu ich było?
Apacz przypatrzył się dokładnie odciskom i odpowiedział:
— Czerwoni mężowie byli tacy nieostrożni, że nie szli jeden za drugim, dlatego widać całkiem wyraźnie, że było ich czterech. Chodźmy jeszcze dalej! Trop wiedzie poza tylną część shopu.
Wkrótce dostali się do miejsca, gdzie obydwaj Chińczycy spotkali się z Indyanami. Było ono już wydeptane, a Old Shatterhand oświetlił je dokładnie.
— Uff! — zawołał Winnetou. — Tu stali czerwoni mężowie przez pewien czas i rozmawiali z żółtymi mężami. Świadczą o tem bardzo wyraźnie ślady grubych, prostych podeszew.
— Czy nie powiedziałem? — rzekł inżynier. — Robotnicy byli w szopie!
— Niedorzeczność! — odparł Old Shatterhand, rozgniewany tem, że urzędnik ciągle trwał przy swych fałszywych przypuszczeniach.
— W szopie ich nie było, bo ich ślady aż tam nie prowadzą. Widzicie, że dochodzą tylko tutaj, a potem wracają. Porzućcie już raz swoje błędne zapatrywanie. Proszę was o to usilnie. Tu byli Indyanie i zapewne Komancze. To dla was nie jest drobnostką!
— Pshaw! Pewnie biedacy, którzy chcieli ukraść trochę żywności, a nieszczęśliwym przypadkiem dostali się do waszych koni.
— Cieszyłbym się, gdyby tak było. Obawiam się jednak, że zaszło coś zupełnie innego. Czerwoni byli widocznie w porozumieniu z waszymi Chińczykami.
— Oho!
— Tak! Wszak widzicie, że rozmawiali tutaj z sobą. Gdyby nie było porozumienia, byliby Indyanie zdmuchnęli Chińczyków.
— Tak sądzicie, sir?
— Napewno! A teraz patrzcie: najpierw było tu tylko trzech czerwonych, a czwarty przyszedł do nich z za shopu. Czy domyślacie się, kto to mógł być?
— Może ten Juwaruwa, którego nie chcieliście wypuścić?
— Tak jest, to on był.
— W takim razie pragnę jedynie wiedzieć, którzy to dwaj z moich Chińczyków!
— Zapytajcie ich samych! Wątpię jednak, czy się czego dowiecie.
— Winni będą się bali przyznać.
— My mimo to ich wyszukamy.
— Tak się wam zdaje?
— Nawet pewni jesteśmy tego.
— Czy za pomocą śladów?
— Może, a może nie. Ale w każdym razie w inny sposób. Obecnie dajmy temu pokój i zajmijmy się tylko czerwonymi. Chodźcie!
Ruszyli teraz nie poczwórnym już, lecz potrójnym tropem, póki nie doszli tam, gdzie Tokwi Kawa rozmawiał z metysem i skąd ten drugi powrócił do shopu. Potem zawiodły ich ślady na przednią stronę shopu, gdzie Komancze czekali na metysa. Zbadawszy i to miejsce, rzekł Old Shatterhand:
— Teraz wszystko pojmuję. Przyszło tu czterech Komanczów. Trzej zaczekali, a czwarty wstąpił do shopu aby wywołać niepostrzeżenie metysa. Ten wyszedł ale ponieważ nie czuli się tu bezpiecznie, przeto zwrócili się ku tylnej stronie. Dlatego mój brat Winnetou szukał ich tutaj napróżno. Metys porozumiał się z trzema czerwonymi i wrócił do nas, oni zaś poszli na miejsce, gdzie oczekiwali Juwaruwy, a gdy się on zjawił, chcieli już całkiem się oddalić, a wtedy natknęli się na obydwu Chińczyków.
— Czego ci mogli tam szukać? — zapytał inżynier.
— Powiedzą nam to sami — odrzekł Old Shatterhand z ufnością w siebie.
— Jakże dojdziemy, którzy to Chińczycy byli? Wszak mamy ich tutaj tylu!
— To już nasza rzecz. Zdajcie się na to spokojnie!
— Czy nie zbadamy także ich śladów?
— Teraz nie jeszcze. Musimy najpierw pójść do metysa i pokierować sprawę tak, żeby on stąd uciekł.
— Uciekł? — spytał inżynier, zdumiony w najwyższym stopniu. — Co za osobliwa myśl!
— Jakto?
— Albo jest on najzacniejszym człowiekiem, za jakiego ja go uważam, a w takim razie nie potrzebuje uciekać albo łotrem, który chce nas wydać Indyanom, a w takim razie nie możemy mu pozwolić uciec.
— Tak sądzicie wy, ale ja inaczej sądzę. To wnuk wodza Komanczów, Tokwi Kawy. Wśliznął się do was pod maską rzetelności, aby was wydać swemu dziadkowi. Czarny Mustang wysłał tu dziś czterech ludzi, a może i sam był z nimi, aby oznaczyć czas i rodzaj napadu. Ja nawet przypuszczam, że sam był tutaj. Co na to mój brat Winnetou?
— Czarny Mustang był tutaj — odrzekł Apacz z taką pewnością, jak gdyby widział go na własne oczy.
— Oczywiście, gdyż tylko taki wojownik jak on mógł wpaść na myśl ukradzenia nam koni. Usłyszał jednak, że tu jesteśmy i wstrzyma się narazie z napadem, dopóki my nie opuścimy obozu. Dla waszego bezpieczeństwa koniecznie należy się dowiedzieć, co względem was zamierzają i kiedy postanowili wykonać zamiar. Ale tego nie usłyszycie, jeśli metys tu pozostanie.
— Sir — odrzekł inżynier — wiem, kim jesteście i co o was mam sądzić, ale dla mnie słowa wasze są zagadkami. Muszę wam wierzyć ku swemu wielkiemu przerażeniu, że czerwoni coś przeciwko nam knują, gdyż w przeciwnym razie nie wysyłaliby ludzi na zwiady.O tem jednak, co nam grozi, mógłbym się dowiedzieć tylko od metysa, jeśli, jak twierdzicie, jest sprzymierzeńcem czerwonych.
— Czy sądzicie, że on wam powie?
— Zmuszę go do tego!
— Pshaw! Ciekaw jestem, jak się do tego weźmiecie!
— Wy pomożecie mi przy tem, sir!
— Toby do niczego nie doprowadziło, gdyż tak samo nic nie powiedziałby mnie, jak wam. Ja widzę tylko jeden pewny środek dowiedzenia się wszystkiego: musimy mu strachu napędzić, żeby drapnął.
— Jeśli jego nie będzie, to dopiero nie dowiemy się niczego, mr. Shatterhand!
— Przeciwnie. Słyszeliście przecież, że udajemy się jutro do Alder Spring?
— Tak.
— Metys także to słyszał i niewątpliwie doniósł o tem czerwonym. Jestem pewien, że pojadą tam, aby się zaczaić i pojmać nas. Nie damy się jednak złapać, a nawet sami ich podsłuchamy.
— Sir, to bardzo niebezpieczne!
— Dla nas nie, a dla was będzie to miało ten cel, że będziecie potem wiedzieli, co was czeka.
— Jakże się o tem dowiem? Czy wy powrócicie?
— Jeśli wywnioskujemy, że grozi wam niebezpieczeństwo, powrócimy napewno, by wam dopomóc. Musicie tylko puścić dzisiaj wolno metysa.
— A jeżeli nie ucieknie?
— Ucieknie! Gdzie on śpi zwykle? Czy przy robotnikach?
— Nie. Urządził sobie w zaroślach pół indyański wigwam.
— Aby go nie podglądano. To sprytna sztuka! Czy on ma konia?
— Tak. Przywiązany jest zawsze w pobliżu wigwamu.
— Dobrze! Mój brat Winnetou uda się tam teraz, ukryje się i podpatrzy, czy rzeczywiście metys się oddali, czy nie. Ja natomiast pójdę do shopu, aby mu strachu napędzić. Ale nie zróbcie jakiego błędu, sir! Niech mu się zdaje, że nie wiemy nic o kradzieży koni, dokonanej przez Indyan, niech wierzy w nasz domysł, że wyrwały się same z szopy.
— Well. Czy mogę pójść z wami?
— Owszem, przedtem jednak opiszcie dokładnie Winnetou, gdzie leży wigwam!
Winnetou mało wtrącał się do rozmowy, wysłuchał spokojnie opisu miejsca i odszedł. Był to jego zwyczaj, a zarazem dowód dla Old Shatterhanda, że zgadza się ze wszystkiem, co ten obmyślił i zarządził. Gdy się oddalił, odeszli Old Shatterhand i inżynier do shopu, gdzie zastali metysa w ożywionej rozmowie z braćmi Timpami, którym się udało zająć go całkowicie. Metys rzucał na białego myśliwca badawcze, niby skryte spojrzenia, ten zaś udawał, że tego nie spostrzegł. Poczciwy Kaz przerwał właśnie opowiadanie i zapytał:
— No, mr. Shatterhand, jak tam w szopie? Kto ma słuszność: wy, czy Winnetou?
— Ja. O kradzieży koni nie może być mowy. Zapomnieliśmy drzwi zasunąć, wskutek czego wlazło tam pewnie jakieś zwierzę. Konie zlękły się, zerwały i wybiegły na pole, ale wróciły szczęśliwie tutaj. Co do tego więc możemy być spokojni, tem mniej jednak co do innej okoliczności.
— Co do jakiej?
— Byli tutaj czerwonoskórcy.
— Chyba tylko jeden? Myślę o Juwaruwie, którego widziałem w shopie.
— On nie był sam. Było z nim jeszcze trzech czerwonoskórych, którzy czekali na niego na dworze.
— Do stu piorunów! — zawołał Kaz, odsuwając z czoła słomiany kapelusz. — Jeszcze trzej! A więc ten nędznik był chyba szpiegiem?
— Jestem tego pewien i twierdzę nadto, że tu w obozie znajduje się sprzymierzeniec czerwonych.
— All devils! Niesłychana rzecz! Ktoby to mógł być?
— Ja wiem, ale spytajcie Yato Indę, który obok was siedzi; on to wie tak dobrze, jak ja.
Na to zwrócił się metys powoli do Old Shatterhanda, popatrzył nań błyszczącemi od gniewu oczyma i zapytał nienawistnie:
— Co ja mam wiedzieć, sir?
— To, co powiedziałem teraz temu gentlemanowi.
— Ja nic nie wiem.
— To chodźcie, panowie! Coś wam pokażę. Niech Yato Inda przyłączy się także!
— Gdzie mr. Winnetou? — zapytał Kaz, wstając razem z innymi.
— Pilnuje w szopie koni, żeby się czem nie przeraziły.
Wszyscy wyszli, nawet biali robotnicy, tylko metys został na swojem miejscu. Na to zwrócił się doń Old Shatterhand w drzwiach i rzekł:
— Wezwałem wszystkich, ażeby z nami poszli. Kto nie posłucha, ten będzie miał ze mną do czynienia. Ja nie żartuję!
Groźne oczy Old Shatterhanda powiedziały jeszcze więcej niż słowa. Metys powstał i ruszył za wszystkimi. Niosąc znowu latarnię, prowadził Old Shatterhand ludzi do tropu, zrobionego przez metysa, kiedy ze shopu wychodził do czekających nań Komanczów. Oświetliwszy zaś ślady, rzekł:
— Przypatrzcie się dobrze tym śladom, panowie! To są ślady łotra, który na was wszystkich chce ściągnąć zgubę. Pokażę wam potem nogi, które przystają zupełnie do tych śladów. Zlynchujemy tego łotra!
— Ściągnąć zgubą? — zapytał przerażony dozorca. — Jakto?
— Ten drab schodzi się z wrogimi Indyanami, którzy zamierzają prawdopodobnie napaść na obóz i przemycił się do was pod fałszywem imieniem, aby im całą sprawę ułatwić.
— Z Indyanami? Czy to być może?
— Tak, czerwony, który był przedtem tutaj, był ich szpiegiem, a przyszedł po to, by tamtego łotra do nich wysłać. Widzieliśmy, jak sobie znaki dawali.
— Kto jest tym łotrem? Powiedzcie, sir, powiedzcie!
— Później! Najpierw postaram się o dowody. Widzicie, że idę ciągle jego śladami, a niebawem zobaczycie, dokąd one prowadzą.
Old Shatterhand szedł dalej śladem, a oni za nim, aż stanął, poświecił na ziemię i powiedział:
— Popatrzcie tutaj! Tu czekali trzej Indyanie na niego, a czwarty, imieniem Juwaruwa, znajdował się u nas w shopie i dawał mu tajemne znaki. Zbadajcie dokładnie, czy te odciski pochodzą od nóg Indyan!
Wtem rzekł Haz, rozciągając ze złością swój długi czarny wąs.
— Na to nie potrzeba długiego badania, sir. To widać na pierwszy rzut oka, że idzie o czerwonych. Do pioruna! Obóz w niebezpieczeństwie. Pokażcie nam tego draba, żebyśmy go trochę powiesili! Drzew tu podostatkiem, a mają ładne, mocne konary.
— Zaczekajcie jeszcze chwileczkę! Musimy jeszcze pójść dalej śladem. Zobaczycie całkiem wyraźnie ,jak chodził.
Metys stał przy tem i słyszał oczywiście wszystko. Old Shatterhand puszczał czasem światło po jego twarzy i widział jak ten błędnym, strwożonym, wzrokiem, rzucał na otaczających go ludzi.
Wszyscy poszli dokoła shopu, gdzie Old Shatterhand znów się zatrzymał i objaśnił:
— Potem skierowali się tędy i stali tutaj dłużej, jak tego dowodzą ślady. Na przodzie nie czuli się bezpiecznymi, ponieważ był tam Winnetou i ja, a bali się, że ich podejdziemy. Tu rozmawiali o nas i o zamierzonym napadzie. Potem posunęli się trzej czerwoni dalej, aby zaczekać na Juwaruwę, który przyszedł tu do nich. Zdrajca natomiast powrócił stąd do shopu. Nie jestem przyjacielem takich widowisk, ale to wszystko spowodował łotr, którego należy bezwarunkowo zlynchować!
— Kto to jest, kto, kto? — pytano ciągle dokoła.
Tylko metys milczał jak zaklęty.
— Zaraz, zaraz się o tem dowiecie! Pójdziemy tylko jeszcze kawałeczek tropem, dopóki nie będę wam mógł pokazać, jak dokładnie noga jego przystaje do odcisku na ziemi. Chodźcie, moi panowie!
Prowadząc ludzi znowu na przednią stronę domu, uważał bystro na metysa. Ten szedł powoli jeszcze kilka kroków, potem jednak rzucił się w bok w kilku szybkich skokach i zniknął z oczu. Teraz zbliżyła się chwila stosowna. Należało bezwarunkowo nie pozwolić na to, żeby mieszaniec mógł tchu złapać, a tem mniej został tutaj, aby się ukryć i podsłuchać, co zamierzają mieszkańcy obozu. To też Old Shatterhand zatrzymał się wkrótce i powiedział:
— Oto tu dowiecie się, kto jest tym łotrem. Yato Inda niechaj do mnie przyjdzie! — Oglądnąwszy się zaś na chwilę, zawołał: — Gdzie metys?
— Metys? — pytano. — Czy to on?
— Oczywiście, że on! Myślałem, że sami odgadniecie. On nie nazywa się Yato Inda, lecz Ik Senanda i jest wnukiem Czarnego Mustanga. Wódz ten chce napaść na obóz i przysłał go tutaj, żeby wybadał, czy nadarzy się do tego dobra sposobność.
Na to rozległ się krzyk, ryk i wołania za zbiegłym, brzmiące daleko po dolinie. Old Shatterhand przekrzyczał je swoim potężnym głosem, mówiąc:
— Po co hałasujecie? Metys pobiegł do swojego wigwamu, by zabrać konia i umknąć. Spieszcie za nim, bo wam ucieknie!
— Do swojego wigwamu? — wrzeszczał jeden głośniej od drugiego. — Tak do wigwamu! Rzućmy się tam, iżbyśmy go złapali!
Puścili się rzeczywiście w tą stronę, tylko Old Shatterhand został sam z inżynierem na miejscu.
— No, cóż wy na to? — zapytał pierwszy drugiego z uśmiechem. — Czy się nie udało?
— Tak, jeśli się mimo to nie mylicie co do metysa. Trudno mi naprawdę uważać go za tak złego człowieka.
— Czy byłby uciekł, gdyby był dobry?
— To istotnie prawda. A w takim razie musimy Bogu dziękować, że was nam zesłał. Coby się było z nami stało! Czerwoni byliby zabrali nam wszystko, nawet życie!
— Życie i skalpy, oraz zapasy i wszystko inne z wyjątkiem pieniędzy. Te zastrzegł sobie pewnie metys dla siebie. Znam to, bo przeżyłem już kilkakrotnie takie sprawy. Ale uciszmy się! Czy nic nie słyszycie, sir?
— Po tamtej stronie koń pędzi.
— To metys na nim odjeżdża, ścigany trwogą przed sędzią lynchem. Nie wpadnie mu teraz na myśl ukryć się tutaj, by nas podsłuchać. Pozbyliśmy się go narazie całkiem.
— Lecz na jak długo? Pojedzie pewnie do Komanczów i wróci z nimi.
— A my pojedziemy za nimi i zjawimy się tu przed nim z powrotem. Nie obawiajcie się niczego! Czy słyszycie ryki waszych ludzi? Szukają go bez skutku. Ach, teraz wywierają swoją złość na jego wigwamie!
Po tamtej stronie zarośli zajaśniał mały płomyk, który jednak mimo spowodowanej deszczem wilgoci powiększał się coraz bardziej. To robotnicy podpalili wigwam. Przy świetle ognia ujrzeli Old Shatterhand i inżynier zbliżającego się Winnetou, który, przyszedłszy do nich, stanął i rzekł:
— Winnetou leżał na czatach i usłyszał nadbiegającego metysa, który wstąpił potem do wigwamu. Wtem zabrzmiały okrzyki zemsty, a mieszaniec wypadł na dwór ze strachu, popędził do swego konia, dosiadł go i uciekł.
— Czy pojedzie dalej, czy zostanie tu w ukryciu? — zapytał Old Shatterhand, chcąc wiedzieć, co Winnetou myśli o tej sprawie.
— Pojedzie daleko, bardzo daleko, a zatrzyma się dopiero wtedy, gdy będzie pewny, że go już nie zdołamy dosięgnąć. Słyszałem świst jego oddechu, co świadczyło o nadzwyczajnym strachu! Sądzę, że ani mu przez myśl nie przejdzie tu zostać.
— I ja tak przypuszczam. Możemy zatem podjąć nanowo nasze przerwane badania, bez obawy o to, żeby nas skrycie podsłuchał.
— Jakie badania?
— Śladów obydwu Chińczyków, których jeszcze nie stwierdziliśmy.
— Czy inni mogą być przy tem?
— Co najwyżej obaj bracia Timpowie. Większa liczba towarzyszy mogłaby popsuć ślady.
Robotnicy powrócili z bezskutecznego pościgu za metysem. Chcieli dowiedzieć się od Old Shatterhanda czegoś więcej o jego podejrzeniu i o wszystkiem, co miało z tem związek. Myśliwiec wezwał ich, żeby poszli do shopu i tam przez krótki czas zaczekali, obiecując, że niebawem przyjdzie i wyjaśni im wszystko. Następnie zwrócił się z Winnetou, inżynierem i braćmi Timpami znowu ku tylnej stronie domu, gdzie przedtem widział ślady Chińczyków. Odnalazłszy je wkrótce przy świetle latarni, poszli za nimi.
Przypuszczając, że trop zaprowadzi ich dokoła obu rogów shopu do wejścia, poszli nim, ale przekonali się niebawem, że tak nie było, gdyż trop ciągnął się do mieszkania inżyniera i to do tylnej strony domu. Tam stała oparta o mur drabina, sięgająca aż do dachu.
— Uff! — zawołał Apacz do inżyniera. — Czy ta drabina zawsze tutaj stoi?
— Nie — odrzekł zapytany, potrząsając przytem głową z zakłopotaniem.
— A czy stała wtedy, kiedyśmy byli w środku?
— Nic o tem nie wiem. Wydaje mi się to nadzwyczaj podejrzanem. Kto to mógł być?
— Oczywiście, że Chińczycy! — odrzekł Old Shatterhand.
— Okradziono was prawdopodobnie, sir, a razem z wami nas!
— Uff, uff! — dodał Apacz. — Nasze strzelby przepadły.
— Nie bierzcie mi tego za złe, mr. Winnetou, ale wam chyba rozum nie dopisuje? — zawołał inżynier z przestrachem.
— Przepadły strzelby — powtórzył wódz.
— Ja to także mówię — oświadczył Old Shatterhand bez rozdrażnienia.
— I mówicie to tak obojętnie, jak gdyby chodziło o kilka zapałek, a nie o trzy najkosztowniejsze strzelby na dzikim Zachodzie!
— Pocóż się zbytnio niepokoić? Toby tylko sprawie zaszkodziło. Im spokojniej przyjmiemy rzecz całą, tem rychlej i pewniej odzyskamy strzelby.
— Nie wyobrażam sobie, żeby dopuszczono się kradzieży. Ale jeśli rzeczywiście to się stało, to będą te łotry musiały wydać strzelby natychmiast. Za karę wypędzę ich, ale wprzód każę ich oćwiczyć na pół lub trzy ćwierci do śmierci.
— Oni nie mogą zwrócić strzelb!
— Nie? A to czemu?
— Ponieważ sami już ich nie mają.
— A kto?
— Komancze.
— Do licha! To byłoby dla was źle, bardzo źle! Jak przyszła wam do głowy ta myśl nieszczęsna?
— W bardzo prosty sposób. Ślady Chińczyków łączą się ze śladami Komanczów i zaraz wracają. Czerwoni odebrali im strzelby.
— Sądzicie więc, że strzelby skradziono umyślnie dla Indyan?
— Nie! Pierwotnie, widząc te tropy obok siebie, przypuszczałem wprawdzie, że byli w tajemnem porozumieniu, teraz jednakowoż nie wątpię, że tak nie jest. Chińczycy dokonali kradzieży na własną rękę, a gdy odeszli, aby strzelby schować, natknęli się na Indyan, którzy zażądali od nich broni.
— To oczywiście możliwe, ale nie mamy jeszcze pewności. Trudno już teraz twierdzić, że znikły wasze strzelby. Chodźmy do środka i zobaczymy! Kto wie, czyście się nie pomylili.
— Pomyłka wykluczona. Czy wasi Chińczycy mają strzelby?
— Nie!
— A zatem! Przypatrzcie się tym trzem odciskom na błocie! Mogą one tylko od strzelb pochodzić. Złodzieje, zlazłszy z drabiny, uwolnili sobie ręce na chwilę i oparli strzelby o ścianę. Są trzy odciski, jeden wielki, jeden średni, a jeden mały, to moja rusznica na niedźwiedzie, srebrzysta Winnetou i sztuciec Henry’ego. Więcej dowodów nie potrzeba.
— To prawda, to istotnie prawda! — zawołał inżynier, przyglądnąwszy się trzem odciskom w błocie! — Rzeczywiście to byli Chińczycy! Każę ich na śmierć zaćwiczyć! Ale teraz pytanie, którzy to byli?
— Już my ich wykryjemy. Ich ślady wprawdzie nie na wiele się przydadzą, ale może w domu natkniemy się na jakie wskazówki. A gdyby i tych zabrakło, to w głowie westmana znajdą się jeszcze inne haczki, na których będzie można powiesić tych łajdaków.
— Miejmy nadzieję, sir! Do stu piorunów! To właściwie straszny wstyd dla mnie i dla naszego obozu. Najpierw spotkała nas radość i zaszczyt przyjęcia tak znakomitych westmanów, a teraz pokazuje się, że okradziono was w tak wyrafinowany i bezczelny sposób. Przecież im nie potrzeba tej broni; nie umieją się z nią obchodzić. Jaki cel właściwie przyświecał im przy tem?
— Dla mnie to także zagadka, którą jednak można będzie jeszcze rozwiązać.
Wtem rzekł Kaz jasnowłosy:
— Nie wiem, czy podam dobrą myśl, czy głupią, sir, ale wpadłem właśnie na coś w rodzaju wyjaśnienia.
— No?

— Zanim przyszliście, mówiono o was. My wspomnieliśmy oczywiście także o waszych strzelbach i o tak wysokiej ich wartości, że się wcale nie da oznaczyć. Czy kilku z tych żółtych warkoczy nie usłyszało tego przypadkiem i nie postanowiło ukraść strzelb, aby je potem sprzedać za wysoką ceną?
— Hm! To myśl wcale nie głupia, mr. Timpe. Obie komory shopu dzieli tylko cienka ściana, przez którą łatwo było usłyszeć treść rozmowy. A jeśli się nie mylę, to siedzieli przy tej ściance dwaj Chińczycy w odosobnieniu od reszty.
— To prawda — potwierdził inżynier. — Byli to dwaj firsthands[30], których używamy do pośrednictwa.
— Czy to uczciwi ludzie? — zapytał Old Shatterhand.
— Tego nie twierdzę, sir! To same draby od pierwszego do ostatniego. Nie kradną tylko wówczas, kiedy nie ma co kraść. Główną ich zasadą jest to, że nie widzą w tem grzechu, ani hańby, lecz raczej dobry uczynek i zaszczyt, jeśli białego ile możności wyzyskają. Z tego, że Chińczyk doprowadził aż do firsthanda, nie należy wnosić, że jest rzetelniejszy od drugich. Przeciwnie: jest inteligentniejszy, dlatego jeszcze mniej można mu ufać. Przesłuchajmy więc obu gruntownie!
— Tak. Pierwej jednak wstąpimy do waszego domu, aby się przekonać, czy strzelby zniknęły.
Inżynier otworzył drzwi i zapalił światło w środku. Okazało się, że rzeczywiście strzelb brakowało, a kradzieży dokonano przez dziurę w powale, którą weszli złodzieje.
Rozumie się samo przez się, że obydwu poszkodowanym nie była obojętną strata niezrównanej broni. Przyzwyczajeni jednak do panowania nad sobą we wszystkich okolicznościach nie poskarżyli się i teraz ani jednem słowem. Inżynier tylko objawiał wściekłość i zapewniał, że każe sprawców na śmierć zaćwiczyć.
— Najpierw musimy ich wynaleźć — rzekł spokojnie Old Shatterhand. — A zresztą, nawet gdy ich wykryjemy, ja sprzeciwię się tak nieludzkiej karze.
— Czy mają może ujść bezkarnie, sir? — zapytał urzędnik.
— Nie, ale możemy ich osądzić bez okrucieństwa.
— Zważcie, że znajdujemy się na dzikim Zachodzie! Na Wschodzie zamkniętoby złodziei na pewien czas, tu jednak panuje prawo preryi. Wedle niego karze się koniokrada śmiercią, a czyż wasza broń nie warta więcej od konia?
— Oczywiście, że warta więcej. Mimo to proszę was, żebyście ukaranie na nas zdali. Odpokutują dość ciężko, ale sprawiedliwie. Teraz chodźmy do shopu, aby przesłuchać Chińczyków.
Robotnicy jeszcze nie spali. Nawet ci, którzy się już przedtem pokładli, siedzieli znowu przy stołach, rozmawiając o najnowszym wypadku. Obaj przodownicy zajęli swoje poprzednie miejsca. Byli niepewni i przypatrzyli się trwożliwie, a badawczo, wchodzącym. Old Shatterhand wezwał ich krótko, ale stanowczo:
— Przenieście się do tamtego przedziału!
Chińczycy poszli, przyczem jeden szepnął drugiemu:
— Szuet put tek!
Bystrego ucha Old Shatterhanda nie uszły te słowa. Przemknął mu po twarzy lekki uśmiech zadowolenia. Chińczyk wyraził się w ojczystym języku i bardzo cicho. Nie wątpił więc wcale, że go nikt nie zrozumiał, gdyż, jeśliby nawet jego słowa doszły do czyich uszu, to tutaj, tak daleko od Chin i w takiej dziczy, nie było nikogo, rozumiejącego po chińsku. Nie domyślał się, że Old Shatterhand przebywał także w Chinach podczas swoich dalekich podróży i że nigdy nie zwiedzał kraju, nie poznawszy wprzód jego języka.
Kiedy potem stanęli przed nim w mniejszym przedziale, spojrzał na nich przenikliwie i oświadczył, wyjmując rewolwer z za pasa i odciągając kurek z groźnym trzaskiem:
— Znajdujecie się w obcym kraju. Czy znacie jego prawa?
Chińczycy podnieśli nań oczy zuchwale, a jeden z nich odrzekł:
— Ten kraj rządzi się wielu prawami. O jakich myślicie, sir?
— O prawach, odnoszących się do kradzieży.
— Znamy je dobrze.
— Powiedz tedy, jak się karze za kradzież?
— Więzieniem.
— Ale nie w tych stronach. Kto na Zachodzie ukradnie broń, albo konia, podlega karze śmierci. Czy wiecie o tem?
— Słyszeliśmy o tem, ale nas to nic nie obchodzi, gdyż my nie porwiemy się nigdy na cudzą własność.
— Nie kłam!
— Co mówicie, sir? Ja miałbym kłamać! Słyszeliśmy, że jesteście wielkim i sławnym człowiekiem, ale my także nie jesteśmy zwykłymi ludźmi, lecz firsthandami i nie pozwolimy siebie obrażać!
— Pshaw! Twój ton wkrótce się zmieni, chłopaku! Jeśli otwarcie się przyznacie, postąpimy z wami łagodnie, jeśli zaś będziecie się wypierali, to nie spodziewajcie się pobłażliwości. Ukradliście nasze trzy strzelby?
Zapytany zrobił minę, jak gdyby nie wiedział, o co idzie, potrząsnął ze zdziwieniem głową i odrzekł:
— Czy ukradliśmy strzelby? My? W waszej głowie powstała osobliwa myśl, której nie możemy pojąć. Czy wam strzelby zginęły?
Chińczyk powiedział to w tonie tak dziecięco szczerym i niewinnym, że Old Shatterhand się odwinął i wymierzył mu tak siarczysty policzek, że uderzony poleciał pomiędzy stoły, daleko pod szynkwas, skąd z trudem starał się podnieść. Myśliwiec nie spojrzał nań nawet potem, lecz zwrócił się do drugiego:
— Widziałeś teraz, jak odpowiadam na kłamstwa i bezczelność. Wyznaj więc szczerą prawdę! Czy ukradliście nasze strzelby?

„Widziałeś,“ rzekł Old Shatterhand, „jak odpowiadam na kłamstwo i bezczelność. Wyznaj więc szczerą prawdę! Czy ukradliście nasze strzelby?“

— Nie! — twierdził mimo to zapytany.
— Wleźliście do domu inżyniera?
— Nie!
— Kiedy potem chcieliście strzelby pochować, odebrali je wam Indyanie?
— Nie! — zaprzeczył Chińczyk po raz trzeci, ale z mniejszą pewnością siebie niż poprzednio.
— Człowiecze, ja cię ostrzegam! Twój towarzysz kazał ci się wprawdzie wypierać, ale bądź raczej otwarty!
— Kiedy mi kazał, sir?
— Kiedy wstawaliście z swoich miejsc.
— Ja o niczem nie wiem, sir!
— Kłamiesz, słyszałeś przecież, jak do ciebie po cichu powiedział: „szuet put tek“!
— Tak, on to powiedział.
— A co znaczą te chińskie słowa?
— „Chodź, idziemy razem“! Mój towarzysz powiedział to, ponieważ mieliśmy iść za wami.
— Słuchaj, ty jesteś chytrzec, ale mnie nie oszukasz! Chodź znaczy „lai“, a iść znaczy „k’iu“; „szuet put tek“ zaś znaczy „nie wyjawić niczego“. Czy i temu zaprzeczysz?
Chińczyk, który stał jeszcze pod szynkwasem, trzymał się dotąd za bolący policzek, a teraz załamał ręce z przerażeniem. Drugi natomiast cofnął się o dwa, czy trzy kroki, wpatrzył się w myśliwca szeroko rozwartemi oczyma i spytał, jąkając się ze strachu:
— Jakto? Wy... wy... umie... umiecie po chińsku mówić?
Old Shatterhand skorzystał z tego przerażenia, pytając czemprędzej:
— Kto był tym Indyaninem, który wam strzelby odebrał?
Chińczyk wpadł bezmyślnie w pułapkę i odrzekł bez zastanowienia:
— Nazwał siebie Czarnym Mustangiem, wodzem Komanczów.
— Put yen put jii, put yen put jii! — krzyknął pierwszy Chińczyk od szynkwasu.
Ten trwożny okrzyk znaczy tyle, co: „ani słowa nie mówić, ani słowa!
— Tien na, agaj yn! O nieba, biada, biada! — zawołał jego towarzysz, poznawszy teraz dopiero, jaki błąd popełnił.
— Milczcie! — zaśmiał się Old Shatterhand. — Poznaliście właśnie, że na nic wam się nie przyda wasza chińszczyzna. Dowiedziono wam winy, zostaniecie powieszeni lub rozstrzelani bezwarunkowo jeszcze dzisiaj wieczorem, jeśli się w dalszym ciągu będziecie wypierali. Jeśli zaś opowiecie nam dokładnie, jak się to stało, darujemy wam życie.
— Darujecie życie? — spytał drugi Chińczyk, mniej uparty od tamtego. — A jaka potem spotka nas kara?
— To będzie zależało zupełnie od waszej szczerości. Jeśli nic nie zataicie, ale to nic, to w każdym razie lepiej na tem wyjdziecie, niż sami przypuszczacie.
— W takim razie powiem; tak, opowiem!
Chińczyk spojrzał pytająco na współzłodzieja, który skinął mu głową potakująco, widząc, że raz zalazłszy w błoto, nie należy się już pchać w nie dalej. Zbliżył się, trzymając rękę na piekącym policzku i obaj opowiedzieli, częścią z własnej inicyatywy, a częścią na pytania, jak się wszystko odbyło. Gdy przyznali się do wszystkiego, zwrócił się szczerszy z nich do Old Shatterhanda:
— Teraz usłyszeliście już wszystko, sir. Nie mamy wam już nic do powiedzenia, jesteśmy więc pewni, że nam karę całkiem darujecie.
Na to zerwał się inżynier do niego:
— A tobie co, złodzieju? Całkiem karę darować? Piękne żądanie! Czy ty wiesz, co to znaczy westmanowi broń ukraść? To znaczy narazić go na pewną śmierć! I to jeszcze takie strzelby! Chciałem kazać na śmierć was zaćwiczyć, ale ponieważ mr. Shatterhand temu się sprzeciwił, a wy zgodziliście się wyznać winę, przeto daję łasce pierwszeństwo przed prawem i każę wyliczyć wam tylko po sto batów.
Z powodu tej groźby podnieśli obaj głośny okrzyk boleści. Winnetou zawołał tylko pogardliwie „uff“, a Old Shatterhand go zapytał:
— Jaką karę obmyślił mój brat dla tych złodziei?
Apacz patrzył przez kilka chwil przed siebie, poczem po jego bronzowej twarzy przemknął osobliwy uśmiech.
— Tę — odrzekł, czyniąc oburącz ruch jak przy skalpowaniu.
Biali to pojęli i porobili bardzo poważne miny, ale Chińczycy nie rozumieli znaczenia tych gestów i patrzyli pytająco na Old Shatterhanda.
— Uklęknijcie przedemną tuż przy sobie! — rozkazał biały myśliwiec.
Posłuchali natychmiast.
— Zdejmijcie czapki!
Zdjęli swoje nizkie czapki bez daszków, a w następnej chwili błysnął nóż w dłoni Old Shatterhanda. Robotnicy i urzędnicy krzyknęli głośno, sądząc, że chce ich oskalpować naprawdę.
Dwa szybkie chwyty lewą ręką za głowy Chińczyków, dwa równie prędkie cięcia prawą wystarczyły na to, że ich pozbawił nie głów, lecz warkoczy.
Widzowie odetchnęli z ulgą, a Chińczycy zesztywnieli zrazu z przerażenia. Dla „syna nieba“ jest najgorszą hańbą utracić warkocz i w pewnych okolicznościach wolałby oddać życie. To też obaj zdrętwieli w pierwszej chwili, potem wcisnęli nagle czapki na łyse głowy, zerwali się i wybiegli, lamentując głośno. Ogólny śmiech zabrzmiał za nimi.
Tylko Old Shatterhand i Winnetou się nie śmiali, a pierwszy z nich objaśnił nawet poważnie:
— Ta scena może wam się śmieszną wydawać, ale tak nie jest, moi panowie. Chińczyków ukaraliśmy wedle ich pojęć o wiele surowiej, aniżeli gdyby ich jakie jury skazało na kilkuletnie więzienie.

Dwa szybkie chwyty lewą ręką za głowy Chińczyków, oraz dwa równie prędkie cięcia prawą wystarczyły na to, że ich pozbawił.... nie głów, lecz warkoczy.

— Co? Czy to możliwe? — spytał inżynier. — A gdyby nawet tak było, to nie panują tu pojęcia chińskie, lecz nasze prawa. Żeby za taką niecną kradzież utracili tylko włosy, na to ja nie mogę się zgodzić!
— Nie tylko włosy, lecz także honor, sir! — wtrącił Old Shatterhand.
— Pshaw, honor! Ci złodzieje dowiedli, że byli bez honoru, a czego się nie ma, tego nie można utracić. Ukaraliście ich na swój sposób, a ja dodam do waszej kary uzupełnienie.
— Jakie?
— Wypędzę ich, gdyż nie mogę łotrów trzymać w służbie u siebie.
— Nie będziecie potrzebowali ich wypędzać.
— Nie? Jakto?
— Ponieważ brak warkoczy uniemożliwia im pobyt tutaj. Nie pokażą się już więcej i znikną pewnie tej nocy.
— Jeśli tak, to jestem zadowolony. Muszę jednak uważać, żeby mi razem z nimi inne rzeczy nie zniknęły. Te dwa warkocze zachowam sobie na pamiątkę tego zajmującego wieczoru.
Schylił się, aby je podnieść, lecz Old Shatterhand wziął mu je z ręki i rzekł:
— Pozwólcie, sir! Te warkocze ofiarujemy komuś zupełnie innemu.
— Tak? A komu?
— Tokwi Kawie, wielkiemu i sławnemu wodzowi Komanczów.
— Jemu? A to dlaczego?
— Aby go zawstydzić i rozzłościć.
— Nie rozumiem tego.
— A jednak to dość łatwo zrozumieć. Winnetou dał ręką znak skalpowania, żądając w ten sposób warkoczy dla pewnego określonego powodu. Jesteście chyba teraz przekonani, że Czarny Mustang chce napaść na wasz obóz?
— Tak.
— Czego on może chcieć od was? Czy waszych pieniędzy?
— Chyba nie. Te wytargował zapewne Yato Inda za swoją zdradę dla siebie. Czerwoni nie potrzebują dolarów. Będą usiłowali raczej zabrać nam broń i amunicyę.
— Istotnie, ale nie mniej chińskie warkocze.
— Naprawdę?
— Tak. Kto tak zna Indyan, jak my ich znamy, ten wie dobrze, co myślą i czego chcą. Uśmiecha się im nadzieja zdobycia takiej ilości łokciowych skalpów! Jaki to łup, jaki to zaszczyt! To im się jednak nie uda, a ponieważ nigdy nie byłem nieludzkim i współczuję z każdym bliźnim, czy jest barwy czerwonej, czy białej, przeto wręczę Czarnemu Mustangowi uroczyście te dwa warkocze jako odszkodowanie.
— Hallo, to mi się podoba! Jaka złość ogarnie Mustanga! Coś takiego potrafi tylko Old Shatterhand wymyślić.
— Co do tego mylicie się niestety. Ja tego nie wymyśliłem.
— A któż?
— Winnetou.
— Winnetou? Nie słyszałem o tem ani słowa!
— Ale widzieliście znak jego.
— Czy chodziło mu rzeczywiście wtedy o Czarnego Mustanga?
— Napewno! My rozumiemy siebie bez słów. Czy mój czerwony brat przyznaje mi słuszność?
Zwracając się z tem zapytaniem do Apacza, zwinął Old Shatterhand oba warkocze i schował. Winnetou zaś odpowiedział:
— Mój brat dokładnie mnie zrozumiał. Będzie to największem upokorzeniem dla wodza Komanczów, że z naszych rąk otrzyma te warkocze bez skór.
— Być może — zauważył inżynier przeciągłym głosem — ale nie da się to tak łatwo zrobić, jak się mówi. Zanim będzie można Mustanga rozzłościć warkoczami, trzeba odeprzeć tutaj jego atak i wziąć go do niewoli. Wy o to się nie troszczycie, ale mnie trwoga przejmuje na samą myśl o napadzie. Usiądźmy i złóżmy wojenną naradę, moi panowie!
Zesunął razem kilka stołów, żeby i biali robotnicy mieli dość miejsca i zaprosił ich do siebie. Wszyscy posiadali, a z nimi także Old Shatterhand i Winnetou, chociaż widać po nich było, że zamierzona narada wojenna nie przedstawiała dla nich tej wagi, co dla inżyniera. Kaz także nie okazywał zakłopotania i rzekł, zwracając się do zgromadzonych:
— Kiedy szpaki nie wiedzą, jak w danym wypadku postąpić, siadają zazwyczaj razem na zielonej łące i paplają, zupełnie tak jak u spadkobierców Timpego.
— Wy, zdaje się, żartujecie sobie z tej poważnej sprawy — odrzekł inżynier tonem obrażonego. — Nie jesteśmy szpakami, lecz mężami.
— A któż powiedział, że jesteście szpakami?
— Wszak mówiliście o zwierzętach tego rodzaju!
— Tak, o szpakach i o zielonej łące. Czy siedzimy tu na jakiej łące?
— Pshaw!
— To pięknie! Ponieważ tu niema łąki, przeto nie mogłem was uważać za szpaki, sir! Przecież każdemu rozsądnemu człowiekowi powinno być wolno wyrażać się czasem za pomocą pięknych obrazów i trafnych przykładów!
— Well! Ponieważ rozumnym człowiekiem nazywacie chyba samego siebie, przeto oczekujemy od was rozumnych rad!
— Owszem, jakkolwiek zamiast kilku mam tylko jedną, ale za to obejmującą już wszystko.
— To powiedzcie ją, sir!
— Zaraz i bardzo chętnie. Oto stawiam wniosek, żebyśmy nie odbywali wielkiej narady wojennej, lecz zapytali po prostu mr. Winnetou i mr. Shatterhanda, co należy uczynić. To jest jedyna rada, gdyż my nic lepszego nie wymyślimy.
— Przyznaję to, ale przecież jest dużo punktów do omówienia. Trzeba się zastanowić, kiedy nastąpi napad, ilu przyjdzie czerwonych i w jaki sposób na nas uderzą. Zaufać mogę tylko moim białym robotnikom, a widzicie, że ich tu mało. Chińczycy nie mają strzelb, a gdyby je nawet mieli, to odrzuciliby je i pouciekaliby. Gdybym rozporządzał tylu białymi, co mój kolega w Rocky-Ground! On zatrudnia przeszło ośmdziesięciu ludzi, a wszyscy są dobrze uzbrojeni. Do robót wybuchowych, któremi on kieruje, nie można używać Chińczyków.
— Rocky-Ground? — spytał Old Shatterhand. Czy ta miejscowość nazywa się tak oddawna?
— Nie; myśmy ją tak nazwali.
— Czy to daleko?
— Nie. Maszyną można się tam dostać za półtorej godziny.
— Hm! Ja znam te strony wcale znośnie, a Winnetou jeszcze lepiej. Nie było mnie tu jednak, gdy — rozpoczynaliście pracę, dlatego nie mam pojęcia, jak biegnie wasza linia. Czy nie moglibyście mi podać dawniejszej nazwy? Wystarczy nazwa doliny, góry lub rzeki.
— Rocky-Ground biegnie u stóp góry, która nie ma nazwy angielskiej. Czerwoni nazywają ją Ua-pesz. Co ta nazwa oznacza, tego ja nie wiem.
— Uff! Ua-pesz! — zawołał Winnetou, jak gdyby ta nazwa była bardzo ważna i naprowadziła go na dobrą myśl. Kiedy z tego powodu wszyscy na niego spojrzeli, zrobił ręką ruch przeczenia i dodał: — Niech mój brat Old Shatterhand mówi za mnie. On to wie tak dobrze jak ja.
Wszyscy zwrócili oczy na wymienionego, a on skinął głową uśmiechając się z zadowoleniem i rzekł do inżyniera:
— Nie rozumiecie znaczenia wyrazu Ua-pesz? Określa on to samo, co nazwa, przez was nadana: kamienną, albo skalistą dolinę. Słyszeliście, że chcemy się udać do Alder Spring. Czy macie pojęcie o tem, gdzie leży to miejsce?
— Nie. Z tego tylko, że spodziewacie się tam przybyć jutro wieczorem, wnioskuję, że leży stąd o dzień jazdy.
— Tak, o dzień jazdy, ponieważ trzeba ciągle skręcać i przejeżdżać przez doliny i parowy. Wasza kolej jednak niewątpliwie przecina tę przestrzeń w prostej linii, gdyż, aby z waszego Rocky-Ground dostać się do Alder Spring konno, potrzeba około trzech godzin. To właśnie cieszy tak mnie i Winnetou.
— Czemu was cieszy, sir?
— Ponieważ uwalnia nas od wszelkiego niepokoju, a zarazem daje nam przeciwko Komanczom w rękę atut, którego pewnie nie przybiją.
— Ogromnie rad byłbym temu. Może wytłómaczycie nam to?
— Powiedzcie najpierw, jakie macie połączenie z Rocky-Ground?
— Nieustanne. Po pierwsze: telegraficzne, mogę więc każdej chwili wysłać depeszę.
— To pięknie! A kolej? Czy szyny sięgają aż tam?
— Już od dwu tygodni. My znajdujemy się tu na końcu tymczasowej linii szyn.
— Jakimi wozami jeździcie?
— Oczywiście, że nie osobowymi, lecz służącymi do przewozu materyału budowlanego.
— Czy macie takie wozy?
— Cały tuzin.
— I maszynę?
— Niestety. Wróciła wieczorem do Rocky-Ground.
— A więc stoi tam?
— Tak.
— Napewno?
— Całkiem pewnie.
— To bądźcie łaskawi zatelegrafować o lokomotywę!
— Co? Jak? Telegrafować? — spytał inżynier. —
— Po maszynę? Telegrafować? Naco? Czy nam tutaj potrzebna? — zabrzmiały zewsząd pytania reszty obecnych.
Na to rzekł Winnetou spokojnie, ale stanowczo:
— Mr. engineer niechaj telegrafuje i długo nie pyta! Mój brat Shatterhand wie dobrze, czego chce.
Urzędnik nie sprzeciwiał się więcej i wyszedł, a gdy w kilka minut powrócił, rzekł:
— Depesza poszła. Przyjąłem przez to na siebie pewną odpowiedzialność, ale spodziewam się, że wybrnę z kłopotu, gdyby coś takiego zaszło.
— Nie obawiajcie się, sir! Nie spotka was żaden zarzut — uspokoił go Old Shatterhand.
— Mogliście mi jednak przedtem powiedzieć, co maszyna tutaj ma robić!
— Nie chciałem tracić czasu, ponieważ trzeba będzie w niej dopiero rozpalić, zanim stamtąd ruszy.
— To słuszne. Właśnie odpowiedziano mi tak stamtąd. A kto pojedzie od nas?
— Winnetou, ja i nasi dwaj towarzysze ze wszystkimi końmi.
— A z nas nikt?
— Nie.
— Ależ, mr. Shatterhand, ja nie mogę wziąć tego na siebie. Nasze maszyny i wozy nie są na prywatne pociągi.
— Tu nie idzie bynajmniej o sprawę prywatną, lecz o pomoc dla was przeciw Komanczom. Wyjaśnię wam w krótkości, jak rzeczy stały, zanim przybyliśmy tutaj, a jak stoją teraz. Nie opieram się na domysłach, lecz na niewzruszonych pewnikach. My się nie łudzimy, lecz znamy zamiary nieprzyjaciół tak dobrze, jak gdybyśmy brali udział w ich naradach. Czarny Mustang postanowił na Camp napaść i wysłał swego wnuka metysa tutaj pod fałszywem nazwiskiem, aby wyszpiegował, kiedy nadarzy się do tego dobra sposobność. Dzisiaj wieczorem zeszli się tutaj, aby oznaczyć dzień napadu. Prawdopodobnie nie byłby on tak prędko nastąpił, gdyby nas tu nie było, a metys nie został zdemaskowany. Czerwoni byliby jeszcze czekali. Teraz jednak wiedzą już, żeśmy ich przejrzeli i wykonają zamach, zanim zdołacie go udaremnić przez założenie fortyfikacyi i przez inne zarządzenia. Jestem nawet pewien, że napadliby zaraz dzisiaj, gdyby znacznych przeszkód nie było.
— Przeszkód? — wtrącił inżynier. — Sądzą, że dzisiaj właśnie ich jest najmniej.
— Jakto?
— Co za pytanie! Jeśliby czerwoni nadeszli tu w tej chwili, bylibyśmy zgubieni!
— Jeśliby! Ale nie mogą nadejść, ponieważ ich niema. Dają za to głowę, że Czarny Mustang był tutaj tylko z trzema, lub czterema wojownikami. Obóz jego znajduje się stąd bardzo, bardzo daleko. Do tego należy dodać to, że wie o naszej obecności tutaj. Metys udał się za nim i powiadomił go o tem, co się stało. Wódz zatem nie wątpi, że tej nocy mamy się na baczności. Dowiedział się, że ja i Winnetou wyruszamy do Alder Spring. Posiadanie naszych osób znaczy dla niego o wiele więcej, aniżeli wszelkie tutejsze łupy. Pojedzie więc tam czemprędzej, aby nas pojmać. Wydaje mu się to bardzo łatwem, ponieważ ma u siebie naszą broń. Pomyśli sobie, że jeszcze łatwiej po pojmaniu nas powróci tutaj i zabierze sobie długie skalpy chińskie. Odwlec tego nie może, gdyż wie, że wy przygotujecie się do obrony. Należy go więc uprzedzić. Ja muszę być przed nim w Alder Spring razem z Winnetou. Podejdziemy go, zliczymy jego wojowników i podsłuchamy, w jaki sposób zamierza działać.
— Ależ, sir, — wtrącił inżynier — to ogromnie niebezpieczne! Jeśli was złapie, zginiecie!
— Nie złapie nas! Bądźcie o to spokojni! Westmana może zaskoczyć tylko nieznane mu niebezpieczeństwo. To bardzo szczęśliwa okoliczność, że wasz Rocky-Ground leży tak blizko od Alder Spring. Dostaniemy się tam już nad ranem. Tam urządzimy się tak, że wszystkiemu niepostrzeżenie się przypatrzymy. Dalsze nasze kroki zastosujemy do tego, co usłyszymy.
— Czy odzyskacie swoje strzelby?
— Wątpią trochę o tem.
— Mnie się zdaje, że to powinno być waszem pierwszem staraniem!
— Naszem pierwszem staraniem jest to, żeby wam pomóc. Jeśli nam się to uda, weźmiemy do niewoli Czarnego Mustanga. Z nim razem znajdą się strzelby najłatwiej w naszem posiadaniu. Jestem pewien, że potrafimy go podsłuchać. Gdyby się okazało, że wam grozi niebezpieczeństwo, pojedziemy czemprędzej do Rocky-Ground i sprowadzimy tu wszystkich tamtejszych robotników na przyjęcie Komanczów.
Na te słowa zerwał się inżynier i zawołał radośnie:
— Do stu piorunów, to myśl znakomita! W takim razie niczego nam nie brakuje, nie mamy żadnego powodu do obaw. Wystrzelamy tych czerwonych łotrów od pierwszego do ostatniego!
— Zgadzacie się teraz ze mną?
— Naturalnie! Macie słuszność, zupełną słuszność, mr. Shatterhand. Sprawdza się to, co już raz powiedziałem, że będziemy wam zawdzięczali ocalenie.
— Jesteście już uspokojeni co do tego, że skłoniłem was do zażądania maszyny?
— Najzupełniej, sir! Jestem wam nawet niesłychanie wdzięczny za to i postaram się, żeby was w Rocky-Ground stosownie do waszej zasługi przyjęto.
— Co chcecie zrobić?
— Zatelegrafuję zaraz po waszym odjeździe, że przybywają do Rocky-Ground dwaj najsławniejsi mężowie Zachodu: Old Shatterhand i Winnetou.
— To zupełnie zbyteczne, a nawet niebezpieczne.
— A to dlaczego?
— Po pierwsze: nie jesteśmy znakomitsi, ani lepsi od innych ludzi, a powtóre: narażacie tem cały nasz plan na udaremnienie.
— Tego się nie bójcie!
— Lepiej niech nikt nie wie, kim jesteśmy i czego chcemy. To doniosłoby się do Komanczów.
— Niemożliwe!
— Ja sądzę inaczej!
— Komuż wpadłoby na myśl zawiadamiać o czemś takiem czerwonych?
— Pamiętajcie o metysie, który całe wasze zaufanie posiadał! Największa ostrożność nigdy nie zawadzi, a zwłaszcza kiedy chodzi o tyle żyć ludzkich.
— Well! Muszę jednak posłać wiadomość poprostu o tem, że przybędzie czterech pasażerów, bo to muszę uczynić. Ale to byłoby straszne nieszczęście, gdybyście się pomylili co do dzisiejszej nocy!
— Co przez to chcecie powiedzieć?
— Gdyby tak Komancze dzisiaj jeszcze nadeszli, a was nie było tutaj!
— Nie nadejdą!
— Tak sądzicie, sir! Przyznaję, że w tych sprawach jesteście tysiąc razy mądrzejsi odemnie, ale sami powiedzieliście przedtem, że nigdy nie można być zanadto ostrożnym.
— Nie przeczę wcale. Czyńcie więc, co uważacie za swój obowiązek!
— Dobrze, ale co jest moim obowiązkiem?
— Każcie po różnych bokach obozu porozpalać ogniska i postawcie tam straże. Gdyby Komancze znajdowali się w pobliżu, oczem stanowczo wątpię, zobaczą, że mamy się na baczności i nie odważą się na atak.
— Najlepiej będzie rzeczywiście, jeśli tak zrobię.
Inżynier oddalił się, aby wydać rozkazy i niebawem zapłonęło sześć wielkich ognisk, które oświetlały cały obóz. W domu także postawił wartę, aby mu zaraz doniosła, gdyby zadzwonił znajdujący się tam aparat telegraficzny. O śnie nie było mowy. Zawczasu poczyniono przygotowania do jazdy koleją. Dla czterech pasażerów i ich koni wystarczał jeden obszerny towarowy wóz, w którym ustawiono kilka wygodnych siedzeń. Gdy zabrzmiał sygnał i nadeszła wiadomość, że z Rocky-Ground odjechała maszyna, wprowadzono konie do wozu, a dla ich właścicieli ugotowano jeszcze mocnego grogu na pożegnanie. W półtorej godziny nadjechała lokomotywa, wóz przyczepiono, podróżni pożegnali się, wsiedli, a inżynier wysłał naprzód wiadomość, że w Rocky-Ground mają oczekiwać czterech podróżnych.
Chociaż tor był tylko tymczasowy, a na dworze panowała zupełna ciemność, mimo to pędził ten krótki pociąg z szybkością pospiesznego, jak to jest zwyczajem amerykańskim. Przez całą drogę nie wychyliło się ani jedno światło, ponieważ pociąg nie zatrzymywał się nigdzie. Nie można było rozróżnić gór, dolin, preryi ani lasów; zdawało się, że pociąg leci bezustannie nieskończonym tunelem, a czterej podróżni odczuli przyjemne zadowolenie, kiedy nareszcie maszyna odezwała się przeraźliwym gwizdem, a przed nimi wynurzyły się światła celu podróży.
Tu płonęło także kilka ognisk, — a przy ich świetle widać było przedewszystkiem długi, nizki, budynek, o bardzo szerokiem wejściu. O drzwi stała oparta szczupła, niezbyt wysoka, postać w stroju westmana. Nieco bliżej szyn stała druga osoba, która po zatrzymaniu się pociągu przystąpiła do wozu, odsunęła całkiem na pół otwarte drzwi i rzekła:
— Rocky-Ground! Wysiadajcie, panowie! Jestem ciekawy, jakiego rodzaju ludzi mój kolega z Firwood - Camp wozi osobno po nocy.
— Zaraz się przekonacie, sir — odrzekł Old Shatterhand. — Przypuszczam oczywiście, że jesteście tutaj urzędnikiem.
— Jestem inżynierem, sir. A wy?
— Usłyszycie nasze nazwiska, gdy będziemy przy ognisku. Czy macie dobre pomieszczenie na cztery konie?
— Zobaczymy. Wyjdźcie na razie sami!
Spojrzał po kolei wszystkim w oczy, gdy wysiedli z wozu i mruknął potem rozczarowany:
— Hm! Sami nieznajomi! Nawet jeden czerwony przytem! Spodziewałem się kogo innego!
— Może przełożonych, lub czegoś podobnego? — zaśmiał się Old Shatterhand. — Milionowych akcyonaryuszy, co? Nie bierzcie nam tego za złe, że my, ludzie prości, przerywamy wam spokój nocny! Pojedziemy zaraz dalej, będziecie jeszcze mogli spać.

— Pojedziecie dalej? W takim razie jesteście zapewne myśliwcami, albo łapkarzami?
„Zróbcie mi tę przyjemność i napiszcie do ministeryum prośbę, żeby wam inne nazwisko przysłali, gdyż inaczej nie mógłbym z wami obcować!“
— Istotnie.

— A mój kolega żąda odemnie, żebym wśród nocy, z powodu....
Wtem przerwano mu. Szczupły człowiek, który stał w drzwiach, zbliżył się i powiedział:
— Sam jestem ciekaw, co to za ludzie jeżdżą sobie po nocy przez dziki Zachód osobnym pociągiem. Jeśli się w taki sposób....
Lecz i on zamilkł. Old Shatterhand odwrócony był odeń plecami, lecz odwrócił się na dźwięk znanego głosu. Mały człowiek zobaczył twarz jego i wykrzyknął:
— Old Shatterhand, Old Shatterhand!
— Hobble Frank, Hobble Frank! — rzekł równie zdumiony Old Shatterhand.
— I Winnetou i Winnetou! — wołał Frank dalej, poznawszy teraz Apacza.
— Uff! — odwzajemnił się wymieniony.
Wtem jednem słowie zawierało się wszystko, co odczuł Winnetou z powodu tego niespodzianego spotkania.
— To wy, naprawdę! Old Shatterhand i Winnetou! — powtarzał mały, nie posiadając się z radości. — Chodźcie w moje objęcia, do mego serca, moi panowie! Muszę was zgnieść i udusić! Wszystko mi jedno, czy weźmiecie mi to za złe, czy nie.
Obejmował to jednego, to znowu drugiego i wołał przytem do urzędnika:
— Patrzcie, mr. engineer, oto dwaj wielce sławni westmani, o których opowiadałem wam dzisiaj przez cały wieczór. Gdzież ja mogłem przypuszczać, że tak rychło znów ich zobaczę!
Inżynier przybrał zupełnie inną postawę, prawie uniżoną i odrzekł:
— Nie potrzebowałem wcale waszego opowiadania, mr. Frank. Znam tych gentlemanów już od wielu lat, oczywiście z ich sławy, przebiegającej wszystkie Stany. Gdybym był wiedział, że to ich przywiezie lokomotywa, byłbym zgotował im inne przyjęcie. Spieszę pobudzić wszystkich moich ludzi i...
— Stójcie! — przerwał mu Old Shatterhand. — Życzymy sobie, żeby nas nie poznano, a o powodach tego wnet się dowiecie. Nie zatrzymamy się tu długo, ale po tak niespodzianem spotkaniu z zacnym Frankiem potrwa to zawsze z godzinę, albo i więcej, zanim odjedziemy. Powiedzcie zatem, czy macie jakie miejsce na pomieszczenie koni?
— O mr. Shatterhand, z waszymi końmi postąpię jak z ludźmi, ponieważ wiem, jak szlachetne zwierzęta noszą was i Winnetou. Zabierzemy je do hali, gdzie, jeśli wolno prosić, będziecie łaskawie moimi gośćmi.
Ową „halą“ był wspomniany już podłużny budynek. Oświetlona część jego tworzyła restauracyę ówczesnych mieszkańców Rocky - Ground. Obok znajdował się przedział do przechowywania lepszych towarów. Ponieważ był teraz próżny, przeto wprowadzono tam konie, gdzie były dobrze zabezpieczone na wszelki wypadek.
Gdy potem przybysze wstąpili do restauracyi, podniósł się od stołu zaspany boardkeeper[31], który nie poszedł był do łóżka w nadziei, że zarobi coś od zapowiedzianych gości. Z tej okoliczności, że wysłano osobny pociąg, wnioskował, że to będą dostojni panowie, może nawet rewizorowie przestrzeni. Teraz ujrzał ku swemu rozczarowaniu, że to prości westmani. Nabrał jednak o nich odrazu innego wyobrażenia, gdy inżynier wymienił ich nazwiska i uzupełnił to potem zamówieniem.
Jeszcze zanim usiedli, uważał Old Shatterhand za stosowne zapoznać Kaza i Haza z Frankiem.
— Kochany Franku — rzekł — niechaj mi będzie wolno sprawić panu przyjemność. Przedstawiam mu nimejszem...
— Stać! Cicho być! — przerwał mu mały. — Wy mnie znacie, szanowny mr. Shatterhand?
— Oczywiście! — zaśmiał się zapytany, wiedząc, że Frank zacznie teraz popisywać się swoimi oryginalnymi pomysłami.
— Bon! Pan, panie Old Shatterhand, znasz swego Hobble Franka i wiesz, że jestem człowiekiem świadomym swoich niezwykłych praw na polu duchowem i niczego nie przebaczam wobec swego honoru. Nagroda wedle zasługi! Domagam się jej także w każdym razie i dla siebie i uważam na to zawsze, żeby mnie uniżone otoczenie tytułowało odpowiednio. Mężowi takiemu jak ja należy się pełne uszanowania „pan“, francuskie „wuh“, albo angielskie „juh“, lecz w waszych ustach boli mnie to serdecznie. Jeździłem z wami na przebój i chodziłem, cierpiałem głód i troski. Bywaliśmy razem nietylko w niebezpieczeństwie śmierci, lecz i w niebezpieczeństwie życia. Jestem, żeby się tak wyrazić, pańskiem dzieckiem duchowem, a zarazem stałem się ojcem fizycznym. Dusze nasze spowinowaciły się tak ściśle, że nie chcę od pana słyszeć ani „wuh“, ani „juh“, ani „pan“. Zrób mi więc pan tę przyjemność i mów pan do mnie łaskawie „ty“! Dobrze?
Old Shatterhand kiwnął głową w jedną, a potem w drugą stronę i mruknął lekko „hm“! zamiast odpowiedzieć wyraźnie.
— Hm? — spytał mały. — Tu się nie hmka, ani nie mruczy. Prośba moja pochodzi z serca, a nie trudno ją spełnić. Przecież nawet do wielkich panów mówi się „ty“, czemuż więc nie mógłbyś pan mówić tak do mnie!
— A więc braterstwo, kochany Franku?
— Braterstwo? Ani mi się śni! Braterstwo zawierają tylko ludzie, którzy nie umieją zachować się, jak należy, i nie znają swego ortopedycznego rendez vous. Ja nigdy tego nie czynię, ponieważ wiem, co jestem winien swemu intelektualnemu terytoryum. Musiałbym do pana także „ty“ mówić, a na taki komunizm zaimków nieosobowych nie zdobyłbym się żadną miarą. Wybierz więc pan sobie jedno z dwojga! Jeżeli mi pan powiesz „panie“, to ja panu powiem „ty“, a jeśli mnie pan obdarzysz urzędowem „ty“, które mi się należy, to nie odmówię panu serdecznego „panie“. A zatem załatwmy się krótko! Jak będzie?
— Well! Zgadzam się na twoje życzenia.
— Mówisz pan do mnie „ty“?
— Tak, ponieważ wiem, jak to pojmujesz.
— Całkiem słusznie! Jesteśmy więc jedną duszą w dwu ciałach! A teraz mów pan łaskawie dalej! Chciałeś mi pan przedtem zrobić przyjemność.
— Stanie się to przez to, że przedstawię ci w tych dwu panach rodaków.
— Co? Naprawdę? Niemców?
— Nawet Sasów!
— Czy to być może. Sasi? Skąd?
— Oto pan Hazael Benjamin Timpe z Plauen.
— Z Plauen w Voigtland? Cieszy mnie to ogromnie. Plauen przypadło mi do serca, gdyż tam piłem w szklanym salonie Andersa najlepsze piwo i jadłem najsmaczniejsze nóżki wieprzowe z knedlami à la omelette. A drugi pan?
— Kazimierz Obadja Timpe, jego kuzyn z Hofu.
— Z Hofu? Hm! Tak, tak! Ale to należy właściwie do Bawaryi. Zachodzi tu więc geograficzno ornitologiczna zamiana map. Ale od biedy mogę pana Kazimierza Obadję uważać za swego rodaka. Który z nich jest właściwym kuzynem, pierwszy, czy drugi?
— Obydwaj, kochany Franku, oczywiście, że obaj.
— Obydwaj? Hm, tak! Prawdopodobnie tak będzie. Zbałamuciłem się cośkolwiek, gdyż przy nazwisku Timpe robi się człowiekowi jakoś dziwnie. Niema chyba więcej ludzi, nazywających się Timpe!
Obaj bracia stryjeczni słyszeli już o Hobble Franku, ale nie przypuszczali, żeby był taki oryginalny, jakim go teraz ujrzeli. Tak go jednak polubili odrazu, że Kaz odpowiedział czemprędzej:
— O, jest jeszcze więcej Timpów, a mianowicie: Rehabeam Zacharyasz Timpe, Piotr Micha Timpe, Marek Absalon Timpe, Dawid Machabeusz Timpe, Tobiasz Holofernes Timpe, Nahum Samuel Timpe, Józef Habakuk Tim...
— Dość, dość, dość! — krzyczał Frank, zatykając sobie uszy. — Jeśli dalej tak pójdzie, dostaną kurczu w łydkach, albo wskoczę do pierwszej lepszej wody. Aby wysłuchać takiego spisu narodów, trzeba mieć nerwy jak kable telegraficzne, a muszelki uszne jak słoń. Timpe, Timpe, Timpe i jeszcze raz Timpe! A do tego te imiona. Powiedzcie, panowie, jakich mieliście właściwie stryjów, ciocie, rodziców chrzestnych, że przylepili wam takie imiona?
— Wszyscy nazywali się także: Timpe.
— O bogi łaskawe! Ale teraz przestańcie już, bo jeśli jeszcze raz powiecie: Timpe, to was poprostu zastrzelę, by ocalić własne życie! Zróbcie mi tę przyjemność i napiszcie do ministeryum prośbę, żeby wam inne nazwisko przysłali, gdyż inaczej nie mógłbym z wami obcować!
— Możemy to wam ułatwić. Przyjaciołom pozwalamy, żeby nas nazywali skróconemi imionami, a więc Kaz i Haz, zamiast Kazimierz i Hazael. Zgoda?
— To już prędzej. We mnie będziecie mieli też przyjaciela. Usiądźmy teraz i... Ach cóż to jest?
Pytanie to odnosiło się do pełnych talerzy i flaszek, ustawionych na stole przez keepera, który skinął na inżyniera, a ten oświadczył, że byłoby to dlań wielkim zaszczytem, gdyby ci gentlemani zechcieli być jego gośćmi. Wedle amerykańskich zapatrywań byłoby wielką obelgą odmówić, musiano więc zaproszenie przyjąć. Hobble Frank i bracia Timpowie zabrali się dzielnie do darów bożych. Old Shatterhand jadł mało i wypił tylko szklaneczką wina, a Winnetou całkiem wstrzymał się od napoju. Kosztował już dawniej wszystkich rodzajów spirytualiów, wiedział jednak zbyt dobrze, że „woda ognista“ jest najgorszym wrogiem czerwonych, a dodajmy także i białych!
Podczas jedzenia toczyła się rozmowa o tem i owem. Old Shatterhand chciał przedewszystkiem wiedzieć, czemu zawdzięcza dzisiejsze swoje spotkanie z Frankiem, na co mu mały człowiek odpowiedział:
— Widzimy się tutaj znowu, ponieważ tak mi się powodzi, jak przepiórce.
— Szczególne zestawienie!
— Wcale nie szczególne! Gdy się przepiórce u nas nie podoba, niepokoi się i leci za morze. Taksamo pan długo w domu się nie zatrzymuje. Ilekroć się zapuka do pańskich drzwi, aby pana odwiedzić, pokazuje się, żeś pan już wyleciał. Muszę zatem lecieć za panem, jeśli chcę mówić z panem koniecznie. Miałem do pana małe pretensye, wsiadłem więc na statek na Elbie, aby udać się do pana. Tymczasem u pana powiedziano mi, że pojechał pan tu, aby się spotkać z Winnetou. Porwała mnie preryowa gorączka, zamknąłem swoją willę i popędziłem za panem. Wiedziałem, że u Apaczów Mescalero dowiem się napewno, gdzie pana można znaleźć. Pojechaliśmy tak daleko, jak się dało, przez Arkanzas, poczem wzięliśmy konie, aby przez Santa Fé dostać się nad Rio Pecos.
— My? A zatem nie jesteś sam?
— Nie. Mój kuzyn Droll był ze mną.
— Poczciwa ciocia Droll? A gdzież on teraz? Gdzie go zostawiłeś?
— Wcale go nie zostawiłem. Pytacie, gdzie jest? Leży w łóżku.
— Tutaj?
— Tak.
— Ależ, Franku, dlaczegóż go nie zbudzisz?
— Ponieważ odrobina snu bardzo mu posłuży. On chory.
— Chory? W takim razie muszę go odwiedzić. Choroba na dzikim Zachodzie jest czemś zupełnie innem, aniżeli w domu. Czy niebezpieczna?
— Nie, ale bolesna, jak się zdaje.
— Jakież to cierpienie?
— Bardzo osobliwe. Nigdy o takiem nie słyszałem i nie chciałem wierzyć z początku. Droll ma w nogach wyspę Ischię.
— Wyspę... Ischię? — zapytał Old Shatterhand — i byłby się pewnie zaśmiał, ale pozostał nadal poważny, znając usposobienie Hobblego. Kto bowiem nie godził się na jego wesołe zamiany, ten musiał być przygotowany na grubiaństwa.
— Tak, wyspę Ischię — potwierdził Frank całkiem poważnie.
— A wiesz, gdzie leży ta wyspa?
— Oczywiście między zwrotnikiem raka a Hohenzollern - Sigmaringen.
— Oho! — zaśmiał się Kaz, nie przeczuwając, że obrazi tem strasznie małego człowieka. Nie jestem wielkim geografem, znam jednak przypadkowo dokładnie położenie tej wyspy. Czytałem raz o strasznem trzęsieniu ziemi, które się tam zdarzyło i pytałem się o nią.
Biada! Poczciwy Kaz nie domyślał się, że teraz czeka go także wielkie trzęsienie ziemi. Frank odłożył nóż i widelec, zwrócił się powoli do niego, zmierzył go z wysoka od stóp do głów i zapytał, jak mógł, najchłodniejszym i najpogardliwszym tonem:
— Pan wie to całkiem dokładnie? Powiedzno pan, jak się pan nazywasz?
— Timpe!
— Tim... Tim... Timpe! To mówi właściwie już wszystko! Timpe i Ischia! To brzmi tak samo dziwacznie, jak naprzykład szczotka do butów i Ofelia, jak pysk jeża i zorza poranna. A gdzie to wedle pańskich zapatrywań leży wyspa Ischia?
— W zatoce neapolitańskiej.
— Tak!
To „tak“ przeciągnął przez pół wieczności i dodał z iskrzącemi się oczyma:
— A nie pomiędzy zwrotnikiem raka a Hohenzollern - Sigmaringen?
— Hm! Tego nie wiem. Nie zajmowałem się nigdy tym zwrotem.
— W takim razie milcz pan uniżenie na przyszłość, kiedy naukowo symboliczne powagi wyświadczają panu ten zaszczyt i oświecają go odblaskiem swojego widma. Sam przyznałeś pan teraz, że nie jesteś geografem. Kiedy się Luna uśmiecha, powinna milczeć styczna. Proszę to sobie zapamiętać!
Kaz nie miał pojęcia o potworności zestawienia Luny ze styczną i rzekł tonem usprawiedliwienia:
— Nie chciałem pana obrazić, panie Frank ale przyzna pan chyba sam, że niema chorego, w którego nogach zmieściłaby się wyspa Ischia z dwudziestu pięciu tysiącami mieszkańców.
— Odczep się pan odemnie ze swojemi dwudziestu pięciu tysiącami mieszkańców! Kto o nich mówił? Z powodu bólów, jakie cierpiał Droll, dobiliśmy wśród stękań i jęków do fortu Manners, gdzie było przypadkowo dwu lekarzy, którym kazaliśmy go zbadać. Jeden z nich, który mi na uczonego nie wyglądał, uznał tę chorobę za pain in the hip[32], drugi natomiast, bardziej wykształcony Posejdon, utrafił w sedno i nazwał to Ischią. Że to jest wyspa, o tem wie każdy, chociażby nie należał do wyższej kategoryi Lewitów, jak poucza figura. A wzmianka o trzęsieniu ziemi jest także stosowna, gdyż bóle występują zupełnie w ten sam sposób. Droll trzęsie się na całem ciele, kiedy go zaczną trapić.
Kaz zamilkł, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Old Shatterhand nie wtrącił ani słowa w sprawie zamiany ischiasu z Ischią i aby odwrócić uwagę Franka od niewinnego przeciwnika, zapytał:
— Dawniej przecież nic nie słyszano, żeby Droll był tak chory. Czy to coś nowego u niego?
— Tak, dostał jej po raz pierwszy.
— Czy lekarze znaleźli przyczynę?
— Przyczynę? To było zbyteczne, gdyż ja im ja podałem.
— Ty?

— Ja! A może pan sądzisz, że ja nie potrafię zobaczyć czegoś, co leży jasno jak na dłoni? Musiałbym być porażony egiptologiczną ślepotą!
Droll przyszedł i oświadczył: „Jestem zdrów jak ryba
w wodzie.“
— Cóż spowodowało chorobę?

— Koń, który nie mógł się odzwyczaić od potykania się.
— Jakto? — spytał Old Shatterhand poważnie, chociaż ledwie się wstrzymywał od śmiechu.
— Wspomniałem już na początku, że od Arkanzas siedzieliśmy na koniach. Moja szkapa, którą mam jeszcze do dzisiaj, była niezła, ale na siwku Drolla nas oszukano. Potykał się, jak się patrzy. Musiał się potykać, a gdzie nie było rowu, kamienia, lub korzenia na drodze, potykało się bydlę o własne nogi.
— Któż takiego konia kupuje! Jeszcze w dodatku siwka! Wiesz przecież, że żaden doświadczony westman nie jeździ na siwym koniu, ponieważ jasna barwa zdradza go już zdaleka przed nieprzyjacielem.
— Wiem o tem dobrze, ale jeśli się koniecznie potrzebuje koni, a są tylko siwe, to co począć? Czy pomalować bydlę atramentem, aby po pierwszym deszczu przecież siwek z karego się zrobił?
— Hm, to szczególne! Ja nie widziałem jeszcze nigdy większej liczby siwków, wystawionych na sprzedaż. One nie pokazują się wcale, ponieważ ich nikt nie kupuje.
— Potem ja sam to sobie pomyślałem, ale już było zapóźno. Przekonaliśmy się, że handlarz miał także ciemne konie, ale je przed nami ukrył.
— A więc oszukano was poprostu!
— Przepraszam, panie Shatterhand! Hobble Frank nie pozwoli siebie oszukać, gdyż ma na to zbyt przejrzyste tellurium, ale jak pan domyślisz się o istnieniu konia, jeżeli jego byt ziemski unosi się między ścianami zamkniętej stajni? Czy potrafisz pan zasłonięty posąg z Sais zamienić na czarnego, lub brunatnego konia, nie przyzwyczajonego do potykania się o własne nogi? A potykała się bestya. Tego nie można zaprzeczyć.
— Ja mimoto wszystko nie umiem powiązać tego potykania się z wyspą Ischią. Siwek nie potknął się chyba o tę wyspę!
Frank domyślił się widocznie w tych słowach małej ironii, gdyż spojrzał badawczo na mówiącego. Nie zauważywszy jednak w jego twarzy ani jednego podejrzanego śladu, odrzekł:
— To nie. Wyspą był tylko pień drzewa.
— Opowiedz nam o tem!
— To całkiem głupia historya i spadła nagle jak z nieba. Jechaliśmy wysoką trawą między zaroślami wesoło i rzeźko, nie przeczuwając, że los zawistny w postaci ukrytego w trawie pnia zawisł nad naszemi głowami. Wtem potyka się siwek przedniemi nogami i skacze ze strachu gwałtownie w bok. Droll, który nie spodziewając się czegoś podobnego, siedział całkiem lekko, spada z siodła w ten sposób, że siada sobie na pniu zupełnie jak na krześle. Przytem dały się słyszeć dwie rzeczy, głośny okrzyk i potężny trzask. Krzyk wydał Droll, ale kto trzasnął tak silnie, czy Droll, czy pniak, to nie jest pewnem. Sądzę jednak, że także Droll, gdyż, jak się zdaje, nie są członki jego dziś jeszcze na swojem miejscu. Nie mógł powstać, chociaż starałem się dźwignąć go z parteru na wyższe piętro. Upadał ciągle na swoją rozbolałą istotę. Rozpływał się od westchnień tak, że życzenie, by się nie znaleźć na jego miejscu, zamknęło się w mem uczuciowem wnętrzu. Wszystkiemu był winien ten przeklęty siwek.
Poczciwy Frank nie opowiadał tego w tak drastyczny sposób, aby zabawić swoich przyjaciół. Leżało to już w jego osobliwem usposobieniu. Był pełen współczucia dla swego brata ciotecznego Drolla i nie zdawało mu się, że jego opowiadanie mogło raczej śmiech wywołać, niż litość. Bracia Timpowie wpili oczy w jego usta, co dowodziło, że im się nadzwyczaj nie podobał.
— Widzisz pan teraz, w jakim związku stoją siwek, pniak i wyspa Ischia? — zapytał Old Shatterhanda.
— Zaczynam to pojmować — odparł zapytany. — Opowiadaj dalej!
— To, co nastąpi, jest jeszcze boleśniejsze od tego wszystkiego, co było dotychczas. Zadawałem sobie nie mało trudu, aby mego Drolla jakoś odpowiednio poskładać do kupy, ciągnąłem go i szarpałem za nogi, potrząsałem i popychałem go z tyłu, dopóki nareszcie nie zerwał się, ale z bólu, nie wskutek polepszenia się na zdrowiu. Potem z biedą wywindowałem go na konia, oczywiście mojego, a nie na jego, gdyż od tej chwili nie znosił potykania się. Twarz mu pobladła i zapadła, oczy zasunęły się w jamy, a postać jego straciła pewnie w dwu dniach pięć, albo sześć funtów. Pomyśl pan sobie: całe dwa dni! Tyle czasu nam zeszło, zanim przybyliśmy do fortu Manners. Nigdy tych dwu dni nie zapomnę. Te jęki, te wzdychania, te skargi, to skomlenie i te lamenty! Serce mi pękało, ale potykałem się dalej dzielnie na siwku. Bóle wzmagały się w tym stopniu, że dziękowałem Stwórcy, kiedy ujrzeliśmy fort Manners. Tam zabrali się do niego lekarze z bańkami, ciastem gorczycznem i z hiszpańskiemi muchami, pochodzącemi, jak się zdaje, z wyspy Ischii. Biedak musiał nawet pić terpentynę, czego człowiek rozsądny nawet bez choroby nie czyni.
— Czy mu się polepszyło? — spytał Old Shatterhand.
— Z czasem. Po tygodniu mogliśmy pomyśleć o powolnej dalszej jeździe. Wytrzymał aż dotąd, tutaj jednak uczuł, że musi przez kilka dni wypocząć.
— Od kiedy tutaj jesteście?
— Od przedwczoraj. Jutro ruszamy dalej.
— Dokąd?
— Do Santa Fé.
— To już słyszałem, ale idzie mi o to, dokąd najpierw stąd zamierzacie się udać.
— Przez Alder - Spring do Roofzide.
— To byłoby wprawdzie dobre, gdyż wiem, że znacie tę drogę, bo jechaliście nią przedtem ze mną, tym razem jednak mogłaby się stać dla was zgubną i to jutro właśnie w najwyższym stopniu.
— Czemu?
— Ponieważ Czarny Mustang będzie tam ze znaczną gromadą Komanczów. Wpadlibyście mu prawdopodobnie w ręce.
— Czarny Mustang, oprawca myśliwych? — zapytał z przerażeniem inżynier. — Czego on szuka nad Alder - Spring, tak blizko nas? Czy miałoby to może przeciwko nam być wymierzone, mr. Shatterhand?
— Nie, lecz przeciwko mnie i Winnetou.
— Jakto przeciwko wam?
— On wie, że mamy tam przybyć i chce nas pojmać.
— All devils! Co za szczęście, że dowiedzieliście się o tem! Teraz oczywiście tam już nie pojedziecie?
— Przeciwnie. Pojedziemy właśnie dlatego.
— Gdzie wasz rozum, sir? Pędzicie wprost w paszczę niedźwiedziowi!
— Może ją roztworzyć. Nie pozwolimy się ukąsić.
— Ależ to zuchwalstwo, do którego nic was nie zmusza!
— Kto wam to powiedział? Musimy się tam udać, a bardzo łatwo może się stać, że i wy tam pojedziecie!
— Ja? Jeśli mam być szczery, to oświadczę, że cieszyłbym się bardzo, gdybym tym łotrom mógł wypalić w czerwoną skórę kilku funtami prochu, ale nie ciągnąłbym tej sposobności za włosy.
— Nie potrzeba też wcale, ponieważ zdarzy się to samo z siebie. Chodzi o waszego kolegę i jego ludzi z Firwood-Camp.
— O niego? Jakto?
— Komancze postanowili napaść na niego.
— Co? Naprawdę?
— Bez wątpienia. Oto powód, dla którego przybyliśmy do was osobnym pociągiem. Chcemy was prosić o pomoc.
— Damy wam ją chętnie i w całej pełni. Dlatego więc, dlatego on zażądał lokomotywy! Ten zacny kolega jest wprawdzie tęgim inżynierem, ale w sprawach z Indyanami nie jest ani zbyt doświadczony, ani bohaterem. Może jednakowoż zdać się na mnie i na moich ludzi.
— Ilu macie robotników?
— Około dziewięćdziesięciu, samych białych, a wszyscy biją się dobrze i umieją obchodzić się ze strzelbami. Ale może mi powiecie, jak do tego przyszło, że Komancze planują napad?
— Naturalnie, że musicie o tem się dowiedzieć. Słuchajcie zatem! Jeżeli potem będziecie jeszcze gotowi nam dopomóc, to przypuszczam, że prawdopodobnie bez rozlewu krwi, przynajmniej z naszej strony, cel osiągniemy.
— Wiem, wiem, sir! Słyszałem już nieraz, że udało wam się zdrowo dokonać rzeczy, do jakich drudzy nie byliby doprowadzili za pomocą krwawych ofiar. Jestem bardzo ciekawy waszego opowiadania.
Ten inżynier był energiczny i odważniejszy od swego kolegi w Firwood-Camp, a Old Shatterhand spodziewał się znaleźć w nim dzielnego sojusznika. Opisał mu wypadki ubiegłego wieczora, przedstawił wynikające stąd wnioski i objawił swoje zamiary. Kiedy skończył, zerwał się inżynier z miejsca, wyciągnął do niego rękę i rzekł:
— Przybijcie, sir! Oddaję pod wasze rozkazy siebie i wszystkich moich ludzi, zaraz lub później, jak wam się podoba!
Frank zaś odezwał się na to tak:
— Dzięki Bogu, że spotkaliśmy się tutaj. Gdyby to się było stało w innym chronologicznym okresie, nie mógłbym był pokazać temu Ciemnoczarnemu Mustangowi, że pan myśliwiec z preryi Heliogabal Morfeusz Edward Franke, zwany Hobble-Frank, znajduje się jeszcze ciągle na czele energiczno-postępowego tępienia łotrów! Trzeba temu dowódcy Komanczów porządne buty uszyć. Skoro raz złość mnie porwie, to wtedy jestem zły naprawdę. U mnie zawsze jeszcze ma znaczenie kalendarzowa reguła: veni, vidi, mardi, midi, albo dla nierozumiejących po grecku: „Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem we wtorek koło południa“! Teraz idę, aby sprowadzić jeszcze jednego bohatera, którego przytem nie powinno brakować.
Powstał i zniknął za drzwiami. Wróciwszy wkrótce, przyprowadził z sobą Drolla, po którym poznać było, że cierpiał w ostatnich czasach. Oczy jednak miał żwawe, a w ruchach nie objawiał tego, jakoby go teraz trapiły bóle. Ucieszył się nadzwyczajnie niespodzianem spotkaniem ze sławnymi westmanami i oświadczył, że bezwarunkowo pojedzie nad Alder Spring bez względu na stan swojego zdrowia.
To spowodowało milczącego dotychczas Winnetou do zadania mu kilku pytań, które dowiodły, że Apacz posiadał znaczną wiedzę o budowie i chorobach ciała ludzkiego. Pokazało się, że Droll miał istotnie ischias i to z powodu upadku z konia. Winnetou powstał, wydobył niewielką torebkę skórzaną, w której nosił z sobą rozmaite opatrunki, i rzekł ze zwykłym sobie spokojem:
— Niech mój brat Droll zaprowadzi mnie do swego łoża! Cierpienia już za godzinę przestaną mu dokuczać.
Wziął go za rękę i wyszedł z nim razem. Niebawem doleciał obecnych przeraźliwy krzyk.
— To Droll! — zawołał Hobble-Frank. — Co Winnetou z nim robi? Prawdopodobnie chce mu wyspę z nóg wyrwać, ale powinienby to czynić z mniejszym bólem i gracyą. Muszę pójść do ciotki Droll, gdyż taki krzyk przecina mi duszę całkiem jak piła.
Zerwał się, by wybiec, lecz Old Shatterhand powstrzymał go, mówiąc:
— Zaczekaj tu, kochany Franku! Winnetou wie całkiem dobrze, co czyni, a na takie właśnie cierpienia znają Indyanie środki, o których pojęcia nie mają nasi lekarze.
Jakby na potwierdzenie tych słów wszedł Winnetou i powiedział:
— Nasz brat Droll musiał wytrzymać bardzo silny, ale bardzo krótki ból, aby prędko wyzdrowieć. Teraz wypoczywa, ale za godzinę już będzie taki zdrów, jak przedtem, zanim wlazła mu w nogi słynna wyspa naszego Franka.
Słowa te zawierały małą, niewinną, ironię pod adresem Franka, który wyczuł ja zaraz i odpowiedział na nią, chociaż poważne rysy twarzy Apacza nic podobnego nie okazywały.
— Jeśli Winnetou ma interwencyę mnie nabierać, to niech będzie najposłuszniej tak dobrym i pójdzie do zwrotnika Raka i zobaczy, że ta wyspa leży pomiędzy nim a Hohenzollern-Sigmaringen. Co raz powiedziałem, to powiedziałem i spodziewam się, że moje pryorytety znaleźć można na każdem entoutcas. Wątpić o tem może każdy, kto tego nie rozumie. Ale ja o to nie dbam. Nie mam zwyczaju się sprzeczać i jeżeli atakują mnie dusze adjustowane, otulam się promienną aureolą mego naukowego milczenia. „Vere Angelica-tinctur, quoniam ud angelus loquitur“; słowa te dla nikogo nie nadają się tak, jak dla mnie! Howgh!
Widząc, że nikt mu nie odpowiada, uważał za stosowne pogrążyć się w tynkturze angeliki. Po upływie godziny sprawdziło się twierdzenie Winnetou. Zjawił się bowiem Droll i oświadczył:

— Czy to nie nadzwyczajna rzecz, moi panowie? Czuję się, jak nowonarodzony. Co Winnetou uczynił, nie wiem. Czy naciągnął tylko nerwy, czy je całkiem wyrwał, to wszystko jedno. Jestem zdrów jak ryba w wodzie. Teraz znów mogę jechać, a Czarny Mustang dowie się, że ciocia Droll potrafi jeszcze czegoś dokonać!

ROZDZIAŁ III.
Napad.

Ua-pesz, u której stóp leżało Rocky-Ground, cała porosła była gęstym lasem. Wody, spływające z tej góry, zlewały się na dole w dość szeroki potok, który płynął na południowy wschód, a potem zbaczał na północ. Na tym zakręcie łączył się z nim mniejszy strumyk, wytryskający u stóp innej góry, zwanej już wówczas Corner-Top[33] i noszącej jeszcze dzisiaj to miano.
Wspomniane określenie miało swoją przyczynę, zarówno bowiem Ua-pesz, jak Corner-Top tworzyły narożniki. Były końcami dwu podłużnych górskich łańcuchów, otaczających szeroką i bardzo długą dolinę, o tak licznych zakrętach, że inżynierowie kolejowi woleli nie poprowadzić linii przez nią, lecz przebić między Firwood-Camp a Rocky-Ground krótszą drogę przez skały. Firwood-Camp położone było niedaleko od wejścia do tej doliny i oddzielone od niej tylko poprzecznym pasem górzystym.
Przez tę krętą dolinę musieli nadejść Komancze, gdyż do Alder-Spring nie mieli innej drogi. Źródlisko to leżało, otoczone wysokimi jesionami, u stóp Corner-Top i tworzyło wspomniany poprzednio mały strumyk, który łączył się z większym na skręcie. Poza obydwiema narożnemi górami zmieniała się dolina w szeroką preryę, przez którą płynęły połączone w jeden strumienie. Z soczystych traw wychylały się krzaki, podobne do pozasuwanych za siebie kulis i ułatwiające skradanie się większym nawet oddziałom.
Zdarzenia w Firwood-Camp i zamiary ludzi, biorących udział w wypadkach, kazały przewidywać, że dzień dzisiejszy przyniesie ważne i niebezpieczne rzeczy.
W przekonaniu, że Old Shatterhand i Winnetou pojadą do Alder - Spring, ruszyli Komancze naprzód, aby tam na nich zaczekać i wziąć ich do niewoli. Aby tego dokonać, musieli, zwłaszcza wobec takich ludzi jak wymienieni, być nadzwyczaj ostrożni. Chodziło o to, żeby ci nie domyślili się obecności Komanczów koło źródła i jesionów, a nawet przybywszy tam, nie dowiedzieli się, że Czarny Mustang znajduje się tam ze swoimi ludźmi. To też rozumiało się samo przez się, że Indyanie nie udadzą się prosto do źródła, lecz ukryją się w pobliżu. Ale gdzie? To było najważniejsze pytanie.
Dla Winnetou i Old Shatterhanda nie trudno było wniknąć w myśli i rachuby Indyan. Ponieważ Alder-Spring leżało po prawej stronie doliny, przeto było do przewidzenia, że przeciwnicy będą się trzymali lewej i wyjadą trochę dalej na preryę, aby potem zawrócić i nadejść z przeciwnej strony, a w ten sposób nie wzbudzić podejrzenia przez zdradzieckie ślady. Zbliżywszy się do źródła od strony preryi, byliby Komańcze ukryli się, aby zaczekać na tych, przeciwko którym wyruszyli, podejść ich, osaczyć i napaść na nich. Kto chciał Indyan uprzedzić i śledzić ich, musiał jeszcze dalej wyjechać na preryę i zakreślić łuk jeszcze większy. To powiedzieli sobie Old Shatterhand i Winnetou i z tego powodu nie udali się z Rocky - Ground wzdłuż Ua - pesz, lecz skoro tylko zaczęło dnieć, skręcili w lewo i pojechali na sawannę.
Po burzy dnia poprzedniego nastąpił przecudowny ranek. Promienie słońca zmieniały każdą kroplę rosy, wiszącą na trawach lub listkach, w brylanty, powietrze było ożywcze, świeże i czyste, a przyroda roztaczała się dokoła w swej milczącej, dziewiczej piękności. Jazda przez taka okolicę i w taki poranek musiała być rozkoszą dla każdego, tylko nie dla westmana, zamierzającego podejść Indyan. Powtarzające się od czasu do czasu parskanie koni i tupot ich kopyt słychać było daleko w rzadkiem powietrzu, a na wilgotnej dużej trawie pozostawał trop, który nawet do wieczora łatwo było odczytać. Te okoliczności groziły człowiekowi, który chętnie przebywa na sawannie, wielkiem niebezpieczeństwem, a jemu, jak każdemu innemu, milsze jest życie od wszelkich piękności natury. To też łatwo było pojąć, że Kaz przerwał panujące dotychczas milczenie:
— Cudowny poranek dzisiaj, zupełnie jak wtedy u spadkobierców Timpego! Wolałbym jednak, żeby nad preryą leżała tęga mgła zamiast tego blasku słonecznego.
Tych sześciu mężczyzn jechało obok siebie parami. Na przodzie Old Shatterhand i Winnetou, potem Frank z ciocią Droll, a na ostatku Kaz z kuzynem Hazem. Mały Hobble nie zapomniał poczciwemu Kazowi uwagi o wyspie Ischii. Gryzło go to jeszcze w tej chwili. Czepił się więc pierwszej sposobności do zadania mu ciosu i powiedział:
— Jesteś pan widocznie przyjacielem wszelkiego rodzaju mgieł. Czy na wyspie Ischii są one także?
Kaz odezwał się na to spokojnie:
— O to musisz pan spytać Drolla, on wie to napewno, bo miał przecież w nogach tę wyspę.
— Ale mgieł nie miał. Zrozumiano? Pochodzisz pan z Hofu na granicy bawarskiej. Tam mgły są częste, ale u nas w Moritzburgu powietrze jest zawsze czyste, jak szkiełko do lampy.
— Moritzburg? Słynny zamek myśliwski niedaleko Drezna? Czy to pańska ojczyzna?
— Ojczyzna? Szczególne pytanie! Mąż, cieszący się takiem satynowanem wykształceniem i przyrodniczem znaczeniem jak ja, ma w całym świecie ojczyznę. Nie przeczę jednak, że Moritzburg dużo zawdzięcza mnie przez to, że tam ujrzałem pierwszy raz światło dzienne. Są miejscowości, w których rodzą się tylko wielcy ludzie, a poznaje się je po większej części po tem, że odznaczają się pięknymi myśliwskimi zamkami.
— Hm! — mruknął na to Kaz.
— Hmmm? Czego pan tak mamroczesz? Czy panu jeszcze co nie jest jasnem co do tego zamku?
— Owszem, rozumiem wszystko!
— No, a z czem się pan nie zgadzasz?
— Z tem, że w Moritzburgu rodzą się wielcy ludzie.
— Tak! Czy może pan się tam urodziłeś?
— Nie.
— A zatem! To właśnie jest już także niezbitym dowodem, że tylko wielkości stamtąd pochodzą. W Moritzburgu rodzili się elektorowie, książęta i królowie, a ja także tem zacząłem moją życiową wędrówkę, ale mnie jest to całkiem ignoranckie i nieznane, żeby tam jaki Timpe postawił swój pierwszy krok na świecie. Byłby się zsunął za drugim krokiem i utonął w filharmonijnem zapomnieniu. No teraz mi lżej, a jeśli pan chcesz mieć we mnie przyjaciela, to nie ocieraj się pan o pięknie zaokrąglone kanty mojej systematycznej osobistości!
Zaspokoiwszy swoją ukrytą złość, zrobił się znowu serdecznym, jak zawsze, oczywiście z tem zastrzeżeniem, żeby mu się nie sprzeciwiano ponownie. Droll obrócił się w siodle i rzucił braciom Timpom błagalne spojrzenie. Ci zrozumieli je i milczeli.
Jeźdźcy byli teraz już tak daleko za Ua-pesz, że należało się spodziewać, iż Komancze nie zajadą tak daleko na preryę. Skręcili więc na południe, zamierzając zbliżyć się do Corner-Top. Alder-Spring leżało po zachodniej stronie góry, a Winnetou i Shatterhand jechali tak, że musieli się doń dostać od wschodu. W ten sposób zapobiegli odkryciu swoich śladów. Corner-Top nie był na szczycie lasem pokryty, można więc było z niektórych miejsc rozglądnąć się daleko i w danym razie zauważyć, gdyby się Komancze zbliżali.
Nareszcie skończył się łuk w poprzek preryi i dojechano do wschodniego podnóża góry. Wyszukano dobrą kryjówkę, gdzie czterech jeźdźców mogło ukryć się z końmi, podczas gdy Old Shatterhand i Winnetou wspięli się na górę, aby stamtąd czuwać nad doliną.
Spotkanie się czterech ziomków na dzikim Zachodzie w gąszczu Corner-Top było istotnie rzadkim wypadkiem. Frank też zauważył:
— Zupełnie, jak gdyby nas dzikie gołębie razem pozbierały.
— Czemu dzikie, a nie swojskie? — zapytał Haz.
— Pan tego nie rozumiesz? Bo na Zachodzie nie żyją swojskie.
— Well! Masz pan słuszność, kochany panie Franku.
— Ja zawsze mam słuszność. Z tego poznasz mnie pan niebawem, podczas gdy pod innymi względami przeważnie trudno mnie przejrzeć. To właśnie jest jedną z największych mądrości naszego podsutannowego żywota, że człowiek zachowuje dary swoje wyłącznie dla siebie. Zapoznanym być nie można. Co najwyżej będą człowieka uważali za głupiego. Dla tego ja trzymam zazwyczaj błyski mojego ducha w zamkniętej puszce i tylko bardzo przezemnie uznawani ludzie mogą się z mojej strony doczekać tego chlornatrium, że pozwolę im wniknąć w głębię mojego rozumu i wynieść stamtąd skarby, jak na skrzydłach strzelistej modlitwy. Taka uprzywilejowana i poświęcona godzina nadeszła obecnie dla was. Chcecie zapewne wiedzieć, w jaki sposób uporamy się dziś z Komanczami. Jestem skłonny udzielić wam koniecznych wyjaśnień i pozwolić, żebyście zwrócili się do mnie z zapytaniami. Mów najpierw ty, kochany kuzynie Droll.
Droll nie chciał się sprzeciwiać, znając jednak wartość oczekiwanych wyjaśnień, potrząsnął tylko głową i powiedział:
— Czemuż ja, kochany Franku? Ja znam ciebie już oddawna i gotów jestem chętnie oddać pierwszeństwo obu tamtym panom. Człowiek powinien być uprzejmym.
— Masz słuszność! Znałem pewnego profesora zoologii, który zwykł był tak zawsze mawiać: „Uprzejmość jest tem przyzwyczajeniem, którego nie należy się odzwyczajać“. Co powie taki zawodowiec, to zawsze oparte jest na słusznej podstawie. Niechaj zatem Kaz powie, czego się chcecie odemnie dowiedzieć.
— Ja? — zapytał wymieniony. — Czego chcę się od pana dowiedzieć?
— No, tak.
— Nic nie chcę wiedzieć, wcale nic!
— Co? Nie, wcale nic? Czy to być może? — zapytał Frank w najwyższem zdumieniu.
— Zupełnie nic — odpowiedział Kaz.
— A pan, panie Haz?
— Także nic — odrzekł zagadniąty.
— Także nic? Naprawdę?
— Wcale nie żartuję.
Na to zrobił Frank minę, jakby się stało coś dlań zupełnie niepojętego, poczem twarz jego przybrała wyraz wątpliwości, a nareszcie gniewu.
— Czy może być coś podobnego? — zawołał. Czy dożył kto już takiej rzeczy? Nic nie chcecie wiedzieć, wcale nic! To niesłychane! Czy mogą rzeczywiście istnieć ludzie, którzyby utrzymywali, że już ani nic słyszeć, ani niczego nauczyć się nie potrzebują od myśliwca na preryi i niszczyciela niedźwiedzi, Heliogabala Morfeusza Edwarda Franka? Jesteśmy na zasadzce, aby Indyan podsłuchać, zamierzamy podejść ich i zwyciężyć, zamiar ten można przeprowadzić tylko dzięki obecnej tu mojej indywidualności, a na ziemi żyją istoty, które sądzą, że niczego odemnie nie potrzebują! To przechodzi już wszelkie granice, to obala całą moją miłość bliźniego. Okrywam głową rzymską jedwabną mantylą i nie wtrącam się ani słowem do niczego. Ale kiedy nadejdą nieprzyjaciele Komancze, kiedy to będzie znaczyło tyle, co „Hannibal ad Boardinghouses“, kiedy trwoga na nich padnie i bieda dosięgnie swego szczytu, wówczas przyjdą mnie prosić o pomoc. Ja jednak podziękuję za skisłą wątrobiankę i zamknę uszy na ich lamenty, jak się zasuwa drzwi, kiedy się kładzie do łóżka.
— Kaz potrząsnął głową ze zdziwieniem i rzekł:
— Co to było? Co powiedzieliście? Hannibal ad Boardinghouses?
— Tak właśnie wyraziłem się, a nie inaczej — odparł Frank z oczyma i z miną pantery, gotowej rzucić się na zdobycz.
— To przecież błędne — zauważył długi Kaz — tak błędne, że trudno sobie coś gorszego pomyśleć!
Droll dawał Kazowi znaki, ażeby milczał, ale napróżno, gdyż ten nie znał jeszcze Franka, który był zły już poprzednio, a obecnem sprzeciwianiem się tak został podrażniony, że wybuchnął ze złością na nierozważnego:
— Co? Jak? Błędne? Chyba pan nie przy zmysłach? Światowej sławy Hobble-Frank miałby utrzymywać coś, co jest nietylko nieprawdą, lecz nawet fałszem, coby się nie zgadzało z wyższą temperaturą nauk? Czy ludzkość słyszała coś tak impertynencko rażącego? Mnie oczywiście takie nieortograficzne wątpienie o mej niezbitej kapilarności nie wyprowadzi z olymfatycznego spokoju, dlatego pytam pana w najsmętniejszej tonacyi h - mol moim głosem bakteriologicznym: o ile to, co powiedziałem, było błędne?
— To zdanie brzmi właściwie: „Hannibal ante portas“.
— Tak?
— Hannibal przed bramami! To był okrzyk trwogi ówczesnych Rzymian.
— Fi, jak pan to pięknie umiesz wygłaszać! I któż to wmówił w pana ten idyotyzm?
— O wmawianiu niema mowy. Słyszeliśmy to na godzinie historyi.
— Ach tak? A cóż to za poczciwiec opowiadał wam takie historye?
— Nasz nauczyciel historyi.
— Niemiec, z Plauen, z dziewiętnastego saecularium?
— Oczywiście!
— Ten genialny nauczyciel historyi powszechnej nie był zatem starożytnym Rzymianinem?
— Nie.
— No, słyszycie! Taki dudek, któremu zielone łupki z orzechów ostatnich dziesiątków lat wiszą jeszcze za uszami, chce wiedzieć, jak mówili dawni Rzymianie! Portas! To nie jest wcale rzymsko - iryjskie słowo, gdyż każdy, trochę tylko podkształcony, człowiek wie, że zamiast portas należy mówić portiére, a któremuż ze starożytnych Rzymian przyszłoby na myśl wołać, że Hannibal wisi na portyerze. Takiego głupstwa nie dopuścił się żaden Rzymianin. Kiedy Piotr Wielki uzbroił swego admirała Hannibala przeciw Rzymianom, objechał on czemprędzej Przylądek Dobrej Nadziei, przeszedł zimą góry Kiölen, przyczem jego wielbłądy wlec musiały armaty, pobił najpierw pod Ligny hordy Tessaloników i Kolossów i zhołdował sobie potem całe rzymskie państwo. Cesarz Herodot wysłał wprawdzie przeciwko niemu swego generała konnicy Holofernesa, ale pobito go na głowę w wąwozie pod Szypką tak, że kazał ze strachu śpiewać sycylijskie nieszpory, a w następną noc św. Bartłomieja zmarł z powodu ran. Wobec tego został Rzymianom tylko jeden środek ocalenia: Musieli się postarać o to, żeby wojskom Hannibala zabrakło żywności. Spalili więc Moskwę za sobą, spustoszyli bagna Pontyńskie i zatrzymali się pod górą Ararat, czekając na skutki zniszczenia. Przekonali się jednak niebawem, że przeliczyli się co do Hannibala, który był na tyle chytry, że zabrał z sobą takie masy prowiantów, iż głodu się wcale nie obawiał. Wobec mrozów zimowych wydał nawet rozkaz kwatermistrzowi Fidyaszowi, ażeby zabrał przenośne domy z blachy i piece amerykańskie. Ustawiono je i urządzono częścią jako mieszkania, a częścią jako restauracye. Wojsko Hannibala żyło w tem wspaniale i przyjemnie. Kiedy Rzymianie usłyszeli o tem, poznali, że są zgubieni i zawołali: „Hannibal ma boardinghouses!“ To ad bowiem jest germańskiem hat, to pozna każdy Niemiec, jeśli go nie ochrzczono serbskowendyjskiem nazwiskiem Timpe. Tak, teraz wiesz pan już, o co chodzi, panie Kazimierzu Obadio Timpe młodszy! A gdybym kiedy miał umrzeć, to postaraj się pan o to łaskawie, żeby mnie nie pochowano obok pańskiego nieboszczyka profesora historyi, bo sięgnąłbym do niego i dopóty ciągnął go za uszy, dopókiby nie uznał, że portyery to nie restauracye.
Frank mówił tak prędko w komicznym zapale, że mu aż tchu zabrakło, Kaz i Haz spoglądali na siebie ze zdumieniem, nie wiedząc, czy mają odpowiedzieć co na to, czy śmiać się, czy płakać. Szczęściem zauważyli jeszcze dość wcześnie energiczne ruchy cioci Droll, nakazujące im milczenie i posłuchali jej rady. To uspokoiło cokolwiek małego zapaleńca, bo odezwał się już umiarkowaniej:

— Przypuszczałem, że ośmielicie się znowu mnie się sprzeciwić. Ponieważ jednak wasze uniżone milczenie dowodzi, że poddajecie się mojej wyższej mądrości, odczuwam skłonność ułaskawienia was w mojej fiat iustitia i proszę jak najgoręcej, żebyście weszli w siebie i uznali, że to nie jest byle co, jeśli się kto nazywa Frank Heliogabal Morfeusz, nie licząc Edwarda. Odprawcie zatem pokutę w worku i w popiele i nie zapominajcie nigdy, że są na świecie niezwykłe inteligencye i siły duchowe, których nawet sam właściciel ich nie pojmuje. Nikt nie jest urodzonym do czegoś, chyba że się do tego urodził, a pierwszeństwo jednego człowieka przed drugim jest tylko wówczas prawdziwem, jeżeli się nie łączy z jakiemi niekorzyściami. Człowiekiem może być każdy, nie pytajcie mnie tylko, jakim. Całkiem uzdolnionym i znakomitym człowiekiem zaś potrafi być tylko ten, kto ma prawo powiedzieć „i ja byłem w Arkadyi i Moritzburgu“, albo ktoś, czyje pylniki dadzą się ułożyć w porządku linneuszowym. Było to wolą stworzenia, żeby panowała rozmaitość, dlatego każdy podobny jest sam do siebie, a kto jest inny, nie zdoła już tego zmienić. Kto jednak ma takie szczęście jak ja, że zajmuje w filozofii znakomitości wybitne miejsce, może nawet pierwszy numer w pierwszym rzędzie amfiteatru, a przynajmniej w pierwszym szeregu parteru miejsce środkowe, tuż przed za
Old Shatterhand siedział z Winnetou na trawie.
słoną nieśmiertelności, ten mimo wszelkiej skromności może się z diuną rozstać ze światem dawnym i współczesnym, aby dowieść potomności, że po pierwsze: także należy do świata, a powtóre: że ten świat musi później również umrzeć! Z tej prawdy nie da się nigdy nic uszczknąć, ona jest zbudowana tak mocno i niewzruszenie, że już Szyller, słynny twórca „Lenory“ Uhlanda wyśpiewał w swoim „Götzu z Berlichingen“: Przeszłość nie wije potomności wieńców, ale wiosna pachnie już na wiosnę!

Gdy ta osobliwa rozmowa toczyła się w kryjówce, dostali się Winnetou i Old Shatterhand na szczyt Corner-Top. Znaleźli tam kilka łysin, z których widać było daleko. Jedna z nich, położona na zachód, nadawała się szczególnie dla celów obu przyjaciół. Stąd można było objąć okiem całą dolinę, którą przebyć mieli Komancze, aż do pierwszego zakrętu, odległego o milę angielską. Winnetou usiadł tutaj, a Old Shatterhand obok niego, nie zamieniwszy z sobą ani słowa. Ci dwaj ludzie nie potrzebowali się nawzajem wzywać, ani długo objaśniać. Znali się tak dokładnie i tak wżyli się w siebie, że jeden znał lub odgadywał życzenia i postanowienia drugiego, zanim one znalazły ustny wyraz dla siebie. Często im się zdarzało, że jechali przez dzień cały z sobą, że ważne rzeczy przeżyli, a nie padło między nimi ani słowo.
Tak było i teraz. Siedzieli obok siebie w milczeniu jedną, dwie, trzy godziny i żaden z nich nie wymówił ani zgłoski, chociaż spodziewali się wypadków, w których szło o śmierć i życie. Gdyby ktoś był ich obserwował niepostrzeżenie, byłby pewny, że nie sprowadziło ich tu nic innego, jak chęć położenia się i spoczynku. Ani jedno drgnienie ich twarzy, ani jedno spojrzenie nie świadczyło o tem, że uwaga ich zwrócona była bystro na zachód, że na całej przestrzeni, jak daleko można było sięgnąć okiem na dolinę, nic nie mogło ujść ich baczności. Jest to wielką sztuką westmana, żeby nawet w najwyższem napięciu wszystkich swoich władz duchowych i uczuć był niewzruszonym na pozór. Był i jest jeszcze niejeden myśliwiec preryowy, zawdzięczający największe swoje powodzenia, a nawet często ocalenie z niebezpieczeństw jedynie tej okoliczności, że całą swoją stronę zewnętrzną, każdy członek ciała tak w swej mocy posiadał, że nie można było u niego przejrzeć ani tego, co myślał lub czuł, ani tego, co zamierzał lub był zdolnym dokonać. Old Shatterhand naprzykład tylko dlatego tryumfował tylekroć nad nieprzyjaznymi warunkami lub przeciwnikami, że umiał, jak mało kto, nadawać swej twarzy wyrazu obojętnego wówczas, kiedy drugi zwaryowałby z przerażenia.
Teraz siedział z Winnetou na trawie. Obaj mieli spuszczone powieki, a ponieważ żaden z nich się nie ruszył, wyglądali tak, jak gdyby spali. Mimo to słyszeli pewnie dobrze drozda, wyciągającego z ziemi robaka o dwadzieścia kroków za nimi i równie dobrze widzieli sępa, który teraz jak plamka, wielkości połowy dłoni, ukazał się na wschodniej stronie nieba.
— Uff! — rzekł Winnetou.
— Well! — potwierdził Old Shatterhand i dodał: — Nadchodzą.
Wbrew tym słowom na pustej jak poprzednio dolinie nie było widać żadnej żywej istoty, ale sposób, w jaki sęp poruszał się w powietrzu, zdradzał znawcy, że pod nim znajdują się niewątpliwie istoty, po których się łupu spodziewał. Uniósł się trochę na lewo od zakrętu doliny, ale potem zbliżył się do niego szybko. Kiedy się nad nim unosił, wyjechał na dolinę jeździec, stanął na chwilę, żeby się jej przypatrzyć, a nie zauważywszy nic podejrzanego, ruszył spokojnie dalej. Za nim wychyliło się dwu jeźdźców, pięciu, dziesięciu, dwudziestu, czterdziestu, ośmdziesięciu i więcej. Wszystkich widać było dokładnie, chociaż z powodu odległości konie ich nie przewyższały rozmiarów małego psa. Jak nadzwyczajnie bystrym wzrokiem cieszył się Winnetou, dowodziło to, że mimo tej odległości, oświadczył:
— To są rzeczywiście Komancze.
— Tak — potwierdził Old Shatterhand. Tokwi Kawa jedzie na czele.
— Ten wódz Komanczów wyobraża sobie, że jest bardzo chytrym wojownikiem, a mimo to popełnia błąd, niepojęty zarówno dla mnie, jak dla mego brata Shatterhanda.
— Well! On utrzymywał pewnego razu, że pod względem roztropności i męstwa nikt się z nim nie może równać. Wiem o czem mój czerwony brat Winnetou myśli. Tokwi Kawa nadciąga z Firwood - Camp i jest przekonany, że my wyruszymy stamtąd dziś rano i przybędziemy po nim. Nie zastanowił się nad tem, że przecież musielibyśmy zobaczyć ślady, zostawione przez jego wojowników na wilgotnej trawie. Ślepy nie dostrzegłby ich zapewne, ale odczułby je dotykiem. Tak bowiem są wyraźne. To jest wprost śmieszne!
Winnetou, po którego poważnej twarzy przemknął teraz także lekki uśmiech, wywołany na poły pogardą, a na poły litością, dodał:
— I mimo to chce pochwycić Old Shatterhanda i Winnetou! Uff!
— Ty, jako mały chłopiec nie byłbyś popełnił tak ciężkiego błędu.
— A ty również, nawet wtedy, kiedy byłeś jeszcze w tych rzeczach nowicyuszem. Patrz, nasz domysł się sprawdza. Oni zwracają się na drugą stronę doliny, abyśmy, idąc za nimi, nie przypuścili, że dążyli właściwie do Corner-Top i Aider-Spring przeciwko nam.
Komancze jechali przeciwną stroną doliny, dopóki nie dostali się na skraj Ua-pesz, ale i tu nie zmienili kierunku, lecz puścili się biegiem na preryę, jak gdyby chcieli dotrzeć do jakiegoś miejsca, daleko poza nią położonego.
— W pewien czas okrążą tak, jak przewidujemy i przybędą tutaj — rzekł Old Shatterhand. — Jeden z nas musi zejść i zobaczyć, gdzie się ukryją i rozłożą obozem, a drugi pozostanie jeszcze tu na górze.
Wprawdzie Old Shatterhand nie powiedział, dlaczego ten drugi ma zostać, ale Winnetou odgadł natychmiast gdyż skinął lekko głową i rzekł:
— Aby zaczekać na Ik Senandę, który chciał oszukać i zdradzić białych mężów z drogi konia ognistego. Wczoraj wieczorem wyjechał za Komanczami i nie mógł ich znaleźć z powodu ciemności. Ponieważ jednak zna drogę to niewątpliwie dziś, kiedy się jaśniej zrobiło, natknął się na ich ślady i nadjedzie tutaj niebawem. Niech mój biały brat tu na niego zaczeka, a ja zejdę, by się dowiedzieć, gdzie Komancze wybrali sobie kryjówkę.
Tak więc obaj rozstali się na razie. Old Shatterhand nie myślał bynajmniej o niebezpieczeństwie, w jakiem znajdował się razem z towarzyszami, gdyż, kto codziennie prawie naraża się na nie, ten się z niem już tak zżyje, że dla niego nie wygląda ono już na niebezpieczeństwo. Zdarzało się nawet, że mu nieswojo było kiedy niebezpieczeństwa brakło, a z niem razem wytężenia wszystkich duchowych i cielesnych władz i zdolności.
Minęła znowu godzina, potem jeszcze jedna, a oczekiwany ciągle się jeszcze nie pokazywał, chociaż powinien był już tam być dawno. Old Shatterhand nie stracił jednak cierpliwości, wiedząc, że sto rozmaitych powodów mogło zatrzymać w drodze zdradzieckiego półindyanina. Dopiero po upływie jeszcze pół godziny zobaczył go, jak spieszył tropem Komanczów na preryę.
Mógł wiec dopiero za godzinę stanąć pod Corner-Top. Old Shatterhand opuścił wobec tego swoje stanowisko i zeszedł jak najszybciej do towarzyszy. Zastał ich tam, gdzie ich zostawił, a z nimi Winnetou. Kiedy oznajmił, że widział mieszańca, zauważył Apacz:
— To bardzo się spóźnił. Czy mój brat się domyśla, co go zatrzymało?
— Mogło być wiele powodów do opóźnienia jazdy — rzekł Old Shatterhand.
— Kto wie, czy był do tego zmuszony, czy nie uczynił tego z własnej woli?
— Byłoby mi najprzyjemniej, gdyby po swej pospiesznej ucieczce z obozu był się rozmyślił i zawrócił, by nas podsłuchać.
— Co pan mówisz? — spytał Frank, usłyszawszy te słowa. — Wam byłoby przyjemnie, gdyby nas podsłuchał?
— Tak.
— Ależ zwracanie na siebie uwagi nieprzyjaciela jest zawsze rzeczą, za którą podziękować należy!
— Nie zawsze, a przynajmniej w tym wypadku.
— Tego ja pojąć nie mogę, chociaż mam bardzo otwartą duszę, a jeszcze większą zdolność pojmowania. Jeżeli nas podsłuchał, to wie dobrze naprzykład, że nie jechaliśmy wcale doliną na koniach, lecz koleją.
— Chciałbym właśnie, żeby to wiedział.
— Słuchaj pan, panie Shatterhand, pan jesteś dziś strasznie dziwny! Nasza podróż koleją jest nadzwyczaj ważna, a skoro się zdradzi coś tak ważnego, to skutki tego nie mogą być dobre!
— Nie troszcz się o to, kochany Franku! Nie uważasz mnie chyba za nierozważnego, ani za lekkomyślnego?
— To nie, zaklinam się! Taka straszna myśl nie wkradnie się w moją namiętną wzajemność. Pan wiesz, że jesteś moim wzorem, przykładem, moją nicią przewodnią, ideałem pod każdym względem. Przyświecasz mi pan na drodze żywota, jak latarnia przy siodłowym koniu łużyckiego woźnicy. Jesteś mi pan gwiazdą przewodnią, za którą dążę, jak trzoda owiec za ulubionym pasterzem. Pomyśl pan zatem, jakiego to wymaga zaufania z mojej strony! Czyż jest wobec tego możliwem, żebym pana uważał za lekkomyślnego? To przecież byłoby największą obrazą majestatu, oczywiście, że bardziej mojego, aniżeli pańskiego!
— Trzymajże sobie swój majestat za wszystkie cztery końce i zaufaj mnie! Dowiesz się prawdopodobnie wkrótce, że miałem słuszność. Ja odejdę razem z Winnetou, aby podsłuchać Komanczów, a wy zostańcie tutaj, zachowujcie się spokojnie i nie opuszczajcie tego miejsca, dopóki nie powrócimy.
— A jeżeli pan nie powrócisz?
— Wrócimy, a przynajmniej jeden z nas. Tego możecie być zupełnie pewni.
Zwracając się zaś do Winnetou, zapytał Shatterhand:
— Czy mój brat wie, gdzie obóz nieprzyjaciół?
— Tak — odrzekł wódz Apaczów.
— Czy daleko stąd?
— Nie.
— Czy trudno ich podejść?
— Dla innych byłoby trudno, ale Old Shatterhandowi i mnie będzie łatwo. Niech mój brat idzie za mną!
Strzelby, których pożyczyli sobie byli od inżyniera w miejsce swoich, odłożyli, żeby im nie przeszkadzały w ich przedsięwzięciu, i odeszli. Winnetou prowadził swego białego przyjaciela z dziesięć minut bez szczególnych środków ostrożności przez las, poczem dostali się do miejsca, gdzie już nie było drzew stojących, a natomiast ujrzeli tem więcej leżących na ziemi. Olbrzymy leśne leżały jedne na drugich, wydarte z ziemi z ogromnemi koronami korzeni i potrzaskanemi gałęziami. Spowodowała to trąba powietrzna, jeden z owych huraganów, jakie często zdarzają się na Zachodzie, a osobliwie w południowej jego części. Huragan, ta nagle zrywająca się burza, przebiega zwykle wązki, ostro odgraniczony, pas ziemi i przewraca wszystko, co spotka na drodze. Huraganem nazywają także pole zniszczenia tej burzy, która w Ameryce środkowej czyni jeszcze większe spustoszenia.
Między powalonymi i obumarłymi pniami wybujała już była dość wysoko nowa roślinność, tak gęsta, że zdawało się, iż nawet i zwierzyna nie zdołałaby się przez nią przebić.
— Tędy? — zapytał Old Shatterhand.
Winnetou skinął głową i dodał zcicha:
— Tu na lewo jest skała. Na górę się nie dostaniemy. Na prawo rozciąga się prerya, na której znajdują się konie nieprzyjaciół, a tam zobaczyliby nas strażnicy. Po tamtej stronie za pasem huraganu, szerokim na dwieście kroków, obozują wojownicy. Musimy się więc tam przedostać.
— Czy mój czerwony brat był już koło ich obozu?
— Tak. Mój biały brat zobaczy wkrótce bardzo ukrytą ścieżkę, którą sobie musiałem utorować.
— Czy wiesz, gdzie się znajduje wódz?
— Wiem. Może uda się nam na tyle do niego zbliżyć, że usłyszymy, o czem będzie mówił.
Teraz poskoczył kilka kroków brzegiem pasu huraganowego, potem położył się na ziemi i wsunął się w gęstwinę gałęzi i listowia. Old Shatterhand wstępował dokładnie w jego ślady. Pokazało się wtedy znowu, jak niezrównanym człowiekiem był Apacz. Wykroił on poprzednio nożem drogę na szerokość dwu stóp, poobcinał gałęzie i pręty, przygniótł je do ziemi, przyczem zostawił ich tyle, że nad ścieżką utworzył się rodzaj dachu, który czynił ją całkiem niewidzialną. Nie można było posuwać się prosto, bo droga zbaczała to w prawo, to w lewo, stosownie do trudności, jakie przedstawiał teren i chaos roślinności. Sam Old Shatterhand zdumiał się nad tem, ile wysiłku poświęcił Winnetou na utorowanie ścieżki. Praca ta, dokonana w tak krótkim przeciągu czasu, była arcydziełem, jakie mogło powstać jedynie w rękach takiego Winnetou.
Wobec takiego ułatwienia przejścia nie miały już noże ich wiele do roboty. Oni musieli teraz zważać przedewszystkiem na to, żeby zarośla, poruszając się nad nimi, nie zdradziły ich w ten sposób. Spotkali dwa jadowite węże. Jeden uciekł, a drugiego zabił Winnetou nożem. Po pewnym czasie zatrzymał się, odwrócił głowę do towarzysza i wskazał na nos. Old Shatterhand zrozumiał to wezwanie i zaczął zwolna badawczo wciągać w nozdrza powietrze. Doszła go woń ogniska, potwierdził więc domysł Apacza skinieniem głowy. To był znak, że zbliżali się do miejsca pobytu Komanczów.
Posunęli się jeszcze naprzód aż tam, gdzie Winnetou wyrąbał ukrytą ścieżkę w podwójnej szerokości. Apacz skinął na swego towarzysza i szepnął:
— Czy mój brat słyszy, że znajdujemy się całkiem blizko nieprzyjaciół?
— Nie — brzmiała również cicha odpowiedź.
— Wystarczy odgiąć tych kilka pędów, a zobaczymy Komanczów, leżących przed nami.
— Nie słychać jednak żadnego szmeru. Nikt nie rozmawia. Czyżby posnęli?
— Tak, spoczywają, ponieważ przez całą noc jechali.
— To istotnie prawda. Wódz pewnie jest szczególnie znużony, bo jeszcze wczoraj wieczorem jeździł do Firwood-Camp i z powrotem.
— Well! Niechaj mój brat zobaczy, jak blizko niego jesteśmy. Możemy go niemal ręką dosięgnąć.
Winnetou rozsunął nieco pędy zarośli i kazał Old Shatterhandowi popatrzyć przez powstały przez to otwór. Jakże się zdumiał biały strzelec, ujrzawszy nie dalej jak o pięć kroków od siebie Tokwi Kawę, leżącego na ziemi! Obaj podsłuchujący znajdowali się na brzegu pasu huraganowego, a zarazem na skraju zaklęsłości preryowej. Gruby, obumarły, pień drzewa, powalony na ziemi, wysterczał z orkanowego chaosu, a trawa, wyrosła z jednej i drugiej jego strony, tworzyła miękkie łoże, na którem wódz rozciągnął się i zasnął. Nieopodal widać było innych wojowników, śpiących na ziemi. Byli zmęczeni i czuli się bezpiecznie pod osłoną straży, postawionych od strony preryi. Wódz zwyczajem wszystkich czerwonych i białych na Zachodzie miał tuż obok siebie strzelbę nabitą, mógł więc ją każdej chwili pochwycić. O pień drzewa stał oparty długi i wązki pakunek, owinięty kocem Tokwi Kawy i obwiązany troskliwie lassem. Na ten widok zabłysły oczy Old Shatterhanda, a Winnetou zapytał zcicha, wskazując na to:
— Czy mój brat wie, co jest w tym kocu?
— Oczywiście, że nasze strzelby.
— Wódz śpi i wszyscy inni śpią. Możemy więc sobie strzelby zabrać.

— Ale nam to ani przez myśl nie przejdzie!
Wódz spoglądał przed siebie i ani nie drgnął na twarzy;
nie powiedział ani: tak, ani: nie.
— Hugh! Mój brat zawsze powie to, co słuszne! Musimy jeszcze na razie zostawić je u Komanczów.

— Niestety! Chodzi o to, żeby się nie domyślili, że ich odkryto, a zniknięcie strzelb zdradziłoby im to właśnie.
— Tak będzie przez krótki czas, później odzyskamy prawdopodobnie strzelby.
— Napewno! Mimo to trudno mi pogodzić się z tą koniecznością. To broń nietylko cenna, lecz dla nas wprost niezbędna, z największą niechęcią tylko zostawiam ją, choćby na kilka godzin, w rękach tego człowieka. Jak łatwo może się z nią coś stać, co się potem już nie da naprawić! Ciężko mi to, naprawdę ciężko, ale musimy tym razem pójść za wskazówką rozumu. Słuchajno, co to za okrzyk?
— To głos któregoś z ludzi, stojących na straży — rzekł Winnetou. — Skut zapewne zbliżył się do niej.
Okrzyk, który usłyszeli Winnetou i Old Shatterhand, powtórzyło kilka głosów. Śpiący pozrywali się z ziemi, a wódz także się podniósł. Domysł Apacza sprawdził się: to nadjeżdżał mieszaniec. Ujrzawszy wodza, zwrócił konia ku niemu i zsiadł z siodła obok niego. Tokwi Kawa zapytał zdziwiony:
— To ty jesteś, syn mojej córki! Czy pozwoliłem ci spieszyć za nami?
Nie słysząc narazie odpowiedzi i widząc, że wnuk chce usiąść, dodał:
— Czy nie nakazałem ci pilnować bladych twarzy i wytrwać tam, dopóki my nie nadejdziemy, albo nie zjawi się od nas posłaniec?
— Kazałeś — odrzekł zapytany.
— A ty mimo to opuściłeś swoje stanowisko!
— Ponieważ musiałem. Ojciec mojej czerwonej matki uzna, że nie mogłem nic innego uczynić.
— Gdybym tego nie uznał, nie wyszłoby ci to na dobre! Z pewnością ważne rzeczy się stały, skoro ośmieliłeś się przybyć tutaj z Firwood - Camp.
— Zaiste bardzo ważne.
— I pewnie wydarzyły się zaraz po naszem oddaleniu się, ponieważ wyruszyłeś wkrótce po nas. Mów! Niechaj usłyszę twe usprawiedliwienie.
— Jesteś ojcem mojej matki i znasz mnie od urodzenia. Czy dałem ci kiedy powód do surowej nagany? Dlaczego przyjmujesz mnie wyrzutami, nie przekonawszy się wprzód, jaka przyczyna mię tu sprowadza.
— Ponieważ idzie o największy połów, jaki kiedykolwiek mogliśmy lub możemy jeszcze zrobić, idzie o największych wrogów naszego szczepu, o wodza Apaczów i tę nienawistną bladą twarz, która się nazywa Old Shatterhand.
— Nie pochwycisz ich — rzekł wnuk z takim samym spokojem, jak poprzednio.
— Nie? — wybuchnął wódz. — Czemu?
— Ponieważ ich już niema.
— Niema? Rozumie się, że nie mogą teraz być w Firwood - Camp, gdyż mieli rano wybrać się w drogę, aby tu przybyć wieczorem.
— Zapominasz, że już wczoraj wieczorem musiałem opuścić Firwood-Camp. Jeśli zatem mówię, że ich niema, to musieli odjechać wczoraj, a nie dzisiaj.
— Uff! Oni już wczoraj Camp opuścili?
— Tak.
— Ale dopiero po nas!
— Tak.
— Uff, uff, to trzeba się przygotować, bo mogą pokazać się tu każdej chwili!
— Nie pokażą się, bo wcale ich tutaj nie będzie, nie przyjdą tutaj.
— Nie... tutaj? — rzekł przeciągle wódz, stropiony widocznie. — A dokądże się udają?
— Tego nie wiem, ale prawdopodobnie bardzo daleko stąd, gdyż pojechali na wozie konia ognistego. Biali myśliwcy zaś czynią to tylko wówczas, jeśli mają długą, długą drogę przed sobą, bo zresztą zwykle jeżdżą konno.
— Na koniu ognistym? Czy jesteś tego pewny?
— Sam widziałem.
— I nie pomyliłeś się?
— Nie. Widziałem jak wsiedli do wozu, a potem jak koń ognisty odjechał z tym wozem w największym pośpiechu.
— Uff, uff, uff! Przecież zamierzali udać się tu do Alder-Spring! Co ich wygnało tak prędko?
— Trwoga!
— Milcz! Winnetou i Shatterhanda nienawidzę w najwyższym stopniu, ale wiem, że strachu ani trwogi oni nie znają.
— Tak oni nie, ale trzeba uwzględnić, że dwie inne blade twarze są z nimi, nie tak odważne, jak oni. Dla tych bladych twarzy wyruszyli oni tak prędko.
— Mówisz o trwodze, ale nie wymieniasz, kogo oni tak bardzo się bali.
— Ciebie i naszych wojowników.
— Nas? Wszak nic o nas nie wiedzą!
— O was nie, a przynajmniej niedokładnie, przypuszczają jednak, że czerwoni wojownicy chcą napaść na obóz.
— Uff, uff! Jak mogli się o tem dowiedzieć? Kto im to zdradził? Może sam byłeś nieostrożny?
Na te słowa stracił wnuk dotychczasowy spokój i odpowiedział gniewnie:
— Nie mów o mnie! Czy widziałeś u mnie kiedy nieostrożność? Twoja własna nierozwaga zdradziła wszystko i pozbawiła nas wielkiego połowu!
Wtem położył dziadek rękę na głowni noża za pasem i zawołał:
— Chłopcze, nie zapominaj, z kim mówisz, bo cię nóż mój nauczy szacunku, należnego ojcu twej matki i najsławniejszemu wodzowi Komanczów! Jak śmiesz mnie, Czarnemu Mustangowi, zarzucać nierozwagę!
— Ponieważ ganisz mnie za błąd, który sam popełniłeś!
— Udowodnij to!
— Powiedz, czy bylibyśmy dzisiaj wieczorem pochwycili Winnetou i Old Shatterhanda, gdyby tu byli przyszli?
— Tak pewnie, jak pewnem jest to, że siedzę tu przy tobie.
— I wszystko, co posiadali, byłoby się stało naszym łupem?
— Oczywiście.
— I konie także?
— I one.
— Czemuż nie zaczekałeś do dzisiejszego wieczora? Dlaczego zabrałeś się wczoraj do tych koni?
— Zabrałem się wczoraj? — powtórzył powoli wódz, aby sobie uprzytomnić zarzut, jaki usłyszał. — Co ty wiesz o tem?
— Ja wiem o wszystkiem, zwłaszcza od tej chwili, kiedy nieprzyjaciele sądzili, że już umknąłem. Wszystko się zapowiadało dobrze i gdybyście byli nie poszli do szopy po konie, lecz czemprędzej się oddalili, byliby najwięksi i najsławniejsi wrogowie naszego szczepu teraz w drodze, aby prosto wpaść w nasze ręce. Jakaż radość byłaby zapanowała wszędzie, gdzie przeciągają wojownicy Komanczów! Wprawdzie Kita Homasza, wysłany przez ciebie do shopu, wzbudził pewną nieufność, ale udało mi się ją rychło usunąć, gdyż blade twarze nie mogły nam nic udowodnić. Wtem zaparskały nagle konie Winnetou i Old Shatterhanda przed drzwiami i wywołały nadzwyczajny ruch. Blade twarze były wprawdzie na tyle mądre, że pozornie uwierzyły w to, iż konie wyrwały się z szopy, ale mnie nie złudziły, ponieważ szopa była zamknięta na zasuwę, a cugle, któremi konie przywiązano, nie były uszkodzone, ale za to wisiał na nich rzemień, obcy rzemień, którym chciano je potem zatrzymać, a ten był rozerwany. Konie nie uciekły więc same, lecz zostały ukradzione. Kto je skradł? Czy zaprzeczysz temu?
Wódz spoglądnął przed siebie i ani nie drgnął na twarzy; nie powiedział ani tak, ani nie, a wnuk jego mówił dalej:
— Milczeniem przyznajesz mi słuszność. Blade twarze zaczęły naturalnie szukać złodziei.
— Ale ich już dawno nie było! — wtrącił wódz.
— Czy ślady także znikły? A może sądzisz, że Old Shatterhand i Winnetou nie potrafią wyczytać z twego tropu więcej, daleko więcej, aniżelibyś sam się przyznał? Znaleźli ślady wasze, znaleźli moje i znaleźli ślady Kity Homaszy i odgadli natychmiast nasze porozumienie i nasze zamiary. Chcieli mnie pojmać i zlynchować na miejscu, lecz udało mi się szczęśliwie umknąć. Pobiegłem do mego konia i pognałem za wami.
— Uff, uff! Czy ta ucieczka była konieczna?
— Tak.
— Nie mogli ci nic udowodnić!
— Ślady były dostatecznym dowodem. Spalili także moje mieszkanie. Czy byliby to uczynili wbrew przekonaniu? Wiesz, z jaką surowością wykonują blade twarze swoje prawa preryowe. Tylko ucieczka mogła mnie ocalić. Gdybym był został, byliby mnie z pewnością powiesili. Byłem już daleko, kiedy przyszło mi na myśl, żeby potajemnie zawrócić i podsłuchać, czy Winnetou i Old Shatterhand porzucili swój plan jazdy do Alder-Spring, bo to było najważniejsze. I dobrze zrobiłem, gdyż widziałem, jak razem z końmi wsiedli do wozu konia ognistego i odjechali. Nie przybędą więc do Alder-Spring. Kiedy ich już nie było, opuściłem także Firwood Camp i przyjechałem tutaj, by ci donieść, co się stało. I oto jestem, a ty skarć mnie, jeśli masz do tego prawo! Kara, jeśliby należało ją wymierzyć, niech dosięgnie tego, kto kradzieżą koni zniweczył piękny plan Komanczów! Powiedziałem. Howgh!
Mieszaniec skończył sprawozdanie i czekał na odpowiedź dziadka. Wódz trzymał przez jakiś czas głowę spuszczoną, niebawem jednak podniósł ją znowu i rzucił dokoła siebie badawcze spojrzenie, chcąc się przekonać, czy nie słyszał całej rozmowy kto niepowołany. Z przybycia mieszańca wywnioskowali wprawdzie wojownicy, że się coś stało, lub stać miało, ale żaden z nich nie ośmielił się zbliżyć do tak bardzo poważanego wodza bez osobnego wezwania. Dzięki temu też nikt nie słyszał wyrzutów, które wnuk i podwładny czynił swemu przodkowi i przełożonemu. Ten drugi odezwał się stłumionym głosem:
— Zabrałem konie z szopy. Ilczi i Hatatitla, to tak słynne konie, że mądrość mojego wieku zamieniła się w głupotę młodości. Chciałem i musiałem je dostać natychmiast, nie myśląc o tem, że dziś wieczorem byłyby przecież moją własnością. W żyłach twoich płynie krew moja i dlatego nie powiesz naszym wojownikom, jakie skutki pociągnął za sobą ten czyn przedwczesny.
— Będę milczał — oświadczył młodzieniec.
— Czy Old Shatterhand i Winnetou wiedzą, ilu nas było wczoraj w Firwood-Camp?
— Tak.
— Czy wiedzą także, kto był?
— Nie. Są tylko pewni, że to byli nieprzyjacielscy czerwoni mężowie.
— Czy wiedzieli, że zamierzaliśmy napaść na obóz?
— Domyślili się tego.
— U takich ludzi domysł równa się pewności. Czy przewidują, o jakim czasie nastąpi napad?
— Nie. Ale muszę ci powiedzieć, że rzucili mi w twarz imieniem Ik Senanda, twierdząc, że się nie nazywam Yato Inda.
— Uważają więc ciebie za zdrajcę?
— Tak.
— W takim razie są pewni, że jesteś moim wnukiem i że to ja postanowiłem uderzyć na Firwood - Camp. Jak się zachowali wobec utraty swoich strzelb?
— Strzelb? — zapytał mieszaniec zdumiony. — Czy je zgubili?
— Tak.
— Uff, uff, uff! Gdzie?
— W Firwood-Camp. Ja znalazłem je.
— Ty... je... znalazłeś... ty... ty...? Strzelby Old Shatterhanda i Winnetou? — wybuchnął metys, zaskoczony tą wiadomością.
— Ja! — potwierdził Tokwi Kawa z błyszczącemi radością oczyma.
— Srebrną rusznicę Winnetou?
— Tak.
— Małą czarodziejską strzelbę Shatterhanda?
— Tak.
— I wielką rusznicę na niedźwiedzie?
— Tak.
— Gdzie, gdzie jest ta cenna broń? Mów prędko!
— Tu — odrzekł wódz, wskazując na wspomniany pakunek.
— Uff, uff, uff! Dzisiaj Wielki Manitou spogląda promiennem obliczem na wojowników Komanczów! To zdobycz, której zazdrościć nam będą wszystkie szczepy czerwonego narodu. Jak ta broń niezrównana dostała się w twoje ręce?
— Przez złodziei, którzy ją ukradli i mnie oddać musieli.
Czarny Mustang opowiedział przebieg tego zdarzenia, a zaledwie skończył, wybuchnął okrzykiem:
— Uff, uff! Nie po myślałem dotąd nad tem. Old Shatterhand i Winnetou odjechali, pomimo że im zabrano broń. Czy to nie dziwne? Czy niema w tem jakiego podstępu? Oni nie wyrzekną się swojej broni i odważą się raczej na wszystko, aby ją odzyskać!
Wnuk potrząsnął głową i orzekł:
— Nie odważą się na nic.
— Czemu tak sądzisz?
— Kto ma mózg zdrowy, musi sądzić tak samo. Przez co te szakale zdobyły taką sławę? Tylko dzięki swej broni. Czem dokonali swoich czynów? Strzelbami. Przez te strzelby stali się bohaterami, bez nich nie znaczą nic. Ukradziono im broń tę, czują więc, że już nic nie mogą począć, że nie zdołają stawić czoła napadowi na obóz, lecz zginą. Dlatego to umknęli tak prędko. Teraz już wiem, dlaczego zaniechali jazdy do Alder-Spring i tak nagle opuścili Firwood - Camp. Nie wątpię, że razem z tą bronią opuściła ich wszelka moc i że w walce z nami musieliby ulec. Wypędziła ich trwoga jak najdalej, trwoga przed nami i przed zgubą!
Pewność i zapał młodzieńca porwał także starego.
— Uff, uff! Powiedziałeś prawdę! — przyznał Czarny Mustang. — Boją się nas i napadu. Uciekli z wyciem, jak psy przed batami. Umknęły nam ich osoby, ale mamy ich broń. Teraz musimy się udać po skalpy żółtych ludzi. Tam będą o tem mówili, że chcemy napaść na obóz i oglądną się za pomocą. Musimy zatem śpiesznie wrócić do Firwood-Camp, zanim pomoc nadejdzie. Niema czasu na wypoczynek. Ponieważ Old Shatterhand i Winnetou dziś nie przybędą, wobec tego nie będziemy czekać, lecz wyruszymy stąd natychmiast. Konie nasze wprawdzie znużone, a my także, ale jeśli tak będziemy jechali, że dostaniemy się wieczorem do miejsca, zwanego przez blade twarze Birch - Hole, to może konie pod nami nie padną..
— A więc przecież chcesz zaczekać w Birch-Hole na chwilę napadu, jak ci pierwotnie radziłem?
— Żadne miejsce nie nadaje się tak dobrze do napadu, dlatego zaprowadzę tam wojowników, oni się zatrzymają, a ja podejdę Camp, by się dowiedzieć, o jakim czasie najłatwiej go osaczyć, trzeba bowiem tak działać, żeby nam nie uszła ani jedna blada, ani żółta twarz.
— Zwiadów podejmę się ja, bo znam obóz i jego mieszkańców lepiej niż ty.
— Nie, ty wcale z nami nie pojedziesz.
— Nie? — zapytał zdumiony metys.
— Naturalnie.
— Czemu?
— Właśnie dla tego, że cię tam znają, a to mogłoby zdradzić nas łatwo. Ponadto zaś jest jeszcze jeden, ważniejszy powód, a mianowicie te strzelby.
— Jak to strzelby?

— Będziemy wracali przez to miejsce, na którem teraz jesteśmy. Po co mam je wlec z sobą do Campu, a po
„Toż to jest skut, który Komanczom chciał wydać pod
nóż mieszkańców Firwood-Campu!“ zawołał Kazimierz.
tem znowu z powrotem? Zbyt są cenne na to. Być może, że trzeba będzie walczyć, a w tym wypadku łatwo mógłbym je uszkodzić. Zapewniam cię, że ta broń więcej jest warta dla mnie, niż wszystkie skalpy, które spodziewamy się zdobyć w Firwood - Camp. To też nie chcę jej narażać na niebezpieczeństwo i zostawię ją tutaj, dopóki jutro nie powrócimy. Ty zostaniesz przy niej na straży, gdyż nie mam do tego nikogo pewniejszego.

Metysowi pochlebiło widocznie to zaufanie, ale mimo to spróbował się temu sprzeciwić:
— Chciałbym jednak pojechać z wami ze względu na ową część łupu, którą mi obiecałeś.
— Otrzymasz ją. Powiedziałem to, a moje słowa posiadają ważność przysięgi.
— A zatem złoto i pieniądze?
— Tak. Przyrzekam ci to jeszcze raz. Jesteś synem mej córki i jedynym moim spadkobiercą. Człowiek rozumny musi myśleć o wszystkiem. Napad nie będzie prawdopodobnie niebezpieczny, ale mimoto może mnie dosięgnąć kula, lub ostrze noża. W takim razie ty zostałbyś właścicielem tej broni, która łatwo mogłaby wpaść w inne ręce, gdybym ciebie nie zostawił przy niej. Powiedziałem i tak się stanie. Howgh!
Usłyszawszy to metys, nie ociągał się dłużej ze zgodą. Z Kitą Hamaszą, który w obozie nazwał się Juwaruwa, i z innymi wybitnymi wojownikami odbył wódz krótszą naradę i odjechał z Komanczami znów na dolinę, którą tu przybył. Wnuk jego, Ik Senanda, został sam przy ukradzionych strzelbach.
Zaledwie upłynęło kilka chwil po oddaleniu się czerwonych, zaledwie metys rozsiodłał konia i przywiązał go do wbitego w ziemię kołka, już nie mógł swej ciekawości utrzymać na wodzy. Rozwiązał lasso, otworzył pakunek i wyjął strzelby, aby się napaść ich widokiem. Łatwo sobie wyobrazić, z jaką rozkoszą przypatrywali mu się Old Shatterhand i Winnetou, którzy siedzieli wciąż jeszcze w poblizkich zaroślach. O szczęśliwszym obrocie sprawy nawet sami nie marzyli. Widzieli, z jaką pożądliwością oglądał metys broń, jak mu się przytem oczy iskrzyły, słyszeli okrzyki zachwytu, których nie powstrzymywał, sądząc, że w tej odległej okolicy jest zupełnie sam i bez świadków. Okoliczność, że trzymał w ręku trzy najlepsze strzelby dzikiego Zachodu, napełniła go rozkoszą, jakiej sobie przedtem nie wyobrażał.
Niedługo oczywiście na tem używał, bo niebawem miał się ocknąć z tego zachwytu w sposób, wcale niespodziewany. Winnetou rozsunął zlekka gałązki i przecisnął się pomiędzy niemi niedosłyszalnie. Old Shatterhand uczynił to z tą samą ostrożnością. Później się wyprostowali. W kilku krokach, których nawet bystre ucho mieszańca nie zdołało usłyszeć, znaleźli się tuż za nim. W tej chwili właśnie mówił on do siebie z promienną od radości twarzą:
— Tak, to przepyszna srebrna rusznica Apacza. To ciężka strzelba na niedźwiedzie, ważąca tyle co trzy inne, a to niezrównany sztuciec Henryego białej „grzmiącej ręki“, o którym zabobonni Indyanie bają, że jest zaczarowany. Ja to wiem oczywiście lepiej, o wiele lepiej. Czary polegają na tem, co blade twarze nazywają konstrukcyą i na wielkiej celności, z jaką Old Shatterhand zwykł wysyłać kule. Nie wypuszczę już z ręki tej strzelby. Nawet Tokwi Kawa nie dostanie jej już na powrót, chociaż jest ojcem mojej matki. Będę się ćwiczył dopóty, dopóki z tej zaczarowanej strzelby nie będę tak strzelał, jak Old Shatterhand, a potem sława moja rozszerzy się jeszcze dalej, niż jego!
Wtem usłyszał głos białego myśliwca:
— Nie marz o sławie, nędzny mieszańcze! Nie nauczysz się nigdy używać tej strzelby!
Metys odwrócił się w najwyższem przerażeniu i zobaczył Winnetou i Old Shatterhanda tuż obok siebie. Przerażenie to było w tej chwili tak wielkie, że nie zdobył się narazie ani na jedno słowo i stał się na chwilę niezdolny do żadnego ruchu.
— Tak — powtórzył Old Shatterhand z uśmiechem. — Nie nauczysz się nigdy z niej strzelać, gdyż po pierwsze: nie wiesz, jak się robi naboje, a powtóre: ja przyszedłem właśnie, aby strzelbę odebrać.
Metys w dalszym ciągu wpatrywał się milcząco w białego, a ten tak mówił:
— Powiadasz, że nie oddałbyś z ręki tych strzelb. Czyż ty, który nie jesteś niczem w naszych oczach, wyobrażasz sobie naprawdę, że Winnetou i Old Shatterhand pozwolą sobie broń ukraść i nie odbiorą jej? Czy ty, nędzny robaku, istotnie wpadłeś na tę myśl zuchwałą, że koniem ognistym umknęliśmy ze strachu przed wami? Jeśli tak, to myśl ta była czemś tak ogromnie głupiem, że nikt nie znajdzie odpowiednich słów, by dobitnie zaznaczyć, jak głupi jesteś, jak nieopisanie i bezdennie głupi!
Teraz dopiero obudził się ruch w członkach szpiega. Nie zerwał się jednak, aby spróbować ucieczki. Na to był jeszcze zbyt przerażony. Powstał jednak bardzo powoli, jak ktoś cierpiący na bolesny bezwład w członkach i wykrzykiwał urywane słowa:
— Old... Shatter... hand... i Winne... tou...! Rzeczywiście... na... prawdę! To oni... to oni... rzeczywiście!
— Tak to my rzeczywiście — zaśmiał mu się dumnie myśliwiec w skrzywioną od strachu twarz. — Z twoich rysów wyziera blady lęk. Chciałeś nas pochwycić, a teraz stoisz przed nami, jak partacz, który z trwogi nawet kilku słów nie potrafi dobrze wymówić. Ty się jąkasz ze strachu! Wstydź się!
Pogarda, przebijająca się w tych słowach, wróciła mieszańcowi panowanie nad sobą. Cofnął się, trzymając jeszcze w ręku wszystkie trzy strzelby, o krok i odrzekł:
— Co ty sobie myślisz? Ja miałbym się was bać? Mnie ani Old Shatterhand, ani Winnetou nie nastraszy! Chcecie sobie odebrać strzelby? Uff! Spróbujcie!
Podczas tych słów zwrócił się błyskawicznie do ucieczki. Konno uciekać nie mógł, ponieważ byłby stracił dużo czasu na odwiązanie konia. Musiał go więc zostawić i umykać pieszo. Ale nie żałował oczywiście konia, byle tylko ocalić kosztowne strzelby! Pobiegł więc w szybkich skokach krawędzią pasa huraganowego, poczem rzucił się w jego gęstwinę. Ale zrobił rachunek bez swych przeciwników, którzy byli zbyt mądrzy i doświadczeni na to, aby naprzód nie odgadnąć, jak on sobie pocznie w swem położeniu. Zaledwie wykonał czwarty, czy piąty skok, Old Shatterhand doścignął go, a Winnetou nawet prześcignął, poczem pochwycili go obaj i zatrzymali. Biały myśliwiec dobył rewolweru, przyłożył mieszańcowi do piersi i zagroził temi słowy:
— Stój! A potem wracaj ze mną! Spróbuj tylko dalej uciekać, a wpakuję ci kulę miedzy żebra! Ty miałbyś nam umknąć? To śmieszne! A zatem wyciągaj nogi przed siebie, bo ci pomożemy!
Zaprowadzili go na dawne miejsce, gdzie leżała jeszcze jego strzelba, odebrali mu swoje strzelby i jego nóż i przygnietli go do ziemi. On trząsł się z wściekłości, widząc jednak, że wszelki opór mógłby mu tylko zaszkodzić, zgodził się z tem, najlepiej będzie na razie poddać się i czekać, czy się nie nadarzy później jaka korzystna chwila.
Old Shatterhand włożył w usta dwa palce i wydał przeraźliwy, donośny, świst, poczem usiadł razem z Winnetou obok pojmanego. Nie mówiąc doń z początku ani słowa, czekali na towarzyszy, do których świst się odnosił. Hobble-Frank i Droll wiedzieli już z dawniejszych czasów, jakie znaczenie miał dla nich ten znak i niebawem nadjechali z braćmi Timpami, okrążając pas huraganowy. Zrozumieli szybko stan rzeczy, a kiedy zatrzymali konie, aby zsiąść, rzekł Frank:
— Oh, do licha! To nadzwyczajny obrót tej sprawy! Czerwoni odeszli, a ten gagatek zaprosił się do nas w gości! Dokąd się oni zwrócili i kto jest ten smętny jegomość, moi panowie, któremu widocznie tak dobrze przy was?
— Toż to jest skut, który chciał Komanczom wydać pod nóż mieszkańców z Firwood-Camp! — zawołał Kazimierz.
— On? Hm! Muszę mu się przypatrzyć z wyższej sykstyńskiej ptasiej perspektywy! — rzekł Frank, a obszedłszy go dokoła i obejrzawszy, dodał: — A więc to ten gagacik uważał francuskie króliki za śledzie wschodnio-indyjskie? Bong! Chciał zarzynać Chińczyków, a tymczasem sam zostanie przyrządzony na kiełbaski. Usiądźcie sobie, koledzy, i otwórzcie uszy! Pan Shatterhand powie nam łaskawie, co, jak, dlaczego, na co i coś jeszcze ponad to.
Usiedli, a wymieniony wyjaśnił im w krótkich słowach cały przebieg zdarzenia, w czasie którego pochwycono skuta.
— Milutki młodzieniec z tego człowieka, to można śmiało powiedzieć — rzekł Hobble - Frank. — Skoro tak ni stąd, ni zowąd chciał odziedziczyć strzelby, powinien był zaczekać, dopóki śp. właściciele nie strzępią ziemskiego pyłu ze swoich nóg zagrobowych i nie oddadzą Bogu ducha pro defunctis. Wnoszę, żebyśmy jego pretensye spadkowe tak mu wysmarowali rozczynem gorczycznym, żeby aż krzyknął, jak cesarz rzymski: „Varusie, Varusie, śnieg pada ze wszystkich regionów“! Zasłużył chyba na to! Jak się pan na to zapatruje, panie Old Shatterhand?
Nie drgnąwszy nawet twarzą, odpowiedział zagadnięty na cytat małego strzelca:
— Nie ujdzie on swojej kary, kochany Franku! Zaczekaj tylko!
— Otóż tak pan mówisz zawsze! Wszystkie pańskie komory sercowe tak są wypchane miłością do ludzi, że nawet najgorszemu wrogowi podałbyś pan szynki z winem burgundzkiem i łokciowym makaronem. Ale dziś panu się to nie uda. Ja żądam sprawiedliwości; jestem aniołem odwetu o delikatnych strunach. U mnie zawsze tak: Jaki czyn, taka nagroda, jaki garnek, taka nakrywa, jaka tabakierka, taka tabaka. Domagam się kary dla zbrodniarza, gdyż od wieków zapisane jest w gwiazdach prawo, nakazujące wyraźnie: Kto nie chce słuchać, musi czuć, a kto nie ma fortepianu, nie może grać. Howgh! Hobble - Frank powiedział swoje!
— Na mowę jego nie zważano pomimo godności, z jaką ją wygłosił, Old Shatterhand zaś zwrócił się do jeńca:
— Podaj nam najpierw swoje prawdziwe nazwisko!
Metys odpowiedział gniewnie zwykłą u tych ludzi angielszczyzną:
— Czy jestem czerwonoskórcem, sir, że pozwalacie sobie swobodnie mówić do mnie: ty?
— Skóra twoja o wiele gorsza od czerwonej, mój chłopaku! Znana to rzecz, że wy osobniki półkrwi dziedziczycie po rodzicach tylko wady, a ty jesteś najlepszym dowodem, że ten pogląd nie jest mylny.
— Wyzywajcie mnie, jak wam się podoba, wszak jestem waszym jeńcem i nie mogę się bronić, ale to wam powiem, że kto do mnie „ty“ mówi, tego ja nazywam tak samo. Bądźcie więc na to przygotowani!
— Proszę?! Wiedz, kochany, że gdyby taki łajdak, jak ty, poważył się do mnie powiedzieć „ty“, kazałbym z niego ściągnąć bluzę i tak sumiennie wygarbować mu plecy, że rychło nauczyłby się poznawać różnicę pomiędzy mną a sobą. Zapamiętaj to sobie! A teraz powiedz swoje prawdziwe nazwisko! Ostrzegam, że nie lubię pytać dwa razy.
Old Shatterhand byłby pomimo swej znanej humanitarności wykonał tę groźbę. Metys to widocznie odczuł, gdyż odpowiedział, nie śmiejąc jednak użyć tytułu: ty:
— Słyszeliście już je. Nazywam się Yato Indo, a moja matka należała do plemienia Apaczów Pinal.
— To kłamstwo! Ty jesteś Ik Senanda, wnuk Czarnego Mustanga.
— Udowodnijcie to!
— To żądanie jest bezczelnością, którą bynajmniej nie poprawisz swego położenia!
— To, co wy nazywacie bezczelnością, jest tylko mem słusznem prawem. Dlaczego obchodzicie się ze mną jak z wrogiem? Powinniście podać mi powody tego postępowania. Czy może Old Shatterhand, którego nazywają najsprawiedliwszą bladą twarzą, przystał do rozbójników i zbrodniarzy?
— Zacny Kaz usłyszawszy te słowa, zawołał:
— Czy mam temu łajdakowi dać raz poza uszy? To niesłychana bezczelność! To jeszcze gorzej, niż u spadkobierców Timpego!
Old Shatterhand skinął nań, żeby milczał, i oświadczył głosem spokojnym:
— Zapewne, że każdy oskarżony ma swoje prawa i ja najmniej chyba należę do tych, którzyby je chcieli uszczuplać. Dlatego nie będę zważał na twe zuchwalstwo i zapytam cię rzeczowo: Czy jako dozorca Firwood-Campu żywiłeś względem jego mieszkańców uczciwe zamiary?
— Tak.
— A dlaczego potajemnie znosiłeś się z Komanczami?
— Udowodnijcie mi, że to robiłem!
— Czemuż więc umknąłeś, gdy zauważyłeś, że odczytaliśmy dobrze ślady Czarnego Mustanga?
— Ja nie uciekłem.
— A cóż?
— Mój odjazd nie był wcale ucieczką przed wami. Odjechałem w najlepszej dla was chęci.
— Jestem rzeczywiście ciekawy, co spowodowało u ciebie tę dobrą chęć.
— Czemu nie powie ci tego twoja bystrość, którą wysławiają tak bardzo? Ja widziałem obce ślady tak samo, jak wy i słyszałem wasze podejrzenie. Wy byliście tylko gośćmi w obozie, na was nie ciążyły żadne zobowiązania. Ja natomiast miałem pilnować mieszkańców. Dlatego nabrawszy podejrzenia, poszedłem zaraz, aby nieprzyjaciół wytropić.
— Nieźle to urządziłeś; ta wymówka byłaby wcale znośna, gdybym nie musiał spytać, dlaczego znów tak rychło powróciłeś. Czy aby wybadać, co się dzieje w obozie?
— Ja nie wróciłem. Skłamał ten, kto w was to wmówił.
— W takim razie ty sam jesteś kłamcą.
— Ja? Jakto?
— Bo sam mówiłeś o swoim powrocie.
— Kiedy? Gdzie?
— O tem potem! Odjechałeś zatem, by się dowiedzieć, gdzie się znajdują Komancze. Jak mogłeś znaleźć to miejsce w ciemnościach nocy?
— Człowiek, który tak pyta nie może być westmanem!
— Well! Wysławiasz się bardzo dumnie. Prawdopodobnie jesteś sprytniejszy od nas wszystkich. Uznaję ten nadludzki niemal spryt i rozpływam się z podziwu nad nim, że mogłeś przybyć za nieprzyjaciółmi aż tutaj, mówić nawet z nimi i nie dać się zabić, ani nawet pojmać!
— Nie macie powodu dziwić się temu tak bardzo, gdyż łatwo to wytłómaczyć. Komancze nie wiedzą, że ja po matce pochodzę od ich wrogów, Apaczów Pinal. Starałem się też być z nimi zawsze na dobrej stopie, uważają mnie zatem za swojego przyjaciela i przyjęli mnie dzisiaj bez jakichkolwiek nieprzyjaznych dla mnie objawów.
— To pięknie! Ale w jaki sposób dostały się nasze strzelby w twoje ręce?
Pytanie to wprawiło metysa Widocznie w kłopot, usiłował to jednak ukryć i odrzekł prędko:
— Wtem właśnie tkwi dowód mojej uczciwości i przyjaźni. Wczoraj wieczorem ujrzałem po raz pierwszy waszą broń, której przedtem nie znałem; dzisiaj zobaczyłem ją znowu u Komanczów, a Czarny Mustang chełpił się, że ją wam ukradł. Aby wam dopomóc do odebrania waszej własności, ukradłem mu je znowu tak, że tego nie zauważył.
— W takim razie muszę przyznać, że to sztuka, jaką nie prędko mógłby się kto pochwalić. Jesteś, jak się zdaje, wyskokiem rozsądku, a Czarny Mustang, który pozwolił zabrać sobie te strzelby, musi być chyba wyskokiem głupoty. Chciałeś je zatem nam odnieść?
— Tak.
— Ale jak to wyjaśnisz, że próbowałeś z niemi umknąć, spostrzegłszy nas poprzednio?
— Uczyniłem to tylko ze strachu z powodu nagłego pojawienia się waszego, gdyż nie poznałem was zaraz.
— Nie poznałeś? A przecież nazwałeś nas po imieniu!
Mieszaniec nie mógł znaleźć na to odpowiedzi. Spojrzał przed siebie ponuro i rzekł z dobrze udanym gniewem:
— Nie pytajcie o rzeczy, których widocznie nie rozumiecie! Jeśli człowiek sądzi, że jest samotny i bezpieczny w tej dziczy, a nagle zaskoczą go osoby, o których przypuszcza, że się daleko stąd znajdują, to łatwo pojąć, że w pierwszej chwili zachowa się inaczej, aniżeliby się zachował po spokojnej rozwadze. Jeśli tego nie uznajecie, to szkoda mi dla was słów tracić!
— Owszem, proszę cię istotnie, żebyś ich więcej nie tracił, chociaż uznajemy nietylko to, lecz jeszcze sporo innych rzeczy. Ty myślisz prawdopodobnie, że pokazaliśmy się tobie zaraz po naszem przybyciu, jesteś jednak w grubym błędzie. Siedzieliśmy tutaj jeszcze, zanim przyjechałeś. Przedtem obserwowaliśmy Czarnego Mustanga, a potem słyszeliśmy każde słowo, które między wami padło. On nazywał cię synem swej córki, oddał ci nasze strzelby, które nibyto jemu ukradłeś, a gdy odjechał, zacząłeś się cieszyć posiadaniem tych strzelb, które postanowiłeś ojcu swojej matki nie oddać. Chciałeś się ćwiczyć, aby nawet lepiej strzelać odemnie. I cóż ty na to, Ik Senando? Jaką wartość mogą przedstawiać twoje wymówki? Czy ciągle jeszcze wyobrażasz sobie, że oszukasz nas tchórzliwemi kłamstwami? Jest to bowiem tchórzostwo, nikczemne tchórzostwo, jeśli człowiek ze strachu nie odważy się podać swojego nazwiska. My jesteśmy przyzwyczajeni szanować odwagę. Gdybyś był powiedział otwarcie, kim jesteś, gdybyś się był przyznał śmiało, że chciałeś Komanczom wydać mieszkańców Firwood Campu, to okazałbyś się godnym pochodzenia od Czarnego Mustanga. Bylibyśmy cię wprawdzie uważali za wroga, ale postępowalibyśmy z tobą, jak z nieprzyjacielem, godnym szacunku. Twoje tchórzliwe kłamstwo natomiast napełnia nas pogardą. Podobny jesteś nie do mocnego bawołu, uderzającego otwarcie rogami na całą czeredę wilków, lecz do nędznego kujota, napadającego z tyłu na swoją zdobycz, który woli jeść raczej śmierdzącą padlinę, niż narazić swoją parszywą skórę na najmniejsze niebezpieczeństwo. Powiedz zatem, Ik Senando, czy jesteś wnukiem Czarnego Mustanga?
Westman nie ma zwyczaju tracić słów wobec niegodnych osobników, ale to już leżało w humanitarności Old Shatterhanda, że chciał w metysie obudzić poczucie honoru, jeśliby go chociaż ślad jakiś posiadał. Boli to bowiem każdego, jeśli zauważy, że jakiś człowiek pozbawiony jest wszelkich zalet. Ale usiłowanie to nie odniosło zamierzonego skutku, gdyż tchórzostwo skuta utrzymało go w kłamstwie!
— Powtarzam to samo — rzekł z naciskiem — bo czego innego nie mogę powiedzieć: nie jestem Ik Senanda, lecz Yato Inda. Weźcie sobie napowrót swoje strzelby i puśćcie mnie natychmiast wolno!
— Powoli, powoli, my boy! Ponieważ wciąż jeszcze się wypierasz, przeto nie możemy cię uwolnić i postawimy cię przed oczyma twojego dziadka, aby się przekonać, czy i on taki sam tchórz nikczemny, czy zatem wyprze się swojej krwi i kości.
Na to błysnęło chytrze oko mieszańca.
— Czy zaprowadzicie mnie do Czarnego Mustanga? — zapytał.
— Tak.
— Well! Spróbujcie, czy potraficie!
— Potrafimy, tego możesz być pewny! Stanie się to jednak w cokolwiek inny sposób, aniżeli ci się wydaje. Nabrałeś znów widocznie otuchy. Abyś się tylko nie przeliczył! Spodziewasz się, że cię Mustang z rąk naszych uwolni. Twój serdeczny grand father będzie miał jednak zbyt wiele do czynienia z sobą, gdyż tak samo zostanie naszym jeńcem, jak ty nim jesteś.
Teraz popełnił mieszaniec straszny błąd, bo zawołał gniewnie:
— Do tego nie dojdzie! Żadnemu Old Shatterhandowi, ani Winnetou nie uda się nigdy pochwycić Czarnego Mustanga, którego sława sięga poza wszystkie góry i doliny!
— Ah, teraz wypadłeś z roli! Ale się nie zapalaj! Chwytaliśmy już lepszych od starego Mustanga, o którym powiadasz bardzo słusznie, że sława jego sięga poza wszystkie góry i doliny. Przechodzi ona widocznie jak powietrze, gdyż tu nie można nic zauważyć.
— Jak moglibyście go schwytać? Wszak nie wiecie wcale, dokąd się udał!
— Powiedziałem ci przecież, że podsłuchaliśmy go. Wrócił do Firwood - Camp.
— I wy tam za nim podążycie?
— Tak.
— Wy, w sześciu ludzi? Widzieliście chyba wielką liczbę Komanczów, którzy mu towarzyszyli?
— Pshaw! Nie jesteśmy tacy tchórzliwi, jak ty. Liczyć zaś tych Komanczów ani nam przez myśl nie przeszło, gdyż wszystko nam jedno, czy ich jest dziesięciu, czy stu.
— Nie chełpcie się zbytnio! To są Komancze Naimi, a więc najwaleczniejsi z tego licznego narodu. A nawet jeśli bez obawy, o czem bardzo wątpię, posuniecie się istotnie do tego szaleństwa i pojedziecie za nimi, by wdać się z nimi w walkę, to nie dopędzicie ich, gdyż wysforowali się daleko naprzód, a zanim zdołacie ich doścignąć, padnie Firwood-Camp pastwą płomieni!
— Widzisz, teraz okazujesz mniej więcej swe właściwe oblicze. Ja nie zakryję przed tobą mojego i powiem ci całkiem uczciwie i szczerze, że daleko prędzej od niego będziemy w Firwood - Camp.
— To nie może być!
— Przekonamy cię z łatwością o czemś przeciwnem.
— Czy konie wasze potrafią latać?
— Tak, my biali mamy zaiste takie konie.
Na to wybuchnął skut szyderczym śmiechem. Old Shatterhand nie rozgniewał się tem, położył mu tylko ciężko rękę na ramieniu i rzekł z uśmiechem:
— Śmiej się, chłopcze! Ale niebawem skończy się ta radość! Opuścimy przedewszystkiem to piękne miejsce, gdzie miałeś czekać na swego dziadka. Zobaczysz go prawdopodobnie znacznie wcześniej. Teraz przywiążemy cię do twego konia, a ty poddaj się temu bez oporu, gdyż mamy sporo środków do tego, żeby cię zmusić do posłuszeństwa!
Metys wyrzekł się wszelkiego oporu. Jeśli był dlań jaki środek wydostania się z niewoli, to jedynie w jego przebiegłości, a ponieważ on posiadał ją w znacznym stopniu i nie wątpił, że tych sześciu ludzi, w których ręku się znajdował, nie da rady Czarnemu Mustangowi, przeto spodziewał się z niejaką pewnością, że jego położenie obecne nie potrwa długo.
Był przekonany, że biali udadzą się z nim tropem Komanczów i skręcą na wspomnianą dolinę. Zdziwił się więc bardzo, kiedy po wyruszeniu zobaczył, że prowadzący pochód Old Shatterhand i Winnetou pojechali prawie w przeciwnym kierunku, nie dokoła Corner Top, lecz ku Ua-pesz. Nie mógł sobie wyobrazić powodu takiego okrążania, zwłaszcza że jechali prawie ciągle cwałem, co nakazywało wnosić o pośpiechu. Dopiero kiedy ujrzał szyny, wychylające się z otwartej preryi i zbaczające ku skalnej dolinie, zaczął w nim majaczyć domysł, który napełnił go wielkim niepokojem. Ponieważ zapomniał o panowaniu nad sobą, przybrała twarz jego wyraz trwogi. Zauważył to Hobble-Frank, ponieważ jeniec jechał pomiędzy nim a Drollem.
— Mina, jaką ten drab teraz robi — rzekł Frank po niemiecku, aby skut nie zrozumiał — jest dla nas prawdziewem gaudeamus abbreviatur, kochany Drollu. Tak mnie to w duchu bawi, że z trudnością powstrzymuję się od głośnego śmiechu. Czy na tobie także to takie wrażenie robi?
— Tak — odparł kuzyn. — Metys pozna teraz, jakiego właściwie konia miał nasz Old Shatterhand na myśli.
— Jakiego konia?
— Konia, co umie latać. Czyż tego nie słyszałeś?
— Oczywiście, że także słyszałem. On myślał o lokomotywie, którą niebawem polecimy do Firwood-Camp. Czy przypuszczasz, że będziemy tam prędzej od Czarnego Mustanga? To byłoby okropne, gdyby się nam nie udało dostać do obozu przed tymi czerwonymi łajdakami!
— Tak, ponieważ zginęliby wszyscy tamtejsi ludzie, ale ja jestem pewien, że w sam czas przybędziemy. Old Shatterhand i Winnetou niewątpliwie tak dokładnie sobie czas obliczyli, że zbyteczne byłyby obawy. Przecież pojedziemy zaraz, jak gdyby dyabli pędzili za nami. Jeszcze nigdy tak nie goniłem jak dzisiaj.
— Ja także nie, ale mnie się to podoba. To przyjemne uczucie pędzić tak na grzbietach pegazów po ziemskiej Ameryce Północnej. Człowiek doznaje wrażenia, jak gdyby przybrał postać ptaka, a ja nawet mam pomiędzy łopatkami poetyczne uczucie, jak gdyby mi pękła tam wierzchnia skóra, aby zrobić miejsce skrzydłom, albo dwom jak u ptaków, albo czterem, jak u motyli i ciem nocnych. Taka jazda jak obecna jest prawdziwem artystycznem uczuciem, ale dla ciebie, mój biedaku, będzie oczywiście znacznem heroskopijnem natężeniem.
— Dla mnie? A to czemu? Czy sądzisz może, że nie jeżdżę tak samo jak ty?
— Tego nie sądzę, ale przed mojemi niewidzialnemi oczyma unosi się twoja choroba, twoja wyspa Ischia. Pewnie dolegają ci wielkie boleści!
— Bynajmniej! Z wyspy niema ani śladu. Nie czuję jej ani z tyłu w krzyżach, ani z dołu w nogach.
— To cudownie! Oby tylko nie pokazała się i nie zmartwychwstała w innej stronie ciała! Takie choroby błąkają się po żywem ciele podstępnie i anonimowo, jak to się mówi u książąt, in cognaco. Człowiek o nich wcale nie wie, dopóki nie wystąpią nagle na jakiemś miejscu, które zresztą wcale nie nadaje się do tego.
— Tego ja nie przeczuwam. Mam wrażenie, jak gdyby Winnetou pomógł mi na całe życie. Twoja wyspa nie myśli już usadowić się we mnie, to jest mi bardzo na rękę, gdyż dziękuję za takie boleści, jakie przebyłem. Wogóle choroba i ciocia Droll nie istniały jeszcze razem, jak długo żyję!
Miłego i poczciwego Altenburczyka nazywano ciocią Droll dlatego, że ubranie, jakie nosił na Zachodzie, podobne było raczej do sukni starej kobiety, aniżeli stroju mężczyzny. Do tej nazwy on się tak przyzwyczaił, że sam jej używał, ilekroć mówił o sobie.
Jak widać z rozmowy wyglądała ta jazda na jazdę par force. Tylko chwilami puszczali biali konie krokiem, to też powrót trwał znacznie krócej, aniżeli podróż w tę stronę.
Kiedy dojechano do stacyi Rocky - Ground, pierwszy przywitał jeźdźców dzielny inżynier mr. Swan.
— Halloo! — zawołał. — Już z powrotem? I szczęśliwie, jak widzę. Jakże poszło? Czy Komanczów...
Urwał na widok skrępowanego skuta, poczem z widoczną radością mówił dalej:
— All devils! Toż to mr. Yato Inda, półbarwny gentleman! I związany? To wasz jeniec, sir?
— Tak — potwierdził Old Shatterhand, do którego było to pytanie zwrócone. — Czy macie jakie miejsce, gdziebyśmy mogli go przechować, ale takie, żeby nie potrafił stamtąd wyjść na przechadzkę?
— Jest u mnie takie miejsce, znakomite, sir. Jeśli go tam zakwateruję, nie pomyśli nawet o niedozwolonej wycieczce. Pokażę wam to miejsce.
Inżynier miał na myśli studnię, którą właśnie robiono. Mimo dość znacznej już głębokości, wody w niej jeszcze nie było. Usłyszawszy, że zamierzają go tam spuścić, podniósł metys lament, lecz to się na nic nie zdało.Nad brzegiem studni, zaczął się nawet bronić, żeby go nie związano i nie spuszczono. Na to rzekł inżynier do Old Shatterhanda:
— Czy będziemy takie niebezpieczne stworzenie, jak ten drab, brać przez aksamit i jedwab? On jest wprawdzie waszym jeńcem, ale zbrodnia jego wymierzona była przeciwko nam, kolejarzom. Pozwólcie sir, że go przyprowadzę do rozumu!
— Róbcie z nim, co uważacie za stosowne i dobre — odrzekł zapytany. — Oddaję go wam i nie chcę się o niego więcej troszczyć, gdyż zamiary jego nie dotyczyły nas. On teraz do was należy, lecz postarajcie się, żeby nam dziś szkody nie wyrządził!
— Co do tego, mr. Shatterhand, to możecie święcie zaufać, że z tej studni nie wyjdzie, dopóki nie dam na to wyraźnego rozkazu. A zatem przeciągnijcie mu sznur pod pachę i na dół z nim!
Gdy potem skut znowu zaczął trącać dokoła siebie związanemi rękami i nogami, przywiązano go do progu kolejowego i spuszczono do studni po dobrej dawce kijów, która skłoniła go do milczenia i spokoju. Inżynier był o wiele mniejszym filantropem niż Old Shatterhand.
Zresztą zarządził niejedno w czasie od rana do teraz. Robotnicy oglądnęli i nabili broń, maszyna stała napalona, a wozy do jazdy do Firwood - Camp przygotowane.
Sześciu westmanów otrzymało tak doskonały obiad, jaki był możliwy w danych warunkach. Podczas jedzenia opowiedzieli inżynierowi o wypadkach owego dnia.
— To udało się lepiej, o wiele lepiej, aniżeli sądziłem — rzekł inżynier. Cieszy — mnie bardzo, że dostaliśmy w ręce tego łotra metysa. Nie rychło nadarzy mu się sposobność do takich planów i zamachów! A czerwoni wrócili rzeczywiście do Firwood - Camp, aby napaść na obóz? Dopomożemy im w tem. Cieszę się z tego, ogromie się cieszę, naprawdę!
— Liczyłem rzeczywiście na was i waszych ludzi — zauważył Old Shatterhand — gdyż na tamtejszego inżyniera nie można się spokojnie zdać.
— Święta prawda! Jest on wprawdzie moim kolegą, a o koledze należy się wyrażać tylko po koleżeńsku, lecz on nazywa się przypadkowo Leveret[34], a odwaga jego usprawiedliwia niestety nazwisko. Chińczycy nie wchodzą wcale w rachubę, gdyż na widok pierwszego Indyanina rozbiegną się na cztery wiatry. Taki pan z warkoczem, gdyby dostał flintę do ręki, zrobiłby to samo co karp, od któregoby się żądało odbycia podróży balonem. A tych kilku białych nawet na wzmiankę nie zasługuje.
— To oczywiście smutne, gdyż w takich warunkach mogą nam ci ludzie tylko zaszkodzić, a na nic się nie przydać. Najlepiej byłoby, gdybyśmy całą sprawę wzięli na siebie i gdyby się oni nie dowiedzieli o niczem, dopóki nie uporamy się z czerwonymi.
— Bardzo dobrze! Jest nas przeszło dziewięćdziesięciu, sądzę więc, że nie mamy powodu obawiać się czerwonych.
— Przyznaję panu słuszność! Przypuszczam nawet, że da się to zrobić bez przelania kropli krwi z naszej strony. Ale jak w dziewięćdziesięciu przybędziemy do Firwood-Camp, jeśli nie chcemy pokazać się mieszkańcom? Chyba pozwolicie sobie zatrzymać pociąg jeszcze przed stacyą.
— To nam wolno. Kto mi zabroni?
— Dobrze! Ale musicie przecież donieść o odejściu pociągu.
— Właśnie, ale jeśli dzisiaj raz tego nie uczynię, to nie zrobi się jeszcze dziura w niebie.
— Czy znacie Birch-Hole, dokąd Czarny Mustang postanowił zaprowadzić swoich ludzi?
— Jak własną kieszeń, sir. Jest to głęboki parów skalisty, wcinający się za Firwood - Camp w górę. Głazy wznoszą się ze wszystkich stron prawie pionowo, a jest tylko jedno wązkie wejście, w którem stoi stara, bardzo wysoka brzoza. Od niej to otrzymał parów nazwę.
— Hm! W takim razie niezbyt to sprytne ze strony Czarnego Mustanga, że tam właśnie zamierza ukryć swoich ludzi.
— Czemu? To najlepsza dla nich kryjówka, a on nie przypuszcza przecież, że znamy jego zamiary. Mnie się więc zdaje, że wybrał zupełnie dobrze.
— Ja sądzę inaczej. Czy można się wspiąć w górę po ścianach parowu?

— W jednem miejscu i to tylko we dnie. W nocy
Komancze nadciągali indyańskim zwyczajem jeden
za drugim, a każdy prowadził swego konia za uzdę.
nie radziłbym nikomu, dla kogo kark wart choćby ćwierć dolara.

— Dobrze! A czy z wewnątrz można się dostać na krawędź parowu?
Na to podniósł inżynier szybko głowę, rzucił badawcze spojrzenie w twarz Old Shatterhanda i odpowiedział:
— Ah, sir! Zdaje mi się, że odgaduję wasz plan!
— No?
— Chcecie nas ustawić na brzegu parowu, a kiedy czerwoni wejdą do niego, pokryjomu obsadzić wejście. Prawda?
— A gdyby tak było?
— W takim razie pomysł wasz byłby znakomity. Jeśli bowiem to uczynimy, to Indyanie wpadną jak myszy do łapki i będą musieli wychodzić jak one, jeden za drugim i dać sobie szyje ukręcać, jeżeli tylko zechcemy.
— Tak rzeczywiście myślałem. Czy więc wasi ludzie wydostaną się na górę?
— Yes i jeszcze raz yes! Ale czy mr. Winnetou zgadza się na ten plan?
Milczący wódz Apaczów nie przemówił dotychczas ani słowa. Miał bowiem zwyczaj, ilekroć trzeba było mówić, zdawać to na Old Shatterhanda, a potem działać tem energiczniej. Teraz, gdy go wezwano do wypowiedzenia sądu, odrzekł:
— Old Shatterhand i Winnetou żywią w takich sprawach zawsze te same myśli. Plan mego białego brata jest dobry i należy go wykonać, jak powiedziano. Howgh!
— Well! — potwierdził inżynier. — Przystaję oczywiście na wszystko. Przybędziemy tam dość wcześnie, aby jeszcze za dnia, zanim nadciągną Indyanie, wyleźć na skały. Ale kiedy się ściemni, będziemy także musieli wiedzieć, którędy się ruszać. Czy nie byłoby dobrze postarać się o oświetlenie?
— Rozumie się, że byłoby to bardzo wskazane — odrzekł Old Shatterhand. — Jakiemi środkami i narzędziami rozporządzacie pod tym względem, mr. Swan? Trzebaby je oczywiście stąd zabrać, ponieważ z Firwood-Camp nie możemy niczego zażądać, gdyż chcemy, by tamci nie wiedzieli o naszych krokach.
— Wszystko będzie w największym porządku, mr. Shatterhand. Kiedy szło o szybkie wykończenie tej przestrzeni, musieliśmy często pracować w nocy przy świetle pochodni, to też zostało nam ich sporo. Mamy także beczki z naftą rozmaitej wielkości.
— Przewóz beczek byłby zbyt uciążliwy, chociaż bardzoby się nam przydało, gdybyśmy w samem wejściu podpalili jedną beczkę. Przez taki płomień nie odważyliby się Komancze przejść.
— Well! W takim razie poradzimy sobie. Mamy dźwigary, sznury i wszystko, czego potrzeba do przewozu beczek.
— Dobrze! Lecz pamiętajcie, żeby się wszystko odbyło bez hałasu i bez pozostawienia wpadających w oko śladów.
— Bądźcie spokojni! Mam tu ludzi, którym mogę zaufać. Sporządzimy prędko pewną ilość lontów. Wyznaczcie mnie na ogniomistrza i starszego inspektora oświetlenia. Zapewniam, że będziecie ze mnie zadowoleni. Czy się zgadzacie, sir?
— Tak. Zarządźcie wszystko i postarajcie się, żebyśmy zawczasu przybyli do Birch-Hole. Dokładniejsze postanowienia poweźmiemy dopiero po oglądnięciu terenu.
Dzięki wielkiej baczności i troskliwości inżyniera przygotowania ukończono niebawem. Konie zostawiono pod bezpiecznym dozorem, a nad studnią, w której siedział skut, postawiono straż. Następnie odjechał napełniony szczelnie pociąg, o czem nie zatelegrafowano do Firwood-Camp. Wszyscy robotnicy kolejowi wzięli z radością udział w wyprawie, a gdy pociąg dojechał do oznaczonego punktu, wysiedli wszyscy bez najmniejszej obawy o wynik całej sprawy, albo o siebie. Miejsce, z którego pociąg zawrócił, leżało tak daleko od Firwood-Camp, że stamtąd nie można było dostrzec przybyłych. Kolej zataczała tu linię krzywą dokoła góry, w którą wcinał się parów. Uczestnicy wyprawy znajdowali się za tą górą, gdy tymczasem Firwood-Camp leżało przed nią, a wejście do parowu prowadziło właśnie od strony obozu. Z miejsca, gdzie stanął pociąg, dochodziło się w górę pod osłoną lasu na krawędź parowu, co nie przestawiało trudności, ponieważ był jeszcze biały dzień. Trudniej już było przywiezione przez inżyniera beczki z naftą tak przenieść ku wejściu, żeby nie zostawić śladów. Przytem należało je tak schować, żeby ich nie odkryły oczy lub nosy indyańskich wywiadowców.
Do wykonania tego planu zgłosił się Winnetou, który, jak to wszyscy wiedzieli, najlepiej nadawał się do przeprowadzenia tego zadania, od którego zależało prawie wszystko. Old Shatterhand miał zaprowadzić na górę żądnych walki robotników, ustawić ich tam odpowiednio i wydać konieczne zarządzenia.
Gdy przyszli na górę, znaleźli się pod gęsto rosnącemi drzewami. Osłony było zatem aż nadto. Old Shatterhanda napełnił zadowoleniem widok ścian parowu, spadających prostopadle na dół. Jeśliby Komancze raz zaszli do środka, to o ucieczce nie byłoby wcale mowy. Old Shatterhand rozdzielił ludzi dokoła parowu, długiego na pięćset, a szerokiego na pięćdziesiąt kroków, i dał każdej grupie odpowiednie wskazówki. Przedewszystkiem zalecił największą ciszę i ostrożność i zapoznał ludzi z rozmaitymi znakami i sygnałami, które mogłyby być w nocy potrzebne, a których znaczenie musieli wiedzieć dokładnie. Następnie zeszedł przodem po stronie, położonej od Firwood-Camp, aby się spotkać z Apaczem.
Ten leżał niedaleko od wejścia za dość gęstym krzakiem i skinął nań, żeby się zbliżył do niego:
— Mój czerwony brat skończył już widocznie swoją robotę, skoro spoczywa tutaj? — zapytał Old Shatterhand.
— Winnetou zrobił już, co do niego należało — brzmiała odpowiedź. — Robotnicy, których zabrał z sobą inżynier, to ludzie tędzy i pracowici. Beczki leżą tu całkiem blizko i tak są dobrze schowane, że mój biały brat musiałby się dobrze rozglądnąć, aby je znaleźć.
— A inżynier?
— Siedzi tam w gąszczu sosnowym z ludźmi, którzy mają nieść beczki. Możesz łatwo się dostać do niego, jeśli chcesz wydać mu jakie rozkazy na czas mej nieobecności.
— Jakto? Zamierzasz zatem odejść?
— Mój brat zgadnie, dokąd!
— Naprzeciwko Komanczów, aby mi donieść, kiedy nadejdą.
— Tak. Będą się tak cicho skradali, że dobrze będzie przedtem ich już zobaczyć.
— Idzie także o wodza, który powiedział, że sam postara się podejść do Firwood-Camp. Musimy przedewszystkiem jego dostać w ręce.
— Winnetou zabrał z Rocky - Ground dość rzemieni, aby go związać. Teraz pójdę, gdyż niebawem się ściemni. Old Shatterhand zaczeka na mnie w tem miejscu.
Skoczył i zniknął pod drzewami, nie zostawiwszy po sobie śladu na miękkim mchu. Old Shatterhand położył się na ziemi, okryty zupełnie gałęziami. Na razie nie mógł nic innego robić, jak tylko czekać spokojnie.
Dokoła zapanowała głęboka cisza, tylko z niezbyt odległego obozu dolatywał czasem jakiś szmer. Mrok już był zapadł, choć nie minął jeszcze kwadrans od odejścia Winnetou. Trzeba było na to bystrego i wprawnego oka Old Shatterhanda, aby z miejsca, na którem leżał, rozpoznać jeszcze wejście do parowu. Teraz dopiero należało się spodziewać przybycia Komanczów, gdyż było prawdopodobnem, że nie zbliżą się za dnia, o tej porze bowiem naraziliby się byli na największe niebezpieczeństwo przez to, że mogli ich zobaczyć błąkający się poza obozem mieszkańcy Firwood-Camp, a wskutek tego powodzenie przedsięwzięcia stałoby się bardzo wątpliwem.
Nareszcie tak się ściemniło, że Old Shatterhand widział zaledwie o kilka kroków. Tem dalej zato sięgał słuch jego, gdyż im mniej zatrudnia się jeden ze zmysłów, tem bystrzej odczuwają inne. Wtem wydało mu się, jak gdyby ktoś długie źdźbło słomy przesuwał po trawie. Tysiące ludzi nie dosłyszałoby tego, on jednak zaczął nadsłuchiwać ze zdwojoną uwagą.
— To może być tylko Winnetou — pomyślał sobie i rzeczywiście podniosła się o cztery kroki przed nim postać Apacza, który zbliżył się całkiem, wlazł pod krzak i rzekł cicho:
— Nadchodzą.
— Czy wiesz, gdzie zostawili konie?
— Prowadzą je z sobą.
— Cóż za nierozwaga z ich strony! Zasłużyli za to na kije! Przecież konie powinni byli zostawić pod strażą dalej, aniżeli wynosi odległość stąd do Campu. Jedno rżenie lub parsknięcie może zdradzić wszystko.
— Ci synowie Komanczów nazywają siebie wprawdzie wojownikami, lecz nie są nimi.
Chociaż Winnetou wymówił cicho te słowa, można było jednak wyczuć w nich ton lekceważenia.
— Żeby tyle koni — dodał po chwili — prowadzić do tak małego i wązkiego parowu, z tego wyśmiałby się najmłodszy chłopak Apaczów.
— Nam to na rękę, gdyż konie zwiększą zamieszanie, które tam wywołamy. Słuchaj, oto jeden koń parsknął!
Szmer zrazu był nieokreślony, ale stawał się wyraźniejszym z każdą chwilą. Był to przygłuszony tupot nóg końskich, które stąpały po mchu lub miękkiej trawie.
Komancze nadciągali indyańskim zwyczajem jeden za drugim, a każdy prowadził swego konia za uzdę. U wejścia do parowu zatrzymali się na chwilę. Zdawało się, że kilku weszło do środka, aby zbadać, czy wewnątrz bezpiecznie. Wkrótce potem dały się słyszeć przytłumione wezwania i kolumna ruszyła gęsiego dalej, wsuwając się wejściem z powodu ciemności tak powoli, że upłynął z kwandrans, zanim przeszedł człowiek ostatni.
Old Shatterhand i Winnetou wyskoczyli z pod krzaka i podleźli pod krawędź skalną, tworzącą jeden bok wejścia. Przeleżeli tam zaledwie pięć minut, kiedy znów doleciały ich kroki powrotne. Ukazało się trzech ludzi, którzy stanęli tak blizko nich, że jednego rozpoznali odrazu. Był to wódz Tokwi Kawa, który dwu towarzyszom wydał następujące rozkazy:
— Zostaniecie tutaj na straży przy bramie parowu i przebijecie nożem każdego, ktoby się zjawił. Nasi wojownicy muszą z powodu koni rozniecić kilka ognisk, a gdyby ktoś choć zdaleka zobaczył światło, bylibyśmy zdradzeni. Czas napadu jeszcze nie nadszedł, gdyż blade twarze nie będą jeszcze pod dachem, gdzie piją wodę ognistą. Ja pójdę teraz zakraść się pod ich mieszkania. Nie zważajcie na to, jeśli długo zabawię, gdyż powrócę w chwili, kiedy wszyscy będą musieli umrzeć. Hugh!
Po tych słowach oddalił się powolnym, niedosłyszalnym niemal krokiem. Był pewny oczywiście, że nikt na niego nie patrzy, jednakże nie był sam, gdyż Winnetou i Old Shatterhand szli za nim, ile możności schyleni i tak cicho, że nie mógł słyszeć ich kroków.
Nie było to rzeczą łatwą wobec tego, że widzieli najwyżej na odległość pięciu kroków, a musieli nie stracić go z oczu. Sunęli się więc za nim tak blizko, że każdego innego byłby z pewnością dosłyszał. Ilekroć stawał, zatrzymywali się oni również, a gdy potem ruszał dalej, szli także. Tak niedosłyszalnie jak oni, nie potrafiłaby nawet pantera stąpać, a taką gibkość i lekkość ruchów posiadają jedynie węże. Było to konieczne, albowiem gdyby się najmniejszy kamyk potoczył, lub złamała najcieńsza gałązka, wszystko byłoby odrazu zniweczone.
Trwało to przez jakiś czas, dopóki nie nabrali pewności, że przekroczyli już odległość, do jakiej dochodzi głos ludzki. Zbliżyli się przytem tak znacznie do Firwood - Camp, że zdaleka widzieli jasność, dobywającą się z domu restauracyjnego i mieszkalnego. Teraz nadeszła chwila stanowcza. Dłuższe czekanie byłoby nieostrożnością.
— Teraz! — szepnął Old Shatterhand do Apacza.
— Uff! — potwierdził Winnetou równie cicho.
Nastąpiły dwa szybkie skoki, które Komancz musiał usłyszeć. Odwrócił się, ale w tej chwili otrzymał od Old Shatterhanda znane uderzenie pięścią w skroń, wskutek czego runął jak kloc bez życia na ziemię. Chciał krzyknąć, ale wydobył z siebie tylko krótkie, ostre, westchnienie, które było raczej podobne do uderzenia skrzydłami znużonego ptaka, aniżeli do stłumionego przedśmiertnego okrzyku człowieka. Równocześnie ukląkł na nim Winnetou, aby mu związać nogi, a potem ręce na plecach. Old Shatterhand wyrwał garść trawy, wsunął nieprzytomnemu w usta i przewiązał je szmatą, oddartą od bluzy myśliwskiej, żeby nie mógł językiem wytrącić z ust trawy.
— Wodza już mamy — rzekł do Apacza — a jego ludzi dostaniemy z taką samą łatwością. Ja go zaniosę. Ty się nie trudź.
Zarzucił długie, kościste i ciężkie ciało na plecy i poszedł w towarzystwie Winnetou z powrotem ku parowowi.
Oczywiście nie zwrócili się wprost ku wejściu, lecz trzymali się więcej lewej strony i doszli do sosnowej gęstwiny, pod którą leżał inżynier ze swoim oddziałem. Był to wprawdzie człowiek sprytny i rozważny, ale przecież nie westman i byłby na widok dwu wynurzających się przed nim postaci popełnił jaką nieostrożność, gdyby Old Shatterhand nie przygotował go na to stłumionym głosem:
— Cicho! To my! Nie róbcie hałasu, mr. Swan!
— Ach, to wy! Kogóż tutaj wleczecie?
— Czarnego Mustanga — odrzekł zapytany, spuszczając z pleców jeńca na ziemię.
— Wodza tych czerwonych łotrów? Thunder-storm! To prawdziwa sztuka, à la Old Shatterhand i Winnetou! Ale on się nie rusza. Czy nie żyje?
— Owszem. Ręka moja dotknęła go w głowę cokolwiek niedelikatnie i utracił przytomność.
— Ach, to wasz słynny cios myśliwski, sir! Co zrobimy z wodzem?
— Rozciągniemy go na ziemi i przywiążemy do pnia.
— Ale będzie krzyczał, gdy się obudzi!
— Nie potrafi, ponieważ wsunąłem mu między zęby sucking-bag[35]. A zatem skrępujcie go mocno i pilnujcie dobrze! My znów musimy się oddalić.
— Dokąd?
— Pojmać jeszcze dwu czerwonych, którzy stoją u wejścia na straży, bo nam zawadzają.
Shatterhand położył się z Winnetou na ziemi i poczołgał się z nim tam, gdzie Czarny Mustang wyszedł z parowu. Dostawszy się na to miejsce, ujrzeli strażników tak blizko, że ich można było dosięgnąć. Obaj Komancze rozmawiali z sobą o rzeczach obojętnych dla podsłuchujących, bo nie zawierały nic ważnego. To też Old Shatterhand i Winnetou nie tracili czasu, lecz rzucili się na nich natychmiast, aby ich unieszkodliwić. Udało im się to dzięki temu, że tak nagle zaskoczyli czerwonoskórych. Kiedy ich potem przynieśli do inżyniera, rzekł ten:
— Jużeście się z nimi załatwili? No, nie chciałbym w was mieć nieprzyjaciół, gdyż komu nie jesteście przychylni, z tym nie robicie wielkiego zachodu. Czy przyniesiecie mi więcej czerwonoskórców?
— Nie — odrzekł Old Shatterhand. — Nie będziemy teraz pracowali en détail, sprowadzając do was po jednym lub po dwu, lecz en gros, jak przystało na dobrze wyposażonych kupców. To znaczy, że tamtych wszystkich złowimy naraz.
— Czy już czas na to?
— Tak.
— Dzięki Bogu! Nie jestem ani skwaterem[36], ani traperem i nie przywykłem też do tak długiego leżenia w zieleni. Powiedzcie więc, co mam najpierw uczynić

— Każcie zanieść beczkę z naftą do wejścia i zapalcie
Jeden z tych głosów brzmiał ponad wszystkie inne:
„Hurra, hurra! Beczka płonie na dole! Teraz może się zacząć
awantura.“
tam. Ta pochodnia tak oświeci Komanczów, że wnet poznają, co będzie z ich napadu!

— Well! Zaraz się to stanie. Przywiążemy tylko jeszcze tych dwu czerwonoskórych.
Dokonawszy tego, wytoczył przy pomocy swoich ludzi z zarośli beczkę, którą zaniesiono do wejścia i zapalono. Oczywiście nastąpił wybuch, który wyrwał górną pokrywę, ale klepki trzymały się w obręczach tak, że tylko część nafty wylała się na ziemię i płynąc paliła się dalej. Płomień zapełnił szybko cały otwór pomiędzy skałami i oświetlał nietylko parów aż do tylnej ściany, lecz niewątpliwie był także widoczny po drugiej stronie w Firwood - Camp, gdzie wybuch również musiano usłyszeć.
Wybuch przypominał huk armatniego wystrzału i wystraszył Komanczów, którzy siedzieli dotąd spokojnie i w poczuciu bezpieczeństwa. Pytali się wzajemnie, co znaczy ten huk, kiedy naraz potem ujrzeli buchający w górę płomień. Jasne jak dzień światło, padające na parów, postawiło Indyan w położenie włamywacza, pracującego w ciemności i oblanego nagle morzem promieni światła elektrycznego. Z początku oniemieli ze strachu, następnie zawyli tak dziwnie, że trudno było rozróżnić, czy to wycie wojenne, czy wrzaski trwogi. Zaczęli się cisnąć do ognia, gdzie było jedyne wyjście z doliny, lecz płomienie rozlały się już były od jednej ściany do drugiej. Równocześnie huknęły strzały do wnętrza, które wprawdzie, jako pochodzące od Old Shatterhanda, nie miały nikogo ugodzić, dowodziły jednak tem wyraźniej, że ta jedyna droga ucieczki zamknięta nietylko ogniem, lecz także przez uzbrojonych nieprzyjaciół!
Czerwonoskórcy cofnęli się zatem znowu ku tyłowi doliny i zwrócili wzrok na boczne ściany, aby zobaczyć, czy nie dałoby się tamtędy umknąć. Wtem jednak ujrzeli coś, co bynajmniej nie mogło uspakajająco na nich podziałać. Old Shatterhand nakazał mianowicie wszystkim swoim zapalić pochodnie, skoro tylko ujrzą płonącą beczkę z naftą. Posłuchano tego rozporządzenia, a Indyanie spostrzegli dookoła na krawędzi płonące ognie i usłyszeli z góry groźne głosy, które wydawali ludzie, napewno nie usposobieni przyjaźnie! Jeden z tych głosów brzmiał ponad wszystkie inne:
— Hurra, hurra! Beczka płonie na dole! Teraz może się zacząć awantura. Zapalajcie pochodnie, zapalcie wszystkie! Niech się zrobi jasno, jak na Zielone Świątki w poniedziałek rano o pół do jedynastej! Oświećcie ich, żeby nareszcie zaświtało im pod skalpami, że mają przed sobą pana Heliogabala Morfeusza Edewarda Franka, z którym niebezpiecznie żartować. Drollu, czy ty widzisz, jak biegają i uganiają? Słyszysz, jak wyją i wrzeszczą? Drollu, Drollu, gdzie jesteś z twoją obecnością? Gdzie się podziało twoje wszędobylstwo? Gdzież ty siedzisz właściwie?
Wtem odpowiedział zawołany z drugiej strony:
— Tu jestem, tutaj, bracie Franku! Tu widać lepiej niż tam. Jeśli chcesz mieć pogląd na wszystko, to chodź tutaj!
— Nie, ja zostanę tutaj, gdzie jestem. Rób tylko zgiełk, porządny zgiełk, ażeby konie spłoszyły się na dole i podreptały trochę swoim panom po palcach. Strzelać nam niestety nie wolno, ale rzucaj kamienie, to uśmierzy Komanczów!
Na szczęście Indyan grunt składał się z jednolitych, kamiennych płyt. Gdyby tam było osypisko, źle byłoby z nimi. Mimo to znalazły się tu i ówdzie kamienie, które zrzucono niebezskutecznie. Ugodziły one bądź ludzi, bądź zwierzęta. Pierwsi wyli z bólu, a drugie waliły kopytami, wyrywały się i cwałowały w różnych kierunkach, zwiększając jeszcze i tak niemałe już zamieszanie.
Zaledwie upłynęły trzy lub cztery minuty po zapaleniu beczki z naftą, popłoszyły się wszystkie konie Indyan i w parowie rozpoczęła się scena najdzikszego zamieszania, nie dającego się wprost opisać. Na to nadbiegli jeszcze mieszkańcy Firwood - Campu, aby się dowiedzieć, jakim sposobem powstał niespodziewany pożar w nocy. Jednym z pierwszych był inżynier Leveret. Ujrzał ku swojemu zdumieniu Old Shatterhanda i Winnetou, z którymi obok innych stał jego kolega z Rocky-Ground.
— Wy tu, panowie, to wy? — zapytał całkiem bez tchu. — A tu pali się beczka z naftą! Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że chcemy wędzić czerwonych, mr. Leveret — odrzekł Swan.
— Czerwonych? Jakich czerwonych, sir?
— Komanczów, którzy postanowili was napaść i pozabijać.
— Heavens! Czy miało się to stać już dzisiaj?
— Oczywiście. Ale teraz siedzą w parowie, którego brzegi obsadzili moi robotnicy, a tu wstrzymuje ich ogień.
— Ale jak dostali się do parowu i jak wy przybyliście z swoimi ludźmi, mr. Swan?
— W najprostszy sposób na świecie. Oni tu przyjechali konno, a my pociągiem, który kazałem umyślnie złożyć.
— A ja o tem nie wiedziałem ani słowa, ani jednego słowa! — zawołał trwożliwy człowiek, którego lęk zwiększał się najwidoczniej. — Dla czego nie zawiadomiliście mnie o tem?
— Ponieważ czasu nie miałem.
— Mogliście zatelegrafować!
— Zaniechałem tego, bo sądziłem, że nie będziemy was potrzebowali i sami unicestwimy zamiary Komanczów.
— Tak... to co... innego, sir! Czy zdałaby wam się może teraz nasza pomoc?
— Dziękujemy. Jeśli chcecie się przypatrywać, to zostańcie, lecz zachowujcie się spokojnie i unikajcie zamieszania!
— Ani mi to przez myśl nie przejdzie! Skoro wam się tak ładnie udało wciągnąć czerwonych w pułapkę, nie chcę uszczuplać waszej sławy i brać ich także do niewoli.
— O, co do sławy, to nie mnie się ona należy, lecz Winnetou i Old Shatterhandowi. Zwróćcie się zatem do tych gentlemanów, gdybyście z żądzy do walki zapragnęli dać Indyanom poczuć siłę swych wypróbowanych pięści.
— Dziękuję, sir, rzeczywiście bardzo dziękuję! Jestem inżynierem, a nie westmanem i pogromcą Indyan. Pocobym zabijał ludzi, chociażby to byli czerwoni, skoro dotychczas nie zrobili mi jeszcze nic złego! Nie mogę jeszcze ochłonąć ze strachu.
— Ale wam powierzono to miejsce, mr. Leveret. Właściwie powinniście chwycić za broń!
— Właściwie, tak! I uczyniłbym to chętnie, gdyby tylko było potrzeba. Ponieważ jednak są już tutaj ci sławni gentlemani i wy ze swoimi robotnikami, przeto nie rozumiem, dlaczego miałbym uszczuplać wasze zasługi. Pomówię zresztą z moimi ludźmi. Tym, którzy zechcą walczyć z czerwonymi, pozwolę się przyłączyć. Mnie jednak proszę nie liczyć!
— Well, to żegnajcie! Ale bez waszych ludzi zupełnie się obejdziemy, a z chińskimi właścicielami warkoczy nie wolno wam się pokazać!
— Już dobrze, dobrze! Zaraz tam będę i zakażę im surowo wam przeszkadzać.
Cofnął się zadowolony, że tak tanio wykpił się z tego obowiązku. Poprzedniego dnia tak pełen był zapału dla bohaterstwa Old Shatterhanda i Winnetou, że można było pomyśleć, iż to człowiek energicznego i odważnego charakteru, tymczasem pokazało się, że był tchórzem. Zdarza się często, że ludzie, podziwiający drugich, nie mają ani odrobiny ich właściwości, a nawet odznaczają się przeciwnemi. Inżynier Swan nie uważał nawet za stosowne spojrzeć za nim i rzekł, wzruszając ramionami:
— Sprawdza się to, co powiedziałem, panowie: Nazywa się tylko Zajączek, a jest potężnym nawet zającem. Takich ludzi najlepiej w chwilach niebezpieczeństwa trzymać jak najdalej od siebie. Ale słuchajcieno, co się tam dzieje?
Oto pomiędzy Chińczykami powstał gwałtowny ruch, którego celu, ani kierunku nie podobna było narazie rozpoznać. Krzyczeli jeden przez drugiego w swoim języku, posuwali się tam i napowrót i zaczęli się wkońcu cisnąć na górę. Przytem wyrywali kije z zarośli i podnosili kamienie, aby je zabrać z sobą na górę. Wielkiem szczęściem było dla Indyan, że Old Shatterhand rozumiał po chińsku. W otwartym boju rozlecieliby się byli z pewnością jak plewy, tu jednak zobaczyli nieprzyjaciół, osaczonych i niezdolnych do obrony. To im dodało odwagi, której zresztą nie posiadali ani śladu. To też pchali się na wzgórze, jak gdyby chcieli zdobyć je szturmem.
— Niech mój brat idzie czemprędzej za mną! — wezwał Old Shatterhand Apacza.
— Ta żółta zgraja cofnie się przed nami, skoro tylko spojrzymy im w ich skośne oczy — odrzekł Winnetou, odgadując natychmiast zamiar białego przyjaciela.
Pośpieszyli razem obok ognia, wspięli się z kamienia na kamień i prześcignęli niebawem Chińczyków, ponieważ żółci okrążali górę wygodniejszem zboczem. Inżynier Swan pozostał ze swym oddziałem na dole, śledził jednak oczyma Old Shatterhanda i Winnetou, przyczem odezwał się do swych ludzi:
— Żółci chcą czerwonych zlynchować, jak się zdaje, a obaj myśliwcy zagrodzą im drogę, by ich nie dopuścić do tego.
— Oni dwaj przeciwko tylu? — rzekł jeden z robotników. — Chińczyków jest najmniej sześćdziesięciu.
— Czy sądzicie, że taki Old Shatterhand, albo Winnetou będą ich liczyli? Czy jeden, czy sześćdziesięciu, to we wszystkich to samo tchórzostwo, umykające przed odwagą. Uważajcie, teraz się zderzą!
Ogień świecił aż na zbocze góry, gdzie obaj westmani zastąpili drogę Chińczykom. Na dole w parowie i na górze nastała głęboka cisza, gdyż wszyscy zrozumieli, o co chodziło i byli ciekawi końca tego intermezza.
Rozległ się rozkazujący głos Old Shatterhanda, ale Chińczycy go nie posłuchali i pchali się naprzód. Głos jego zabrzmiał powtórnie, lecz tak samo bezskutecznie. Wobec tego dobył on i Winnetou rewolwerów i to poskutkowało na chwilę, bo gromada żółtych zatrzymała się. Niebawem jednak zaczęli tylni pchać przed sobą stojących na przedzie. Była to chwila krytyczna. Strzelać naprawdę nie chciał ani jeden, ani drugi, tylko zagrozić, musieli jednak zdobyć respekt dla swych rozkazów, jeżeli nie miało przyjść do zamierzonej rzezi. Obydwaj schowali rewolwery, a co potem robili tego nie można było widzieć dokładnie w szczegółach. Słychać było tylko ich głosy i wrzaski Chińczyków, widać było gęstą kupę ludzi, trącających się w różne strony, zauważono, że kilku żółtych z pierwszych szeregów wyleciało w powietrze i pospadało między swoich, to z prawej to z lewej strony wypadał któryś z kupy i staczał się z góry na dół. Za tymi poszczególnymi poszło więcej; zlatywali na dół po dwóch i po trzech razem, porywając drugich za sobą. Niektórzy wylatywali w górę prosto jak świece, a potem spadali i staczali się na dół. Początkowe wycie wściekłości zamieniło się w lament. Zabrzmiały okrzyki boleści i jęki, kupa zmniejszała się z każdą chwilą, ponieważ jej składowe części rozpraszały się nieustannie i staczały po zboczu góry, jak gdyby w jej środku znajdował się niewidzialny, wybuchowy materyał, którego skład chemiczny obliczony był na to, żeby ciałami Chińczyków bawić się, jak piłkami. Liczba staczających się na dół powiększała się tem więcej, im mniej było pozostałych, aż nareszcie ów wybuchowy materyał przybrał postać Old Shatterhanda i Winnetou, którzy się znów ukazali. Dokonali oni ostatniego wysiłku, niemiłego wprawdzie dla dotkniętych nim, ale tem ucieszniejszego dla widzów.
Wyglądało to tak, jak gdyby pomiędzy Chińczyków dostała się olbrzymia kołatuszka i zaczęła swoją straszliwą działalność, oczywiście dla nich, gdyż rzucało i rozrzucało ich w taki sposób, że pewnie od zmysłów odchodzili. Wydawało im się niewątpliwie, że nagle ziemia z pod nóg im ustępuje, gdyż coraz to więcej tracili punktów oparcia. Widziało się nogi z boku i w górze, a głowy z boku i na dole, aż nareszcie wszystko, dosłownie wszystko, zaczęło się suwać, chwiać, spadać, wylatywać, toczyć się tak, że można było stwierdzić zgodnie z prawdą, iż lawina Chińczyków obsuwa się ku dolinie. Spływała z początku powoli, potem coraz to prędzej i prędzej, aż gdy spadła całkiem na dół, zerwały się potężne jęki i lamenty w nankinowem i kantonowem narzeczu. Przytem utworzyła się taka gmatwanina członków ludzkich, że potrzeba było ze strony każdego z synów Państwa Środka znacznego samopoczucia i wiadomości anatomicznych, aby pozbierać rozprószone gdzieś na boki części własnego ja.
Wszystko, co tylko warkocz nosiło, dostało się mniej lub więcej szybko i zgrabnie na dół, a na górze stali jeszcze owi dwaj ludzie, którzy tworzyli nieprzezwyciężony wybuchowy materyał. Ilu tylko było białych, z tylu gardzieli brzmiało ku nim „brawo“. Następnie zeszli obaj lekko z góry, jak gdyby dokonana przez nich praca nie była dla nich żadnym wysiłkiem. Gdy stanęli na dole, nie było widać ani jednego Chińczyka. Bali się, żeby mieszanie nie zaczęło się nanowo i pouciekali. Obydwaj zwycięzcy, twórcy lawiny, poszli do inżyniera w prostocie swojej i skromności, jak gdyby się nie stało nic nadzwyczajnego. Gdy ich ten przyjął pochwałami, przerwał mu Old Shatterhand:
— Niebezpieczeństwo, które groziło czerwonym, usunięte, ale czeka ich drugie, nie ze strony żółtych, lecz białych, znajdujących się na górze. Ci bowiem rzucają w dół kamieniami, czego dłużej nie ścierpię!
— Ależ, sir, Komancze, to przecież mordercy! Czy was to boli, jeśli któregoś z nich trafi kamyczek?
— Nie, ale z każdym zbrodniarzem, zwłaszcza przed zasądzeniem należy się tak obchodzić, jak z człowiekiem. Kto dręczy zwierzęta, ten już nic nie wart, ale kto ludziom niepotrzebnie ból sprawia, ten wart jeszcze mniej.Podług tego zdania zwykłem postępować, a sądzę, że przynajmniej dopóty pójdziecie za tym przykładem, dopóki ja będę przy was. Wyślijcie więc na górę dwu ludzi, jednego na prawo, a drugiego na lewo, aby zapobiegli tej niewłaściwości. Niechaj każdy zachowuje się spokojnie i nie czyni żadnych kroków zaczepnych, dopóki ja nie dam znaku do tego!
— Well! Ale czy czerwoni zostawią nas potem w spokoju?
— Będą się wystrzegali przedsięwziąć cokolwiek przed brzaskiem dnia, zwłaszcza że wódz znajduje się w naszej mocy.
— O tem jeszcze nie wiedzą!
— Rozwiążemy obydwu pojmanych strażników i poślemy do nich do parowu. Czas już także pomówić z Czarnym Mustangiem. Sprowadźcie jego i tamtych dwu tu gdzie jest jaśniej i gdzie można będzie lepiej im się przypatrzyć, aniżeli w ciemności.
— Czy jeńcom całkiem pozdejmować pęta?
— Teraz nie jeszcze, odwiążcie ich tylko od drzew, przyprowadźcie tu i połóżcie na ziemi tak, żeby światło padało im na twarze! Chciałbym ich widzieć dokładnie w chwili, kiedy nas poznają.
— Czy mogę odpowiedzieć im, jeśliby o co zapytali, a zwłaszcza wódz?
— Mówcie tylko ogólnie i nic ważnego. My oddalimy się cokolwiek, a potem niepostrzeżenie przystąpimy z tyłu, aby usłyszeć, o czem z wami będzie rozmawiał i co myśli o swem położeniu.
Inżynier udał się do świerkowej gęstwiny, a Old Shatterhand i Winnetou odeszli kawałek, aby ich Czarny Mustang zaraz nie zobaczył. Niebawem przyniesiono go na miejsce i położono w sposób wymieniony na ziemi razem z obydwoma strażnikami. Głowami tak byli zwróceni, że nie mogli widzieć Old Shatterhanda i Winnetou, stojących za nimi. Ci zbliżyli się krokiem powolnym i cichym na taką odległość, żeby móc słyszeć dokładnie, o czem będą mówili jeńcy.

Inżynier stał przed nimi w milczeniu, patrząc na nich badawczo. Wodza gniewało to spojrzenie, zwłaszcza
Jeden z Indyan rozpędził się i w miejscu, w którem ogień
był najwęższy, wskoczył do parowu.
że był w wysokim stopniu dumny i uważał siebie za najsłynniejszego wojownika Komanczów. Pogarda, bijąca z oblicza urzędnika, oburzyła go tak dalece, że zapomniał o swej godności i huknął na niego gniewnie:

— Czemu nam się tak przypatrujesz? Czy nie umiesz mówić, czy może ze strachu przed nami tak ci się usta zlepiły, że nie potrafisz słowa wydobyć przez wargi?
— Ze strachu przed wami? — roześmiał się zapytany. — Nie wyglądacie bynajmniej na ludzi, którychby się bać należało!
— Twoja mowa brzmi bardzo dumnie, ale przeraziłbyś się, gdybyś usłyszał, kim jestem!
— Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele! Bądź sobie, kim chcesz. My znamy cię jako pospolitego złodzieja i rozbójnika, którego powiesimy na dobrym i twardym sznurze.
— Co pleciesz? Niema człowieka, któryby się odważył choćby pomyśleć o tem, żeby mnie powiesić.
— Pshaw! Zbrodniarzy się wiesza. Taki już u nas zwyczaj, a ty jesteś zbrodniarzem!
— Milcz! Jestem Tokwi Kawa, najwyższy wódz Komanczów Naini!
— To może być, lecz we mnie nie wzbudza podziwu i nie zmienia postaci rzeczy. Jeśli jesteś najwyższym przełożonym tych łotrów, to uwzględnimy twoją rangę o tyle, że powiesimy cię trochę wyżej od twoich ludzi.
— Jeśli nie mówisz w ten sposób ze strachu, to szaleństwo z ciebie przemawia. Kto chce człowieka powiesić, powinien go pierwej pojmać.
— Czy sądzisz może, że nie jesteś naszym jeńcem?
— Jestem, ale będziecie musieli wypuścić mnie natychmiast.
— Natychmiast? Ach!
— Tak, natychmiast, gdyż nie możecie podać ważnej przyczyny, dla której pojmaliście mnie i związali.
— Mylisz się bardzo. Jest na to więcej powodów, niż potrzeba.
— To je wymieńcie! Tymczasem ja wam dowiodę, że one nic nie warte. A nawet gdybyście mieli słuszne powody, to jednak musielibyście mnie puścić, gdyż w przeciwnym razie odbiliby mnie moi wojownicy, a was ukaraliby w ten sposób, że spaliliby Firwood - Camp, pozabijaliby wszystkich jego mieszkańców i powyrywaliby z ziemi szyny konia ognistego. Ja mam władzę nad wami wszystkimi, wówczas tylko możecie liczyć na łaskę, jeżeli mnie rozwiążecie natychmiast i wrócicie mi wolność.
— Czy chcesz, żebym cię wyśmiał wobec tych dwu wojowników? Ty mnie grozisz, chociaż leżysz przedemną jak żmija, której wyrwano jadowite zęby? Ani mi się śni ciebie uwolnić, a nawet gdybym chciał to zrobić, to nie mógłbym.
— Czemu?
— Gdyż sprzeciwiliby się temu dwaj sławni wojownicy.
— Którzy?
— Old Shatterhand i Winnetou.
Na to roześmiał się wódz głośno i rzekł z ironią:
— No, teraz już wiem napewno, że tylko trwoga z ciebie przemawia. Chcesz mnie przerazić temi nazwiskami, ja jednak wiem, że tych dwu wojowników wcale tu niema.
— Ty nic nie wiesz!
— Wiem i dowiodę ci tego! Oni byli tutaj poprzedniego dnia wieczorem, lecz opuścili Camp ze strachu przedemną.
— Ridiculous! Znowu ze strachu przed tobą! Niema człowieka, któryby zdołał Old Shatterhandowi i Winnetou strachu napędzić.
— A czemuż wyjechali z Camp tak prędko?
— Czy jesteś tego tak pewny, że się tu nie znajdują?
— Oczywiście. Tokwi Kawa wie zawsze dobrze, co mówi. Bali się mnie i uciekli na wozie konia ognistego. Howgh!
Wtem zabrzmiał za nim głos Old Shatterhanda:
— Howgh! To słowo znaczy w ustach Indyanina tyle co zapewnienie, przysięga. Tokwi Kawa przysiągł więc na kłamstwo i należy odtąd do kłamców.
To mówiąc, obszedł jeńców tak, że stanął teraz twarzą do nich zwrócony.
— Uff, uff! — zawołał wódz przestraszony. — To jest Old Shatterhand!
— Tak, to ja. A kto jest ten, którego obok mnie widzisz?
Winnetou zbliżył się do wodza. Na jego widok wyrwał się Komanczowi okrzyk zdwojonego przestrachu.
— I Winnetou, wódz Apaczów! Skąd oni się tu wzięli?
Na to skinął mu Old Shatterhand głową z najbardziej uprzejmą miną na twarzy i odrzekł:
— Ucieszysz się nadzwyczajnie, skoro się dowiesz, że stamtąd właśnie wracamy, skąd ty tu przybyłeś, a mianowicie z Alder-Spring.
— Nie byłem nad Alder-Spring.
— Ale bardzo blizko, bo pod Corner-Top. Chciałeś nas tam pochwycić.
Wódz tak się zmieszał temi słowy, że z trudem tylko zapanował nad sobą. Dopiero po upływie dobrej chwili usiłował dalej przeczyć:
— To nie prawda! Nie byłem przy Corner-Top, ani mi się nie śniło was pojmać. Kto mi udowodni, że miałem względem was wrogie zamiary? Wśród bladych twarzy niema ani jednej, któraby tak kroczyła po ścieżce sprawiedliwości, jak Old Shatterhand. Spodziewam się, że i względem mnie będzie sprawiedliwy!
— Powiedziałeś rzecz słuszną. Starałem się zawsze sprawiedliwie postępować z moimi białymi i czerwonymi braćmi, ale biada ci, po trzykroć biada, jeśli teraz żądasz odemnie sprawiedliwości!
— Żądałem jej i żądam teraz jeszcze!
— Nie czyń tego! Jeśli nie chcesz być zgubionym, to zdaj się raczej na moją łaskę i litość, niż na sprawiedliwość!
— Na twoją łaskę? Uff! Tokwi Kawa nie żebrał jeszcze nigdy o łaskę i teraz się tem nie splami. Gardzę twoją łaską i litością, gdyż nic złego ci nie wyrządziłem, i wystarczy mi dać znak, a wojownicy moi wypadną tutaj z parowu i pokażą wam krwawą drogę do wiecznych ostępów!
— Biedny głupcze! Spróbuj dać ten znak!
— Uff! Nie mogę, bo mam ręce związane.
— Ach, nie możesz? Żal mi ciebie, pociesz się jednak! Gdybyś nawet mógł dać ten znak, na nicby się to nie przydało. Twoi wojownicy nie przyszliby, gdyż są tak samo w niewoli, jak ty.
— Uff! To jest kłamstwo!
— Kłamstwo? Nie obrażaj nas! Jeśli się jeszcze raz odezwiesz w ten lub podobny sposób, każę cię tak oćwiczyć, jak ty, osławiony kacie myśliwców, kazałeś bić nawet na śmierć swoich jeńców niewinnych! Old Shatterhand i Winnetou nie kłamią! Zapamiętaj to sobie. Twój zamiar pojmania nas był wprost śmieszny, a już niepojętą niemal głupotą to, że wprowadziłeś swoich wojowników do Birch-Hole, aby potem uderzyć na Firwood-Camp, tu bowiem wpadli w pułapkę, którą wystarczyło nam zamknąć, aby ich wszystkich mieć tak napewno, jak ptaki w sieci!
Teraz zaczęło wreszcie Komanczowi świtać w głowie, że położenie jego jest o wiele gorsze, aniżeli przypuszczał. Wprawdzie bronił się w nim jakiś głos przeciwko temu, lecz dumna pewność, z jaką Old Shatterhand stał przed nim i mówił do niego, nie pozwalała mu wątpić o tem, że gra, którą Komancze spodziewali się wygrać tak łatwo, jest przegrana z kretesem. Był skrępowany, a więc zupełnie bezsilny. Widział wysoko buchający ogień, niedopuszczający Indy an do wyjścia z pułapki, lecz nie wiedział jeszcze o tem, że górne krawędzie parowu obsadzone były dokoła. Nie miał też pojęcia o tem, że można mu było udowodnić jego wrogie zamiary, dlatego mimo przykrego położenia wciąż jeszcze sądził, że zdoła uniknąć niebezpieczeństwa kary i rozpocznie chociaż niezdobyczny odwrót. Oczywiście zarzut głupoty był dla każdego Indyanina, a tem bardziej dla niego obelgą, którą można było zmazać jedynie krwią. Gniew jego z tego powodu był też o wiele większy niż troska, która mu doradzała rozwagę; to też zgrzytnął zębami i rzekł, wściekle targając więzy:
— Nazywasz głupim Tokwi Kawę! Gdybym nie był związany, zmiażdżyłbym cię, jak niedźwiedź, kiedy zabija jednem uderzeniem łapy szczekającego nań kujota!
— Pshaw! Nie porównuj siebie z szarym niedźwiedziem! To także głupota, nad którą śmieszniejszej niepodobna sobie pomyśleć!
— Milcz i nie zapominaj, z kim mówisz! Ja żądam, żeby mnie puszczono na wolność! A może zdołasz udowodnić to, co twierdzisz?
— Czy słyszałeś kiedy, żeby Old Shatterhand twierdził coś, czegoby nie mógł udowodnić?
— Więc mów!
— Słuchaj, drabie, zdobądź się na inny ton, jeśli nie chcesz, żeby ci się grzbiet skurczył pod batami. Ty nie masz tu nic do rozkazywania. Nie ja przed tobą, lecz ty się masz usprawiedliwić przed nami. A jeśli tego nie uczynisz grzecznie, to znajdzie się dość środków, aby cię zmusić do uprzejmości. Nie sądź, że nas potrafisz oszukać. Kłamstwa nic nie pomogą. Zresztą, skoro się tak chełpliwie nazywasz najwyższym wodzem Komanczów Naini, to powinieneś mieć przynajmniej na tyle dumy, żeby nie kłamać. Przybyliście tutaj, aby napaść na Firwood-Camp?
— Nie!
— Wysłałeś tu swego wnuka Ik Senandę, iżby przygotował ten napad?
— Nie!
— Byłeś tu wczoraj wieczorem i mówiłeś z nim?
— Nie!
Te zaprzeczenia brzmiały tak pewnie i odpychająco dumnie, że inżynier zawołał z gniewem:
— Co za bezczelność! On uważa nas chyba wprost za głupich chłopaków! Mam wielką ochotą zdjąć z niego tę starą bluzę, aby jego skóra zapoznała się z dobrym kijem!
Old Shatterhand mówił dalej zwrócony do wodza:
— Przyznaję zupełną słuszność temu białemu gentlemanowi. To niesłychane tchórzostwo kłamać w tem położeniu z taką pewnością siebie. Ja nie wypierałbym się moich czynów i zmusiłbym tem nieprzyjaciela do szacunku dla siebie.
— Czego Tokwi Kawa nie zrobił, do tego nie może się przyznać — odpowiedział Komancz.
— Więc rzeczywiście nie byłeś tu wczoraj wieczorem?
— Nie!
— Nie rozmawiałeś z dwoma Chińczykami?
— Nie!
— I nie odebrałeś im trzech naszych strzelb?
— Nie!
— I nie odjechałeś z naszymi końmi?
— Nie!
— Ale tego już chyba nie zaprzeczysz, że znasz swego wnuka Ik Senandę?
— Znam go.
— On przezwał się tutaj Yato Indą.
— To stanowczo błędny domysł, gdyż wnuka mego nigdy tutaj nie było.
— A gdzie on teraz?
— Na pastwiskach naszego szczepu.
— W takim razie sam nie wiesz, gdzie on się teraz znajduje.
— To będzie pewnie w domu.
— Nie. Zostawiłeś go dziś rano samego na Corner-Top.
Wódz przymknął na chwilę oczy, może, aby ukryć nagły przestrach, poczem odrzekł szyderczo:
— Old Shatterhand miewa widocznie sny, nawet gdy nie śpi.
— Pshaw! Zostawiłeś go tam na straży przy strzelbach, które nam ukradziono.
— Uff, uff! — krzyknął wódz i podniósł się do połowy pomimo więzów.
— Prawda?
— Nie!
— Tokwi Kawo, pogardzam tobą! To wypieranie się dowodzi, że nie posiadasz już ani odrobiny odwagi, ani honoru. Jesteś tchórzliwszym niż mały pies, uciekający przed cieniem ptaka. Gdybyś miał choć tyle mózgu, ile zmieści się w dziurce pod kapslą, musiałbyś przyjść do przekonania, że wszystko zdradzone, że wiemy o wszystkiem, że tylko przy pomocy prawdy mógłbyś ocalić resztki powagi, jaką u nas posiadasz. Pokażę ci coś, z czego poznasz, że wasza wyprawa na Firwood-Camp była nietylko daremna, lecz, że dla was musi nieszczęśliwie się skończyć. Patrz! Tego nie spodziewałeś się chyba?
Old Shatterhand położył, zanim się jeńcom pokazał, strzelby za nimi, a Winnetou zrobił to samo ze swoją srebrną rusznicą. Teraz zabrał pierwszy z nich broń z tego miejsca i pokazał ją wodzowi Komanczów. Indyanin zapomniał ze strachu o tem, że był związany i krzyknął, usiłując się zerwać:
— Well! To pomaga widocznie! — zaśmiał się głośno myśliwiec.
— Srebr... srebr... srebrna rusznica, strzelba... strzelba na niedźwiedzie... i... strzelba zaczarowana! — wyjąkał Tokwi Kawa. — Gdzie... gdzie jest Ik Senanda, syn mojej córki?
— Jest naszym jeńcem.
— Wy... wy... wzięliście go do niewoli?
— Tak.
— Pod Corner-Top?
— Tak.
— Jak... jak zdołaliście go znaleźć? Jak... jak dostaliście się tam?
— Byliśmy tam jeszcze, zanim on przybył.
— To... to nie może być! Przecież odjechaliście wozem konia ognistego!
— Biedaku! Ty rzeczywiście nie masz mózgu w głowie! I taki człowiek chciał pojmać mnie i Winnetou! Znaleźliśmy wczoraj twoje ślady, z których wywnioskowaliśmy zaraz, na co się zanosi. Ukradłeś nam konie i odebrałeś strzelby Chińczykom. Konie wróciły same, a o odzyskanie broni musieliśmy się sami postarać. Aby cię zaś wywieść w pole i przed tobą przybyć do Alder-Spring, zrobiliśmy właśnie to, co cię tak bardzo miesza: pojechaliśmy koleją.
— Uff, uff! — wymknęło się Komanczowi, którego oczy rozwarły się szeroko ze zdumienia. — Któż wam powiedział, że miałem się udać do Alder-Spring?
— Śmieszne pytanie! My sami pokierowaliśmy sprawą tak, żebyś tam pojechał.
— W jaki sposób?
— Przez twego wnuka, zdrajcę i szpiega. Wmówiliśmy w niego, że chcemy tam być dziś wieczorem. Nasze nadzieje nie zawiodły, bo on rzeczywiście powiedział ci to, a ty poprowadziłeś wojowników, by nas pojmali. My byliśmy tam jednak przed tobą. Widzieliśmy wszystko, coście robili i słyszeliśmy twoją rozmowę z wnukiem, gdyż leżałem z Winnetou tylko o pięć kroków za klocem, pod którym rozciągnąłeś się był w gąszczu orkaniska.
— Uff, uff, uff!
— Tak, uff, uff, uff! Nie potrafisz nawet tyle zapanować nad sobą, ażeby ukryć swoje zdumienie i przestrach! Kiedy odjechaliście potem z powrotem do Firwood - Camp, pojmaliśmy twego wnuka, on musiał oczywiście oddać strzelby i pojechać z nami natychmiast!
— Gdzie on się teraz znajduje?
— W tak pięknem miejscu, że tobie życzyłbym tam się dostać.
— Gdzie?
— Narazie zbyteczna jest dla ciebie ta wiadomość. Czy zamierzasz nadal bezmyślnie wypierać się wszystkiego?

Wódz Komanczów patrzył cicho i posępnie przed
Old Shatterhand zapytał wodza: „No, czy Tokwi Kawa
zastanowił się nad tem, jakby się dało Komanczów
uwolnić?“
siebie, dopóki nie przyszła mu pozornie zbawcza myśl o jego wojownikach. Rzekł zatem:

— Tokwi Kawa nie zna obawy; nie kłamał wcale ze strachu.
— Przyznajesz zatem, że nas okradłeś?
— Tak.
— I że chciałeś napaść na Firwood - Camp?
— Tak.
— Co byłbyś zrobił z mieszkańcami?
— Bylibyśmy ich zabili i oskalpowali.
— Wszystkich?
— Wszystkich.
— Zounds! — zawołał inżynier. — Mnie także?
Komanczowi było teraz wszystko jedno, czy chciał zgładzić jednego mniej, czy więcej i odpowiedział dumnym, obojętnym, tonem:
— Nie widziałem cię nigdy i nie wiem, kto jesteś. Gdybyśmy cię byli schwytali, bylibyśmy także ciebie oskalpowali.
— Dziękuję bardzo, dziękuję serdecznie, mój luby, czerwony sir! Za to miłe wyznanie podziękuję wam jeszcze inaczej. Powiedzcieno, mr. Shatterhand, co teraz uczynimy z tym czcigodnym gentlemanem i jego ludźmi!
— Najpierw damy mu sposobność do tego, żeby poznał położenie własne i swoich ludzi — odrzekł zapytany.
— W jaki sposób?
— Zaprowadzimy go na krawędź parowu, skąd będzie mógł objąć okiem cały stan rzeczy!
— A potem?
— Potem on skłoni ludzi swoich do poddania się, jeżeli naprawdę nie postradał zmysłów.
— Hm! A jeżeli uderzą, zanim on to nakaże?
— Postaram się o to, żeby się to nie stało.
— Jak?
— Już wam to powiedziałem.
Old Shatterhand zwrócił się do pojmanych strażników i zapytał:
— Czy znacie język bladych twarzy?
Ale musiał jeszcze dwukrotnie powtórzyć to pytanie, zanim odpowiedzieli:
— Rozumieliśmy, o czem mówiono.
— Well! Pójdziecie teraz do parowu i doniesiecie wojownikom Komanczów, że pochwyciliśmy ich wodza i wystrzelamy ich wszystkich, jeśli się będą bronili. Ja zaprowadzę wodza na wzgórze, ażeby mógł się przekonać, że wszelki opór skończyłby się waszą zgubą. Potem on sam rozstrzygnie, co dla was będzie najlepsze. A zanim to nastąpi, radzę wam nie myśleć o oporze.
— A kto nas zawiadomi o jego postanowieniu?
— On sam. Pozwolę mu przemówić ze wzgórza tak, że usłyszą to wszyscy wojownicy. Czy zgadzacie się na to?
— Tak.
— W takim razie każę wam teraz zdjąć pęta. Nie sądźcie jednak, że możecie skorzystać z tego i umknąć. Wolno wam tylko wejść do parowu, a ja stanę tam z wymierzoną do was strzelbą zaczarowaną. Kto o krok zboczy, tego dosięgnie kula!
— Jakże przejdziemy przez ogień?
— Tu z tej strony płomień nie jest tak szeroki, żeby był niebezpieczny. Jednym skokiem przesadzicie go.
— Czy mamy wrócić znowu, aby nas związano?
— Możecie zostać w parowie. Opowiedzcie waszym wojownikom, coście widzieli i słyszeli! Gdy to zrobicie, oni uznają, że jedyną rzeczą w tem położeniu będzie zaczekać na to, na co zgodzi się Czarny Mustang.
Podczas zdejmowania z nich więzów ustawili się Winnetou i Old Shatterhand w ten sposób ze strzelbami, że jeńcy o ucieczce ani pomyśleć nie mogli.
Jeden z Indyan rozpędził się i z miejsca, w którem ogień był najwęższy, wskoczył do parowu, a drugi zrobił to zaraz za nim. Następnie sprowadził Old Shatterhand jeszcze kilku kolejarzy, aby strzegli wejścia pilnie i pewnie podczas jego nieobecności, poczem rozpętano wodzowi nogi, aby mógł wejść na wzgórze. Ręce zostawiono mu oczywiście związane na plecach, a nadto wzięli Winnetou i Old Shatterhand w ręce odwiedzione rewolwery i zagrozili mu kulą przy najlżejszej próbie ucieczki. Inżynier musiał zostać na dole jako dowódca straży.
Tak wspięli się Shatterhand i Winnetou z Tokwi Kawą stroną środkową na wzgórze. Byli pewni, że nie da im powodu do użycia broni. Próbą ucieczki naraziłby był na największe niebezpieczeństwo nietylko swoje życie, lecz i osaczonych wojowników. On uprzytomnił to sobie, bo szedł przed nimi bez oporu aż tam, skąd można było objąć cały parów jednym rzutem oka. Tam też znajdował się także Hobble Frank, który ujrzawszy nadchodzących i poznawszy wodza po orlich piórach, aż podskoczył z radości i zawołał:
— Hurra! Oto prowadzą jednego, jeżeli nie opuściła mnie wrodzona inteligencya. To wódz tych czerwonych włóczęgów po ścieżkach wojennych! Czy zgadłem, mr. Shatterhand?
— Tak, to on — rzekł zapytany.
— Cieszy mnie to ogromnie! Skoro bowiem pochwyciliśmy głównego ptaszka, to i reszta wróbli pójdzie na lep. W jakiż to sposób ujęliście go tak zgrabnie za kosmyk skalpowy?
— Podeszliśmy go i powalili, kochany Franku.
— Podeszli i powalili! To brzmi tak poprostu i zrozumiale, jakby kucharka hotelowa rzekła do kota: Najpierw cię zarżną, rumiano upieką, a potem podadzą na stół, jako zająca! Życzę dobrego apetytu, moi panowie! Teraz on się tu nasyci wspaniałym widokiem, a potem zjedzie koleją sznurową, wagonem pierwszej klasy?
— Coś podobnego mamy właśnie na myśli.
— Rzeczywiście? No, szanowny panie Shatterhand, w takim razie moglibyście mi przy tej uroczystości zrobić wielką grzeczność!
— Jaką?
— Pozwólcie mi zjechać z nim razem, ale w roli konduktora!
— Dlaczegóż?
— Ponieważ wszystkie członki mnie swędzą, aby mu bilet przedziurkować.
— Bez szczypiec? — zaśmiał się Old Shatterhand.
— Pozwólcie mi to tylko zrobić. Dokonam tego także bez szczypiec. Znam się na tem dobrze i zrobię to wedle dawnej reguły. Możecie zdać się na mnie całkiem, że go przedziurkuję tyle razy, iż przybywszy na dół, będzie wyglądał, jak bilet okrężny! Zgadzacie się?
— Nie całkiem. Jeśli chcesz tak bardzo dziurkować, to wstąp do tramwaju konnego. Tu się niczego nie dziurkuje.
— A zatem znowu minąłem się z najpiękniejszym zawodem i z najwyższym celem życia! To smutne zaiste, jeśli ziemskiemu człowiekowi nigdy nie wolno pójść za swem, w gwiazdach zapisanem, uzdolnieniem! Ale co wy chcecie zrobić tu na górze z tym drabem? Czy ma z tej trybuny wygłosić mowę do swoich ludzi?
— Coś podobnego.
— To wcale niepotrzebne, gdyż ja gotów jestem napisać mu koncept do tego na grzbiecie tak wyraźnie, że wszyscy odczytają to najwygodniej w świecie od początku do końca! Mogę to nawet wykonać wszelkimi rodzajami pisma; im większem i grubszem, tem chętniej! Oto stoi on tu i patrzy na dolinę, jak kaplica z góry. Zdaje mi się, że niepokoi go cokolwiek nasza iluminacya i oświetlenie gazowe!
To, co powiedział mały ambarasiewicz, nie było pozbawione słuszności. Jeśli Tokwi Kawa liczył dotychczas na pomoc swoich ludzi, to musiał się teraz przekonać, że ten rachunek dał mu całkiem inny wynik, aniżeli przewidywał. Komancze siedzieli ściśnięci przy koniach w parowie, a jedyne wyjście prowadziło przez buchający ciągle jeszcze wysoko ogień, który mógł tak płonąć jeszcze do rana. Wiedział o tem wódz, gdyż widział na dole jeszcze jedną wielką beczkę z naftą. A gdyby jej nawet nie było, to w Firwood - Camp znajdowało się podostatkiem oleju skalnego. Oprócz tego mógł las dostarczyć tyle materyału palnego, że o wygaśnięciu ognia nawet mowy nie było.
Przypatrując się ścianom parowu, widział wódz tylko jedną ścieżkę, którą można było wspiąć się na górę. Ta ścieżka jednak tak była wązka i przykra, że tylko jeden człowiek i to nieoczekiwany przez żadnego wroga, mógł się po niej wydostać. Dla takiej liczby Indyan.... nie mówiąc już o koniach, nie wystarczała ona. Na górze płonęły pochodnie i ogniska, oświetlając wszystko jak w dzień. Mógł tedy wódz naliczyć mnóstwo bladych twarzy, dobrze uzbrojonych i gotowych odeprzeć każdego wojownika, gdyby spróbował wspiąć się na skały parowu. Napróżno więc myślał Mustang nad sposobem wydostania się z matni. Niewątpliwie i to brał na uwagę, czyby nie udało się Indyanom dosiąść koni i w cwale zdobyć wyjście przez ogień, lecz i tę myśl musiał porzucić. Po pierwsze widział straże przed ogniem, powtóre mogły wszystkie blade twarze, znajdujące się na górze, zasypać kulami cały parów, aż po ogień. Ani jeden czerwony nie byłby zdołał wydostać się na zewnątrz, gdyż wystarczała jedna salwa, aby wyjście zatkać trupami Indyan i koni.
Ten przygnębiający stan rzeczy tak zaprzątnął Tokwi Kawę, że ten zapomniał o panowaniu nad rysami twarzy. Rozczarowanie odbijało się też na niej tak wyraźnie, że Winnetou i Old Shatterhand zdali sobie z tego sprawę w milczeniu, lecz mały Frank nie potrafił powstrzymać się od ironicznej uwagi:
— Teraz robi minę jak pewna gęś, która w chwili, kiedy chciała odlecieć, zauważyła, że nie jest wcale rzeczywistą gęsią, lecz ciężarkiem na listy.
Frank dostrzegł, że nawet Old Shatterhand nie przytłumił całkiem uśmiechu z powodu tego porównania, więc mówił dalej:
— Taki jest niestety los wszystkiego, co wzniosłe, że ma wprawdzie dwie nogi, lecz jest bez skrzydeł. W tem przykrem położeniu jestem ja i wódz. On chętnie chciałby być orłem, a siedzi jak żaba na ziemi. Duch jego dąży wprawdzie do paraleli po tamtej stronie, lecz jego skład cielesny wstrzymuje tutejsza paralaksa i taje zupełnie tak, jak sopel lodu pod wpływem słońca. Choćby co robił, ocalenia nie znajdzie. Życiowa jego wędrówka schodzi do suteren, a przyszła jego dola drzemie jak Apollo belwederski w kapuście. Załatwijmy się z nim krótko, mr. Shatterhand!
— Bądź cicho, Franku, proszę cię! — przerwał mu wezwany.
— Tak? Więc i pan mnie zapoznajesz? Ja mam być cicho, kiedy wszystkie struny mojego wnętrza brzmią w całej pełni? Dusza moja dźwięczy, jak słup wodny Gustawa Memnona, a serce moje rozmawia w cztery oczy z przepotężną możliwością, że ten wódz Komanczów wpadnie na pomysł....
Kto wie, jakiego dziwoląga logicznego byłby wyprodukował, gdyby mu nie przerwano.
— Uff, uff — odezwał się właśnie wódz o wiele głośniej, aniżeli pewnie zamierzył. Wyrwał się z zadumy, jak ze snu i zmieszał się własnym okrzykiem, gdyż właściwie nic nie chciał powiedzieć.
Winnetou nie mówił nic jak zwykle, Old Shatterhand zaś uważał narazie za stosowne zostawić wodza jego własnym myślom. Teraz jednak, kiedy Indyanin sam się odezwał, zapytał:
— No, czy Tokwi Kawa zastanowił się już nad tem, jakby się dało Komanczów uwolnić?
— Tak — odrzekł Indyanin.
— Niema drogi, na którejby ich można było ocalić.
— Taka droga istnieje!
— Ach! Jakaż to?
— Twoja sprawiedliwość.
— Nie powołuj się na nią!
— Muszę ci ją przypomnieć!
— Jeślibym jej tylko słuchał, toby was straszna kara spotkała!
— Za co? Czy uczyniliśmy co złego? Czy przelaliśmy krew waszą?
— Chcieliście ją przelać.
— Czy można mścić się za krew nieprzelaną?
— Nie, ale ja nie mówiłem o zemście za krew nieprzelaną.
— Nie powiedziałeś tego rzeczywiście, ale jeżeli przyznasz, że krwi nieprzelanej pomścić nie można, to musicie puścić nas wolno!
— Mylisz się. Jaka kara należy się wedle prawa sawanny za kradzież koni?
Zapytany odpowiedział z pewnem wahaniem:
— Śmierć, ale konie wasze wróciły do was!
— A jaka kara za kradzież broni?
— Także śmierć, ale wyście odebrali sobie broń!
— To nie zmniejsza bynajmniej twojej winy. Kradzieży rzeczywiście dokonano, a życie twoje wisi na włosku!
— Chcecie mnie więc zabić? — wybuchnął wódz.
— Myśmy nie mordercy. Nie zabijamy, lecz karzemy, a ty żądałeś i domagałeś się kary.
— Uff! Kiedy się jej domagałem?
— Kiedy żądałeś sprawiedliwości. Wszak wyrzekłeś się szyderczo naszej łaski i litości.
Komancz spuścił znów głowę i zamilkł. Wiedział, że nie bez skutku mógł się odwołać do łagodności obu humanitarnych mężów, lecz duma jego wzdragała się przed tem. Po pewnym czasie daremnego namysłu spytał:
— Czy napadliśmy na Firwood - Camp?
— Nie.
— A więc mieszkające tam blade twarze nic nam zrobić nie mogą!
— Jesteś w błędzie!
— O ile?
— Cobyś uczynił, jeśliby grizzli przyszedł do ciebie, żeby cię pożreć?
— Zabiłbym go.
— Postąpiłbyś tedy niesprawiedliwie, gdyż nie wolno ci go zabić, zanim cię jeszcze nie pożarł.
— Ale onby to zrobił, gdybym mu życia nie odebrał!
— To trzebaby zaczekać na to, jak się zachowa!
— Uff! Niedźwiedź to zwierzę, nie człowiek!
— Jest to wolą wielkiego Manitou, żeby niedźwiedź żył z mordu i grabieży. Ale człowiek powinien na drodze uczciwej zdobywać środki do życia, a jeśli przelewa krew drugiego, to jest o wiele gorszy od drapieżnika.Wedle własnych słów twoich należy więc człowieka, któryby chciał przelać cudzą krew, zabić natychmiast, nie czekając, aż ją przeleje. Sam wydałeś wyrok na siebie.
— Uff, uff!
Po tym okrzyku nastąpiło znów milczenie, którego Old Shatterhand nie przerywał. Indyanin musiał znów sam zacząć. Minęła jednak dobra chwila, zanim się odezwał:
— Gdzie Ik Senanda, którego pojmałeś?
— Czeka na swój wyrok w miejscu bezpiecznem.
— Jaki to będzie wyrok?
— Śmierć.
— Co? Chcecie go zabić, chociaż on wcale nie wziął udziału w wyprawie na Firwood-Camp?
— Jego udział był gorszy, ponieważ jest szpiegiem i zdrajcą i przygotował ten napad. Wiesz, że szpiegów się wiesza, że nigdy się nie zdarza, żeby któryś z nich łaskę uzyskał.
— Będziemy więc walczyli! — zagroził.
— Dobrze! Spojrzyj na dół! Czy wasze kule mogą tutaj dolecieć? Natomiast wystarczy jedno wezwanie z mej strony, aby huknęły wszystkie nasze strzelby. Jeśli każda blada twarz wystrzeli tylko dwa razy, ani jeden czerwonoskóry nie pozostanie przy życiu. Ty wiesz sam o tem i nie potrzebuję ci tego mówić.
— Uff! Od kiedyż to Old Shatterhand zrobił się takim krwi chciwym?
— Od kiedy zażądałeś odemnie sprawiedliwości. Sprawiedliwość bowiem domaga się waszej krwi, niczego więcej, ani mniej.

— Wszędzie mówią o twej dumie z tego, że mienisz się chrześcijaninem i dobrym człowiekiem.
Old Shatterhand przyłożył rękę do ust i zawołał do
parowu: „Tokwi Kawa, eta haueh!“
— Dobrym powinien być każdy człowiek. To jeszcze nie powód do dumy.

— A czy to dobre pożądać zemsty?
— Ja nie pożądam zemsty. Nie próbuj pozyskać mnie takiemi słowy. Co złego zrobili wam mieszkańcy Firwood-Campu, że postanowiliście ich wymordować i oskalpować? Nic! A ty mimo to chcesz, żeby się wam nic nie stało. Czy wy jesteście może taksamo niewinni jak oni? Dosięgnie was tylko sprawiedliwość, której sam się domagasz. Łaskę przecież odrzucasz!
Wódz pochylił się znowu bezradnie. Był w położeniu okropnem, bo nie mógł ocalić swoich ludzi ani podstępem, ani siłą. Uznał to, ale czy mógł on, dumny wódz, uważający się za najsłynniejszego i najgroźniejszego z Komanczów, prosić o łaskę tych dwu ludzi, którzy uchodzili za ich najzaciętszych wrogów? Wszystko, co w nim żyło, wzdrygało się przed tem, a jednak nie widział innego sposobu odwrócenia od siebie śmierci. Nie bał się wprawdzie śmierci samej w sobie, ale bał się rodzaju śmierci, jaki mu groził. Wedle jego wiary bowiem nie może dusza człowieka, ginącego jako skazaniec, dostać się do wiecznych ostępów. Ta myśl napełniała go strachem nieprzezwyciężonym. Burzyły się w nim gniew i nienawiść do Winnetou i Old Shatterhanda, on pragnął zostać przy życiu, aby się na tych dwu ludziach zemścić, zemścić okropnie. Ta nienawiść też i to życzenie skłoniły go do kroku, którego nie byłby uczynił w żadnym innym wypadku. Podniósł powoli głowę i zapytał głosem niepewnym:
— Co Old Shatterhand rozumie przez łaskę?
— Złagodzenie kary, lub zupełne jej darowanie.
— Czy darowalibyście nam karę zupełnie?
— To być nie może.
— Ale życie moglibyśmy zachować?
— Może. Ani Winnetou, ani ja nie pożądamy waszego życia. Jesteśmy przyjaciółmi wszystkich białych i czerwonych ludzi i przelewamy tylko krew wtedy, gdy nas ktoś sam zmusi do tego.
— Uff! Więc zostawilibyście nas przy życiu?
— Tak.
— Uff, uff! Jeśli wy to zrobicie, którzy jesteście najwięksi i najsłynniejsi ze wszystkich bladych twarzy, to i tamte będą musiały pójść za waszym przykładem.
— Będą musiały? O tem nawet nie myśl! Tamte blade twarze są ludźmi wolnymi, tak samo jak my. Nam nie przysługuje najmniejsze prawo rozkazywania im. Znają oni dobrze prawa dzikiego Zachodu.
— Uważałeś to jednak za możliwe, że i oni darują nam życie!
— Zapewne! Ja i Winnetou będziemy się starali nakłonić ich do tego. Niełatwo będzie zresztą zmienić ich chęć zemsty na pobłażanie, ale spodziewamy się, że gniew ich ułagodzimy.
— Cóż mamy uczynić w tym celu?
— Poddać się.
— Poddać się? — wybuchnął. — Czyś oszalał?
— Czy to jest szaleństwem z mojej strony, że was chcę ocalić? Dobrze! Nie zwykłem popełniać szaleństw. Zamilczmy więc o tem! Sprowadziłem cię tutaj, żeby ci dowieść, że wasz opór nie będzie nas kosztował ani kropli krwi, a wy w tej chwili będziecie zgubieni. Ten cel osiągnąłem. Skoro tylko dam znak, hukną wszystkie nasze strzelby. Zabierzemy wam wasze skalpy i dusze wasze będą musiały w wiecznych ostępach łazić pod nogami duchów naszych jako wzgardzone sługi i zdrajcy. Twoja wina, że inaczej się nie stanie. Chodź!
— Dokąd?
— Znowu na dół.
— A co będzie potem?
— Skoro tylko zejdziemy, powieszą cię na drzewie, a potem damy znak i śmierć ogarnie wszystkich twoich wojowników. A zatem chodź!
Old Shatterhand wziął Tokwi Kawę za rękę na pozór, by go pociągnąć za sobą, lecz ten wyrwał się, cofnął o krok i zapytał z iskrzącemi oczyma:
— Czy tylko przez to możesz nas ocalić, że się poddamy?
— Tak.
— A będziemy żyli?
— Spodziewam się.
— I powrócimy do naszego szczepu?
— Jeśli wam życie darujemy, to tak. Nie przypuszczasz chyba, żebyśmy mieli ochotę zatrzymywać was tutaj.
— A jeśli nam pozwolisz odejść, czy nie boisz się naszej zemsty?
— Pshaw! Ktoby się was bał! Wspominasz o zemście? Czy za ocalenie swoje nie będziecie się poczuwali do wdzięczności względem nas?
— Ocal nas, a potem zobaczysz, co zrobimy!
— A więc rozstrzygaj prędko! Daję ci na to czas, który biali nazywają pięciu minutami. Potem muszę usłyszeć twoją odpowiedź.
— Nie potrzebuję tego czasu, gdyż powiadam właśnie, że się poddamy. Jak to mamy uczynić?
— Widzisz, że tu na prawo można się wspiąć na skałę?
— Tak.
— Ścieżka jest tak wązka, że dwóch obok siebie nie przejdzie. Nakaż swoim wojownikom, żeby jeden za drugim wyszli tu na górę bez broni. Najpierw zostaną związani, dopóki się nie naradzimy. Potem...
— Związani? — przerwał wódz głośnym wybuchem.
— Tak. Jeśli ci się to nie podoba, to niechaj giną. Ty także jesteś związany!
— Uff! Old Shatterhand to straszny człowiek. Mówi tak łagodnie i spokojnie, ale wola jego to kamień, którego ani zgiąć, ani zmiękczyć nie można!
— Dobrze, iż to przyznajesz! Trzymaj się tego przekonania nadal! Zgadasz się więc na to, żeby ich powiązano?
Zapytany wahał się przez chwilę, potem wyprostował się dumnie i odrzekł nawet nieco za głośno:
— Tak!
— Well! Ale ostrzegam, że tego, któryby nie odłożył wszystkiego i przyniósł na górę choćby najmniejszą broń, zabijemy natychmiast!
Wódz trząsł się z wściekłości.
— Jeśli uczynię to, czego żądasz — zapytał jeszcze — czy syn mojej córki także pozostanie przy życiu?
— Tak.
— Przysięgnij mi na to!
— Old Shatterhand nigdy nie przysięga. Daję ci słowo i dotrzymam go!
— Wierzę ci. Ty często na plemiona Komanczów sprowadzałeś nieszczęście, lecz nie skłamałeś nigdy jeszcze.
— Plemiona Komanczów same winne były temu, że spotykało je nieszczęście z mej i z Winnetou strony. My chcemy być ich przyjaciółmi i braćmi, lecz oni nas nienawidzą i zmuszają do obrony. Jeśli na tem gorzej od nas wychodzą, niech sobie to przypiszą. Czy i dziś wina nie leży po waszej stronie? Dlaczego nas okradłeś i godziłeś na nasze życie? I wy śmiecie jeszcze nazywać nas swoimi wrogami! Pshaw!....
— Milcz teraz o tem! Przyjdzie czas, kiedy jeszcze pomówimy o waszej przyjaźni! Teraz jest co innego do czynienia. Każ mi zdjąć pęta, żebym mógł zejść do moich wojowników!
— Ach, tym sam chcesz zejść?
— Przecież słyszałeś.
— I nieskrępowany?
— Tak.
— Czemu?
— To nie wystarczy, że stąd rzucę im kilka rozkazów. Jeśli mają broń złożyć i tak się poddać, to muszę wyłuszczyć przyczyny, które mię do tego kroku skłaniają.
— Well! — odrzekł Old Shatterhand, przypatrując się wodzowi z uśmiechem. — Zgadzam się, nawet jeśli knujesz przytem jaki podstąp. Pozwalam ci zejść na dół, lecz od chwili, kiedy tam nogę postawisz na ziemi, zwrócą się ku wam lufy dziewięć razy dziesięciu strzelb, a jeśli za piąć minut zawołam, ty zaś jako pierwszy nie wejdziesz znowu na górę, wypali każda lufa po dwakroć. Powiedziałem i tak się stanie. A teraz idź!
Tak pogroziwszy, rozwiązał mu sam ręce. Winnetou ani słowem dotąd nie wtrącił się do rozmowy, kiedy jednak Tokwi Kawa zabierał się do zejścia, położył mu ręką na ramieniu i oświadczył:
— To, co powiedział Old Shatterhand, jest jak przysięga, której i ja dotrzymam. Jeśli cię zawoła, a ty nie przyjdziesz natychmiast, to dosięgnie cię moja kula! Tak powiedziałem. Howgh!
Wódz Komanczów odwrócił się od niego, nie rzekłszy ani słowa i zaczął schodzić do swoich. Gdy wszyscy przypatrywali się jego krokom, a oczy Komanczów zwrócone były także na niego, zapytał Old Shatterhand:
— Czy mój brat Winnetou zgadza się ze wszystkiem, co postanowiłem?
— Ze wszystkiem — potwierdził Apacz. — Mój biały brat postąpił bardzo rozumnie. Ten wódz Komanczów nie spostrzegł, jak wytrąciłeś mu z rąk wszelką broń i podstępy.
— Czy sądzisz tak samo jak ja, że wróci?
— Tak. On sam wierzy, że niema innej drogi ocalenia, a wojownicy go posłuchają.
Gdy wódz Komanczów zeszedł na dno parowu i wymówił pierwsze słowa do swoich ludzi, podniosło się głośne wycie w odpowiedzi na wieść, że mają się poddać. Aby poprzeć wodza przeciwko oporowi z ich strony, wydał Old Shatterhand donośnym głosem kilka krótkich rozkazów. Na to przeszli wszyscy biali, znajdujący się po drugiej stronie, na tę, aby przyjąć wchodzących pojedynczo Komanczów i powiązać ich po kolei. Narazie zaś wszyscy zwrócili wyloty luf ku dołowi, aby dać ognia na rozkaz Old Shatterhanda. Także biali, stojący na dole pod dowództwem inżyniera, skierowali strzelby na parów. Do nich przyłączyli się robotnicy z Firwood-Camp, wstydząc się zostawiać całą pracę kolegom z Rocky-Ground. Nie pokazał się tylko inżynier Leveret, czując się tem pewniejszym, im dalej był od placu boju. Co do Chińczyków, to byli wprawdzie niesłychanie ciekawi wyniku przygody, lecz nie myśleli wystawiać na szwank własnej skóry. Rozłożyli się opodal, gotowi wobec najmniejszego niebezpieczeństwa zerwać się i uciec. Nietylko Komancze bowiem byli dla nich postrachem, oni nie mogli także zapomnieć białego myśliwca i czerwonego Apacza, którzy siłą swych ramion gęstą ich kupę zmienili w toczącą się z góry lawinę.
Droll przyszedł także z drugiej strony. Rozciągnął się obok kuzyna Franka, położył strzelbę tak samo nad krawędzią parowu i spytał:
— Czy słyszałeś wszystko, kuzynie Franku, o czem tutaj mówiono?
— Jak możesz pytać tak błędnie i chorograficznie? — odrzekł mały. — Stałem przecież obok, a cieszę się posiadaniem dwojga uszu. Czemuż nie miałbym słyszeć?
— Że masz uszy, to nie jest mi tak całkiem nieznane, ale niejeden ma dwoje uszu, a nie chce słyszeć, co powinienby słyszeć. Czy to był wódz Komanczów?
— Właśnie.
— I układano się z nim?
— Tak.
— Na cóż się zgodził?
— Komancze muszą się poddać. Wylezą po jednemu na skałę i tutaj się ich powiąże.
— Ty, to znowu chytry pomysł naszego Old Shatterhanda! Gdyby im wolno było wychodzić tak, jakby chcieli, jeden zaraz za drugim, to mogłoby to dla nas stać się niebezpiecznem, ponieważ zaś muszą wspinać się zwolna po jednemu, nie mogą nam nic zaszkodzić. Spodziewam się, że wszystko pójdzie dobrze. Sznurów i rzemieni jest poddostatkiem, aby tych drabów powiązać. Co to znaczy, jak człowiek wejdzie w porządne towarzystwo! Od kiedy spotkaliśmy wczoraj Old Shatterhanda i Winnetou, zaraz nadarzyła się sposobność do ciekawych przygód.
— Tak? A ze mną nie zdarza ci się nic podobnego? Słuchaj no, upraszam cię o takie pełne szacunku poważanie, jakiego się może domagać mąż o moich ośmiu matadorach! Zresztą nie spotkaliśmy ich ostatniego wieczora, lecz dzisiaj rano. Jeśli w swojej rachubie czasu utraciłeś fałszywy multiplikator, to nie wyobrażaj sobie, że dopomogę ci moimi staroasyryjskimi dziesiętnymi ułamkami. Kto sądzi, że nic ze mną przeżyć nie może, ten może właśnie coś przeżyć. Zapamiętaj to sobie na przyszłość! Czy dla tego pozwoliłem ci urodzić się jako memu bratu ciotecznemu i rodzonemu kuzynowi, żebym sobie psuł teraz dobry humor fałszywą rachubą czasu? Ten człowiek twierdzi, że ze mną nie może przeżyć niczego, a tymczasem nie umie odróżnić dodawania od zliczania!
— No, udobruchaj się już raz! — prosił Droll. — Nie chciałem cię urazić! Któżby za każdem słowem wybuchał jak bomba!
— Milcz, stary dudku! Jak śmiesz zgromadzać mnie razem z bombą w jednej perspektywie?
— Bo tak prędko pękasz jak ona.
— Pękam? Co za wyrażenie na tak poważną naukowość! Czy ty nie wiesz, żółtodzióbie, że bomba nie pęka, lecz eksportuje?
— Chciałeś chyba powiedzieć: eksploduje?
— Eksploduje? Jak to rozumiesz, kochany Drollu? — spytał Frank tonem uprzejmym. Kto go jednak znał, ten wiedział, że ta pozorna uprzejmość właśnie zapowiadała napewno eksplozyę.
— No — rzekł Droll spokojnie i nie spodziewając się jeszcze niczego. — Eksplodować to znaczy huknąć, a eksport oznacza tyle, co wywóz. Nieprawdaż?
— Tak, to bardzo słuszne, kochany Drollu.
— Pięknie! Cieszę się, że mi słuszność przyznałeś.
— Przyznałem słuszność? — wybuchnął Frank gniewnie.
— Wyobrażasz to sobie istotnie? Ja i przyznanie słuszności komuś, kto nie ma nawet tyle oleju w głowie, żeby się mógł wmyślić w wysoce zajmujące właściwości przyrostka eks! Tak, to było całkiem słusznie, że eksplodować znaczy huknąć. Eksploduje więc sodowa woda, bat i policzek, bo przytem powstaje huk. To także było słuszne, że eksport znaczy wywóz. Ale powiedzno, czy dominium wywóz, albo wyjazd nie pochodzi od feminium wywieźć, albo wyjechać?
— To dla mnie już zbyt uczone, ale musi w tem być pewna słuszność.
— A skoro się wywozi lub wyjeżdża, to chyba skądciś?
— Oczywiście.
— Naprzykład ze skóry?
— Ze... skóry? — powtórzył Droll stropiony.
— Rozumie się! A może nie słyszałeś jeszcze tego wyrażenia, że ktoś wyjechał ze skóry?
— Słyszałem, ale jeszcze nie widziałem.
— A zatem nie widziałeś jeszcze bomby?
— Nie.
— Ona właśnie wyjeżdża ze skóry, kiedy pęka, a ponieważ wywóz lub wyjazd znaczy tyle, co eksport, przeto my uczeni mówimy, będąc w cztery oczy, że bomba eksportuje. Czy to skampowałeś?
— Skampowałem? To znowu obce słowo. Nie weź mi tego za złe, mój Franku, ale czy nie mówi się przypadkiem: skapowałeś? Kampować znaczy przecież: obozować.
— Całkiem słusznie! Kampować znaczy wziąć coś tak mocno w kaput, że się tam rozłoży obozem. Zrozumiano?
Droll poskrobał się za uchem i odrzekł zakłopotany:
— Ani nie zrozumiałem, ani nie skampowałem. Wiesz przecież, że z takiemi obcemi rzeczami nie można do mnie przychodzić.
— Tak, niestety tak! Kochana natura opatrzyła nas odmiennymi duchowymi darami i dlatego to, chociaż jesteś moim rzeczywistym kuzynem, należałoby właściwie pokrewieństwo nasze nazwać mezaliansem. Przewyższam cię pod każdym względem i nie pojmuję poprostu, jak mogli nasi rodzice wpaść na pomysł połączenia nas dwu tak blizkiem pokrewieństwem. Mojem zdaniem powinien każdy wykształcony człowiek sam sobie wybierać kuzynów i ciotki! Gdyby to było możliwe, nie spotykalibyśmy w naturze tylu niewłaściwości w kuzynostwie.
— Tak? Nie chcesz więc o mnie już nic wiedzieć?
— Bądź taki dobry i nie pytaj z taką konsternacyą i deponacyą! Kocham cię właśnie za to, że jesteś głupszy odemnie. Cobym począł ze wszystkimi promieniami mądrości, gdybym nie miał kogo tem oświecać i oślepiać? To mnie właśnie tak uszczęśliwia, że wszystkie moje słowa są jako deszcz, który orzeźwia biednych swojemi kroplami i spławia wszystkie wiedze w wielkie morze filozoficznego oceanu. Powiedziała sobie kurka: „Każdemu po jajku, uczonemu trzy“. Przecież nic na to nie poradzisz, że jestem uczonym i że dostałem o dwa jajka więcej od ciebie. Ale nie martw się! Wiem, com ci winien jako brat cioteczny i kuzyn i od czasu do czasu dam ci z mojej porcyi sadzone jajko z sałatą. Zresztą dobrotliwa natura nie chciała tem ciebie skrzywdzić, że zrobiła mnie swoim ulubieńcem i siostrzanem. Ale uważajno! Zdaje się, że Old Shatterhand chce teraz coś powiedzieć.
Umówiony termin upłynął. Old Shatterhand pochylił się nad krawędzią parowu, przyłożył rękę do ust i zawołał ku Komanczom:
— Tokwi Kawa, eta haueh![37]
Wódz usłyszał wołanie, dał jeszcze swoim ludziom ostatni rozkaz i odwrócił się od nich, aby pójść za wezwaniem Old Shatterhanda. Wspiął się tą samą ścieżką, którą był zeszedł, a podczas tego ludzie jego składali broń swą na kupę. Zapewne zarządził on sam, w jakich odstępach mieli iść za nim, gdyż stali przygotowani na dole i dopiero, kiedy on znalazł się na górze, ruszył powoli drugi. Niewiadomo, czy wskutek wspinania się, czy z rozdrażnienia, wywołanego oporem wojowników biło wodzowi mocniej tętno, kiedy wyszedł na górę. Gdy złożył na plecach ręce do związania, powiedział ochryple:
— Tokwi Kawa dotrzymał słowa. Wiążcie go! Ale strzeżcie się, żebyśmy wam także kiedy nie położyli na rękach rzemieni, bo wtedy nie będziecie mieli czego szukać pod słońcem!
Tokwi Kawę związano i odprowadzono na bok. Następnego Komancza skrępowano także i przywiązano plecyma o plecy wodza. Przymocowując jeńców w ten sposób do siebie, zabezpieczało się ich w dwujnasób.
Dalszy ciąg odbywał się tak samo jak początek. Każdy z Komanczów wychodził z dołu dopiero wówczas kiedy poprzednik jego był już na górze. Dzięki temu był czas na dokładne zbadanie kieszeni każdego zosobna i przywiązanie go do towarzysza. Oczywiście, że Tokwi Kawa zarządził ten porządek wychodzenia na górę z rozmysłem. Na co? Aby nieprzyjaciołom ułatwić ujęcie swoich wojowników? Chyba nie! Czy, ażeby uległością skłonić ich do puszczenia Komanczów na wolność pod możliwymi do przyjęcia warunkami? To już prędzej. Należało także przypuścić, że uczynił to tylko w tym celu, by nieprzyjaciołom pokazać, że poza spodziewaną wolnością wszystko inne jest mu obojętne i w tem przekonaniu, iż tym, którzy na nim teraz wymusili posłuszeństwo, później wszystko odpłaci.
Gdy nareszcie uporano się ze wszystkimi, leżało z górą pięćdziesiąt par Indyan na ziemi. Tokwi Kawa zawołał do siebie Old Shatterhanda i powiedział:
— Ledwie zdołałem nakłonić moich wojowników do poddania się. Czy ty zadasz sobie trudu, by wywalczyć nam życie u bladych twarzy?
— Dotrzymam nawet więcej, niż obiecałem — odrzekł myśliwiec. — Przyrzekłem ci, że użyję całego mojego wpływu. Ponieważ teraz byłeś tak posłuszny, zapewniam cię usilnie, że życie i wolność wasza zostaną nienaruszone.
Na to wybuchnął Komancz przeraźliwym śmiechem i błysnął ku Old Shatterhandowi wzrokiem, pełnym nieskończonej nienawiści:
— Posłuszny? Ja wobec was? Czy lew słucha wilka, albo bawół śmierdziela? Co ty sobie myślisz? Kto ty jesteś? Ropiejąca bolączka, którą wytnę z ciała białej rasy i zostawię w odległym kącie sawanny, żeby tam gniła! A kim jest Winnetou? Najbardziej pogardy godnym i najtchórzliwszym z Apaczów. To trucizna, którą z odrazą wypluję i nogą zakopię w ziemi! Czy utraciłeś resztkę mózgu w lodzie ubiegłej zimy, że śmiesz twierdzić, iż Czarny Mustang był ci posłusznym? Przysięgam ci na Wielkiego Manitou i na duchy wszystkich naszych wodzów, za którym podążymy do wiecznych ostępów, że przyjdzie czas, kiedy się dowiecie, kto ma rozkazywać, a kto słuchać! Teraz jednak zdmuchuję cię precz od siebie, jak się zdmuchuje muchę smrodliwą z mięsa. Idź precz odemnie! Niedobrze mi się robi, kiedy patrzę na ciebie!
Jedyną spokojną odpowiedzią Old Shatterhanda było zapytanie:
— Czy chcesz może swoje życie przegadać? Jesteś jeszcze naszym jeńcem, nie wolnym!
— Pshaw! — zaśmiał się pogardliwie. — Tokwi Kawa nie pozwoli się zastraszyć! Old Shatterhand powiedział, że nasze życie i wolność są zapewnione.
— Ach! Czy tak polegasz na mojem słowie? Czy wiesz, jaki zaszczyt mi tem wyświadczasz? Nie łudziłeś się zaiste. Wypluj na mnie całą złość swoją, ja mimoto dotrzymam tego, co przyrzekłem.
— Ale tylko ze strachu przed nami, gdyż plemię moje zażądałoby każdej kropli krwi, którąbyście nam zabrali i musielibyście skończyć na palu męczarń śmiercią, jaką jeszcze żadna blada twarz nie zginęła. Tylko strach, czysty strach nie pozwala wam zadrasnąć nam skóry!
— Możesz teraz bezkarnie bluźnić, ponieważ dałem ci słowo. Wiedząc, że Old Shatterhand nie powie nieprawdy, jesteś pewien, że możesz być względem mnie bezczelnym. Tak jak ty teraz szczeka pies, któremu zęby wyłamano, aby nie kąsał.
— A tym psem jesteś ty — wrzasnął Komancz wściekłe. — Patrz tu na moją nogę! Kopnie cię ona wkrótce tak, że zawyjesz z bolu!
— Możesz sobie na dużo, dużo pozwolić, ponieważ masz moje przyrzeczenie — upomniał go Old Shatterhand z łagodnym uśmiechem. — Ale nie posuwaj się w tem za daleko! Jeśli nie potrafisz zapanować nad sobą, pożałujecie tego wszyscy.
— Pożałujemy? I to słowo tylko strach ci podsunął. Mów, co chcesz, ja śmieję się z twojej groźby!
Na to spoważniała twarz białego myśliwca, a głos jego zabrzmiał ciężko i poważnie:
— Well! Stanie się wedle twego życzenia. Ja spełnię tylko obietnicę, lecz ani słowa więcej, ani zgłoski. Zaraz się dowiesz, jak to rozumiem. Postanowiłem pierwotnie postąpić jeszcze łagodniej, aniżeli zobowiązałem się do tego przyrzeczeniem. Teraz jednak to przepadło i sprawdzi się moja przestroga; pokuta rychło nadejdzie!
Na to wciągnął Komancz głowę między ramiona, poderwał się w górę pomimo więzów, aby plunąć na Old Shatterhanda i to mu się też udało. Widząc to spokojny zazwyczaj i wyniosły Winnetou, ścisnął pięść i zawołał gniewnie:
— Szarlih[38], on splamił cię swoją śliną. Kto go ma za to skarcić, ja czy ty?
— Nie ty, lecz ja, ale ja zrobię to inaczej, niż myślisz — odrzekł jego biały przyjaciel. — On nie wart tego, żeby go ręka twoja dotknęła.
Inni byli także głęboko oburzeni na tę niepodobną do wiary bezczelność ze strony Komańcza, który teraz, będąc pewnym swego życia, nie powstrzymał się od wybuchu wściekłości. Mnóstwo głosów dało się słyszeć z żądaniem odwetu. Długi blondyn Kaz jął przechylać głowę z jednej strony na drugą, perkaty jego nosek wydał się jeszcze większym, dobroduszne zwykle mysie oczka błysnęły złowrogo. Podciągnął wyżej cholewy na swoich bocianich nogach i rzekł głośno:
— Mr. Shatterhand! To już za dużo! Tego nie powinniście ścierpieć! Jestem gotów zatkać mu ten pysk szeroki.
— Czem?
— Rzemieniem, który mu założę na szyję. Potem podniesiemy go tam na drzewo, które ma kilka pięknych konarów, wyrosłych tak pięknie, tylko dla tej procedury. Jeśli mu przytem zabraknie oddechu, to ja nie odpowiadam za to. On powinien był oddech na coś lepszego zachować! Kto się nie poruszy słowy, ten niech czuje kij dębowy, to stare i dobre przysłowie, które stosowano już dawno u spadkobierców Timpego!
— Dziękuję! Jeśli się na to urodził, żeby wisieć, to znajdzie jeszcze stryczek, my nie potrzebujemy kłaść mu go na szyję.
— Co? — zawołał Hobble-Frank. — On pana tak obraził i obrzucił łupami ze zgniłych jabłek, a nie miałby dostać za to filharmonijnej nagrody? Tego ja nie zniosę, to mi się nie podoba, jak pudlowi, którego czeszą szczotką pod włos! Jest jedno jasne miejsce na południowym firmamencie, z którego zwisa głęboko prawo odwetu. Wielu umie czytać te litery, lecz wielu nie umie. Do pierwszych należę ja przedewszystkiem i dlatego uważam to za swój główny i inkompetentny obowiązek...
— Tu może być tylko mowa o moim obowiązku, a nie o twoim, kochany Franku — przerwał Old Shatterhand upusty wymowy małego. — Pozwól, że ja dam odpowiedź temu czerwonemu panu!
— Ale ja tego nie zrobię, rzeczywiście nie zrobię, gdyż, jeśli panu zostawię moc i władzę opornego prokuratora, to wiem z góry, że ten czerwonoskórzec zamiast batów, dostanie ryż na mleku z sosem ostrygowym.
— Nie bój się, Franku! Tym razem daleki będę od pobłażania.
— Tak? Nareszcie przecież pan mądrzejesz? Późno wprawdzie, ale przecież! Mimoto zadefendowaliście mu jakąś karę?
— Tak.
— To proszę mi wyświadczyć tę wielką dyagnozę i grzeczność, żebym mógł być przytem pierwszym śpiewakiem tragicznym i subretkowym! Nie potrzebuję dopiero uczyć się roli na pamięć, gdyż wykręcę temu staremu tak wnętrze na zewnątrz, że z największą okazałością i łatwością będziemy mu mogli obie strony sympatycznie wypukać. Rozkaż pan zatem najłaskawiej, panie inspektorze i dyrektorze, kiedy się ma podnieść kurtyna! Cały teatr wysprzedamy, a zacna publiczność stuka już nogami.
— Dobrze, twoje życzenie się spełni. Czy twój nóż ostry?
— Ostry i śpiczasty, jak dobrze olejem napuszczona błyskawica, panie Shatterhand.
— Well! Niechaj więc Kaz i Haz tak mocno przytrzymają wodza, żeby nie mógł głową poruszyć, a ty utniesz mu całą czuprynę, a zostawisz tylko kilka kosmyków, do których przymocujemy te piękne, wschodnio azyatyckie ozdoby.
Z temi słowy wyciągnął z kieszeni warkocze obydwu Chińczyków, którzy ukradli byli strzelby.
— Hurra, o warkoczach kang-keng-king-kong zapomniałem prawie całkiem! Hurra! To olbrzymia stylistyczna myśl! Jestem tak uradowany i zachwycony, jak gdyby dzisiaj był diatoniczno-kynologiczny dzień moich imienin! Będzie można zaraz dopomóc mu do pozbycia się czupryny, a zdobycia warkoczy. Chodź pan tu, panie Timpe, numer pierwszy i Timpe, numer drugi! Pańskie nazwisko nie ma wprawdzie dla mnie pięknego karbolowo-klarnetowego dźwięku, ale przy takiej niesłychanej operacyi nie będzie mi przeszkadzało. Uważajcie, moi panowie, wielkie dzieło może się już zacząć. Kurtyna się podnosi, ale włosy spaść muszą! Zagram cyrulika sewilskiego, bez pendzla szczecinowego i pieniących się mydlin. W pierwszej odsłonie zaśpiewam do niego: „Podaj mi rękę, me życie!“, a on potem wygłosi „Grenadierów“ z „Roberta i Bertrama“. Następnie zacznie chór braci mścicieli: „Siecz mój Hobble, siecz i z czupryną precz!“ Na to on wpadnie: „Lekko drogi Franku, cicho, bo mi skórę porwie licho.“ To z „Wolnego Strzelca“, jeśli się nie mylę, albo jeśli się nie pomylił sam Weber. Na końcu pierwszego aktu tercet: „Księżycu, witam twoje rysy, już wódz Komanczów całkiem łysy“. Gdy wkrótce potem znowu zasłona pójdzie w sufity i lafety, zaintonuję z towarzyszeniem harmonii: „Rońcie razem łzy cierpienia, w nitkę się czupryna zmienia“, na co odpowie on sam z podwójnym kwartetem: „Jako, że bez kapelusza byłbym pośmiewiskiem mobu, bądź tak dobry, drogi Franku i przywiąż mi chińczyków obu“. Oczywiście, że to uczynię, ponieważ to leży w mojej roli, a kiedy to się już stanie, odśpiewają aktorzy i widzowie z całą orkiestrą hymn pochwalny. „Cieszcie się, czerwoni bracia, bo warkocze przytwierdzono i sam wódz wasz się zachwyca, że ma czaszkę ozdobioną. Tryumf ten doda mu sił; to komedyi koniec był“. Potem publika się podniesie, a zasłona spadnie. Tak sobie wyobrażam uroczysty program, a teraz moi państwo i inni gentlemani, niechaj się sztuka zacznie. Kto zagra najlepiej, nie otrzyma także gaży!
Mały wpadł poprostu w zachwyt nad przydzielonem sobie zadaniem. Przemowę swoją, wygłosił wprawdzie w ojczystym języku, mogli go więc tylko rodacy dobrze zrozumieć, lecz giestykulacya jego i mimika były tak wymowne, że i reszta białych mogła sobie mniej więcej wyobrazić, o co mu chodziło. Tylko czerwoni nie mieli o tem pojęcia.
Wódz widział wprawdzie zwrócone na siebie spojrzenia, widział nóż w ręku Franka i chińskie warkocze, które ten od Old Shatterhanda otrzymał. Z tego niewątpliwie wywnioskował, że to się do niego odnosi, ale nie mógł odgadnąć ich zamiaru. Że nic dobrego to być nie mogło, to zrozumiał, pomny sposobu, w jaki obraził Old Shatterhanda. Zląkł się, a obawa jego jeszcze wzmogła się, gdy Kaz i Haz uklękli obok niego i niemile obiecująco zaczęli go mierzyć wzrokiem.
— Czego tu chcecie? — zapytał ich z niepokojem.
Za nich odpowiedział Old Shatterhand:
— Otrzymasz odemnie podarunek za to, że byłeś względem mnie taki uprzejmy.
— Jaki podarunek?
— Przyszliście tutaj, aby sobie zabrać skalpy żółtych ludzi, nie dostaliście ich jednak niestety, albowiem Chińczycy chcieli je sobie zatrzymać. Ponieważ potrafisz sobie wyobrazić, jak przychylny jestem dla ciebie, przeto zrozumiesz, jak mi to przykro, że jako wódz musisz się wyrzec takiego skalpu. Moje dobre serce umożliwiło przeto ozdobienie cię nietylko jednym, lecz aż dwoma skalpami. Spodziewam się, że przyjmiesz to odemnie z wdzięcznością!
Tokwi Kawa wydał z siebie wątpliwie brzmiące „uff“, nie odrzekł jednak na to nic, ponieważ nie wiedział, jaki zamiar krył się za uprzejmemi słowy mówiącego.
— Oczywiście, że warkocze powinny się znaleźć na głowie — ciągnął dalej Old Shatterhand — sądzę więc, że będzie ci przyjemnie, jeśli je tam każę przywiązać, a ty je będziesz nosił, jako pamiątkę odemnie.

— Uff, uff! — zawołał Komancz, wpadając w gniew. — Skalpów nie wiesza się na głowie, lecz u pasa, a to nie są skalpy tylko włosy tchórzliwych żółtych bez skóry. Wojownika, noszącego takie włosy, wyśmiałyby i wyszydziłyby stare baby!
Frank zaczął gorliwie piłować...
— Ale ty będziesz je mimoto nosił, ponieważ ja ci je daruję, a przyzwyczajony jestem, żeby szanowano moje dary.

— Schowaj je sobie. Ja ich nie chcę!
— Czy chcesz, czy nie chcesz, o to nie pytam. Przeznaczone są dla ciebie, dlatego każę ci je teraz przyczepić.
— Poważ się to uczynić! — krzyknął czerwony — Nie zapominaj o tem, że jestem wodzem!
— Pshaw! Wiesz bardzo dobrze, że ja także jestem wodzem białych myśliwców, a zarazem wodzem Apaczów, którzy obdarzyli mnie władzą, równą władzy Winnetou. A jak ty przedtem do mnie przemawiałeś? Czy sądzisz, płazie, że ja powinienbym w tobie wodza uczcić, którego ty we mnie wyszydziłeś? Nie jesteś już niczem w moich oczach, jak tylko czerwoną maszkarą, której przyczepię chińskie warkocze ku poważnej przestrodze twych wojowników, ażeby znowu któryś z nich nie ośmielił się pomyśleć, że Winnetou i Old Shatterhand to chłopcy, z którymi można robić, co się komu spodoba!
Oczy Tokwi Kawy stanęły słupem. Zagryzł wargi i syknął złowrogo:
— Przestrzegam cię! Nie hańb głowy wodza tymi odpadkami żółtych psów!
— Ty mnie przestrzegasz? Ja przestrzegałem cię także przedtem, a czy mnie posłuchałeś? Teraz przychodzą skutki tego, że nie wierzyłeś mi, kiedy ci mówiłem, iż pożałujesz owych obelg. Będziesz nosił te „odpadki żółtych psów“, a ja postaram się, żeby ci było z tem wygodnie. Zdobi cię nie tylko lok skalpowy, lecz także pełne włosy. Tej czupryny i warkoczy byłoby dla twej głowy za wiele. Dlatego każę ci teraz włosy uciąć, aby zrobić miejsce na włosy Chińczyków.
Gdyby był piorun strzelił tuż obok Tokwi Kawy, nie byłby wywołał w nim większego przerażenia. Oczy wyszły mu z orbit, a rysy twarzy przybrały wyraz jak u dzikiego zwierzęcia. Pomimo więzów podniósł się do połowy i głosem, drżącym od niewysłowionej wściekłości, krzyknął:
— Każesz mi obciąć czuprynę? Moją czuprynę, ozdobę głowy, wyraz siły i siedzibę piór orlich, które świadczą o mojej władzy i sławie! Ona ma być obcięta?
— Tak, i to natychmiast.
— Odważ się, odważ, jeśli chcesz zginąć śmiercią, która ogromem cierpień dorówna męczarniom tysiąca na śmierć zamęczonych ludzi!
— Pshaw! Ta groźba pobudza mnie do śmiechu, lecz nie wstrzyma ani na chwilę od wykonania tego, co sobie przedsięwziąłem. Połóżcie go i przytrzymajcie!
Polecenie to odnosiło się do braci Timpów, którzy też zaraz wzięli się do roboty. Rozciągnęli jego podniesione do połowy ciało na ziemi i przytrzymali je tak bez żadnego wysiłku. Wódz nie stawiał w tej chwili oporu i zachowywał się jak mały chrząszcz, udający w razie napaści martwego. Leżał z zamkniętemi oczyma i mruczał półgłosem:
— Nie, on się nie odważy, nie może się odważyć obciąć wodzowi czuprynę. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło, odkąd istnieją czerwoni wojownicy i biali ludzie!
— Jeśli się to rzeczywiście jeszcze nigdy nie zdarzyło, to stanie się to teraz — upierał się Old Shatterhand. — Zaczynaj, Franku! Nie traćmy daremnie czasu!
— Całkiem słusznie — odrzekł mały, odkładając na razie warkocze i przystępując do Komańcza z nożem w ręku.
Usłyszawszy kroki, otworzył wódz oczy i zobaczył Franka nadchodzącego. Poznał teraz, że to, co za niemożebne uważał, miało przecież przyjść do skutku, a to poznanie dało mu siły olbrzymie. Pomimo że miał ręce związane na plecach, strącił z siebie braci Timpów już po dwu ruchach. Oni pochwycili go oczywiście natychmiast i wytężyli wszystkie siły, aby go na ziemi przytrzymać, lecz on wskutek nadzwyczajnego podniecenia miał nad nimi taką przewagę chwilową, że musieli na nim uklęknąć jeszcze dwaj ludzie, by jego głowę przytrzymać i dopiero wtedy można było zabrać się do dzieła. Frank zaczął gorliwie piłować. Zaledwie podniósł w ręce pierwszy obcięty kosmyk, ustał opór, a ciało Komańcza wyprężyło się jak po śmierci. Po nadmiernym wysiłku przyszło nań uczucie zupełnej bezsilności, a on poddał się swemu losowi, nie poruszywszy się ani razu. Pozwolił nawet Frankowi, stosownie do potrzeby przekładać głowę to w lewo, to w prawo. Gdyby to się nie działo na dzikim Zachodzie, możnaby sądzić, że był zachloroformowany. W ten sposób obcięto mu całą czuprynę z wyjątkiem cieniutkiej reszty. Frank podniósł teraz oba warkocze w górę i zawołał:
— Tak, peruki już niema, a przyjdą na jej miejsce loki. Uważajcie, moi państwo, jak ukoronuję go teraz na księcia i zdetronizowanego cesarza chińskiego! W każdem położeniu życiowem jest pewne położenie, w którem człowiek, prosto stojący, nieraz się położy. W takiem położeniu znajduje się teraz wódz Komanczów, ponieważ leży przedemną łagodnie i cicho, jak półtora litra wylanej maślanki. Posłuchał naszej delikatnej namowy i z wzniosłą cierpliwością poddał się swemu losowi. To zasługa z jego strony, którą wynagrodzić należy, dlatego przypinam mu do głowy koronę i pytam pana, panie Old Shatterhand, jaki on powinien nadal nosić tytuł, gdyż z chińskimi ogonami na karku nie będzie już Tokwi Kawą, Czarnym Mustangiem!
Old Shatterhand podchwycił to pytanie i odrzekł:
— Masz słuszność, kochany Franku, odbierzemy mu dotychczasowe nazwisko, a damy inne. Przystał teraz do Chińczyków, którym wymyślał od żółtych psów i odtąd niech się nie nazywa Tokwi Kawa, lecz Mungwi Eknan Makik.
Te trzy słowa znaczą; „wódz żółtych psów“. Usłyszawszy je Hobble-Frank, zawołał głośno, żeby go wszyscy mogli dosłyszeć, najpierw w angielskim języku, a potem w narzeczu Komanczów:
— Słuchajcie, panowie! Wódz Komanczów okazał się niegodnym swego dotychczasowego imienia, a przedtem, kiedy przesłuchiwaliśmy go, był tak tchórzliwy że wypierał się swoich zamiarów. Wobec tego wykreślamy go z szeregu odważnych czerwonych wojowników. Stracił on też prawo noszenia swego leku. Odbieramy mu go a przywieszamy natomiast inny, mianowicie włosy „żółtych psów“. Na cześć tego nowego leku będzie się on odtąd nazywał Mungwi Eknan Makik. Old Shatterhand tak powiedział!
Są wypadki w życiu Indyanina i przedmioty, mające dlań nadzwyczajne, głęboko sięgające znaczenie. Najważniejszem zdarzeniem jest nadanie imienia, a najważniejszym przedmiotem worek z lekami. Indyanie nie nadają dzieciom imion, ani nazwisk i każdy musi je sam sobie zdobyć, zasłużyć na nie przez wybitne czyny lub zalety. Jeśli te zalety utraci, lub spowoduje zapomnienie czynów, odbiera mu się jego imię, a on musi, o ile z powodu utraty czci nie wykluczy go plemię, starać się o nowe wśród wielu niebezpieczeństw. Zaszczytne imię posiada zatem dla Indyanina taką samą wartość jak życie.
Podobnie przedstawia się rzecz z lekiem, którego mozolne zdobywanie jest często w związku z nadaniem imienia. Słowo lek nie ma tam takiego znaczenia, jak u białych. Gdy pierwsi biali przybyli do Indyan, nie znali czerwoni leków bladych twarzy. Działanie ich było dla Indyan niewytłómaczone, uważali je za czary, za coś pochodzącego od dobrego lub od złego ducha. To też z czasem przyzwyczaili się nazywać wszystko, co łączyli z wpływem boskim, zasłyszanem od białych słowem: „lek“.
Teraz się czasy zmieniły. Zniknęły trzody bawołów i mustangów, a wraz z niemi żylaste, silne postaci czerwonych wojowników i białych westmanów. Ludzie, jak Old Firehand, Old Surehand, Sam Hawkens, których sławą rozbrzmiewały usta wszystkich, przeszli już niemal do baśni, a gdy kto słyszy, że Old Shatterhand jeszcze żyje, a nie widział go sam, jest skłonny to także za myt uważać. Wówczas jednak, kiedy sawanny i Góry Skaliste, głęboko wcięte keniony i parowy dzikiego Zachodu były terenami dzielnych czynów, godnych homeryckich bohaterów, kiedy wogóle jeszcze istniał dziki Zachód, Indyanin nie był jeszcze opuszczonym przez Boga i ludzi, albo raczej przygniecionym i podupadłym człowiekiem, czem się stał teraz. Wówczas znał jeszcze wzniosłe obowiązki, wiedział, co to jest honor, wówczas istniały jeszcze dla niego ideały i pojęcia, które stawiał wyżej od dobrobytu ziemskiego. Wówczas posiadał on jeszcze widoczny przedmiot, do którego przyczepiał to dążenie do ideału. Był nim lek.
Co zatem należy przez to słowo rozumieć, pojmie każdy. Tem też tłómaczą się warunki i ceremonie, wśród jakich można go było zdobyć, oraz znaczenie, jakie miał dla całego życia. Lekiem mógł być każdy przedmiot, lecz ile i jakiekolwiek byłyby one w plemieniu, znaczenie ich było zawsze jedno jedyne. Lek był symbolem wszystkiego, co wzniosłe i święte. Od jego posiadania zależało dobre imię, cześć, cała przyszłość i zbawienie właściciela, a biada temu, ktoby go przez nieuwagę utracił, albo w walce ze zwycięskim nieprzyjacielem. Taki był już shańbiony, w pewnych warunkach na całe życie, a przynajmniej dopóty, dopóki nie zdobył drugiego nowego, lub nie odbił wydartego. Bez leku był niemożliwy w plemieniu, nawet krewni go unikali, gdyż każdy, kto się z nim stykał, stawał się tak samo pozbawionym czci, jak on.
Można sobie zatem wyobrazić, jaką karą, jak olbrzymią stratą było dla Czarnego Mustanga odebranie mu leku! Hańbę z tego powodu powiększała stokrotnie jeszcze ta okoliczność, że miał zamiast worka z lekami otrzymać chińskie warkocze. To nie tylko równało się zerwaniu wysokiemu oficerowi lub generałowi epoletów, a przyczepieniu natomiast uszu zajęczych lub psich ogonów, to było czemś o wiele gorszem. Taki oficer byłby shańbiony tylko na całe życie, tymczasem Czarny Mustang tracił prawo przejścia do wiecznych ostępów. To też kiedy Old Shatterhand obwieścił, że odbierze Tokwi Kawie lek, nie dała się usłyszeć żadna odpowiedź. W głębokiej ciszy wszyscy oczekiwali, czy to zrobi na prawdę.
Old Shatterhand skinął na Franka, żeby przymocował warkocze do pozostałych włosów, a gdy się to stało, przystąpił do wodza, który miał worek z lekami, zawieszony na owiniętym o szyję sznurku. Old Shatterhand przeciął ten sznurek i powiesił sobie lek na szyi, mówiąc tak głośno, żeby go wszyscy słyszeli:
— Zawieszając sobie ten woreczek na szyi, wieszam wodza Komanczów, Tokwi Kawę, który utracił nie tylko życie, lecz także duszę. Tutaj u moich stóp nie leży już Czarny Mustang, lecz Mungwi Eknan Makik, żółty pies z dwoma chińskimi warkoczami. Słyszeliście i widzieliście to wszyscy. Howgh!
To, co teraz nastąpiło, nie da się w żaden sposób opisać. Biali wznosili okrzyki radości bez końca, czerwoni zaś ryczeli i wyli głosami wprost niepojętymi, jak gdyby nie pochodziły z gardeł ludzkich. Szarpali i darli więzy, podskakiwali, by je rozerwać i tarzali się tędy i owędy, pomimo że byli po dwóch związani. Przytem wybuchali przeciwko swoim zwycięzcom przekleństwami, zawierającemi wszystko, co tylko można najgorszego i najokropniejszego wymyślić. Old Shatterhanda i Winnetou zasypano wyrazami, jakich nie słyszeli nigdy, chociaż mieli już do czynienia z gorszymi wrogami. Biali z trudem tylko utrzymali lndyan, rzucających się jak ryby pomimo więzów. Czarny Mustang zachowywał się wprost jak furyat. Jego duchowe i fizyczne znużenie zamieniło się w coś przeciwnego. Zdawało się, że nabrał sił dziesięciu ludzi, gdyż tylu robotników musiało go trzymać i jadu tysiąca wężów, gdyż jadowite przezwiska, miotane na Apacza i jego przyjaciela, nie chciały się wcale skończyć, a były tak okropne, że wyprowadziły z równowagi nawet zimnego zwykle i obojętnego Winnetou. On kazał braciom Timpom włożyć w usta knebel temu wstrętnemu człowiekowi, ci zaś wykonali to zarządzenie natychmiast. Kiedy z czasem czerwonoskórym zabrakło oddechu, rzekł Apacz głosem, który doleciał do uszu wszystkich, chociaż nie był podniesiony:
— Winnetou sądził, że synowie Komanczów są także ludźmi, lecz ich wrzaski i syki dowiodły mu, że się w błędzie znajdował. Chciał on z nimi postąpić, jak z wojownikami, wziętymi do niewoli, ponieważ jednak bryznęli nań sokiem jadowitych ropuch, obejdzie się z nimi jak z ropuchami i postara się o to, żeby im odebrano ten jad. Nie zbliżą się oni już do nikogo, by go obryzgać, a niebawem dowiedzą się, w jaki to się stanie sposób. Zwleczcie ich z góry i zabierzcie do parowu, gdzie będziemy ich pewniejsi, aniżeli tutaj! Tam naradzimy się, co z nimi zrobić.
Usłyszawszy to Czarny Mustang, zawołał:
— Nie macie się nad czem naradzać! Old Shatterhand przyrzekł nam życie!
— Życie! — odrzekł Winnetou najwzgardliwszym tonem, na jaki się mógł zdobyć. — Gdyby wodza Apaczów spotkało to, co ciebie, to wyrzekłby się ochoty do życia. Wbiłby sobie swój własny nóż w serce. Tymczasem ty skomlisz o dalszy ciąg swojej hańby.
— Psie! — krzyknął Komancz — Ja nie skomlę. Chcę tylko po to żyć, ażeby się na was zemścić, jak się jeszcze nie zemścił żaden czerwony wojownik!
— Pshaw! Spróbuj to zrobić! Jak dalece nie troszczymy się o twój gniew i jak mało boimy się twojej zemsty, pokażemy ci w ten sposób, że wam darujemy życie.
To rzekłszy, odwrócił się z tak upokarzającym ruchem głowy, jaki tylko jemu był właściwy, i ujął Old Shatterhanda za rękę, aby z nim zejść po zboczu. Obaj byli zbyt dumni na to, żeby patrzeć, w jaki sposób wykonają rozkaz Winnetou co do sprowadzenia pojmanych.
Łatwo sobie wyobrazić, że nie odbyło się to zbyt delikatnie, chociaż starano się nie uszkodzić Indyan, widząc, że Apacz tego sobie nie życzy. Na dole obwałowano po jednej stronie ogień w ten sposób, że pomiędzy nim a skałą powstało miejsce, którędy przeprowadzono jeńców. Potem poukładano ich parami, a robotnicy kolejowi chcieli się już zabrać do ich broni, lecz Old Shatterhand zabronił im tego.
— Stać! — zawołał. — Teraz niech wszystko leży. Nie wiecie jeszcze, co się postanowi o tych rzeczach!
Robotnicy posłuchali. Było pośród nich wielu, którzy nie umieli jeszcze krępować się w swych zachciankach przez wzgląd na drugich, ale wobec takich mężów jak Winnetou i Old Shatterhand nie ośmielili się przecież stawić oporu.
Właściwie cztery osoby miały rozstrzygnąć o losie Komanczów, a mianowicie obaj wymienieni i obaj inżynierowie z Rocky-Ground i z Firwood-Camp. Ponieważ jednak drugi z nich wyszukał sobie bezpieczne miejsce i postarał się o to, żeby go nie widziano, rozumiało się samo przez się, że go wykluczono. Usiedli więc tylko we trzech, aby się naradzić. Inżynier Swan nie brał jeszcze nigdy udziału w takiej naradzie. Nie zadał sobie wcale pytania, komu należało zostawić zaszczyt zabrania głosu pierwszemu. Gwałtowny jego temperament nie pozwolił mu wstrzymać się, dopóki któryś z tamtych dwu uczestników nie przemówi. Zaledwie tedy usiadł, zaczął tonem, pełnym przekonania:
— Nie ulega oczywiście żadnej wątpliwości, że te draby muszą zginąć, radzę więc, ponieważ proch i ołów kosztują, rzemienie zaś mamy darmo, ażebyśmy ich ładnie jednego obok drugiego powiesili na drzewach. Jestem pewien, moi panowie, że wy taksamo się na to zapatrujcie.
Przez poważną twarz Apacza przemknął lekki uśmiech. Sam on jednak nie odpowiedział, ponieważ był przyzwyczajony oddawać w takich razach głos Old Shatterhandowi, który również skinął z uśmiechem głową do inżyniera i odrzekł:

— Well, sir! Cieszy nas to bardzo, żeście nas tak odpowiednio ocenili. My jesteśmy oczywiście także zupełnie pewni, że muszą umrzeć, ponieważ my jako ludzie...
„Milcz!“ zgromił Old Shatterhand czerwonego.
— Pięknie, ładnie! — wtrącił skwapliwie inżynier — Rozstrzelanie byłoby także zbyt zaszczytnem dla takich łotrów, a więc wieszać, co ja...

Urzędnik urwał nagle, gdyż powstrzymał go tak rozkazujący ruch ręki Old Shatterhanda, że mu słowo w ustach utknęło. Świadom jednak swej godności jako uczestnika sądu preryowego, rzekł zaraz potem:
— Co takiego? Czemu mi przerywacie?
— Aby wam pokazać, jak to działa na człowieka, gdy mu przerywają w mowie.
— Jakto?
— Wy nie pozwoliliście mi dopiero co dokończyć słowa. Sąd preryowy, to rzecz poważna, sir. Tu nie wybucha się tak prędko ze zdaniem, nie zapytawszy pierwej tych, którzy lepiej znają Zachód, których poglądy mogą zatem mieć większe znaczenie.
— Well! Ale przyznaliście przecież, że jeńcy muszą umrzeć! Nieprawdaż?
— Tak. Gdybyście jednak nie byli mnie przerwali, nie byłaby wam uszła przyczyna, dlaczego muszą umrzeć. Chciałem właśnie zaznaczyć, iż jesteśmy pewni ich śmierci, ponieważ wszyscy jako ludzie jesteśmy śmiertelni.
— Ach, więc tylko dlatego?
— Tak.
— A więc mają umrzeć, ponieważ są wogóle śmiertelni, a nie dlatego, że zagrażali naszemu życiu?
— Całkiem słusznie!
— Hm! Jak to pojmujecie, mr. Shatterhand?
— Umrą prędzej czy później, bo są właśnie śmiertelnymi ludźmi. My nie mamy prawa sprowadzać ich śmierci. Albo mówiąc dokładniej: wy tego prawa nie macie.
— Jakto? — Czy wyrządzili wam taką krzywdę, którą wedle prawa preryowego karze się śmiercią?
— To... hm... to zaiste nie — odrzekł inżynier przeciągle.
— Nie możecie więc wobec tego mówić o wieszaniu mr. Swan. My, to jest Winnetou i ja, moglibyśmy zabić Tokwi Kawę, ponieważ ukradł nam broń i konie, a mimo to obiecaliśmy mu, że ani on nie zginie, ani nikt z jego ludzi.
— Czy nie daliście tego przyrzeczenia trochę zawcześnie, sir?
— Stawiam w zamian pytanie: Czy słyszeliście kiedy, żeby Shatterhand i Winnetou postąpili kiedy zbyt pośpiesznie?
— Nie. Przepraszam was mocno za to!
— Nie widzę więc powodu do długich narad, gdyż postanowiliśmy już niezłomnie, co się stanie z Komanczami, a sądzę, że co my uważamy za słuszne, to wyda się wam także możliwem do przyjęcia.
— To mówcie, mr. Shatterhand!
— Życiu ich nie groziłoby nic nawet wówczas, gdybyśmy mieli podstawę do ukarania ich śmiercią. Jesteśmy chrześcijanami, a zatem nie możemy dopuszczać się mordów masowych.
— Well! Zgoda! A zatem dalej!
— Na karę oczywiście zasłużyli, gdyż chcieli napaść na Firwood-Camp. Najlepszą i najsprawiedliwszą karą jest zawsze ta, która nie dopuszcza, żeby zbrodniarz mógł czyn swój powtórzyć. Musimy więc Komanczom odebrać sposobność, albo możność urządzenia rychło nowego napadu. Osiągniemy to w ten sposób, że za zamierzone dziś wtargnięcie do Firwood-Camp weźmiemy ich broń i konie.
— Egad! To niezłe! To mi się podoba! Ale kto dostanie te rzeczy?
— Wy i wasi robotnicy. Uważam to za koszta sądowo-karne, które należy rozdzielić pomiędzy was w nagrodę za pomoc.
— Bardzo dobrze, a ludzie z Firwood-Camp?
— Z nich tylko ci coś otrzymają, którzy się wkońcu przecież przyłączyli.
— Jest ich tak mało, że to, co na nich przypadnie, chętnie oddamy.
— Odebraliśmy Czarnemu Mustangowi lek, ponieważ był tak głupio bezczelny i bezczelnie głupi, że nas obraził, pomimo że znajdował się w naszej mocy. Poczucia honoru jego ludzi mieliśmy zamiar oszczędzić. Ponieważ jednak, poszedłszy za jego przykładem, szydzili z nas potem w ten sam sposób, ich więc spotka ta sama kara. Odbierzemy im także ich leki.
— Całkiem słusznie, sir! To, co ci czerwonoskórcy uważają za lek, jest tylko fanaberyą, z której się człowiek śmiać musi.
— W tem się mocno mylicie. Nie chodzi tu o fanaberye, lecz o przekonania religijne, o najświętsze i najgłębsze uczucia, jakie mieszkają w ich sercu. Wy tego nie rozumiecie. Jeśli im zabierzemy leki, ograbimy ich nietylko z najcenniejszych dóbr ziemskich, lecz zdaniem ich pozbawimy ich nawet możności zbawienia.
— Pshaw! Wieczne ostępy! To śmieszne!
— To wcale nie jest śmieszne. My chrześcijanie mówimy o niebie, Mahomet o siedmiu niebach, Bramini mają swoją Nirwanę, Lapończycy wieczne łąki reniferowe, Eskimosi niebieskie morza z fokami i wielorybami, a Indyanie swoje wieczne ostępy. Jak niedołężna mowa dziecka miła jest rodzicom, tak samo miły jest Panu Bogu nieśmiały bełkot człowieka, który nie nauczył się jeszcze mówić i modlić jak chrześcijanin. Kara, jaką przeznaczamy Komanczom, jest straszną. Byłbym do niej nie dopuścił, gdyby nas nie byli wyszydzili w ten sposób i gdyby Winnetou, chociaż sam jest czerwonoskórym człowiekiem, nie zagroził był im nią poprzednio, mówiąc, że odbierze im jad ich. Idzie tu także o motyw wychowawczy i o zasadę pożyteczności. Niechaj poznają, że z rozmiarami błędu wzrasta także surowość kary i że takich ludzi jak my nie można bezkarnie obrażać. Wieść o tutejszem zdarzeniu rozniesie się rychło między czerwonymi i zdobędzie nam wśród nich szacunek. Czy Winnetou zgadza się na to?
— Mój biały brat mówił jak z mojej duszy — odrzekł Apacz. — To, co on czyni, jest tem samem, co ja postanowiłbym niechybnie. Odbierzemy im leki.
— Ależ oni się zemszczą straszliwie! Myślicie, że nie? — zapytał inżynier.
— Oczywiście, że będą myśleli o zemście, lecz nie nad wami, tylko nad nami — odrzekł Old Shatterhand. — Przez to właśnie, że odbierzemy im leki, odwrócimy ich zemstę od was na siebie. Będą musieli haniebnie opuścić te strony, pójść piechotą do swoich pastwisk, a po drodze nędznie dawać sobie radę, ponieważ nie mają broni. Nie będą mogli polować, tylko co najwyżej sieci zastawiać. Będą musieli żywić się przeważnie jagodami i dzikimi owocami, a to długo zatrzyma ich w drodze. Kiedy zaś wrócą do domu, będą ich właśni współplemieńcy unikali, bo zauważą u nich brak leków. Aby napowrót zdobyć sobie cześć wojowników i szacunek u współplemieńców, będą musieli postarać się o nowe leki, co może trwać całemi latami. Tutaj więc, na teren swej bezprzykładnej straty, nie wrócą rychło. Natomiast biada, po trzykroć biada mnie i Winnetou, gdybyśmy kiedy nieszczęśliwie wpadli im w ręce!
— A nie boicie się?
— Bać się? Ani nam się nie śniło! Gdyby człowiek na dzikim Zachodzie lękał się wszystkiego, nie pozbyłby się nigdy obawy, a ze strachu nie byłby zdolnym spędzić tu ani chwili dłużej. A zatem sprawa załatwiona. Czy dodacie co jeszcze do naszego postanowienia, mr. Swan?
— Nie próbuję nawet — roześmiał się inżynier. — Odebraliście mi wszelką ochotę do zapatrywań i zamiarów. Ale co zrobimy ze skutem, siedzącym w studni. Czy on wierzy także w worki z lekami?
— Nie. Dajcie mu tęgie baty i wypuście go!
— Postaram się o to, sir, postaram się, jak się należy. Moi ludzie ucieszą się zdobyczą, którą dostaną. Koni oczywiście nie potrzebują, lecz jeśli je o kilka stacyi przewieziemy koleją, będziemy mogli je sprzedać za wcale porządne ceny.
— Ja i moi towarzysze nie domagamy się niczego z łupu oprócz dwu koni, które wybiorę dla Franka i dla Drolla, bo ich są bardzo liche.
— Well! Wybierzcie najlepsze! Należą wam się chyba, bo, że ujęliśmy czerwonych tak ładnie, to nie nasza, lecz wasza zasługa. Sądzę, że narada skończona.
— Tak. Ja zawiadomię wodza o jej wyniku. Usłyszymy straszliwe wybuchy wściekłości, ale na nas to wrażenia nie zrobi.
Old Shatterhand powstał i udał się z Winnetou i z inżynierem tam, gdzie leżał Tokwi Kawa, koło którego siedzieli Frank i Droll, aby go mieć na oku. Ciekawy Hobble nie czekał na to, co miał usłyszeć, lecz zawołał:
— Panowie radni nadchodzą z ratusza, a zatem posiedzenie plenarne i komisyjne zamknięte. Czy sejm — tu wskazał na Old Shatterhanda i Winnetou — i izba niższa — przytem wskazał na inżyniera — powzięły już swoją jurydyczno-aeronautyczną decyzyę?
— Zaraz usłyszysz — odparł krótko Old Shatterhand, a zwróciwszy się do wodza, rzekł, nie nazywając go już dawnem, lecz nowem pogardliwem imieniem: — Niechaj Mungwi Eknan Makik usłyszy, co postanowiono o nim i o jego Komanczach!
Wódz odwrócił głowę na bok, aby dać wyraz temu, że wszystko, co mu powiedzą, jest dlań zarówno śmieszne jak obojętne. Old Shatterhand nie zważał oczywiście na to i oznajmił tak głośno, żeby go usłyszeli wszyscy czerwonoskórzy:
— Synowie Komanczów zasłużyli na śmierć, ponieważ chcieli mieszkańców Firwood-Campu wymordować i oskalpować, my jednak przyrzekliśmy im życie i dotrzymamy naszego słowa.
Na to przestał wódz udawać obojętność i zawołał:
— Uff, uff! Każ więc nam zdjąć więzy i puść nas, ażebyśmy mogli odjechać!
— Kto nie ma konia, nie może na nim jechać — brzmiała równie spokojna jak i prosta odpowiedź.
— Przecież konie mamy! — odrzekł wódz na poły pewnie, a na poły niepewnie.
— Mylisz się, gdyż wszystkie wasze konie i wszelka broń należą do nas.
— Nasze konie i broń? — krzyknął Indyanin. — Czy chcesz nas okraść?
— Milcz! — zgromił Old Shatterhand czerwonego. — Jesteście mordercami, a my was zwyciężyliśmy. Mimoto nie chciałem z wami postąpić surowo, wy jednak wbrew mojej przestrodze szydziliście z nas i miotaliście obelgi. Nie wierzyłeś temu, że cię spotka kara i szydziłeś dalej. I teraz, gdy kara następuje, zarzucasz mnie chęć kradzieży! Ty, który odtąd nazywasz się tylko Mungwi Eknan Makik!
— Psie! — ryknął Indyanin — Nie nazywaj mnie tak!
— Pshaw! Daremne żądanie! Ja i tysiąc innych będą cię tak nazywali, a jeśli raz jeszcze usłyszę z ust twoich takie słowo, jak pies, to cię każę do krwi oćwiczyć. Lek już utraciłeś, potrzeba ci jeszcze tylko bata, ażebyś mógł uchodzić za najnędzniejszego ze wszystkich robaków.
— Ja się zemszczę, straszliwie się zemszczę!
— Jak? Przy pomocy swego plemienia? Wszak nie możesz się tam wcale pokazać! Mam dość tutaj posłańców, ażeby cały szczep wzburzyć przeciwko wam!
— Żaden z nich nie poważy się zbliżyć tam, gdzie są uczciwi wojownicy, ponieważ im także odbierzemy leki.
Wódz otworzył już usta do odpowiedzi, lecz to co usłyszał, wydało mu się tak potwornem, że nie wydobył z siebie ani słowa. Old Shatterhand mówił dalej:
— Byliby się mogli oddalić, nie tracąc swoich świętości, ponieważ jednak byli tacy szaleni, że nasz gniew wywołali, ukarzemy ich w ten sposób, że odbierzemy im leki i wrzucimy w ogień. Skoro dzień nastanie, będziecie mogli odejść z życiem, które wam darować obiecałem, ale wszystko poza tem zostawicie tutaj, i uczciwe imiona i cześć i szacunek, których odmówią wam teraz małe dzieci i stare baby. Powiedziałem. Howgh!
Potem nastąpił tak samo jak na górze nieopisany wybuch wściekłości, który wzmógł się jeszcze, gdy Indyanom rzeczywiście zabrano leki i wrzucono w ogień. Ten rodzaj zniszczenia był zręcznie obmyślony przez Old Shatterhanda. Oto jeśli Indyanin utraci swój lek, czyni wszystko, co tylko może, ażeby go odzyskać, zanim zacznie starać się o nowy. Gdyby robotnicy kolejowi zatrzymali byli worki, byliby Komancze zostali w tej okolicy potajemnie, ażeby morderstwem i zabójstwem wrócić do ich posiadania. Tymczasem wobec zupełnego zniszczenia leków nie mieli po co tutaj zostawać. Tak więc spłonęły wszystkie worki i pozostał tylko jeden, to jest wodza, który sobie Old Shatterhand schował na pamiątkę, chociaż wiedział, że Czarny Mustang wytęży wszystkie siły, ażeby go sobie odebrać.
Łatwo sobie wyobrazić, ile trudu kosztowało białych utrzymanie czerwonych w karbach. Nareszcie to przeminęło, a Old Shatterhand wybrał dwa najlepsze konie dla Franka i Drolla. Gdy podczas tego przechodził raz obok wodza, ofuknął go Indyanin, jak dziki kot:
— Jakżebyś się cieszył, gdybym był tutaj przyjechał na moim czarnym mustangu! Chociaż dłoń twoja niegodna nawet dotknąć jego piany, byłby jednak został twoją własnością. Tak zaś musisz się wyrzec najlepszego konia, jaki istnieje między jedną Wielką wodą a drugą. Śmieję się z ciebie!
— A ja jeszcze więcej z ciebie — odparł myśliwiec. — Wszak sam powiedziałeś wyraźnie, ile wart twój karosz. Koń pieniący się jest do niczego. Gdyby mi go darowano, nie przyjąłbym go, byłoby to nawet dla mnie obelgą, którejbym nie przebaczył. Możesz zatrzymać sobie swoją czatlo!
Komancz chciał Old Shatterhanda podrażnić i obudzić w nim zazdrość, a tymczasem musiał zamiast tego usłyszeć taką odpowiedź. Czatlo znaczy żaba. Co za obelga, żeby słynnego mustanga nazwać żabą! Z taką samą więc złością jak wtedy, gdy mu odbierano lek, wybuchnął Tokwi Kawa:
— Ty sam masz pianą na ustach. Wielki Manitou stworzył ciebie i zesłał, ażeby wszystko zohydzić i w gnój zamienić. Czy sądzisz, że twój ogier i kary Winnetou są słynne? Wobec mojego mustanga są one jako dwa palce Indyanina grabarza, żyjącego brudem i korzeniami w porównaniu ze zwycięską włócznią wojownika Komanczów!
Old Shatterhand wyrzekł się ponownej odpowiedzi i odszedł. Następnie rozdzielono przez losowanie konie, a potem broń Indyan, ażeby nikt nie narzekał, że go wyzyskano. Podczas tego siedział Frank z Drollem i z braćmi Timpami na osobności. Nie spodziewając się już niczego po losowaniu, rozmawiali częścią o wypadkach tego dnia, częścią zaś o planach na przyszłość. Ponieważ Old Shatterhand i Winnetou chcieli jechać z braćmi Timpami, a Droll i Frank należeli do tej partyi, przeto rozpływał się Frank w zapewnieniach, że dokona wielkich czynów na korzyść Kaza i Haza.
— Jestem Heliogabal Morfeusz Edeward Franke — mówił — a wy mnie poznacie. Mój dom w ojczyźnie nazywa się willą niedźwiedziego tłuszczu, gdyż ani jeden niedźwiedź w Ameryce nie utył i nie nabrał tłuszczu, któremubym ja nie wystawił z mej rusznicy potwierdzenia śmierci. Wszystkie te niedźwiedzie pochowano z czasem karawanem numer pierwszy w moim żołądku i...
— Ze skórą i kudłami? — przerwał mu Kaz.
— Nie gadaj pan takich bezsensowności, wyemigrowany baronie Timpe z Timpesdorfu! Ten człowiek przypuszcza, że pożerałem niedźwiedzie z futrami! Czy wam się zdaje, że mój żołądek jest sklepem kuśnierskim, lub magazynem na futra podróżne, buty futrzane, boy itp? Mnie pan nie naciągniesz; zapamiętaj pan to sobie! Czy widziałeś pan wogóle kiedy niedźwiedzia?
— Oczywiście!

— Tak, oczywiście! W elementarzu z obrazkami. Ja strzelałem niedźwiedzie!
„Komu nie imprymuje to, co szlachetne, ten i dla
ordynarności stracony. Powiedziałem. Howgh!“ rzekł Frank
i zasunął się w najdalszy kąt wagonu.
— Także w elementarzu?

— Milcz pan najposłuszniej, skoro mówią ludzie, których słów powinieneś pan słuchać z pełnem szacunku nabożeństwem! Pan nie wyszedłeś nawet poza swój elementarz, ja zaś byłem w Ameryce x razy.
— A ja nie?
— Kiedy to pan byłeś, hę?
— Teraz; siedzę przecież obok pana!
— Pan? Obok mnie? Hm, tak, to prawda; teraz dopiero pana widzę! Nie miałem o tem najmniejszego pojęcia, że się pan przy mnie znajdujesz. Z tego możesz pan wywnioskować dokładnie, że jesteś pan dla mnie niczem, że o pana razem z pańskim elementarzem troszczę się tyle, co o śnieg zeszłoroczny. Ponieważ jednak los łaskawy pozwolił się panu urodzić tam, gdzie mnie, i zostać moim ziomkiem, przeto odczuwam królewsko szlachetne wzruszenie w mojem wnętrzu i zajmę się pańską osobą z uprzejmością i macierzyńską cierpliwością. Bez mego łaskawego współudziału nie odzyskasz pan nigdy spadku, jak trzy razy sześć równa się dziewięć razy siedm, razy pi. Czy wiesz pan wogóle, co to jest pi?
— Nie.
— Oto widzisz pan jasno, jak w dzień, swoją duchową karłowatość! Pi jest przedgłoską i głoską wstępną do wszystkiego, z czego się strzela, w co się dmie, lub na czem się gra palcami. Strzela się z pistoletu, dmucha się w pistong, a gra się na pianinie. Czy przyznajesz pan, że te wszystkie słowa zaczynają się od pi? A zatem zajmę się pańską osobą i spadkiem zupełnie tak, jak bliźniak — to znaczy ja — troszczy się o trojaka — to jest pana. Zachowuj się pan wedle wrodzonych mi przepisów, a doprowadzisz do czegoś i powrócisz do ojczyzny jako szanowany człowiek i poważany Timpe. Jeśli pan jednak zapoznasz mnie całkiem, to możesz się pan zaraz spakować, gdyż nie znajdziesz pan na jarmarku nikogo, ktoby kupił u pana piernik. Być może, że przybyłeś pan do Ameryki na swoje szczęście, ale napewno tylko w tym wypadku, że schylisz pan swoją głowę przed moją godnością, która już od wielu wieków przeszła przez wszystkie pokolenia na mnie i na moją inteligencyę.
Byłby dalej przemawiał w ten sposób, gdyby nagle stojący w pobliżu Winnetou nie podniósł był szybko swej srebrnej strzelby, nie złożył się i nie wypalił. Huknął strzał, kiedy Old Shatterhand zajęty był jeszcze losowaniem broni. Teraz odwrócił się on czemprędzej, spostrzegł Apacza z dymiącą strzelbą i zapytał, spojrzawszy zaraz na górę:
— Czemu strzeliłeś?
— Ktoś zaglądał z za krawędzi skały — odrzekł Winnetou.
— Czy go trafiłeś?
— Nie; głowa zniknęła, gdy przyłożyłem palec do cyngla.
— Czy go widziałeś dokładnie?
— Tak.
— A co jeszcze zauważyłeś?
— To nie był biały.
— A więc Indyanin?
— Winnetou nie wie tego dokładnie. Głowę było widać, dopóki nie podniosłem strzelby. Potem zniknęła znowu.
— Hm! Na górze niema już nikogo, ktoby do nas należał. Niech mój czerwony brat się tam wybierze. Ten człowiek nie będzie wprawdzie czekał, aż przyjdziemy, ale dobrze będzie postawić tam kogoś na straży, ponieważ z góry można łatwo zastrzelić tutaj któregoś z nas.
Old Shatterhand i Winnetou wyszli na górę, zabrawszy z sobą braci Timpów, ażeby ich postawić na straży. Kiedy wrócili na dół po jakimś czasie, a Frank się ich zapytał o wynik poszukiwań, dowiedział się, że nie znaleźli nikogo. Na górze panowała teraz ciemność, badanie śladów byłoby nie doprowadziło do niczego, nawet gdyby było jasno, ponieważ kolejarze wszystko stratowali, a więc w każdym razie w pobliżu parowu niepodobna było odnaleźć śladu jednego człowieka.
Noc miała się ku końcowi, a niebawem dzień zaczął szarzeć. Nie zamierzano bawić się zbyt długo z Indyanami, lecz nie chciano ich uwolnić tak zaraz w pobliżu obozu. Byli oni wprawdzie bezbronni, ale wobec wielkiej ich liczby, oraz tchórzliwości mieszkańców Firwood-Campu, mogli w razie tłumnego napadu stać się niebezpiecznymi. Dlatego postanowiono odprowadzić ich dobry kawał na preryę i potem puścić oddziałami na wolność, tam bowiem, dzięki równości terenu, można ich było obserwować. Zresztą sami Komancze z pewnością przypuszczali, że biali będą ich jakiś czas potajemnie śledzić, sama więc ostrożność powinna była im zakazać powrotu do Firwood - Camp.
Inżynier Swan udał się do Firwood - Camp, ażeby zatelegrafować do Rocky-Ground po pociąg, a tymczasem Old Shatterhand i Winnetou wydali kolejarzom zarządzenia, potrzebne do zabrania jeńców. Ci poodwiązywali Indyan od siebie, rozpętali im nogi, potem przywiązali każdego do strzemion, wsiedli na konie i odjechali z nimi. Old Shatterhand i jego towarzysze odprowadzili ich pół godziny drogi, aż poza las, a stamtąd powrócili, aby zaczekać na pociąg.
Nareszcie ukazał się znowu inżynier Leveret. Dowiedziawszy się, jak ukarano Komanczów, nazwał to głupotą, że ich nie powieszono, oraz określił jako niesprawiedliwość to, że i jemu nie wyznaczono części zdobyczy. Otrzymawszy na to od dzielnego kolegi Swana tak wyraźną i silną odpowiedź, jaka mu się należała, odszedł bez zdobyczy i sławy.
Kiedy pociąg nadjechał, wsiedli wszyscy do wagonu, zabierając z sobą konie, które przeznaczone były dla Franka i Drolla. Obaj nie czuli się bynajmniej nieszczęśliwymi, że w ten sposób stali się właścicielami tak dobrych zwierząt.
Teraz miało jeszcze nastąpić ukaranie metysa. W tej sprawie odezwał się podczas jazdy Frank do Old Shatterhanda:
— Teraz przedłożę panu prośbę, której pan nie może odrzucić.
— Jaką?
— Czy nie powiedział pan, że ten Ik Senanda, zwany Yato Inda, powinien dostać baty i potem dopiero wyjść na wolność?
— Tak.
— Słuchaj, pan! To właściwie kara niedostateczna dla takiego nędznego telluriusa! Baty bierze każdy chłopiec, który chodzi do szkoły, chociaż nie jest metysem. I pan prawdopodobnie dostawał baty od ojca, chociaż nie nosiłeś się pan wówczas z zamiarem wydawania Indyanom kopy Chińczyków. Ja natomiast, jakkolwiek wyposażony już wtenczas tak diminuendo w dary przyrodzone i odznaczony przez naturę, musiałem także porobić rzeczywiście heraldyczne doświadczenia, że są troskliwi ojcowie, a nawet przychylne matki, które tam obcinają rózgę, gdzie wyrosła, i walą nią w sposób nie odpowiedzialny tam, gdzie, jak długo żyć będzie, nigdy nie odrośnie. O tej prawdzie przekonywałem się dość często i w sposób wysoce bolesny na mojej stronie zewnętrznej, chociaż nie przyszło mi nigdy na myśl przyjmować w Firwood-Camp służby skuta. Chciałem więc powiedzieć, że najlepszy człowiek nie uniknie znajomości z panną Rózią Brzezińską, a z tym łotrem, który zasługuje na całkiem inną karę, mamy się obchodzić jak z jajkiem i nie dać mu nic więcej oprócz batów? Proszę pana, najszanowniejszy panie Shatterhand, jeśli pan posiada jeszcze w sercu odrobinę zmysłów dla sprawiedliwości i reorganizacyi, uzna pan pewnie, że to zbyt mało. Zniżam się zatem do zaszczytu przedstawienia panu wniosku, który spoczywa mi głęboko w duszy, a muszę go stamtąd wydobyć, jeśli serce moje nie ma się od tego udusić i zginąć jak kanarek karmiony papryką i nasieniem cebuli.
Wszyscy z wyjątkiem Winnetou śmiali się z tego sposobu wyrażania się małego westmana, Old Shatterhand zaś zapytał:
— Z jakim to wnioskiem występujesz?
— Właściwie mógłby pan sam się domyślić, zwłaszcza że pańskie wiadomości także nie są byle jakie. Każdy wykształcony jurysta i prokurator oprócz paragrafów o okolicznościach łagodzących zna także tak zwane okoliczności obciążające. To też można, zwłaszcza przy batach, nałożyć karę lżejszą albo cięższą. Ja głosuję nie za lekką, lecz za ciężką.
— Masz więc na myśli kij cięższy, a tem samem grubszy?
— To mniej. Mogę poświadczyć z własnej sensytywności, że cienka Rózia daleko bardziej dolega niż gruba, ponieważ lepiej zacina. Wiecie, moi panowie, gruby kij działa tylko na tę warstwę, która się nazywa epidermis, cienki zaś przechodzi na wylot, mniej więcej tak, jak przy fotografowaniu przedostaje się światło przez czułą soczewkę, a potem wywołuje najpiękniejszy obraz. Ale ja idę dalej w swych żądaniach. Oprócz kijów należy wymierzyć jeszcze drugą karę, albo pierwszej nadać taką konsztabilitas i trwałość, jaka odpowiadałaby zbrodni. Ten drab siedzi przecież w studni. Nalejemy tam tyle wody, że mu do ust dojdzie, a on będzie musiał podnosić głowę, aby chwytać powietrze. To będzie przynajmniej rzetelna trwoga przedśmiertna, choć od tego nie umrze. Gdy ją przez kilka godzin wytrzyma i dokładnie przemoknie, wyciągniemy go i nie przestaniemy go ćwiczyć, dopóki całkiem nie wyschnie. W ten sposób się nie zaziębi i nie będzie później nam zarzucał, że tego, czego dawniej ojciec względem niego zaniedbał, nie uzupełniliśmy potem. Wszak zasługuje na to bezsprzecznie; quod erat demimonsztrum!
Gdy na to znów roześmiali się wszyscy, zapytał Frank wpadając zaraz w gniew:
— Z czego tu się śmiać? Przemawiałem jak najgorliwiej na korzyść decymalnej wagi sprawiedliwości. To przecież nic wesołego! Kodeks karny napisano tylko dla ludzi uczciwych, którzy go pojmują poważnie i obierają za przykład i exemplum. Jeśli dla was jednak moje postępowanie karno procesowe jest tylko żartem, zamiast żeby miało być postrachem, to ja w niewinności, jak powiedział Rigi, umywam ręce moje mydłem karbolowem i migdałowem i...
Przerwał, ponieważ teraz wybuchł wprost taki śmiech, że zagłuszył już jego słowa. Rozzłoszczony tem Frank zaczekał chwilę, dopóki się nie uciszyło, a potem zawołał głośno:
— Nieee, takiego wychowania jeszcze nie widziałem! Coraz gorzej z dzisiejszą ludzkością! Powiedzcie mi, panowie, choćby jeden jedyny powód, dla którego przy całej mojej państwowej godności skazany jestem na słuchanie tak piekielnie szyderczego śmiechu. Czy posiadam jaką techniczną zaletę, z której moglibyście się tak wyśmiewać?
Droll, znając go doskonale, czuł, że wybuch się zbliża, nic więc nie odpowiadał. Kaz i Haz zmądrzeli już także po szkodzie na tyle, że milczeli. Odpowiedzi podjął się zatem Old Shatterhand, wobec którego Frank nie miał tyle śmiałości, co wobec innych:
— Nie śmiejemy się z ciebie, kochany Franku, lecz z tego Rigi.
— Z Rigi? Jakto?
— „Umywam ręce w niewinności“, powiedział przecież Piłat.
— Nie, to Rigi powiedział!
— O, mylisz się grubo. Jeszcze nikt z ludzi nie nazywał się Rigi, bo tak nazywa się góra nad Jeziorem Czterech Kantonów, a druga góra, położona niedaleko nad tem samem jeziorem, nazywa się Pilatus. O tem słyszałeś i czytałeś. Teraz ci się to przypomniało, ale równocześnie nastąpiło pomieszanie wielkorządcy Piłata z górą Rigi.
— Tak, a więc taaak! — rzekł przeciągle mały westman z iskrzącemi oczyma, nie odważył się jednak wybuchnąć wobec Old Shatterhanda.
— A więc to ma być pomieszanie? — rzekł. — Czy pan to wiesz dokładnie?
— Oczywiście.
— Czy był pan już kiedy nad tem jeziorem?
— Tak, a po obydwu górach wspinałem się i jeździłem. Są tam koleje zębate.
— Ach tak, koleje zębate! To pewnie i ten wielkorządca Palestyny ładny jest, skoro pozwala siebie kołami zębatemi drapać po twarzy! Czuję cały szacunek dla pańskich słów, panie Shatterhand, ale muszę sam raz się tam udać, zanim uwierzę, że na takich kolejach można się myć na znak niewinności! Aż do tej chwili cofam moje veto i siadam sobie w kącie. Na przyszłość będę ostrożniejszy z ludźmi, którzy wątpią w moją metropolitalność. Nie każdy na to stworzony, żeby patrzył, jak jego komedye zamieniają się w tragedye, a najwspanialsze myśli i okulacye serca w kiszone ogórki i śliwki pieczone. Komu nie imprymuje to, co szlachetne, ten i dla ordynarności stracony. Powiedziałem. Howgh!
Zasunął się w najdalszy kąt wagonu, aby w gniewie, jak ongiś straszliwy dla wrogów Pelida Achilles, dąsać się na tych, którzy nie dość wysoko, czy głęboko oceniali jego przewagę. Old Shatterhand, u którego dobroduszność nie należała do właściwości najmniejszych, nie mógł długo patrzeć na smutek Franka, chociaż ten był właściwie komiczny i zapytał po chwili:
— Czy całkiem porzuciłeś swój wniosek?
Zapytany rzucił nań napół gniewne, a napół zgodliwe już spojrzenie i odrzekł:
— Nie obawiaj się pan! Nie wystąpię już z żadnym!
— O, tego bardzobym żałował! Wiesz przecież, że mi wiele zależy na twojem zdaniu.
Na to zabłysło oko Franka jeszcze przyjaźniej, poczem odezwał się ze zbawczem westchnieniem:
— Mówisz pan tak pewnie na to, żeby mnie udobruchać, kto jednak patrzy od spodu i z perszpektywy, temu się to wydaje inaczej. Napełniłeś pan pierś moją nieprzebłaganym gniewem i chcesz pan teraz na moje oburzenie przyłożyć uniwersalny plaster. To tanie i kosztuje w każdej drogueryi tylko kilka groszy za pudełko. Łotrów, jak ten metys, głaskałbyś pan po twarzy w jedwabnych rękawiczkach, mnie zaś, który jestem największym pańskim przyjacielem i protektorem, topisz przy każdej sposobności w najgłębszym smutku i koncentracyi. Kto ma takie cienkie struny, jak ja, do tego nie można się zbliżać ze smykiem basowe-wiolinowym, lecz należy po nich brzdąkać delikatnie jak naprzykład na mandolinie, albo gitarze. Każdy powinien o tem pamiętać, że są ludzie, których serce łatwo rozbić. Jest bowiem wprawdzie kit do porcelany i żelaza, ale czy istnieje kit do serca, o tem nie słyszałem dotąd.
Wszyscy znowu ledwie wstrzymali się od śmiechu, ale Old Shatterhand z największą powagą w twarzy, zapytał:
— Czy mnie także zaliczasz do tych ludzi?
— Kto się czuje dotkniętym, nie potrzebuje mnie dopiero o to pytać. Czy ja liczę? Nie liczę już wcale. Ani mi to na myśl nie przychodzi. Komu naraz dwie zębate koleje Czterech Kantonów spadną na głowę, temu odechce się liczyć. W kogo zaś wmawiają, żeby szukał Wielkorządcy Rigi na Pilatusie i umył mu tam ręce na znak niewinności, ten już całkiem przepadł. Zostanę tutaj w kącie i nie dam się wypławić żadnemu Missisipi ani Amazonce. Tak powinien postąpić człowiek wykształcony, z charakterem!
— To bardzo słuszne, a ponieważ ty nietylko masz charakter, lecz nawet w bardzo dobrym gatunku, przeto sądzę, że nie długo posiedzisz w kącie.
Połechtany mile tem pochlebstwem, przysunął się już Frank nieco bliżej i rzekł o wiele przyjaźniej niż przedtem:
— Czy to istotnie pańskie sukcesywne przekonanie najzacniejszy panie Shatterhand? Cieszyłoby mnie naprawdę, gdyby tak było. Powiadam panu, że byłoby to dobrem nie tylko dla drugich, lecz i dla pana, gdyby się pan na tem poznał, że nie jestem do pogardzenia.
— Nietylko poznaję się na tem, lecz wiem to już oddawna!
— Tak? — pisnął mały, przysuwając się jeszcze bliżej. — Zresztą może to anonimowa pomyłka, jeśli przypuściłem, że i pan mnie zapoznaje. Wobec tego spróbuję jeszcze raz, czy w zachowaniu pana znajdzie się taka poprawa, jakiej sobie życzę.
Przysunąwszy się znowu bliżej, siedział już tylko o krok od Old Shatterhanda i mówił dalej skwapliwie i już bardzo uprzejmie:
— Wracam do swego wniosku. Jakże będzie? Czy jesteś pan skłonny wykonać go w tej kongestyi, jakiej sobie życzę?
— Tak, kochany Franku.
Na te słowa rzucił sobą Hobble tak mocno, że znalazł się zupełnie przy Old Shatterhandzie i zawołał z twarzą, promieniejącą od radości i zadowolenia:
— Tego właśnie chciałem! Nawet najgorszy niedźwiedź nie jest takim kpem, żeby przynajmniej raz nie popełnił czegoś dobrego! Mogę panu dać duplikat świadectwa, że pański honor jest zupełnie naprawiony. A więc stoi na tem, co powiedziałem?
— Prawdopodobnie. Oczywiście będzie to zależało od tego, jak się metys zachowa względem nas!
— Całkiem słusznie! Ponieważ zaś wiem, że zachowanie się jego pozostawi więcej niż wszystko do życzenia, przeto pochowajmy nieznośne Jezioro Czterech Kantonów, a koleje zębate przysypmy wzajemnem przebaczeniem i zgodą. Niechaj nic nie dzieli naszych duchów i serc, a gdyby jakiś nierozsądny człowiek odważył się wątpić o naszych słowach, lub się z nich wyśmiać, jak to poprzednio zrobiono w tym wagonie, to zwróć się pan odrazu do mnie. Ja potrafię zdobyć dla pana to uszanowanie, do jakiego, jako mój wierny przyjaciel, macie słuszne pretensye i kontraparę!
Było to niemal wzruszającem patrzeć na trud, z jakim drudzy usiłowali być poważnymi wobec komizmu jego zachowania się i słów. Było to jednak konieczne dla uniknienia ponownego wybuchu gniewu. Udało im się to szczęśliwie przez cały dalszy ciąg jazdy, a Frank nie znalazł już powodu do wyrzekań na ludzkie błędy i ułomności duchowe, ani wogóle, ani w szczególności. Dojechano do Rocky Ground w najlepszym nastroju. Na miejscu już mieli tylko nieco trudu przy sprowadzaniu z wagonu koni indyańskich, które nie były przyzwyczajone do tego rodzaju przewozu. Także w Firwood-Camp kosztowało to nie mało trudu, zanim je wsadzono do wagonu.
Pomagali przytem ludzie, którzy pozostali byli na miejscu. Kiedy konie wylądowały szczęśliwie, a inżynier zapytał, czy nie stało się co nadzwyczajnego, odrzekł jeden z robotników, skrobiąc się w głowę:
— Well! Ponieważ oto pytacie, sir, to nie mogę milczeć: Skradziono jednego konia.
— Którego? — zapytało sześć osób naraz.
Rozumie się samo przez się, że wiadomość ta wywołała przestrach. Ponieważ kolejarze koni nie posiadali, mógł to być tylko jeden z należących do sześciu myśliwców, może nawet jeden z karych ogierów Winnetou lub Old Shatterhanda! Nastała chwila najwyższego zaciekawienia, którą dopiero robotnik przerwał słowami:
— To był siwek, moi panowie!
Dały się słyszeć westchnienia ulgi, Frank zaś zapytał:
Czy siwek z czarną łatką na prawej stronie szyi?
— Yes, sir!
— Dzięki Bogu! — zawołał. — Kuzynie Drollu, to twój potykacz, który ci się wystarał o wyspę Ischię. Nic nie szkodzi, że go ukradli. Masz za to sto razy lepszego!
— Tylko z rozwagą w sądzie, mój Franku — upomniał Old Shatterhand. — Mniej tu idzie o konia, a więcej o złodzieja. Domyślam się, kto nim mógł być. Czy nie metys, którego wsadziliśmy do studni?
— Tak, sir — odrzekł robotnik z zakłopotaniem.
— Jak wylazł ze studni? Mogło się to stać tylko skutkiem waszego niedbalstwa!
— Które ja surowo ukarzę! — dodał inżynier. — Przecież postawiłem nad studnią dozorcą! Gdzie on jest? Tam go niema i nigdzie zresztą go nie widzę.
— Uciekł tymczasem ze strachu, zanim jak się wyraził, przeminie u was pierwsza gorączka, mister inżynierze!
— No, to długo poczeka. Gdy powróci, każę go tak oćwiczyć, że to dobrze popamięta! Teraz szukaj skuta, jak wiatru w polu! Ale może nie będzie jeszcze tak daleko, może go jeszcze dościgniemy. Bądźcie zaraz gotowi i...
— Zwolna, sir, zwolna! — przerwał mu Old Shatterhand. — Zbytni pośpiech nie doprowadzi do niczego. Jeśli się dobrze domyślam, to skut jest teraz już tak daleko, że wszelki pościg z waszej strony byłby daremny. Sądzą, że odjechał stąd do Firwood - Camp.
— Nam prosto w ręce? To niemożliwe! Chybaby zmysły postradał!
— Pshaw! On wiedział, że Komancze znajdują się w niebezpieczeństwie i pojechał, aby potajemnie ich ostrzec, ale przyszedł zapóźno. To on zaglądał z góry i do niego strzelił Winnetou, ale nie trafił.
— Tak jest — potwierdził wódz Apaczów. — Tylko przez krótką chwilę niestety go widziałem. Podniosłem natychmiast strzelbą do twarzy, on jednak zauważył równie prędko, że doń wymierzyłem i cofnął głową wtedy właśnie, kiedy pociągnąłem za cyngiel. Gdyby nie to, byłbym go trafił.
— Kula twoja nigdy nie chybia, ale chwileczka to za krótki czas na celny strzał. Zresztą spodziewam się, że ten hultaj stanie nam jeszcze przed lufami. Zostawmy go narazie tam, gdzie jest! Zauważył zapewne, że Komanczów puszczono wolno i pojechał za nimi, by się do nich przyłączyć. Jeśliby zależało na tem, żeby go schwytać, dostałbym go bardzo rychło, postanowiliśmy jednak darować mu wolność, niech więc jej używa bez batów.
— Ależ mnie serce boli — przypomniał się Frank — żeśmy go nie rozmiękczyli, a potem nie wytrzepali!
— Znajdzie się jeszcze czas na trzepanie. Pociesz zatem swoje strapione serce, kochany Franku! Przedewszystkiem pragnąłbym się teraz dowiedzieć, jak skut mógł umknąć ze studni, a do tego jeszcze ukraść konia. Niewątpliwie potraficie nam to opowiedzieć, człowieku!
Kolejarz skurczył się pod wpływem surowego wzroku Old Shatterhanda, jak gdyby się chciał schować w samym sobie, lecz odpowiedział:
— Ja temu nie jestem winien, sir. Wierzcie mi śmiało! Studni miał pilnować Clifton, który dał się otumanić Chińczykom.
— Chińczykom? Tutaj byli Chińczycy?
— Yes, mister Shatterhand; dwie sztuki, dwie całe sztuki.
— Ach to byli pewnie ci, którzy nam strzelby ukradli. Czy wisiały im z tyłu warkocze?
— Warkoczy nie widziałem. Ale za to mieli pieniądze, piękne dolary, pół dolary i jeszcze drobniejsze. Poszli do roomu i kazali keeperowi[39] podać sobie wszystkiego, czego tylko dusza ich pragnęła, a on mógł sprzedać.
— A wy byliście oczywiście na tyle uprzejmi i rozważni, że popijaliście z nimi. Prawda?
— Ja nie, lecz Clifton, sir. Bo trzeba wam wiedzieć, że znał ich dobrze, ponieważ pracował w Firwood-Camp, zanim wynajął go tutaj mister Swan. Najlepiej będzie, jeśli wam wszystko po porządku opowiem, jak i co się stało.
— Tak, dobrze! Jestem bardzo ciekawy, czy znajdziecie co na usprawiedliwienie tego, że nie pilnowaliście lepiej swoich obowiązków. A więc słuchamy.
— Przedstawię wam całe zdarzenie dokładnie i zgodnie z prawdą. Było to pod wieczór i zmierzchało się już właśnie. My, skończywszy pracę, przygotowywaliśmy się właśnie do wypoczynku, kiedy nadeszli Chińczycy — niech ich dyabel porwie za tego figla, którego nam spłatali. — Clifton siedział jako dozorca nad studnią, a sznurek, którym skut był przywiązany, owinął dokoła drzewa.
Chińczycy zauważyli Cliftona, ponieważ znali się z nim z Firwood-Camp i poszli go przywitać. My udaliśmy się za nimi, bo ciekawi byliśmy, co tutaj mogą robić Chińczycy i dowiedzieliśmy się, że oni opuścili Firwood-Camp z powodu zbyt nizkiego wynagrodzenia i złego obchodzenia się z nimi. Mówili też, że szukają nowej posady.
— I wy uwierzyliście w to? — zapytał Old Shatterhand.
— Nie było żadnego powodu do podejrzenia o kłamstwo.
— To się bardzo mylicie! Oni przecież byli przodownikami chińskich robotników. Wszak o tem wiedzieliście!
— Tak.
— Jako przodownicy, stali oczywiście lepiej od innych i nie byli zmuszeni tak nagle porzucać pracy, zwłaszcza przez wzgląd na małą zapłatę. Dalej powinniście byli nad tem się zastanowić, że gdyby oni usunęli się ze służby, to i reszta Chińczyków, jeszcze mniej zarabiających i bardziej poniewieranych, nie byłaby pewnie została w Firwood - Camp, lecz byłaby także uciekła od pracy.
— To słuszne, sir, ale nikt z nas o tem nie pomyślał.
— Nie wydajecie sobie tem dobrego świadectwa.
— Być może! Jesteśmy prostymi rzemieślnikami i nie uczyliśmy się w szkołach. Trudno od nas wymagać, żebyśmy tak prędko zdawali sobie sprawę z każdego kruczka i haczka i odrazu rozpoznawali przyczyny. Clifton powiedział im, że u nas dostaną prawdopodobnie posadę, ale oni nie chcieli zostać, lecz najbliższym roboczym pociągiem jeszcze dalej na wschód pojechać.
— Bardzo wierzę. Utracili warkocze, przez co są shańbieni i muszą się zwrócić w strony, gdzie niema Chińczyków. Co dalej?
— W oczekiwaniu na pociąg poszli do roomu, gdzie zamówili sobie u keepera dwa łóżka. Mieli przy sobie, jak już powiedziałem, pieniądze i nie skąpili. Zaprosili nas, byśmy się z nimi napili, a przy tej sposobności zaczęła się rozmowa, w której dowiedzieli się od nas, że wy byliście tutaj, że odjechaliście, aby Firwood - Camp obronić przed Komanczami. Słuchali nie bez uwagi, ale o was, sir i o Winnetou nie chcieli, jak się zdawało, nic wiedzieć. Poznaliśmy to z tego, jak wyrażali się o was.
— Rozumie się. Okradli nas, spotkała ich za to zasłużona kara i z tego powodu opuścili Firwood - Camp. Ja domyślam się, o co im chodziło. Usłyszeli, że my dwaj pojmaliśmy metysa, postanowili więc zemścić się na nas przez uwolnienie jego.
— Być może, że nie nam, lecz wam chcieli wyrządzić tę psotę. Kto wie, czy nie zrobili tego z przyjaźni, gdyż w Firwood-Camp żyli z nim widocznie na dobrej stopie. Krótko węzłowato, Cliftonowi także wynieśli gorzałki, najpierw jedną pełną flaszkę, a potem drugą. Potem znowu poszli do niego i wrócili dopiero po długim czasie. Nie usiedli jednak, co potem wpadło nam w oko, na dawnych miejscach, lecz tak, że my, chcąc także usiąść, musieliśmy drzwi zamknąć, wskutek czego nie mogliśmy wyglądać na dwór, gdzie stały konie. Po pewnym czasie usłyszeliśmy rżenie, parskanie i tupot kopyt. W obawie, że coś się stało z końmi, wyszliśmy na dwór, chociaż Chińczycy chcieli nas zatrzymać. Obydwa kare ogiery były odwiązane, a siwek z czarną plamą na szyi znikł.Poznaliśmy jednak, że się nie zerwał, lecz, że go ktoś uprowadził. Ale kto? Byliśmy wszyscy razem z wyjątkiem Cliftona, który siedział przy studni. Podeszliśmy do niego, nie zważając na Chińczyków i znaleźliśmy go na ziemi pijanego, aż prawie do utraty przytomności, a obok niego sznurek, na którym uwiązany był metys. Zobaczyliśmy także rzemień, którym skrępowane miał ręce i nogi. Przestraszyliśmy się oczywiście okropnie i staraliśmy się dowiedzieć od Cliftona, co tu zaszło, ale nie mogliśmy zeń nic wydobyć, ponieważ bełkotał tylko niezrozumiale. Aby się stanowczo upewnić, spuściłem się po sznurze do studni i przekonałem się o tem, czego się obawiałem: Metysa nie było.
— Domyślałem się tego! — rzekł Old Shatterhand — Po zupełnem spojeniu Cliftona, Chińczycy wyciągnęli skuta i oswobodzili z więzów. Potem znowu powrócili do oberży i podstępem spowodowali to, że musiano drzwi zamknąć, ażeby metys mógł ukraść jednego konia. Czy było tam jakie światło?
— Świeciła się latarnia przy koniach.
— Mógł zatem widzieć, które konie były najlepsze, zabrał się więc, jak jego dziadek, do naszych karych, ale nie sprzyjało mu przy tem szczęście równie jak dziadkowi. Konie dały się wprawdzie odwiązać, lecz broniły się potem i narobiły hałasu. To zniewoliło go do największego pośpiechu, ponieważ bał się, żeby go nie pochwycono. Zabrał więc konia, do którego mógł najwygodniej przystąpić, a tym był siwek.
— To prawda, sir, bo siwek stał najbliżej drzwi.
— Wybrał zatem najgorszego, ale jako dobry jeździec i obeznany z okolicą między Rocky-Ground a Firwood-Camp dał sobie radę, bo inaczej nie byłby mógł przyjąć obowiązków skuta. Dzięki temu zdołał mimo ciemności umknąć do Birch-Hole, lecz oczywiście zapóźno dla swoich zamiarów. Co sądzili Chińczycy o jego ucieczce?
— Tego niestety nie wiemy, skoro tylko bowiem przekonaliśmy się o ucieczce jeńca i oglądnęliśmy się za nimi, już tych łotrów nie było.
— Dokąd poszli? — spytał inżynier.
— Nie widzieliśmy, bo noc była ciemna.
— Do stu piorunów! Czy nie możnaby znaleźć ich śladów? Musimy spróbować, czy nie zdołamy jeszcze pochwycić tych opryszków!
— Niech sobie idą, mister Swan! — zawołał Old Shatterhand. — Nie warto trudzić się nad ich pojmaniem. Dzieło nasze udało się nadspodziewanie. Ocaliliśmy Firwood - Camp i nikomu z naszych skóry nie zadraśnięto. Wszystko inne, a zwłaszcza osoby Chińczyków tak mało znaczą, że byłoby śmiesznem tracić czas na bieganie za nimi.
— Hm! Swędzą mnie wprawdzie wszystkie palce, uznaję jednak, że macie słuszność, mister Shatterhand. Niechaj więc zmykają! Ale tego Cliftona zawezwę do siebie. Nie wiecie, gdzie on jest?
— Nie — odparł kolejarz. — Gdy się przespał kilka godzin i obudził nagle, opowiedzieliśmy mu, jak się dał otumanić Chińczykom. Wtedy on w jednej chwili wytrzeźwiał ze strachu. Oczywiście wygadywał na nich, co tylko mógł, ale tem nie zawrócił ani ich, ani metysa! Z obawy przed karą powiedział, że się nie pokaże, dopóki u was pierwszy gniew nie przeminie, zawinął swoje rzeczy i odszedł.
— Trzeba go było nie puścić!
— Jak mieliśmy go zatrzymać, sir? Czy przemocą? Przecież on nie był zbrodniarzem, a my nie jesteśmy policyą!
— Całkiem słusznie! — przyznał mu Old Shatterhand. — Najprawdopodobniej on także nie wróci, a my nie mamy powodu tęsknić za nim. Gdyby zaś kiedy powrócił, złajcie go porządnie, mister Swan, a poza tem nic mu nie róbcie! Teraz popatrzmy najpierw na konie, a potem zjedzmy co i wyśpijmy się należycie, gdyż ostatnią noc spędziliśmy całą na czuwaniu. Jutro rano pożegnamy się z wami.
— Już? zapytał inżynier. — Nie potrzebuję was zapewniać, że pragnąłbym was na dłużej, znacznie dłużej zatrzymać u siebie!
— O tem jesteśmy przekonani. Zachowamy was na zawsze we wdzięcznej pamięci, sir. Na razie nie mamy tu co robić, a chociaż nie musimy skąpić czasu, to jednak zwykliśmy przebywać na jednem miejscu tylko do czasu, dopóki nas potrzeba.

— Zgadzam się z tem — rzekł Kaz. — Czeka nas jeszcze podróż do Santa Fé. Nasz bratanek Nahum Samuel Timpe, którego chcemy zmusić do wydania nam spadku, nie jest, jak się zdaje, człowiekiem, lubiącym siedzieć długo na jednem miejscu. Nieczyste sumienie pędzi go to tam, to ówdzie i jeżeli zmarnujemy czas gdzieindziej, to obawiam się, że, gdy przybędziemy na
On, mały, stanął między nimi, a oni, dwumetrowi ludzie,
musieli go wziąć pod ręce i pójść z nim do restauracyi.
Ta osobliwa trójka przedstawiała nader śmieszny widok.
to miejsce, to go już tam nie zastaniemy. Czy i twoje zdanie takie, kuzynie?

— Oczywiście — odrzekł Kaz na zwrócone do niego pytanie. — Im prędzej wejdziemy w posiadanie naszych pieniędzy, tem lepiej dla nas. Szczęściem zajęli się mister Shatterhand i Winnetou naszą sprawą. To podsyciło we mnie nadzieję szczęśliwego doprowadzenia jej do końca.
Podczas rozmowy braci Timpów stali obok nich tylko Frank i Droll, tamci udali się byli do budynku. Ta okoliczność też, że Old Shatterhand i Winnetou nie mogli ich dosłyszeć, skłoniła Hobblego do wypowiedzenia kilku słynnych uwag o zdaniu, objawionem w tej chwili przez Haza. Po krótkim namyśle bowiem rzekł, co następuje:
— Nie rozumiem tego, dlaczego pan zawsze mówisz o innych ludziach! Rodzina Timpów obciążona jest widocznie wielce interimistyczną chorobą dziedziczną, której zupełnie niepodobna wyleczyć, a tą chorobą jest kolosalnie jednostronna jednostronność, której drugiej równej nie znajdzie!
— Jak to jednostronność? — zapytał Kaz.
— Mam na myśli stronę, zwróconą zawsze do Old Shatterhanda i Winnetou. Zawsze pan tylko o tem gadasz, że spodziewasz się ze strony tych panów najbardziej wybitnej i penetrantnej pomocy. Przyznaję wprawdzie bardzo chętnie, że nie mówisz pan tego na wiatr i że się w tem przekonaniu nie zawiedziesz, ale prosiłbym pana o zwrócenie się w drugą stronę, a to w tę, gdzie stoję ja, gdzie można znaleźć powszechnie szanowanego Heliogabala Morfeusza Edewarda Franka! Pytam pana, czy nie mógłbyś pan liczyć na mnie w żadnym wypadku?
— O i owszem, mister Franku! — odrzekł Haz.
— Ale to wcale tak nie wygląda, najuniżeńszy panie Hazaelu Benjaminie Timpe! Ja już wczoraj zniżyłem się z wysoka i zapewniłem pana, ponieważ pan nie możesz bez mojej pomocy niczego dokonać, że się nim zajmę i zlituję nad nim, jak bezdzietny ojciec sierót zajmuje się rodzicami swoich pupilów. Powiedziałem również, że poniosę pana na orlich skrzydłach ku pańskiemu celowi, poczem przekonywująco i zgodnie z naturą udowodniłem, że wasz spadek bardziej mnie obchodzi, aniżeli moje osobiste chronometry, a teraz w kilka godzin zaledwie dowiaduję się, że wszystkie swoje nadzieje i giestykulacye budujesz pan na innych ludziach. Jeśli dalej będziesz pan lekceważył mój profil, to mimo mej dziedzicznej cierpliwości i pobłażliwości nie pozostanie mi ostatecznie nic innego, jak pożegnać się z panem i zwrócić się do lepiej znających się na rzeczy i głębiej patrzących potentatów!
Obaj kuzyni okazali tyle panowania nad sobą, że się nie roześmieli, przeciwnie z twarzy ich przebijała się powaga, a Kaz odparł, kładąc Frankowi rękę na ramieniu:
— Ależ, zacny panie Franku, całkiem zbytecznie się pan rozdrażnia. Znamy pana przecież i wiemy dobrze, jaką korzyść przyniosła nam pańska pomoc.
— Tak? Więc pan wiesz o tem? Dlaczego w takim razie mówisz pan zawsze o Old Shatterhandzie i Winnetou, a nie o mnie?
— Ponieważ nie wspomina się zazwyczaj o tem, co jest samo przez się zrozumiałe, a pańskie zalety są przecież nieskończenie same przez się zrozumiałe! Czy słusznie utrzymuję?
Na te słowa rozpromieniło się oblicze Franka. Wykonał ręką ruch tak majestatyczny, jak tylko on to potrafił i rzekł:
— O proszę, proszę, panie Timpe! Wyświadczasz mi pan zbyt wielki zaszczyt! Skoro pan chcesz pójść dalej w swojem uznaniu, to jako skłonny do milczenia nie odbieram panu sposobności do tego. Mów więc pan dalej, mów pan, jak pan umiesz! Każdy, kto ceni wysokie zalety szlachetniejszych ludzi, postępuje zawsze rozumnie. Jeśli pan zatem widzisz, że go przewyższam, to sobie pan tem tylko zaszczyt przynosisz, ja zaś jestem gotów otoczyć pana mojemi skrzydłami z pełnem miłości pobłażaniem. W życiu pańskiem nastąpił dzisiaj wielki zwrotny kontrapunkt. Byłeś pan podobny do owiec bez pasterza, pędziłeś pan w ciemną noc bez półksiężyca lub gwiazdy, któraby przyświecała panu na górskiej ścieżynie, wiodącej ku mlecznej drodze. Ponieważ jednak udałeś się pan teraz pod moją opiekę i osłonę, uczepi się szczęście z przodu do pańskich stóp, a z tyłu do zapiętków i niezdarzy się takie niebezpieczeństwo, któregobym niepokonał dla pana, spadek zaś, który bezemnie deklinowaliście i refuzowaliście nadaremnie, wpadnie wam jak pieczone gołąbki do gąbki. Na te słowa możesz się pan zdać, jak na mnie samego, wzywam więc pana niniejszem do oświadczenia pod ministeryalną odpowiedzialnością, czy się pan zgadzasz na to, żebym był promieniem nowiu, mającym od dziś kierować pańskimi krokami!
— Zgadzamy się — odrzekł Kaz.
— Dobrze, w takim razie zawrzemy tryumwirat przyjaźni. Weźcie mnie pod ręce, jako pisklęta kwokę! Idźcie potem za mną przez całe życie, a teraz do jadalni, gdyż jadło jest już prawie na stole. Chodźcie, panowie, Hazaelu i Kazimierzu Timpe!
On, mały, stanął pomiędzy nimi, a oni, dwumetrowi ludzie, musieli go wziąć pod ręce i pójść z nim do restauracyi.

Ta osobliwa trójka przedstawiała nader śmieszny widok.

ROZDZIAŁ IV.
Bonanca of Hoaka.

Tam, gdzie Sierra Moro tworzy prawie kąt prosty z odnogami gór Raton, leżeli dwaj Indyanie nad brzegiem potoku. Jeden z nich miał zapewne przeszło sześćdziesiąt lat, a głową owiniętą w skórzaną szmatę, jak gdyby chciał coś na niej ukryć. Z zapadłej twarzy bił wyraz ogromnej zawziętości. Obok niego leżała strzelba. Drugi, nie tak stary, miał rzadkie, lecz długie włosy, zwinięte w węzeł, a w zapadłych również rysach twarzy piętno chytrości i podstępności. Za szerokim rzemieniem, służącym jako pas, tkwił nóż. Broń czerwonoskórców składała się tylko z wymienionej strzelby starego i noża młodego. Wyglądali jak ludzie, którzy przez dłuższy czas cierpieli nadzwyczajny niedostatek, może nawet głód i pragnienie. Nie mieli też sposobności do naprawienia defektów podartych ubrań, a mokassyny z nóg im niemal spadały.
Trawa była, jak okiem sięgnąć, zdeptana po obu stronach potoku, a silniejsze ślady wskazywały, że czerwoni kładli się tu i ówdzie na brzegu, aby ręką sięgnąć do wody. Odrzucone łupy dzikiego harbuza dowodziły, czem musieli głód zaspakajać. Kiedy Indyanin zjada dziki harbuz w stanie zielonym, w jakim go znajdzie nad wodą, to źle z nim już jest z pewnością.
Stary położył się znów na ziemi i spojrzał w wodę, nie wysuwając całkiem głowy. Po dłuższej chwili podniósł się napowrót i powiedział:
— Uff! Tutaj są ryby, lecz rękami trudno je łowić, a nie mamy haczka do wędki. Żołądek mnie boli z tej połowy harbuza, którą musiałem połknąć.
— A jabym zjadł całe bawolę, gdybym tylko dostał — mruknął drugi.
— Wielki duch opuścił nas zupełnie! — zgrzytnął stary. — Wielki wódz Komanczów, Tokwi Kawa, musi głód cierpieć! Nikt nie uwierzyłby temu!
— Kto temu winien? Old Shatterhand i Winnetou, którym tego nigdy nie zapomnę!
Starszy był zatem Czarny Mustang, a siedzący obok niego Indyanin jednym z towarzyszy niedoli. Na twarzy wodza ukazał się dyabelski, niezmiernie brzydki wyraz, kiedy na to odpowiedział:
— Ten biały szakal, Old Shatterhand, musi nam wpaść w ręce, gdyż wiemy, dokąd się uda i zastąpimy mu drogę. Więcej zawinił on niż szakal Apaczów, Winnetou. Biada im, gdy ich schwytamy!
— Czy jesteś tego rzeczywiście tak pewny?
— Najzupełniej.
— Nie gniewaj się, jeśli oświadczę, że wątpię o tem.
— Czemu wątpisz?
— My musieliśmy iść piechotą, a oni mają rącze konie.
— Ale nasza droga wiodła przez góry jak naciągnięte lasso, gdy tymczasem oni muszą zataczać łuki i okrążać. Czarny Mustang zna wszystkie góry i doliny w tych stronach i obliczył dokładnie drogę, jaką ma przebyć, aby nieprzyjaciół ująć. Wyprzedziliśmy ich, a gdy Ik Senanda powróci z tem wszystkiem, czego nam trzeba, wtedy Apacz i owych pięć białych kujotów, na których czekamy, dostaną się w nasze ręce niezawodnie.
— Ale czy Ik Senanda wszystko sprowadzi?
— Z pewnością.
— Konie, proch, ołów, strzelby, noże, ubrania i mięso?
— Sprowadzi.
— Gdy się w obozie dowiedzą, co się stało, nietylko nic mu nie dadzą, lecz nas wykluczą.
— Uff! Czy sądzisz, że on będzie taki głupi, aby coś wyjawić. Zakazałem mu mówić cokolwiek, chociaż to było zbyteczne. On wie, gdzie w tych dniach obozujemy, a skoro do wczoraj się nie stawił, musi nadejść dzisiaj.
— Oby Wielki Duch sprawił, żeby nadszedł z mięsem. Ik Senanda zostawił nam swoją strzelbę i nóż. To jedyna broń, którą można coś zdobyć dla zgłodniałych stu wojowników.
— Czy wolno wojownikowi na głód się skarżyć? — skarcił go wódz.
— Tego nikt prócz ciebie nie słyszy, a ty także głód cierpisz. Ja nie boję się ani czerwonych, ani białych nieprzyjaciół, ani dzikich bawołów, ani niedźwiedzia, ale głód to wróg, siedzący w środku. Przeciwko niemu nie poradzi ani podstęp, ani męstwo. Porwie on życie najmężniejszemu i niepodobna temu przeszkodzić. Dlatego nie wstyd o nim mówić i nań się skarżyć.
— Masz słuszność — potwierdził wódz. — Mieszka on także w mojem ciele i przeżera mi wnętrzności. Powiedziałeś, że nie boisz się żadnego wroga; ja także zwyciężałem dotąd każdego, lecz przyszedł taki, który mnie pokonał, dlatego musimy teraz głód cierpieć.
— Któż to taki?
— Siedzi w mem wnętrzu, jak głód, a był nim nieprzezwyciężony gniew na Old Shatterhanda.
— Uff, uff! — przyznał drugi, nie dodawszy ani słowa, ale w tonie tego po dwakroć wydanego okrzyku zawierało się wszystko, co chciał powiedzieć.
— Tak, gniew był wrogiem, który mnie pokonał — ciągnął dalej wódz. Wobec niezwykłej dumy, jaką się odznaczał, mógł tylko głód spowodować te jego skargi na samego siebie. — Gdybym nie był szydził z Old Shatterhanda, gdybym był milczał i czekał cicho na sposobność do zemsty, byłaby nam ta blada twarz zostawiła strzelby, konie i leki. Bylibyśmy potem zaczaili się w pobliżu Firwood-Camp i dostali ich już teraz w nasze ręce!
— Powiedziałeś prawdę. Stało się inaczej i teraz siedzimy tu i cierpimy głód. Wyszliśmy z obozu po mięso, lecz nie zastrzeliliśmy, ani nie złowiliśmy nic i znaleźliśmy tylko harbuz, któryśmy zjedli. Jeżeli drugim także tak się poszczęściło w zastawianiu sieci, to głód nas zniszczy niebawem. Ile masz jeszcze prochu?
— Co najwyżej na dziesięć strzałów.
— Oby wobec tego przyszedł już Ik Senanda, bo pomrzemy z ręki wroga, który się zagnieździł w naszem wnętrzu, bo to jest... uff...!
Urwał, nie wydawszy głośno tego okrzyku.
— Co takiego? — spytał go Tokwi Kawa.
— Popatrz tam! — rzekł, wskazując w górę potoku.
Wódz zwrócił wzrok we wskazanym kierunku i przybrał natychmiast weselszą minę.
— Bawoły! — szepnął.
— Tak, sześć sztuk! Byk, trzy krowy i dwoje cieląt.
— Będzie mięso!
Z temi słowy pochwycił strzelbę, ale ręka mu drżała z osłabienia, czy też podniecenia.
— Ty drżysz! — ostrzegł go tamten. — Jeśli twój strzał niepewny, to przepadnie nam mięso!
— Milcz! To był głód, ale trafię niechybnie!
— Bawoły ciągną wzdłuż wody i zbliżą się aż tutaj, gdyż idą z wiatrem.
— Tak, powietrze idzie z nimi; wystarczy położyć się tu w zaroślach.
Obaj przykucnęli i z gorączkowem napięciem czekali na zwierzęta, które w dość rączem tempie podchodziły coraz bliżej. Były widocznie na wędrówce i schylały co chwila głowy, aby uszczypnąć trawy.
Byk był starem, tęgiem i bardzo brzydkiem, bo prawie pozbawionem włosów zwierzęciem. Jego twarde, łykowate mięso nie nadawało się do jedzenia, ale trzeba go było zastrzelić, gdyż jeśliby Tokwi Kawa, kierując się względem na dobroć mięsa, strzelił do krowy, byłby go mściwy byk porwał na rogi, albo stratował. Strzelba miała wprawdzie dwie lufy, ale jedna była śrutowa.
Zwierzęta nadeszły z biegiem wody, byk na czele, a krowy i cielęta za nim i jeszcze w odległości trzydziestu kroków od Indyan nie zauważyły niczego. Krowy zaufały swojemu dowódzcy, a on jakby utracił czułość w nosie.
Tokwi Kawa wymierzył pewnie, ale mimo to nie strzelił, gdyż byk zwrócony był do niego przodem, a każdy doświadczony myśliwiec celuje do bawołu najchętniej z boku pod łopatkę w serce, ponieważ kula przechodzi tam tylko przez części miękkie.
Bawoły zbliżyły się jeszcze o kilka kroków, kiedy nagle jedna z krów nabrała podejrzenia. Stanęła i zaczęła tak głośno wciągać powietrze nozdrzami, że to buhaj usłyszał. Odwrócił się ku niej i wystawił na wodza bok i miejsce wskazane. W tej chwili huknął strzał. Bykiem coś szarpnęło widocznie, zatrzymał się na chwilę bez ruchu, potem zaczął pochylać głowę coraz to niżej, i niżej, wreszcie wśród konwulsyjnego drżenia runął, nie wydawszy głosu z siebie. Trafiony był w samo serce.
Wódz nabił strzelbę zaraz po strzale, a krowy zwróciły się tymczasem do ucieczki. Jedna popędziła razem z cielęciem, drugie cielę jednak stanęło bezradnie, a potem nawet podbiegło ciekawie do byka. Niebawem wróciła matka, gnana miłością, i odtrąciła je nosem od byka, ale dostała w tej chwili drugi strzał wodza, także w serce i padła w kilku sekundach.
Teraz wyskoczyli obaj Indyanie z głośnymi okrzykami radości ku swej zdobyczy. Cielę zrobiło kilka zabawnych podskoków, poczem zginęło pod ciosami kolb.

— Uff, uff, uff! — zawołał wódz. — Widzi mój czerwony brat, że nie drżałem. Obie kule tkwią w sercu. Mamy dość mięsa dla wszystkich!
„Niechaj się zatem wszyscy dowiedzą, jak Tokwi Kawa
płaci za taką fałszywą przyjaźń.“
— Tak, mięso krowie jest dobre — rzekł zagadnięty.

— Zjadłoby się i mięso byka w braku innego!
— Czy zaraz rozprujemy zwierzęta?
— To trwałoby zbyt długo dla dwu ludzi. Sprowadzimy do tego kilku wojowników.
— Czy nie lepiej byłoby, żeby tylko jeden z nas poszedł, a drugi został tutaj, aby mięsa pilnować?
— Tak. Ja pójdę, a brat mój niech zostanie.
— W takim razie niech mi Tokwi Kawa da strzelbę!
— Sam jej potrzebuję.
— Mnie ona potrzebniejsza, niż tobie!
— W tych stronach niema nieprzyjaciół, z którymi musiałbyś walczyć.
— Właśnie dlatego także Tokwi Kawie nie potrzeba strzelby, ale zapach mięsa ściągnie sępy i kujoty, przed którymi będę się musiał opędzać.
— Mój brat ma słuszność, niechaj więc strzelbę zatrzyma.
Oddał mu ją wraz z amunicyą i oddalił się, rzuciwszy łakome spojrzenie na troje zwierząt, z których sam byk mógł ważyć ze dwa tysiące funtów. Kto tego nie widział, nie uwierzy, jak ogromną masę mięsa taki buhaj przedstawia!
Droga wodza wiodła w dół potoku. Szedł prędko, nie zachowując ostrożności, wskazanej zawsze na dzikim Zachodzie. Tokwi Kawa był widocznie pewien, że w pobliżu nie znajduje się wroga ludzka istota.
Wyszedł był z towarzyszem w górę doliny, a teraz schodził w dół do obozu, który był założony u wylotu. Odległość między dotychczasowem miejscem jego pobytu a obozem wynosiła dwie mile angielskie, więc upłynęło dość czasu, zanim wódz dostał się do obozu.
W obozie leżeli ci sami Komancze, którzy tak haniebnie musieli opuścić Firwood-Camp i tak samo obdarto i zgłodniale wyglądali jak sam wódz. Na jego widok spojrzeli nań wszyscy pożądliwie, bo każdy cierpiał straszny głód. Wódz zauważył także tych, którzy przedtem byli odeszli z sieciami, aby złowić jaką zwierzynę. O wynik polowania nie pytał, gdyż widział, że nic nie przynieśli. Natomiast ta okoliczność, że jego zobaczyli bez strzelby, była oznaką, że jeśli nie stracił jej przez jakieś nieszczęście, to polowanie musiało się udać. Zerwali się, zapominając o indyańskiej powadze i zapytali:
— Czy Tokwi Kawa co zastrzelił? Czy jest mięso?
— Tak — odpowiedział. — Głód się już skończył. Zabiłem byka i krowę, a potem cielę.
Na to odezwało się sto radosnych okrzyków, wywołując zamieszanie, które tak pochłonęło czerwonoskórych, że jeźdźca, zbliżającego się z drugiej strony do obozu, nie zauważyli, dopóki całkiem do nich nie dojechał. Był to wnuk wodza, Ik Senanda, którego wysłano do pastwisk Komanczów, aby się postarał o zaspokojenie wyliczonych poprzednio potrzeb, z tem zastrzeżeniem, żeby tam nie wspomniał ani słowem, że wyprawa na Firwood-Camp wzięła obrót tak haniebny i smutny.
Ta misya metysa była jedynem wyjściem dla Tokwi Kawy. W ten sposób mógł do pewnego stopnia ukryć klęskę i utrzymać się przy godności wodza. W stanie obecnym bał się tam pokazać, gdyby jednak, mając broń i konie, pochwycił Old Shatterhanda i Winnetou, zdobyłby sobie wielki zaszczyt. Gdyby potem jeszcze prędko urządził wyprawę przeciwko jakimkolwiek nieprzyjaciołom, czy to białym, czy też poblizkim Apaczom, aby zabrać im skalpy i leki, to straszliwa porażka, jaką poniósł, mogła pójść w zapomnienie, a zarazem ustąpiłyby wszystkie jego troski i obawy, które go teraz trapiły. Wszystko zależało od wyniku misyi, powierzonej wnukowi, można więc sobie wyobrazić, z jaką tęsknotą i napięciem czekano jego powrotu.
Tęsknota miała się spotkać teraz z zaspokojeniem, ale sam wódz wzdragał się na myśl, w jaki sposób to się stać mogło. Gdyby się Ik Senandzie było udało wykonać z dobrym skutkiem jego polecenie, byłby musiał powrócić ze stu strzelbami i końmi i przywieźć odzież i amunicję dla wszystkich; w takim razie byłaby mu towarzyszyła pewna liczba Komanczów, ponieważ jeden człowiek nie zdołałby przypędzić stu koni. Tymczasem wnuk nadjeżdżał sam i prowadził za sobą jednego konia jucznego.
Gdy to Tokwi Kawa ujrzał, czerwona jego skóra nabrała barwy bibuły, a reszta Komanczów zapomniała o wszelkiej radości z powodu zabitych bawołów. Nikt nie rzekł słowa na powitanie przybysza. Kiedy zsiadł z konia i zbliżył się do wodza, odszedł Tokwi Kawa i usiadł o kilka kroków pod krzakiem, ażeby jego ludzie nie mogli z tego oddalenia usłyszeć, jaką mu przyniósł wiadomość. Ik Senanda usiadł obok niego i czekał na zapytanie. Wódz spojrzał osobliwym, tępym, wzrokiem w jego twarz i zapytał chrypliwym ze zdumienia głosem:
— Gdzie są konie?
— Nie dali mi żadnych — brzmiała odpowiedź.
— Gdzie jest sto strzelb i nożów?
— Nie dostałem.
— Co przywozisz?
— Tylko kilka strzelb, noży, proch, ołów i ubranie dla ciebie.
— Nic więcej?
— Nic!
— Zachowałeś się więc inaczej, aniżeli ci nakazałem.
— Postąpiłem zupełnie wedle wskazówek, jakie otrzymałem od ciebie!
— Zdradziłeś, co się stało w Firwood-Camp!
— Nie zdradziłem niczego!
— Ale nie wykonali moich rozkazów, a to z pewnością tylko z tego powodu, że wiedzą już o naszej hańbie!
— Wiedzą już o niej.
— Musiałeś więc ty im o tem powiedzieć, gdyż przybyliśmy prosto z Firwood-Camp, a w tym czasie nikt nie mógł przed tobą zawiadomić Komanczów o wyniku wyprawy.
— A jednak oni wiedzieli już o wszystkiem, zanim do nich przyjechałem.
— Od kogo? Jeśli znajdą tego winowajcę, zdejmę mu żywcem skórę z głowy!
Zacisnął pięści, a oczy błysnęły mu złowrogo.
— Nie dostaniesz tej skóry — odrzekł wnuk. — Koń ognisty pędził sto razy szybciej i poniósł wszędzie wiadomość.
— Czy koń ognisty dochodzi także do Komanczów?
— Nie, lecz przebiega nieopodal za nimi i zatrzymuje się tam w kilku miejscach, zwanych stacyami przez blade twarze. Na jednej z takich stacyi było kilku naszych wojowników i słyszeli o wszystkiem.
— Uff! Wodę ognistą i konia ognistego zesłał zły duch na krainę czerwonych mężów, aby ich zgubić. Niebawem będą wiedzieli wszyscy od jednej Wielkiej Wody[40] do drugiej, że odebrano mi włosy i lek, a imię moje, które słynęło najbardziej, będzie od teraz smrodem, bijącym ze ścierwa, jakiego już sęp nawet jeść nie chce. Ale ja się zemszczę, zemszczę na wszystkich, którzy mnie ścierwem zrobili!
— Jesteś sławnym i zostaniesz nim nadal — pocieszał go wnuk. — Pochwycimy Winnetou i Old Shatterhanda, a potem napadniemy na Apaczów, zedrzemy im skóry z głowy i leki z szyi, a posiadłszy je, będziecie mogli powrócić do szczepowych ostępów.
— Uff! A teraz nam nie wolno?
— Nie.
— Naradzano się więc nad nami?
— Tak, odbyła się narada wszystkich starszych i mądrych wojowników.
— I oni nas wykluczyli ze szczepu?
— Tak.
— Uff, uff!
Tokwi Kawa przyłożył rękę do oczu i siedział tak przez jakiś czas, poczem znowu opuścił rękę i powiedział:
— Jestem bogaty. Dlaczego nie przywiozłeś mi nic prócz jednego ubrania?
— Nie mogłem.
— Jestem bez konia, a posiadam przecież tak wiele koni. Czy zabroniono ci także zabrać dla mnie jednego?
— Tak.
Na to zwróciły się oczy jego trwożliwie na twarz wnuka. Trzęsąc się niemal ze strachu nad tem, jaką otrzyma odpowiedź, zapytał:
— Czyż nawet mego czarnego mustanga, który dla mnie więcej znaczy niż życie, nie chcą mi wydać?
— Ani jego.
Na to zerwał się Tokwi Kawa pchnięty wściekłością, dając jej upust w słowach. Ik Senanda podniósł jednak ostrzegawczo rękę i rzekł głosem uspakajającym:
— Tokwi Kawa jest wielkim wodzem i wie, że wojownik powinien się hamować. Czy siedzący tam i patrzący na nas ludzie mają sobie pomyśleć, żeś zapomniał być panem swoich myśli i uczuć?
Na to usiadł znów stary wódz, lecz upłynęło sporo czasu, zanim się chociaż pozornie uspokoił.
— Syn mojej córki — rzekł z uznaniem — ma słuszność. Nie chcę teraz myśleć o bólu, jaki mi sprawiono, ale skoro kiedyś powrócę tam, gdzie mi pójść teraz nie wolno, popamiętam to wszystkim, którzy przyczynili się do tego. Czy oprócz tego, co usłyszałem dopiero od ciebie, masz mi jeszcze co donieść?
— Nie.
— Uff! A przecież tylu starszych wojowników nazywało się moimi przyjaciółmi, a ja ich rzeczywiście za takich uważałem. Czy żaden z nich nie przesłał dla mnie jakiej wiadomości?
— Żaden.
— Niechaj się zatem wszyscy dowiedzą, jak Tokwi Kawa płaci za taką fałszywą przyjaźń. Jesteś moim wnukiem i młodym jeszcze, lecz masz tyle odwagi i chytrości, co ja. Jeśli mi chcesz co powiedzieć, to mów. Może przyszła ci do głowy jaka dobra myśl?
— Nie. Ty jesteś tym, któremu przysługuje prawo rozkazu, a ja mam słuchać. Co ty powiesz, to będzie dobre, a co postanowisz, to my wykonamy.
Metys powiedział to jakoby z głębi szczerego serca i pochylił przytem głowę na znak, że oddaje się dziadkowi na własność ze wszystkiemi swemi myślami i zamiarami. Bystry jednak i bezstronny obserwator, jak naprzykład Winnetou lub Old Shatterhand, byłby zauważył pewnie lekkie wprawdzie, ale zdradzieckie fałdy, układające się dokoła ust metysa. On, jak wszyscy mieszańcy, nie był godnym zaufania człowiekiem i jeśli chodziło o jego korzyść, nie znaczył dlań pewnie dziadek więcej niż drudzy. Wódz, pomijając już pokrewieństwo, uważał go za najlepszego swego przyjaciela i darzył go zupełnem zaufaniem. I teraz uśmiechnął się doń z miłością, o ile oczywiście zdolny był do tego uczucia, i rzekł:
— Wiem, że oddałbyś za mnie życie i że teraz wobec plemienia uczyniłeś wszystko, aby zapobiec wypędzeniu mnie. Nie twoja w tem wina, że ci się nie udało. Chodź, pójdziemy teraz do tamtych i oznajmimy im, co szczep postanowił.
Tokwi Kawa nie przeczuwał, że Ik Senanda nie tylko nic dla niego nie zrobił, lecz co więcej, przeciwko niemu działał, gdyż największem jego życzeniem było zostać wodzem Nainich. Powrócili więc z miejsca, na którem rozmawiali, do swoich ludzi. Ci wprawdzie odgadli już z zachowania się Czarnego Mustanga i jego wnuka, jaką pierwszy otrzymał wiadomość, a gdy im to teraz powiedział, wpadli w najgorsze przygnębienie, gdyż taksamo jak on spodziewali się, że jazda Ik Senandy do domu uwieńczona będzie pomyślniejszym skutkiem. Tymczasem wobec takiego wyniku poselstwa groza ich położenia stanęła im przed oczyma jeszcze wyraźniej niż przedtem. Ten przykry nastrój pogarszał jeszcze bardziej doskwierający im głód. To też ucieszyli się bardzo, gdy wódz rozkazał z tego miejsca przenieść się na dolinę, gdzie leżała jego zdobycz myśliwska.
Zanim wyruszyli w drogę, rozdzielono pomiędzy najlepszych strzelców tych kilka strzelb, proch i ołów, które przywiózł Ik Senanda. W ten sposób mogło teraz przynajmniej kilku starać się o żywność dla licznego oddziału wojowników.
Ponieważ wnuk wodza przywiózł tyle właśnie nożów, co strzelb, przeto krajanie bawołów poszło bardzo szybko. Kiedy następnie rozniecili kilka ognisk i każdy upiekł przy nich swój kawał mięsa, mógł każdy, nie zbyt wrogo usposobiony dla nich, człowiek, z przyjemnością patrzeć, jak zapuszczali zęby w to jadło.
Gdy się nasycili, byliby chętnie przez jakiś czas oddali się spokojnemu trawieniu, tymczasem wódz, rozdzieliwszy pomiędzy nich resztę mięsa, wyruszył natychmiast dalej, aby nie zaniedbać niczego, co prowadziło do wykonania zemsty na Old Shatterhandzie i jego towarzyszach, i w ten sposób choć w części odzyskać utracony honor. Druga część usiłowań jego zmierzać miała potem do zdobycia nowych leków.
Poszli więc znowu w dół potoku, aż do niedawno zwiniętego obozu, aby potem wzdłuż odnóg Sierry Moro powędrować na południe. Chodzić i wędrować, to wyrazy, któremi Komancze, ukazujący się poza obozem zawsze na koniu, posługują się tylko z pogardą. Kto nie ma konia i musi chodzić pieszo, ten zdaniem ich stoi niżej, o wiele niżej od punktu, na którym zaczyna się człowiek. A teraz sami musieli posługiwać się nogami w tym celu, w którym je ostatecznie otrzymali, to jest do chodzenia. Ik Senanda miał wprawdzie konia, ale nie jechał na nim, a to z tego powodu, że zamieniwszy potykającego się siwka na lepszego konia, znużył tego drugiego przedtem szybką jazdą, a teraz postanowił go oszczędzać na wypadek, gdyby zaszła potrzeba szybkiej jazdy.
Było to popołudniu, kiedy korowód wszedł na porosłą trawą równinę. Tu natrafili Komancze na trop dość znacznej liczby jeźdźców. Było ich niezawodnie przeszło dwudziestu i to białych, ponieważ wszyscy mieli konie podkute, a jechali w tym samym, co czerwoni, kierunku. Po śladach było widać, że przejechali tędy zaledwie przed godziną. Komancze nie mało ucieszyli się tymi śladami, gdyż uśmiechała im się nadzieja na napad, a więc i na sposobność zabrania koni i broni. Puścili się też skwapliwie w pościg.
Ślady biegły przez jakiś czas równolegle, potem zbliżyły się bardziej do gór, a wieczorem zaprowadziły Komanczów między góry. Zobaczywszy to Tokwi Kawa, rzekł do wnuka:
— Te blade twarze nie są ludźmi niedoświadczonymi, zwracają się bowiem zaraz o zmroku ku wzgórzom, aby nie nocować na otwartej równinie, gdzie zdaleka byłyby widoczne ich ogniska. Nie łatwo nam będzie zaskoczyć ich niespodzianie, zwłaszcza wobec tego, że mamy tak mało broni.
— Pshaw! Jest nas trzy razy tylu, co ich, a co się nie da zrobić przemocą, to osiągniemy podstępem.
— Chytrość zawsze była lepsza i więcej warta od przemocy, a szczególnie dla nas teraz wielkie posiada znaczenie. Należy wziąć pod rozwagę to, że głód pozbawił naszych wojowników sił. Musimy przedewszystkiem podkraść się pod obóz tych bladych twarzy, zanim będziemy mogli obmyślić plan dalszego działania.
Góry były pokryte lasem, z którego wysuwały się zarośla aż na równinę. Doszedłszy do owych zarośli, wyszukali sobie Komancze miejsce odpowiednie na obóz, wódz zaś oddalił się z Ik Senandą na poszukiwanie białych. Zmrok już zapadał, spodziewali się więc, że nie będą potrzebowali daleko chodzić.
Przypuszczenie to okazało się trafnem, gdyż zaledwie uszli z wszelką ostrożnością z kwadrans drogi, poczuli woń dymu w nozdrzach.

— Jesteśmy już blizko nich — szepnął stary do
„Tempestad!“ wyrwało się z ust dowódcy.
„Ten człowiek ma nuggety!“
wnuka. — Teraz tu zaczekamy, dopóki się zupełnie nie ściemni.

Kiedy zmierzch w noc się zamienił, poczołgali się dalej. Usłyszeli niebawem szmer wody, poczem zamigotało pomiędzy drzewami światło ogniska, dokoła którego siedzieli biali. W pobliżu rozciągała się mała polana, porosła trawą, gdzie pasły się konie. Pomimo że dopiero przed chwilą rozbito obóz, pilnowali tego miejsca dwaj ludzie ze strzelbami, gotowemi do strzału. Było to pewną oznaką, że Komancze nie mieli do czynienia z nowicyuszami, ani z ludźmi nieostrożnymi.
Wprawnym Indyanom nie było trudno podejść białych całkiem blizko, ponieważ grube drzewa dawały im doskonałą osłonę. Obaj wywiadowcy zaleźli tak daleko, jak na to wzgląd na ich własne bezpieczeństwo pozwalał, a tam siedząc za drzewami, mogli nietylko widzieć białych dokładnie, lecz nawet słyszeć wszystko, co mówili.
Dowódcą bladych twarzy był, jak się zdawało, jakiś stary, ogorzały mężczyzna z białym jak mleko włosem i z długą, jasnoszarą brodą, o rysach twarzy ostro skrojonych, a cała jego postać wskazywała na to, że z niejednego już niebezpieczeństwa wyrąbał się szczęśliwie. Z bystrych jego oczu biła pomimo starszego wieku młodzieńcza żywość, a gdy mówił, to tak pewnie i z namysłem, jak gdyby zawsze przyzwyczajony był tylko do rozkazywania. Towarzysze nazywali go, jak to czerwoni słyszeli: „Wasza mość“.
Jego towarzysze byli ludźmi, po których widziało się na pierwszy rzut oka, że zdobyli sobie konieczne na Zachodzie doświadczenie. Najmłodszy z nich, cienko zbudowany, ale nadzwyczajnie wydłużony młodzieniec o jasnych kędziorach, był widocznie enfant gaté całego towarzystwa i lubił w rozmowie zabawne zwroty. Nazywano go: „Hum“, a czasem „długi Hum“. W chwili właśnie, kiedy Tokwi Kawa z wnukiem zajęli swoje miejsca, usłyszeli te jego słowa:
— Wasza mość czuje się tu widocznie bardzo bezpiecznie, skoro nie stawia straży. Mnie się zdaje, że tu graniczy terytoryum Komanczów. Czy sobie życzycie, żeby was ci gentlemani pozbawili tronu i życia?
— Moim tronem jest miejsce, na którem stoję, a chciałbym widzieć czerwonego, któryby go zdołał z podemnie wyciągnąć. Otacza mnie trzydziestu poddanych, a każdy z nich jest bohaterem, bayardem. Co do Komanczów jednak macie słuszność, kochany Humie. Chciałem wam tylko zostawić czas do jedzenia, a potem już, jak zwykle, ustawimy straże. Siedm godzin snu ze zmianą co godziny dadzą cztery posterunki, a to wystarczy, jeśli nie będą stały, lecz przechadzały się po wyznaczonych sobie rejonach. Tak musimy postępować, dopóki nie znajdziemy się w San Juan Mountains.
— Gdzie staniemy się milionerami! — dodał Hum i roześmiał się wesoło.
— Sądzę, że zdołamy tego dokonać, choć wy się z tego teraz śmiejecie.
— Ponieważ spadek mego bogatego stryja rozpłynął mi się w wodzie, przeto nie będę miał nic przeciwko temu, jeśli mi pozwolicie odziedziczyć jeszcze bogatszy stan Colorado.
— Well! Ponieważ znów o tem wspominacie, to powiedzcie, jaka to jest sprawa z tym stryjem. Czy was wydziedziczył? Jesteście tak dzielnym młodzieńcem, że takiej krzywdy możnaby mu do śmierci nie przebaczyć!
— Nie wydziedziczył mnie, a mimo to pozbawił spadku. Uchodził za bogatego, gdyż umiał sobie nadać pozorów pod tym względem, mój ojciec natomiast, chociaż tęgi handlowiec, nie doprowadził do niczego, a czemu, o tem się zaraz dowiecie. Umierając, zostawił mi tylko długi i ani centa gotówki. Kiedy bezdzietnego stryja prosiłem, żeby mi pomógł stanąć o własnych nogach, pocieszał mnie tem, że zrobi mnie uniwersalnym swoim spadkobiercą. Męczyłem się jeszcze kilka lat, dopóki i on oczu nie zamknął. Została mi po nim pusta kasa, a w niej księga kasowa. Gdy w tę księgę nos włożyłem, nabawiłem się kataru i to jeszcze jakiego! Kochany stryjaszek był tak chytry, że wyzyskiwał mojego dobrodusznego ojca, każąc mu pracować za siebie, a nie płacąc mu ani dolara. Ojciec sądził, że pieniądze są pewne u brata, a gdy na krótko przed śmiercią dowiedział się o wszystkiem, nie chciał zawstydzać stryja przez odkrycie przedemną jego nieprawości. W ten sposób postradałem spadek i to, co byłbym odziedziczył, gdyby ojciec mój był mniej łatwowierny.
— To ładny stryjaszek! Jakżeż on się nazywał?
— Nic mnie to nie obchodzi, nie znam tego nazwiska!
— Co, nie znacie go? Wszak i wasze nazwisko takie same?
— Oczywiście.
— A zatem! Nie zapomnieliście chyba własnego nazwiska! Nazywacie się u nas długi Hum, ale nie powiedzieliście nam, co ma znaczyć to Hum, nazwisko zaś zatailiście przed nami całkiem. Czemu?
— Czemu? Dlatego, że jestem wesoły boy i nie chętnie się złoszczę, na moje zaś nazwisko gniewałbym się, ilekroćbym je usłyszał.
— Z jakiego powodu?
— Ponieważ brzmi wprost śmiesznie, zwłaszcza dla ucha Anglika.
— Hm! Skoro macie tak wybitne poczucie piękna dla pięknie brzmiących słów, to nas może tylko cieszyć, ale co się tyczy straconego spadku, to nie bierzcie sobie tego tak bardzo do serca, gdyż w górach San Juan w Colorado powetujecie to sobie stokrotnie!
— Jeśli nie stokrotnie, to przynajmniej coś znajdziemy, wasza mość, gdyż nie jesteście człowiekiem, któryby zdolny był wodzić za nos ludzi uczciwych aż w góry Rocky.
— Nie, takim rzeczywiście nie jestem. Mam w kieszeni plan sytuacyjny pokładów. Wzbogacimy się, bardzo się wzbogacimy, chociaż może nie tak jak wtedy, gdyby się nam udało tutaj w Sierra Moro odkryć szczęśliwie olbrzymią wprost Bonancę of Hoaka.
— Już dużo razy o niej słyszałem. Szczególna jest jej nazwa! Bonanca jest wyrazem hiszpańskim, of angielskim, a Hoaka, zdaje się, indyańskim. Prawda?
— Tak jest.
— Co oznacza ta nazwa?
— Nie wiem, gdyż nie znalazłem jeszcze żadnego człowieka, nawet Indyanina, któryby ją rozumiał i potrafił przetłómaczyć. Ale bonanca to rzeczywistość, niezbita rzeczywistość i szukały jej już setki gambuzinów[41]. Kilku z nich było już tak blizko niej, że znajdowali duże grudy złota, lecz nikomu nie udało się jeszcze dotrzeć do miejsca, na którem takie grudy leżą masami. Jesteśmy teraz właśnie w tej okolicy, a jeśli jutro pojedziemy dalej, miniemy te miejsca, na których dokonano tych odkryć. Kto wie, czy w tej chwili nie obozujemy całkiem blizko tej bonancy. Pomyślcie tylko! Gdybyśmy ją tak szczęśliwym trafem znaleźli!
Słowa te podnieciły nadzwyczajnie wszystkich obecnych. Dały się słyszeć rozmaite okrzyki, a Hum rzekł wesoło:
— Gdy będę zasypiał, pomyślę o niej. Może mi się w nocy przyśni, a wtedy pokażę wam drogę do niej. Moglibyśmy wtedy wyrzec się kopalń w Colorado! Cóż wy na to, moi panowie?
— Oczywiście, że moglibyśmy — odpowiedziała jego mość — Gdybym znalazł Bonancę of Hoaka, nie zastanawiałbym się zbyt długo, lecz darowałbym swój plan sytuacyjny komukolwiek. Czyż to nie jest wprost niepojętem, że są ludzie, którzy znają tę bonancę, a nie wyzyskują jej wcale?
— Kto taki? Czy są tacy? Czy to prawda? — zabrzmiały zewsząd pytania.
— Tak, to prawda. Są Indyanie, którzy znają to miejsce, lecz z nienawiści do białych trzymają je w tajemnicy. Tylko wówczas, kiedy chcą co kupić od bladych twarzy, udają się tam po garść małych nuggetów[42], wielkie zaś grudki zostawiają na miejscu. W tej właśnie okolicy natrafiono na takich głupców, obranych zupełnie z rozumu. Rozmawiałem niedawno w Albuquerke z pewnym patrem, który spotkał się z czerwonoskórcem w Estrecho de Kuarco[43]. Indyanin był głodny, a pater udzielił mu chleba i mięsa. Na to wydobył obdarowany z kieszeni skórzany worek i dał mu kawałek czystego złota, czyli nugget, który ważył z pięćdziesiąt gramów. Ten worek pełny był takich kawałków, co przedstawiało niezmierną wartość. I co wy na to?
Odezwały się objawy podziwu, a jeden z obecnych, myślący widocznie najpraktyczniej, zapytał:
— A czy pater nie pytał, gdzie można znaleźć nuggety?
— Oczywiście, że pytał, ale cała odpowiedź, którą otrzymał, brzmiała tak: „Wziąłem to sobie z Bonancy of Hoaka. Bądźcie zdrowi!“ Temi słowy musiał się pater zadowolnić, a czerwony oddalił się szybko.
— W takim razie powinien go był pater przytrzymać i zmusić do wyjaśnienia, gdzie leży ta bonanca!
— Pater, a więc duchowny? Tego mu nie wolno, to sprzeciwiałoby się jego urzędowi i nauce.
— Co mi tam urząd i nauka! Gdybym spotkał takiego czerwonoskórca, któryby mi nie chciał tego powiedzieć, zakłułbym go na miejscu i wcalebym sobie wyrzutów nie robił!
— Jabym go nie zakłuwał, gdyż niekoniecznie trzeba się stać zaraz mordercą, a zresztą po śmierci dopiero nie mógłby dać wyjaśnienia. Ja postąpiłbym inaczej. Są inne, daleko pewniejsze środki, któremi można zmusić takiego milczącego Indyanina do mówienia. Niestety, nie będziemy mieli sposobności zużytkować tych środków.
— Gdzie leży to Estrecho de Kuarco? Czy wasza mość wie o tem? A jak brzmi tłómaczenie tej nazwy?
— To jest po hiszpańsku i znaczy tyle, co przesmyk krzemienia, a ja znam go, gdyż powiem otwarcie, że należę także do tych, którzy napróżno szukali Bonancy of Hoaka. Byłem nawet w Estrecho, lecz nic nie znalazłem, chociaż byłbym przysiągł, że niewiele brakowało mi do odkrycia. Pomyślcie tylko o nazwie de Kuarco, kwarzec. Wszak to kamień, w którym się złoto ukrywa. A przesmyk! Słowo to wskazuje wyraźnie, w jaki sposób powstała bonanca! W przesmyku był dawniej wodospad, który z kamieni powypłukiwał ziarnka i grudki złota i zniósł je do jakiegoś wgłębienia. Tam one leżą, a wartość ich równa się wielu milionom. Wystarczyłoby sięgnąć po nie ręką, gdyby się wiedziało, gdzie jest ta jama. Ta myśl może wprost przyprawić o obłąkanie. Jeśli chcecie, mogę wam jutro pokazać to Estrecho de Kuarco, bo nam droga koło niego wypada.
Te słowa wywołały podniecenie, które przez długi czas nie mogło ustąpić. Dowódca położył temu kres w ten sposób, że rozkazał:
— Dajcie temu narazie pokój, sennors! Posililiście się już, a teraz należy czaty rozstawić, bo ja nie wierzę Komanczom więcej, jak na taką odległość, jaką można objąć wzrokiem. Rozmawiacie tak głośno, że głuchy usłyszałby na milę! Jeśli się nie uciszycie, nie zobaczycie jutro Estrecha. Daję na to słowo, a wiecie, że go zawsze dotrzymuję!
— Well! Będzie wasza mość miała spokój — odrzekł Hum z właściwym sobie uśmiechem.
— Stulcie zatem pyski, gentlemani, sennores i panowie! Słyszeliście, że chcę spać i śnić o bonancy. Kto mi we śnie lub w marzeniu przeszkodzi, temu nie pozwolę jutro wziąć ani grudy złota. A więc dobranoc waszej mości, dobranoc!
Podsunął sobie pod głowę siodło, jak poduszkę, położył obok siebie strzelbę, gotową do strzału i zamknął oczy!
— Chodź! — szepnął Czarny Mustang do wnuka.
Cofnęli się ostrożnie, gdyż był to już największy czas, czterej wartownicy bowiem oddalili się od ognia, a jeden z nich przeszedł w niespełna minutę przez to miejsce, na któręm przedtem czerwoni leżeli. Gdyby tam jeszcze teraz byli, byłby ich bezwarunkowo zobaczył.
Gdy już byli dość daleko od obozu białych, zatrzymał się Mustang i zapytał towarzysza:
— Czy zauważyłeś wszystko?
— Wszystko — odpowiedział Ik Senanda.
— Ja nie każde słowo zrozumiałem, ale znam dokładnie treść ich rozmowy. Dostaniemy jutro skalpy, konie, broń tych bladych twarzy i wszystko, co tylko mają przy sobie. Uff!
Powiedział to tak stanowczo, jak gdyby był pewnym zupełnie, Ik Senanda jednak wątpił trochę o tem i ostrzegł:
— Widziałeś zapewne i słyszałeś, że te blade twarze nie są greenhornami[44], których łatwo wywieść w pole.
— A ja ich przecież wywiodę!
— Ja uważam za odpowiedniejsze napaść na nich jeszcze dziś.
— Ty mówisz, jak młody wojownik, ja zaś jak mędrzec, który nauczony jest wszystko rozważać. Cztery warty chodzą bezustannie dokoła obozu i zauważyłyby nas niezawodnie. Na krzyk straży zerwaliby się wszyscy gotowi do walki i wystrzelaliby wielu z nas, ja jednak chcę wojowników oszczędzać, aby się nie narazić na nowe wyrzuty, gdy powrócę do szczepu. Tu nie powinna popłynąć krew ani jednego Komańcza.
— Ciekaw jestem, jak tego dokonasz!
— Słyszałeś, co mówili o bonancy?
— Tak.
— Ja nie znam tej bonancy i od nikogo jeszcze nie słyszałem tej nazwy, wiem jednak, gdzie się znajduje nasza szapo - gaska[45].
— Uff! — wymknęło się metysowi. — W jakim związku pozostaje ta kryjówka z twoim planem?
— Nie domyślasz się?
— Nie.
— Ty wiesz, równie dobrze jak ja, gdzie ona leży. Jeśli teraz pojedziesz tam, możesz jutro rano być pod Estrecho de Kuarco. Ja będę szedł także przez całą noc z moimi wojownikami, aby tam stanąć o tym samym czasie.
— Chcesz tam być, gdy się zjawią blade twarze!
— Jeszcze o wiele rychlej, rano, lub przed południem, a oni przybędą dopiero wieczorem. Uważaj, co ci powiem. Z naszej szapo - gaska weźmiesz potrzebną ilość nuggetów, potem udasz się do Estrecha, gdzie my zabierzemy ci twego konia, a ty pozwolisz się pochwycić bladym twarzom. Gdy zobaczą złoto i zapytają cię o bonancę, ty będziesz jakiś czas opierał się ich żądaniu, a potem zaprowadzisz ich do Estrecha, gdzie ich tak osaczymy, ze nie będą mogli wyjść, ani się bronić.
— Uff! — rzekł Ik Senanda, nie mogąc ukryć lekkiego uśmiechu. — Tego nauczyłeś się od Old Shatterhanda!
— Rozumny wojownik uczy się nawet od najgorszego wroga! Tam przygotujemy dużo drzewa do palenia. Gdy blade twarze znajdą się w Estrecho, zatkamy wejście tem drzewem i podpalimy je. Wskutek tego wpadną w pułapkę, podobnie jak my w Birch Hole i będą musieli poddać się zwycięskiemu Tokwi Kawie.
Ik Senanda milczał w zamyśleniu.
— Czy uważasz ten plan za niedobry? — zapytał dziadek.
— Nie, gdyż co wymyślił Old Shatterhand, to nigdy nie zasługuje na naganę. Coś jednak jest w tem, co mi się nie podoba.
— Co?
— Biali mnie zabiją.
— Nie.
— Całkiem pewnie!
— Nie! Czy zdaje ci się, że syna mojej córki narażę na niebezpieczeństwo, któreby zagrażało jego życiu?
— Sądzę wprawdzie, że tego nie chcesz, ale obawiam się, że to nastąpi. Skoro ci ludzie spostrzegą się, że ich wywiedziono w pole, poczytają to za zdradę i zemszczą się na mnie.
— Nie będą się mogli zemścić, gdyż ty umkniesz im, zanim poznają, że są schwytani.
— Czy zdołam uciec, jeśli będę skrępowany?
— Myślisz, że cię skrępują?
— Oczywiście. Przecież mam się dać pozornie zniewolić do zdradzenia bonancy, oni zatem przypuszczą, że nie uczynię tego dobrowolnie i zabezpieczą się co do mojej osoby.
— Ale nie zapomocą więzów. Ty pójdziesz pieszo, a oni pojadą na koniach. Będą pewni, że w razie twojej ucieczki dopędzą cię po kilku krokach, nie nałożą ci więc więzów. Skoro się znajdą w Estrecho, będziesz patrzał uważnie na wejście i przybiegniesz do nas w tej chwili, skoro tylko pojawimy się z drzewem.
— A jeśli mnie jednak skrępują, to w jaki sposób uniknę ich zemsty?
— Do tego z pewnością nie dojdzie. Gdyby jednak stało się inaczej, to masz się zachować spokojnie i zdać się tylko na mnie.
Metys był widocznie tylko na poły uspokojony. Dziadek usiłował rozprószyć jego wątpliwości, co mu się ostatecznie udało, szczególnie dzięki następującej uwadze:
— A jeśliby cię pojmali i skrępowali i gdybyś nie potrafił umknąć, to będę z nimi tak się układał, jak Old Shatterhand ze mną w Birch-Hole i przedewszystkiem zażądam uwolnienia ciebie, jeśli poproszą o darowanie im życia.
— Darowanie? Wnioskuję z tego, że chcesz im życie odebrać.
— To też uczynię, ale takim nieprzyjaciołom mogę łaskę obiecać, a potem nie dotrzymać słowa. Czy blade twarze były kiedy względem nas szczere?
— Nie.
— Wykonasz więc moje zlecenia?
— Uczynię, czego żądasz odemnie, gdyż ty nie opuścisz syna swej córki, a wszyscy wojownicy Komanczów wielbić będą moją odwagę, że naraziłem swą wolność i życie, aby tych białych ludzi oddać w twe ręce.
— Więc chodź!
Powrócili na miejsce, gdzie czekali na nich Komancze, którym Czarny Mustang oznajmił w krótkich słowach wynik zwiadów i co postanowił. Czerwoni nie mogli zatem spocząć, ani się wyspać, przeciwnie mieli przed sobą marsz nocny. Mimoto, nie wybuchając wprawdzie głośnymi okrzykami, z radością przyjęli rozkazy wodza, gdyż nadarzała im się sposobność zdobycia koni, broni i przeszło trzydziestu skalpów, dzięki czemu przynajmniej część ich spodziewała się odzyskać w pewnej mierze honor utracony. W kilka minut potem wyruszyli do Estrecho de Kuarco, metys zaś odjechał do szapo-gaska.
Podróż była przez to uciążliwa, że wielką część jej musieli przebywać w nocy, nadto jeszcze przez okolice, które sprawiały wielkie trudności w pochodzie. Nie mogli bowiem krótszej i wygodniejszej drogi obrać, gdyż zachodziła obawa, że biali pójdą prawdopodobnie tą drogą i natrafią na ślady Komanczów.
Indyanie szli zatem śmiało przez całą noc górami, oraz niewygodnemi dolinami i parowami. Kiedy dzień nastał, zatrzymali się na krótki spoczynek, aby odsapnąć i posilić się zimnem mięsem bawolem. Potem ruszyli dalej i to z taką skwapliwością, że jeszcze przed południem przybyli w pobliże Estrecha.
Okolica, w której leżała ta miejscowość, nadawała się bardzo do ich celów. Było tu wązkie, porosłe gęstym lasem, pasmo gór, ciągnące się ze wschodu na zachód. Przed samym końcem jego znajdowało się głębokie z północy na południe prowadzące wcięcie, które mogło powstać przez niszczącą zwolna działalność wody, albo też wskutek nagłego wybuchu potęg wulkanicznych i oddzieliło pasmo gór od ostatniej stromo i chaotycznie opadającej części wyżyny. Wspomniane więc wązkie pasmo gór tworzyło język, wysuwający się na równinę, z odciętym na kraju końcem. Ten język był, jak powiedziano, pokryty gęstym lasem, a oddzielony odeń kawałek, z naturalnych oczywiście powodów, całkiem nagi. Pasmo składało się z twardych skał krzemiennych, w których zwartą masę dość daleko wciskało się wcięcie, zaledwie na dziesięć stóp szerokie, a zamknięte z przeciwnej strony prostopadłą ścianą skalną. Boki tego wcięcia były tak strome, że nawet marzyć o tem nie było można, żeby się komu udało na nie wdrapać. Wyglądało to tak, jak gdyby przyroda pracowała tu wielką piłą kamienną, ażeby nie dać najmniejszego oparcia dla nogi ludzkiej. Nie było też ani jednego drzewa, krzaku, ani rośliny, która znalazłaby dość miejsca na zapuszczenie korzeni.
To wcięcie było właśnie Estrecho de Kuarco, o którem mówiła „jego mość“, że wyżłobił je tu przed wiekami wodospad.
Przybywszy na to miejsce, ukryli się Komancze w lesie, a nie zbliżali się do Estrecha, aby nie zostawić tam przypadkiem śladów. Tylko wódz udał się do przesmyku, by się przekonać, czy niema w tych stronach kogo innego prócz niego i jego ludzi. Powróciwszy z zadawalającym wynikiem, kazał wszystkim zająć się zbieraniem suchego drzewa, które potem pozwiązywano w wielkie, łatwe do przenoszenia, wiązki.
Nie o wiele później ujrzeli jadącego przez równinę metysa, którego sprowadzili do lasu, pokazując obecne miejsce postoju, gdyż on sam nie mógł dokładnie wiedzieć, gdzie się znajdowali. Gdy znużonego śmiertelnie konia, którego miał przed białymi ukryć, oddał Indyanom, pokazał Czarnemu Mustangowi przyniesione nuggety, otrzymał odeń jeszcze kilka wskazówek i oddalił się potem, aby objąć swoją, nie całkiem bezpieczną, rolę. Komancze nagromadzili niebawem więcej drzewa, aniżeli potrzebowali do swych zamiarów, a teraz mogli wypocząć po wytężającym pochodzie i z wielkiem napięciem oczekiwali przybycia nieprzyjaciół.
Biali, nie przeczuwając, jakie niebezpieczeństwo czeka ich w estrechu, spali do późna z rana, nic ich bowiem nie nagliło do wczesnego wyruszenia i opuścili obóz, nie dostrzegłszy ani śladu obydwu nieprzyjaciół, którzy ich byli podeszli i podsłuchali. Jechali aż do południa, a ponieważ zrobiło się bardzo gorąco, pozwolili sobie i koniom na godzinę wypoczynku. Potem ruszyli dalej aż do punktu, oddalonego od Estrecha może o trzy mile angielskie. Droga wiodła teraz w dolinę, na której zobaczyli jedno drzewo. Dowódca, który otwierał pochód ze swym ulubieńcem Humem, wskazał w tę stronę i rzekł:
— Widzicie tam na dole drzewo? To mój drogowskaz, po którym wnoszę, że jeśli dalej pojedziemy tak wolno jak teraz, przybędziemy do Estrecha za godzinę.
Ludzie zwrócili z tego powodu wzrok na wskazane drzewo, a jeden z nich, który miał oczy bardzo bystre powiedział:
— Widzę oprócz drzewa coś jeszcze, waszmość. Jeśli się nie mylę, to leży zwierzę pod drzewem. Może to jednak być także człowiek.
— Hm! Jeden człowiek w tych stronach zapadłych i niebezpiecznych? Może to jaki gambuzino, który dowiedział się o bonancy i szuka złota? Musimy dobrze mu się przypatrzyć!
Wkrótce przekonali się, że to nie było zwierzę, lecz człowiek, rozciągnięty pod drzewem i pogrążony w śnie. Ażeby go niespodzianie zaskoczyć, zsiadł dowódca z kilku towarzyszami z koni i podszedł z nimi pocichu, a reszta jechała konno za nimi.
Człowiek ów spał, jak się zdawało, mocno, gdyż nie dosłyszał zbliżających się, którzy otoczyli go natychmiast, skoro tylko doszli do drzewa. Kawałek skóry zwinięty na kształt worka, tkwił mu za pasem w ten sposób, że górna jego część była widoczna. Oprócz tego rozluźnił się worek nieco, dzięki czemu biali spostrzegli kawałek szczerego złota, wielkości laskowego orzecha.
— Tempestad! — wyrwało się z ust dowódcy. — Ten człowiek ma nuggety! To półbarwny. Prawdopodobnie metys. Ma nuggety! Tu w pobliżu Estrecha! To mię zastanawia. Trzeba go zaraz dobrze wybadać!
Tymczasem nadjechali konni, a odgłos kopyt zbudził śpiącego, który otworzył nagle oczy, a zobaczywszy białych, zerwał się przestraszony i jakby nie naumyślnie sięgnął ręką do pasa. Poczuwszy, że worek nieco się wyciągnął, wsunął go głębiej z tak trwożną skwapliwością, że przybysze byliby nabrali podejrzenia, nawet gdyby byli złota u niego nie widzieli. Był to oczywiście Ik Senanda, który doskonale odegrał swoją rolę. Czekał tutaj na białych, spostrzegł ich już zdaleka i udał tylko, że zasnął. Worek umyślnie tak założył, żeby się sam mógł otworzyć, chcąc uwagę bladych twarzy od razu zwrócić na tę okoliczność, że posiadał złoto. Ci dali się oczywiście natychmiast złapać w sidła.
— Czy wolno zapytać — zaczął ich dowódca — kto wy, półbarwny młodzieńcze?
— Nazywam się Yato Inda — odrzekł metys, nadając sobie miano, budzące zaufanie, tak samo, jak to uczynił w Firwood-Camp.
— Yato Inda? To znaczy: Dobry Człowiek, jeśli się nie mylę. Kto był waszym ojcem?
— Biały myśliwiec.
— A matką?
— Córka Apaczów.
— No, to imię odpowiada waszemu pochodzeniu. W jakim celu wałęsacie się w tych należących do Komanczów stronach, gdzie nawet niema Apaczów?
— Mój szczep nie cierpi mnie u siebie.
— Czemu?
— Ponieważ jestem przyjacielem bladych twarzy.
— Jesteście zatem banitą? Tę okoliczność potwierdzałoby to, że macie przy sobie tylko nóż, a strzelbę wam odebrano.
— Yato Inda uda się do bladych twarzy i kupi sobie od nich strzelbę.
— Tak! To, że was wypędzili czerwoni, usposabia nas do was przychylnie, lecz, jeśli chcecie kupić strzelbę, to musicie mieć pieniądze.
— Yato Inda nie potrzebuje pieniędzy.
— Nie? Czy sądzicie, że darują wam strzelbę?
— Nie. Blade twarze nic nie darowują, lecz zadowalają się także, jeśli za strzelby i wodę ognistą otrzymują nuggety.
— Aha, wodę ognistą! Pijesz ją chętnie?
— Bardzo! — odrzekł metys głosem tak szczerym i swobodnym, jaki tylko być może.
— Nie posiadacie zatem wprawdzie okrągłych pieniędzy, ale za to złote nuggety?
— Yato Inda będzie ich dopiero szukał i to tak długo, dopóki nie znajdzie.
— Z waszych słów wynika, jakobyście szukali słynnej Bonanca of Hoaka.
Jegomości wydało się, że wyraził się bardzo chytrze, a chytrzejszy jeszcze metys pozostawił go w tem mniemaniu i odrzekł z miną, z głupia dumną:
— Mój biały brat słyszał pewnie o tej bonancy, ale uważa ją prawdopodobnie za kłamstwo, albo za wymysł?
— Tak jest, gdyż taka ilość złota, o jakiej mówią, nie może wcale znajdować się na jednem miejscu.
— Uff! — zawołał metys jeszcze pewniejszy siebie. — To nie jest kłamstwo. Taka bonanca rzeczywiście istnieje.
— Rzeczywiście? Znacie ją może?
— Wiem, gdzie ona jest. i... uff, uff! — poprawił się głosem wylękłym — wiem, że istnieje.
Można sobie wyobrazić, z jakiem napięciem przysłuchiwali się biali temu egzaminowi i jak dalece tryumfował w duchu ich dowódca, usłyszawszy nieoględne wyznanie Ik Senandy. Dowódca przystąpił też szybko o krok do metysa i powiedział:
— Otóż wygadałeś się, kochanku. Powiedziałeś więcej niż chciałeś. Nietylko wiesz, że istnieje Bonanca of Hoaka, lecz także znasz jej położenie.
Mówił teraz do metysa „ty“, aby go zastraszyć. To wywarło widocznie zamierzony skutek, gdyż zagadnięty zająknął się, jakby w wielkiem zakłopotaniu i rzekł:
— Nie... nie... nie wiem, gdyż... nie wolno mi nic o tem mów...
— Mówić, nie wolno ci o tem mówić? Teraz właśnie to powiedziałeś, teraz cię mam!
— Nie... nie... nie! Ja... ja nic.... nie... wiem.
— Milcz! Ty wiesz wszystko! Gdzie leży ta bonanca? Tylko przestrzegam cię, byś nie ukrywał przed nami prawdy!
— Nie... nie ukrywam niczego, ponieważ nic mi o tem niewiadomo!
— Tak? To ja ci dowiodę, łajdaku jakiś, że nas okłamujesz. Uważaj!
Dowódca sięgnął mu za pas nagłym ruchem i wyrwał worek, który nie będąc zszyty, lecz zrobiony ze złożonej skóry, rozlazł się zaraz i więcej niż garść nuggetów rozsypała się po ziemi. Metys wydał okrzyk przerażenia i schylił się czemprędzej, aby pozbierać rozrzucono ziarnka, tymczasem ci biali, którzy najbliżej niego stali, uprzedzili go, zanim on zdołał podnieść choć jedno. Jego mość pochwyciła go za ramiona, poderwała do góry i huknęła nań gromko:
— Widzisz teraz, hultaju, żeśmy ci udowodnili? Skąd masz nuggety?
Metys otworzył usta, lecz nic nie odpowiedział. Udał, że ze strachu nie może wydobyć słowa i wyjąkał dopiero wtedy, gdy powtórzono kilkakrotnie pytanie:
— Zna... zna... znalazłem.
— Naturalnie! O tem my także wiemy! Ale gdzie?
— Tam... tam... wczoraj... znalazłem ten worek w lesie.
— W lesie? Worek? Bezczelny kłamco! Nikt nie odrzuca w lesie takiego worka, pełnego nuggetów. Wziąłeś to złoto z bonancy, musisz nam w tej chwili powiedzieć, gdzie ona leży!
— Tego... tego nie mogę powiedzieć!
— Tak! To ja ci zaraz pokażę, że możesz powiedzieć! Zostawiam ci minutę czasu do namysłu. Jeśli potem nie dasz odpowiedzi, to dostaniesz tyle kul w brzuch, ile tutaj strzelb mamy! A więc nie zwlekaj!
Wszyscy biali wymierzyli do niego ze swoich strzelb. Na to metys zawołał z udanym przestrachem:
— Nie strzelajcie! Słyszeliście przecież, że jestem przyjacielem białych! Musiałem dla tego opuścić plemię bez konia i strzelby i miałbym za to jeszcze zostać zabity?
— Nie za to, lecz za uparte wypieranie się. Jeśli rzeczywiście jesteś przyjacielem białych, to udowodnij to swoją otwartością!
— Tego mi nie wolno! Czerwonym mężom zabroniono surowo zdradzić położenie bonancy.
— Ty nie jesteś Indyaninem, lecz mieszańcem, ciebie więc ten zakaz nie dotyczy. Zresztą, gdybym ja był Indyaninem, wypędzonym z plemienia, to starałbym się zemścić w jakikolwiek sposób. Masz teraz najlepszą do tego sposobność, jeśli nam wskażesz położenie bonancy.
— Zemścić się? Ah... ah... uff! Zemścić! — zawołał, jak gdyby chciał się poprawić.
— Tak, zemścić się, zemścić za straszną obelgę, jaką ci wyrządzono!
Metys wahał się jeszcze jakiś czas, a mina jego świadczyła wyraźnie o wewnętrznej walce. Gdy zaś wszyscy biali zaczęli go zachęcać, rzekł już śmielej:
— Gdybym nawet chciał, mimo to nie mógłbym... powiedzieć!
— Czemu nie?
— Właśnie dla tego, że mnie wypędzono. Ponieważ nie wolno mi nigdy wrócić do mego szczepu, przeto muszę udać się do bladych twarzy i mieszkać z nimi, a do tego potrzebuję złota, dużo złota, gdyż biali żądają za wszystko zapłaty. Tymczasem wy zabralibyście mi wszystko, gdybym wyjawił położenie bonancy!

— Co za głupota! Jak wielka, jak olbrzymia ta
„No, ten chyba nie od ślimaka uczył się biegać!“
głupota, o tem zaraz się dowiesz. Ile złota można będzie znaleźć w bonancy?

— Uff! — zawołał jakby z niewczesnym tryumfem. — Tyle, że nie uniosłoby go pięćdziesiąt koni na sobie.
— Czy to być może? — krzyknął dowódca białych niemal za głośno. — Czy tak jest naprawdę?
— Widziałem te masy złota.
— Kiedy?
— Kilka razy, a poraz ostatni dziś przed południem.
— Słyszycie ludzie? Czyście słyszeli? Trzymajcie się, na Boga, żeby wam się rozum nie pomieszał! Taka masa, taka olbrzymia masa złota! Toż to wystarczyłoby na zakupienie całych Stanów Zjednoczonych! I temu głupiemu człowiekowi zdaje się, że on sam potrzebuje tego wszystkiego, aby zapłacić za strzelbę i za wodę ognistą! Człowieku, powiadam ci, że jeśli tyle złota mieć będziesz, ile zdołasz unieść własnemi rękoma, to spełnią się twoje największe życzenia i będziesz mógł pić wodę ognistą przez całe życie! Zresztą nie tak małą część dostaniesz z tego. Jeśli nam pokażesz bonancę, podzielimy się z tobą; ty otrzymasz połowę, a my drugą weźmiemy. Potem będziesz mógł śmiać się ze wszystkich swoich Apaczów i żyć wspanialej niż prezydent, którego nazywacie białym ojcem.
— Wspanialej... niż... biały ojciec? Czy to być może? — pytał metys upojony radością, jak gdyby życie prezydenta przedstawiał sobie jako tysiąc razy rozkoszniejsze od życia w wiecznych ostępach.
— Tak, tak! Przysięgam ci na to najświęciej. Dostaniesz potem wszystko, wszystko, czego tylko serce twoje zapragnie.
— I tyle wody ognistej, ile wypić potrafię?
— Nawet więcej, niżby Mississipi zdołała objąć! Powiedz tylko prędzej, gdzie jest bonanca!
Metysa twarz promieniała coraz to bardziej i bardziej. Widać było, że był już blizkim zdradzenia cennej tajemnicy. Podniósł jeszcze tylko ostatnią wątpliwość:
— Was jest trzydziestu wojowników, a ja sam i bez broni. Gdy wam pokażą bonancę, napędzicie mnie i nic nie dostanę!
— Nieuzasadnione żywisz obawy, wprost śmieszne! Jesteśmy przecież ludźmi uczciwymi i nie pozbawimy cię twego udziału. Powiedziałem tak i słowa dotrzymam! Jeśli nam jednak nie powiesz, zastrzelimy cię bez miłosierdzia. Wybieraj zatem natychmiast! Albo śmierć, albo tyle wody ognistej, ile zdołasz wypić przez całe życie!
Dowódca był wysoce podrażniony, a niemniej i reszta białych. Chodziło o przeszło pięćdziesiąt ładunków konnych szczerego złota! Możność zdobycia takiej ilości tego kruszcu trudno prawie było sobie wyobrazić. Pożądliwe spojrzenia białych przywarły niemal do warg mieszańca. Na nim zaś zrobiła powtórna groźba śmierci takie same wrażenie, jak nadzieja wypicia całej Mississipi wody ognistej. Odpowiedział więc ku wielkiemu zachwytowi wszystkich białych:
— Yato Inda zaufa wam w tym względzie, że wolno mu będzie zabrać połowę złota. Dlatego pokaże wam, gdzie leży Bonanca of Hoaka.
Na te słowa wybuchnęła powszechna radość, taka, jaką westman zwykł nazywać „shout“. Nawet jego mość wymachiwał rękami i podskakiwał co chwila pomimo wieku, siwej brody i białych, jak mleko, włosów. Tylko jeden z nich zdołał do pewnego stopnia opanować podniecenie, a mianowicie długi Hum. Twarz jego promieniała wprawdzie także radością, ale mimoto zawołał on wśród zgiełku tak donośnie, że go wszyscy usłyszeli:
— Mylordowie, gentlemani, sennores i panowie! Czeka nas wielka radość, ale nasza rzetelność nie powinna być mniejszą. Obiecaliśmy temu człowiekowi połowę złota i sądzę, że dotrzymamy tego przyrzeczenia! Kto jest innego zdania, ten nie ma honoru!
— Tak, tak, tak! — zaśmiał się jego mość, a za nim drudzy — tak, tak, tak!
Ten śmiech dowodził wyraźnie, że słowa „nie ma honoru“ nie powstrzymają ich od spełnienia tego, co skrycie postanowili. Metys udał, że ten śmiech nie zastanowił go wcale, a tem mniej zachwiał jego zaufanie.
— Jeśli was teraz zaprowadzą do bonancy — oświadczył spokojnie — to nie będziecie potrzebowali jechać zbyt daleko.
— Niedaleko? — spytał dowódca. — A to ja się sam już tego domyślałem. Bonanca leży w Estrechu. Prawda?
— Tak.
— No to bylibyśmy ją odkryli także bez twego pokazywania.
— Nie — odrzekł metys głosem pewnym. — Nawet szukając przez wiele lat, nie bylibyście jej znaleźli.
— Idź więc przodem! A nie próbuj umknąć! Przedziurawiłoby cię natychmiast trzydzieści jeden kul!
Metys udał, że nie słyszy tej groźby i ruszył bez wahania naprzód. Wiedział przecież, że prowadzi ich na pewną zgubę. Cieszył się w duchu, że udało mu się daleko łatwiej wykonać zadanie, aniżeli sobie przedstawiał.
Rozumie się samo przez się, że otumanieni i pewni siebie biali o niczem teraz nie mówili, jak tylko o bonancy. Hum zachowywał się cicho i namyślał się nad tem, w jaki sposób nakłoni swoich towarzyszy do rzetelnego postępowania. Po jakimś czasie przyłączył się do jego mości, który go z uśmiechem zapytał:
— To, co powiedzieliście przedtem o uczciwości, było chyba żartem z waszej strony! Nieprawdaż?
— Nie, sir! Ten człowiek wydaje nam bez niczego połowę swoich skarbów, bylibyśmy więc najnędzniejszymi łotrami, gdybyśmy nie dotrzymali przyrzeczenia.
— Wyście myśleli naprawdę poważnie o naszem zapewnieniu? Pshaw! Ja nie byłem nigdy niehonorowym i nie będę nim nigdy, lecz każdy wie, że wobec Indyan nie należy krępować się słowem.
— To mi się wydaje tak nikczemnem sir, że ja... hm! Zresztą ten Yato Inda nie jest Indyaninem; jego ojciec był białym!
— To dopiero uprawnia nas do tego, żeby sobie nie robić żadnych skrupułów. Ci mieszańcy bowiem są o wiele gorsi, bardziej zdradzieccy i wiarołomni, aniżeli Indyanie czystej krwi. Niech nam pokaże bonancę, a potem idzie, gdzie mu się spodoba.
— Bez złota, które miał sobie wziąć?
— Oczywiście. Dzielić się z nim taką masą złota byłoby czystem szaleństwem!
— Szaleństwem, albo nie. Ja nie dopuszczę do tego, żeby go oszukano!
— Nie narażajcie się na śmiech! Co poradzicie zresztą przeciwko naszym zamiarom, naszym trzydziestu głosom? Nie dokażecie niczego!
— Przeciwnie!
— Cóż zrobicie? — zapytał już ostrzej dowódca.
— Moje zachowanie się w tej sprawie będzie zależało od waszej uczciwości.
— Czy to ma być groźba?
— Jeźli z metysem nie postąpicie rzetelnie, to groźba.
Winnetou nazywał złoto deadly-dust (śmiertelny pył), ponieważ przekonał się był wielokrotnie, jakiego nieszczęścia nabawił ten szybko i łatwo zdobyty kruszec „szczęśliwych“ jego znalazców. I u tych ludzi, którzy nie widzieli jeszcze bonancy na oczy, okazały się już następstwa żądzy posiadania. Dowódca, którego ulubieńcem był Hum dotychczas, zapomniał naraz o przyjaźni i zagroził, przyczem twarz jego nabrała wyrazu nieubłaganie wrogiego:
— Nie poważcie się przypadkiem ostrzec metysa, lub przedsięwziąć czegokolwiek przeciwko naszym zamiarom! Gdy idzie o Bonancę of Hoaka, to nie znam żartów, a reszta towarzyszy myśli tak samo, jak ja. Ostrzegam, że napewno nie minęłaby was kula!
Po tej groźbie, wygłoszonej całkiem poważnie, podpędził dowódca konia, aby zrównać się z jadącym na przedzie mieszańcem. Hum pozostał w tyle i zwolnił nawet kroku konia, gdyż jadący blizko niego towarzysze słyszeli jego rozmowę z dowódcą i odwracali się do niego z nie mniej ciężkiemi groźbami.
Mimoto postanowił Hum w swym rzetelnym sposobie myślenia nie dać się odstraszyć żadnem niebezpieczeństwem, byle metysowi dopomóc do uzyskania należnej mu części złota. Musiał jednak na razie czekać, dopóki nie zabiorą skarbu, do tej chwili wszelki pośpiech był zbyteczny. Ponieważ nadto czuł się obrażonym i podrażnionym w swej uczciwości, przeto zostawał co raz bardziej w tyle, aż wreszcie stracił z oczu towarzyszy. Pragnął on wprawdzie złota nie mniej od nich, lecz złość na oszustwo, jakie chcieli popełnić, sprawiła, że nie pędził tak do Estrecha jak oni.
Z tego powodu później od nich zobaczył skały, które rzekomo osłaniały bonancę. Na ich widok stropił się i zatrzymał konia, a w chwilę potem zeskoczył nawet z siodła, ażeby go nie dostrzeżono tak łatwo, gdyż ujrzał obok Estrecha uwijające się postaci, które żadną miarą nie mogły być jego towarzyszami. Zaraz potem błysnął w górę ogień i rozległo się złożone z wielu głosów wycie, które świadczyło, że miał Indyan przed sobą.
Zląkł się, ale oczywiście nie o siebie samego. Na szczęście mrok teraz właśnie zapadał, dzięki czemu nie zauważyli go Indyanie. Byli oni zresztą tak dalece zajęci Estrechem, że zupełnie nie zwracali uwagi na tę stronę, w której on się znajdował. Zdawało im się, że mają już wszystkich białych w pułapce, a Ik Senanda był widocznie tego samego zdania, gdyż krocząc na czele pochodu, nie oglądał się wcale i nie spostrzegł, że ktoś pozostał w tyle.
Hum pytał się siebie w duszy, co począć w tych okolicznościach, i przyszło mu na myśl, całkiem słusznie, że aby się towarzyszom przysłużyć, należy przedewszystkiem siebie oszczędzać. Musiał się dowiedzieć, w jakiem są położeniu, w jaki sposób dałoby się im pomóc, ale mimoto pilnować się, by go nie dostrzegli Indyanie. Zaczekał więc, dopóki się nie ściemniło i pojechał dalej, ale nie wprost ku ogniowi, widocznemu teraz wyraźniej, lecz bardziej na lewo ku wschodowi, aby w bezpiecznem oddaleniu od miejsca czynu zostawić konia, a potem zacząć się skradać.
Ogień płonął po zachodniej stronie skalnego szczytu, on zaś podjechał ku wschodniej i znalazł kąt zakryty! Tam przywiązał konia w takiej odległości od Indyan, że w zwykłych warunkach w kwandrans mógł się dostać w ich pobliże.
Zużył na to jednak więcej czasu, gdyż musiał się poruszać ostrożnie. Przemykając się ku zachodowi, dotarł nareszcie do wgłębienia gruntu, dzielącego Estrecho od pasma gór. Położył się na ziemi i zaczął leźć aż do rogu, z którego zobaczył ogień, płonący po lewej ręce, może w odległości dwustu kroków. Płomienie buchały tak wysoko i szeroko, że światło dochodziło prawie do rogu i oświetlało go jasno jak w dzień. Dalej nie mógł się już posunąć wobec tego, że zauważył znaczną liczbę czerwonych, zajętych znoszeniem wiązek drzewa i wrzucaniem ich w ogień.
Lecz nietylko ich zobaczył. Jasność dochodziła aż na szczyt skały, a na nim dostrzegł Hum jeszcze wielu innych Indyan, którzy wspinali się na górę w jakimś nieznanym mu celu i rozdzielali się tam widocznie. Przez długi czas nie mógł znaleźć odpowiedzi na pytanie, czegoby tam chcieli, aż usłyszał jakiś głos z góry. Dobór słów i sposób wyrażania się wskazywał na to, że mówiący był Indyaninem, gdyż posługiwał się mieszaniną języka angielskiego i indyańskiego, podobnie jak to zwykli się wyrażać czerwonoskórcy. Wprawdzie każde słowo trudno było usłyszeć, ale przynajmniej można było śledzić treść przemówienia, które zawierało mniej więcej co następuje:
— Odrzućcie od siebie wszystką broń i cofnijcie się na tył Estrecha! Kto wystrzeli, lub w inny sposób będzie się bronił, zginie na palu, kto się zaś podda, temu darujemy wolność i życie!
— Aha, teraz już wiem! — rzekł do siebie Hum. — Białych zamknęli Indyanie w bonancy. W bonancy? Hm! Teraz mi się wyjaśnia cała sprawa. Tu niema wcale bonancy, a ten nędznik metys był szpiegiem i w tym celu jedynie otumanił nas nuggetami, aby nas wszystkich wpędzić w ręce czerwonym. Jak to dobrze, że jestem uczciwy. W przeciwnym razie siedziałbym teraz tak samo w błocie skalpowem, jak oni! Ale oni muszą stamtąd się wydostać, muszą bezwarunkowo, a to może nastąpić tylko przezemnie! Ale jak? Ich jest trzydziestu, a Indyan, jak mi się zdaje, trzy razy tylu.
Hum namyślał się przez chwilę, jakby dopomóc towarzyszom, poczem znów rzekł do siebie:
— Będzie trudno, bardzo trudno, jeśli nie całkiem niemożebnem w tym wypadku. Gotów jestem jednak postawić życie moje na kartę. Do ognia pójść nie można, a na skałę także nie, bo tam tak jasno jak tutaj, a jednak muszę być na górze, aby zobaczyć, jak się mucha porusza w mazi. Co się nie da zrobić od strony północnej, to może się da uskutecznić od strony południowej. Spróbuję, a próbować lepiej, niż lamentować. A zatem precz stąd!
Zawrócił i pośpieszył pod skałę, aby róg jej okrążyć i dostać się na drugą stronę. Zaledwie przebył sto kroków, wynurzyła się nagle przed nim szczupła postać i zawołała:
— Stój, miły nieznajomy! Z kim to takie wyścigi? Każ pan z łaski swojej stanąć swoim nogom, bo w tej chwili przestrzelę pana na wylot!
Mówił do niego biały, a więc nie wróg, lecz Hum był tak zajęty myślą o tem, żeby jak najrychlej dobiec na drugą stronę Estrecha, że nie zastanowił się nad tem osobliwem i niewyjaśnionem spotkaniem, ani czasu na to nie tracił, żeby stosownie do wezwania zatrzymać się na miejscu. Toteż odpowiedział tylko pośpiesznie:
— Daj mi pan pokój! Nie mam ani sekundy czasu!
Biegnąc dalej, usłyszał ten sam głos za sobą:
— No, ten chyba nie od ślimaka uczył się biegać! Daleko nie zajdzie; widzę już uderzenie!
Hum nie rozumiał, co to ma znaczyć. Ale już po kilku chwilach wszystko mu się rozjaśniło, gdyż zaledwie przebrzmiały te słowa, podniosłą się przed nim druga postać, zatrzymała go jedną ręką w biegu, a drugą uderzyła pięścią w głowę tak silnie, że runął, nie wydawszy głosu z siebie. Teraz znalazł się przynajmniej chwilowo w położeniu nie lepszem niż towarzysze, których chciał ocalić, chociaż w ostatniej godzinie nie okazywali mu tej przyjaźni, co przedtem.
Pojechali oni, jak już wspomniano, naprzód i przybyli pod przewodnictwem metysa do krzemiennej skały, w którą wcinało się głęboko Estrecho de Kuarco. Poszli tam za nim bez namysłu i nie powzięli podejrzenia nawet wtedy, gdy się zatrzymał i rzekł, polecając im przejść obok siebie:
— Gdy wszystkie blade twarze tam wejdą, niechaj pozsiadają z koni i spętają im nogi. Ja tymczasem otworzę szybko ukrytą kopalnię, aby im pokazać bonancę.
Ukląkł tedy pod skalną ścianą i zaczął grzebać w kamiennem rumowisku, jak gdyby się starał odszukać wejście do bonancy. Biali minęli go aż do ostatniego człowieka, tylko dowódca, kiedy zsiadł z konia, stanął obok niego i zapytał skwapliwie:
— A więc tu leży zakopana masa złota?
— Tak — potwierdził mieszaniec.
— Jama tu tak wązka, że grzebać może tylko jeden człowiek.
Metys zamierzał zająć dowódcę, ażeby odwrócić od siebie jego uwagę, ten zaś łatwowiernie na to przystał i rozkazał:
— W takim razie zejdź ty na bok! Ja to sam zrobię!
Dowódca przykucnął i zaczął tak gorliwie odsuwać gruzy, że nie pomyślał o pilnowaniu metysa, który przypatrywał mu się tylko przez krótki czas, potem odstąpił o kilka kroków, przekonał się jednem spojrzeniem, że nikt z białych, zajętych wciąż jeszcze końmi, na niego uwagi nie zwracał i pomknął cichymi kroki ku wejściu, gdzie ustawieni już Komancze rzucali wiązki drzewa na kupę, wódz zaś operował punksem (preryowym przyrządem do zapalania), aby ogień rozniecić.
— Uff! — rzekł Tokwi Kawa z uciechą. — Wpadli w pułapkę. Jestem z ciebie zadowolony!
— Uff! — odparł Ik Senanda. — Uniknąłem szczęśliwie niebezpieczeństwa!
— Ja ci to już naprzód zapowiedziałem. Hubka się już jarzy. Usłyszymy niebawem wycie bladych twarzy!
Zmrok zapadał coraz to więcej, a w skalistym przesmyku było jeszcze ciemniej, aniżeli na wolnem powietrzu. Dowódca białych grzebał w kamieniach, jak gdyby mu szło o własne życie, a po chwili rzekł do metysa, o którym sądził, że stoi jeszcze obok niego:
— Tutaj tak ciemno, że nic prawie nie widać. Rozniećmy kilka ognisk. Drzewa w lesie podostatkiem.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, odwrócił głowę, ale nie dostrzegł tego, do którego mówił. Lecz i teraz nawet nie powziął podejrzenia. Powstał tylko, aby kilka razy zawołać głośno imię Yato Inda. Dopiero gdy to pozostało bez skutku, zaniepokoił się i zapytał swoich ludzi o metysa. Nikt jednak nie wiedział, co się z nim stało. Wszak on nie doszedł poza to miejsce, gdzie zaczął grzebać między kamieniami — myślał sobie dowódca — a ponieważ tam go nie było, przeto należało go szukać tylko w stronie wejścia. Naraz obudziło się w białym podejrzenie i to równie nagle jak mocno.
— Zounds! — zawołał. — Chyba nam metys nie umknął!
Wszyscy milczeli w dalszym ciągu, ale myśleli tak samo.
— Musimy się czemprędzej wydostać — mówił dalej. — Tam jaśniej, niż tu. Może go jeszcze zobaczymy!
Zwrócił się ku wejściu, a towarzysze za nim, lecz po kilku chwilach zatrzymali się wszyscy z przestrachem, spostrzegli bowiem przed sobą wznoszący się w górę ogień, który wkrótce tak się zwiększył i rozszerzył, że zapełnił sobą całe wejście.
— Nieba, co to takiego? — krzyknął. — Czy to był ten metys? Kto...
Nim jeszcze dokończył zaczętego pytania, otrzymał straszną odpowiedź: za ogniem podniosło się takie wycie Komanczów, że zdawało się, iż skały drżą po obu stronach przesmyku. Białym mowę odjęło przerażenie, gdyż poznali natychmiast, w jakiem znaleźli się położeniu. Dowódca opamiętał się pierwszy, lecz na to tylko, by wyrzucić przekleństwo.
— Do stu piorunów! Jesteśmy tu zamknięci! Ten mieszaniec wydał nas Indyanom. To Komancze. Poznaję ich po wyciu. Tu po ścianach wiewiórka się nie wydrapie, a tem mniej człowiek. Musimy spróbować przejść przodem przez ogień. Siadajcie na konie i weźcie strzelby do ręki! Może zdołamy przeskoczyć płomienie, zanim się zwiększą. Szybkiem postanowieniem w tym wypadku jeszcze najwięcej można wskórać. Po tamtej stronie ognia poczęstujemy czerwonych dyabłów kulami.
— Iluż ich może być? — zapytał jeden z jego ludzi.
— Tego oczywiście nie wiem, ale w takiem położeniu trudno liczyć nieprzyjaciół. Musimy się wydobyć, żeby ich nawet tysiąc było. Uważajcie tylko, żeby się wam proch nie zajął i nie wybuchł. Szybkim skokiem przedostanie się każdy przez ogień. A zatem naprzód, my boys!
Biali rozpętali czemprędzej konie i powskakiwali na siodła. Z dowódcą na czele, trzymając strzelby w pogotowiu do strzału, ruszyli ku wejściu. Jeśli każdy miał w skoku przez ogień się przedostać, to musiał to zrobić w cwale; niestety nie można było tego dokonać z powodu ciasnoty i małego, choć krótkiego, zakrętu. Gdy dowódca minął zakręt, zobaczył przed samym sobą ogień, którego się w tem miejscu jeszcze nie spodziewał. Nie było dostatecznej odległości na rozpęd, a do tego spłoszył się koń i wzbraniał się iść dalej. Gdy dowódca spróbował zmusić go biciem do tego, usłyszał donośny, rozkazujący głos z tamtej strony ognia:
— Stać! Niech blade twarze dalej nie jadą! Jestem Tokwi Kawa, wódz Komanczów i mam z sobą sześć razy po pięćdziesięciu wojowników. Jeślibyście popadli w to szaleństwo i chcieli przeskakiwać, moglibyście to uczynić tylko jeden po drugim, a my wystrzelalibyśmy was po kolei!
— Tokwi Kawa, kat białych myśliwców! — zawołał dowódca, zwracając się do swoich. — Czy słyszeliście, co powiedział? On ma słuszność. Jesteśmy zupełnie zamknięci i nie zdołamy się wydostać. On zechce naszych skalpów i jeśli się da uprosić, żeby nas przynajmniej z życiem puścił, to będzie to dla nas wielkiem szczęściem.
Jak gdyby słysząc te słowa, odezwał się znów Czarny Mustang:
— Jeśli blade twarze spróbują się bronić, będą zgubione, daruję im jednak życie, jeśli się nam poddadzą.
Ponieważ biali, znajdujący się w tyle, nie zrozumieli tej obietnicy, powtórzył im ją dowódca. Nastąpiła krótka narada, na której postanowiono ułożyć się z czerwonymi i podstępem uzyskać jak najlepsze warunki. To też jego mość zawołał teraz:
— Co was skłania do wrogiego postępowania względem nas? Przecież nie zrobiliśmy wam nic złego!
— Wszystkie blade twarze są naszymi nieprzyjaciółmi — brzmiała odpowiedź. — Droga do ucieczki zamknięta, życie możecie ocalić tylko pod tym warunkiem, że poddacie się nam bez wszelkiego oporu. Odrzućcie broń!
— Behold! Tak źle jeszcze nie jest! Prawda, żeście nas zamknęli, ale spróbujcie nas stąd wydobyć! Strzelby nasze właśnie dowiodą wam, że to niedorzeczność uważać nas już za jeńców bezbronnych.
— Uff! Rozglądnijno się pierwej po waszem więzieniu. W górze na krawędzi skał stoi przeszło stu wojowników, gotowych na mój rozkaz posłać wam kule....
— Fatalne położenie! — zgrzytnął jego mość, oczywiście nie tak głośno, żeby to czerwoni słyszeli. — Jeśli tak jest, to wymiotą nas z góry i nie pokażemy im wcale zębów. Nie pozostaje nam nic innego, jak ułagodzić Czarnego Mustanga jak najbardziej za pomocą przebiegłych układów. Posłuchajmy, jakie stawia warunki!
Zwracając się znów do ognia, zawołał głośno:
— Niechaj twoi ludzie stoją sobie na górze, dopóki im się spodoba, my się was nie boimy. Słyszałem jednak, że Tokwi Kawa jest wodzem walecznym i sprawiedliwym, wolnym od uczucia nieprzyjaźni względem ludzi, którzy go nie obrazili, ani innej nie wyrządzili mu szkody. Jestem więc pewien, że wstrzymasz natychmiast kroki nieprzyjacielskie, skoro tylko usłyszysz, że nie szukamy niczego w tych stronach i że pragniemy przez nie tylko szybko przejechać. Jestem gotów pomówić z tobą.
— To wyjdź!
— Dumny wódz Komanczów nie może naprawdę żądać, żebym ja szedł do niego. Nas jest tylko trzydziestu, tymczasem on, jak sam powiada, ma trzystu wojowników. Ja postawiłbym wszystko na jedną kartę, gdybym się stąd oddalił, on zaś nie naraża się na nic, jeśli wejdzie do Estrecha.
— Ja jestem wodzem i nie potrzebuję chodzić za bladą twarzą — odrzekł dumnie Czarny Mustang.
— Well! Jeśli jednak nie przyjdziesz, będzie to tak wyglądało, jak gdybyś się obawiał, a my gotowiśmy przypuścić, że nie masz wcale tylu wojowników z sobą, ilu podałeś. Jeśli naprawdę jesteś odważnym i mężnym człowiekiem, jeśli rozporządzasz rzeczywiście trzystu Komanczami, to nie możesz wymagać, żebym ja opuszczał niewielu, którzy są ze mną.
Tokwi Kawa musiał w duchu przyznać białemu słuszność, oprócz tego zaś był przekonany, że biali są zupełnie w jego mocy i nic mu zrobić nie potrafią. Dlatego też odpowiedział:
— Jak śmiesz wątpić o mej odwadze! Dowiodę ci, że was uważam za psy, które kąsać nie mogą, ponieważ pyski im związano. Lecz blade twarze mają podwójne języki, a w sercu ich mieszka zdrada: zechcą mnie pochwycić, gdy przed niemi stanę.
— Nie. Dla nas jest nietykalny ten, który przychodzi się umawiać. Będzie ci zatem u nas bezpiecznie, jak wśród własnych wojowników.
— Będę także mógł powrócić, kiedy mi się spodoba?
— Oczywiście.
— Chociażbym się nie zgodził?
— I w takim razie.
— Nie będziecie się starali mnie zatrzymać?
— Nie.
— Czy mówisz prawdę?
— Zapewniam cię, że nie mam myśli ukrytych.
— My wierzymy w Wielkiego Ducha, którego wy nazywacie Bogiem. Co jemu przysięgniecie, tego musicie dotrzymać. Przyrzeknij mi więc na waszego Boga, że nie dotkniecie mnie, gdy zechcę odejść!
— Przysięgam i przyrzekam ci to.
— Wobec tego przyjdę do was.
Po upływie krótkiej chwili, podczas której usunięto nieco płonące drzewo tak, że między ogniem a skałą powstała luka, wszedł przez nią wódz. Następnie zbliżył się z wysoko wzniesioną głową i dumnym krokiem do dowódcy białych i usiadł przed nim. Jego mość wiedział, że wedle zwyczaju Indyan zwycięzca miał rozpocząć rozmowę, dlatego milczał, dopóki Mustang po dłuższym czasie nie odezwał się pierwszy:
— Blade twarze uznały, że byłoby głupotą z ich strony bronić się przed nami?
— Nie — odrzekł biały. — Tego przekonania jeszcześmy nie nabrali.
— W takim razie urodziliście się wszyscy bez mózgu. Nikt nie potrafi wspiąć się na te skały, a żaden jeździec, ani koń nie przejdzie przez żar płomieni. Z góry patrzy na was dwieście oczu, a sto strzelb jest gotowych do wygubienia was w przeciągu tak krótkiego czasu, jaki wy nazywacie minutą.
— Pshaw! My się strzelb nie boimy. W Estrechu jest podostatkiem skalnych wyskoków, które nas osłonią przed waszemi kulami.
— Na jak długo wystarczy ta osłona? — wtrącił Mustang pogardliwie. — Nie potrzebujemy zresztą kul na was marnować. My zewnątrz mamy wodę i zwierzynę, a wy tu nie. Zaczekamy więc, dopóki nie wypędzą was głód i pragnienie.
— To może potrwać dość długo!
— Uff! Im dłużej to potrwa, tem bardziej zaniknie nasza pobłażliwość, którą się obecnie powodujemy. Potem nie będziecie mogli liczyć na litość. Jeśli zaś teraz się poddacie, przekonacie się, że łaska mieszka jeszcze w naszem sercu.
— Łaska? Co zrobiliśmy, że mówicie o łasce? Udowodnij któremukolwiek z moich ludzi choć jeden drobny czyn, skierowany przeciwko wam, a wówczas przyznam, że możesz mówić o łasce.
— Pshaw! Słynny wódz Komanczów, Tokwi Kawa, nie potrzebuje niczego udowadniać. Wykopaliśmy topór wojenny przeciwko wszystkim bladym twarzom, wszyscy więc, którzy wpadną nam w ręce, powinni właściwie zginąć na palu. Jest to więc wielkiem miłosierdziem z naszej strony, że nie domagamy się waszego życia, lecz chcemy je wam darować. Ale miłosierdzie to potrwa krótko i zniknie, gdy stąd odejdę i powrócę do mych wojowników. Nie zwlekaj więc z postanowieniem! Synowie Komanczów pragną krwi waszej. Na razie mnie posłuchają, skoro jednak usłyszą, że łagodne słowa moje nie dotarły do waszych uszu, wtedy nie zdołam ich powstrzymać od tego, żeby nie zabrali wam skalpów!
Czarny Mustang powiedział to tak stanowczo, że słowa jego nie chybiły zamierzonego celu. Dowódca białych rzekł, by się upewnić:
— Żądasz zatem, żebyśmy się poddali i zobowiązujesz się w tym wypadku zostawić nas przy życiu. Spodziewam się, że przez życie rozumiesz także naszą wolność?
— Darujemy wam życie i będziecie mogli pójść, gdzie wam się spodoba — odpowiedział wódz, chociaż nie myślał dotrzymać przyrzeczenia.
— Wyjaśnij mi zatem, jak rozumiesz żądanie, żebyśmy się poddali?
— Wydacie nam wszystką waszą broń.
— Czy może i konie?
— Nie. Wojownicy Komanczów tak są bogaci w dobre konie, że gardzą waszymi lichymi.
— A reszta naszej własności?
— Pshaw! Wszystko, co posiadacie, nie przedstawia dla nas tak samo żadnej wartości, jak cienkie źdźbła trawy, unoszone przez wicher. Żądamy tylko waszej broni i niczego więcej!
— Ale w takim razie my nie będziemy mogli polować i będziemy bezbronni wobec nieprzyjaciół, gdybyśmy się z nimi spotkali!
— Przecież zatrzymacie swoje konie, a niedaleko stąd leży fort bladych twarzy. Dostaniecie się tam prędko i otrzymacie wszystko, czego wam potrzeba. Podałem wam już wszystkie warunki, pod któremi możecie życie ocalić. Moi wojownicy z pewnością niecierpliwią się z powodu mojej długiej nieobecności, dlatego muszę się już oddalić. Mów zatem prędko, co postanowiłeś i co zamierzasz uczynić!
Powstał i odwrócił się, jakby chciał odejść. To zatrwożyło doświadczonego i rozważnego zazwyczaj jego mości, oraz resztę białych. Wezwano Mustanga, żeby zaczekał jeszcze na chwilę. Dowódca zebrał głosy swoich ludzi, z czego okazało się, że wszyscy bez wyjątku uważali życie i wolność za rzeczy o wiele cenniejsze, aniżeli strzelby, które istotnie, jak wódz powiedział, mogli otrzymać w najbliższym forcie. Uwierzyli jego zapewnieniom i ani na myśl im nie przyszło, żeby on się nosił z zamiarem wymordowania ich wszystkich po odebraniu im broni. Gdy biali zawiadomili go o swem postanowieniu, błysnął oczyma złowrogo, lecz rzekł uprzejmie:
— Blade twarze postąpiły bardzo mądrze. Niechaj strzelby, pistolety, rewolwery i noże poskładają razem z prochem i nabojami blizko ognia. My zgasimy ogień i zabrawszy rzeczy, odjedziemy, a wy możecie pozostać, albo odejść, jak wam się spodoba.
Czarny Mustang był przekonany, że wygrał już całą sprawę i tryumfował w głębi duszy. Biali zaś byli tego zdania, że udało im się szczęśliwie zażegnać grożące im niebezpieczeństwo, a tymczasem byliby bez ratunku zginęli, gdyby się było nie stało coś, co zniweczyło podstępny plan Komańcza. Oto doleciał ich odgłos jakiegoś spadającego przedmiotu, a w tej samej prawie chwili uderzyło w bezpośredniem pobliżu ciało ludzkie o grunt skalisty. Blask ognia padał aż na to miejsce i dzięki temu ujrzano, że to był Indyanin.
— Uff, uff! — zawołał wódz z przestrachu. — Ten nieostrożny człowiek wychylił się zanadto poza krawędź Estrecha i runął! Ciało jego....
Wtem przestał mówić, gdyż w tej chwili trzasnął drugi Indyanin sobą o ziemię, a zaraz po nim trzeci. Biali odsunęli się w przerażeniu, Mustang zaś stanął zakłopotany w najwyższym stopniu, nie mogąc sobie w żaden sposób wyjaśnić tego śmiertelnego upadku trzech swoich ludzi. Dopiero po chwili przyszła mu następująca myśl do głowy:
— Trzech było, trzech naraz! Jeden utracił równowagę i ściągnął dwu innych, którzy go chcieli zatrzymać. Kto stamtąd upadnie, musi się zabić; nie może w nim być już życia!
Schylił się, ażeby przypatrzyć się nieszczęśliwym. Biali zbliżywszy się również, cisnęli się chcąc ich zobaczyć. Wtem zabrzmiał tuż za nimi głos stentorowy:
— Miejsca, moi panowie, miejsca. Strąciłem tych trzech, ażeby dostać czwartego, to jest wodza!

Dwie silne ręce torowały sobie drogę pomiędzy stłoczonymi ludźmi, którzy spoglądali na nowego przybysza, dziwiąc się niezmiernie, jak mógł tam przyjść, bo latać nie umiał, a przez ogień, ani też po skale przedostać się nie było można. Przybysz był odziany w skórę, na gło
„Pozwólcie, żebym w waszym związku był czwartym!“
wie miał kapelusz o szerokich krysach, buty z cholewami na nogach, a na plecach dwie strzelby.

Wódz usłyszał także słowa obcego człowieka i na dźwięk ich poderwał się z pochylonej postawy. Ujrzawszy go przed sobą, cofnął się o krok i zawołał głosem takim, jak gdyby widmo zobaczył:
— Old Shatterhand, uff.... uff.... uff!... To.... rzeczywiście.... Old Shatterhand!
— Tak, to ja — odrzekł przybyły. — Zdaje się, że zjawiam się w sam czas, aby przeszkodzić nowemu łajdactwu z twojej strony.
Mustang był tak przerażony, że nie zdołał dość szybko się opamiętać i wyjąkał:
— To... to nie może być! Old Shatterhand... powinien być na innej... innej drodze do... do Santa Fé!...
— Pshaw! — przerwał mu ze śmiechem myśliwiec. — Nie łam sobie głowy, stary rabusiu! Ani mi się śniło tak jechać, jak ty sobie życzyłeś. Jeżeli zaś nie chcesz, żebym ci ciągle przeszkadzał, to nie zostawiaj śladów, w których możnaby zaprowadzić gospodarstwo rybne. Ach, poczekajno! Na to jestem przygotowany, więc mi nie ujdziesz!
Ostatnie słowa wywołała ta okoliczność, że wódz, odzyskawszy przecież panowanie nad sobą, rzucił się w kilku skokach w bok, aby umknąć ku ognisku, lecz Old Shatterhand pobiegł za nim jeszcze szybciej, a pochwyciwszy go za kark, powalił go i uderzył dwa razy tak silnie pięścią w głowę, że ten nieprzytomny potoczył się po ziemi. Następnie zwrócił się Old Shatterhand do pogrążonych wciąż jeszcze w zdumieniu białych i zawołał:
— Good evening, gentlemani! Nie weźmiecie mi tego za złe, jak się spodziewam, że przerwałem wam przyjacielską rozmowę z wodzem Komanczów i że tak znienacka wpadłem pomiędzy was a niego?
— Ani nam się śni brać wam to za złe! — odrzekł dowódca. — Jestem jeszcze sztywny ze zdumienia, sir. Ale to słuszne, wy jesteście Old Shatterhand, naprawdę i rzeczywiście Old Shatterhand!
— Zdaje się więc, że mnie znacie?
— Yes! Widziałem was przed dwoma laty w Spotted tail agency, gdzie pewien wódz Crowów sądził, że umie lepiej od was jeździć na koniu. Przegrał oczywiście zakład i musiał zapłacić pięćdziesiąt skórek bobrowych, które wy jednak zwróciliście mu nazajutrz. Za ten wasz krok nie mógł się was potem dosyć nachwalić.
— Wiadomość o zakładzie jest prawdziwa i czas jest właściwy, nie przypominam sobie jednak, czy was tam widziałem.
— To jest zrozumiałe. Tak nieznaczna osobistość jak ja, nie ma zdolności do tego, żeby wpaść w oko Old Shatterhandowi albo Winnetou.
— Pshaw! Każdy człowiek posiada swoją wartość. Czy wolno zapytać o wasze nazwisko?
— Moje nazwisko nie może wam być znane. Ja sam słyszę je tak rzadko, że niemal je zapomniałem. Nazywają mnie: Wasza mość.
— Aha! Wasza mość! Jeśli to wy, to słyszałem już o was. Podobno jesteście tęgim jeźdzcem i znającym się na tropach westmanem, to też tem więcej mnie to dziwi, że tak niebacznie daliście się wywieść w pole Mustangowi i jego wnukowi.
— Jego wnukowi?
— Tak.
— Nie znam go wcale.
— Znacie go aż nadto dobrze. Metys, który was tu zaprowadził, jest synem białego, którego żoną była córka Mustanga.
— Heavens! Teraz zaczynam pojmować całą sprawę. Ależ, sir, skąd wy wiecie, że to ten łotr nas tu zaprowadził?
— Powiedziały mi to jego i wasze ślady. On i wódz podsłuchali was w obozie.
— Rzeczywiście? Czy tak jest, tak? A my głupcy nie zauważyliśmy tego! Mieliśmy właśnie zamiar wydać naszą broń Komanczom.
— Broń? Co za głupota z waszej strony!
— To wcale nie głupota, sir! Musieliśmy tak zrobić, chcąc ocalić życie.
— Ocalić życie? Jakto?
— Komancze postanowili byli właściwie zabić nas, lecz wódz obiecał w zamian za broń nie tylko życie nam darować, lecz także wolność.
— I wy uwierzyliście w to?
— Naturalnie!
— To wcale nie jest tak naturalne, jak wam się zdaje. On nie miał zamiaru dotrzymać przyrzeczenia, chciał was tylko pozbawić broni, aby was potem pomordować wygodnie.
— Tempestad! Tak sądzicie naprawdę?
— Nie tylko sądzę, lecz nawet pewny jestem tego. Zdaję mi się, że nie wiecie rzeczy najważniejszej. Ilu Komanczów stoi przeciwko wam?
— Trzystu.
— Jest tylko stu, a my zabraliśmy im broń, leki i konie. Z tego powodu wypędzono ich ze szczepu i teraz włóczą się, aby zdobyć sobie broń i skalpy. Chcieli wam zabrać jedno i drugie, a w dodatku konie. Tych stu ludzi ma zaledwie pół tuzina strzelb, a koni tylko dwa.
— A do wszystkich dyabłów! To mogliśmy ich wystrzelać do jednego!
— Oczywiście! Możecie to zresztą jeszcze uczynić.
— To już przepadło. Przyrzekliśmy im pokój i zobowiązaliśmy się nie naruszyć im wodza.
— Pshaw! Słowa danego dotrzymajcie. Przeciwko temu nic nie mam, chociaż on nie dochowałby pewnie swojego. Ale ja nie dałem mu słowa, mnie więc wolno go naruszyć. Dokonałem tego już w pewnej mierze, jak to sami widzicie. Przyjdzie wkrótce do przytomności, dlatego trzeba go związać, ażeby nie mógł głupstw robić!
— A co się z nim potem stanie, sir?
— Hm! Mnie on nic teraz nie wyrządził złego, a was także nie poturbował. Życie więc jego nie należy ani do was, ani do mnie. Musimy go puścić wolno, ale damy mu pamiątkę.
— Well! Niechaj dostanie taką, żeby ją popamiętał. Przedtem jednak weźmiemy go na spowiedź. Przesłuchanie musi się odbyć wedle ustaw sawanny. Ale, mister Shatterhand, ja wciąż jeszcze nie mogę wyjść ze zdumienia, że was tu widzę. Jak weszliście tutaj?
— W najprostszy sposób na świecie. Jak zetknęliśmy się z Mustangiem, o tem jeszcze usłyszycie, to zaś wiecie już, że zabraliśmy Komanczom broń, konie i leki. Oni podsłuchali, że zamierzamy udać się do Santa Fé, wskutek czego należało się spodziewać, że się na tej drodze zaczają, aby się na nas zemścić. Szukaliśmy więc gorliwie ich tropu.
— Przecież nie mogliście go zobaczyć!
— Czemu nie?
— Bo nie byli przed wami, lecz za wami. Wszak wy mieliście konie, a oni nie.
— Zapatrujecie się na rzecz całkiem mylnie! Właśnie dla tego, że byli bez koni, mogli przejść wprost przez góry, tymczasem my musieliśmy okrążać, przez co oni nas wyprzedzili. Natknęliśmy się na ich ślady nad wodą, gdzie oni ubili bizona, krowę i cielę i ruszyliśmy za nimi. Dziś rano dotarliśmy do ich wczorajszego obozu, zobaczyliśmy także ślady po waszym i zauważyliśmy, że was podeszli. Oczywiście ruszyliśmy znowu za nimi i przybyliśmy tutaj właśnie w chwili, kiedy rozniecono ogień, który miał wam zamknąć wyjście z Estrecha. Podzieliliśmy się, aby tę zgraję z kilku stron osaczyć...
— Hallao! W takim razie macie zapewne towarzystwo z wielu ludzi złożone?
— Nie. Jest nas tylko sześciu.
— Sześciu? Gdybyście nie nazywali się Old Shatterhand, uważałbym was za waryata. Sześciu ludzi chciało osaczyć stu Komanczów!
— Cóż w tem dziwnego? Tych stu Indyan nie ma prawie żadnej broni, a tymczasem ja sam mam w mojej rusznicy, w sztućcu Henryego i w rewolwerach trzydzieści i dziewięć kul. Poza tem jest z nami ktoś, co więcej wart niż stu Komanczów.
— Któż to taki?
— Winnetou.
— Co? Wódz Apaczów jest także tutaj? Dzięki Bogu! W takim razie nie obawiamy się już niczego! Bez was bylibyśmy zgubieni, a wy ocaliliście nam życie. Tego nigdy wam nie zapomnimy, sir!
— Niema o czem mówić! Podzieliliśmy się zatem, aby Komanczów otoczyć. Ja powaliłem przytem jednego z waszych towarzyszy, nazwiskiem Hum, który z gorliwości, żeby was ocalić, tak był nieostrożny, że nie chciał nam dać żadnej odpowiedzi, wobec czego musiałem z nim postąpić jak z nieprzyjacielem.
— Zacny człowiek! My obeszliśmy się z nim niedobrze, a on chciał nas za to ocalić! Był mądrzejszy od nas i lepszy!
— To prawda zaiste. Uwolniłem go też niebawem. Potem wydostaliśmy się na skały, aby zaglądnąć do Estrecha. Na górze ustawili się Komancze, którzy jednak nic wam zaszkodzić nie mogli, ponieważ nie mieli broni. Patrząc pod światło ogniska, ujrzałem was naradzających się z wodzem, a równocześnie zauważyłem głaz, wystający ze ściany, przy pomocy którego mogłem zejść do was. W chwili właśnie, kiedy miano mnie spuścić, nadeszło trzech Komanczów, aby się ustawić w tem miejscu. Jeden ich okrzyk byłby nas zdradził. Niechętnie zabijam ludzi, ale tu nie było wyboru; dostali pięścią po głowie i pospadali tu do was. Potem ja zsunąłem się za nimi po lassach aż do głazu, gdzie znów umocowałem rzemienie i zlazłem aż na ziemię. W ten sposób dostałem się do was. Jesteście ocaleni, gdyż moi towarzysze stoją przed Komanczami i za nimi; nadto moi ludzie znajdują się w ciemności, a czerwonych oświetla ogień. Wystarczy jeden znak z mojej strony, a hukną strzały. Ach, patrzcie, wódz się już rusza! Zaraz odzyska przytomność i dowiemy się, co myśli o swem położenia obecnem.
Wódz się rzeczywiście ocucił, a Old Shatterhand zaczął go przesłuchiwać. On nie przyznał się do tego, żeby godził na życie białych, a że niepodobna mu było tego dowieść, przeto nie można też było karać go śmiercią. Usłyszawszy, że za przesmykiem stoi Winnetou z pięciu ludźmi — Hum był także z nimi — gotów do ataku, przestraszył się i przyrzekł, że z Komanczami oddali się natychmiast, jeśli biali do nich strzelać nie będą. Na to się zgodzono. Jego mość jednak postanowił dać mu pamiątkę, a sądził również, że metys także na nią zasłużył. Polecono więc wodzowi, żeby zawołał wnuka pod pozorem, że jako świadek ma wziąć udział w układach. Nie przeczuwając właściwego powodu, zawołał Mustang metysa, który rzeczywiście był na tyle bezwstydny, że posłuchał wezwania. Związano go natychmiast tak samo, jak Tokwi Kawę, poczem obydwaj otrzymali pamiątkę, na którą się złożyło tyle batów, że bardzo wolnym krokiem udali się do swoich, kiedy ich wypuszczono. Jeśli się zważy, jak straszną obelgą jest obicie dla czerwonego wojownika, można sobie wyobrazić, z jak gorącą żądzą zemsty opuścili obydwaj Estrecho. Wkrótce potem przekonali się biali, że Indyanie wydłużoną linią zabrali się z ich pobliża.
Pozostali podtrzymali rozniecony ogień i usiedli przy nim, aby dokładnie omówić wypadki tego dnia. Gdy jego mość wspomniał o Bonancy of Hoaka, zapytał go Old Shatterhand:
— Zmierzaliście więc do bonancy, a nie do Estrecha?
— Yes, sir! Ale bonanca miała się tu w Estrechu znajdować.
— Tak! — zaśmiał się myśliwiec. — Czy wiecie, co ta nazwa oznacza?
— Nie. Niema wogóle takiego człowieka, któryby to wiedział.
— Owszem, są tacy. Wie o tem Winnetou, a ja także mogę wam to powiedzieć.
— To pewnie wiecie także, gdzie ona leży? — spytał szybko i skwapliwie.
— Tak.
— To powiedzcie prędzej, gdzie?
— Bardzo chętnie! Hoaka jest słowem, wziętem z języka Acoma i znaczy tyle, co niebo. Bonanca of Hoaka znaczy więc bonanca niebieska. Kiedy blade twarze rozbijały się tu na wszystkie strony za ponętnym kruszcem i ginęły przytem przeważnie, nauczali równocześnie starzy padres o prawdziwych skarbach, jakich tylko w niebie szukać należy. W ten sposób utworzyło się określenie Bonanca of Hoaka. Żyje ona w podaniu, nie daje spokoju i gambuzinom i, jak słyszę, zaprzątnęła nawet wasze głowy, panowie.
— A więc to tak się ta sprawa przedstawia! — rzekł jego mość rozczarowany w najwyższym stopniu. — A zatem dla złudzenia, dla starej baśni omal nie zginęliśmy śmiercią męczeńską. Ach czemuż tym dwom łajdakom, którzy to wyzyskali, nie wyliczyłem po pięćdziesiąt batów więcej, aniżeli dostali!
— Nie smućcie się! Dostali dość i będą to długo czuli, a nie zapomną o tem nigdy. Nikt nie ucieszyłby się bardziej, jak mister Swan, inżynier z Rocky Ground, gdyby się dowiedział, że metys, a nawet wódz otrzymali dokładnie obliczoną karę, jaką on tam dla mieszańca obmyślił.
— To zaiste prawda, że uradowałby się bardzo — potwierdził Hobble-Frank, chwytając w lot sposobność do zaprawienia rozmowy swoją musztardą.— Ja nie jestem wprawdzie zwolennikiem kary cielesnej, gdyż po pierwsze dotyka ona niemile tego, kto ma delikatną duszę, a powtóre uszkadza nietylko to miejsce, na które spada i na którem się centralizuje, lecz zabija poczucie honoru u tych osób, które go już straciły, oraz mąci soki ciała i ducha i odbiera im spokój. Są jednak podmiotowości, nie mogące wyżyć bez batów. Nie jestem więc zwolennikiem kijów, lecz nie urywam sobie także głowy, jeśli się ich czasem użyje. Byle tylko mnie to nie spotykało, gdyż, co kto lubi, to może sobie drugi także kupić dość tanio. W karze cielesnej są właśnie momenty, w których nawet rzeczy najdroższe wydają się mnie zbyt taniemi, a najtańsze zbyt drogiemi. Quod erat demon szratus!
Długi Hum nie znał jeszcze małego westmana i jego właściwości, uważał więc za stosowne poprawić zdumiewający błąd Hobblego i powiedział:
— Darujcie, mister Franku! Nie mówi się demon szratus, lecz demonstrandum.
Na to błysnął Frank gniewnie oczyma i odrzekł prychającym głosem:
— Tak? Tak? Ejże, co też pan wygadujesz! Słuchaj pan, mój najzacniejszy panie, czy wiesz pan może, jak ja się nazywam?
— Przecież pan mi to powiedziałeś. Nazwisko pańskie jest Franke!
— Franke? Tylko Franke? W takim razie muszę panu zdjąć bielmo z oczu! Oto wiedz pan, że urodziłem się i ochrzczony zostałem jako Heliogabal, Morfeusz, Edeward Franke, myśliwiec preryowy z Moritzburga. Zrozumiano? Kto ma takie kolosalne nazwisko, jak ja, z tym nie łatwa sprawa. A powiedzno pan swoje!
— Jestem Hum.
— Hum! Hum! To przecież nie jest nazwisko. Z pewnością pan się inaczej nazywasz!
— Tak jest w istocie.
— No, a jak?
— Nie wyjawiam chętnie mojego nazwiska.
— Dlaczego?
— Bo, mówiąc szczerze, obraża moje poczucie piękna.
— A widzisz pan! Masz pan nazwisko, które asymiluje poczucie piękna! I pan śmiesz poprawiać Heliogabala Morfeusza Edewarda? Mogę panu zaraz za to się odwdzięczyć! Nazwisko pańskie brzmi pewnie straszniej, niż notatka urzędowa o Dawidzie Machabeuszu Timpem.
Na dźwięk tego nazwiska zaczął długi Hum nadsłuchiwać i zapytał czemprędzej:
— Timpe? Skąd pan przyszedłeś do tego nazwiska?
— Ja? Wcale do niego nie przyszedłem. To nie jest moje nazwisko. Dziękuję pięknie! Gdybym się nazywał Timpe, skoczyłbym w morze tam, gdzie woda najgęstsza!
— A znałeś pan jakiego Timpego?
— Znałem niestety dwie takie pożałowania godne osoby. Znam je nawet jeszcze teraz.
— W swojej ojczyźnie?
— Nie. Nazwisko Timpe obrzydziłoby mi ojczyznę. Nie, poznałem ich tu w Ameryce.
— Gdzie?
— W Rocky-Ground.
— Czy tam mieszkają?
— Nie. Mieszkają teraz w Estrecho de Kuarco, a jeśli pan chcesz ich zobaczyć, nie potrzebujesz pan wyciągać lunety z pochwy, jeżelibyś pan ją miał oczywiście. Przypatrz się pan tym tylko obu młodzieńcom, temu kasztanowatemu Hazowi i tamtemu jasnemu jak bułka Kazowi. Do nich przyczepiło się już oddawna beznadziejnie nieszczęsne nazwisko Timpe.
— Rzeczywiście? Panowie, panowie nazywacie się Timpe? — pytał Hum, zwracając się do obydwu braci stryjecznych.
— Tak — odrzekł Kaz. — Ja jestem Kazimierz Obadia Timpe, a to mój kuzyn Hazael Benjamin Timpe.
— Gdzie urodziliście się, panowie?
— W Plauen w Saksonii. Pana zajmują widocznie nasze nazwiska.
— Zaiste!
— Czemu? Czy znałeś pan może kogo o tem samem nazwisku?
— Tak.
— Gdzie? Proszę nam powiedzieć! To dla nas bardzo ważne!
— Chętnie, bardzo chętnie, lecz powiedzcie mi pierwej, panowie, dlaczego porzuciliście kraj ojczysty?
— Nie mamy powodu tego ukrywać. Szukamy tutaj spadku, który nam w oszukańczy sposób zabrano.
— W oszukańczy sposób zabrano? A kto to zrobił?
Widać było po Humie, że przedmiot tej rozmowy zaprzątnął całkiem jego uwagę. Kaz odrzekł:
— Uciekł nam z nim jeden z braci stryjecznych, niejaki Nahum Samuel Timpe i podobno przebywa teraz w Santa Fé. Jesteśmy właśnie w drodze do tego miasta, aby zdemaskować oszusta.
— All devils! A kto zostawił ten spadek?
— Nasz stryj Józef Habakuk Timpe, który umarł bezdzietnie w Fayette.
— Moi panowie, to mnie istotnie bardzo zastanawia. Skąd jednak o tem wiecie, że ten stryj pozostawił majątek?
— Od braci stryjecznych Piotra Michy Timpego i Marka Absalona Timpego, którzy właśnie dostali sto tysięcy talarów.
— I wy dla tego przybyliście tutaj, aby odebrać swoją część?
— Tak. Pisałem najpierw kilkakrotnie, lecz nie otrzymałem odpowiedzi; dlatego wybrałem się, ażeby pochwycić oszusta, który umknął z całą sumą.
Na to wybuchnął Hum głośnym śmiechem, wołając w przerwach:
— I po to udajecie się do Santa Fé? To zupełnie zbyteczne. Możecie go tutaj złapać, tutaj, w Estrechu, gdzie siedzicie w tej chwili!
— Co? Jak? Pan żartujesz! Pan sobie drwisz z nas! — mówili szybko Kaz i Haz jeden za drugim.
— Nie, biorę rzecz całkiem poważnie, chociaż się śmieję. Czy jeszcze niczego się nie domyślacie? Wy poskracaliście swoje imiona Kazimierz i Hazael na Kaz i Haz, a ja wspomniałem, że moje nazwisko brzydko brzmi i nazywam siebie Hum. Czy to nie mogło powstać ze skróconego Nahum? Jam jest Nahum Samuel Timpe, ten brat stryjeczny i oszust, którego szukacie. No, pochwyćcie mię, panowie, czemprędzej!
Kaz i Haz oniemieli w pierwszej chwili ze zdumienia, lecz gadatliwy zawsze Fran k, zawołał z wielkim zapałem:
— Teraz go już mamy! Prawdziwy kryminalny Timpe wpadł nam sam w sieci! Jeśli nie odda pieniędzy natychmiast, powiesimy go jak nietoperza, żeby głowa zwrócona była na dół ku wnętrzu matki ziemi. Jak to ładnie brzmi przysłowie, że pycha zawsze poprzedza upadek. Teraz omota go policya jego własnem demonstrandum!
Teraz zerwali się Kaz i Haz, wpadając na Huma z pytaniami, wyrzutami i groźbami! On jednak nie słuchał tego, lecz wyciągnął z kieszeni starannie zawiązaną paczkę papierów, wyjął z niej list i podał im, śmiejąc się ciągle.
— Te bezwartościowe papiery — dodał jeszcze dla wyjaśnienia — które mnie jednak kosztowały dużo pieniędzy, są całą puścizną po stryju Józefie Habakuku. Zobaczcie wszystkie i zbadajcie, ale najpierw przeczytajcie to pismo, które spadkodawca otrzymał na krótki czas przed śmiercią. To jedyny legat, którego nie opłaciłem z własnego majątku. Możecie go sobie zachować.
Obaj wzięli się skwapliwie do czytania listu i czytali go równocześnie. Im dłużej jednak czytali, tem bardziej wydłużały im się twarze, a gdy skończyli, upuścili list na ziemię i spojrzeli na Huma z rozczarowanemi minami.
— No, czy jestem oszustem? — zapytał Hum. — Stryj sam mnie oszukał w tej historyi z dziedzictwem, a wasi bracia stryjeczni zażartowali z was sobie, ponieważ Timpowie z Plauen powaśnili się z Timpami z Hofu. Pierwsi z nich wygrali na loteryi sto tysięcy talarów i wmówili w krewnych z Hofu, że odziedziczyli tę sumę po stryju Habakuku. Napisali o tem do stryja na krótki czas przed jego śmiercią i w tym liście sobie z was zażartowali. Aczkolwiek to zabawna historya, żal mi jednak serdecznie, iż spowodowała to, że spotkaliśmy się tu na Zachodzie. Jeśli chcecie mnie jeszcze aresztować, to służę!
Chociaż list zawierał niezbity dowód niewinności Nahuma, upłynęła jeszcze dobra chwila, zanim Kaz i Haz przyzwyczaili się do nowego zdania o rzeczy. Z trudem tylko zdołali się wyrzec raz na zawsze nadziei zdobycia przecież kiedyś tego spadku. Wreszcie podniósł się Hum, wyciągnął do nich obie dłonie i rzekł:
— Nie martwcie się! Przepadł wam przecież tylko urojony majątek, ja zaś utraciłem przez Józefa Habakuka rzeczywisty, który byłby mi zostawił mój ojciec, gdyby go był brat nie oszukał. Jeśli ja się z tem pogodziłem, to i wy potraficie znieść spokojnie ten cios losu, tembardziej, że zamiast krewnego oszusta odnaleźliście, uczciwego stryjecznego brata, który się ogromnie tem cieszy, że się z wami spotkał i gotów jest dzielić z wami wszelką dolę i niedolę. A sądzę, że to także coś warte!
To głęboko poruszyło duszę Hobblego. On, który dopiero co powiedział, że Huma należy powiesić do góry nogami, zawołał teraz z zapałem:
— Cóż stoicie tu, jak cielęta przed nowemi wrotami! Ten kochany i niezrównany Hum przemówił mi z wątroby i śledziony. Niema na świecie nic lepszego nad stryjecznego brata, którego można szanować i konjugować. Doświadczyłem tego tu na moim kuzynie Drollu. Takie pokrewieństwo ciała i ducha jest milsze od lewkonii i narcyzów; ono wzmacnia nerwy i kości pokrewnego szlachectwa duszy. Nie ociągajcie się zatem tak długo z wstąpieniem do konsumcyjnego związku przyjaźni, lecz ujmijcie się silnie za ręce, a ja uczynię pierwszy krok do pojednania przez to, że zawołam z Wielandem Fridolinem: „Pozwólcie, żebym w waszym związku był czwartym“!
To pomieszanie i przekręcenie cytatu wzbudziło powszechną wesołość. Kaz i Haz musieli zawtórować temu śmiechowi i ujęli w końcu Huma za ręce, przyczem pierwszy z nich powiedział:
— Masz słuszność, kuzynie; nie widzę powodu do tego, żeby się gniewać dłużej na ciebie. Zresztą pieniądze możeby nas były unieszczęśliwiły. Stoimy tutaj nad Bonancą of Hoaka, a nazwa jej powinna nas nauczyć, że są jeszcze inne skarby, których należy pożądać. Trzymajmy się odtąd razem wiernie, a spodziewam się, że kiedyś na oznaczenie dozgonnej przyjaźni tak będą mówili: „Całkiem jak u spadkobierców Timpego“!
— Tak jest, jak u spadkobierców Timpego! — potwierdził Hobble. — Nie mogłem wprawdzie dotychczas znaleźć infulzorycznego smaku w tem nazwisku, ale czego nie widzi rozum rozumnych, to zobaczy reumatyk, kiedy go szarpie. A zatem, żegnam teraz moją niechęć, a ponieważ wy przybraliście sobie same skrócone imiona, to skreślę i ja, jako czwarty w związku, dwie zgłoski u swego. Nazywajcie mnie więc na przyszłość tylko Heliogabalem Morfeuszem Edewardem, a Franka możecie sobie opuścić. Kula ziemska będzie mimoto dobrze wiedziała, że te trzy imiona należą do słynnego na cały świat Franka. Powiedziałem. Howgh!





Spis rycin.
Ryc.: 
„Widziałeś teraz — rzekł Old Shatterhand — jak odpowiadam na kłamstwa i bezczelność. Wyznaj więc szczerą prawdę! Czy ukradliście nasze strzelby?“ — Ma być umieszczona fron­tem do drugiego tytułu, podpisem do grzbietu.
 
„ 
Metys rzucał ku nim często niedostrzegalne spojrzenia i nachylił głowę w ich stronę, aby słyszeć, o czem będą mówili. 
 
Między
str.:
8—9
„ 
Istnieją podobno ludzie, którzy nie potrafią znieść kuli w swojej głupiej głowie, ani tego przeżyć, a ja przypuszczam, zdaje się, słusznie, że ty właśnie do takich należysz“. 
 16—17
„ 
Kazimierz rzucił się poprostu ku nim, wyciąg­nął do nich obie ręce na powitanie i zawołał: „Tak, to oni, to oni!“ 
 24—25
„ 
lndyanin rzucił na Old Shatterhanda badawcze spojrzenie i oświadczył: „Juwaruwa jest wa­lecznym wojownikiem; jada tylko z mężami, znanymi sobie i równie jak on dzielnymi“. 
 32—33
„ 
Old Shatterhand mimoto zatrzymał Indyanina silnie lewą ręką, a szybkim ruchem prawej wydarł mu nóż i powtórzył: „Zostaniesz!“ 
 40—41
„ 
Czerwoni rzucili się w tej chwili na ziemię, ale przez to właśnie zatarasowali sobą drogę nadchodzącym, wskutek czego jeden Chińczyk potknął się o wodza i pociągnął za sobą swego towarzysza. 
 48—49
„ 
„To były indyańskie mokassyny!“ 
 56—57
„ 
Dwa szybkie chwyty lewą ręką za głowy Chiń­czyków, dwa równie prędkie cięcia prawą wy­starczyły na to, że ich pozbawił... nie głów, lecz warkoczy. 
 72—73
„ 
„Zróbcie mi tę przyjemność i napiszcie do ministeryum prośbę, żeby wam inne nazwisko przysłali, gdyż inaczej nie mógłbym z wami obcować!“ 
 88—89
„ 
Droll przyszedł i oświadczył: „Jestem zdrów jak ryba w wodzie!“ 
 96—97
„ 
Old Shatterhand siedział z Winnetou na trawie. 
 112—113
„ 
Wódz spoglądnął przed siebie i ani nie drgnął na twarzy; nie powiedział ani: tak, ani: nie. 
 120—121
„ 
„Toż to jest skut, który chciał Komanczom wy­dać pod nóż mieszkańców z Firwood-Camp!“ — zawołał Kazimierz. 
 128—129
„ 
Komancze nadciągali indyańskim zwyczajem jeden za drugim, a każdy prowadził swego konia za uzdę. 
 144—145
„ 
Jeden z tych głosów brzmiał ponad wszystkie inne: „Hurra, hurra! Beczka płonie na dole! Teraz może się zacząć awantura“. 
 152—153
„ 
Jeden z Indyan rozpędził się i zmiejsca, w którem ogień był najwęższy, wskoczył do parowu. 
 160—161
„ 
Old Shatterhand zapytał wodza: „No, czy Tokwi Kawa zastanowił się już nad tem, jakby się dało Komanczów uwolnić?“ 
 168—169
„ 
Old Shatterhand przyłożył rękę do ust i za­wołał ku Komanczom: „Tokwi-Kawa, eta haueh!“ 
 176—177
„ 
Frank zaczął gorliwie piłować. 
 192—193
„ 
„Milcz!“ — zgromił Old Shatterhand czerwo­nego. 
 200—201
„ 
„Komu nie imprymuje to, co szlachetne, ten i dla ordynarności stracony. Powiedziałem. Howgh!“ — rzekł Hobble-Frank i zasunął się w najdalszy kąt wagonu. 
 208—209
„ 
On, mały, stanął pomiędzy nimi, a oni, dwumetrowi ludzie, musieli go wziąć pod ręce i pójść z nim do restauracyi. Ta osobliwa trójka przedstawiała nader śmieszny widok. 
 224—225
„ 
„Niechaj się zatem wszyscy dowiedzą, jak Tokwi-Kawa płaci za taką fałszywą przyjaźń“. 
 232—233
„ 
„Tempestad!“ — wyrwało się z ust dowódcy. — „Ten człowiek ma nuggety!“ 
 240—241
„ 
„No, ten chyba nie od ślimaka uczył się biegać!“ 
 256—257
„ 
„Pozwólcie, żebym w waszym związku był czwartym!“ 
 272—273







  1. „Przez lądy i morza“ tom VII, VIII, i IX.
  2. Obóz w lesie jodłowym.
  3. Utrzymujący gospodę.
  4. Inżynier.
  5. Kolejarze.
  6. Kramarz, handlarz.
  7. Czarny Mustang.
  8. Wyszukiwacz śladów.
  9. Inżynier.
  10. Mieszaniec, półindyanin.
  11. Tak nazwany od wynalazcy pułkownika Bowie.
  12. Długi rzemień z pętlicą do chwytania zwierząt.
  13. Sandały.
  14. Rodzaj amuletu.
  15. Dobry Człowiek.
  16. Źródło olchowe.
  17. Chińczycy.
  18. San Francisco.
  19. Gonty.
  20. Wroni Indyanie.
  21. Zły Wąż.
  22. Dwa Pióra.
  23. Żółte psy — Chińczycy.
  24. „Wiatr“ i „Błyskawica“.
  25. Konny pasterz.
  26. Czeluść o prostopadłych ścianach.
  27. Właściciel folwarku.
  28. Ogrodzenie do chwytania dzikich koni i wołów.
  29. Trapper, łowiec, który zastawia w puszczach Ameryki północnej sidła na zwierzęta, dające dobre futro.
  30. Przodownicy robotników.
  31. Gospodarz.
  32. Ból w kłębie; ischias.
  33. Narożny szczyt.
  34. Zajączek.
  35. Woreczek do ssania.
  36. Osadnik.
  37. Tokwi Kawa, wychodź!
  38. Imię Old Shatterhanda.
  39. Restaurator.
  40. Morze.
  41. Poszukiwacze złota.
  42. Kawałeczki złota.
  43. Krzemienny przesmyk.
  44. Nowicyusze (żółtodzioby).
  45. Kryjówka złota.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.