Niziny/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niziny |
Wydawca | nakladem autorki |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Opuściwszy folwark w Leśnéj, szła znowu błotnistą drogą w ciemnościach, i znacznie powolniéj, niż przedtém. Czegóż już teraz spieszyć się miała? Wracała z tém samém, z czém przed godziną szła. Nie zdobyła nic, a pomimo to, naprawdę, właśnie dlatego, chód jéj ociężał i przygarbiła się wysoka kibić. Ciemności zwiększyły się, wiatr wzmógł się i gęsty, drobny deszcz padać zaczął. Wśród pustych i czarnych pól, droga z Leśnéj do Wólki osadzona drzewami, wydawała się długim wąwozem, nad którym śród rozpłakanych obłoków nie świeciła ani jedna gwiazda, a którego głębią, posuwała się z wolna postać kobiety, samotna i strasznie drobna wobec otaczającego ją obszaru ciemności i pustki.
— Takaja dola moja, jak hetaja noczka! — półgłosem raz wymówiła i zdawać się mogło, że wiatr, który w téj saméj chwili przelatywał przez drogę, porwał te słowa, poniósł je na puste pola i kręcił tam niemi, jak to czyni z suchemi liśćmi, szepcąc, wzdychając i jęcząc. Gdy raz zajęczał bardzo, kobieta przeżegnała się:
— W imię Ojca i Syna i Ducha Św... — półgłosem znowu wymówiła.
Myślała może, że tak w ciemnościach nocnych jęknęła jakaś dusza pokutująca. Zresztą milczała. Wiatr coraz silniéj miotać zaczął jéj siermięgę; chustka, którą na głowie miała, tak była zmoczoną, że strumienie wody lały się z niéj na uszy i szyję. Z pod bosych jéj nóg tryskały z kałuż fontanny rzadkiego błota.
Po przebyciu trzech wiorst, dzielących Leśnę z Wólką, znowu do siebie przemówiła:
— Ot, jeszcze nie śpią! Może dziecko choreńkie.
Słowa te wywołało drobne, czerwonawe światełko, które błyskało pomiędzy ciemnemi zupełne zabudowaniami Wólki. Zeszła z drogi, chwilę szła po zoranym zagonie, pod ścianą stodoły czy obory, potém przelazła przez niewysoki płotek jakiś, i w ten sposób skróciwszy sobie drogę, znalazła się u drzwi budynku, w którego jedném malutkiém oknie, błyszczało owo światełko. Budynek ten był tak zwanym czworakiem, zawierającym mieszkania dla rodzin czterech parobków, z których każda miała tam posiadać izbę i komórkę z osobném wejściem. Ale gospodarstwo w Wólce wymagało parobków ośmiu, czworak znajdował się tam jeden. Rządca dóbr był oszczędnym i nie chciało mu się budować czworaku drugiego. Na tak zwanéj sesyi ekonomów, która pod prezydencyą jego odbywała się co sobotę, dość dawno temu, zapytał Bahrewicza:
— Co robić? budować w Wólce drugi czworak, czy nie budować?
Mąż Madzi, doskonale znał wszystkie skłonności i wstręty swego zwierzchnika. Pomyślawszy chwilę, odpowiedział:
— Nie budować, Jaśnie Wielmożny Panie. Po co budować?
— A jakże będzie?
— W każdém mieszkaniu zmieszczą się dwie familie.
— Doprawdy? będą mogły zmieścić się?
— Oj, oj! czemuż-by się nie zmieściły? Czy to im wygód jakich potrzeba?
Mieściły się istotnie, bo i cóż miały robić? Parobek jest parobkiem, dlatego, że nim być musi, tu czy tam, ale musi. W Wólce pod innemi względami gorzéj niż gdzieindziéj nie było, a i z mieszkaniem nie wszędzie było lepiéj. Niektórzy wybredzali i rzucali Wólkę po roku służby, inni siedzieli i po lat kilka, jak tam któremu można było i wypadło. Jasiuk służył tu już od dawna, mieszkając wspólnie to z tymi, to z owymi ludźmi. Przed rokiem dano mu za wspólników mieszkania młodego parobka Antośka i matkę jego Krystynę, których przeniesiono tam od innego parobka, Maksyma, dlatego, że Maksym łajał Antośka od bękartów, a Maksymowa Krystynę parę razy za włosy po izbie ciągała, przypominając jéj wszystko: jaką była i zkąd swoich dwóch synków wzięła. Jasiukowie byli spokojnymi ludźmi i umieli żyć w zgodzie ze wszystkimi. Z Krystyną i jéj synem sprzyjaźnili się nawet, dlatego może, że matka młodego parobka nietylko nigdy kłótni piérwsza nie zawodziła, ale zaczepiona zmilczała, a dzieci Jasiuków strasznie polubiła i doglądać je pomagała matce tak, jak gdyby nie były jéj cudzemi. Teraz, w drzwiach izby ukazując się, pozdrowienie wymówiła:
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki wieków — odpowiedziały jéj trzy głosy męzkie i jeden głos niewieści.
Jak wygląda izba ta? Była ona obszerną, ale bardzo nizką, ze ścianami i sufitem prawie do czarności okopconemi, z podłogą ubitą z gliny i jedném małém oknem, przez którego ramy wlatywały powiewy marcowego wiatru. Bahrewicz miał słuszność, mówiąc: „Czy to im wygód jakich potrzeba?” Mogli byli opatrzyć okienko w ten sposób, aby wiatrów bożych do izby nie wpuszczało, jednak nie uczynili tego. Nie mieli może na to czasu, albo tak z wiatrami bożemi zżyli się, że bez przykrości odwiedziny ich przyjmowali. Dość obszerną będąc, izba ta miała pozór wielkiéj ciasnoty, najprzód z powodu nizkości swéj, potém dlatego, że napełniało ją mnóztwo gospodarskich sprzętów i statków, jako to: ław, stołów, krosien tkackich, których było dwoje, niecek, balij, wiader, garnków, narzędzi do tarcia i czesania lnu, motowideł, beczułek z kwaszonemi burakami i kapustą, worków zawierających kartofle, zboże niemlete, mąkę i t. d. Róg izby zajmował piec z głębią czarną, jak otchłań, z przypieckiem i podpieckami. Na piecu widać było cztery bose nóżki dziecięce, dobywające się z grubych koszulin, pod piecem spały trzy kury i jeden kogut, na przypiecku leżała kobieta, okryta kołdrą w domu utkaną, i chudą, ciemną ręką poruszająca od czasu do czasu kołyskę z łozy uplecioną i u belki sufitu na grubych, konopnych sznurach zawieszoną. W kołysce spało dziecię, kilka dni życia miéć mogące. Kobietą, leżącą na przypiecku, była Jasiukowa, słaba jeszcze po odbytym przed kilku dniami połogu. Zazwyczaj, nie robiła ona takich ceregieli... aby kilku dniami leżenia płacić sobie za sprowadzenie na świat nowego obywatela. Poleżała dzień jaki, taj hodi, wstawała, jeżeli nie do wszystkich zaraz robót, to przynajmniéj do skrobania kartofli, gotowania i doglądania starszych dzieci wracała. Tym razem jednak słabowała dłużéj, niż zwykle, wychudła jakoś i wybladła. Niewiadomo dlaczego. Może tak sobie, wprost z bozkiego dopustu, a może i dlatego, że gdy połóg ciężki był i przedłużał się, wezwana z najbliższéj wsi znachorka, na minutkę, na jednę minutkę zawiesiła ją u belki sufitu, nogami w górę. „Aby się dziecko wyprostowało!” powiadała. Dziecko wyprostowało się snadź istotnie, bo zdrowo i cało na świat ten przyszło. Ale matka przyjść jakoś do siebie nie mogła i wciąż jeszcze leżała, a że dnia tego i druga gospodyni mieszkania nieobecną była, wieczerza spóźniła się znacznie. Jasiuk i Antosiek gotować ją zaczęli po powrocie z pola, które orali do zmroku, i następnie jeszcze po nakarmieniu i napojeniu swoich par koni, po umieszczeniu pługów we właściwém miejscu i krótkiéj kłótni z innymi parobkami, przed drzwiami stoczonéj, o jakieś więzie siana. Teraz przed ogniem, palącym się w piecu, drewnianą łyżką od czasu do czasu mieszając w garnkach, stał jeden tylko Antosiek, parobek młody, przystojny, z jasnemi, jak len, włosami i raźném spójrzeniem błękitnych oczu. Jasiuk, chłop barczysty, wąsaty, z ciemnym zarostem dokoła śniadéj twarzy i ciemném, roztropném okiem, siedząc na ławie za stołem, rozmawiał z gościem, mającym powierzchowność całkiem do jego powierzchowności niepodobną, parobek silny i barczysty wydawał się ociężałym, czy apatycznym. Siedział w postawie zgarbionéj, łokcie na stole rozpościerał, z pod brwi gęstych dość łagodnie, ale chmurnie i jakby nieufnie spoglądał. Gość przeciwnie, suchy był, sprężysty, wyprostowany; zawiędłą, bladawą twarz jego z długim nosem i spiczastą brodą otaczał krótki, siwiejący zarost. Szare, małe jego oczy patrzały bystro, śmiało, zuchwale nawet; czasem, w błyskach ich świeciła srogość, czy chciwość. Ubranie miał z żółtawego sukna, ale wcale inaczéj, niż chłopskie siermięgi skrojone, połyskujące metalowemi guzikami i bronzowym medalem, u pętlicy zawieszonym. Na piérwszy zaraz rzut oka, z wyprostowanéj i sprężystéj postawy, z wyrazu oczu i kroju ubrania, można było w nim poznać dymisyonowanego żołnierza.
Rozmowy Jasiuka z gościem wejście Krystyny nie przerwało. Odpowiedzieli jéj: „Na wieki wiekow!” i wcale się nią daléj nie zajmowali. Ona kiwnęła głową synowi, który jéj takiém samém kiwnięciem odpowiedział, i przed ogniem stanęła. Czerwony blask płomienia oblał ją całą, wydatnie oświecając czarne od zabłocenia stopy, przemokłą odzież, kibić wysoką i zgrabną jeszcze, ale chudą i wyniszczoną, pasma włosów siwiejących i roztarganych, z pod chustki czerwonawéj i zmokłéj opadających na czoło, którego skóra opalona i gruba, fałdowała się w mnóztwo zmarszczek i bruzd. Ona sama kończyła czterdziesty rok życia, a czoło jéj miało lat sześćdziesiąt. Policzki jéj były téż zwiędłe, pomarszczone, barwy prawie pomarańczowéj; czarne, wielkie, ogniste oczy i usta blade, lecz ślicznie zarysowane i przy rozchylaniu się ukazujące rzęd śnieżnych zębów, były wśród zestarzałéj się twarzy dwoma niby niedogorzałemi jeszcze brylantami młodości, dwiema przypomnieniami o pięknéj i hożéj niegdyś Krystynie. Stanęła przed piecem, łokieć oparłszy na jednéj dłoni; drugą brodę sobie podparła i wpatrzyła się w płomień. W zarysie drobnych jéj ust, w sposobie, jakim sfałdowały się policzki, i w wyrazie nieruchomych źrenic, była przepaść smutku. Jasnowłosy parobczak mieszał w garnku zacierkę z sadłem i, patrząc na matkę, zapytał:
— I cóż, mamo?
Nie zmieniając postawy, ani kierunku spójrzenia, odpowiedziała:
— Nic, synku. Pójdzie Pilipek nasz na skraj świata i nie zobaczą już go oczy nasze. Widać, że dla nas biednych żadnego ratunku już niéma.
Antosiek westchnął i głową pokiwał. W kołysce zaskwierczało dziecko; Krystyny zaduma prysnęła. O osuszaniu odzieży swéj i rozgrzewaniu przemokłych nóg wcale nie myślała. Do przypiecka prędko podeszła i pochyliła się nad chorą. Poszeptały coś z sobą, chora stękając, obróciła się twarzą ku izbie, Krystyna wyjęła dziecko z kołyski i do piersi jéj podała. Potém na skraju przypiecka, u szeleszczącego sianem wezgłowia choréj usiadła i, ręce na kolanach złożywszy, piérwszy raz na rozmowę Jasiuka z gościem uwagę zwróciła. Przed rozmawiającymi stała butelka z wódką i cynowa czarka. Częstowali się wzajemnie z grzecznością wielką, po każdéj wychylonéj czarce zamieniając się wyrazami: „Na zdrowie!” Wychylane czarki nie były jednak liczne. Jasiuk nie był pijakiem; co zaś do gościa, to jakkolwiek zaczerwieniony nos jego zdawał się świadczyć o amatorstwie gorących napojów, zostawał on teraz całkiem pod wpływem toczącéj się rozmowy. Przekonywał o czémś Jasiuka, do czegoś nakłonić go usiłował. Z niedopitą czarką w ręku, wyprostowany, bystre i świecące oczy w twarz parobka wlepiając, mówił:
— Jej Bohu, Jasiuk! Żeby ja był na twojém miejscu, dawno bym już w swojéj własnéj chacie siedział, jadł, pił i o nikogo nie dbał. Czy tobie tak dobrze na parobkowskim chlebie, że dziadźkowi (stryjowi) na swojéj własnéj ziemi panować pozwalasz?
Parobek ciemnowłosą i ciężką głową z wolna potrząsał.
Z wolna ręką machnął i wódki trochę do czarki wlawszy, głową ku gościowi skinął:
— Na zdrowie! — rzekł.
— A co robić? — mówił daléj — co przepadło, to i przepadło. Nad sieratoju, Boh z kalitoju! Z żonką i dziećmi z głodu nie pomrzemy. Teszcz (ojciec żony) sto rubli posagu dał... Bogaty... ogrodnikiem służy... Dał-by i więcéj... „Jak ty, Jaśku, mówi, będziesz miał za co kawał ziemi kupić, drugie, mówi, sto rubli dam...” Ot, może da Pan Bóg Wszechmogący, że i kupię... to żonka zarobi... to z pensyi zostanie się... siaki taki grosz jest...
— Dużo? — chciwie zapytał ex-żołnierz.
Chłop uśmiechnął się przebiegle. Skrytość i ostrożność wzięła w nim górę nad gawędziarstwem, pobudzoném wódką.
— Sam niewiedaju — pół-seryo, pół-żartobliwie dopowiedział — może dużo, może nie dużo... a taki jest...
— No, a hetaż ziemia, co dziadźko tobie ukradł, to tak już i przepadnie?
— A co robić? — westchnął Jasiuk. — Może moja prauda była, a może jego prauda była. Niech nas Bóg sądzi.
— Oj ty, durniu! — z dziwną raźnością i energią zawołał sołdat — i ty sobie myślisz, że to już skończone, zapieczętowane i przepadło? Milczysz i cierpisz. A nie możesz to ty teraz także hadwokata sobie nająć i dziadźkę do sądu za swoję krzywdę pozwać? Czy to on jeden hadwokata miéć mógł? A ty nie możesz? he? Ja twój interes z dziadźkiem znam, jak swoję rękę. Jej Bohu, te jego pretensye nic nie warte i dawność (przedawnienie) jeszcze nie nastąpiła. A hapelacya od czego? A zierkało w pałacie czego?... Ej!...
Wskazujący palec w górę podniósł i w powietrzu nim kręcił.
— Ej! ej! — powtórzył — ty pałaty nie widział. Ja widział. Wielikaja taka sala, jak kościół, a w niéj stół, czerwoném suknem nakryty, a przy stole jaśnie wielmożne pany siedzą w mundurach złotem wyszywanych i sądzą...
— Złotem wyszywanych... — powtórzył Jasiuk, który tak ciekawie wsłuchywał się w mowę gościa, że usta nieco otworzył.
— A cóż ty myślał? że w takich siermięgach, jak ty? Od złota błyszczą... na stole zierkało stoi...
Tu z uszanowaniem pochylił głowę; Jasiuk westchnął.
— Przed zierkałem cesarskim, przed stołem czerwonym, przed jaśnie wielmożnymi panami, co od złota błyszczą, stoją hadwokaty i mówią... Tak i tak, jaśnie wielmożny sądzie, mówią... tak i tak, mówią... a sąd milczy i słucha... Słucha, słucha, potém wstaje i wychodzi...
— Wychodzi! — powtórzył Jasiuk takim tonem, jakby żałował, że kończy się już piękna i zajmująca bajka.
— A nu, wychodzi; taj cóż, że wychodzi? Idzie sobie do drugiego pokoju, żeby pogadać o tém, co hadwokaty brechali (szczekali). Potém powraca... wszyscy wstają... a najstarszy z sądu, jewo prewoschoditielstwo z papieru głośno czyta: „Isk Jasiuka Harbara za sprawiedliwy przyznać, dziadźce jego Pawlukowi Hrabaru grunt i sadzibę odebrać i Jasiukowi oddać.”
Na to niespodziane zakończenie, Jasiuk Harbar głowę podniósł, chmurne oczy jego żywo błysnęły.
— Aha! — zawołał — żeby to tak było...
— Dlaczego nie ma być? — z pozorną flegmą odparł ex-żołnierz — żeby ty Jasiuk tylko chciał, toby było... Ja-by tobie takiego hadwokata nastręczył, co tak pisze, że aż sam ministyr dziwi się, a jak zacznie brechać, to aż sąd gęby otwiera i obydwoma uszami słucha...
Jasiuk ożywił się znacznie.
— Czy to ten sam, co to Hryńskich chłopów proces z Dzielskim prowadzi? — zapytał.
— Ten sam; a ty jego widział?
— Widział, zdaleka... Przejeżdżał ja z sianem przez Hrynki i widział, jak z Hryńskimi przed karczmą rozmawiał. Każeć sia wielmi mądry?
— Ho, ho! — potwierdził gość — jaż tobie Jasiuk mówił, że jak on napisze, to sam ministyr dziwi się...
— Musić i wielmi bohatyj, taki zołocisty łańcuch na brzuchu ma...
— Jéj! jéj! bogaty... Czemu bogaty nie ma być? Ludzie do niego, jak do kościoła chodzą... A od kogo proces weźmie, to zawsze wygra, jej Bohu, zawsze.
— Zawsze? — zadziwił się Jasiuk.
— Zawsze — potwierdził gość — taki już jego rozum. Co on już ludziom napomagał, haj! każdemu pomoże... Żeby tam nie wiem jaką biedę kto miał, jak on ją w swoje ręce weźmie, szczęście z niéj zrobi...
Parobek zamyślił się głęboko, i po dobréj minucie zaledwie głowę podniósł.
— Słuchaj-no, Mikołaj! — ciszéj, niż wprzódy mówić zaczął — a wielmi dorohij hetyj hadwokat? (a czy bardzo drogi ten adwokat?).
Mikołaj zsunął siwe brwi i, przebierając w powietrzu palcami, mruczéć coś zaczął. Dokonywał wyraźnie jakiéjś tajemniczéj, arytmetycznéj operacyi.
— Ot i nie bardzo drogi — rzekł głośno — pięć procentów bierze... nigdy więcéj, broń Boże, nigdy więcéj, jak pięć procentów...
— Sztoż heto hetyja pracenty? (Cóż to te procenty?)
— To taka opłata — wytłómaczył Mikołaj — tę opłatę to już trzeba jemu dać... Bez tego nie można... Kiedy on tobie powié: „Jasiuk, daj mnie na ten interes sto rubli”, znaczy: daj jemu sto rubli... to będzie pięć procentów od tego, znaczy: majątku, o który proces jest... O! A kiedy on tobie powié: „Jasiuk, daj hrosze z góry!” znaczy: daj z góry, bo jak nie dasz, on na ciebie i spojrzéć nie zechce... A na co ty jemu? Czy on takich, jak ty, dzieła prowadzi? Drogo on od ciebie nie weźmie, pięć procentów weźmie, więcéj nie weźmie... Ale to już trzeba... Bez tego już nie można... Czy ty jemu brat, albo swat, żeby on tobie darmo robił?
Widoczném było, że mowy Mikołaja Jasiuk słuchał z całéj duszy i ze wszystkich sił swoich, całkowitego jéj sensu zrozumiéć nie mogąc. Te procenty były dla niego zagadką zupełną i zarazem imponowały mu, onieśmielały go bardzo, i w rozum Mikołaja, w który wprzódy już wierzył, większą jeszcze ufność budziły.
— Znaczy — rzekł — żebym do niego szedł z prośbą, o tę... znaczy... ziemię, co mi dziadźko zabrał; trzeba jemu kilka groszy odrazu zanieść...
— Bo ja wiem? (albo ja wiem?) może pięć procentów od téj ziemi może dwadzieścia rublow wypadnie... może trzydzieścia wypadnie...
— Niech budzie dziesięć!... — zaczynał już targować się parobek.
— A pójdziesz jutro do niego? — z roziskrzonemi oczyma zapytał żołnierz — on jutro czuć świt (o świcie) z Leśnéj wyjedzie i do karczmy hryneńskiéj zajedzie, żeby z Hryneńskimi rozmówić się... Jeśli ty Jasiuk tam przyjdziesz, ja ciebie jeszcze zarekomenduję... jej Bohu zarekomenduję... Ty mnie nie cudzy, ja ciebie ot, takim maleńkim znał... ty z Hrynek, i ja z Hrynek... jak ja do wojska szedł, ty ot taki maleńki był...
Z rozrzewnienia zapewne utarłszy palcami nos, z kieszeni szynela wyjął czerwoną, perkalową chustkę i otarł nią sobie wąsy.
Chłop zamyślił się. Jednę rękę zatopił w gęstwinie twardych, ciemnych włosów, drugą nieruchomie trzymał na stole. Wzrok utkwił w stół. Wahał się i namyślał. Walczyły w nim sprzeczne uczucia: zamiłowanie spokoju i dawne, dziś rozbudzone zażalenie do stryja, obawa wypuszczenia z rąk posiadanych pieniędzy i żądza odzyskania utraconéj ziemi.
W téj saméj chwili, na stole zjawił się bochen czarnego chleba i misa dymiącéj zacierki z sadłem. Chleb wraz z wielkim nożem w drewnianym trzonie, przyniósł z komory Antosiek; zacierkę, Krystyna tylko co z garnka do misy przelała i na stole postawiła. Położyła téż przy misie cztery drewniane łyżki i, ręce pod piersi skrzyżowawszy, w nieruchoméj postawie, przenikliwym wzrokiem w twarz Mikołaja patrzała. Jasiuk chleb krajał, Antosiek niecierpliwie z łyżką w ręku czekał, aby starsi do jedzenia zacierki hasło dali. Ona zaś stała i na ex-żołnierza patrzała. Ten zaśmiał się.
— A tobież co, Krystyna? — żartobliwie zapytał — wytrzeszczyłaś na mnie oczy tak, jakbyś mnie piérwszy raz na tym świecie widziała.
Nie spuszczając z niego wzroku, powoli i w zamyśleniu mówić zaczęła:
— Nie piérwszy ja raz, Mikołaju, widzę ciebie na tym świecie... Nie cudzy ty mnie, tak jak i Jasiukowi... Ty z Hrynek i ja z Hrynek, wszyscy my z Hrynek, tylko, że ja biedna sierota była, nad którą nigdy nikt litości nie miał. Miej-że ty, Mikołaju, teraz litość nademną... Dopomóż, poratuj... Słuchała ja, słuchała tego, co ty Jasiukowi mówił... kiedy ten wieliki hadwokat jemu dopomódz może, znaczy, i mnie może, kiedy wszystkich ratuje, znaczy i mego Pilipa wyratuje...
Przestała mówić, wyraz jéj oczu z przenikliwego błagalnym stał się. Mężczyzni jedli już zacierkę; Mikołaj, po małych korowodach z Jasiukiem, także jeść ją zaczął. W wyprostowanéj wciąż postawie, łyżkę od misy do ust i od ust do misy bardzo powolnym ruchem przenosił, a ile razy gęste i zjełczałą okrasą cuchnące jadło przełknął, tyle razy zwierzchnią stroną lewéj ręki usta i wąsy sobie ocierał. Przytém na Krystynę patrzał i żałośliwie głową kiwał.
— Oj, że bieda będzie Pilipkowi twemu, to bieda! — prawił. — Nie lekkie już i tak życie sołdacika młodego, co go od fartucha macierzyńskiego wezmą i: „w szereg! prostuj się!” postawią. „Broń na ramię! broń do nogi! na prawo! na lewo! marsz!” A tu, broń ty Panie Boże mój, nóżkę nie tak, jak trzeba postawi, feldfebel przyskakuje i kułakiem pod brodę...
Słowa musztry Mikołaj wykrzykiwał grubym głosem, przyczém brwi okropnie marszczył i giestem pełnym energii, łyżkę ociekającą z zacierki do wysokości głowy swéj podnosił. Za każdym razem, gdy w ten sposób krzyknął i nasrożył się, powieki Krystyny szybko mrugać i fałdy czoła jéj boleśnie drgać zaczynały; Antosiek zaś łyżkę przy ustach zatrzymywał i naiwnemi oczyma w opowiadającego wpatrzony, stłumionym głosem wykrzykiwał:
— O Jezu!
— Nie lekkie, nie lekkie już i tak życie sołdacika młodego — prawił daléj ex-sołdat — ale tam, gdzie Pilipka twego wysyłają, gorzéj będzie... Ja tam był, wiem... Skóra ze mnie od mrozu złaziła i w żywocie (w żołądku) wszystko zastygło... Bywało, co przełknę, to w czysty lód przemienia się... W łazarecie mnie położyli... sześć miesięcy leżałem na żółtą trascę (febrę) i taki żółty zrobiłem się, jak słoneczniki... A kiedym z łazaretu wyszedł, rodzona-by mię matka nie poznała. Będzie tak samo i Pilipkowi twemu, matulu, oj będzie... tylko gorzéj jeszcze, bo ja byłem zdrowy i silny chłop, to wytrzymałem, a on, mizeractwo takie, nie wytrzyma... jej Bohu nie wytrzyma!
Krystyna, która także zaczęła była jeść, trzymała łyżkę zawieszoną w powietrzu, twarz jéj skamieniała, jakby w przerażeniu. Nagle jęknęła, łyżkę rzuciła i obu rękoma schwyciła się za głowę. Pochyliła głowę aż na ławkę, przechyliła się w obie strony i jęczała.
— Bożeż mój, Boże! Bożeż mój, Boże!
Antosiek przestał jeść i, nad lamentującą matką stanąwszy, powtarzać zaczął:
— Hodzi (dość) mamo! nu hodzi! hodzi!
Nie dotykał jéj wcale i nic więcéj nie mówił, ale ten jeden wyraz coraz natarczywiéj i żałośniéj wymawiał.
— Hodzi! — grubemi głosami powtórzyli Jasiuk i Mikołaj. Ostatni zaś mówić zaczął:
— Ej głupia! głupia babo! czego ty jęczysz i lamentujesz, i Pana Boga nadaremno wzywasz? Pan Bóg tobie już zesłał szczęście. Pan Bóg tobie już zesłał takiego pana, co twego Pilipa wyratuje. Tylko ty mnie poproś, żeby ja cię jemu zarekomendował, a już jak on tylko zechce, to twego Pilipka w blizkości zostawią, jej Bohu zostawią; ot może i do Hrynek na kwaterunek zimowy przyślą...
Krystyna, jakby ją mocna ręka jakaś podniosła, wyprostowała się w mgnieniu oka i do Mikołaja przypadła.
— Dobrodzieju! ojcze! braciszku rodzoneńki! zarekomendujcie i prosić tego pana mnie pomóżcie!
Mówiąc to, całowała łokieć ex-sołdata, zdawało się, że wnet kolana jego całować zacznie.
— Nu, to i dobrze! — z rozbłysłemi, siwemi oczyma zawołał Mikołaj — ale — dodał — pięć procentów zapłacić trzeba... bez tego, nic... pięć procentów, o! jeżeli babo masz pieniądze...
— Mam, dobrodzieju, braciszku! Mam krwawicę moję, com ją sobie przez dwadzieścia lat dla synów swoich i na śmierć swoję zbierała... Co dla Antośka, to zostawię, a co dla Pilipka, to oddam; niech jemu na wybawienie będzie... Pracowała ja, harowała, żęła, pleła, najmowała się do wszystkiego, skórę sobie pracą z rąk zdzierała, z postem jadła, boso chodziła, a wszystko dla nich zbierała...
Mówiąc o zdzieraniu z rąk skóry, wysuwała pod światło łuczywy, w szczelinie pieca palącéj się, ręce swe małe, wychudłe, tak prawie czarne, jak zorana ziemia, z palcami powykrzywianemi i pełnemi guzów od sierpa, koromyseł (wiadro do noszenia wody), kopania ziemi i tym podobnych robót herkulesowych, przez dziewiętnaście lat, bez najmniejszéj przerwy pełnionych. Że z postem przez te dwadzieścia lat jadła, nie trudno było uwierzyć, bo w ten nawet wieczór marcowy, stopy jéj były obute tylko w warstwę błota. Mikołaj spójrzeniem, które-by można było sarkastyczném nazwać, postać nędzarki téj ogarnął i usta wykrzywił.
— Wiele ty tam możesz hroszy miéć? — rzekł niedbale — pewno na pięć procentów nie wystarczy?
Krystyna zlękła się widać, że o brak środków ją podejrzywając, protekcyę swą cofnąć zechce, pięścią w pierś się uderzyła.
— Mam! — zawołała — dalibóg, mam! wystarczy!
— No, taj wiele ty tam masz?
Skrzyżowała ręce na piersi i mówić zaczęła:
— O, powiem tobie, Mikołaju, wszystko, jak księdzu na spowiedzi... Sto rubli ja mam dla Antośka, sto rubli dla Pilipka i sto rubli dla siebie na śmierć... żeby mnie, jak umrę, synkowie pięknie pochowali, w trumnie pięknéj, z księdzem i z chorągwiami... Żyła ja w ciężkiéj biedzie, niechże mnie pochowają w bogactwie... i niech synkowie dziadom groszyki dają i księdzu na mszę za moję duszę, i na mogiłce mojéj malowany krzyż postawią. Ot, co ja mam; ciężką pracą uzbierałam. Z postem jadłam, bosa chodziłam, harowałam i uzbierałam. Sama, prócz Pana Boga, nikt nie pomagał.
Zwierzenie to rozpoczynała z niechęcią, i tylko pod groźbą stracenia protekcyi Mikołaja. Ale przy ostatnich wyrazach wyprostowała się, zwiędła twarz jéj wypogodziła się i jakby odmłodniała, czarne oczy błysnęły. Rzecz zdumiewająca! błysnęły one uczuciem dumy.
— Sama pracowałam, sama uzbierałam. Nikt nie pomagał! — powtórzyła.
Gdy tak stała wyprostowana i szczerém, błyszczącém okiem na dwu mężczyzn patrzała, a drobne, blade jéj usta rozchyliły się łagodnym uśmiechem, z nędzarki spracowanéj, ze sponiewieranéj glisty ciemnéj, przemieniła się w czującego wartość i godność swą człowieka.
Mikołaj ze zdziwieniem na nią spoglądał. Psychologiczny moment, w którym odkwitała i rosła ludzka dusza téj kobiety, całkiem uwagi jego uniknął, aniby go mógł on w najmniejszym stopniu zrozumiéć. Ale zdumiewały go usłyszane cyfry. Wyraz radości przebiegł mu po twarzy.
— Nu baba! — krzyknął — haj, żebym ja był z taką ożenił się, to-bym teraz światem trząsł. Ale moja dyablica w świat sobie wyruszyła, dzieci mi na karku zostawiając... Wracaj do chaty sołdacie, a niewiasty twojéj w niéj ani duchu! Gdzie ona teraz heta Maryśka moja, gdzie!...
Na chwilę zapomniał o Krystynie, głową trząsł, coś nawet wilgotnego zamgliło mu siwą źrenicę. I w téj piersi, na dnie, wspomnienie jakieś smutne szeptało, żal jakiś czasem załkał... Krótkiém jednak było to egotyczne rozrzewnienie ex-sołdata, który z wojskowéj służby do chaty wróciwszy, Maryśki swéj w niéj nie zastał. Dziwnie namiętnie zajmowały go sprawy bliźnich.
— Nu — rzekł — tak przychodź i ty jutro do hryneńskiéj karczmy z Jasiukiem.
Jasiuk jakby się ze snu obudził.
— Kiedy bo — rękę we włosach topiąc, zaczął — kiedy bo ja sam jeszcze niewiedaju, jak zrobici... Iść, czy dać pokój...
W téj chwili, z pod pieca ozwał się głos słaby i łagodny:
— Idzi, Jasiuku, idzi... Nie odrzucaj łaski pańskiéj... poprobuj... Może tobie ziemię przydadzą i bieda nasza skończy się... Oj! bieda moja, że ja taka słaba... sama-bym poszła i do nóg temu panu pokłoniła się. Idzi, Jasiuk, kiedy Boga boisz się, idzi! Ja nieduża (słaba), prędko może zamrę, niech umierając wiem, że ty na parobskim chlebie żyć przestał i dzieci...
Nie mogła dokończyć. Tak była słabą, że głosu jéj zabrakło. Stęknęła tylko i zawołała Krystynę, aby dziecko od niéj wzięła i do kołyski włożyła. Jasiuk patrzał chwilę w głęboki ten cień, z którego przemawiała do niego chora żona i w którym zcicha skwierczało kilkodniowe dziecię.
— Nu — rzekł, wstając — dobre! pajdu! Niech co chce będzie, pajdu! Kilka hroszon z sobą waźmu. Może Pan Bóg ulituje się i wynagrodzi...
Mikołaj promieniał.
— Nu — zawołał — napijmy się!
— Napijmy się! — powtórzył Jasiuk, który widocznie donośnym głosem i energicznemi giestami resztę wahania się i niepokoju zagłuszyć w sobie usiłował.
— Na zdrowie!
— Na szczęście!
— Pij, Krystyna!
Wzięła z rąk Jasiuka czarkę i, odwróciwszy głowę, a łokciem twarz sobie zasłoniwszy, do połowy ją wypiła.
— Pij! — nalegał rozochocony Jasiuk.
— Pij, taj Panu Bogu za szczęście swoje dziękuj! — krzyczał Mikołaj.
— Nie mogę — tłómaczyła się kobieta — dalibóg, nie mogę! Nie piła ja nigdy wódki, bo i hroszy żałowała i pijaczką zrobić się strasznie lękała się... Tyle co mogłam, za zdrowie dobrych ludzi wypiłam... więcéj nie mogę...
Wiedzieli istotnie, że nigdy więcéj nad pół czarki wódki nie wypijała i dali jéj pokój.
Natomiast zwrócili się do Antośka:
— Pij, parobku! — wykrzykiwał Mikołaj. — Sołdacikiem nie będziesz, przy staréj matce cię zostawili...
— Pij — dorzucał Jasiuk — na dobruju żenitbu i szczastliwuju dolu... (za dobry ożenek i szczęśliwą dolę).
Antosiuk głupowato trochę uśmiechając się, względami starszych widocznie uradowany, rękę po czarkę wyciągnął.
— Nie waż się! — krzyknęła Krystyna i przed synem stanęła z takim wyrazem w postawie i twarzy, jakby go ciałem swém przed zabójczą kulą zasłaniała.
— Puszczajcie, mamo! — probując usunąć ją, zaczął rozochocony parobczak.
— Nie waż się! — powtórzyła, i tak na niego patrzała, że spuścił głowę i zmieszany od stołu odstąpił. Ona zaś do dwu starszych mężczyzn mówić zaczęła:
— Sama ja nie piła i im nie pozwalała. Sama pić nie stanę (nie zacznę) i dopóki żyć będę, im nie pozwolę... Oni nie takie jak drugie... matki wolę szanują...
Postawa i mina Antośka świadczyły o prawdzie jéj słów. Stał ze spuszczonemi oczyma, nie myśląc już nawet rwać się do wódki. Ona mówiła daléj:
— Wyrośli oni u mnie nie na pijaków i nie na złodziejów... Strzegła ja ich od pijaństwa i od wszelkiéj obrazy bozkiéj, jak od ognia... Od maleńkości do posłuszeństwa i do pracy przyzwyczajała... Widzieli oni, jak ja na nich harowała, za nimi świata nie widziała, to i żałowali mnie i słuchali. Ot, jak ja ich pohodowała. Sama. Prócz Pana Boga, nikt nie pomagał.
Jasiuk i Mikołaj, w dowód twierdzenia czy uznania kiwali głowami. Antosiek zbliżył się do matki i w rękę ją pocałował, ona go po lnianych włosach pogładziła, ale zaraz do Mikołaja zwróciła się. Tamten, oddalony i zagrożony, jak ostry kolec tkwił w jéj sercu. Zaczęła znowu prosić ex-żołnierza, aby za nią tego wielkiego hadwokata prosił.
— Już my we dwoje z Jasiukiem przyjdziem, i czego mój babski rozum rozpowiedziéć nie potrafi, Jasiuk rozpowié.
Ex-sołdat wstał z ławy i żegnał się z gospodarzem mieszkania. Wypitym trunkiem nie pijani, ale nieco rozczuleni, obejmowali się ramionami i rozgłośnie cmokali się w policzki. W kilka minut później, w izbie było już zupełnie ciemno i cicho. W przyległéj za to komorze, świeciło się przez szpary we drzwiach i słychać było stłumione szepty. Krystyna siedziała tam na ziemi, przed otwartą niewielką skrzynką, a za nią stał Antosiek, z kawałkiem zapalonego łuczywa w ręku. Kobieta śpiesznie zgarnęła na bok trochę odzieży swojéj i syna i z pod niéj, z samego dna skrzynki wyjęła przedmiot jakiś podługowaty i mający kształt wązkiego worka, w górze mocno sznurkiem związanego. Była to czémś wypchana, gruba niciana pończocha. Krystyna rozwiązała mnóztwo węzłów, na jakie sznur był związanym i naprzód wydobyła z pończochy dwa papiery jakieś zżółkłe, zczerniałe, z poobdzieranemi rogami, które z poszanowaniem wielkiém ze wszech stron obejrzawszy, ostrożnie, jakby to było szkło, które stłuc się mogło, na stronie położyła. Były to urzędowe świadectwa o pochodzeniu jéj i jéj syna, jakotéż różnych prawach, na tym świecie przez nich posiadanych. Licznemi i wspaniałemi prawa te nie były, ale bez tych świadectw, zredukowałyby się całkiem do zera. Był to więc skarb, którego Krystyna strzegła, jak oka w głowie; po wyjściu zaś jego z pończochy, okazał się skarb drugi: asygnatki jedno i najwyżéj trzyrublowe, jakotéż srebrne czterdziestówki, złotówki i dziesiątki, a nawet trochę monet miedzianych. Widocznie wkładała ona w pończochę to wszystko, co na razie posiadała, mało czy wiele, co popadło. Za dzień plenia — czterdzieści groszy; za dwa dni żniwa — cały rubel; za przyniesienie wody koromysłami gospodyni namiestnika — sześć groszy; za grabienie siana — dwa złote; za całe dwa tygodnie żniwa — dwie trzyrublówki, trzecia za trzy miesiące dojenia krów u pachciarza, czwarta i piąta zaoszczędzona z parobkowskiéj pensyi Antośka, i t. d., i t. d. Ile razy na jutro i pojutrze były dla niéj i dla synów krupy jęczmienne, kartofle, chleb i sól, tyle razy grosz każdy, w rękę wpadły, chował się w głębinach nicianéj pończochy. Chowały się tam one przez lat dziewiętnaście.
Teraz Krystyna liczyła asygnatki. Liczyłaby długo, gdyby nie pomagał jéj w tém syn. Parobczak, którego jakiś mędrzec wioskowy, ex-żołnierz także, na żądanie matki czytać, pisać i rachować uczył, czytać umiał tak mało, że prawie nic, pisać wcale nie umiał, ale rachował nieźle. Miał widać do rachunków szczególną zdatność, i matka go do nich więcéj, niż do czego innego napędzała. Wspólnemi tedy siłami przeliczyli sto rubli. Krystyna przez chwilę trzymała je w ręce, synowi w oczy patrząc.
— To Pilipka pieniądze — rzekła.
Parobczak kiwnięciem głowy odpowiedział:
— Wiem.
— Ciebie ja nie skrzywdzę... twoich nie poruszę...
Antosiek ręką machnął, co znaczyć miało znowu:
— Co mi tam!
Błyszczącemi jednak oczyma spozierał w głąb’ pończochy. Pomimo filozoficznéj obojętności, przez szacunek dla matki okazanéj, widoczném było, że pieniądze, na jego własność przeznaczone, srodze go obchodziły. Krystyna w jednéj ręce asygnaty trzymając, na drugiéj twarz wsparła i zamyśliła się. I ją także, jak przed godziną Jasiuka, zdjął może niepokój o ten grosz, krwawo zapracowany. Z innéj strony, w głowie jéj, niby wicher, szumiały słowa Mikołaja: „Skóra ze mnie od mrozu złaziła i w żywocie wszystko zastygło... Sześć miesięcy żółta trasca mię trzęsła...”
— Jezu! — jęknęła kobieta i prędko związywać zaczęła pończochę, odzieżą ją przykrywać i skrzynię zamykać zaczęła. Wydobyte pieniądze w zanadrze chowając, półgłosem rzekła do siebie:
— Może Pan Bóg Najwyższy zlituje się...
Wróciwszy do izby, na piec wlazła. W grubych ciemnościach słychać było chrapanie dwu uśpionych na ławach mężczyzn, sapanie śpiących na piecu dzieci, ciężki i ochrypły nieco oddech Jasiukowéj. Wkrótce z chórem tym złączyło się i podchrapywanie Krystyny. Zasnęła także. Dokoła ścian wiatr szumiał, deszcz pluskał w stojącéj za ścianą kałuży, a w połowie nocy, rozlegało się po izbie wołanie:
— Pilip! Pilip! Pilipku!
Imię to, powtarzające się długo, długo brzmiało w ciemnościach różnemi tonami: to przyciszonym szeptem, to z krzykiem trwogi, to z zawodzeniem śpiewném, przypominającém jękliwą pieśń, z jaką żniwiarki wracają z pola do domu. Jednak kobieta wymawiająca je tak i wyśpiewująca, spała. I wszyscy około niéj spali. Nie było komu budzić jéj ze snów ciężkich: nikt nie odrywał od pościeli głowy o nią niespokojnéj. Nad ranem Jasiuk i Antosiek chrapać przestali; dzieci i chora spali kamiennie i cicho. W téj ciszy głębokiéj i w szumie wiatru za ścianami, kilka razy jeszcze senny głos kobiecy żałośliwie zawiódł:
— Pilip! Pilip! Pilip!
Tak o świcie, w gęstéj i mokréj rosie, zziębła przepiórka sennym głosem odzywa się do swych piskląt.
Świt okno izby pomalował na sino. Na podwórzu koguty śpiewały to razem, to jeden po drugim. Wróble ogłuszająco zaświegotały pod oknami dachów i w bezlistnych, mokrych gałęziach rozłożystéj wierzby. W czworaku ruch powstał. Za cienką ścianą rozległ się krzyk Maksymowéj, największéj złośnicy z całéj kobiecéj ludności folwarku. Dziecko jakieś płakało tam, krzycząc w niebogłosy, bite może przez matkę. Inne głosy dziecięce, wesołe, ozwały się w sieni, a potém na podwórzu, szczebiotaniem swém przygłuszając szczebiot wróbli. Parobcy wstawali, poziewali głośno, wkładali kożuchy i wychodzili do obór i stajni. Ciężkie ich kroki tentniały dokoła czworaku po zmoczonéj ziemi. Pies folwarczny, wielki kundys żółty z kiściastym ogonem, biegał po dziedzińcu, ujadając we wszystkie strony; wypuszczone z podpiecków kury zanosiły się przeraźliwém gdakaniem. Kędyś, u obory, brzmiał donośny głos namiestnika, wydającego rozkazy i naganiającego parobków do raźnego ich spełniania. Tu i owdzie, przesuwały się przez dziedziniec zielonawe i żółtawe wzgórza, w pary nóg zaopatrzone. Byli to parobcy, niosący na plecach z siennic i stodoły do stajni i obór ogromne więzie siana i słomy. Wszystkie okienka czworaku i okienka innéj jeszcze budowy, w któréj mieszkali: namiestnik i pachciarz, zaświeciły złotawo od rozpalonych ognisk. Po chwili, z kominów wywinęły się nici dymu, które potém zwijały się w kłęby i wilgocią powietrza w dół parte, rozwiewały po dziedzińcu szarą mgłę i ostrą woń sadzy. Deszcz nie padał, ale wszystko na świecie: niebo, ziemia, drzewa, dachy i płoty, zdawały się być tylko co wyjętemi z wody. Parobkom, pomimo ruchu i pracy, nie ciepło być musiało. Chłodna wilgoć marcowego poranku rosiła żółte skóry ich kożuchów. Namiestnik, młody i żwawy chłopak, z donośnym głosem, ubrany w kożuszek, tém tylko różniący się od parobkowskich, że był krótki i powleczony suknem, w grubém obuwiu, sięgającém kolan, zacierał czerwone ręce i pośpiesznie zakładał wypasionego konika do zielono pomalowanego wózka. Przytém pogwizdywał wesoło. Do parafialnego kościoła jechać miał, bo była to niedziela. Bydło, owce i konie opatrzonemi już zostały; teraz, na dzień cały, swoboda i odpoczynek wszystkim starszym i młodszym pracownikom Wólki.
Kobiety tylko odpoczynku nie miały. Warzyły u ognisk strawę ranną i południową, w baliach lub nieckach kąpały dzieci, czesały je i przyodziewały w czyste koszule. To kąpanie, czesanie i ubieranie w czyste koszule dzieci odbywało się raz tylko w tydzień, w niedzielę, ale z punktualnością wielką. W izbie Jasiuka, dokonywało się ono tak, jak i we wszystkich innych. Jelena, jakkolwiek chora, zwlokła się z przypiecka i z pomocą najstarszéj dzieweczki swéj, dziesięcioletniéj Nastki, robiła co mogła. Była to pomoc dzielna. Nastka przyniosła drzewo i wodę, rozpaliła ogień, postawiła przed ogniem garnki z wodą i jęła czesać młodszego brata. Jelena dyrygowała tylko czynnościami córki, wsypała do garnków krup i soli, i już zmęczona, na przypiecku siadłszy, kartofle obierać a raczéj nożem oskrobywać zaczęła. Była to kobieta młoda jeszcze, szczupła, z twarzą bladą i zmęczoną. Ciężka słabość wyglądała z chudości rąk i smutnego wyrazu błękitnych oczu. Siedziała na przypiecku w postawie skurczonéj, z bosemi stopami, wysuniętemi z pod sinéj spódnicy. Oskrobywaną z kartofli łuskę starannie zrzucała do cebrzyka, na pokarm dla sporego wieprzaka, który teraz właśnie, charkając i szukając pożywienia, zwijał się pod stołem i ławami. Od czasu do czasu téż upominała małego Józika, który z pod grzebienia starszéj siostry niecierpliwie wyrywał się do wieprzaka, albo wyciągając rękę, poruszała kołyskę z łozy, w któréj cicho leżało najmłodsze z dzieci. Pomiędzy Józikiem a tém najmłodszém, przychodziło Jasiukom na świat jeszcze dzieci troje i niemowlętami kładło się do malutkich mogiłek. Nic więc dziwnego, że Jelena, trzydziestu lat nie mając, pozór miała słabości i zmęczenia. Rodzić dzieci ciężko, grzebać je — smutno.
Jasiuka i Krystyny w domu już nie było. Oboje wyszli zaraz, gdy tylko parobek ukończył obowiązkowe swe roboty. Poszli do karczmy hryniewieckiéj, o wiorstę odległéj od Wólki. U końca Hrynek, długiéj i dostatnio zabudowanéj wsi istniejąca, karczma ta miała dużą izbę, ławami i stołami otoczoną, po jednéj stronie sieni, a długą, ciemną stajnię po drugiéj. Do stajni, podróżni wjeżdżać mogli przez ogromny, bezkształtny otwór, zowiący się bramą, i zwrócony ku drodze, która wązkim, pełnym dołów i kolein pasem, przerzynała równinę pól. Z owéj dużéj izby z ławami, stołami i olbrzymim, czarnym, jak sadza, kominem, wąziutkie drzwiczki prowadziły do malutkiéj izdebki, którą zamieszkiwała rodzina arendarza. Wszystkie ściany i sufity były tam zczerniałe i chropowate, wszystkie podłogi ubijane z gliny i od mnóstwa stóp, które oddawna je deptały, pogięte w głębokie doły. Sporym oknom niedostawało szyb wielu, zastępywanych szmatami starego papieru; te, które trzymały się jeszcze próchniejących ram, zielonawe i mętne, tyle tylko wpuszczały światła, aby w izbie panować mogła wieczna szara godzina.
Teraz, w izbie téj było tłumnie i gwarno. Hryneńscy chłopi zeszli się tu w celu zobaczenia się i pomówienia raz jeszcze z adwokatem swym, który od lat już prowadził proces ich o łąki i orne grunta, przeciw dawnemu ich dziedzicowi, Dzielskiemu. Przez ex-sołdata Mikołaja zawiadomieni o tém, że pan hadwokat poranku tego z Leśnéj tędy przejeżdżać będzie, przybyli nie wszyscy naturalnie, bo wieś miała dymów ze sześćdziesiąt, ale wydelegowali z łona swego kilkunastu najroztropniejszych może, a może po prostu tych, którzy z wygrania procesu największą korzyść osiągnąć mieli i największe nań ponosili koszta. Sposobność była wyborną! Zamiast iść czy jechać do Ongrodu, o mil trzy, jak to tyle razy przez te dwa lata czynili, mogli tu oni, na miejscu, u siebie, z pełnomocnikiem swym porozumiéć się ostatecznie. Ostateczném miało być to porozumienie się, któremu podobnych było już niemało. Dadzą pełnomocnikowi sumę pieniężną, wynoszącą rubli 500, albo nie dadzą? Jeżeli dadzą, proces na pewno i w blizkiéj przyszłości wygranym będzie; jeżeli nie dadzą, pełnomocnik nie ręczy za nic. Nieraz już tak bywało. Wydatki ich na ten proces były jak ogromna rzeka, poczynająca się od malutkiego źródełka. Zrazu przyrzekano im wygranę za rubli 30; po pół rubla z chaty dali po długich namysłach. Potém, wypłacić wypadło 20, potém jeszcze 10 i znowu 50, potém odrazu 100, potém znów 10 i 15 i raz aż 200. Różne te sumy, po długich pertraktacyach, decydowali się zawsze wypłacić i wypłacali, a każda poprzedzająca służyła za argument dla następnéj. Kiedy tamtę już w jenteres wsadzili, muszą i tę wsadzić, ażeby tamta nie zginęła. Teraz, szło o wsadzenie jeszcze jednéj, ale miała już ona być ostatnią, tak pewnie, jak amen w pacierzu. Wczoraj nie byli jeszcze zdecydowani wypłacać jéj, w skutek czego pełnomocnik opuścił ich w gniewie wielkim. Gniewu tego przelękli się. Interes zginie i wydane nań hrosze zginą. Mikołaj pocieszył ich wiadomością, że będą mogli dziś hadwokata na drodze przydybać. A to już byli przebąkiwali o tém, że trzeba będzie znou mandrować do Ongrodu.
Przybyło więc do karczmy kilkunastu delegowanych, kilku innych przywlokło się z ciekawości i dlatego, że była to niedziela; Jasiuk i Krystyna przyszli także i siedli na ławce, w kącie. Mocna woń baranich kożuchów, połączona z wonią skóry, pochodząca od grubych butów z cholewami, napełniała izbę. Wszyscy prawie byli obuci i dostatnio wyglądający. Kożuchy na nich były albo zupełnie nowe, z sutemi kołnierzami z czarnego futra, albo przybrudzone i trochę podarte; ale w siermięgach znoszonych i zimnéj porze nieodpowiednich, znajdowało się zaledwie kilku. Znać było zaraz, że mieszkańcy Hrynek posiadali grunta dobre i mniéj od wielu innych wsi zarażeni byli pijaństwem. Postawy ich i wyrazy twarzy były różne. Niektórzy siedząc na ławach, łokcie na stole rozpościerali; inni, młodsi, bezwąsi, ręce opuściwszy na kolana, z gapowatemi minami wsłuchywali się w rozmowy starszych. Większość tłoczyła się przed stołem, popychając się wzajemnie, dowodząc, krzycząc, albo milknąc na chwilę dla przysłuchania się mowie Mikołaja. Ex-żołnierz siedział pod ścianą, pośrodku ławy, wyprostowany i cały błyszczący od świątecznie wyczyszczonych guzików szynela. Śród bladych policzków, koniec jego spiczastego nosa rozkwitał najpiękniejszą purpurą; siwy, krótki zarost uwydatniał suchość i ostrość profilu. Z okiem błyszczącém stalową iskrą i przebiegłemi uśmiechami wązkich warg, prawił rzeczy bardzo ciekawe. Kwadrans już prawił on tym, którzy go słuchali, że nie komu innemu, tylko jemu, hryneńscy chłopi zawdzięczają swój teraźniejszy rozum.
— Durniami byli — mówił — pozwalając Dzielskiemu usiewać grunt i kosić łąki, które powierocznaja kamisya przez omyłkę tylko do planu ich nie wciągnęła, jej Bohu przez omyłkę. Dziedy i pradziedy wasze sieli tam i kosili. Prawda moja czy nie?
— Prauda to prauda! — chórem ozwało się kilka głosów, a jeden z nich ciągnął daléj:
— Tylko widzicie, Mikołaju, dziedy i pradziedy nasze pausiudu sieli i kosili, na caluśkiéj ziemi sieli i kosili, a taki nam caluśkiéj ziemi nie oddali... cha! cha! cha!
Słowa te z trochę szczerą, a trochę złośliwą wesołością, mówił Pawluk Harbar, stryj Jasiukowy, niemłody, siwiejący chłop, w najdostatniejszy kożuch i najpiękniejsze buty ubrany. Był to widocznie najbogatszy z hryneńskich gospodarzy i po Mikołaju największéj śród nich powagi używający.
— Ale! — słowa jego potwierdziło głosów kilka — kazali, że wszystko oddadzą, a teraz i o swoje, człecze, prawuj się.
Mikołaj głową litościwie kiwał.
— Oj wy, głupi narodzie! — zaczął — jak to wy chcecie, żeby wszystko odrazu stało się! Sam Pan Bóg przez siedem dni świat stwarzał, a wy chcecie, żeby wam tak odrazu caluśką ziemię oddali...
— Odrazu! — mruknął Pawluk — dziewiętnasty rok jak nadzielili i do téj pory niczego lepszego jeszcze niéma...
— Będzie! — z uroczystym brzmieniem głosu wymówił Mikołaj. Wskazujący palec wzniósł w górę i powtórzył: — Ja wiem, że będzie, wszystko będzie... Jej! jej! wiele ja świata schodził i wiele rzeczy słyszał i wiem, że wszystko będzie!
— Wszystko? — zadziwił się gapiowaty głos jakiś.
— Wszystko! — uderzając w stół pięścią, potwierdził Mikołaj i opowiadać jął, co słyszał i czego dowiedział się na szerokim świecie. Słyszał i dowiedział się, że jeżeli nie w tym roku, to za dwa lata, a jeżeli nie za dwa lata, to za dziesięć lat, ale caleńka ziemia do chłopów należéć będzie; i grunt, i łąki, i pastwiska, i lisy, słowem, caluśka ziemia... Kiedy dzieńszczykiem był, słyszał, jak pułkowniki i jenerały pomiędzy sobą rozmawiali. Tak i tak, mówili, tak i tak... A on, za drzwiami stojąc, przez dziurkę od klucza patrzał i słuchał... I różne także książeczki na świecie są, w których stoi, że caluśką ziemię chłopom rozdać trzeba. On te książeczki czytał. Byli tacy dobrzy ludzie, co mu je do czytania dawali, a on czytał i zapamiętał, i teraz mówi im, że wszystko będzie... — Jak Boh Bohom, wszystko będzie i już nawet ukaz na to jest, tylko jeszcze ministyr jego nie puścił. Jak ministyr puści i po policyach roześle, wtedy... wszystko będzie!...
W sposób ten przemawiając, ex-żołnierz ożywiał się i w zapał wpadał. Prawda okazywała się niezbitą, że w to, co mówił, wierzył sam mocno i żarliwie. Siwe oczy jego płonęły, głos brzmiał przekonaniem i zapałem. Mocno téż i żarliwie w słowa jego wierzyli, albo wierzyć pragnęli słuchacze. U jednych twarze jaśniały radością albo rozkoszną nadzieją, u drugich okrywały się wyrazem tęsknym, jak bywa zwykle z ludźmi, gdy myślą o przedmiocie najdroższych swych marzeń. Mikołaj opowiadaniami i zapewnieniami swemi targał w tych grubych i silnych piersiach struny marzeń najdroższych i najnamiętniejszych żądz. Jak glisty, nieustannie toczące glebę, barwę jéj przybierają, tak ludzie ci barwą skóry swéj zjednoczyli się prawie z barwą ziemi. Była im ona żywiołem rodzinnym, piersią żywiącą, kochanką, którą od piérwszych świtów życia obejmowali codziennie znojnym uściskiem pracy. Pożądali téż jéj, pożądali jéj wiele, więcéj jeszcze, jak najwięcéj, bez końca... Mikołaj słowami swemi kłuł i łaskotał to pożądanie tak, że śmiały się i płakały one w ich piersiach, ogniem wybuchając przez oczy, tęsknotą powlekając ciemne i twardym włosem zjeżone czoła. Ale, nie był-że i on sam glistą na zagonie zrodzoną, a choć pół życia przewędrował po świecie, nie zachował-że w żyłach krwi téj saméj, która w nich płynęła? On także posiadał na końcu wsi chatę z kilku zagonami ziemi i nieraz zagony te, w marzeniach swych, przedłużał aż pod skraj nieba. I jego więc, gdy mówił o „caluśkiéj ziemi”, ogarniał zapał. Ostrzegać zaczął słuchaczów, że ukaz, o którym mówił i który lada dzień ministyr z kancelaryi swéj wypuści, „wszystko zrobi” tym tylko, którzy teraz przy interesach swych obstawać umieją i tego, co do nich należy, innym nie dają...
— Jeżeli Kaprouskomu hroszy pożałujecie i proces z Dzielskim przegracie, ministyr o tém dowié się i do policyi takie przedpisanie prześle: „Hryneńskich chłopów bolsz ziemią nie nadzielać, bo durnie, nie umieli bronić swego i tę ziemię, co do nich należała, dobrowolno innemu oddali”. O!
Skończył. Chłopi w wielki gwar uderzyli:
— Nie damo! — krzyczeli — jak Boh Bohom nie damo! Zginiem, a nie damo! Ostatnie woły poprzedajem, dusze żydu zaprzedamy, a nie damo! Kaprouskomu hrosze przynieśliśmy. Niech bierze, a nasze odbiera. Prauda twoja, Mikołaju. Kto dureń, temu nic nie dadzą, a kto mądry i interesy swoje zna, temu będzie „wszystko...”
W téj chwili, przed karczmą ozwał się turkot kół i dało się słyszéć wołanie:
— Mikołaj! Mikołaj!
Żołnierz zerwał się i pobiegł ku drzwiom, ku którym pocisnęli się téż gromadnie i chłopi. Wszyscy hurmem wtłoczyli się przed drzwi karczmy, przed któremi, na bryczce założonéj parą tłustych koni ekonomskich, siedział Kaprowski. Z twarzą zanurzoną w futrzanym kołnierzu i głową nieruchomą rozmawiać zaczął z Mikołajem o jakimś synu jego, Jurku, który, jak można było wnosić, za lokaja u niego służył.
Na chłopów, którzy bryczkę jego otoczyli, ani patrzał. Ci błagali go, aby z bryczki wysiadł i wszedł do karczmy.
— Jaśnie wielmożny panie — zaczynał Pawluk — na minutku tylko wejdźcie... pogadamy...
— Na minutku! — jękliwie powtarzali inni.
— Nie opuszczajcie nas, jaśnie wielmożny panie! nie gniewajcie się na naszę głupotę... — siwą głowę aż do koła bryczki chyląc, prawił stryj Jasiuk.
— Ale! nie gniewajcie się! — huczał i jęczał chór.
Nakoniec Kaprowski zwrócił ku nim twarz, błyskającą błękitnemi szkłami.
— Moi kochani — rzekł — skoro nie ufacie mi i powiedzieliście wczoraj, że dalszych kosztów interesu ponosić nie chcecie, róbcie, jak się wam podoba. Idźcie sobie do innego. Inny może będzie wam tańszy. Przyślijcie tylko kogo po papiery swoje.
Mówił to bardzo z góry, zimno, ale chuda twarz jego drgała nerwowo, a wargi układały się w zarys zgryźliwy i niespokojny. Z łatwością przeniknąć było można, że w głębi swéj istoty drżał trochę i myślał: „A nuż naprawdę pójdą do innego!” Na sekundę, z za szkieł, przenikliwie zatopił wzrok we wzroku Mikołaja. Ten uśmiechał się nieznacznie ale znacząco.
— Niech już jaśnie wielmożny pan daruje im tę głupotę — przemówił — oni nic nie rozumieją...
I zwracając się do chłopów, zapytał:
— No prauda, że wy nic nie rozumiecie?
— Nie rozumiecie, jaśnie wielmożny panie, nie rozumiecie — kłaniając się, odpowiedzieli wszyscy prócz Pawluka, który nie chciał przyznać się do tego, że nic nie rozumié, i nawet zuchwale nieco hadwokata za rękaw od surduta pociągał.
— Wysiądźcie, panie — mówił — hrosze przynieśliśmy, ziemi swojéj Dzielskamu nie damo, zginiem a nie damo...
— No — rzekł Kaprowski, na bryczce stając — już tylko na prośby Mikołaja...
Wtedy zaczęli wysadzać go z bryczki i do karczmy wprowadzać. Podstawili mu pod łokcie swoje czarne, spracowane dłonie, szli przed nim, za nim, dokoła niego, zaglądali mu w twarz, mówiąc, krzycząc, opowiadając wszyscy razem.
Kiedy Kaprowski wszedł do karczmy i wilczą szubę z ramion na ręce chłopów zrzucił, widać było, że zrazu zmieszanym nieco czuł się i sam nie wiedział, co i jak wypadało mu robić i mówić. Rozmachliwa elegancya, którą świetniał wczoraj, w bawialnym pokoju Bahrewiczów, opuściła go w znacznéj części. Czuł zapewne, że nie była-by ona tu ocenioną i skuteczną, zastąpić ją usiłował sztywném wyprostowaniem figury i dumném wydęciem policzków. Lecz posiadał tu sprzymierzeńca i wiedząc o tém, do wielkiéj pewności siebie niebawem wrócił. Sprzymierzeńcem tym jego był tu Mikołaj. Był on czémś więcéj jeszcze: łącznikiem pomiędzy nim a tą gromadą, która bez niego nie wiedziała-by o istnieniu hadwokata, co więcéj, nie rozpoczynała-by nawet procesu. Mikołaj to, mędrzec wsi, gotował i oczyszczał drogi Kaprowskiemu, mędrcowi miasta. Piérwszy znał ludność wiejską, drugi umiał na pamięć artykuły prawa i kompletowali się nawzajem, a jeden bez drugiego obejść się nie mógł. Teraz Mikołaj przebiegł szybko karczemną izbę i dmuchać zaczął na ławę, którą téż chłopów kilku połami swych kożuchów starannie wytarło. Na tak oczyszczoném miejscu sołdat i Pawluk posadzili Kaprowskiego, za ręce go trzymając. Pawluk zaraz w zanadrze sięgnął i garść asygnat z za koszuli wyciągnął. Jak muzykanci, posłuszni zakonowi dyrektorskiéj batuty, wszyscy inni uczynili to samo: Zatopili ręce w zanadrza i powyjmowali z-za koszul garście papierowych pieniędzy. Niektórzy rozwiązywali węzły na rogach płóciennych szmat, z których wypadały papierki zgniecione w kształcie gałek. Nad karczemnym stołem, utworzonym z paru desek starych, poplamionych, powyszczerbianych, w kierunku szczupłego człowieka w zgrabnym surducie, złotym łańcuchu, błękitnych szkłach na zadartym nosie, wyciągnęło się kilkanaście par rąk dużych, tak prawie czarnych jak ziemia, z palcami pełnemi dziwnych węzłów, blizn i wykrzywień. Niektóre z rąk tych wyciągały się śmiało i nawet natarczywie, inne silne, tak, że ogromne ciężary dźwigać mogły jak piórka, drżały jednak trochę i cofały się, aby po chwili, ruchem trwożliwym i wahającym wysunąć się znowu naprzód. Mikołaj od chwili do chwili rzucał wesoły jakiś żarcik. Kaprowski, małemi chudemi rękoma o krótkich palcach zdobnych w kilka pierścionków, prędko i wprawnie liczył pieniądze. Chłopi liczenia tego słuchali z uwagą wielką, z pochylonemi ku liczącemu głowami, z rysami nieruchomemi, wśród ciemnych lub siwiejących zarostów. W pewnéj od grupy téj odległości, na tle czarnego otworu komina, zarysowała się szczupła postać i rudowłosa głowa żyda arendarza, zdala i z urągliwym uśmiechem oczekującego chwili, w któréj po załatwieniu interesu przyjdzie pora powszechnego picia wódki.
— Pięćset! — głośno i dobitnie wymówił Kaprowski, wstał, wyprostował się i mówić zaczął. Mówił prędko, monotonnie, z głową trochę schyloną, ale miną pewną siebie i trochę słuchaczami pomiatającą. Starał się dobierać wyrażeń zrozumiałych dla słuchaczów, a ile razy nie udawało się to mu w zupełności, stojący za ramieniem jego Mikołaj, uzupełniał i tłómaczył jego słowa. Ale chłopi słuchali Kaprowskiego nietylko pilnie, lecz i z takiém upodobaniem, że wdawanie się Mikołaja niezadowolenie w nich budziło. Usuwali go giestami, niecierpliwie wołając:
— Znajem! znajem! ty już milcz Mikołaju! Niech jaśnie wielmożny pan mówi.
I jaśnie wielmożny pan mówił: o manifeście dziewiętnastego lutego, o komisyi likwidacyjnéj, o komitecie do spraw włościańskich, zjeździe mirowych pośredników, o pałacie, senacie, ukazach senackich, apelacyach, ustawach prawnych, z dat takich, takich i takich... Bezwąsa młodzież tak szeroko pootwierała gęby, że wróble-by w nie wleciéć mogły, starsi zaczęli uśmiechając się błogo i kiwając głowami, od czasu do czasu wzajem na siebie spoglądać. W uśmiechach ich malowało się zupełne uspokojenie o los wydanych tylko co pieniędzy; spójrzenia wyrażały myśl: „Oto gada! Ależ mądry!” Nakoniec mówca zakończył przemówienie swe krótko wyrzeczoném pożegnianiem: „Bądźcie zdrowi moi kochani” i giestem, w którym można było wyczytać chęć jak najprędszego wyrwania się ztąd, pochwycił ze stołu swoję zgrabną futrzaną czapeczkę. Chłopi rozstąpili się z głębokiém uszanowaniem, a Jasiuk i Krystyna wysunęli się z kąta, w którym dotąd siedzieli, jako niemi i przez nikogo niepostrzeżeni świadkowie wszystkiego co się działo. Wtedy Mikołaj pochwycił Kaprowskiego za łokieć i bardzo cicho kilka słów do niego przemówił. Hadwokat zsunął brwi i z niezadowoleniem ustami cmoknął. Okropnie pilno mu być musiało wyrwać się z karczmy. Miał jakieś estetyczne gusta, które walczyły w nim z potrzebą materyalnych zysków, że zaś tym razem, ładny pugilares jego pękatym już stał się od pieniędzy hryńskich chłopów, piérwsze przeważyły-by może drugą, gdyby Mikołaj nie odegrał względem niego znowu roli anioła-stróża. Tak prędko i nieznacznie, że chłopi nie spostrzegli prawie co się stało, wepchnął on Jasiuka i Krystynę do izdebki arendarza, do któréj téż w znacznie delikatniéjszy sposób wsunął Kaprowskiego i sam zostając w karczemnéj izbie, drzwi izdebki zamknął. Jasiuk i Krystyna znaleźli się przed obliczem adwokata, błyskającém złotą oprawą okularów w świetle mętnego okna żółtém i gąbkowatém.
Jasiuk trzymał się jeszcze nieźle, bo podniosła go nienawiść, którą od wczorajszego wieczora zapłonął do swego stryja Pawluka. Parę dni temu jeszcze rozmawiał z nim zgodnie, prawie przyjaźnie. Nie był nawet pewny, kto z nich obu w dawnym sporze miał słuszność. „Może moja prauda była, a może jego, niech go Bóg sądzi!” mawiał. Pawluk ze swéj strony nie był dla niego złym. Co tam było dawniéj to było, ale potém, swatem mu był do ogrodnikówny Heleny, dzieci do chrztu trzymał i parę razy w małych kłopotach dopomagał. Dziś zmieniło się wszystko. Jasiuk, z kąta, w którym był zasiadł, ścigał stryja spójrzeniem chmurném i złém, a teraz przed adwokatem stanąwszy, nieśmiałość jaką uczuwał, nienawiścią przezwyciężał. Co innego było z Krystyną. Ta przed tak dostojnym panem znalazłszy się, formalnie struchlała. Ręce pod piersiami splotła i oczy pełne łez w Kaprowskiego wlepiając, płaczliwym głosem mówić zaczęła.
— Ni mnie, jaśnie wielmożny panie, drużki na dzieży sadzały, ni mnie do ślubu śpiewały...
Wtedy Jasiuk usuwając ją, naprzód wystąpił.
— Ja jaśnie wielmożnemu panu i jéj i swój interes opowiem...
Krystyna zlękła się, że Jasiuk źle opowiadać będzie, a ztąd wyniknie szkoda dla Pilipka. Z kolei odpychając go, zawołała.
— Dziewiętnaście lat synków ja swoich hodowała, pracowała, horowała, z postem jadła...
Parobek szeroką dłonią znowu ją usunął.
— Niech jaśnie wielmożny pan będzie łaskaw wysłucha... Kobieta ramię towarzysza targnąwszy, znowu wysunęła się naprzód. — Mizeractwo to, jaśnie wielmożny panie, od narodzenia samego bladzieńki był i chudzieńki, a potém jak ta gorączka przywiązała się, co na nią pięć miesięcy...
Tym razem Jasiuk popchnął ją dłonią w pierś tak mocno, że aż oparła się o poręcz żydowskiego łóżka.
— Baba gada jak wiatr wieje... Niech jaśnie wielmożny pan wysłucha...
— Cicho, Jasiuk! — przyskakując znowu, zawołała kobieta. — Kiedy on urodził się, jaśnie wielmożny panie, babka powiedziała, że dłużéj jak trzy dni żyć nie będzie... Pan Bóg dał! Wyżył! Czytać i pisać nauczył się... Delikatny.
Kaprowski stał jak posąg ze ściągniętemi od wewnętrznego wzburzenia brwiami, cierpliwy jednak. Skoro Mikołaj rekomendował mu tych ludzi, byli snadź oni godnymi godziny czasu jego. Nawet godziny całéj mu nie zabrali. Skończyło się na tém, że Jasiuk opowiadał, a Krystyna za plecami towarzysza stojąc, chlipała tylko i czasem słówka jakieś dorzucała. Parobek o sprawie jéj i własnéj mówił powoli, rozważnie, chmurnie i dość zwięźle. Opowiadanie dwóch spraw, odpowiedź i obietnica adwokata, przejście z rąk Jasiuka i Krystyny w ręce jego paczki asygnat, zajęło nie więcéj niż pół godziny. Potém Kaprowski w izdebce arendarza porozmawiał jeszcze chwilę z Mikołajem, wręczył mu sporą część otrzymanych pieniędzy i odjechał. Mikołaj starannie odliczywszy i do kieszeni szynela schowawszy pieniądze, wrócił do karczemnéj izby, gdzie rozchodził się już zapach wódki, krzyki i kłótnie wrzały. Jasiuk, który nie wziął z sobą pieniędzy więcéj nad te, które adwokatowi wręczył, zażądał wódki na kredyt, co mu się nigdy dotąd nie zdarzało. Pił téż jak nigdy dotąd i zaraz wszczął kłótnie z Pawlukiem. Ten domyślał się czegoś i rozjątrzony wznowieniem przez synowca od dawna zagasłego sporu, słuszności praw swych do ziemi nieboszczyka brata dowodzić zaczął. Z pomiędzy świadków jedni przytakiwali Pawlukowi, drudzy brali stronę Jasiuka, który dobrze już podpiwszy, lżył stryja i ujmujących się za ojcem dwóch jego synów. Najgwałtowniejsza z namiętności tych dusz, namiętność do posiadania ziemi, podraźniona, zaostrzona, wybuchała tam przez oczy płomieniem nienawiści, przez usta obelżywemi słowy. Nienawiść paliła piersi, trwoga o grosz na los szczęścia rzucony, unotowała je niepokojem; ochłodę i ukojenie przynieść im miał ten płyn białawy, z odurzającą wonią alkoholu, który w butelkach i cynowych czarkach, z pomocą dwojga swych dzieci roznosił lub na stole stawiał arendarz.
Krystyna tymczasem nie szła, ale leciała z powrotem do Wólki. Zdawało się, że wraz z troską o syna, ciężkie kajdany z siebie zrzuciła. Odmłodniała, świeże rumieńce oblekły jéj policzki, czarne oczy błyszczały jak przed dwudziestu laty. Kiedy tak do czworaka wpadła, siedząca wciąż na przypiecku Jelena, ozwała się uprzejmie.
— A co, czy Pan Bóg pocieszył?
Krystyna przypadła do niéj i na ziemi siadając, rozpromieniona, mówić i opowiadać zaczęła:
— Wielki pan... Mudryj wielmi i znatno bohatyj musić najpierwszy hadwokat w Ongrodzie, Pilipka wyratować przyrzekł... Mówił możno, czemu nie możno? Jenerała, znaczy, tego pułku, w którym Pilipek służy, znam... Z nim pogadam, żeby go daleko nie posyłali, żeby jego, znaczy do innego pułku przenieśli, tego co w Ongrodzie zostanie... A jeżeli, mówi, jenerał nie zechce, to mówi do ministra wojny prośbę podamo... A taki Pilipka, nie poślą tam gdzie od mrozów skóra złazi i żółta trasca trzęsie.
Mówiąc to wszystko, śmiała się z rozkoszą i gdy ożywiona, rumiana, w uśmiechu ukazywała zdrowe, białe zęby, można-by było nazwać ją jeszcze młodą i ładną. Porwała się z ziemi i płaczące niemowlę z kołyski wyjąwszy, zaczęła z niém chodzić po izbie, kołysząc je w ramionach i nucąc. Jelena zapytała ją o Jasiuka.
— Przyrzekł — zawołała Krystyna — i jemu przyrzekł, że od dziadźka ziemię odbierze...
— Chwała tobie Panie Boże! — szepnęła Jasiukowa. — A gdzie on? — zapytała.
— Z hryńskiemi został w karczmie i weseli się...
W téj chwili bardzo wesoła para wpadła do izby. Była to Nastka i Juzik. Dziewczynka, w perkalowéj spódniczce i czystéj koszuli, spiętéj błyszczącym guzikiem, z płową, cienką koską splecioną z tyłu głowy i ozdobną kawałkiem czerwonéj tasiemki, wpadła do izby z krzykiem i śmiechem, wyprzedzając małego brata, który za cały ubiór mając grubą koszulę, przewiązaną paskiem przez matkę utkanym i las lnianych włosów na głowie, gonił za siostrą, przeraźliwie śpiewając i piskliwie brzęcząc na skrzypcach. Skrzypce to były osobliwe, z prętów drewnianych i silnie naprężonych sznurków złożone. Istniał téż do nich i smyczek, z naciągniętemi miasto strun nićmi. Instrumenty tego rodzaju wyrabiał w ilości znacznéj Mikołaj, rozdając je potém dzieciom na wsi i na folwarku. Juzik parę dni temu dopiéro dar ten od ex-żołnierza otrzymał, to téż rżnął od ucha, przyczém tańczył i śpiewał także. Od drzwi zaczynając aż do przypiecka, na którym siedziała matka, kręcił się po izbie w kółko, w kółko, przytupywał głośno bosemi nóżkami i drżącym od wielkiego rozradowania głosem przyśpiewywał:
Dyli, dyli skrypeczka,
Spadła baba z prypieczka...
Ale Krystyna prędko złożyła niemowlę do kołyski, pod boki się wzięła i ku Józikowi pochylona, nogami téż przytupywała.
— Dyli, dyli skrypeczka...
— Spadła baba z prypieczka... — zanosząc się od śmiechu zaczynał Józik.
Krystyna kończyła:
— A died jeju za ucho!...
— A bodaj was! bodajże was! — śmiała się już na dobre Jelena, a w téjże chwili otworzyły się drzwi i do izby wszedł odświętnie, w długich butach i zgrabnéj siermiężce ubrany Antosiek. Z kościoła powracał. Krystyna rzuciła się ku synowi.
— Już ja Pilipka wyratowała, synku, już ja brateńka twego miłego wyratowała.
Parobczak ucieszył się szczerze i zaraz jedzenia zażądał. Dawno już nadeszła była pora południowego posiłku. Zjedzono go dnia tego w nieobecności Jasiuka, który późniéj znacznie przyszedł do domu — pijany. Jelenę ten stan męża zadziwił trochę.
— A! co to jemu stało się? — rzekła — nigdy z nim tego nie bywało!
W gruncie jednak myślała ona sobie, że nie dziwota, jeśli chłop upije się czasem, a jeszcze w taki dzień, który będzie może o losie jego stanowić. Nie gniewała się téż na męża, ani postępkiem jego zmartwioną była. Około wieczoru dwaj mężczyzni, jeden na piecu, drugi na ławie usnęli. Jelena, Krystyna i dzieci łuszczyły bob, który gotować miano na wieczerzę. U stóp siedzącéj na przypiecku Jeleny, stało sito, napełnione zczerniałemi strączkami i garnek, w który rzucano wydobyte ze strączków ziarno. Krystyna, Nastka i Józik siedzieli na ziemi. Wszyscy milczeli. Nastka wydęła aż wargi i głośno sapała, tak pogrążoną była w pełnionéj robocie. Józik drzemał trochę... W ciszy, napełniającéj izbę, słychać było tylko głośne oddechy śpiących mężczyzn i łuskanie suchych łupin bobu. W tém, z daleka, z za bramy folwarku, kędyś od cichych pól przypłynęły tony mosiężnéj trąbki, wygrywające monotonną, wojenną pobudkę. Krystyna głowę podniosła.
— To Mikołaj — rzekła.
— Aha — potwierdziła Jelena.
Mikołaj to istotnie zdjąwszy szynel i błyszczące medale, miał zwyczaj siadywać około wieczora przed chatą swoją i grać na trąbce.
Z za dżdżystych obłoków zachodzące słońce wyjrzało na chwilę parą ukośnych promieni. Okienko Jasiukowéj izby zarumieniło się jak roziskrzony rubin. Czerwona łuna padła na grupę istot ludzkich, skupioną u przypiecka. Ziarna bobu, spadające do garnka z rąk dwu kobiet i płowowłoséj dziewczynki, przybrały w téj łunie pozór złotych paciorek. Bosonagie chłopię w koszuli usnęło z głową na ramieniu siostry. Trąba Mikołaja w oddali grała wciąż żołnierską, monotonną pobudkę, a Krystyna nie podnosząc głowy i prędko, prędko rozłamując strąki bobu, myślała pewno o synie-żołnierzu, bo po twarzy jéj cicho i powoli, ze zmarszczki na zmarszczkę staczały się łzy.