<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Niziny
Wydawca nakładem autorki
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Eliza Orzeszkowa.
NIZINY.
POWIEŚĆ.

Z illustracyami E. M. Andriollego.

WARSZAWA.
Nakładem Autorki.



Дозволено цензурою.
Варшава, 29 Января 1885 года.

Druk S. Lewentala, Nowy Świat Nr. 41.



I.

Wiosenny wieczór spadał na pola, ziejąc mocną wonią świeżo zoranéj ziemi. Mglisto było, pochmurno i cicho. Drogą z rzadka osadzoną drzewami, szła kobieta bosa i w siermiędze. W zmroku i mgle, szła prędko i prosto, nie omijając kałuż ani głębokich kolein, które z pod bosych stóp jéj bryzgały wodą i rzadkiém marcowém błotem. Bose te stopy ciężkie były i silne, doskonale snadź zażyte z ziemią, po któréj stąpały. Wszystko im jedno było, poczém szły, byle-by tylko szły prędko. Wszystko jedno było idącéj kobiecie, co ją otaczało, byle-by jak najprędzéj doszła, do tego, co było przed nią. Nie lękała się niczego: ani zwiększającéj się coraz ciemności, ani obejmującéj widnokrąg ciszy, ani rozsianych po polu i widmową postać przybierających grusz i topoli. Nie zachwycała się téż niczem: ani sklepieniem nieba, nieruchomém i utkaném z białych i szarych obłoków, ani wonią ziemi, którą z nad zagonów podnosiły ciepłe powiewy, ani gwiazdami, które tu i ówdzie błyskały z pomiędzy chmur. Nie lękając się niczego i na wszystko otaczające obojętna, wyprostowana, silna, do pośpiechu czémś gnana, szła i szła...
Przed nią, u końca drogi, błysnęły dwa oświetlone okna. Były tam budynki jakiegoś folwarku, otoczone prostym płotem z ostrokołów. Pomiędzy długą stodołą, a warzywnym ogrodem można było rozpoznać, z prostych téż kołów zrobioną i na jednę tylko stronę otwierającą się bramę. Brama ta w téj chwili właśnie skrzypnęła, posunęła się z ciężkością i zaryła się w błocie, tak, że posuwająca ją ręka targać nią zaczęła. Z łoskotem, sprawianym przez trzęsienie i targanie bramy, złączył się gruby, męzki głos wymawiający słowa:
Kab ty skisła! kab ciebie wołki!...
Życzenie, aby wilki zjadły bramę, nie zostało przecież dokończoném. Wyrażający je człowiek z ciężkim worem na plecach stękając przecisnął się przez ciasny otwór i począł iść drogą w kierunku przeciwnym temu, w jakim dążyła kobieta. Zdawało się z razu, że rozminą się, nie zwracając na siebie żadnéj uwagi. Chłop jednak, nie odwracając twarzy, zgarbiony trochę pod ciężarem niesionego wora, przemówił:
— Krystyna?
— Ja, — odpowiedziała kobieta.
— Jaki czort nosi ciebie po nocy?
— Ten sam co i ciebie — odrzuciła.
Z tonu, jakim przemówili do siebie, wnosić było-by można, że nienawidzili się, albo zostawali z sobą w zażartéj kłótni. Jednak chłop przystanął.
— Czego? — zapytał znowu.
— Do wukonoma (ekonoma), — odrzekła kobieta i przystanęła także. Stali z daleka od siebie u dwu brzegów drogi.
— Ordynarya? — zapytała ruchem głowy na wór wskazując.
Ale (a tak!) ośminę żyta za przeszły miesiąc... z pośladem zmięszała... żeby jéj kości pokręciło!
— Kto? Bahrewiczycha? czy to ona wydawała?
— A ona... wiedźma! Żeby on wydawał, pośladu by nie dał... ale sama z kluczami przyleciała... „Dawaj, chamie worek!” I nasypała: pół żyta, a pół plewy... żeby jéj tak chorób nasypało...
W miarę jak chłop mówił, Krystyna zbliżała się ku niemu. Gdy stanęła, widać było, że wpatrzyła się w twarz towarzysza.
— Oj Jasiuk, Jasiuk! Żeby ona dzień i noc sypała, nie nasypała-by tobie tyle plewy, ile łez wylało się przez nią z moich oczu... Oczy ja przez nią, nad sobą i synkami mymi wypłakiwałam i myślałam, że za moję krzywdę, Pan Bóg na nią prędki koniec spuści... Nie spuścił. Panuje i króluje.
Stała prosto i trzęsła głową. Chłop raz tylko lekceważącym ruchem, głową kiwnął.
— Aha! — mruknął.
Wnet jednak zapytał:
— Czego ty tam leziesz? Popatrzéć jeszcze chce się? Kiedy młoda byłaś, wypędził, to co już teraz leźć w oczy? Spała-byś lepiéj w chacie na piecu!
Wyprostowana wciąż i nieruchomym wzrokiem w towarzysza wpatrzona, brodę ująwszy w palce prawéj ręki, kobieta mówić zaczęła.
— Wypędził to i wypędził... Ale dlaczego on wprzódy swatów, co przyjeżdżali do mnie, wypędzał? Kiedy nie lubił, to dlaczego swatów wypędzał?
Wymówiła to monotonnym, zamyślonym, czy zdumionym głosem.
I daléj tak samo mówiła.
— Mówił bywało: „Krysiu, poczekaj tylko! jak wukonomem mnie zrobią, ożenię się z tobą.” Swatów wypędzał... Ni mnie kiedy dróżki na dzieży sadzały, ni mnie śpiewały: „koni do cugu! koni do cugu!” nie ja ziarno w kąty mężowskiéj chaty sypała, ni mnie teszcza (matka męża) głowę dzieżą nakrywała...
Głos jéj przybierał brzmienie monotonnego śpiewania. Jasiuk niecierpliwym ruchem wór na plecach poprawił.
— Ot — rzekł — przymniała sobie baba dziewic wieczór i płakać stała... (zaczęła).
Ale Krystyna nie łatwo snadź dawała sobie przerywać zwierzenia i skargi. Mówiła, a raczéj zawodziła daléj.
— Ni mnie kto harować pomagał, ni kto synków moich na ręku swojém lulał, ni kto główki mojéj kiedy pożałował. Sama jedna ja żyła, pracowała, harowała, skórę z rąk sobie zdzierała, boso chodziła, z postem jadała, a wszystko o synkach swoich...
Hodzi! hodzi! (dosyć) — mruknął Jasiek — chodź do chaty, razem iść weseléj będzie!
— Nie mogę ja do chaty iść, Jaśku, nie mogę do chaty! — zawiodła kobieta. — Muszę ja iść do Bahrewicza i pokłonić się jemu nizko i, o ratunek dla mego Filipka poprosić...
— Aha! — mruknął chłop, jakby teraz zrozumiał już, czego Krystyna szła do ekonoma.
— Mądrzejszy on ode mnie... może zlituje się nad swojém własném dzieckiem... może poradzi... może pomoże... może poratuje...
— Aha! — powtórzył chłop.
I dodał:
— Z Bogiem!
— Z Bogiem! — powtórzyła kobieta i rozeszli się. Rozstanie to było nagłe i pożegnanie krótkie.
Jemu ciężko było stać z ośminą żyta na plecach; jéj było pilno prosić o ratunek dla Filipka. Zresztą mieszkać musieli razem albo blizko siebie, bo uszedłszy kilkanaście kroków chłop odwrócił się i rzucił zapytanie:
— Kiedy wrócisz do chaty?
— Dziś, zaraz! albo ja tu hulać będę? Odkrzyknęła.
Przez ten sam otwór uchylonéj nieco bramy, przez który z worem swym przecisnął się zaledwie Jasiuk, z łatwością weszła na ciemny i błotnisty dziedziniec folwarku. Pośrodku dziedzińca, grupa drzew nie wysokich a krzaczystych, może akacyj i koralowego bzu, odcinała się na szarém tle zmroku jak wielka czarna plama. Kilka szerokich promieni padało na nią z dwu oświetlonych okien niewielkiego domu, złocąc i w delikatne desenie rzeźbiąc, ogołocone jeszcze z liści gałęzie! Krystyna stanęła pod drzewami temi i zlała się całkiem z ich czarnością.
Z-za oświetlonych okien, biły na dziedziniec donośne głosy. Jeden z nich, gruby i rozjątrzony, krzyczał.
— Nie po niemiecku i nie po francuzku mówiłam tobie. Nie raz i nie dziesięć razy, ale sto razy, tysiąc razy, milion razy mówiłam „jak jedziesz na mszę do Rudni, przywieź butelkę pontaku!” Czy przywiozłeś kiedy? he? Dlaczego nie przywiozłeś? Wziąłeś z sobą rubla, a do domu odwiózłeś dziesiątkę... jakeś spać poszedł, wszystkie kieszenie w surducie i w kamizelce przewróciłam i dziesiątkę tylko znalazłam. A gdzie podział się rubel? pewnoś za niego dla faworyty jakiéjś wstążek nakupił! a wina dla żony i dzieci żeby miały czém gościa przyjąć, żałujesz...
Tu potok wymowy niewieściéj przerwanym został przez inny głos, niewieści także i także rozgniewany, ale z młodszém i przyjemniejszém brzmieniem.
— Moja mamciu! Albo to tatko myśli kiedy o nas? Albo to tatko dba o to, co z nami będzie?
Trzecia niewiasta, także znać młoda, podchwyciła:
— Przecież my nie piérwsze lepsze, żeby gościa jak jacy chłopi przyjmować... Co kuzyn Kaprowski pomyśli sobie, że nawet wina...
— Ależ na miłość bozką, Madziu, Róziu, Karolciu... — spróbował odezwać się głos męski, basowy i widocznie zmartwiony.
— Milczéć! — z wybuchem nadzwyczajnym przerwała mu najstarsza z krzyczących niewiast; — będziesz mi tu jeszcze gębę otwierał. Nie z chamką ożeniłeś się i dzieci twoje nie chamskie dzieci! Z Kaprowską ożeniłeś się i uszanowanie miéj! Czy słyszysz?
— Słyszę, Madziu, ale myślę sobie, że z krewnym nie trzeba tych ceremonij robić i w naszym stanie... wino...
— W naszym stanie! W naszym stanie!... W twoim stanie, nie w moim! Łapciastym szlachciurą byłeś i łapciastym szlachciurą zostałeś! Trzeba było ze swoją chamką Krystyną żenić się a Kaprowskiéj nie brać... Dureń!
Po téj ostatniéj nucie, która z energią wielką zakończyła szumny ten pasaż, słyszéć się dało głośne stuknięcie drzwiami i na ganek domu, w dwa cienkie słupki i dwie ławki zaopatrzony, wypadł mężczyzna średniego wzrostu, barczysty, ciężki, z odkrytą głową. Wypadł tak jak stał, bez czapki na ganku znalazłszy się, do tylnéj kieszeni surduta swego sięgnął, chustkę do nosa z niéj wyjął i twarz nią sobie otarł. Ciężko stęknął, z ganku zeskoczył i kilka kroków uszedł, w taki sposób, jakby stanowczo zamierzał iść, dokąd oczy zaniosą. W tém, z głębokiéj czarności, jaką na środek dziedzińca rzucała grupa krzaczystych drzew, ozwało się bardzo ciche wołanie:
— Panoczku! panoczku!
Bahrewicz stanął, a w téjże chwili od czarnéj plamy oderwała się i na jeden ze spływających z okien szlaków świetlistych pomiędzy złotą rzeźbą splątanych gałęzi, wysunęła się Krystyna. Bose jéj nogi grzęzły w błocie, wysoka i cienka postać w grubéj siermiędze zgarbiła się trwożnie, czy pokornie, głowa czerwoną chustą owinięta, schyloną była w nizkim pokłonie — tak, że twarzy niepodobna było rozpoznać, i tylko, parę razy, w złotawém świetle, ogniście błysnęły czarne, zapadłe oczy. Oczy te poznał snadź Bahrewicz.
— Aha! to ty, Krysiu! — mruknął.
I wnet ruchem przerażenia pełnym rękę wyciągnął.
— Czego na światło wyłazisz? — z przerażeniem szeptać zaczął; — chowaj się prędko! ot, tam stań między drzewami! No czego chcesz, gadaj prędko, bo jak baby, broń Boże, zobaczą, dobrze będzie i mnie i tobie. Czego chcesz?
Chłopka w siermiędze i z nizko schyloną głową zlała się znowu z ogromną czarną plamą, którą tworzyły drzewa, i w czarnéj téj ciemności, w któréj zniknęła, ozwał się szept stłumiony, ale naglący i błagalny.
— Panie! drogi! miły zlituj się nade mną nieszczęśliwą sierotą! poradź, pomóż, ratuj Filipka!
Bahrewicz, którego barczysta postać ciężko zarysowała się na tle pozłacanych gałęzi, oglądał się wciąż na okna domu i machinalnym ruchem co chwila chustkę do nosa ku czołu podnosił. Usłyszawszy imię Filipka, rękę z chustką w dół opuścił, mocno sapnął i wahającym się, bardzo zniżonym głosem zapytał:
— No! wzięli chłopca do wojska! Wiem o tém przecież, boś mi tak samo trzy miesiące temu, uszy objadała prośbami, abym go ratował...
— Raz tylko, panoczku, dalibóg, raz tylko prosiłam... — zaszemrał w czarnéj cichości głos pokorny i bardzo cichy, ale Bahrewicz ręką niecierpliwie rzucił.
— Wzięli to i wzięli! nie tacy jak on idą... panowie i grafy do wojska idą... durna ty! co ja ci na to poradzić mogę?... ot, darmo tylko łazisz tu, mnie i siebie na biedę narażasz... Siedziała-byś lepiéj w chacie. Cóż? jakże ci teraz? Jasiuk lepszy dla ciebie, jak był Maksym? Widzisz, że ja dobry jestem, nie źwierz żaden... jak dowiedziałem się, że Maksym was krzywdzi, to zaraz umieściłem was w czworaku Jasiuka. Z Jasiukami lepiéj ci żyć, ha? Ordynaryę Antosiek bierze taką, jak i Jasiuk, choć młodszy i słabszy. Chleba macie dosyć, ha?
Otarł znowu chustką czoło i na odpowiedź czekał. Nie otrzymał jéj jednak. Długiéj mowy jego, kobieta wysłuchała cierpliwie, nie przerywając jéj głośniejszém choćby odetchnieniem, ale, gdy umilkł, zamiast odpowiedziéć na zadawane jéj pytania, zaczęła:
— Wzięli to i wzięli. Wiem ja, że nie takie, jak on, do wojska idą... na to już oni rodzą się, żeby iść... popłakałam, popłakałam, taj i płakać przestałam. Piśmienny, myślę sobie, i taki maleńki, taki śliczny... rady sobie da, ludzie go lubić będą, opieka bozka nad nim sierotą...
Przyciszony głos jéj urwał się na chwilę; słychać w nim było łzy.
— No, to i czegoż teraz chcesz? — niecierpliwiąc się i coraz częściéj na okna domu spozierając, zapytał Bahrewicz.
W czarnych ciemnościach tak coś klasnęło, jakby dwie ręce załamały się z rozpaczą.
— Panie, drogi, miły! jego szluć (szlą) teraz, szluć daleko, daleko, na skraj świata... Pisał on do mnie robaczek mileńki: „Mameńka, nie wytrzymam... piersi mnie bolą i w żywocie (żołądku) siły żadnéj nie mam... drogi takiéj dalekiéj nie wytrzymam, zimna tamtejszego i ludzi cudzych nie wytrzymam... Mameńko, żeby mnie tu zostawili, to-bym choć czasem mógł ludzi naszych zobaczyć i twoje stare oczy pocałować... Ale nie mnie, nie mnie już między wami bywać... pójdę, taj zamrę na końcu świata... przyjdź ty jeszcze do mnie, mameńko, choć razik, niech ja choć pożegnam się z tobą!”
Teraz na dobre już zapłakała, ale w trwodze, że wszystkiego co wypowiedziéć miała, wypowiedziéć jéj nie dadzą, stłumiła łkanie i szeptała daléj:
— Poszła ja zaraz do Ongrodu... świata za łzami nie widziała, ale szła... przyszła do kazarmów. — „Filipku!” wołam. Wyskoczył na schody... hrymnął mnie do nóg i w kolana całuje... „Mameńko, my już z tobą ostatni raz widzim się na tym świecie!”
— Głupstwo! — sarknął Bahrewicz — albo to on jeden w dalekie strony idzie... Idą inni i wracają...
— Oj, dolo moja! — jęknęła kobieta — idą, taj nie takie mizeractwo, jak on... bladzieńkie to było i słabieńkie od urodzenia... potém go ta gorączka chwyciła...
— A no! to czemu-żeś Antośka lepiéj nie oddała? Ten zdrów i silny...
— Albo ja kogo oddawała, panoczku! oj, dolo moja! Filipka pozwali... (wezwali) poszedł. Starszy. Dwadzieścia i jeden roczek na przeszłego, znaczy, Świętego Józefa, skończył, a Antośkowi dziewiętnasty od jesieni poszedł... Żeby on zdrów był... ale takie mizeractwo... Zaczęliście, panoczku, jego uczyć, taj nie skończyliście... Zapomnieliście o biednéj sierocie... Parobka zepsuliście, a księdza nie zrobiliście...
Bahrewicz rzucił się niecierpliwie.
— Ot! jeszcze mi tu wymówki prawić będzie! silnego chłopa przy niéj zostawili, a cherlaka wzięli. To i czegóż więcéj chcesz? Co ja tobie poradzę? Idź precz i nie włócz się tu darmo, bo jak zagniewam się, to cię z Antośkiem całkiem z majątku wyprawię...
Uczynił ruch do odejścia, ale z ciemności, na złoty szlak światła wychyliły się naprzód dwie ręce, które rękę jego pochwyciły, a potém głowa w czerwonéj chuście, która pochyliła się nizko i rękę tę pocałunkami okrywać zaczęła.
— Panie! najdroższy! — pośród pocałunków szeptała kobieta — zlituj się... ty mądrzejszy ode mnie i od nas wszystkich biednych ludzi... Daj radę! Gdzie mnie iść, kogo prosić, żeby jego daleko nie słali, żeby jego tu zostawili... Żebyście sami do miasta pojechali... macie znajomych różnych... możebyście co dla niego wykołatali... toż to twoje rodzone dziecko... toż ja przez ciebie całe życie nieszczęśliwa byłam... Ni mnie drużki na dzieży sadzały, ni mnie do ślubu śpiewały, ni mnie kto horować pomagał, ni kto główki mojéj kiedy pożałował...
Nagle przerwała. Podniosła głowę. Czarne, zapadłe, spłakane oczy błysnęły i utkwiły się w twarzy mężczyzny.
— Paniczu! Stefanku! ja na ciebie nie hniewna (nie gniewam się)... Nie przeklinała ja ciebie i przeklinać nie stanę... (nie będę)
Głos jéj znowu roztopił się we łzach.
— Lubiła ja ciebie, oj, lubiła jak swoję własną duszę... pożałuj ty mnie choć kryszkę (trochę) i Filipka mego wyratować pomóż...
Bahrewicz czuł się snadź zakłopotanym i rozrzewnionym. Z nogi na nogę przestępował, głośno sapał i ciągle mruczał:
— No i czegóż? cóż? dość już! no, dość! pomogę, poradzę się... może...
Wtém na ganku rozległ się krzyk potężny, basowy i zarazem wiolinowy. Tony bardzo nizkie wiązały się w nim z tonami nadzwyczaj wysokiemi, a jeden tylko wyraz, jedno tylko imię głosiły:
— Stefan! Ste-e-e-fan! Ste-e-efa-a-a-an!
Stefan Bahrewicz od stóp do głowy drgnął i śpiesznym, przerażonym szeptem Krystynie kilka słów cisnął:
— Zmykaj! prędzéj! żeby i ducha twego nie było!
Zmykała, ale niestety, w trwodze ucieczki nie zważała na grę świateł i cieni, sprawianą pośród dziedzińca przez oświetlone okna. Nietylko duch jéj, ale i ciało wysokie i szczupłe, strachem przygarbione, bosemi stopy głośno po błocie klapiące, ukazało się w jednym ze świetlistych szlaków, przemknęło przez nie i przepadło w cieniach. Lecz spostrzegła je i poznała kobieta, stojąca na ganku i z szerokiéj piersi wydająca owe potężne wołania. Całą połową grubéj kibici pochyliła się naprzód, szyję wyciągnęła; blask padający z najbliższego okna oświetlił głowę jéj, ubraną w gładko przyczesane włosy, twarz okrągłą, tłustą, ponsową i oczy wypukłe, błękitne, takiego wyrazu pełne, jak gdyby ujrzały nagle upiora lub bazyliszka.
— A-a-a-a!
Zniknęła z ganku, we wnętrzu domu zniknął téż i Bahrewicz; za dwoma oświetlonemi oknami zagotowało się jak w garnku.
Za temi oknami istniał pokój dość obszerny, kwadratowy, z prostym, belkowanym sufitem, z prostą, na czerwono pomalowaną podłogą, z mebelkami staroświeckiemi, obitemi kwiecistym perkalem, z mnóztwem obrazków świętych i świeckich w błyszczących ramkach, na ścianach oklejonych najtańszém z papierowych obić, z mnóstwem na komodzie i stolikach pretensyonalnych i bardzo brzydkich fatałaszek, jako to: bukietów z włóczkowych i papierowych kwiatów, koszyczków z paciorek, kieliszków i kałamarzyków z kolorowego szkła, lalek gipsowych, piesków i aniołków z cukru i t. p. U okien nie było roślin, ani zielonych, ani kwitnących; w zamian, na siatkowych, ręcznego wyrobu firankach, wisiały różne dziwne koszyczki, wazoniki, bukieciki, także ręcznéj roboty, z włóczek, paciorek, papieru, perkalu i t. p. Pośrodku, na stole nakrytym do wieczerzy, paliła się spora lampa, przyciemniona przezroczystą zasłonką, którą także kobiece jakieś paluszki wykonały z papieru, bardzo misternie i pracowicie, w przeróżne wzory wykłutego szpilką. Umeblowanie pokoju tego kompletował w jednym jego rogu, szeroko rozpościerający się piec z zielonych cegieł i w drugim rogu stojący bardzo stary i znędzniały fortepianik, ze spełzłą politurą i wyżółkłymi od starości klawiszami.
W tym to pokoju, w świetle lampy, obfitém choć przyćmioném, cztery osoby krzycząc i gestykulując, wirowały dokoła siebie, w walce jakiéjś dziwnéj a żałosnéj. Mężczyzna tam był jeden, mianowicie: Stefan Bahrewicz. Niewiasty zaś znajdowały się w liczbie trzech, z których najstarsza, gruba i szerokich piersi, w sukni wełnianéj z luźnym kaftanem, trzymała w tłustéj, czerwonéj ręce elegancką, pozłacanym nagłówkiem ozdobioną laskę, i wywijała nią w powietrzu, wysoko, nad głową swoją i nad głowami dwóch młodych, ślicznie ubranych dziewcząt, które, wspinając się na palce nóg i ramiona wyciągając w górę, czyniły rozpaczliwe usiłowania w celu pochwycenia i odebrania złotogłowéj laski. Takież i w takimże celu skierowane usiłowania probował czynić i Bahrewicz, ale nie mógł, gdyż małżonka jego, Madzia, z domu Kaprowska, jedną ręką broniąc narzędzia pomsty swojéj, drugą trzymała kołnierz jego surduta tak silnie, że uginał on nizko szerokie plecy i oczy błękitne, na-pół tylko przytomne, niemożliwie szeroko wytrzeszczał. Kobieta szamotała się, sapała i wywijała laską; dziewczęta wspinały się ku lasce, podskakiwały, jęczały; mężczyzna wyrywał się, ręce podnosił, kołnierz sukni swéj wyzwolić usiłował, i coraz głośniej sapał, przytém na podobieństwo posuwającego się po przestrzeni planetarnego systemu, grono walczących, w miarę przedłużania się walki, posuwało się do pokoju, okrążając stół do wieczerzy nakryty. Nikt z grona tego nie milczał; owszem, wszyscy razem mówili. Mowy to były urywane, zdyszane, niemniéj można z nich było wyróżnić peryody i słowa następujące:
— Z kim ojczulek gawędzi... w klombie... Jezusie Chrystusie... Z Krysiunią swoją... wieczorkiem... miły ojczunio... wilk do lasu ciągnie.. szlachcic łapciasty do chamki...
— Madziu! Serce moje... dzieci patrzą...
— Mamo! proszę oddać laskę! to kuzynka Ludwika laska... mama złamie laskę kuzynka...
— Miotły! Jezusie Chrystusie! przynieście miotłę, to laskę oddam... Wieczorkami... po klombach z Krysiunią...
— Madziu! serce moje... ty wiész, że to przeszłość!...
— Pokażę ja tobie przeszłość, aż ci gwiazdy w oczach zaświecą...
— Mamo! to nie wypada tak z tatką kłócić się...
— Mama nas kompromituje... my przez to nigdy za mąż nie powychodzim...
— Miotły! Jezusie Chrystusie! Miotły! precz, błaźnice! nie przeszkadzajcie...
— Mamo! proszę laskę oddać... My nie pozwolim...
— Nie przeszkadzajcie, bo dam...
I nie była to obietnica próżna. Laska upadła na ziemię, kołnierz Bahrewicza odzyskał wolność, natomiast dwie pięście, spadły na plecy dwóch dziewcząt, które, wybuchając płaczem, z pola walki ustąpiły, i z chustkami przy oczach, odwróciły się twarzami do zielonego pieca. Bahrewicz jednym skokiem znalazł się przy drzwiach, wtém za oknami rozległ się turkot bryczki.
— Ludwik przyjechał! — krzyknął Bahrewicz, na którego twarzy wybuchnęła niewymowna radość. Jak zając przez miedzę, przez próg przeskoczył i zniknął w sieni. Bahrewiczowa potężnie odsapnęła, czepek na głowie poprawiła, suknię ociągnęła i w kącie pokoju postawiła laskę z bronzowym nagłówkiem. Panienki chuchały w chusteczki i oczy sobie z łez osuszały. Układ ust ich, przed chwilą skrzywionych, objawiał zadowolenie; przygładziły dłońmi włosy, dotknęły kokard zdobiących staniki i chustkami do nosa, jak wachlarzami, ochładzając twarze, chodzić poczęły do koła stołu, jedna za drugą, powoli, poważnie, z dystynkcyą, to jest z dumném podniesieniem głów i niedbałém rzucaniem łokci w tył i na przód. Ogółem biorąc, przedstawiały one widok wdzięczny. Figurki miały zgrabne, twarze okrągłe i szerokie, jak u ojca i matki, ale białe i świeże, noski zadarte i oczy małe, buzie ponsowe i włosy bujne. Ubrane były bardzo modnie, a moda w owym roku właśnie rozkazywała ubraniom kobiecym, jak najwięcéj wydymać się i wypuklać na biodrach i piersi. Sukienki ich tedy z materyi wielce taniéj, wydęte były i uwypuklone, w sposób zupełnie niepospolity. Rózia, brunetka, włosy miała przyozdobione wstążką ponsową, a Karolcia, blondynka, błękitną. Wszystko tedy było na nich i w nich staranne i wykwintne; od cery twarzy, któréj widocznie nie nadwerężały nigdy upały ani wiatry, do bucika, ślicznie obciskającego nóżki duże i płaskie. Rączki téż z gracyą poruszające chusteczkami, szerokie były, grube i znakomitą siłę na piérwszy rzut oka zdradzające, ale powleczone skórą białą i gładką, jak atłas. Tak ubrane i wyglądające, z główkami podniesionemi wysoko, z łokciami rzucającemi się to w tył, to naprzód, chodziły jedna za drugą dokoła stołu. Nie można powiedziéć, aby kroki ich sprawiały tyle tylko szelestu, ile go sprawia przelatujący zefir, niemniéj, tentent ich przygłuszonym był dzwonieniem, a raczéj przeraźliwém szczękaniem talerzy, ustawianych na stole przez rozognioną jeszcze i sapiącą, ale już nieco uspokojoną Madzię. Dwa razy obeszły stół dokoła, gdy rozwarły się z trzaskiem drzwi od sieni, i do pokoju wszedł Ludwik Kaprowski. Za nim, jako cień mdły i nieśmiały, wsunął się i wzrokiem badając pozycyę, u ściany kroki swe powstrzymał gospodarz domu.
Gdyby w bawialni Bahrewiczów było ciemno, oświetliła-by ją postać przybyłego. Był to młodzieniec niezbyt już młodziutki, bo trzydzieści kilka lat miéć mogący, ale nadzwyczaj elegancki, śmiały, można powiedziéć świetny, szczupły, niewysoki, od stóp do głowy okryty cienkiém i zgrabnie skrojoném suknem, błyszczał on szerokim, sztywnym, śnieżnym przodem koszuli, złotym łańcuchem od zegarka, złotą oprawą błękitnych szkieł, umieszczonych na nosie niezupełnie greckim, rudemi faworytami, które otaczały twarz bladą i gąbkowatą, z czołem nizkiém i zbrużdżoném, z oczyma rzucającemi z-za szkieł połyski ostre i przenikliwe.
— Pana adwokata dobrodzieja, witamy! witamy! — prostując się i ku przybyłemu czerwoną i tłustą rękę wyciągając, z nadzwyczaj przymilonym uśmiechem zawołała Madzia Bahrewiczowa. Panienki zaszczebiotały:
— Dobry wieczór, kuzynku! Gdzież to kuzynek tak długo siedział?
— Ja już myślałam, że kuzynek zakochał się tam w kim i o nas zapomniał.
Nie przerywając przechadzki swéj, słowa te rzucały gościowi przez ramię. Potém, zachichotały, i na znak porozumienia trąciły się łokciami.
Ludwik Kaprowski z rozmachliwą i szumną elegancyą przystąpił naprzód do gospodyni domu i, z lekka musnąwszy jéj rękę, ku panienkom podbiegł. One, wciąż koło stołu chodziły, tylko ujęły się teraz pod ręce; on zaczął przed niemi chodzić, cofając się wstecz, z ruchami i uśmiechami wytrawnego zjadacza serc niewieścich. Gwar powstał znów wielki, ale tym razem wesoły. Panienki domagały się u kuzyna wiadomości: czy kocha się on w kim, tam, w Ongrodzie, czy tu, w ich parafii? Na co on, wyraźnéj odpowiedzi nie udzielając, dawał jednak do zrozumienia, że w kimciś kocha się bardzo, i pannę Rozalię, brunetkę, prześladował jakimś panem Karolem z sąsiedztwa.
— Niech jego licho weźmie! — sarknęła panienka — miała-bym téż kim sobie głowę zawracać!
— Dla czegóż-by nie? przystojny kawaler...
— Oj, kawaler! Korszun taki! — odpowiedziały obie jednogłośnie.
— Jak? jak panie go nazywacie? — z migocącemi od wewnętrznego śmiechu oczyma, zapytał Kaprowski.
— Ot! szlachciura! niezgrabidło i koniec! Nigdy w świecie nie wyszła-bym za takiego...
— Ani ja. Nam obydwom tutejsi kawalerowie nie w guście. My lubimy tylko młodzież miejską... co za porównanie!...
Kaprowski ukłonem i wdzięcznym uśmiechem podziękował za młodzież miejską, do któréj sam należał. W tém miejscu, Bahrewiczowa, która przedtém zniknęła była z bawialni, wniosła i postawiła na stole dwa półmiski, z których na jednym skwierczały jeszcze smażone kiełbasy, a na drugim dymiła się jeszcze barania pieczeń. Bahrewicz gościa na wódeczkę zapraszał, Bahrewiczowa, krojąc pieczeń, starszą córkę, Karolcię, łokciem w ramię trąciła:
— Skocz-no do kuchni, przynieś kartofle smażone...
Panienka nie odpowiedziała nic, ale zrobiła minkę bardzo poważną, odwróciła się i, skubiąc kokardę przy staniku, zwolna, sztywnie odeszła ku piecowi. Tu już, po napiciu się wódeczki, przystąpili do stołu obaj panowie. Zapytany, czém służyć sobie pozwoli, pan adwokat oświadczył, że kiełbas nie jada, ale o pieczeń prosi... Bahrewiczowa, młodszą córkę Rózię z lekka dłonią w plecy uderzyła.
— Kartofle smażone do pieczeni... skocz do kuchni...
Panienka nie odpowiedziała nic, ale zrobiła minkę poważną, odwróciła się, i zwolna, sztywnie ku oknu odeszła. Bahrewiczowa sponsowiała, syknęła, ale powściągnęła się tylko. Nie wzywając już niczyjéj pomocy, sama skoczyła. Od skoku tego zatrząsł się stół, dźwięknęły talerze i drgnął Bahrewicz. Dwie minuty jednak nie upłynęły, a salaterka pełna smażonych kartofli stała już na stole, i całe towarzystwo, nie wyłączając gospodyni, do wieczerzy zasiadło.
W czasie wieczerzy, rozmowy toczyły się ożywione i rozmaite. Przedewszystkiém wytoczoną została przez Madzię sprawa o pontak. Przepraszała gościa, że wina nie ma i opowiedziała, jako Stefan zapomniał przywiéźć z Rudnik pontaku, chociaż mu to gorąco poruczała. Z migocących oczu gościa i drgania muskułów pod rudawym zarostem, ktoś przenikliwy mógł-by wyczytać myśl: „Ta baba wyobraża sobie, że ja-bym pił takie paskudztwo, jak pontak! czy ona o inném winie nigdy nie słyszała?” Głośno zaś rzekł:
— Ale niech-że kochana ciocia ceremonii ze mną żadnych nie robi... czy to ja cudzy człowiek!
— To prawda, Ludwisiu, to prawda... twój ojciec był moim stryjecznym bratem... ale teraz... ty pan adwokat... wielka figura...
Mówiąc to, uśmiechała się z uprzejmością i błogością nieopisaną, a gdy z twarzy krewnego na twarz Karolci wzrok przeniosła, zdawało się, że promieniami oczu swych parę tę połączyć i związać-by pragnęła. Wyglądała w téj chwili łagodnie, nawet rzewnie. Usposobieniem tém jéj obdarowany i ośmielony Bahrewicz, z cicha naprzód, lecz potém coraz raźniéj rozmawiać począł z gościem. Z rozmowy téj pokazało się, że pan adwokat z Ongrodu, bawił u krewnych już od kilku dni, codziennie wyjeżdżając w okolice dla załatwiania interesów. Interesem dziś załatwionym było rozmówienie się z chłopami jednéj z sąsiednich wsi, w przedmiocie procesu, który ciż chłopi, wytoczyli jednemu z większych właścicieli ziemskich o trzy włóki łąki, i dwie włóki ornéj ziemi, graniczącéj z ich gruntami. Kaprowski proces ten prowadził, i głównym celem przybycia jego tutaj było wydobycie od chłopów na koszta interesu pewnéj pieniężnéj sumy. Bahrewicz wytrzeszczonemi oczyma wpatrywał się w mówiącego.
— Bój się Pana Boga! — zawołał — to dzika pretensya! Ta łąka i ta ziemia, jak świat światem, do Dzietskiego należały! Ja tu, panie, urodzony... wiem...
Kaprowski spoważniał i, złożywszy na talerzu sztućce, ręce w kieszenie ubrania włożył.
— Hm! — rzekł — jeżeli nie wygrają, to... przegrają...
Zaśmiał się i, pochylony ku Bahrewiczowi, przenikliwe oczy w twarzy jego topiąc, lekceważąco wymówił:
— Gdyby, panie kochany, ci tylko prowadzili procesy, którzy je wygrać pragną, mybyśmy z głodu poumierali...
Szczególny, ukośny uśmiech, ukazujący wśród ryżego zarostu część zczerniałych zębów, rzucił mu na twarz wyraz przebiegłego sprytu, połączonego z nieświadomym siebie cynizmem. W familijném kółku, pod wpływem obfitego jadła, jako téż może i świeżego buziaczka siedzącéj naprzeciw Karolci, uczuł potrzebę wywnętrzania się i zarazem pochełpienia się nieco tém, co umiał i o czém wiedział. Nie tracąc powagi, która spłynęła na niego wraz z piérwszą wzmianką o interesach, odżywił się i opowiadać zaczął nie o sobie wprawdzie, ale o niektórych kolegach swoich, którzy po drodze téj do nadzwyczaj pomyślnych rezultatów dochodzili. Były to sprawy różne i dziwne. Ten, zagrodowego szlachcica wprowadził w proces z sąsiadem o kawał gruntu, mający wartość stu rubli, a wycisnąwszy z niego w ciągu lat paru dziesięć razy większą sumę, nietylko proces przegrał, ale jeszcze, honorarya swe egzekwując, krowy i konie klienta na publiczną sprzedaż wystawił. Tamten znowu, złapał wdowę po małym właścicielu ziemskim, a po kilku latach obrabiania różnych jéj procesów, sam folwarczynę jéj niewielką, ale śliczną, za bezcen i tak potajemnie nabył, że baba ani obejrzała się, jak z czworgiem dzieci na bruk miejski wyleciała.
Bahrewicz uderzył się w kolano i z szerokim śmiechem zawołał:
— A to bestya sprytny! I teraz własny folwark sobie ma! Ho, ho! czemu to człowiek nie urodził się z takim sprytem!
Kaprowski opowiadał daléj. W braku onego nieszczęsnego pontaku, Bahrewicz dolewał mu wciąż do kieliszka doskonałéj wiśniówki domowego wyrobu. Musiała być ona doskonałą, bo gość z miną znawcy i amatora ustami cmokał, kieliszek po kieliszku wypijał i opowiadania swoje przerywał pochwałami:
— Dobra! istotnie dobra! wyborna!
Rozgrzewał się téż, giestykulował, albo ręce w kieszeniach zatopiwszy, bujał się wraz z krzesłem, na którém siedział, w tył i naprzód. Błękitne szkła w złotéj oprawie spadły mu z nosa i, na sznurku kołysząc się, dzwoniły o łańcuch zegarka. Bez szkieł, oczy jego ukazały się szare, bystre, ruchliwe, wciąż jakby czémś zaniepokojone. Teraz błyskały one namiętnością, którą drażnił i rozbudzał przedmiot rozmowy. Właściwie był to długotrwały monolog, w którym, co chwilę zjawiały się większe i mniejsze cyfry, przedstawiające różne wygrywane i przegrywane procesy. Co chwilę także, powtarzały się w nim wyrazy takie, jak: pałata (izba), sądy mirowe (sądy pokoju), dzieła (sprawy), artykuły prawa, ukazy senatu i t. d. Ten z pomiędzy kolegów kupił już sobie w Ongrodzie śliczną kamieniczkę; tamten ożenił się niedawno i umeblował mieszkanie, jak książę, a ów jeszcze ma już pewnie teraz trzydzieści tysięcy rubli gotówką, czystych, jak grochu. Stawał do licytacyi majątków i brał sumy znaczne za odstąpienie od targów, posiadał sztukę znajdywania na zapotrzebowanie wszelkich fałszywych świadków i nakoniec, od włościan bogatéj jakiéjś wsi plenipotencyę otrzymał taką, że do téj pory jeszcze tę mleczną krowę doi i doi...
— Ot, szelma sprytny!... — zawołał znowu Bahrewicz. — Że to człowiek, z takim sprytem nie urodził się!
— Nie dla psa kiełbasa! — z pogardliwém na męża spójrzeniem mruknęła Bahrewiczowa.
I słuchali daléj. Od sposobów zdobywania pieniędzy mówiący przeszedł do sposobów ich używania. Kilka razy zwiedził wielkie miasta, był w Warszawie i w Petersburgu; cuda opowiadał o tém, jak to ludzie na świecie żyją: jedzą, piją, bawią się. Po całych nocach gra w karty, szampan leje się, a jakie kobiety! Czy Kaprowski w wielkich miastach widział coś więcéj nad karty, szampana i kobiety? Niewiadomo. Ale z wyrazu, łakomstwa i nieledwie rzewnéj tęsknoty, któréj wyraz wybił się na twarz jego, zgadnąć było można, że i te trzy ingredyencye rozkosznego życia widział tylko z daleka, nietylko użyć, ale i dotknąć ich nie mogąc. Westchnął głęboko.
— Dalibóg — rzekł — życie bez pieniędzy jest takiém głupstwem, że...
Machnął ręką. Nie stało mu słów na zaokrąglenie melancholijnego okresu.
Bahrewicz odetchnął także.
— At! — rzekł — niektórym ludziom Pan Bóg taki spryt daje, że z niczego na bogaczów wychodzą.
— Spryt swoją drogą — odpowiedział Kaprowski — a okazye swoją drogą. Jednym przychodzą one do rąk, drudzy i szukając, nie znajdą. Do wszystkiego szczęścia trzeba.
Westchnął znowu.
— I przytém — dokończył — konkurencya straszna... walka o byt, jak mówi Darwin.
— Kto taki? — wyciągając szyję i nastawiając ucho, zapytał Bahrewicz.
— Darwin — patrząc w sufit i wraz z krzesłem odchylając się w tył, powtórzył gość.
— Aha! — z ustami pełnemi smażonych kartofli zawołała Rózia — pamiętam... panna Szurkowska, nasza guwernantka, czytała powieści Darwina...
— Powieści on nie pisał; był to uczony — objaśnił Kaprowski.
— To ty, Ludwisiu, uczone książki czytałeś? — zagadnęła Bahrewiczowa.
Gość uśmiechnął się wzgardliwie.
— A dlaczegóż-by nie, ciociu? ja wszystko czytałem.
— Uważasz, Madziuniu — nadzwyczaj słodkim głosem przemówił Bahrewicz — jaki z kuzyna uczony adwokat! Wszystkie prawa, panie dobrodzieju, jak rzepę na pamięć gryzie...
Madziunia wstała i, stół obszedłszy, w obie dłonie głowę stryjecznego synowca ujęła, i na czole jego złożyła pocałunek, tak niemal głośny, jak wystrzał z pistoletu.
— Jezusie Chrystusie! — zaczęła — oto-by się twój ojciec, a mój stryjeczno-stryjeczny brat, wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie, ucieszył, gdyby teraz synka zobaczyć i posłuchać mógł. Biedaczysko marzyło o tém, aby Ludwika swego do uniwersytetu posłać i na doktora kierować; a tu i szkół nawet nie było o czém dokończyć... Ot, z czwartéj klasy wyszedł, a nie gorszy od drugiego...
Kiedy głowę podniosła, oczy miała pełne łez. Załzawionemi tedy oczyma zaraz spójrzała na Karolcię, która téż podnosiła ku matce źrenice wilgotne i rozmarzone. Ale gościowi wzmianka o nieskończeniu i o czterech klasach nie była zupełnie miłą. Pocałunek ekonomowéj wywołał mu na usta wyraz niesmaku, szybko przecież powściągnięty i przez nikogo nie postrzeżony.

— O, moja ciociu! — zawołał — te szkoły i uniwersytety, to głupstwo! Ja i bez nich umiem wszystko, a dalibóg, znam takich, co i z drugiéj klasy powychodzili, a pieniądze robić umieją lepiéj od
Kaprowski u Bahrewiczów.
każdego z tych panów przysięgłych, co to niby uczeni bardzo, a często takie interesy z rąk wypuszczają, któreby człowiek jak za siebie zarzucił i oblizał się. Mówią oni, że to nieuczciwe, tamto niehonorowe, tamto znów z krzywdą ludzką, i dlatego nie chcą.. ale niech im ciocia nie wierzy... łgą! jak Boga kocham, łgą! Nie przyjmują interesów takich, bo nie wiedzą, jak do nich brać się... nie umieją... nie ich sprytem!...

— Pewnie! pewnie! — potwierdzili jednogłośnie Bahrewiczowie i znowu mowy krewnego słuchać zaczęli, tak jak jéj słuchali wprzódy: on, z tłustym karkiem, wygiętym w stronę mówiącego, z wytrzeszczonemi oczyma i przymilonym uśmiechem na zaokrąglonych wargach; ona, z łokciem na stole, brodą w dłoni i otwartemi rękoma. Rózia, brunetka, z ponsową wstążką we włosach, słuchała także, ale nieuważnie, bo wszystkiemi swemi białemi ząbkami łomotała kiełbasy, pieczeń i kartofle. Karolcia, blondynka, z głową przyozdobioną wstążką błękitną, nie słuchała pewnie, ale tylko patrzała. Nie jadła téż nic prawie. Patrzała na kuzynka, jak w tęczę, i z wyrazu twarzy jéj widać było, że daleka od rozbierania moralnych lub psychicznych znaczeń jego rozmowy, szczegółowo w zamian i z zamiłowaniem analizowała rysy jego i ruchy. Te ostatnie zachwycały ją szczególniéj. Ile razy Kaprowski, z rękoma w kieszeni tak odgiął się w tył, że można było mniemać, iż tuż, tuż, na wznak, pomiędzy cztery nogi krzesła swego upadnie, oczy Karolci przymrużały się rozkosznie, na ustach jéj osiadał rozkochany uśmiech. Widocznie ruch ten wydawał się jéj ostatnim wyrazem eleganckiego układu i wywierał na nią powab nieprzeparty. Jéj téż postawa stawała się coraz bardziéj wdzięczną i malowniczą. Jedną z białych rączek kręciła machinalnie gałki z chleba, na drugiéj wsparła zadumane czoło. Nagle drgnęła. Kuzynek do niéj mowę zwrócił. Przez stół pochylając się, głosem pełnym sympatyi i współczucia wyrzekł:
— Kuzyneczka nic nie jé...
Podniosła głowę, powłoczystém spójrzeniem odpowiedziała ognistemu jego wzrokowi i, silnie rumieniąc się, odrzekła:
— O, to nic; tak najadłam się dziś przy obiedzie, że i teraz syta jestem.
— Karolciu! dońku! — zawołał Bahrewicz — zaśpiewaj cokolwiek!
Wieczerza była skończona. Bahrewiczowa z pomocą dziewki boséj i ubranéj w grubą spódnicę i koszulę, sprzątała ze stołu. Dziewka, choć bosa i w grubéj koszuli, była tęgą i hożą wieśniaczką. Na szyi miała kilka sznurów kolorowych paciorek, a z pomiędzy policzków jéj, rozognionych od kuchennego płomienia i czoła poplamionego sadzą, świeciły młode, turkusowe oczy. Kaprowski okiem znawcy i lubownika tak zopatrzył się na nią, że nie słyszał wygłoszonego przez Bahrewicza, a do córki zwróconego, wezwania. Usłyszał jednak głos Bahrewiczowéj:
— Karolka! słyszysz? a nuże! Wstawaj i idź do fortepianu! Czy to panna Szurkowska na to was grać i śpiewać uczyła, żebyście przed wróblami popisywały się!
Panienka wstała, do fortepianiku poszła, usiadła przed nim i, uderzywszy kilka akordów, z oczyma w kuzynka wlepionemi, zaśpiewała:

„O aniele! co z téj ziemi
W górne strefy lot podnosisz...”

Była to ulubiona pieśń Bahrewicza, to téż przy drugim zaraz wierszu, cieniutkiemu głosowi córki tubalnym głosem zawtórował:

„W górne strefy lo-o-o-ot po-o-o-od...”

Nagle umilkł, Madzia bowiem przeszyła go spójrzeniem piorunującém. Kaprowskiemu, do którego przysiadła się, szeptała w same prawie ucho, wyobrażając sobie zapewne, że w ten sposób mówiąc, słuchać mu śpiewu córki nie przeszkodzi.
— Guwernantki do nich trzymałam... trzy ich było... jedna po drugiéj... po francuzku kazałam uczyć, muzyki, śpiewania, wszystkiego... Rózia do muzyki zdatności nie miała, ale Karolce Pan Bóg dał wielki talent, to téż, przy pannie Szurkowskiéj z niéj dużo skorzystała... Jezusie Chrystusie! co mnie ich edykacya kosztowała! Téj Szurkowskiéj, mój Ludwisiu, pięćdziesiąt rubli płaciłam, a jeszcze małpa ta tak dużo jadła, że niczego nastarczyć się jéj nie było można... Weźmie, bywało, i caluteńki, głęboki talerz śmietany zjé... A taka była, za pozwoleniem, świnia, że idzie, bywało, i ryje się po spiżarni... cukru rąbanego do kieszeni nabierze...
Tu głos Karolci i fortepianowe akordy umilkły.
— No, a teraz sztukę jaką zagraj... tę, co to z przekładaniem rąk... prawa ręka na lewo, to lewa na prawo...
Klawisze zaklapały znowu, struny zabrzęczały, bas huczał, wiolin piszczał i w najpatetyczniejszém miejscu kompozycyi, wybornie naśladował krzyk kogoś, kogo za włosy ciągną: „aj! aj! aj! ajajajajaj!”
Bahrewiczowa przybliżyła znowu usta do ucha kuzyna.
— Strasznie pracowite dziewczęta! Te firanki i te patarafki (podstawki), i te koszyczki, i ten abażur, same własnemi rękoma porobiły. Siedzą sobie biedaczki po całych dniach, jedna przy jedném oknie, druga przy drugiém, i dłubią... Ot, przyznam się przed tobą, Ludwisiu, jak przed księdzem na spowiedzi, że, czasem patrząc na nie, moje macierzyńskie serce krwią się zalewa... marnują się. Panny edukowane, w kącie takim... czy to może wyjść za mąż, jak się należy? czy to partya jaka stosowna znajdzie się?...
Rozmowa o przypuszczalném małżeństwie kuzynek nie musiała Kaprowskiemu do gruntu przypadać, bo, wznosząc oczy ku lampie, przerwał ją uwagą:
— Śliczny abażur! czy to panna Karolina zrobiła?
— A Karolcia! Karolcia! — z błogim uśmiechem głośno już zawołała Bahrewiczowa i, zdjąwszy z lampy zasłonkę, ze stron wszystkich gościowi ukazywać ją zaczęła. Była to istotnie robota bardzo misterna i mozolna. Ażeby jéj dokonać, trzeba było co najmniéj tysiąc razy końcem szpilki przekłuć papier. Sformowały się z tego dziurkowate szlaki i arabeski. Kaprowski podziwiał cierpliwość i pracowitość panny Karoliny, gdy nagle, Bahrewicz, który za krzesłem żony siedząc, przysłuchywał się ich rozmowie, wysunął mu przed twarz i oczy sporą, pękatą, z kanapy zdjętą poduszkę, z uśmiechem i rodzajem dygu wymawiając przytém jeden tylko wyraz:
— Rakaka!
Poduszka była tak duża i pękata, a wysunięcie się jéj przed sam nos Kaprowskiego tak niespodziane, że Kaprowski, którego system nerwowy musiał być nieco nadwerężonym, drgnął od stóp do głowy, i po kilku dopiéro sekundach, wróciwszy do przytomności, zapytał:
— Co to?
— Rakaka — powtórzył Bahrewicz.
— To także robota panny Karoliny! Dlaczegoż pan tak ją nazywasz?
— Ot, był tu niegdyś młody pan Dzielski... pan Gustaw, z wielkiego świata kawaler; z polowania zajechał, i jak na ich roboty popatrzył, powiada: „Roboty córeczek pana dobrodzieja, to prawdziwe rakaka...” Wtenczas Karolcia właśnie tę poduszkę wyszywała.
— Może: rokoko? — w zamyśleniu zapytał Kaprowski.
— A może! Kto go wié? Ale co to takiego oznacza?
— Co?
— A te rokaka, czy rokoko? Co to oznacza?
— Aha! nie wiész czasem, Ludwisiu, co to oznacza? — powtórzyła mężowi Bahrewiczowa. U obojga oczy od ciekawości błyszczały.
Kaprowski czmychnął, wydął trochę policzki i w sufit spójrzał.
— A no! — rzekł — tak nazywały się dawniéj różne budynki.
— Aaaa! — zdziwiło się małżeństwo, nic a nic nie rozumiejąc, dlaczego właściwie roboty ich córek nosiły tę samą nazwę, co różne budynki.
Karolcia wstała od fortepianu, Rózia, poziewając szeroko, podniosła się z kanapy. Bahrewicz, patrząc w oczy gościowi, tak jakby mu wielką tajemnicę powierzyć miał, zapytał:
— Cóż? może już pan adwokat dobrodziéj do Morfeusza tęskni?
Tęsknił istotnie, może nie do Morfeusza, ale tęsknił. Rozmowa z Bahrewiczową i jéj mężem, rozlała po bladéj i zmiętéj jego twarzy wyraz znudzenia, połączonego z wyrazem smutku. Smutkiem napełniała go może myśl, że ciężkie okoliczności życia zmuszają go do przepędzania podobnych wieczorów... Powstał.
— Słowo honoru! — rzekł — człowiek tak strząsł się po tych waszych dyabelskich drogach, że może już i pora odpocząć. Jutro rano dacie mi, panie Stefanie, koniki... do domu powracać muszę.
Na te słowa, wszyscy prócz Karolci ruszyli się z miejsca i upraszać zaczęli gościa o dłuższe pozostanie w ich domu; Bahrewicz obejmował go i tak w oba policzki całował, że aż stały się wilgotne i błyszczące; Bahrewiczowa, otaczając go także krótkiemi i tłustemi ramiony, krzyczała, że nieboszczyk ojciec Ludwika przewrócił-by się w trumnie, gdyby widział, jaką krzywdę wyrządza on jego siesrze, przyczém, rozpłakała się tak, że aż chlipać zaczęła. Róża wołała, że kuzynek, z wielkiego świata kawaler, pogardza swymi krewnymi dlatego, że są wieśniakami i parafianami; jedna tylko Karolcia, usłyszawszy wzmiankę o odjeździe kuzynka, stanęła, jak wryta, i wpatrzona w niego, jak w tęczę, błagała tylko zasmuconemi oczyma.
Ale on okazywał się nieugiętym.
— Interesy! — powtarzał — interesy! interesy!... dalibóg, nie mogę! słowo honoru! interesy! tam na mnie czekają!
I zaczął wszystkim oddawać życzenia dobréj nocy. Przy Karolci zatrzymał się chwilę i szepnął jéj kilka bardzo cichych słów. Dziewczyna pokraśniała, jak mak polny, i na znak zgodzenia się na propozycyę jakąś, główką skinęła.
W kilka minut potém, w ekonomskiém mieszkaniu panowała cisza. Ciemności okrywały bawialny pokój i wszystkie zdobiące go rokoka. W przyległéj za to izdebce, tak pełnéj skrzyń i gospodarskich sprzętów, że zaledwie można było przecisnąć się przez nie, na jednym z dwu łóżek szerokich i obfitą pościelą zasłanych, Madzia Bahrewiczowa, już tylko w krótkiéj spódnicy z grubego, domowego wyrobu i w nocnym, brudnawym kaftanie, rozplatała i układała na noc swój ubogi, szczuplutki warkoczyk. Przed nią, z rozpuszczonemi téż, lecz bujnemi i długiemi włosy, stała Rózia. Stanik już zdjęła i rozpinała gorset, nadzwyczaj ciasno obciskający jéj pulchną i grubokościstą figurkę. Bahrewiczowa, z błyszczącemi oczyma zapytywała córkę?
— Jakże ci się zdaje, Róziu, będzie co z tego, czy nie?
— Albo ja wiem, mamo! Karolka w nim tak zakochana, że po całych nocach nie śpi, tylko wzdycha, albo płacze. Mnie się zdaje, że i on w niéj także zakochany. Kiedy byłyśmy w Ongrodzie, ciągle z nią na spacery chodził, a tutaj widziałam kilka razy, jak całowali się z sobą. Ale czy ja wiem? Może on tylko tak sobie... bałamuci Karolkę!
— Niech-by śmiał! — zawołała Bahrewiczowa, ściśniętą pięść podnosząc i płomienie z oczu ciskając.
Rózia rozpięła nakoniec gorset i wydała z piersi głośne westchnienie ulgi.
— Tak mi się te rogi w ciało wjadają — zaczęła — że czasem wytrzymać nie mogę... Wszyscy mężczyzni tacy...
— Jacy? Co ty bredzisz?
— Bałamuty! A tatko lepszy był? Krystynę porzucił... Może i kuzyn Karolcię...
— Co ty znasz? — krzyknęła matka — chamka co innego, a szlacheckie dziecko co innego... Śmiałby on Karolcię zbałamucić i porzucić!...
Ogarnął ją niepokój wielki, ale nie o Karolkę.
— Gdzie tatko? — zawołała.
— Albo ja wiem! — odparła Rózia, bardzo zajęta rozwiązywaniem sznurków od turniury.
— Słyszałaś, co mówiłam? idź mi zaraz i zobacz gdzie tatko...
A gdy Rózia, przytrzymując obu rękoma rozpiętą spódniczkę, wyprostowała się, i sztywna, z wydętą buzią, zamierzała odejść ku piecowi, pięść macierzyńska z głuchym łoskotem spadła na białe i pulchne jéj plecy.
— Ruszysz się ty, czy nie? kiedy ci mówię...
Ruszyła się, skoczyła, a tak żywo, że turniura sama przez się spadła z niéj pod stopy matki. Na zgubienie téj części stroju nie zważając, Rózia wyskoczyła z pokoju i, wpadłszy na ganek domu, dostrzegła czerwonawe światełko latarni, migocące tu i owdzie pomiędzy zabudowaniami folwarku. Co tchu wpadła napowrót do domu i, nie wchodząc już do rodzicielskiéj sypialni, z izdebki, którą wraz z siostrą zajmowała, a która była nadzwyczaj ciasną, brudną i wszelakich nieporządków pełną, przez próg zawołała:
— Tatko z latarnią budynki obchodzi...
Bahrewiczowa znaczenie tych słów snadź rozumiała, bo uspokoiła się i po chwili zapytała:
— A Karolcia gdzie?
— Albo ja wiem! Może z kuzynem na spacer poszła — odpowiedziała nadąsana Rózia.
Bahrewiczowa nie odrzekła nic, tylko przez chwilę głośno sapała i czmychała. Snadź uspokojona o męża, zaniepokoiła się znowu o córkę. Może namyślała się, co czynić. Nie uczyniła jednak nic. Zakopała się pod kołdry i zawołała jeszcze do córki:
— Rózia! patrzaj, żebyś mnie we wtorek przypomniała o postnym obiedzie. Będziem wszyscy na intencyę Karolki dziewięć wtorków do Świętego Antoniego pościć.
Przez parę minut odpowiedzi nie było. Rózia zbierała się snadź na odwagę, aż zadąsanym jeszcze głosem odpowiedziała:
— Moja mamo! jeżeli kuzyn Karolkę prawdziwie kocha, to ożeni się z nią i bez Świętego Antoniego; a jeżeli tylko bałamuci, to i sam dyabeł nic nie pomoże.
— Głupia jesteś! szczęście twoje, że już ja leżę, bo tak-bym ci dała... Jak Karolka przyjdzie, to jéj powiédz, żeby tu szła. Muszę i ją moresu trochę nauczyć...
Na dziedzińcu, czerwonawe światełko latarni długo posuwało się i migotało pomiędzy zabudowaniami folwarku. Okrążyło ono mieszkanie parobków, stodołę, oborę, spichrze. Bahrewicz od wielu już lat, codziennie w ten sposób doglądał nocnego porządku, przed położeniem się do snu, przekonywając się własnemi oczyma, czy ognie wszędzie pogaszone, czy nocni stróże czuwają, czy nie zakradli się gdzie złodzieje. Gospodarz z niego był czujny i pracowity, dlatego téż od lat już blizko dwudziestu, zajmował najlepszą z kilku ekonomskich posad, znajdujących się w wielkich dobrach Krasnowolskich. Właściciele dóbr tych, wielcy panowie, przebywali zwykle tam, „gdzie pomarańcze i cytryny kwitną”; stary i wielki dwór, w największym z majątków, zajmował rządca dóbr; ekonomowie mieszkali po folwarkach, dobrze opłaceni, pod kontrolą rządcy, dość niezależni. Bahrewicz mieszkał w Leśnéj i miał pod dependencyą swą drugi jeszcze folwark, Wólkę, o trzy wiorsty od Leśnéj położony. Pieniężną sumę otrzymywał niewielką, wraz z corocznemi gratyfikacyami wynoszącą około dwustu rubli, ale ordynaryę dawali mu obfitą, ze wszelkich gatunków zboża złożoną, i miał prawo trzymać krów kilka, koni parę, drobiu, ile się podobało, trzody chlewnéj trochę; miewał na rzecz swoję lnu mórg, kartofli morgów parę, duży i wyborny ogród warzywny. Słowem, w ekonomskim domu wszystkiego było w bród: nabiału, warzywa, wędlin, mąki i krup różnego gatunku. Dzięki Madzi, pomimo obfitości téj, od któréj policzki całéj rodziny tłuste były i obfitą krwią zabarwione, uzbierało się i w szufladzie komódki trochę asygnatek; niewiele, bo skądże-by wiele być mogło? Ale, i na tę odrobinę, około dwudziestu lat gorliwie i ciężko pracowali oboje z Madzią... O! ta Madzia! to brylant był, nie kobieta! Nikt-by nawet spodziewać się nie mógł, aby panna asesorówna, u któréj rodziców piérwsi w ucząstku obywatele bywali; którą tylko w skutek utraty miejsca, ojciec zdecydował się wydać za ekonoma; aby córka urzędnika, która z córkami sprawnika była niegdyś na ty i na wieczorkach w obywatelskich domach parę razy tańczyła, mogła stać się taką skrzętną i pracowitą gospodynią. Wprawdzie, asesor Kaprowski usunięty z posady, którą zajął nowo przybyły stanowy, umarł-by w nędzy, gdyby go zięć, przez parę ostatnich lat jego życia, do ekonomskiego swego domu nie przyjął. Wprawdzie, Madzia nie wniosła do mężowskiego domu nic, prócz srebrnych łyżek, ofiarowanych niegdyś asesorowi przez jakiegoś obywatela, który z racyi nieopłaconych w porę podatków, zawsze względów władzy egzekucyjnéj potrzebował. Ale, z innéj strony, połączenie się z tą kobietą węzłem małżeńskim, okryło Bahrewicza splendorem takim: Kaprowscy byli wobec Bahrewiczów arystokracyą taką, że gdyby nawet Madzia próżniaczką była, nikt nie śmiał-by jéj z tego czynić zarzutu. Lecz ona przeciwnie, była tą niewiastą, która mężowi dom buduje. Pracowała, szczędziła, dom napełniała obfitością, od któréj jeszcze zostawało czasem coś do włożenia w szufladę komody. O świcie wstawała, w grubéj odzieży i grubszém jeszcze obuwiu naglądała wszystkiego: krów, drobiu, ogrodów, kuchni. Handel prowadziła: do Ongrodu na targ wysyłała garnki z masłem, zmieszane w jakiéjś części z kaszą kartoflaną. Ludzie kupowali masło z kaszą, z czego Madzia śmiała się do rozpuku, przy akompaniamencie śmiechu zachwyconego nią męża. Wysyłała téż na sprzedaż sery, jaja, ptastwo, pierze kurze i gęsie. Jeżeli w którymkolwiek z tych produktów mogła dokonać malwersacyi czy falsyfikacyi jakiéj, dokonała jéj; jeżeli któremu z parobków przy wydawaniu ordynaryi mogła dosypać trochę pośladu albo plewy, dosypała ich; a szlachetne ziarno, które niemi zastąpiła, na swoje dobro zabierała. Niedosypiała często i rąk nigdy nie składała; raz tylko w tydzień, w niedzielę do kościoła jadąc, starannie przystrajała się; o tém tylko myślała, nad tém tylko głowę łamała, aby domowi, rodzinie, sposobem jakimkolwiek, przysporzyć rubla, złotówkę, choć grosz. Jeść tylko lubiła smaczno i wiele, ale innych zbytków nie pragnęła; konkurentów do córek, a także kolegów mężowskich przyjmowała z rozkwitłą od wesołości twarzą i z dymiącemi miskami w rękach; ale o innych zabawach ani nawet myślała. Nieraz, w czasie prania, bicia masła lub rozbierania wieprzów, calutki boży dzień bosa i z zawiniętemi po łokcie rękawami, chodziła i tak umęczała się, że gdy tylko na łóżko padła, w jedném mgnieniu oka, na podobieństwo kilku zjednoczonych instrumentów dętych, chrapać poczynała. Taką była. A macierzyńskie jéj uczucia i rozum nadzwyczajny, okazany w sposobie wychowywania córek?! Bahrewicz sam, nigdy-by nie potrafił wychować tak córek swych, jak wychowała ona. Gdzie tam! nie wiedział-by nawet, jak do tego wziąć się!
Ona to, która niegdyś z córkami sprawnika była na ty, i parę razy na obywatelskich wieczorkach w tarlatanowéj sukni tańczyła, nietylko pomyślała o tém, aby córkom dać edukacyę, ale i potrafiła zadaniem tém pokierować. Wiedziała, czego panny uczyć się powinny, ona, która sama miała niegdyś edukacyę. Za ekonoma wyszedłszy, zapomniała wkrótce ze szczętem wszystko, czegokolwiek uczyła się, co więcéj, zgrubiała i sprościała. Niemniéj posiadała rzecz najważniejszą: teoryę. Nią to powodowana, wyszukiwała z wielkim trudem guwernantek; zrazu, na początek byle jakich, a nakoniec, na zakończenie edukacyi, wynalazła pannę Szurkowską, która wprawdzie brała znaczną pensyę, bo aż pięćdziesiąt rubli rocznie i w dodatku okropnie wiele jadła, ale za to doskonale uczyła. Przy niéj to Karolka nauczyła się śpiewać: „O aniele! co z téj ziemi” i grać La prière d’une vierge”, a Rózia, która do muzyki talentu nie miała, tak wprawiła się w język francuzki, że gdy raz do pana Gustawa Dzielskiego, odwiedzającego ojca jéj, tym językiem przemówiła, kawaler z wielkiego świata aż oczy ze zdumienia szeroko otworzył. Ta panna Szurkowska, ponauczała je także ślicznych robótek, któremi teraz, gdy gości nie było, trudniły się po całych dniach i wyjaśniła im mnóztwo szczegółów, odnoszących się do dystynkcyi układu i damskich toalet. Koszt utrzymania tak drogiéj nauczycielki, obżarstwo jéj i kaprysy, Madzia znosiła z tak anielską cierpliwością, że przez lat trzy nie złajała jéj więcéj nad razy dziesięć, a nie wybiła ani razu. Źródłem téj cierpliwości i panowania nad sobą, było nic innego, tylko miłość macierzyńska. Wprost, przepadała za córkami. Czasem, gniewało ją to, że żadnéj z nich pomocy w gospodarstwie nie ma, i kiedy dziewczęta samowara nawet nastawić, ani jedzenia z kuchni przynieść nie chciały, zamyślała się nad tém, czy czasem edukacyi ich za wysoko już nie posunęła. W wypadkach podobnych i w wielu innych, jako téż i bez żadnego nieraz wypadku, plecy panienek zapoznawały się z macierzyńską pięścią, z miotłą i skręconym motkiem nici domowego wyrobu. Pod wszelkiemi przecież innemi względami przejętą ona była dla nich miłością, posuniętą do furyi. Gdy chorowały, zalewała je morzem ziół i okładała górami plastrów; gdy zażądały jakiego stroju, dostarczała im nań pieniędzy; o honor ich i wszelaką doskonałość gotową zawsze była walczyć, aż do wydrapania oczu, choćby ojcu rodzonemu, gdyby żył jeszcze. A że skłonną była do płaczu tak prawie, jak do gniewnych uniesień, więc sto razy na rok płakała nad niemi, to z żalu nad ich dolą, to z zachwytu nad ich doskonałością, to ze złości, że są w domu do niczego.
Taką była. Mógł-że Bahrewicz perły takiéj nie ocenić, mógł-że dla wszystkich zalet nie przenieść w pokorze jedynéj jéj przywary, jaką było hojne szafowanie donośnym głosem i niedelikatnemi wyrazami, a także łatwe zrywanie się do miotły? Owszem, te objawy silnego charakteru zwiększały jeszcze szacunek, jaki miał dla żony i rozogniały przywiązanie do niéj. Należał do téj obszernéj kategoryi ludzi, obszerniejszéj nierównie, niż-by o tém mniemać mógł ktoś z pozoru o ludzkości sądzący, która czci batog i miłuje przedstawicieli jego na ziemi. Bahrewicz lękał się żony, i ta właśnie trwoga budziła w nim dla niéj cześć i wdzięczność. Gdyby nie ten batog, który ona trzymała nad jego głową, byłby może, jak tylu innych, rozpił się, rozhultaił i do niczego porządnego nie doszedł. Gdyby ten batog nie znalazł się wnet po ślubie w jéj energicznych rękach, on-by go trzymał nad nią i znęcał się nad łagodną, słabą i uległą. Dokoła téj, która dzierżyła narzędzie, będące berłem ziemskiego królestwa, chodził na palcach ostrożnie, przemawiał do niéj mięko, nieśmiało; patrzył w jéj oczy z wyrazem psa, usiłującego odgadnąć wolę swego pana; w chwilach dobrego porozumienia okrywał pocałunkami jéj grube, czerwone ręce. Gdyby ręce te były drobne i delikatne, spuszczał-by on na nie zamiast pocałunków, rzemienie batoga.
Jednak, był czas, w którym Bahrewicz kochał inaczéj nieco, nie przez cześć dla batoga, nie przez wdzięczność za sprzedawanie na korzyść rodziny masła, pomieszanego z kartoflową kaszą, nie przez uznanie w kobiecie wyższości urodzenia i rozumu, ale, ot, z łaski bożéj, niby z natchnienia serca i zachwycenia oczu, które oderwać się nie mogły od słusznéj i zgrabnéj kibici, od śniadéj twarzy, od włosów kruczych i purpurowych, jak świeża wiśnia wilgotnych ust chłopki. Była to chłopka i nawet nie gospodarska córka, ale sierota bez domu i uboga dziewka folwarczna. Młodym był wtedy, i z piersi jego niezupełnie jeszcze uleciała świeżość i poezya szlacheckiéj zagrody, którą tylko co dla służby dworskiéj opuścił. Zagrodowym szlachcicem był. W ojcowéj zagrodzie na piętnastu morgach ziemi, braci Bahrewiczów wyrosło aż czterech. Dwaj starsi pożenili się i pozostali na miejscu, dwaj młodsi w świat poszli. Stefan nie poszedł daleko. Czytać, pisać i rachować nauczył go guberner, składkowym sposobem, przez kilkanaście rodzin okolicę zamieszkujących do dzieci trzymany. Raźny, zgrabny, uniżony, z łatwością otrzymał w dobrach krasnowolskich miejsce nizkiego oficyalisty, z przywiązanym do niego wysokim tytułem „namiestnika”. Nie monarchy żadnego namiestnikiem został, ale jednego z krasnowolskich ekonomów. W tymże samym folwarku była i owa słuszna, zgrabna, czarnooka dziewka. Bahrewicz rozkochał się w niéj tak, że przez czas dość długi zapomniał nawet o tém, że była ona chłopką. Kształtami przypominała młodą brzozę, oczy jéj były pełne płomieni, z za ust ponsowych ukazywała w uśmiechu śnieżne zęby, a gdy rozplotła warkocze, chowała się do pasa w płaszczu kruczych włosów. Pracowitą była, bo pośród cudzych ludzi, nie otrzymała nigdy darmo kęsa chleba, a nieśmiała i uległa, bo nad sierotą i bezdomą wszyscy wszystko mogli. Namiestnik był dla niéj osobą tak prawie wysoką, jak dla namiestnika właściciel krasnowolskich dóbr. Był on przytém podówczas chłopcem zgrabnym i żwawym: czoło miał białe przy ogorzałéj twarzy, płowy wąsik nad ponsową wargą, a w oczach ten ogień, którym fizyczne zdrowie i młodość napełniają człowieka, wzrosłego śród świeżości pól, na nocnych rosach pastwisk, w skrzepiających trudach orania i kośby. Nie orał już teraz sam, ani kosił, ale na czynnościach tych znał się wybornie; sprężyście i gorliwie służbę pełnił; zwierzchnikom zalecał się uniżonością i oczy wznosił ku szczytowi marzeń swych, ku ekonomskiéj posadzie. Tymczasem, dobrze mu było na świecie. Czarnowłosa dziewka znakomicie dopomagała mu do cierpliwego oczekiwania na spełnienie ambitnych nadziej. Zanim fortuna przybyła, miał kochankę. Była mu ona oddaną ciałem i duszą, pokorną, o tém tylko myślącą, ażeby się mu przypodobać. To téż od czasu do czasu łajał ją i nawet trochę bił: „Wrona! — powiadał — żeby mi kiedy słowo odpowiedziała, kiedy ją łajać zacznę. Idzie tylko w kąt i płacze; zacierka z mlekiem!” Jednak siłą jéj przywiązania, przywiązywał się do niéj coraz bardziéj. Nagle, stało się to, czego namiętnie pragnął, i na co z całéj duszy i wszystkich sił zapracować usiłował. Dano mu ekonomstwo i nie byle jakie, w Leśnéj z dodatkiem Wólki. Wtedy, czarnowłosa Krysia dziwnie nagle mu zbrzydła. Co przystawało namiestnikowi, nie było godném już ekonoma i w dodatku nie byle jakiego, ale siedzącego na dwu najlepszych folwarkach dóbr krasnowolskich. Przypominał sobie wtedy wyraźnie, że była chłopką. Nie pamiętał wcale o tem, że dwa, czy trzy razy, z wielkim gniewem i hałasem wypędził z izby czeladnéj wiejskich swatów, którzy przychodzili piękną, hożą i pracowitą dziewkę brać za żonę dla gospodarskich synów. Do siebie mawiał: „Czego ona przyczepiła się do mnie!” Jéj jednak powiedziéć tego nie śmiał; chciał kilka razy, ale przez usta mu słowa nie przechodziły, bo pamiętał wybornie, jak długo i ogniście starać się musiał o przezwyciężenie wstydliwości jéj i strachu. Nie można było zresztą powiedziéć, aby i teraz przestał ją lubić. Owszem, czuł dobrze, że rozstać się z nią będzie mu bardzo ciężko. Gdyby nie była chłopką, ożenił-by się z nią, choć nic nie miała. Na pieniądze tymczasem, nie był chciwym, ale honorów strasznie pożądał. Ambitnym był. Krysię obejmował i całował z namiętnością i rozkoszą, ale w godzinę potém, marzył o ożenieniu się z panną z pięknego domu. „Gdyby tak trafiło się — do przyjaciół mawiał — ożenił-bym się z bosą i nagą, byle była z dobréj familii i z edukacyą.” Trafiło się. Przyjaciele zaswatali, do panny powieźli, zaręczyli i ożenili. Przedtém jeszcze był dzień, w którym z Leśnéj wyszła chłopka wysoka i czarnowłosa, z twarzą młodą, ale zoraną zgryzotą i łzami, z jedném dzieckiem malutkiém, które prowadziła za rękę, drugiém u piersi. Starszy z chłopaków tych, miał imię Filip, w chłopskiéj wymowie Pilip, młodszy Antosiek. Tego samego dnia, Bahrewicz, zamknąwszy się szczelnie w mieszkaniu swojém, aż ryczał z płaczu. Taki, jakim był, stoczył raz w życiu walkę serdeczną. Najbliższym przyjaciołom zwierzał się wtedy, serce walczyło w nim z rozumem, i, panie dobrodzieju, rozum zwyciężył. Winszował sobie potém przez całe życie, że głupstwa nie zrobił, dla chłopki świat sobie zawiązując. Jednak, długo jeszcze, gdy wspominał o téj chłopce, coś mu się takiego około serca robiło, że twarz chustką ocierał, spluwał, i co prędzéj szedł w pole, aby pracą zdławić robaka. Były to przecież napady chwilowe. Porodziły się potém córki, zaczęły zbierać się pieniążki. Madzia roztoczyła cały blask swych przymiotów... Zwierzchnicy lubili go, stanowiska swego był pewien, wygody wszelkie miał, wdziękami i edukacyą córek szczycił się, czasem, jaki taki urzędnik lub nawet obywatel chatę jego nawiedził. Czuł się prawie zupełnie szczęśliwym. Miał wprawdzie od czasu do czasu nieprzyjemności trochę — z racyi miotły, ale, wolał o wiele to, niż gdyby żonka jego była zacierką z mlekiem.
Ciemność i cisza zalegały folwark w Leśnéj. Około mieszkania parobków, stróż nocny drzewo rąbał, drugi za stodołą, od chwili do chwili przeciągle gwizdał. Czasem, wielki kundel, śpiący w budce napełnionéj słomą, zaszczekał grubym głosem i wnet umilknął. Bahrewicz, okrążywszy zabudowania i w każdy kąt zajrzawszy, zgasił latarnię i wszedł na ganek. Do domu jednak nie wszedł, na wązkiéj ławce usiadł, latarnię obok siebie postawił i zamyślił się. Tylko co przechodził około tego miejsca, na którém, parę godzin temu, rozmawiał z Krysią i przypomniał sobie tę rozmowę. Taki, jakim był, złego serca nie miał. Przez cały wieczór, bawiąc się wybornie z gościem, którego odwiedziny przynosiły mu zaszczyt i nadzieję wydania za mąż jednéj z córek; jedząc z apetytem pieczeń baranią i z zachwyceniem słuchając ulubionéj pieśni: „O, aniele, co z téj ziemi...”, — czuł jednak, że mu coś głucho dokuczało. Teraz, w grubych ciemnościach na ganku siedząc, myślał:
— Co ja jéj poradzę? Albo ja mogę Filipkowi tu w czém pomódz? Biorą do wojska — biorą; szlą sołdata daleko — szlą. Co ja za figura, żeby do takich interesów mieszać się... Może-by to u Kaprowskiego poradzić się... Strasznie sprytna bestya... i stosunki wielkie ma... Pójdę ot, zapytam się, czy nie znajdzie jakiéj rady... Prośbę może podać od matki, żeby chłopca z racyi choroby zostawili... Ale znów, jaki Kaprowski, broń Boże, przed Madzią wygada się, że mnie to obchodzi!... Lepiéj już nic jemu nie mówić. At, albo to jéj jednéj taka bieda? Nic jemu nie stanie się. Świata kawał zobaczy i na człowieka wyjdzie. Baba — zawsze babą. Jak była zacierka z mlekiem, tak i została. Bywało... brzuch mię zaboli, a ona już desperuje i tak mi nogi obejmie a głowę do nich tuli, jakby ze mną razem do trumny iść chciała... Tak i za synami przepadała i przepada, to i wymyśla niewiedziéć jakie historye. Powiedział-bym Kaprowskiemu, ale lękam się, żeby przed Madzią... Lepiéj już nie powiem... Co tam! baba popłacze i tyle, a Filipek za kilka lat powróci...
Ręką machnął, wstał i we wnętrzu domu zniknął.





II.

Opuściwszy folwark w Leśnéj, szła znowu błotnistą drogą w ciemnościach, i znacznie powolniéj, niż przedtém. Czegóż już teraz spieszyć się miała? Wracała z tém samém, z czém przed godziną szła. Nie zdobyła nic, a pomimo to, naprawdę, właśnie dlatego, chód jéj ociężał i przygarbiła się wysoka kibić. Ciemności zwiększyły się, wiatr wzmógł się i gęsty, drobny deszcz padać zaczął. Wśród pustych i czarnych pól, droga z Leśnéj do Wólki osadzona drzewami, wydawała się długim wąwozem, nad którym śród rozpłakanych obłoków nie świeciła ani jedna gwiazda, a którego głębią, posuwała się z wolna postać kobiety, samotna i strasznie drobna wobec otaczającego ją obszaru ciemności i pustki.
Takaja dola moja, jak hetaja noczka! — półgłosem raz wymówiła i zdawać się mogło, że wiatr, który w téj saméj chwili przelatywał przez drogę, porwał te słowa, poniósł je na puste pola i kręcił tam niemi, jak to czyni z suchemi liśćmi, szepcąc, wzdychając i jęcząc. Gdy raz zajęczał bardzo, kobieta przeżegnała się:
— W imię Ojca i Syna i Ducha Św... — półgłosem znowu wymówiła.
Myślała może, że tak w ciemnościach nocnych jęknęła jakaś dusza pokutująca. Zresztą milczała. Wiatr coraz silniéj miotać zaczął jéj siermięgę; chustka, którą na głowie miała, tak była zmoczoną, że strumienie wody lały się z niéj na uszy i szyję. Z pod bosych jéj nóg tryskały z kałuż fontanny rzadkiego błota.
Po przebyciu trzech wiorst, dzielących Leśnę z Wólką, znowu do siebie przemówiła:
— Ot, jeszcze nie śpią! Może dziecko choreńkie.
Słowa te wywołało drobne, czerwonawe światełko, które błyskało pomiędzy ciemnemi zupełne zabudowaniami Wólki. Zeszła z drogi, chwilę szła po zoranym zagonie, pod ścianą stodoły czy obory, potém przelazła przez niewysoki płotek jakiś, i w ten sposób skróciwszy sobie drogę, znalazła się u drzwi budynku, w którego jedném malutkiém oknie, błyszczało owo światełko. Budynek ten był tak zwanym czworakiem, zawierającym mieszkania dla rodzin czterech parobków, z których każda miała tam posiadać izbę i komórkę z osobném wejściem. Ale gospodarstwo w Wólce wymagało parobków ośmiu, czworak znajdował się tam jeden. Rządca dóbr był oszczędnym i nie chciało mu się budować czworaku drugiego. Na tak zwanéj sesyi ekonomów, która pod prezydencyą jego odbywała się co sobotę, dość dawno temu, zapytał Bahrewicza:
— Co robić? budować w Wólce drugi czworak, czy nie budować?
Mąż Madzi, doskonale znał wszystkie skłonności i wstręty swego zwierzchnika. Pomyślawszy chwilę, odpowiedział:
— Nie budować, Jaśnie Wielmożny Panie. Po co budować?
— A jakże będzie?
— W każdém mieszkaniu zmieszczą się dwie familie.
— Doprawdy? będą mogły zmieścić się?
— Oj, oj! czemuż-by się nie zmieściły? Czy to im wygód jakich potrzeba?
Mieściły się istotnie, bo i cóż miały robić? Parobek jest parobkiem, dlatego, że nim być musi, tu czy tam, ale musi. W Wólce pod innemi względami gorzéj niż gdzieindziéj nie było, a i z mieszkaniem nie wszędzie było lepiéj. Niektórzy wybredzali i rzucali Wólkę po roku służby, inni siedzieli i po lat kilka, jak tam któremu można było i wypadło. Jasiuk służył tu już od dawna, mieszkając wspólnie to z tymi, to z owymi ludźmi. Przed rokiem dano mu za wspólników mieszkania młodego parobka Antośka i matkę jego Krystynę, których przeniesiono tam od innego parobka, Maksyma, dlatego, że Maksym łajał Antośka od bękartów, a Maksymowa Krystynę parę razy za włosy po izbie ciągała, przypominając jéj wszystko: jaką była i zkąd swoich dwóch synków wzięła. Jasiukowie byli spokojnymi ludźmi i umieli żyć w zgodzie ze wszystkimi. Z Krystyną i jéj synem sprzyjaźnili się nawet, dlatego może, że matka młodego parobka nietylko nigdy kłótni piérwsza nie zawodziła, ale zaczepiona zmilczała, a dzieci Jasiuków strasznie polubiła i doglądać je pomagała matce tak, jak gdyby nie były jéj cudzemi. Teraz, w drzwiach izby ukazując się, pozdrowienie wymówiła:
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki wieków — odpowiedziały jéj trzy głosy męzkie i jeden głos niewieści.
Jak wygląda izba ta? Była ona obszerną, ale bardzo nizką, ze ścianami i sufitem prawie do czarności okopconemi, z podłogą ubitą z gliny i jedném małém oknem, przez którego ramy wlatywały powiewy marcowego wiatru. Bahrewicz miał słuszność, mówiąc: „Czy to im wygód jakich potrzeba?” Mogli byli opatrzyć okienko w ten sposób, aby wiatrów bożych do izby nie wpuszczało, jednak nie uczynili tego. Nie mieli może na to czasu, albo tak z wiatrami bożemi zżyli się, że bez przykrości odwiedziny ich przyjmowali. Dość obszerną będąc, izba ta miała pozór wielkiéj ciasnoty, najprzód z powodu nizkości swéj, potém dlatego, że napełniało ją mnóztwo gospodarskich sprzętów i statków, jako to: ław, stołów, krosien tkackich, których było dwoje, niecek, balij, wiader, garnków, narzędzi do tarcia i czesania lnu, motowideł, beczułek z kwaszonemi burakami i kapustą, worków zawierających kartofle, zboże niemlete, mąkę i t. d. Róg izby zajmował piec z głębią czarną, jak otchłań, z przypieckiem i podpieckami. Na piecu widać było cztery bose nóżki dziecięce, dobywające się z grubych koszulin, pod piecem spały trzy kury i jeden kogut, na przypiecku leżała kobieta, okryta kołdrą w domu utkaną, i chudą, ciemną ręką poruszająca od czasu do czasu kołyskę z łozy uplecioną i u belki sufitu na grubych, konopnych sznurach zawieszoną. W kołysce spało dziecię, kilka dni życia miéć mogące. Kobietą, leżącą na przypiecku, była Jasiukowa, słaba jeszcze po odbytym przed kilku dniami połogu. Zazwyczaj, nie robiła ona takich ceregieli... aby kilku dniami leżenia płacić sobie za sprowadzenie na świat nowego obywatela. Poleżała dzień jaki, taj hodi, wstawała, jeżeli nie do wszystkich zaraz robót, to przynajmniéj do skrobania kartofli, gotowania i doglądania starszych dzieci wracała. Tym razem jednak słabowała dłużéj, niż zwykle, wychudła jakoś i wybladła. Niewiadomo dlaczego. Może tak sobie, wprost z bozkiego dopustu, a może i dlatego, że gdy połóg ciężki był i przedłużał się, wezwana z najbliższéj wsi znachorka, na minutkę, na jednę minutkę zawiesiła ją u belki sufitu, nogami w górę. „Aby się dziecko wyprostowało!” powiadała. Dziecko wyprostowało się snadź istotnie, bo zdrowo i cało na świat ten przyszło. Ale matka przyjść jakoś do siebie nie mogła i wciąż jeszcze leżała, a że dnia tego i druga gospodyni mieszkania nieobecną była, wieczerza spóźniła się znacznie. Jasiuk i Antosiek gotować ją zaczęli po powrocie z pola, które orali do zmroku, i następnie jeszcze po nakarmieniu i napojeniu swoich par koni, po umieszczeniu pługów we właściwém miejscu i krótkiéj kłótni z innymi parobkami, przed drzwiami stoczonéj, o jakieś więzie siana. Teraz przed ogniem, palącym się w piecu, drewnianą łyżką od czasu do czasu mieszając w garnkach, stał jeden tylko Antosiek, parobek młody, przystojny, z jasnemi, jak len, włosami i raźném spójrzeniem błękitnych oczu. Jasiuk, chłop barczysty, wąsaty, z ciemnym zarostem dokoła śniadéj twarzy i ciemném, roztropném okiem, siedząc na ławie za stołem, rozmawiał z gościem, mającym powierzchowność całkiem do jego powierzchowności niepodobną, parobek silny i barczysty wydawał się ociężałym, czy apatycznym. Siedział w postawie zgarbionéj, łokcie na stole rozpościerał, z pod brwi gęstych dość łagodnie, ale chmurnie i jakby nieufnie spoglądał. Gość przeciwnie, suchy był, sprężysty, wyprostowany; zawiędłą, bladawą twarz jego z długim nosem i spiczastą brodą otaczał krótki, siwiejący zarost. Szare, małe jego oczy patrzały bystro, śmiało, zuchwale nawet; czasem, w błyskach ich świeciła srogość, czy chciwość. Ubranie miał z żółtawego sukna, ale wcale inaczéj, niż chłopskie siermięgi skrojone, połyskujące metalowemi guzikami i bronzowym medalem, u pętlicy zawieszonym. Na piérwszy zaraz rzut oka, z wyprostowanéj i sprężystéj postawy, z wyrazu oczu i kroju ubrania, można było w nim poznać dymisyonowanego żołnierza.
Rozmowy Jasiuka z gościem wejście Krystyny nie przerwało. Odpowiedzieli jéj: „Na wieki wiekow!” i wcale się nią daléj nie zajmowali. Ona kiwnęła głową synowi, który jéj takiém samém kiwnięciem odpowiedział, i przed ogniem stanęła. Czerwony blask płomienia oblał ją całą, wydatnie oświecając czarne od zabłocenia stopy, przemokłą odzież, kibić wysoką i zgrabną jeszcze, ale chudą i wyniszczoną, pasma włosów siwiejących i roztarganych, z pod chustki czerwonawéj i zmokłéj opadających na czoło, którego skóra opalona i gruba, fałdowała się w mnóztwo zmarszczek i bruzd. Ona sama kończyła czterdziesty rok życia, a czoło jéj miało lat sześćdziesiąt. Policzki jéj były téż zwiędłe, pomarszczone, barwy prawie pomarańczowéj; czarne, wielkie, ogniste oczy i usta blade, lecz ślicznie zarysowane i przy rozchylaniu się ukazujące rzęd śnieżnych zębów, były wśród zestarzałéj się twarzy dwoma niby niedogorzałemi jeszcze brylantami młodości, dwiema przypomnieniami o pięknéj i hożéj niegdyś Krystynie. Stanęła przed piecem, łokieć oparłszy na jednéj dłoni; drugą brodę sobie podparła i wpatrzyła się w płomień. W zarysie drobnych jéj ust, w sposobie, jakim sfałdowały się policzki, i w wyrazie nieruchomych źrenic, była przepaść smutku. Jasnowłosy parobczak mieszał w garnku zacierkę z sadłem i, patrząc na matkę, zapytał:
— I cóż, mamo?
Nie zmieniając postawy, ani kierunku spójrzenia, odpowiedziała:
— Nic, synku. Pójdzie Pilipek nasz na skraj świata i nie zobaczą już go oczy nasze. Widać, że dla nas biednych żadnego ratunku już niéma.
Antosiek westchnął i głową pokiwał. W kołysce zaskwierczało dziecko; Krystyny zaduma prysnęła. O osuszaniu odzieży swéj i rozgrzewaniu przemokłych nóg wcale nie myślała. Do przypiecka prędko podeszła i pochyliła się nad chorą. Poszeptały coś z sobą, chora stękając, obróciła się twarzą ku izbie, Krystyna wyjęła dziecko z kołyski i do piersi jéj podała. Potém na skraju przypiecka, u szeleszczącego sianem wezgłowia choréj usiadła i, ręce na kolanach złożywszy, piérwszy raz na rozmowę Jasiuka z gościem uwagę zwróciła. Przed rozmawiającymi stała butelka z wódką i cynowa czarka. Częstowali się wzajemnie z grzecznością wielką, po każdéj wychylonéj czarce zamieniając się wyrazami: „Na zdrowie!” Wychylane czarki nie były jednak liczne. Jasiuk nie był pijakiem; co zaś do gościa, to jakkolwiek zaczerwieniony nos jego zdawał się świadczyć o amatorstwie gorących napojów, zostawał on teraz całkiem pod wpływem toczącéj się rozmowy. Przekonywał o czémś Jasiuka, do czegoś nakłonić go usiłował. Z niedopitą czarką w ręku, wyprostowany, bystre i świecące oczy w twarz parobka wlepiając, mówił:
Jej Bohu, Jasiuk! Żeby ja był na twojém miejscu, dawno bym już w swojéj własnéj chacie siedział, jadł, pił i o nikogo nie dbał. Czy tobie tak dobrze na parobkowskim chlebie, że dziadźkowi (stryjowi) na swojéj własnéj ziemi panować pozwalasz?
Parobek ciemnowłosą i ciężką głową z wolna potrząsał.

— Oj, dobrze! — odpowiedział — kab moim nieprzyjacielom tak dobrze było! A co robić? Człowiek dzieckiem był jeszcze, kiedy źli ludzie skrzywdzili, zwyczajnie sierotę bez ojca. Jak tylko ojciec zmarł, dziadźko zaraz cały grunt i usadźbę i wszystko na swoje imię, znaczy, przepisał. Mnie, mówi, kamisya gospodarzem zrobiła, ta i grunt cały mój; a brat, mówi, u mnie parobkiem był, i do bratniego syna tu, znaczy, nic nie należy. Ludzie mnie poradzili, żebym do sądu szedł, a on hadwokata sobie najął takiego, że jak zaczął szczekać, tak i wszystko wyszczekał, czego
Mikołaj w chacie Jasiuka.
chciał. A ja, znaczy, już i bez niczego został, taj z gospodarskiego syna zrobił się parobek...

Z wolna ręką machnął i wódki trochę do czarki wlawszy, głową ku gościowi skinął:
— Na zdrowie! — rzekł.
— A co robić? — mówił daléj — co przepadło, to i przepadło. Nad sieratoju, Boh z kalitoju! Z żonką i dziećmi z głodu nie pomrzemy. Teszcz (ojciec żony) sto rubli posagu dał... Bogaty... ogrodnikiem służy... Dał-by i więcéj... „Jak ty, Jaśku, mówi, będziesz miał za co kawał ziemi kupić, drugie, mówi, sto rubli dam...” Ot, może da Pan Bóg Wszechmogący, że i kupię... to żonka zarobi... to z pensyi zostanie się... siaki taki grosz jest...
— Dużo? — chciwie zapytał ex-żołnierz.
Chłop uśmiechnął się przebiegle. Skrytość i ostrożność wzięła w nim górę nad gawędziarstwem, pobudzoném wódką.
— Sam niewiedaju — pół-seryo, pół-żartobliwie dopowiedział — może dużo, może nie dużo... a taki jest...
— No, a hetaż ziemia, co dziadźko tobie ukradł, to tak już i przepadnie?
— A co robić? — westchnął Jasiuk. — Może moja prauda była, a może jego prauda była. Niech nas Bóg sądzi.
— Oj ty, durniu! — z dziwną raźnością i energią zawołał sołdat — i ty sobie myślisz, że to już skończone, zapieczętowane i przepadło? Milczysz i cierpisz. A nie możesz to ty teraz także hadwokata sobie nająć i dziadźkę do sądu za swoję krzywdę pozwać? Czy to on jeden hadwokata miéć mógł? A ty nie możesz? he? Ja twój interes z dziadźkiem znam, jak swoję rękę. Jej Bohu, te jego pretensye nic nie warte i dawność (przedawnienie) jeszcze nie nastąpiła. A hapelacya od czego? A zierkało w pałacie czego?... Ej!...
Wskazujący palec w górę podniósł i w powietrzu nim kręcił.
— Ej! ej! — powtórzył — ty pałaty nie widział. Ja widział. Wielikaja taka sala, jak kościół, a w niéj stół, czerwoném suknem nakryty, a przy stole jaśnie wielmożne pany siedzą w mundurach złotem wyszywanych i sądzą...
— Złotem wyszywanych... — powtórzył Jasiuk, który tak ciekawie wsłuchywał się w mowę gościa, że usta nieco otworzył.
— A cóż ty myślał? że w takich siermięgach, jak ty? Od złota błyszczą... na stole zierkało stoi...
Tu z uszanowaniem pochylił głowę; Jasiuk westchnął.
— Przed zierkałem cesarskim, przed stołem czerwonym, przed jaśnie wielmożnymi panami, co od złota błyszczą, stoją hadwokaty i mówią... Tak i tak, jaśnie wielmożny sądzie, mówią... tak i tak, mówią... a sąd milczy i słucha... Słucha, słucha, potém wstaje i wychodzi...
— Wychodzi! — powtórzył Jasiuk takim tonem, jakby żałował, że kończy się już piękna i zajmująca bajka.
— A nu, wychodzi; taj cóż, że wychodzi? Idzie sobie do drugiego pokoju, żeby pogadać o tém, co hadwokaty brechali (szczekali). Potém powraca... wszyscy wstają... a najstarszy z sądu, jewo prewoschoditielstwo z papieru głośno czyta: „Isk Jasiuka Harbara za sprawiedliwy przyznać, dziadźce jego Pawlukowi Hrabaru grunt i sadzibę odebrać i Jasiukowi oddać.”
Na to niespodziane zakończenie, Jasiuk Harbar głowę podniósł, chmurne oczy jego żywo błysnęły.
— Aha! — zawołał — żeby to tak było...
— Dlaczego nie ma być? — z pozorną flegmą odparł ex-żołnierz — żeby ty Jasiuk tylko chciał, toby było... Ja-by tobie takiego hadwokata nastręczył, co tak pisze, że aż sam ministyr dziwi się, a jak zacznie brechać, to aż sąd gęby otwiera i obydwoma uszami słucha...
Jasiuk ożywił się znacznie.
— Czy to ten sam, co to Hryńskich chłopów proces z Dzielskim prowadzi? — zapytał.
— Ten sam; a ty jego widział?
— Widział, zdaleka... Przejeżdżał ja z sianem przez Hrynki i widział, jak z Hryńskimi przed karczmą rozmawiał. Każeć sia wielmi mądry?
— Ho, ho! — potwierdził gość — jaż tobie Jasiuk mówił, że jak on napisze, to sam ministyr dziwi się...
Musić i wielmi bohatyj, taki zołocisty łańcuch na brzuchu ma...
— Jéj! jéj! bogaty... Czemu bogaty nie ma być? Ludzie do niego, jak do kościoła chodzą... A od kogo proces weźmie, to zawsze wygra, jej Bohu, zawsze.
— Zawsze? — zadziwił się Jasiuk.
— Zawsze — potwierdził gość — taki już jego rozum. Co on już ludziom napomagał, haj! każdemu pomoże... Żeby tam nie wiem jaką biedę kto miał, jak on ją w swoje ręce weźmie, szczęście z niéj zrobi...
Parobek zamyślił się głęboko, i po dobréj minucie zaledwie głowę podniósł.
— Słuchaj-no, Mikołaj! — ciszéj, niż wprzódy mówić zaczął — a wielmi dorohij hetyj hadwokat? (a czy bardzo drogi ten adwokat?).
Mikołaj zsunął siwe brwi i, przebierając w powietrzu palcami, mruczéć coś zaczął. Dokonywał wyraźnie jakiéjś tajemniczéj, arytmetycznéj operacyi.
— Ot i nie bardzo drogi — rzekł głośno — pięć procentów bierze... nigdy więcéj, broń Boże, nigdy więcéj, jak pięć procentów...
Sztoż heto hetyja pracenty? (Cóż to te procenty?)
— To taka opłata — wytłómaczył Mikołaj — tę opłatę to już trzeba jemu dać... Bez tego nie można... Kiedy on tobie powié: „Jasiuk, daj mnie na ten interes sto rubli”, znaczy: daj jemu sto rubli... to będzie pięć procentów od tego, znaczy: majątku, o który proces jest... O! A kiedy on tobie powié: „Jasiuk, daj hrosze z góry!” znaczy: daj z góry, bo jak nie dasz, on na ciebie i spojrzéć nie zechce... A na co ty jemu? Czy on takich, jak ty, dzieła prowadzi? Drogo on od ciebie nie weźmie, pięć procentów weźmie, więcéj nie weźmie... Ale to już trzeba... Bez tego już nie można... Czy ty jemu brat, albo swat, żeby on tobie darmo robił?
Widoczném było, że mowy Mikołaja Jasiuk słuchał z całéj duszy i ze wszystkich sił swoich, całkowitego jéj sensu zrozumiéć nie mogąc. Te procenty były dla niego zagadką zupełną i zarazem imponowały mu, onieśmielały go bardzo, i w rozum Mikołaja, w który wprzódy już wierzył, większą jeszcze ufność budziły.
— Znaczy — rzekł — żebym do niego szedł z prośbą, o tę... znaczy... ziemię, co mi dziadźko zabrał; trzeba jemu kilka groszy odrazu zanieść...
— Bo ja wiem? (albo ja wiem?) może pięć procentów od téj ziemi może dwadzieścia rublow wypadnie... może trzydzieścia wypadnie...
— Niech budzie dziesięć!... — zaczynał już targować się parobek.
— A pójdziesz jutro do niego? — z roziskrzonemi oczyma zapytał żołnierz — on jutro czuć świt (o świcie) z Leśnéj wyjedzie i do karczmy hryneńskiéj zajedzie, żeby z Hryneńskimi rozmówić się... Jeśli ty Jasiuk tam przyjdziesz, ja ciebie jeszcze zarekomenduję... jej Bohu zarekomenduję... Ty mnie nie cudzy, ja ciebie ot, takim maleńkim znał... ty z Hrynek, i ja z Hrynek... jak ja do wojska szedł, ty ot taki maleńki był...
Z rozrzewnienia zapewne utarłszy palcami nos, z kieszeni szynela wyjął czerwoną, perkalową chustkę i otarł nią sobie wąsy.
Chłop zamyślił się. Jednę rękę zatopił w gęstwinie twardych, ciemnych włosów, drugą nieruchomie trzymał na stole. Wzrok utkwił w stół. Wahał się i namyślał. Walczyły w nim sprzeczne uczucia: zamiłowanie spokoju i dawne, dziś rozbudzone zażalenie do stryja, obawa wypuszczenia z rąk posiadanych pieniędzy i żądza odzyskania utraconéj ziemi.
W téj saméj chwili, na stole zjawił się bochen czarnego chleba i misa dymiącéj zacierki z sadłem. Chleb wraz z wielkim nożem w drewnianym trzonie, przyniósł z komory Antosiek; zacierkę, Krystyna tylko co z garnka do misy przelała i na stole postawiła. Położyła téż przy misie cztery drewniane łyżki i, ręce pod piersi skrzyżowawszy, w nieruchoméj postawie, przenikliwym wzrokiem w twarz Mikołaja patrzała. Jasiuk chleb krajał, Antosiek niecierpliwie z łyżką w ręku czekał, aby starsi do jedzenia zacierki hasło dali. Ona zaś stała i na ex-żołnierza patrzała. Ten zaśmiał się.
— A tobież co, Krystyna? — żartobliwie zapytał — wytrzeszczyłaś na mnie oczy tak, jakbyś mnie piérwszy raz na tym świecie widziała.
Nie spuszczając z niego wzroku, powoli i w zamyśleniu mówić zaczęła:
— Nie piérwszy ja raz, Mikołaju, widzę ciebie na tym świecie... Nie cudzy ty mnie, tak jak i Jasiukowi... Ty z Hrynek i ja z Hrynek, wszyscy my z Hrynek, tylko, że ja biedna sierota była, nad którą nigdy nikt litości nie miał. Miej-że ty, Mikołaju, teraz litość nademną... Dopomóż, poratuj... Słuchała ja, słuchała tego, co ty Jasiukowi mówił... kiedy ten wieliki hadwokat jemu dopomódz może, znaczy, i mnie może, kiedy wszystkich ratuje, znaczy i mego Pilipa wyratuje...
Przestała mówić, wyraz jéj oczu z przenikliwego błagalnym stał się. Mężczyzni jedli już zacierkę; Mikołaj, po małych korowodach z Jasiukiem, także jeść ją zaczął. W wyprostowanéj wciąż postawie, łyżkę od misy do ust i od ust do misy bardzo powolnym ruchem przenosił, a ile razy gęste i zjełczałą okrasą cuchnące jadło przełknął, tyle razy zwierzchnią stroną lewéj ręki usta i wąsy sobie ocierał. Przytém na Krystynę patrzał i żałośliwie głową kiwał.
— Oj, że bieda będzie Pilipkowi twemu, to bieda! — prawił. — Nie lekkie już i tak życie sołdacika młodego, co go od fartucha macierzyńskiego wezmą i: „w szereg! prostuj się!” postawią. „Broń na ramię! broń do nogi! na prawo! na lewo! marsz!” A tu, broń ty Panie Boże mój, nóżkę nie tak, jak trzeba postawi, feldfebel przyskakuje i kułakiem pod brodę...
Słowa musztry Mikołaj wykrzykiwał grubym głosem, przyczém brwi okropnie marszczył i giestem pełnym energii, łyżkę ociekającą z zacierki do wysokości głowy swéj podnosił. Za każdym razem, gdy w ten sposób krzyknął i nasrożył się, powieki Krystyny szybko mrugać i fałdy czoła jéj boleśnie drgać zaczynały; Antosiek zaś łyżkę przy ustach zatrzymywał i naiwnemi oczyma w opowiadającego wpatrzony, stłumionym głosem wykrzykiwał:
— O Jezu!
— Nie lekkie, nie lekkie już i tak życie sołdacika młodego — prawił daléj ex-sołdat — ale tam, gdzie Pilipka twego wysyłają, gorzéj będzie... Ja tam był, wiem... Skóra ze mnie od mrozu złaziła i w żywocie (w żołądku) wszystko zastygło... Bywało, co przełknę, to w czysty lód przemienia się... W łazarecie mnie położyli... sześć miesięcy leżałem na żółtą trascę (febrę) i taki żółty zrobiłem się, jak słoneczniki... A kiedym z łazaretu wyszedł, rodzona-by mię matka nie poznała. Będzie tak samo i Pilipkowi twemu, matulu, oj będzie... tylko gorzéj jeszcze, bo ja byłem zdrowy i silny chłop, to wytrzymałem, a on, mizeractwo takie, nie wytrzyma... jej Bohu nie wytrzyma!
Krystyna, która także zaczęła była jeść, trzymała łyżkę zawieszoną w powietrzu, twarz jéj skamieniała, jakby w przerażeniu. Nagle jęknęła, łyżkę rzuciła i obu rękoma schwyciła się za głowę. Pochyliła głowę aż na ławkę, przechyliła się w obie strony i jęczała.
— Bożeż mój, Boże! Bożeż mój, Boże!
Antosiek przestał jeść i, nad lamentującą matką stanąwszy, powtarzać zaczął:
Hodzi (dość) mamo! nu hodzi! hodzi!
Nie dotykał jéj wcale i nic więcéj nie mówił, ale ten jeden wyraz coraz natarczywiéj i żałośniéj wymawiał.
Hodzi! — grubemi głosami powtórzyli Jasiuk i Mikołaj. Ostatni zaś mówić zaczął:
— Ej głupia! głupia babo! czego ty jęczysz i lamentujesz, i Pana Boga nadaremno wzywasz? Pan Bóg tobie już zesłał szczęście. Pan Bóg tobie już zesłał takiego pana, co twego Pilipa wyratuje. Tylko ty mnie poproś, żeby ja cię jemu zarekomendował, a już jak on tylko zechce, to twego Pilipka w blizkości zostawią, jej Bohu zostawią; ot może i do Hrynek na kwaterunek zimowy przyślą...
Krystyna, jakby ją mocna ręka jakaś podniosła, wyprostowała się w mgnieniu oka i do Mikołaja przypadła.
— Dobrodzieju! ojcze! braciszku rodzoneńki! zarekomendujcie i prosić tego pana mnie pomóżcie!
Mówiąc to, całowała łokieć ex-sołdata, zdawało się, że wnet kolana jego całować zacznie.
— Nu, to i dobrze! — z rozbłysłemi, siwemi oczyma zawołał Mikołaj — ale — dodał — pięć procentów zapłacić trzeba... bez tego, nic... pięć procentów, o! jeżeli babo masz pieniądze...
— Mam, dobrodzieju, braciszku! Mam krwawicę moję, com ją sobie przez dwadzieścia lat dla synów swoich i na śmierć swoję zbierała... Co dla Antośka, to zostawię, a co dla Pilipka, to oddam; niech jemu na wybawienie będzie... Pracowała ja, harowała, żęła, pleła, najmowała się do wszystkiego, skórę sobie pracą z rąk zdzierała, z postem jadła, boso chodziła, a wszystko dla nich zbierała...
Mówiąc o zdzieraniu z rąk skóry, wysuwała pod światło łuczywy, w szczelinie pieca palącéj się, ręce swe małe, wychudłe, tak prawie czarne, jak zorana ziemia, z palcami powykrzywianemi i pełnemi guzów od sierpa, koromyseł (wiadro do noszenia wody), kopania ziemi i tym podobnych robót herkulesowych, przez dziewiętnaście lat, bez najmniejszéj przerwy pełnionych. Że z postem przez te dwadzieścia lat jadła, nie trudno było uwierzyć, bo w ten nawet wieczór marcowy, stopy jéj były obute tylko w warstwę błota. Mikołaj spójrzeniem, które-by można było sarkastyczném nazwać, postać nędzarki téj ogarnął i usta wykrzywił.
— Wiele ty tam możesz hroszy miéć? — rzekł niedbale — pewno na pięć procentów nie wystarczy?
Krystyna zlękła się widać, że o brak środków ją podejrzywając, protekcyę swą cofnąć zechce, pięścią w pierś się uderzyła.
— Mam! — zawołała — dalibóg, mam! wystarczy!
— No, taj wiele ty tam masz?
Skrzyżowała ręce na piersi i mówić zaczęła:
— O, powiem tobie, Mikołaju, wszystko, jak księdzu na spowiedzi... Sto rubli ja mam dla Antośka, sto rubli dla Pilipka i sto rubli dla siebie na śmierć... żeby mnie, jak umrę, synkowie pięknie pochowali, w trumnie pięknéj, z księdzem i z chorągwiami... Żyła ja w ciężkiéj biedzie, niechże mnie pochowają w bogactwie... i niech synkowie dziadom groszyki dają i księdzu na mszę za moję duszę, i na mogiłce mojéj malowany krzyż postawią. Ot, co ja mam; ciężką pracą uzbierałam. Z postem jadłam, bosa chodziłam, harowałam i uzbierałam. Sama, prócz Pana Boga, nikt nie pomagał.
Zwierzenie to rozpoczynała z niechęcią, i tylko pod groźbą stracenia protekcyi Mikołaja. Ale przy ostatnich wyrazach wyprostowała się, zwiędła twarz jéj wypogodziła się i jakby odmłodniała, czarne oczy błysnęły. Rzecz zdumiewająca! błysnęły one uczuciem dumy.
— Sama pracowałam, sama uzbierałam. Nikt nie pomagał! — powtórzyła.
Gdy tak stała wyprostowana i szczerém, błyszczącém okiem na dwu mężczyzn patrzała, a drobne, blade jéj usta rozchyliły się łagodnym uśmiechem, z nędzarki spracowanéj, ze sponiewieranéj glisty ciemnéj, przemieniła się w czującego wartość i godność swą człowieka.
Mikołaj ze zdziwieniem na nią spoglądał. Psychologiczny moment, w którym odkwitała i rosła ludzka dusza téj kobiety, całkiem uwagi jego uniknął, aniby go mógł on w najmniejszym stopniu zrozumiéć. Ale zdumiewały go usłyszane cyfry. Wyraz radości przebiegł mu po twarzy.
— Nu baba! — krzyknął — haj, żebym ja był z taką ożenił się, to-bym teraz światem trząsł. Ale moja dyablica w świat sobie wyruszyła, dzieci mi na karku zostawiając... Wracaj do chaty sołdacie, a niewiasty twojéj w niéj ani duchu! Gdzie ona teraz heta Maryśka moja, gdzie!...
Na chwilę zapomniał o Krystynie, głową trząsł, coś nawet wilgotnego zamgliło mu siwą źrenicę. I w téj piersi, na dnie, wspomnienie jakieś smutne szeptało, żal jakiś czasem załkał... Krótkiém jednak było to egotyczne rozrzewnienie ex-sołdata, który z wojskowéj służby do chaty wróciwszy, Maryśki swéj w niéj nie zastał. Dziwnie namiętnie zajmowały go sprawy bliźnich.
— Nu — rzekł — tak przychodź i ty jutro do hryneńskiéj karczmy z Jasiukiem.
Jasiuk jakby się ze snu obudził.
— Kiedy bo — rękę we włosach topiąc, zaczął — kiedy bo ja sam jeszcze niewiedaju, jak zrobici... Iść, czy dać pokój...
W téj chwili, z pod pieca ozwał się głos słaby i łagodny:
Idzi, Jasiuku, idzi... Nie odrzucaj łaski pańskiéj... poprobuj... Może tobie ziemię przydadzą i bieda nasza skończy się... Oj! bieda moja, że ja taka słaba... sama-bym poszła i do nóg temu panu pokłoniła się. Idzi, Jasiuk, kiedy Boga boisz się, idzi! Ja nieduża (słaba), prędko może zamrę, niech umierając wiem, że ty na parobskim chlebie żyć przestał i dzieci...
Nie mogła dokończyć. Tak była słabą, że głosu jéj zabrakło. Stęknęła tylko i zawołała Krystynę, aby dziecko od niéj wzięła i do kołyski włożyła. Jasiuk patrzał chwilę w głęboki ten cień, z którego przemawiała do niego chora żona i w którym zcicha skwierczało kilkodniowe dziecię.
— Nu — rzekł, wstając — dobre! pajdu! Niech co chce będzie, pajdu! Kilka hroszon z sobą waźmu. Może Pan Bóg ulituje się i wynagrodzi...
Mikołaj promieniał.
— Nu — zawołał — napijmy się!
— Napijmy się! — powtórzył Jasiuk, który widocznie donośnym głosem i energicznemi giestami resztę wahania się i niepokoju zagłuszyć w sobie usiłował.
— Na zdrowie!
— Na szczęście!
— Pij, Krystyna!
Wzięła z rąk Jasiuka czarkę i, odwróciwszy głowę, a łokciem twarz sobie zasłoniwszy, do połowy ją wypiła.
— Pij! — nalegał rozochocony Jasiuk.
— Pij, taj Panu Bogu za szczęście swoje dziękuj! — krzyczał Mikołaj.
— Nie mogę — tłómaczyła się kobieta — dalibóg, nie mogę! Nie piła ja nigdy wódki, bo i hroszy żałowała i pijaczką zrobić się strasznie lękała się... Tyle co mogłam, za zdrowie dobrych ludzi wypiłam... więcéj nie mogę...
Wiedzieli istotnie, że nigdy więcéj nad pół czarki wódki nie wypijała i dali jéj pokój.
Natomiast zwrócili się do Antośka:
— Pij, parobku! — wykrzykiwał Mikołaj. — Sołdacikiem nie będziesz, przy staréj matce cię zostawili...
— Pij — dorzucał Jasiuk — na dobruju żenitbu i szczastliwuju dolu... (za dobry ożenek i szczęśliwą dolę).
Antosiuk głupowato trochę uśmiechając się, względami starszych widocznie uradowany, rękę po czarkę wyciągnął.
— Nie waż się! — krzyknęła Krystyna i przed synem stanęła z takim wyrazem w postawie i twarzy, jakby go ciałem swém przed zabójczą kulą zasłaniała.
— Puszczajcie, mamo! — probując usunąć ją, zaczął rozochocony parobczak.
— Nie waż się! — powtórzyła, i tak na niego patrzała, że spuścił głowę i zmieszany od stołu odstąpił. Ona zaś do dwu starszych mężczyzn mówić zaczęła:
— Sama ja nie piła i im nie pozwalała. Sama pić nie stanę (nie zacznę) i dopóki żyć będę, im nie pozwolę... Oni nie takie jak drugie... matki wolę szanują...
Postawa i mina Antośka świadczyły o prawdzie jéj słów. Stał ze spuszczonemi oczyma, nie myśląc już nawet rwać się do wódki. Ona mówiła daléj:
— Wyrośli oni u mnie nie na pijaków i nie na złodziejów... Strzegła ja ich od pijaństwa i od wszelkiéj obrazy bozkiéj, jak od ognia... Od maleńkości do posłuszeństwa i do pracy przyzwyczajała... Widzieli oni, jak ja na nich harowała, za nimi świata nie widziała, to i żałowali mnie i słuchali. Ot, jak ja ich pohodowała. Sama. Prócz Pana Boga, nikt nie pomagał.
Jasiuk i Mikołaj, w dowód twierdzenia czy uznania kiwali głowami. Antosiek zbliżył się do matki i w rękę ją pocałował, ona go po lnianych włosach pogładziła, ale zaraz do Mikołaja zwróciła się. Tamten, oddalony i zagrożony, jak ostry kolec tkwił w jéj sercu. Zaczęła znowu prosić ex-żołnierza, aby za nią tego wielkiego hadwokata prosił.
— Już my we dwoje z Jasiukiem przyjdziem, i czego mój babski rozum rozpowiedziéć nie potrafi, Jasiuk rozpowié.
Ex-sołdat wstał z ławy i żegnał się z gospodarzem mieszkania. Wypitym trunkiem nie pijani, ale nieco rozczuleni, obejmowali się ramionami i rozgłośnie cmokali się w policzki. W kilka minut później, w izbie było już zupełnie ciemno i cicho. W przyległéj za to komorze, świeciło się przez szpary we drzwiach i słychać było stłumione szepty. Krystyna siedziała tam na ziemi, przed otwartą niewielką skrzynką, a za nią stał Antosiek, z kawałkiem zapalonego łuczywa w ręku. Kobieta śpiesznie zgarnęła na bok trochę odzieży swojéj i syna i z pod niéj, z samego dna skrzynki wyjęła przedmiot jakiś podługowaty i mający kształt wązkiego worka, w górze mocno sznurkiem związanego. Była to czémś wypchana, gruba niciana pończocha. Krystyna rozwiązała mnóztwo węzłów, na jakie sznur był związanym i naprzód wydobyła z pończochy dwa papiery jakieś zżółkłe, zczerniałe, z poobdzieranemi rogami, które z poszanowaniem wielkiém ze wszech stron obejrzawszy, ostrożnie, jakby to było szkło, które stłuc się mogło, na stronie położyła. Były to urzędowe świadectwa o pochodzeniu jéj i jéj syna, jakotéż różnych prawach, na tym świecie przez nich posiadanych. Licznemi i wspaniałemi prawa te nie były, ale bez tych świadectw, zredukowałyby się całkiem do zera. Był to więc skarb, którego Krystyna strzegła, jak oka w głowie; po wyjściu zaś jego z pończochy, okazał się skarb drugi: asygnatki jedno i najwyżéj trzyrublowe, jakotéż srebrne czterdziestówki, złotówki i dziesiątki, a nawet trochę monet miedzianych. Widocznie wkładała ona w pończochę to wszystko, co na razie posiadała, mało czy wiele, co popadło. Za dzień plenia — czterdzieści groszy; za dwa dni żniwa — cały rubel; za przyniesienie wody koromysłami gospodyni namiestnika — sześć groszy; za grabienie siana — dwa złote; za całe dwa tygodnie żniwa — dwie trzyrublówki, trzecia za trzy miesiące dojenia krów u pachciarza, czwarta i piąta zaoszczędzona z parobkowskiéj pensyi Antośka, i t. d., i t. d. Ile razy na jutro i pojutrze były dla niéj i dla synów krupy jęczmienne, kartofle, chleb i sól, tyle razy grosz każdy, w rękę wpadły, chował się w głębinach nicianéj pończochy. Chowały się tam one przez lat dziewiętnaście.
Teraz Krystyna liczyła asygnatki. Liczyłaby długo, gdyby nie pomagał jéj w tém syn. Parobczak, którego jakiś mędrzec wioskowy, ex-żołnierz także, na żądanie matki czytać, pisać i rachować uczył, czytać umiał tak mało, że prawie nic, pisać wcale nie umiał, ale rachował nieźle. Miał widać do rachunków szczególną zdatność, i matka go do nich więcéj, niż do czego innego napędzała. Wspólnemi tedy siłami przeliczyli sto rubli. Krystyna przez chwilę trzymała je w ręce, synowi w oczy patrząc.
— To Pilipka pieniądze — rzekła.
Parobczak kiwnięciem głowy odpowiedział:
— Wiem.
— Ciebie ja nie skrzywdzę... twoich nie poruszę...
Antosiek ręką machnął, co znaczyć miało znowu:
— Co mi tam!
Błyszczącemi jednak oczyma spozierał w głąb’ pończochy. Pomimo filozoficznéj obojętności, przez szacunek dla matki okazanéj, widoczném było, że pieniądze, na jego własność przeznaczone, srodze go obchodziły. Krystyna w jednéj ręce asygnaty trzymając, na drugiéj twarz wsparła i zamyśliła się. I ją także, jak przed godziną Jasiuka, zdjął może niepokój o ten grosz, krwawo zapracowany. Z innéj strony, w głowie jéj, niby wicher, szumiały słowa Mikołaja: „Skóra ze mnie od mrozu złaziła i w żywocie wszystko zastygło... Sześć miesięcy żółta trasca mię trzęsła...”
— Jezu! — jęknęła kobieta i prędko związywać zaczęła pończochę, odzieżą ją przykrywać i skrzynię zamykać zaczęła. Wydobyte pieniądze w zanadrze chowając, półgłosem rzekła do siebie:
— Może Pan Bóg Najwyższy zlituje się...
Wróciwszy do izby, na piec wlazła. W grubych ciemnościach słychać było chrapanie dwu uśpionych na ławach mężczyzn, sapanie śpiących na piecu dzieci, ciężki i ochrypły nieco oddech Jasiukowéj. Wkrótce z chórem tym złączyło się i podchrapywanie Krystyny. Zasnęła także. Dokoła ścian wiatr szumiał, deszcz pluskał w stojącéj za ścianą kałuży, a w połowie nocy, rozlegało się po izbie wołanie:
— Pilip! Pilip! Pilipku!
Imię to, powtarzające się długo, długo brzmiało w ciemnościach różnemi tonami: to przyciszonym szeptem, to z krzykiem trwogi, to z zawodzeniem śpiewném, przypominającém jękliwą pieśń, z jaką żniwiarki wracają z pola do domu. Jednak kobieta wymawiająca je tak i wyśpiewująca, spała. I wszyscy około niéj spali. Nie było komu budzić jéj ze snów ciężkich: nikt nie odrywał od pościeli głowy o nią niespokojnéj. Nad ranem Jasiuk i Antosiek chrapać przestali; dzieci i chora spali kamiennie i cicho. W téj ciszy głębokiéj i w szumie wiatru za ścianami, kilka razy jeszcze senny głos kobiecy żałośliwie zawiódł:
— Pilip! Pilip! Pilip!
Tak o świcie, w gęstéj i mokréj rosie, zziębła przepiórka sennym głosem odzywa się do swych piskląt.
Świt okno izby pomalował na sino. Na podwórzu koguty śpiewały to razem, to jeden po drugim. Wróble ogłuszająco zaświegotały pod oknami dachów i w bezlistnych, mokrych gałęziach rozłożystéj wierzby. W czworaku ruch powstał. Za cienką ścianą rozległ się krzyk Maksymowéj, największéj złośnicy z całéj kobiecéj ludności folwarku. Dziecko jakieś płakało tam, krzycząc w niebogłosy, bite może przez matkę. Inne głosy dziecięce, wesołe, ozwały się w sieni, a potém na podwórzu, szczebiotaniem swém przygłuszając szczebiot wróbli. Parobcy wstawali, poziewali głośno, wkładali kożuchy i wychodzili do obór i stajni. Ciężkie ich kroki tentniały dokoła czworaku po zmoczonéj ziemi. Pies folwarczny, wielki kundys żółty z kiściastym ogonem, biegał po dziedzińcu, ujadając we wszystkie strony; wypuszczone z podpiecków kury zanosiły się przeraźliwém gdakaniem. Kędyś, u obory, brzmiał donośny głos namiestnika, wydającego rozkazy i naganiającego parobków do raźnego ich spełniania. Tu i owdzie, przesuwały się przez dziedziniec zielonawe i żółtawe wzgórza, w pary nóg zaopatrzone. Byli to parobcy, niosący na plecach z siennic i stodoły do stajni i obór ogromne więzie siana i słomy. Wszystkie okienka czworaku i okienka innéj jeszcze budowy, w któréj mieszkali: namiestnik i pachciarz, zaświeciły złotawo od rozpalonych ognisk. Po chwili, z kominów wywinęły się nici dymu, które potém zwijały się w kłęby i wilgocią powietrza w dół parte, rozwiewały po dziedzińcu szarą mgłę i ostrą woń sadzy. Deszcz nie padał, ale wszystko na świecie: niebo, ziemia, drzewa, dachy i płoty, zdawały się być tylko co wyjętemi z wody. Parobkom, pomimo ruchu i pracy, nie ciepło być musiało. Chłodna wilgoć marcowego poranku rosiła żółte skóry ich kożuchów. Namiestnik, młody i żwawy chłopak, z donośnym głosem, ubrany w kożuszek, tém tylko różniący się od parobkowskich, że był krótki i powleczony suknem, w grubém obuwiu, sięgającém kolan, zacierał czerwone ręce i pośpiesznie zakładał wypasionego konika do zielono pomalowanego wózka. Przytém pogwizdywał wesoło. Do parafialnego kościoła jechać miał, bo była to niedziela. Bydło, owce i konie opatrzonemi już zostały; teraz, na dzień cały, swoboda i odpoczynek wszystkim starszym i młodszym pracownikom Wólki.
Kobiety tylko odpoczynku nie miały. Warzyły u ognisk strawę ranną i południową, w baliach lub nieckach kąpały dzieci, czesały je i przyodziewały w czyste koszule. To kąpanie, czesanie i ubieranie w czyste koszule dzieci odbywało się raz tylko w tydzień, w niedzielę, ale z punktualnością wielką. W izbie Jasiuka, dokonywało się ono tak, jak i we wszystkich innych. Jelena, jakkolwiek chora, zwlokła się z przypiecka i z pomocą najstarszéj dzieweczki swéj, dziesięcioletniéj Nastki, robiła co mogła. Była to pomoc dzielna. Nastka przyniosła drzewo i wodę, rozpaliła ogień, postawiła przed ogniem garnki z wodą i jęła czesać młodszego brata. Jelena dyrygowała tylko czynnościami córki, wsypała do garnków krup i soli, i już zmęczona, na przypiecku siadłszy, kartofle obierać a raczéj nożem oskrobywać zaczęła. Była to kobieta młoda jeszcze, szczupła, z twarzą bladą i zmęczoną. Ciężka słabość wyglądała z chudości rąk i smutnego wyrazu błękitnych oczu. Siedziała na przypiecku w postawie skurczonéj, z bosemi stopami, wysuniętemi z pod sinéj spódnicy. Oskrobywaną z kartofli łuskę starannie zrzucała do cebrzyka, na pokarm dla sporego wieprzaka, który teraz właśnie, charkając i szukając pożywienia, zwijał się pod stołem i ławami. Od czasu do czasu téż upominała małego Józika, który z pod grzebienia starszéj siostry niecierpliwie wyrywał się do wieprzaka, albo wyciągając rękę, poruszała kołyskę z łozy, w któréj cicho leżało najmłodsze z dzieci. Pomiędzy Józikiem a tém najmłodszém, przychodziło Jasiukom na świat jeszcze dzieci troje i niemowlętami kładło się do malutkich mogiłek. Nic więc dziwnego, że Jelena, trzydziestu lat nie mając, pozór miała słabości i zmęczenia. Rodzić dzieci ciężko, grzebać je — smutno.
Jasiuka i Krystyny w domu już nie było. Oboje wyszli zaraz, gdy tylko parobek ukończył obowiązkowe swe roboty. Poszli do karczmy hryniewieckiéj, o wiorstę odległéj od Wólki. U końca Hrynek, długiéj i dostatnio zabudowanéj wsi istniejąca, karczma ta miała dużą izbę, ławami i stołami otoczoną, po jednéj stronie sieni, a długą, ciemną stajnię po drugiéj. Do stajni, podróżni wjeżdżać mogli przez ogromny, bezkształtny otwór, zowiący się bramą, i zwrócony ku drodze, która wązkim, pełnym dołów i kolein pasem, przerzynała równinę pól. Z owéj dużéj izby z ławami, stołami i olbrzymim, czarnym, jak sadza, kominem, wąziutkie drzwiczki prowadziły do malutkiéj izdebki, którą zamieszkiwała rodzina arendarza. Wszystkie ściany i sufity były tam zczerniałe i chropowate, wszystkie podłogi ubijane z gliny i od mnóstwa stóp, które oddawna je deptały, pogięte w głębokie doły. Sporym oknom niedostawało szyb wielu, zastępywanych szmatami starego papieru; te, które trzymały się jeszcze próchniejących ram, zielonawe i mętne, tyle tylko wpuszczały światła, aby w izbie panować mogła wieczna szara godzina.
Teraz, w izbie téj było tłumnie i gwarno. Hryneńscy chłopi zeszli się tu w celu zobaczenia się i pomówienia raz jeszcze z adwokatem swym, który od lat już prowadził proces ich o łąki i orne grunta, przeciw dawnemu ich dziedzicowi, Dzielskiemu. Przez ex-sołdata Mikołaja zawiadomieni o tém, że pan hadwokat poranku tego z Leśnéj tędy przejeżdżać będzie, przybyli nie wszyscy naturalnie, bo wieś miała dymów ze sześćdziesiąt, ale wydelegowali z łona swego kilkunastu najroztropniejszych może, a może po prostu tych, którzy z wygrania procesu największą korzyść osiągnąć mieli i największe nań ponosili koszta. Sposobność była wyborną! Zamiast iść czy jechać do Ongrodu, o mil trzy, jak to tyle razy przez te dwa lata czynili, mogli tu oni, na miejscu, u siebie, z pełnomocnikiem swym porozumiéć się ostatecznie. Ostateczném miało być to porozumienie się, któremu podobnych było już niemało. Dadzą pełnomocnikowi sumę pieniężną, wynoszącą rubli 500, albo nie dadzą? Jeżeli dadzą, proces na pewno i w blizkiéj przyszłości wygranym będzie; jeżeli nie dadzą, pełnomocnik nie ręczy za nic. Nieraz już tak bywało. Wydatki ich na ten proces były jak ogromna rzeka, poczynająca się od malutkiego źródełka. Zrazu przyrzekano im wygranę za rubli 30; po pół rubla z chaty dali po długich namysłach. Potém, wypłacić wypadło 20, potém jeszcze 10 i znowu 50, potém odrazu 100, potém znów 10 i 15 i raz aż 200. Różne te sumy, po długich pertraktacyach, decydowali się zawsze wypłacić i wypłacali, a każda poprzedzająca służyła za argument dla następnéj. Kiedy tamtę już w jenteres wsadzili, muszą i tę wsadzić, ażeby tamta nie zginęła. Teraz, szło o wsadzenie jeszcze jednéj, ale miała już ona być ostatnią, tak pewnie, jak amen w pacierzu. Wczoraj nie byli jeszcze zdecydowani wypłacać jéj, w skutek czego pełnomocnik opuścił ich w gniewie wielkim. Gniewu tego przelękli się. Interes zginie i wydane nań hrosze zginą. Mikołaj pocieszył ich wiadomością, że będą mogli dziś hadwokata na drodze przydybać. A to już byli przebąkiwali o tém, że trzeba będzie znou mandrować do Ongrodu.
Przybyło więc do karczmy kilkunastu delegowanych, kilku innych przywlokło się z ciekawości i dlatego, że była to niedziela; Jasiuk i Krystyna przyszli także i siedli na ławce, w kącie. Mocna woń baranich kożuchów, połączona z wonią skóry, pochodząca od grubych butów z cholewami, napełniała izbę. Wszyscy prawie byli obuci i dostatnio wyglądający. Kożuchy na nich były albo zupełnie nowe, z sutemi kołnierzami z czarnego futra, albo przybrudzone i trochę podarte; ale w siermięgach znoszonych i zimnéj porze nieodpowiednich, znajdowało się zaledwie kilku. Znać było zaraz, że mieszkańcy Hrynek posiadali grunta dobre i mniéj od wielu innych wsi zarażeni byli pijaństwem. Postawy ich i wyrazy twarzy były różne. Niektórzy siedząc na ławach, łokcie na stole rozpościerali; inni, młodsi, bezwąsi, ręce opuściwszy na kolana, z gapowatemi minami wsłuchywali się w rozmowy starszych. Większość tłoczyła się przed stołem, popychając się wzajemnie, dowodząc, krzycząc, albo milknąc na chwilę dla przysłuchania się mowie Mikołaja. Ex-żołnierz siedział pod ścianą, pośrodku ławy, wyprostowany i cały błyszczący od świątecznie wyczyszczonych guzików szynela. Śród bladych policzków, koniec jego spiczastego nosa rozkwitał najpiękniejszą purpurą; siwy, krótki zarost uwydatniał suchość i ostrość profilu. Z okiem błyszczącém stalową iskrą i przebiegłemi uśmiechami wązkich warg, prawił rzeczy bardzo ciekawe. Kwadrans już prawił on tym, którzy go słuchali, że nie komu innemu, tylko jemu, hryneńscy chłopi zawdzięczają swój teraźniejszy rozum.
— Durniami byli — mówił — pozwalając Dzielskiemu usiewać grunt i kosić łąki, które powierocznaja kamisya przez omyłkę tylko do planu ich nie wciągnęła, jej Bohu przez omyłkę. Dziedy i pradziedy wasze sieli tam i kosili. Prawda moja czy nie?
Prauda to prauda! — chórem ozwało się kilka głosów, a jeden z nich ciągnął daléj:
— Tylko widzicie, Mikołaju, dziedy i pradziedy nasze pausiudu sieli i kosili, na caluśkiéj ziemi sieli i kosili, a taki nam caluśkiéj ziemi nie oddali... cha! cha! cha!
Słowa te z trochę szczerą, a trochę złośliwą wesołością, mówił Pawluk Harbar, stryj Jasiukowy, niemłody, siwiejący chłop, w najdostatniejszy kożuch i najpiękniejsze buty ubrany. Był to widocznie najbogatszy z hryneńskich gospodarzy i po Mikołaju największéj śród nich powagi używający.
— Ale! — słowa jego potwierdziło głosów kilka — kazali, że wszystko oddadzą, a teraz i o swoje, człecze, prawuj się.
Mikołaj głową litościwie kiwał.
— Oj wy, głupi narodzie! — zaczął — jak to wy chcecie, żeby wszystko odrazu stało się! Sam Pan Bóg przez siedem dni świat stwarzał, a wy chcecie, żeby wam tak odrazu caluśką ziemię oddali...
— Odrazu! — mruknął Pawluk — dziewiętnasty rok jak nadzielili i do téj pory niczego lepszego jeszcze niéma...
— Będzie! — z uroczystym brzmieniem głosu wymówił Mikołaj. Wskazujący palec wzniósł w górę i powtórzył: — Ja wiem, że będzie, wszystko będzie... Jej! jej! wiele ja świata schodził i wiele rzeczy słyszał i wiem, że wszystko będzie!
— Wszystko? — zadziwił się gapiowaty głos jakiś.
— Wszystko! — uderzając w stół pięścią, potwierdził Mikołaj i opowiadać jął, co słyszał i czego dowiedział się na szerokim świecie. Słyszał i dowiedział się, że jeżeli nie w tym roku, to za dwa lata, a jeżeli nie za dwa lata, to za dziesięć lat, ale caleńka ziemia do chłopów należéć będzie; i grunt, i łąki, i pastwiska, i lisy, słowem, caluśka ziemia... Kiedy dzieńszczykiem był, słyszał, jak pułkowniki i jenerały pomiędzy sobą rozmawiali. Tak i tak, mówili, tak i tak... A on, za drzwiami stojąc, przez dziurkę od klucza patrzał i słuchał... I różne także książeczki na świecie są, w których stoi, że caluśką ziemię chłopom rozdać trzeba. On te książeczki czytał. Byli tacy dobrzy ludzie, co mu je do czytania dawali, a on czytał i zapamiętał, i teraz mówi im, że wszystko będzie... — Jak Boh Bohom, wszystko będzie i już nawet ukaz na to jest, tylko jeszcze ministyr jego nie puścił. Jak ministyr puści i po policyach roześle, wtedy... wszystko będzie!...
W sposób ten przemawiając, ex-żołnierz ożywiał się i w zapał wpadał. Prawda okazywała się niezbitą, że w to, co mówił, wierzył sam mocno i żarliwie. Siwe oczy jego płonęły, głos brzmiał przekonaniem i zapałem. Mocno téż i żarliwie w słowa jego wierzyli, albo wierzyć pragnęli słuchacze. U jednych twarze jaśniały radością albo rozkoszną nadzieją, u drugich okrywały się wyrazem tęsknym, jak bywa zwykle z ludźmi, gdy myślą o przedmiocie najdroższych swych marzeń. Mikołaj opowiadaniami i zapewnieniami swemi targał w tych grubych i silnych piersiach struny marzeń najdroższych i najnamiętniejszych żądz. Jak glisty, nieustannie toczące glebę, barwę jéj przybierają, tak ludzie ci barwą skóry swéj zjednoczyli się prawie z barwą ziemi. Była im ona żywiołem rodzinnym, piersią żywiącą, kochanką, którą od piérwszych świtów życia obejmowali codziennie znojnym uściskiem pracy. Pożądali téż jéj, pożądali jéj wiele, więcéj jeszcze, jak najwięcéj, bez końca... Mikołaj słowami swemi kłuł i łaskotał to pożądanie tak, że śmiały się i płakały one w ich piersiach, ogniem wybuchając przez oczy, tęsknotą powlekając ciemne i twardym włosem zjeżone czoła. Ale, nie był-że i on sam glistą na zagonie zrodzoną, a choć pół życia przewędrował po świecie, nie zachował-że w żyłach krwi téj saméj, która w nich płynęła? On także posiadał na końcu wsi chatę z kilku zagonami ziemi i nieraz zagony te, w marzeniach swych, przedłużał aż pod skraj nieba. I jego więc, gdy mówił o „caluśkiéj ziemi”, ogarniał zapał. Ostrzegać zaczął słuchaczów, że ukaz, o którym mówił i który lada dzień ministyr z kancelaryi swéj wypuści, „wszystko zrobi” tym tylko, którzy teraz przy interesach swych obstawać umieją i tego, co do nich należy, innym nie dają...
— Jeżeli Kaprouskomu hroszy pożałujecie i proces z Dzielskim przegracie, ministyr o tém dowié się i do policyi takie przedpisanie prześle: „Hryneńskich chłopów bolsz ziemią nie nadzielać, bo durnie, nie umieli bronić swego i tę ziemię, co do nich należała, dobrowolno innemu oddali”. O!
Skończył. Chłopi w wielki gwar uderzyli:
— Nie damo! — krzyczeli — jak Boh Bohom nie damo! Zginiem, a nie damo! Ostatnie woły poprzedajem, dusze żydu zaprzedamy, a nie damo! Kaprouskomu hrosze przynieśliśmy. Niech bierze, a nasze odbiera. Prauda twoja, Mikołaju. Kto dureń, temu nic nie dadzą, a kto mądry i interesy swoje zna, temu będzie „wszystko...”
W téj chwili, przed karczmą ozwał się turkot kół i dało się słyszéć wołanie:
— Mikołaj! Mikołaj!
Żołnierz zerwał się i pobiegł ku drzwiom, ku którym pocisnęli się téż gromadnie i chłopi. Wszyscy hurmem wtłoczyli się przed drzwi karczmy, przed któremi, na bryczce założonéj parą tłustych koni ekonomskich, siedział Kaprowski. Z twarzą zanurzoną w futrzanym kołnierzu i głową nieruchomą rozmawiać zaczął z Mikołajem o jakimś synu jego, Jurku, który, jak można było wnosić, za lokaja u niego służył.
Na chłopów, którzy bryczkę jego otoczyli, ani patrzał. Ci błagali go, aby z bryczki wysiadł i wszedł do karczmy.
— Jaśnie wielmożny panie — zaczynał Pawluk — na minutku tylko wejdźcie... pogadamy...
— Na minutku! — jękliwie powtarzali inni.
— Nie opuszczajcie nas, jaśnie wielmożny panie! nie gniewajcie się na naszę głupotę... — siwą głowę aż do koła bryczki chyląc, prawił stryj Jasiuk.
Ale! nie gniewajcie się! — huczał i jęczał chór.
Nakoniec Kaprowski zwrócił ku nim twarz, błyskającą błękitnemi szkłami.
— Moi kochani — rzekł — skoro nie ufacie mi i powiedzieliście wczoraj, że dalszych kosztów interesu ponosić nie chcecie, róbcie, jak się wam podoba. Idźcie sobie do innego. Inny może będzie wam tańszy. Przyślijcie tylko kogo po papiery swoje.
Mówił to bardzo z góry, zimno, ale chuda twarz jego drgała nerwowo, a wargi układały się w zarys zgryźliwy i niespokojny. Z łatwością przeniknąć było można, że w głębi swéj istoty drżał trochę i myślał: „A nuż naprawdę pójdą do innego!” Na sekundę, z za szkieł, przenikliwie zatopił wzrok we wzroku Mikołaja. Ten uśmiechał się nieznacznie ale znacząco.
— Niech już jaśnie wielmożny pan daruje im tę głupotę — przemówił — oni nic nie rozumieją...
I zwracając się do chłopów, zapytał:
— No prauda, że wy nic nie rozumiecie?
— Nie rozumiecie, jaśnie wielmożny panie, nie rozumiecie — kłaniając się, odpowiedzieli wszyscy prócz Pawluka, który nie chciał przyznać się do tego, że nic nie rozumié, i nawet zuchwale nieco hadwokata za rękaw od surduta pociągał.
— Wysiądźcie, panie — mówił — hrosze przynieśliśmy, ziemi swojéj Dzielskamu nie damo, zginiem a nie damo...
— No — rzekł Kaprowski, na bryczce stając — już tylko na prośby Mikołaja...
Wtedy zaczęli wysadzać go z bryczki i do karczmy wprowadzać. Podstawili mu pod łokcie swoje czarne, spracowane dłonie, szli przed nim, za nim, dokoła niego, zaglądali mu w twarz, mówiąc, krzycząc, opowiadając wszyscy razem.
Kiedy Kaprowski wszedł do karczmy i wilczą szubę z ramion na ręce chłopów zrzucił, widać było, że zrazu zmieszanym nieco czuł się i sam nie wiedział, co i jak wypadało mu robić i mówić. Rozmachliwa elegancya, którą świetniał wczoraj, w bawialnym pokoju Bahrewiczów, opuściła go w znacznéj części. Czuł zapewne, że nie była-by ona tu ocenioną i skuteczną, zastąpić ją usiłował sztywném wyprostowaniem figury i dumném wydęciem policzków. Lecz posiadał tu sprzymierzeńca i wiedząc o tém, do wielkiéj pewności siebie niebawem wrócił. Sprzymierzeńcem tym jego był tu Mikołaj. Był on czémś więcéj jeszcze: łącznikiem pomiędzy nim a tą gromadą, która bez niego nie wiedziała-by o istnieniu hadwokata, co więcéj, nie rozpoczynała-by nawet procesu. Mikołaj to, mędrzec wsi, gotował i oczyszczał drogi Kaprowskiemu, mędrcowi miasta. Piérwszy znał ludność wiejską, drugi umiał na pamięć artykuły prawa i kompletowali się nawzajem, a jeden bez drugiego obejść się nie mógł. Teraz Mikołaj przebiegł szybko karczemną izbę i dmuchać zaczął na ławę, którą téż chłopów kilku połami swych kożuchów starannie wytarło. Na tak oczyszczoném miejscu sołdat i Pawluk posadzili Kaprowskiego, za ręce go trzymając. Pawluk zaraz w zanadrze sięgnął i garść asygnat z za koszuli wyciągnął. Jak muzykanci, posłuszni zakonowi dyrektorskiéj batuty, wszyscy inni uczynili to samo: Zatopili ręce w zanadrza i powyjmowali z-za koszul garście papierowych pieniędzy. Niektórzy rozwiązywali węzły na rogach płóciennych szmat, z których wypadały papierki zgniecione w kształcie gałek. Nad karczemnym stołem, utworzonym z paru desek starych, poplamionych, powyszczerbianych, w kierunku szczupłego człowieka w zgrabnym surducie, złotym łańcuchu, błękitnych szkłach na zadartym nosie, wyciągnęło się kilkanaście par rąk dużych, tak prawie czarnych jak ziemia, z palcami pełnemi dziwnych węzłów, blizn i wykrzywień. Niektóre z rąk tych wyciągały się śmiało i nawet natarczywie, inne silne, tak, że ogromne ciężary dźwigać mogły jak piórka, drżały jednak trochę i cofały się, aby po chwili, ruchem trwożliwym i wahającym wysunąć się znowu naprzód. Mikołaj od chwili do chwili rzucał wesoły jakiś żarcik. Kaprowski, małemi chudemi rękoma o krótkich palcach zdobnych w kilka pierścionków, prędko i wprawnie liczył pieniądze. Chłopi liczenia tego słuchali z uwagą wielką, z pochylonemi ku liczącemu głowami, z rysami nieruchomemi, wśród ciemnych lub siwiejących zarostów. W pewnéj od grupy téj odległości, na tle czarnego otworu komina, zarysowała się szczupła postać i rudowłosa głowa żyda arendarza, zdala i z urągliwym uśmiechem oczekującego chwili, w któréj po załatwieniu interesu przyjdzie pora powszechnego picia wódki.
— Pięćset! — głośno i dobitnie wymówił Kaprowski, wstał, wyprostował się i mówić zaczął. Mówił prędko, monotonnie, z głową trochę schyloną, ale miną pewną siebie i trochę słuchaczami pomiatającą. Starał się dobierać wyrażeń zrozumiałych dla słuchaczów, a ile razy nie udawało się to mu w zupełności, stojący za ramieniem jego Mikołaj, uzupełniał i tłómaczył jego słowa. Ale chłopi słuchali Kaprowskiego nietylko pilnie, lecz i z takiém upodobaniem, że wdawanie się Mikołaja niezadowolenie w nich budziło. Usuwali go giestami, niecierpliwie wołając:
Znajem! znajem! ty już milcz Mikołaju! Niech jaśnie wielmożny pan mówi.
I jaśnie wielmożny pan mówił: o manifeście dziewiętnastego lutego, o komisyi likwidacyjnéj, o komitecie do spraw włościańskich, zjeździe mirowych pośredników, o pałacie, senacie, ukazach senackich, apelacyach, ustawach prawnych, z dat takich, takich i takich... Bezwąsa młodzież tak szeroko pootwierała gęby, że wróble-by w nie wleciéć mogły, starsi zaczęli uśmiechając się błogo i kiwając głowami, od czasu do czasu wzajem na siebie spoglądać. W uśmiechach ich malowało się zupełne uspokojenie o los wydanych tylko co pieniędzy; spójrzenia wyrażały myśl: „Oto gada! Ależ mądry!” Nakoniec mówca zakończył przemówienie swe krótko wyrzeczoném pożegnianiem: „Bądźcie zdrowi moi kochani” i giestem, w którym można było wyczytać chęć jak najprędszego wyrwania się ztąd, pochwycił ze stołu swoję zgrabną futrzaną czapeczkę. Chłopi rozstąpili się z głębokiém uszanowaniem, a Jasiuk i Krystyna wysunęli się z kąta, w którym dotąd siedzieli, jako niemi i przez nikogo niepostrzeżeni świadkowie wszystkiego co się działo. Wtedy Mikołaj pochwycił Kaprowskiego za łokieć i bardzo cicho kilka słów do niego przemówił. Hadwokat zsunął brwi i z niezadowoleniem ustami cmoknął. Okropnie pilno mu być musiało wyrwać się z karczmy. Miał jakieś estetyczne gusta, które walczyły w nim z potrzebą materyalnych zysków, że zaś tym razem, ładny pugilares jego pękatym już stał się od pieniędzy hryńskich chłopów, piérwsze przeważyły-by może drugą, gdyby Mikołaj nie odegrał względem niego znowu roli anioła-stróża. Tak prędko i nieznacznie, że chłopi nie spostrzegli prawie co się stało, wepchnął on Jasiuka i Krystynę do izdebki arendarza, do któréj téż w znacznie delikatniéjszy sposób wsunął Kaprowskiego i sam zostając w karczemnéj izbie, drzwi izdebki zamknął. Jasiuk i Krystyna znaleźli się przed obliczem adwokata, błyskającém złotą oprawą okularów w świetle mętnego okna żółtém i gąbkowatém.
Jasiuk trzymał się jeszcze nieźle, bo podniosła go nienawiść, którą od wczorajszego wieczora zapłonął do swego stryja Pawluka. Parę dni temu jeszcze rozmawiał z nim zgodnie, prawie przyjaźnie. Nie był nawet pewny, kto z nich obu w dawnym sporze miał słuszność. „Może moja prauda była, a może jego, niech go Bóg sądzi!” mawiał. Pawluk ze swéj strony nie był dla niego złym. Co tam było dawniéj to było, ale potém, swatem mu był do ogrodnikówny Heleny, dzieci do chrztu trzymał i parę razy w małych kłopotach dopomagał. Dziś zmieniło się wszystko. Jasiuk, z kąta, w którym był zasiadł, ścigał stryja spójrzeniem chmurném i złém, a teraz przed adwokatem stanąwszy, nieśmiałość jaką uczuwał, nienawiścią przezwyciężał. Co innego było z Krystyną. Ta przed tak dostojnym panem znalazłszy się, formalnie struchlała. Ręce pod piersiami splotła i oczy pełne łez w Kaprowskiego wlepiając, płaczliwym głosem mówić zaczęła.
— Ni mnie, jaśnie wielmożny panie, drużki na dzieży sadzały, ni mnie do ślubu śpiewały...
Wtedy Jasiuk usuwając ją, naprzód wystąpił.
— Ja jaśnie wielmożnemu panu i jéj i swój interes opowiem...
Krystyna zlękła się, że Jasiuk źle opowiadać będzie, a ztąd wyniknie szkoda dla Pilipka. Z kolei odpychając go, zawołała.
— Dziewiętnaście lat synków ja swoich hodowała, pracowała, horowała, z postem jadła...
Parobek szeroką dłonią znowu ją usunął.
— Niech jaśnie wielmożny pan będzie łaskaw wysłucha... Kobieta ramię towarzysza targnąwszy, znowu wysunęła się naprzód. — Mizeractwo to, jaśnie wielmożny panie, od narodzenia samego bladzieńki był i chudzieńki, a potém jak ta gorączka przywiązała się, co na nią pięć miesięcy...
Tym razem Jasiuk popchnął ją dłonią w pierś tak mocno, że aż oparła się o poręcz żydowskiego łóżka.
— Baba gada jak wiatr wieje... Niech jaśnie wielmożny pan wysłucha...
— Cicho, Jasiuk! — przyskakując znowu, zawołała kobieta. — Kiedy on urodził się, jaśnie wielmożny panie, babka powiedziała, że dłużéj jak trzy dni żyć nie będzie... Pan Bóg dał! Wyżył! Czytać i pisać nauczył się... Delikatny.
Kaprowski stał jak posąg ze ściągniętemi od wewnętrznego wzburzenia brwiami, cierpliwy jednak. Skoro Mikołaj rekomendował mu tych ludzi, byli snadź oni godnymi godziny czasu jego. Nawet godziny całéj mu nie zabrali. Skończyło się na tém, że Jasiuk opowiadał, a Krystyna za plecami towarzysza stojąc, chlipała tylko i czasem słówka jakieś dorzucała. Parobek o sprawie jéj i własnéj mówił powoli, rozważnie, chmurnie i dość zwięźle. Opowiadanie dwóch spraw, odpowiedź i obietnica adwokata, przejście z rąk Jasiuka i Krystyny w ręce jego paczki asygnat, zajęło nie więcéj niż pół godziny. Potém Kaprowski w izdebce arendarza porozmawiał jeszcze chwilę z Mikołajem, wręczył mu sporą część otrzymanych pieniędzy i odjechał. Mikołaj starannie odliczywszy i do kieszeni szynela schowawszy pieniądze, wrócił do karczemnéj izby, gdzie rozchodził się już zapach wódki, krzyki i kłótnie wrzały. Jasiuk, który nie wziął z sobą pieniędzy więcéj nad te, które adwokatowi wręczył, zażądał wódki na kredyt, co mu się nigdy dotąd nie zdarzało. Pił téż jak nigdy dotąd i zaraz wszczął kłótnie z Pawlukiem. Ten domyślał się czegoś i rozjątrzony wznowieniem przez synowca od dawna zagasłego sporu, słuszności praw swych do ziemi nieboszczyka brata dowodzić zaczął. Z pomiędzy świadków jedni przytakiwali Pawlukowi, drudzy brali stronę Jasiuka, który dobrze już podpiwszy, lżył stryja i ujmujących się za ojcem dwóch jego synów. Najgwałtowniejsza z namiętności tych dusz, namiętność do posiadania ziemi, podraźniona, zaostrzona, wybuchała tam przez oczy płomieniem nienawiści, przez usta obelżywemi słowy. Nienawiść paliła piersi, trwoga o grosz na los szczęścia rzucony, unotowała je niepokojem; ochłodę i ukojenie przynieść im miał ten płyn białawy, z odurzającą wonią alkoholu, który w butelkach i cynowych czarkach, z pomocą dwojga swych dzieci roznosił lub na stole stawiał arendarz.
Krystyna tymczasem nie szła, ale leciała z powrotem do Wólki. Zdawało się, że wraz z troską o syna, ciężkie kajdany z siebie zrzuciła. Odmłodniała, świeże rumieńce oblekły jéj policzki, czarne oczy błyszczały jak przed dwudziestu laty. Kiedy tak do czworaka wpadła, siedząca wciąż na przypiecku Jelena, ozwała się uprzejmie.
— A co, czy Pan Bóg pocieszył?
Krystyna przypadła do niéj i na ziemi siadając, rozpromieniona, mówić i opowiadać zaczęła:
— Wielki pan... Mudryj wielmi i znatno bohatyj musić najpierwszy hadwokat w Ongrodzie, Pilipka wyratować przyrzekł... Mówił możno, czemu nie możno? Jenerała, znaczy, tego pułku, w którym Pilipek służy, znam... Z nim pogadam, żeby go daleko nie posyłali, żeby jego, znaczy do innego pułku przenieśli, tego co w Ongrodzie zostanie... A jeżeli, mówi, jenerał nie zechce, to mówi do ministra wojny prośbę podamo... A taki Pilipka, nie poślą tam gdzie od mrozów skóra złazi i żółta trasca trzęsie.
Mówiąc to wszystko, śmiała się z rozkoszą i gdy ożywiona, rumiana, w uśmiechu ukazywała zdrowe, białe zęby, można-by było nazwać ją jeszcze młodą i ładną. Porwała się z ziemi i płaczące niemowlę z kołyski wyjąwszy, zaczęła z niém chodzić po izbie, kołysząc je w ramionach i nucąc. Jelena zapytała ją o Jasiuka.
— Przyrzekł — zawołała Krystyna — i jemu przyrzekł, że od dziadźka ziemię odbierze...
— Chwała tobie Panie Boże! — szepnęła Jasiukowa. — A gdzie on? — zapytała.
— Z hryńskiemi został w karczmie i weseli się...
W téj chwili bardzo wesoła para wpadła do izby. Była to Nastka i Juzik. Dziewczynka, w perkalowéj spódniczce i czystéj koszuli, spiętéj błyszczącym guzikiem, z płową, cienką koską splecioną z tyłu głowy i ozdobną kawałkiem czerwonéj tasiemki, wpadła do izby z krzykiem i śmiechem, wyprzedzając małego brata, który za cały ubiór mając grubą koszulę, przewiązaną paskiem przez matkę utkanym i las lnianych włosów na głowie, gonił za siostrą, przeraźliwie śpiewając i piskliwie brzęcząc na skrzypcach. Skrzypce to były osobliwe, z prętów drewnianych i silnie naprężonych sznurków złożone. Istniał téż do nich i smyczek, z naciągniętemi miasto strun nićmi. Instrumenty tego rodzaju wyrabiał w ilości znacznéj Mikołaj, rozdając je potém dzieciom na wsi i na folwarku. Juzik parę dni temu dopiéro dar ten od ex-żołnierza otrzymał, to téż rżnął od ucha, przyczém tańczył i śpiewał także. Od drzwi zaczynając aż do przypiecka, na którym siedziała matka, kręcił się po izbie w kółko, w kółko, przytupywał głośno bosemi nóżkami i drżącym od wielkiego rozradowania głosem przyśpiewywał:

Dyli, dyli skrypeczka,
Spadła baba z prypieczka...

Nastka kręciła się także za bratem w kółko i przytupywała także bosemi nogami, tylko śpiewać nie mogła, bo śmiała się tak głośno i zanośliwie, że aż okrągła i bladawa twarz jéj sponsowiała, na podobieństwo piwonii! U obojga dzieci oczy iskrzyły się jak osypane brylantami turkusy, a krótko ostrzyżone włosy chłopca przy każdym jego skoku podlatywały w górę i rozsypywały się mu po głowie, jak rój bladozłotych promieni. Chorą Jelenę widok ten rozweselał. Uśmiechała się blademi ustami i z czułością szeptała: — Oj głuptaski wy, głuptaski! Oj nierozumne takie!

Ale Krystyna prędko złożyła niemowlę do kołyski, pod boki się wzięła i ku Józikowi pochylona, nogami téż przytupywała.
— Dyli, dyli skrypeczka...
— Spadła baba z prypieczka... — zanosząc się od śmiechu zaczynał Józik.
Krystyna kończyła:
— A died jeju za ucho!...
— A bodaj was! bodajże was! — śmiała się już na dobre Jelena, a w téjże chwili otworzyły się drzwi i do izby wszedł odświętnie, w długich butach i zgrabnéj siermiężce ubrany Antosiek. Z kościoła powracał. Krystyna rzuciła się ku synowi.
— Już ja Pilipka wyratowała, synku, już ja brateńka twego miłego wyratowała.
Parobczak ucieszył się szczerze i zaraz jedzenia zażądał. Dawno już nadeszła była pora południowego posiłku. Zjedzono go dnia tego w nieobecności Jasiuka, który późniéj znacznie przyszedł do domu — pijany. Jelenę ten stan męża zadziwił trochę.
— A! co to jemu stało się? — rzekła — nigdy z nim tego nie bywało!
W gruncie jednak myślała ona sobie, że nie dziwota, jeśli chłop upije się czasem, a jeszcze w taki dzień, który będzie może o losie jego stanowić. Nie gniewała się téż na męża, ani postępkiem jego zmartwioną była. Około wieczoru dwaj mężczyzni, jeden na piecu, drugi na ławie usnęli. Jelena, Krystyna i dzieci łuszczyły bob, który gotować miano na wieczerzę. U stóp siedzącéj na przypiecku Jeleny, stało sito, napełnione zczerniałemi strączkami i garnek, w który rzucano wydobyte ze strączków ziarno. Krystyna, Nastka i Józik siedzieli na ziemi. Wszyscy milczeli. Nastka wydęła aż wargi i głośno sapała, tak pogrążoną była w pełnionéj robocie. Józik drzemał trochę... W ciszy, napełniającéj izbę, słychać było tylko głośne oddechy śpiących mężczyzn i łuskanie suchych łupin bobu. W tém, z daleka, z za bramy folwarku, kędyś od cichych pól przypłynęły tony mosiężnéj trąbki, wygrywające monotonną, wojenną pobudkę. Krystyna głowę podniosła.
— To Mikołaj — rzekła.
— Aha — potwierdziła Jelena.
Mikołaj to istotnie zdjąwszy szynel i błyszczące medale, miał zwyczaj siadywać około wieczora przed chatą swoją i grać na trąbce.
Z za dżdżystych obłoków zachodzące słońce wyjrzało na chwilę parą ukośnych promieni. Okienko Jasiukowéj izby zarumieniło się jak roziskrzony rubin. Czerwona łuna padła na grupę istot ludzkich, skupioną u przypiecka. Ziarna bobu, spadające do garnka z rąk dwu kobiet i płowowłoséj dziewczynki, przybrały w téj łunie pozór złotych paciorek. Bosonagie chłopię w koszuli usnęło z głową na ramieniu siostry. Trąba Mikołaja w oddali grała wciąż żołnierską, monotonną pobudkę, a Krystyna nie podnosząc głowy i prędko, prędko rozłamując strąki bobu, myślała pewno o synie-żołnierzu, bo po twarzy jéj cicho i powoli, ze zmarszczki na zmarszczkę staczały się łzy.





III.

Ani brudna izba pełna chłopów, ani bawialnia ekonomska, przyozdobione choćby najpiękniejszemi rakaka, nie były dla Kaprowskiego żywiołem jego rodzinnym i ulubionym. Rodzinnym i ulubionym żywiołem jego było miasto, nie żaden gród wielki, stołeczny, którego prace zarówno jak i przyjemności przechodziły-by całkiem miarę wszechstronnych sił jego, ale jedno z tych miast wielkości średniéj, które najłatwiéj przy pewnych warunkach społecznéj atmosfery, stają się zbiornikiem pyłu i mętów, w których powstają i wirują roje ludzkich mikrobów. Są to organizmy tak drobne, że je tylko przez mikroskop w ciele społeczném dostrzedz można. Takim mikrobem miejskim był Kaprowski. Był on tak małym i tak małą na pozór rolę w świecie odegrywał, że każdy, kto na zbiorowisko ludzkie spogląda z góry i nieuważnie, zaledwie-by go mógł dostrzedz, a pewno nie chciał-by mu się przypatrywać. Nie odznaczały go ani urodzenie, ani majątek, ani piękność, ani talenty, ani szczególne cnoty, ani głośne występki. Jest-że komu, czy czemu przypatrywać się? Mikrob i koniec! Niech sobie będzie jakim jest i żyje jak mu się podoba, taką drobną monetą ludzkości zajmować się nie warto. Tak-by powiedział każdy, spoglądający na zbiorowisko ludzkie z góry i nieuważnie. Lecz ktokolwiek-by raz przyjrzał się pilniéj jemu i jego ruchom, musiał-by z ciekawością może nie małą, rzucić parę zapytań. „Z czego on powstał? jaka jego przeszłość? czém jest właściwie to, co on na świecie robi?”
Powstał on wprost — z miejskich pyłów i mętów. Można-by nawet rzec, że powierzchowność jego przystosowała się do żywiołu tego, albo, że ulepiła się z różnych jego składników. Jak barwa skór chłopskich ujednostajnia się prawie z barwą ziemi, tak cera jego twarzy, gąbkowata i żółta, upodobniła się z pyłem, który w porach suszy zawisa nad ulicami i osiada na domach Ongrodu. Oczy jego, z mrużącemi się i zaczerwienionemi powiekami, zdawały się być olśnionemi od łun, które w dni słoneczne padają na białe mury miejskie i przegryzionemi tytuniowym dymem, napełniającym wnętrza cukierni. Oczy te olśniewane niezdrowemi blaskami i wygryzane jadem nikotyny, przysłaniał on błękitnemi szkłami w części dlatego, że były one mrużące się i bolące, w części może dlatego, aby osłabić połyski ich, ostre, jakby u gazowych kinkietów; były zażegnięte, i ruchliwość ich chciwą, niespokojną, zdającą się ścigać nieustanny i niespokojny wir miejski. Nos zadarty i zarys ust bladych, rzucały mu na twarz wyraz zuchwałéj zarozumiałości; wązkie czoło porznięte było nićmi zmarszczek, wypisujących historyę tajemnych a gryzących trosk i zawodów. Nie wysoki, chudy, z małemi rękoma i cienkiemi nogami, całą postacią wskazywał ogromną przewagę nerwów nad innemi składowemi częściami organizmu; można było powiedziéć, że cały był nerwami, i że w dodatku nerwy te były chore. Przy lada wzruszeniu, nerwowe drgania przebiegały mu po wargach i policzkach, ręce trochę drżały. W tej fizycznéj słabości jego, raczéj w cechach charakteryzujących, widać było jak na dłoni odżywianie nieprawidłowe, noce bezsennie spędzane wśród wzruszeń hazardownéj gry, lub dźwięków, któremi zadymioną atmosferę napełniały wędrowne śpiewaczki i muzykantki; widać w niéj było trawiące żądze i trujące uciechy, nieustający mozół zdobywania, tracenia i zdobywania na nowo. Wszystko to, całą tę postać miejskiego mikroba, powlekała politura wykwintnego ubrania i pewnego rodzaju elegancyi w poruszeniach i mowie, tak jak czerwona lub czekoladowa farba obleka zmurszałe ściany starych domów miejskich i jak glansowane rękawiczki pokrywają ręce przechodniów ulicznych, wczoraj lub dziś jeszcze zmazane ludzką krzywdą i łzą.
Jaką była jego przeszłość? Kaprowscy byli niegdyś drobnymi obywatelami ziemskimi i ta to właśnie rodzinna tradycya przyczyniła się znacznie do wytworzenia splendoru, jakim Bahrewicza okryło ożenienie się z Madzią. Przed dość dawnym czasem, niektórzy członkowie rodziny téj, nie mogąc już zmieścić się na szczupłym kęsie ziemi, wywędrowali w świat, wstępowali w ściany biur rządowych i czynili sobie śród nich, skromne zresztą karyery. Jednym z takich był ojciec Madzi, który przez lat dwadzieścia cieszył się urzędem policyjnym, noszącym za czasów owych nazwę asesora. Synowca swego, a ojca Ludwika, protekcyą swą wprowadził do biura policyi ongrodzkiéj. Ludwik urodził się już w mieście synem policyjnego urzędnika i szlachcianki zagrodowéj, którą tenże urzędnik, ojciec jego, poślubił dla 300 rubli posagu i przywiózł do miasta. Wiejska dziewka wśród rodzinnéj zagrody swéj hoża, pracowita i wesoła, na bruku miejskim przemieniła się w kobietę głupią i śmieszną. Dumną była z nowego położenia i zarazem unieszczęśliwianą przez nie. Nosiła kapelusze i na nich całe ogromne kwietniki, grube ręce wpychała w rękawiczki, przyjaźniła się zaś najchętniéj z najciemniejszemi mieszczankami i kucharkami miejskiemi. Ojciec cichy i ograniczony, bardziéj jeszcze może pracą znękany, dni całe przepędzał w biurze, a w godzinach wolnych spał lub szedł do kolegów na skromniuchną partyjkę preferansa. Ludwik wzrastał wśród krzykliwych trosk i zachodów ubogiego gospodarstwa, wśród nieustannych gawęd i bajań matki i jéj przyjaciółek, w towarzystwie synów tych przyjaciółek, w pewnéj części uliczników. Sam téż trochę był ulicznikiem. W podartym spencerze i wpół boso całemi dniami hasał po dziedzińcach i placach miejskich, z zachwyceniem i chciwością przypatrując się wystawom sklepowym, w widokach miasta, w rozmowach z towarzyszami, w niedostatkach rodzicielskiego domu zawczasu rozniecając w sobie i jątrząc apetyt do błyszczących i smacznych uczt tego świata. Ojciec jego, cichy i senny biuralista, miał przecież widocznie w głowie parę rozsądnych myśli, bo gdy Ludwik doszedł lat dziesięciu, kazał mu do szkół gimnazyalnych chodzić. Chodził i nawet uczył się nieźle. Powstawały w nim ambicye, przejęte z bladych ust ojca, który mawiał często o najdroższém swém marzeniu, o tém, aby syn jego kiedyś został doktorem. Doktorstwo uśmiechało się i chłopakowi, jako coś, co udziela czasem bogactwa i znaczenia. Niezbyt zdolny z natury, pracował gorliwie, i był to najczystszy, rzec można, najwznioślejszy okres jego życia. Dla interesu osobistego nawet zdobywana nauka, obmywać go zaczynała z brudów ulicznych koleżeństw i hulanek, z grubjańskiéj pospolitości macierzyńskiego towarzystwa. W tém skończył był klasę czwartą i miał lat piętnaście życia, gdy z pod bladego i zmęczonego biuralisty wysunięto krzesło, na którém siedział w biurze przez lat z górą dwadzieścia. Nie była to kara za grzechy osobiste, ale następstwo publicznéj klęski, które téż jednocześnie dotknęło i brylant rodziny, owego asesora, Madzi ojca. Rodzina więc cała znajdowała się w zupełnym upadku. Ciężka bieda zajrzała tu i tam; nikt nikomu dopomódz nie mógł. Bez ludzkiéj pomocy, piętnastoletnie chłopię, zwątlone dzieciństwém źle spędzoném, niezbyt zdolne, lecz wyjątkowéj siły charakteru i miłości dla nauki, w pracy szkolnéj wytrwać nie mogło. Gdy nikt nie uiścił zań wpisowéj opłaty i nie było za co kupić nowych podręczników szkolnych, Ludwik zdjął szkolny mundur, siadł w kącie zimnéj izby i gorzko zapłakał. Była to znowu najwznioślejsza chwila jego życia, z któréj téż potém śmiał się nieraz... W drugim kącie zimnéj izby zanosił się od kaszlu ojciec jego, a przy stole, na którym nic, oprócz kęsa chleba nie było, płakała matka. W rok potém Ludwik nie miał już ojca. Zrzucony z krzesła swego biuralista umarł z suchot, które rozwinęła zgryzota i z nędzy, któréj zapobiegać nie dozwoliły mu suchoty. Ludwik po długich staraniach, po mnóztwie nizkich pokłonów oddawanych na wszystkie strony, otrzymał posadę biurową, malutką i chwiejną, bo stojącą na kurzéj łapce czyjegokolwiek kaprysu, ale bądź co bądź odpędzającą od niego i od matki śmierć głodową. Minęła już pora wspaniałych rojeń o przyszłém doktorstwie, rojeń, które z jakiegokolwiek źródła płynąc, siały weń ziarna czerstwe i rozszerzające duszę; nastał czas bronienia się od ostatecznéj nędzy, wewnętrznego wściekania się przeciw losowi, namiętnych pożądań lepszego losu, głuchych zawiści, nizkich ukłonów, niewolniczego gięcia karku pod płot wszelki, byle pod nim przeleźć. W lat dwanaście po zrzuceniu szkolnego mundura, Ludwik nie miał już matki i służbę biurową opuścił. Uczynił to dobrowolnie, w skutek wyrachowań i planów obmyśliwanych w ciemne noce, wypieszczanych w sercu, przegryzaném jadami gniewów i żalów. Uczyniwszy to, stanął na bruku miejskim jako członek tego najposępniejszego i najdziwniejszego proletaryatu, który w eleganckich surdutach i glansowanych rękawiczkach, z podniebieniem łakomém wszystkich przysmaków życia, nie posiada pod stopami żadnéj piędzi ziemi, w rękach żadnego narzędzia pracy, ani materyalnego ani moralnego gruntu, nic, prócz rozszalałych instynktów życia, prócz tych skłonności i upodobań, które kiełkują z pod kamieni miejskiego bruku i w opylonych albo błotnistych zaułkach miasta.
Takim proletaryuszem uczuwszy się, Kaprowski nie doświadczył przecież trwogi. Zupełnie szczerze mniemał, że w ręku swém posiada fach, którego nawet mienił się mistrzem. Dobra pamięć i wieloletnia praktyka biurowa, wspomożona wspomnieniami, które zachował z dzieciństwa, pozwoliły mu wytworzyć w głowie bogaty spichrz ustaw, procedur, najzawilszych ścieżek i najciaśniejszych przesmyków prawnych. Było mu tak, jak gdyby opuszał jaką akademię. Wiedział dobrze, co i jak miał robić; a nie dostawało mu jednéj tylko rzeczy: stosunków z ludźmi. Chętnie, o jakże chętnie i z jaką nawet rozkoszą zadowolonéj dumy i roznieconych nadziei, wspiąłby się on ku wysokim, widnym sferom społecznym. Odrazu przecież zrozumiał: że było to niepodobieństwem i nie tracił czasu na próżne rojenia i próby. Odrazu zstąpił nizko, ku maluczkim, ciemnym, łatwowiernym, gryzącemi niedostatkami i pożądaniami trapionym. Z rozpaczą przecież spostrzegł, że ten grunt był dlań zarówno prawie obcym jak tamten. Nie umiał po nim stąpać, nierozumiany i nierozumiejący szedł i działał omackiem; ubiegali go inni, tacy, którzy umieli języki swe i głosy naginać do grubiańskich dźwięków i słów, wybornych win nie lubili namiętnie tak jak on, nie brzydzili się nieprzezwyciężenie tak, jak on prostą gorzałką i smrodem baranich kożuchów. Ubiegali go i udawało się im wybornie, choć jak tego był pewnym, nie posiadali ani setnéj części jego zdolności. Wtedy przykłady innych i niepospolita zręczność doradziły mu uzbrojenie się w ramiona, które spełniały dla niego czynność, jaką dla głowonoga spełniają jego macki. Ramion tych, z których jedném był dymisyonowany żołnierz w Hrynkach, zdobył on sporo i funkcyonowały one bardzo dobrze, bo czuły-by się bez niego tak, jak on czuł-by się bez nich — niczém. To téż roboty nie brakowało nigdy, i była ona zyskowną i wszystko szło-by najpomyślniéj i Kaprowski dosięgał-by już celu swego, którym było zdobycie bogactwa, gdyby...
Sporo czasu upłynęło od bytności jego w Leśnéj i Hrynkach, gdy około południa, siedząc u okna swojéj sypialni, czytał list jakiś, na różowym papierku nakreślony. Na świecie panował sierpień pogodny i jeszcze upalny... Mieszkanie mikroba miejskiego napełniało duszne i cuchnące powietrze miejsc zamkniętych i brudnych. Okna przedpokoju i dwóch niewielkich i niewysokich pokojów wychodziły na dziedziniec, otoczony próchniejącemi parkanami i oficynkami, podobniejszemi do psich bud więcéj niż do mieszkań ludzkich. Od czerwonawych, spiczastych kamieni, z których składał się bruk dziedzińca, buchało gorąco piekące i suche; na ścianach oficynek i parkanów słońce rozwieszało płachty monotonnego, nieznośnego blasku. We wnętrzu mieszkania, w przedpokoju, piętnastoletni chłopak w majtkach i koszuli, siedząc na sienniku, który mu służył za pościel, leniwie czyścił parę wykwintnych i kosztownych butów. Bawialnia będąca zarazem salą audyencyonalną i pracownią, była snadź niegdyś starannie przybraną. Naprzeciw drzwi wchodowych wisiało tam zwierciadło duże w ramach, które z pod grubéj warstwy pyłu, rzucało jeszcze mętne połyski złota. Dokoła ścian stały kanapy i krzesła ze starém lecz miękkiém wysłaniem; pośrodku zaś, rozpościerało się ogromne biuro, spiętrzone mnóztwem papierów i ksiąg prawnych, przyozdobione błyszczącemi gracikami ze szkła i bronzu, wraz z towarzyszącym mu fotelem z wysoką poręczą, — poważne, imponujące, prawie groźne. Spłowiały i zdeptany dywan upiększał miejsce to i przyozdabiały je także wiszące na ścianie oleodruki, z których na jednych żywemi barwami jaśniała głowa dziecka. Dolną część obrazka tego opstrzyły muchy i pokrył pył i tylko ta twarz dziecięca, różowa, naiwna, oblana uśmiechem rajskiéj niewinności, zdumiewała w tym pokoju, niby załamany w gnijącéj wodzie promień ideału. Sypialnia była ciasną, bo przepełniały ją: łóżko z rozrzuconą pościelą, szezląg kryjący się pod stosem odzieży, wieszadło pełne przeróżnych ubrań, stołek z miednicą i kawałkiem mydła, gotowalnia ze źwierciadłem i różnemi gratami męzkiéj toalety, stół, na którym pośród kamizelek i krawatów, chustek do nosa i grzebieni, szczątków chleba, sera i śledzi na wyszczerbionych talerzach, pośród butelek całkiem lub na-pół wypróżnionych, stał buchający parą i zwieńczony imbryczkiem samowar. Kłęby pary buchającéj z samowara bardziéj jeszcze zgęszczały i rozgrzewały powietrze pokoju, oddychanie którem musiało być istotnym mozołem, połączonym z truciem się powolném lecz nieuchronném. Kaprowski przecież ani mozołu tego, ani trucizny téj nie czuł wcale. Było to rodzinne jego powietrze, innego nie znał i nie pragnął. Nie otwierał nawet okna sypialni, przy którém siedział. W szlafroku i pantoflach, z rozrzuconemi włosami, tylko co znać wstał ze snu. Twarz jego była więcéj niż kiedy zmordowana i gąbkowata, lecz rozjaśniał ją błogi uśmiech, gdy półgłosem czytał co następuje:

„Mój aniele! piąty już list do ciebie piszę, a odpowiedzi jak niéma, tak niéma. Czy ty o mnie zapomniałeś, czy przestałeś mnie kochać? Pamiętaj, żeby tego nie było, bo zgubił-byś mnie na wieki. Nie wielka to sztuka, kiedy taki człowiek jak ty, rozumny i z wielkiego świata, zbałamuci młodą dziewczynę, ale pamiętaj, co ze mną stanie się, jeżeli ty mnie porzucisz, wszystko wykryje się. Już ja i teraz całemi nocami płaczę i myślę, że przyjdzie mi utopić się kiedyś z desperacyi. A tylko czekam i czekam, czy czasem nie przyjedziesz albo przynajmniéj nie napiszesz do rodziców z oświadczeniem. Pamiętasz, że przyrzekłeś wtedy oświadczyć się zaraz o mnie rodzicom. A teraz już nawet do mnie nie piszesz. Onegdaj pod sekretem od mamy, Tereskę (to córka naszego parobka) posłałam na pocztę, czy czasem do mnie listu niéma, a jak powróciła i powiedziała, że niéma, ze złości w kark jéj dałam. O mój Ludwisiu! ty jesteś moim ideałem, moją gwiazdą przewodnią, moim aniołem! Kiedy śpiewam ulubioną moję piosenkę: „O aniele, co z téj ziemi, w górne strefy lot podnosisz!” ty mi zawsze przed oczyma stoisz i tak wzlatujesz, wzlatujesz wysoko aż pod same niebo. Nie mogę tobie opisać wszystkiego, co ze mną dzieje się. Apetyt zupełnie straciłam. Mama wczoraj piérwszy raz w tym roku zrobiła doskonałą sielankę (to taka potrawa, co robi się ze śmietany) a ja choć dawniéj tak zawsze objadałam się sielanką, że aż mię w bokach kłuło, wczoraj ani razu do gęby jéj nie wzięłam. Przytém mam różne nieprzyjemności z racyi mamy, która latem zawsze więcéj na nas krzyczy jak w zimie, bo ma bardzo dużo roboty. Ja-bym nawet i chciała jéj czasem pomódz, bo naprawdę matczysko zapracowuje się i Rózia chciała-by także, ale tak nam tu wszystko wygląda obrzydliwie, że ani weź! Rózia to jeszcze prozaiczniéjsza ode mnie i niéma swego ideału, więc czasem i pomoże w czém matce, ale ja to tylko o tobie i o tobie myślę, mój aniele, a mama jak w złość wpadnie, to krzyczy. Onegdaj nawet dała mi w kark, a dziś znów zaczęła mię ni ztąd, ni zowąd całować i dopytywać, czego ja taka smutna. Naturalnie, że nic nie powiedziałam. Niech Pan Bóg broni, żeby rodzice dowiedzieli się o tém, co między nami zaszło, nim ślub nasz nastąpi! Ale ja wierzę, że to nastąpi prędko, że ty zlitujesz się nade mną i nie będziesz uważał na to, że ja biedna wieśniaczka i parafianka, a ty kawaler rozumny, z wielkiego świata i, jak ojciec mówi, do wielkiego majątku dochodzący.

„Dwa serca związane,
Klucz rzucony w morze,
Nikt nas nie rozłączy
Chyba Ty, o Boże!”

Jeżeli mnie kochasz, to prędko odpiszesz. I do rodziców pisz z oświadczynami. Ja myślę, że nasz ślub powinien nastąpić najpóźniéj na świętego Stefana, na imieniny ojca. Jeżeli ty tak nie zrobisz, to ja utopię się z desperacyi. Zlituj się i ratuj twoję do grobowéj deski
Karolcię”
Skończywszy czytanie tego listu, Kaprowski spochmurniał.
— Dyabelna historya — mruknął — był-bym chyba waryatem, gdybym dla ekonomówny jakiejś świat sobie zawiązywał. Zakochała się we mnie, dałem się złapać, a teraz masz dyable tabakę!
Rzucił znowu okiem na list.
— Górnie wyraża się to biedactwo,... „Mój aniele! moja gwiazdo przewodnia!”
Coś nakształt wyrazu rozczulenia przebiegło mu po twarzy. Ulubionym sobie ruchem zaczął bujać się z krzesłem to w tył, to naprzód. Wkrotce spochmurniał znowu. Raz jeszcze przebiegłszy list wzrokiem, podarł go w drobne kawałki.
— Kiepska historya! — powtórzył — i jak tu z tego wybrnąć!
Nerwowe drgnięcie wstrząsnęło mu policzkami i brwiami.
— Bieda na świecie!
Westchnął ciężko i zamyślił się, nie o téj już, ale o innych biedach swoich. Dochody miał znaczne, a nigdy grosza przy duszy utrzymać nie mógł. Fatalność jakaś ściga go nieustannie. Żeby choć raz sporą sumę jaką w karty wygrał. Nigdy! Jeżeli nawet kiedy i wygra, to zaraz z dużym dodatkiem wszystko straci. Fatalność! W straszną zapalczywość wpada, gdy grać zacznie, a tak nie można, bo ludzie zaraz z tego korzystają. Myślał długo o różnych sposobach grania w sztosa i rozbierał przyczyny kartowych niepowodzeń. Wpadł na domysł, że ubiegłéj nocy stał się ofiarą jakiegoś fałszerza, przybyłego świeżo ze stron dalekich. Przysięgał sobie, że dopilnować go musi i schwytać na gorącym uczynku. Tymczasem pił herbatę, dolewając wciąż do szklanki po odrobinie pachnącego rumu.
— A taż Klarka! co za śliczna bestyjka! i jest to nawet wielka artystka. Jak ona śpiewała tę szansonetkę: „Willst du spazieren gehen? Miau!
Uśmiechał się i bezwiednie rysami twarzy odtwarzał figlarną i cyniczną minkę niemieckiéj szansonistki. Raz nawet z cicha cichutko powtórzył: — Miau!
— Jakby to zrobić, aby ona jeszcze z miesiąc w Ongrodzie zabawiła! Pieniędzy-by na to trzeba!... pieniądze! pieniądze! pieniądze!
Zaczął w szlafroku przebiegać pokoik, a raczéj krążyć dokoła napełniających go sprzętów, potrącając je gniewnie i żywo gestykulując. Mógł-by już być od dawna bogatym, gdyby nie te przeklęte pasye... Co zarobi, to zaraz i strwoni. Zarabia nawet sporo, w jesieni i zimie szczególniéj. Cóż kiedy nigdy grosz grosza dogonić nie może. Ma nawet dokuczliwe długi. Po uszy siedzi w kieszeniach lichwiarzy. Z taką głową na karku, jak jego głowa, często nędzę cierpiéć, nie jest że to czysty fatalizm? Żeby taki interes zdarzył się kiedykolwiek, z którego-by można było od razu dużą sumę, naprzykład jakie kilkanaście tysięcy rubli zarobić! Spłacił-by długi i zmieniłby sposób życia. Ale gdzie tam! Czy to jemu być tak szczęśliwym. Lichwa go zjada i zjadają go pasye, które o rozpacz przyprawiają, ale z któremi rady sobie dać nie może...
Im dłużéj myślał o kartach, Klarze, Karolci i pieniądzach, tém więcéj czuł się rozdraźnionym, rozgniewanym, niespokojnym. Parę razy pochwycił się za rudawe, wilgotne włosy, jakby je chciał z głowy wyrywać. Drżącemi ustami i zdławionym szeptem nazwał siebie głupcem, idyotą, waryatem. Ile on traci pieniędzy! I na co? Ot, za talię kart, za taką naprzykład Klarkę, za godzinę wesołéj hulanki, do piekła-by poszedł a potém, gdy wypróżni kieszenie i lichwiarze spokojnie mu przez ulicę przejść nie dają, rozdarł-by siebie własnemi rękoma. Tymczasem, rozdarł u piersi swéj jedwabny, poplamiony szlafrok, a opamiętawszy się, wziął z brudnéj gotowalni flakon jakiéjś perfumy i oblał nią spocone czoło i drżące ręce. Uspokojony trochę krzyknął donośnie.
— Jurek!
Z przedpokoju dał się słyszéć cienki, dziecinny głos, odpowiadający:
— W ten moment!
Do sypialni wpadł syn Mikołaja, z butem w jednéj ręce, a szczotką w drugiéj. Silny to był chłopak, rumiany, z zadartym nosem i przebiegłemi oczyma. Przed dwoma laty Mikołaj oddał go w służbę Kaprowskiego. Służba ta nie odebrała jeszcze dziecku wieśniaczéj siły i czerstwości, ale wyraz twarzy zaprawiła mu już zuchwałym i chytrym sprytem. Wbiegłszy do pokoju, zaczął od bardzo zręcznego ściągnięcia z talerza niedojedzonéj bułki i kawałka holenderskiego sera.
— Nikt dziś nie przychodził? — fuknął Kaprowski.
— I psa nie było! — piskliwym głosem odkrzyknął Jurek.
Kaprowski zżymnął się i syknął.
Mały sługa zniknął z sypialni.
— Jurek! — krzyknął znowu Kaprowski.
— W ten moment! — odkrzyknął mu z przedpokoju głos chłopca cienki i zdławiony pożeraną na prędce bułką.
— Ubierać się!
W pół godziny potém, ubrany już zupełnie do bawialni wszedł. Był jak zwykle wystrojony, błyszczący łańcuchem, pierścionkami i złotą oprawą binokli, z chustki do nosa rozchodził się mocny zapach perfumy. Jurek wyniósł za nim kapelusz, cylinder, czyszcząc go po drodze rękawem podartego spencera. Na dnie kapelusza spoczywały glansowane rękawiczki.
Kaprowski stał chwilę przy biurku zapominając o wczoraj poszukiwanym i nieznalezionym dokumencie jednego z klientów i o wytaczającéj się dziś w sądzie sprawie jego. Myślał nad czémś dosć długo, potém siadł na fotelu z wysoką poręczą i prędko napisał dwa listy jeden bardzo krótki, na zwyczajnym, listowym papierze, drugi daleko dłuższy, skreślony na arkusiku woniejącym i przyozdobionym jakiémś romantyczném godłem, kwiatkiem czy gołąbkiem. Włożywszy listy te w koperty i zaopatrzywszy je w adresy, krzyknął tak donośnie, jak gdyby apartament jego składał się z dziesięciu pokojów:
— Jurek!
— W ten moment! — również donośnie i bardzo cienko odkrzyknął chłopak i jednocześnie wpadł do bawialni. Kaprowski bystro spojrzał mu w oczy.
— W ten moment — rzekł — polecisz mi do Hrynek, do ojca swego!
— Rozumiem, proszę pana, rozumiem! z nogi na nogę niecierpliwie przestępując, mówił chłopak.
— Oddasz ojcu ten list...
— Rozumiem!
Tym razem pochylił się zręcznie i podjąwszy z dywana dziesiątkę z pugilaresa Kaprowskiego upadłą, ścisnął ją mocno w garści, a potém do kieszeni majtek wpuścił.
— A ten drugi, mniejszy, postarasz się oddać panience z Leśnéj... pannie Bahrewiczównie... pannie Karolinie... młodszéj...
— Rozumiem!
— I żeby tych dwóch listów, prócz ojca twego i téj panienki, oko ludzkie nie widziało...
— Aj! rozumiem!
I nie mogąc już radości swéj powstrzymać, o ćwierć łokcia w górę obu nogami podskoczył.
— Głupi jesteś ze swojém skakaniem, przestraszyłeś mię. Na, leć, a jeżeli jutro przed wieczorem z odpowiedzią ojca powrócisz, dostaniesz rubla...
Chłopiec schował listy w zanadrze i w pięć minut potém, zdjąwszy podarte buty i na plecach je sobie zawiesiwszy, próg domu pana swego przeskoczył i jak strzała biegł przez ulice miasta, migocąc bosemi nogami wysoko w biegu podnoszonemi. Od lat paru dość często wysyłał go pan ze zleceniami podobnemi, do rodzinnéj jego wioski. Po raz ostatni był tam w porze zbierania siana i plecia lnu i pszenicy...
Posiadłość dymisyonowanego żołnierza, pomiędzy dużą wsią Hrynieńską a folwarkiem Wólki znajdująca się, była bardzo niewielką, z pół morga warzywnego ogrodu i paru morgów ornego pola złożoną. Dzielscy, dawni dziedzice Hrynek, darowali ją ojcu jego, który ze wsi téj pochodził, ale przez całe życie we dworze służył. Chata stara i zczerniała, bez komina i z malutkiemi oknami, samotnie stała pomiędzy ogrodem a nieszeroką drogą, ze wsi do folwarku i daléj jeszcze wiodącą. Niedaleko ztamtąd stojące dwie grusze dzikie rosły już na gruncie Dzielskich, który wielkim klinem wbijał się pomiędzy pola włościan hryneńskich i te, które do Wólki należały. Z téj to chaty Mikołaj do wojska wyszedł, pozostawiając w niéj starego ojca i młodą, hożą, niedawno pojętą żonę; do niéj wracał kilka razy na krótkie urlopy i nakoniec powrócił całkiem. Powrócił i ani ojca, ani żony w domu już nie znalazł. Piérwszy umarł, druga powlokła się z kimś w świat i bez wieści przepadła. Natomiast znajdowało się tam czworo dzieci różnego wieku, z których starsze doglądały i jako tako żywiły młodsze. Dowiedziawszy się o odejściu i zniknięciu żony, Mikołaj padł z razu na ziemię i aż zaryczał z płaczu, potém, przez cały tydzień pił w karczmie bez pamięci, nakoniec powrócił do chaty, najmłodsze dziecko wziął na ręce, nosił je po izbie, hołubił, kołysał, mrucząc coś do niego o dziadku, który leży w mogile i o matce, która w świat poszła, aż oddał je najstarszéj, dorosłéj już dziewce, a sam siadł na progu chaty i zaczął grać na mosiężnéj trąbie, którą z sobą z wojska był przyniósł. Dął w trąbkę i rzucał na uciszone w późnéj jesieni pola, przeciągłe, smętne, monotonne tony, tak, jakby ze świata dalekiego kogoś wołał, wołał... Że zaś był wtedy trochę jeszcze pijany, tonami trąby przywołując tak z dalekiego świata Maryśkę swoję, wciąż popłakiwał i co moment odrywając od instrumentu usta, palcami nos ucierał, ciężko przytém wzdychając. Od tego czasu wiele lat już przeszło, a ex-sołdat Maryśki swéj nigdy bez wzdychania i ucierania nosa wspominać nie mógł. Nie często jednak wspominał o niéj, miał bowiem o czém myśléć i co robić. Najstarszą dziewkę za mąż wydał, jednego z chłopców w służbę do miasta oddał i miał teraz przy sobie syna młodego parobka i córkę zaledwie dorosłą, która mu w chacie gospodynią była. Ale ta chata żal się Boże! waliła się prawie od starości, świszczała wiatrem przez wszystkie szczeliny, pozór miała czarnéj przepaści, z powodu napełniającego ją wciąż dymu. I ten kawałek pola, co do niéj należał! cóż to było? Na wykarmienie jednéj gęby zabrakło-by tego zboża, które na niém rosło. Kiedy Mikołaj na progu chaty siadał i w trąbę dąć zaczynał, oczy jego siwe, przebiegłe, błyszczące, przesuwały się po tym wielkim klinie ziemi, który wbijając się pomiędzy grunta Hrynek i Wólki, jego posiadłość z trzech stron, niby w kleszczach ściskał. Po tym klinie żyznym, usiewanym w połowie pszenicą, a w połowie jęczmionami, oczy sołdata przesuwały się tęskne, czułe, rozkochane, a czasem pożądliwe i srogie. Gdy wstawał z progu i z głośném westchnieniem członki swe wyciągał, ramiona jego zdawały się wydłużać i wyprężać tak, jak gdyby tę trójkątną płachtę ziemi zagarnąć, zwinąć i do piersi przycisnąć pragnęły. Ludzie powiadali, że stanie się ona wkrótce własnością Mikołaja, bo Dzielscy szumnie sobie żyli i nie jednę już okrainę majątku swego różnym ludziom sprzedali...
W porze zbierania siana i plecia lnu i pszenicy, Mikołaj bez szynela, w majtkach i koszuli tylko, bosy, motyką okopywał w ogrodzie swym duże już rostki kartofli. Inni ludzie robili to małą soszką, jednym koniem założoną. Ale jemu żal się Boże, szkapisko po to ze stajenki wyciągać. Ile on tam tych kartofli sadził? Ćwierć morga, nie więcéj, drugą połowę ogrodu Ulanka zasiewała burakami, marchwią, makiem, lnem i konopiami. Ot tam z tamtéj strony klina, pod lasem, pyszny był kawał ziemi na kartofle... ze dwa morgi, albo i więcéj... ale to jeszcze do Dzielskich należało. Więc pół morga kartofli okopywał ręcznie, motyką, a przysadzista i czerwona Ulanka, na zielonéj miedzy siedząc, buraki pleła. Nad pochyloną głową dziewki wyrastał słonecznik i z wysokiéj łodygi wielką, żółtą twarzą, na tle błękitnych obłoków świecił. Ulanka głowę podniosła na drogę, która z chaty wywijała się białym, długim szlakiem, popatrzyła i zawołała:
— Tato! Jurek bieżyć!
Bose nogi chłopca i biała jego koszula migotały na słońcu, z daleka; buty i surducinę na plecach niósł. Zasapany, z twarzą oblaną potem, chłopak do ogrodu wpadł, i do ojca podbiegłszy, pokornie go kilka razy w rękę pocałował. Mikołaj łaskawym tonem zamienił z nim słów kilka, list Kaprowskiego od niego wziął i motykę na ziemi pozostawiając, do chaty poszedł. Jurek powitał naprzód siostrę kuksańcem w bok tak potężnym, że aż krzyknęła i wzajem go uderzeniem pięści odepchnęła, potém dwa całusy na spoconych jéj policzkach wycisnął, nakoniec z kieszeni majtek wyjął i na zagon przed nią rzucił, przyniesiony jéj w charakterze gościńca obwarzanek. Udobruchana dziewka, pogłaskała go dłonią po twarzy i wyszczerzyła do niego dwa rzędy białych jak perły, zębów. On wyciągnął się na miedzy jak długi i o jedzenie poprosił. Cztery mile ubiegł i prócz dwóch obwarzanków, które z miasta wychodząc kupił, nic w gębie nie miał. Ulanka wstała i poszła do chaty, aby mu kawał chleba i skórki od wędzonéj słoniny do zjedzenia przynieść, zanim pora popołudniowania nadejdzie. Gdy weszła do chaty, znalazła ojca siedzącego na ławie u okna i czytającego list otrzymany. Dla przeczytania go, włożył na spiczasty swój nos ogromne okulary w drucianéj oprawie, które mu jednak spełnianą czynność niedostatecznie ułatwiały; z wielką trudnością pisane litery rozpoznawać mógł. Całe pół godziny wpatrywał się przez okulary w króciutki list Kaprowskiego, półgłosem sylabizując go i uśmiechając się przytém, szydersko trochę, a trochę przebiegle. Z uśmiechem tym na ustach do ogrodu powrócił, motykę z ziemi podniósł i rostki kartofli starannie okopując znowu, Jurka do siebie zawołał. Chłopiec z gębą napchaną chlebem i od słoniny błyszczącą, na miedzy usiadł i, odpowiadając na ojcowskie pytania, szeroko i długo opowiadał ojcu o życiu, zwyczajach, rozmowach i stosunkach pana swego. W złotém świetle słoneczném, wysoki, wyprostowany człowiek w majtkach i koszuli uderzał wciąż motyką w ziemię, uważnie grudki jéj podnosząc i rozkładając, a podobnież ubrany chłopak, na miedzy siedząc, podnosił ku niemu rumianą, okrągłą twarz, śród któréj świeciły bystre, swawolne, błękitne oczy. Z przelatującemi po twarzy téj uśmiechami nieświadomego siebie cynizmu, dziecinnym, cienkim głosikiem szczebiotał, szczebiotał o wszystkiém, co u pana swego widział kiedy i słyszał, a o czém ojcu jego trzeba było wiedziéć koniecznie.
O zachodzie słońca, dokoła chaty Mikołaja, pola napełniły się rykiem bydła, beczeniem owiec, turkotem kół i ludzkiemi głosami. Po drogach przerzynających pola, zdaleka i zblizka, sunęły trzody pędzone ku Hrynkom, Wólce i szarzejącemu pod lasem folwarkowi Dzielskich; wozy naładowane sianem i w dwa konie założone nakształt zielonych i ruchomych wzgórz, przesuwały się tu powoli, ówdzie prędko, rozlewając potoki mocnéj i miłéj woni. Nad wsią z jednéj strony i nad folwarkiem z drugiéj, wzbiły się w złotem powietrzu słupy różowych dymów. Tu i tam psy szczekały; ztąd i zowąd ciągnęły sznury kosiarzy, świecąc zdala białemi koszulami i przy ostatnich promieniach słońca migocąc błyskami kos. Za kosiarzami, których grube rozmowy i śmiechy słychać jeszcze było wtedy nawet, gdy zniknęli wśród szarych zabudowań folwarku, drogą mijającą zblizka chatę Mikołaja, szły grabielnice. Były to mieszkanki wsi Hryńskiéj, które do robót polnych najmowały się okolicznym dworom i folwarkom. Dziś, po zapłatę dzienną zmierzały ku Wólce. Młode po większéj części, harne, wyprostowane, w grubych koszulach i sztywnych samodziałowych spódnicach, bose i z ogorzałemi szyjami, dokoła których wiły się sznury szklanych paciorek; grable, któremi przez dzień cały zgarniały na łąkach koszone siano, niosły one w ten sposób, że nad głowami ich tworzył się gęsty las o liniach suchych i zębatych szczytach. Było ich ze dwadzieścia. Szły prędko i na całe gardło śpiewały monotonną, przeciągłą, jękliwą pieśń. Mijając chatę Mikołaja, przerwały śpiewanie i potężnym chórem przemówiły:
— Niech będzie pochwalony!
Słowami temi witały siedzącego na progu chaty swéj sołdata. Nie grał on dziś na trąbie, ale z wielką uwagą i skupieniem strugał nożykiem drewienka różnych rozmiarów, z których wyrabiał skrzypce i inne cacka dziecinne. Z pozoru cały robocie oddany, wciąż jednak z ukosa zerkał na ludzi przechodzących drogą. Czekał może na kogoś. Usłyszawszy chóralne pozdrowienie grabielnic, podniósł głowę, odpowiedział: „Na wieki wieków”, i bystrém spójrzeniem gromadę kobiet przejrzawszy, zatrzymał je na téj z pomiędzy nich, która odłączywszy się od towarzyszek, szła o kilkanaście kroków za niemi, sama jedna. Nie była ona taką wyprostowaną i harną, jak tamte. Równe jéj nawet wiekiem, przenosiły ją o wiele siłą, żwawością i jakąś raźną pewnością siebie, malującą się w ruchach ich i na twarzach. Całodzienna praca nie znużyła ich a rozweselała nadzieją zarobku i możnością pośpiewania sobie razem na wolném powietrzu, na szerokich polach. Tamta nie śpiewała.
— Hej! Krystyna! — zawołał Mikołaj.
Mógł-by był jéj nie przywoływać; sama skierowała się ku jego chacie. Grabielnice śpiewając wciąż, poszły daléj, ona stanęła przed siedzącym na progu sołdatem. Chuda jéj kibić i suchy profil twarzy zarysowały się na ciemném tle chaty; grabie sterczały nieruchomo nad plecami jéj i głową. Mikołaj z podniesioną twarzą patrzał na nią.
— Cóż tak wleczesz się od roboty, jakby nieżywa? — zaczął. — Durna! pośpiewała-byś sobie z innemi, to-by zaraz weseléj stało!
Kobieta pokiwała głową i policzek na dłoni wsparła.
— Oj Mikołaju, Mikołaju! — zaczęła — czy to takiéj jak ja, do śpiewania! Dobre śpiewaci tym, co mużykow swoich i chatu swaju i wsieńko po poriadku majcie, a mnie w sirockiéj mojéj doli nie do śpiewania. Ja już, ot, ze dwadzieścia lat nie śpiewała, chyba tylko chłopcom moim, albo i cudzym dzieciom do snu, albo i do zabawy... Bolsz nikoli, dalboh, bolsz nikoli!
— Dziwna ty baba! — zaczął Mikołaj.
Ale ona, raz rozgadana i do mądrego sołdata szczególne zaufanie uczuwając, nieruchomemi oczyma w przestrzeń wpatrzona, daléj swoje prawiła:
— Ni mnie kiedy drużki na dzieży sadzały, ni mnie do ślubu śpiewały, ni ja złociste zboże garściami w kąty mężowskiéj chaty rzucała... Nie tak ja żyła jak drugie i nie tak teraz jak drugie po tym świecie chodzę...
Hodi już, hodi! — przerwał Mikołaj — ot, chcesz może nowinę wiedziéć? Od pana hadwokata pismo dziś miałem!
Kobieta zmieniła w okamgnieniu postawę i wyraz twarzy. Wyprostowała się, kilka razy z nogi na nogę postąpiła, oczy zapłonęły, grabie gwałtownie zakołysały się nad głową.
— Pisał! o Pilipku może pisał! Jezu! mówcie! co z moim synkiem najukochańszym będzie?
Mikołaj biorąc się znowu do strugania drewienek, flegmatycznie odpowiedział:
— A co ma być? Dobrze będzie. Zostanie się w Ongrodzie i do Hrynek na zimowanie go przyślą.
Grable Krystyny upadły na ziemię. Z krzykiem radości rzuciła się ku mówiącemu tak, jakby ręce jego ucałować chciała.
— Ot już baba i rozradowała się! — usuwając ją zlekka, ciągnął Mikołaj — a jeszcze niéma czego. Jeszcze dekret nie zapadł.
— Nie zapadł! — prostując się znowu i ręce splatając, powtórzyła kobieta.
— Jużby to on i zapadł... tylko tam jeden haficer jest... taki szelma, że nie pozwala... Nie pozwala i nie pozwala... Co jemu zrobić? Co już pan hadwokat jego naprosił, co już do niego nachodził się... „Nie pozwolę” mówi... „Niechaj, mówi, Pilip mandruje tam, dokąd jemu przeznaczono. Czy to ja, mówi, syna swego za niego tam poszlę, hę?” Oto co w piśmie pana hadwokata stoi!
— Wyż, Mikołaju, mówili, że dobrze będzie... — ściskając mocno ręce, szepnęła kobieta.
— Jeżeli zechcecie, to może jeszcze i dobrze być — skrzypiąc nożykiem po drzewie, odparł sołdat. Podniósł potém głowę i skupionemi palcami prawéj ręki dotknął kilka razy dłoni lewéj. Krystyna, któréj dusza cała skupiła się w oczach, giest ten zrozumiała.
Znou hroszy!
— A ty, baba, co myślała? Że w takiém wielkiém mieście, taki ważny interes, za głupie kilka groszy można zrobić? Ot nietylko co, ale jeszcze i pan hadwokat sam swoich pięciu procentow nie wzioł... jej Bohu, nie wzioł... Wszyściuśkie oddał... A to sprawki, a to sztemple, a to świadectwa od doktorów, że chory, a to temu w rękę wsunąć, a to tamtemu... tak i hrosze rozeszli się, wiadomo okrągłe, a teraz co z tym haficerem zrobić? Można zrobić, ale znou hroszy trzeba... można i nie zrobić, to i cóż? Wielka bieda! Pomandruje sobie Pilipek tam, hdzie i ja był... Oj, oj! wielka parada! Poleży sobie tak jak ja w łazarecie na żółtą trascę, i osypie jego tak jak mnie wysypka taka duża jak bób, ruki sobie odmrozi tak, że popuchną mu jak poduchy, albo uszy mu zgniją od téj wysypki i poodpadają... Albo ja na takie rzeczy nie patrzał? To i co? Wielka bieda! Może i wyżyje, a jak nie wyżyje, to zamrze... i kości jego jéj! jéj! daleko pogrzebią... Kruki tylko i wrony na mogiłkę jego zlatywać będą, a ty nad nią nie zapłaczesz, bo nie zobaczysz jéj nigdy. Wielka tobie bieda!
Krystyna stała, jak w ziemię wryta. Walka wewnętrzna malowała się na jéj twarzy, przez uwypuklenie się zmarszczek na czole i silne zaciśnięcie wązkich, bladych warg. Policzek na dłoni wsparła i w ziemię patrzała. Po chwili, cicho, jakby do saméj siebie, mówić zaczęła:
— Bladzieńki był i delikatny taki od urodzenia, a taki potulny i nie zuchwały, jak baranek. Bywało, Antosiek czasem nie posłucha matki... a on, nigdy! Rączynami mię za szyję, bywało, obejmie, i mówi: „Już ja tobie, mamo, nigdy zgryzoty nie zrobię; twoja dola i tak gorzka...”
Sołdat pomiędzy dwa drewienka naciągając niciane struny, milczał.
Ona znowu mówić zaczęła.
— Oczki u niego sinieńkie takie, jak te kwiatki lnu... a choć słabieńki był zawsze, wyrósł jak topola... Wyrósł, do wojska go wzięli, a jak mnie zobaczył, na ziemię przedemną, jak przed świętym ołtarzem padł i kolana moje całował. Oj, ditia ty moje najmilsze, krwawicą moją wykarmione, w łzach moich wyhodowane... Słoneczko moje bladzieńkie, kwiateczku mój, co ciebie witer odemnie w dalekie strony niesie...
Mikołaj wciąż jakby słów jéj nie słyszał i tylko nie wiedziéć dlaczego, koniec nosa jego nad robotą pochylony, zaczerwienił się mocniéj. Nie podnosił głowy i długo ani słowa do kobiety nie przemówił. Nakoniec rzekł krótko:
— Róbcie sobie, jak chcecie. Mnie nic do tego.
I z wielkim hałasem nos palcami utarł, poczém rękawem od koszuli po wąsach i ustach powiódł, co wszystko czynił w chwilach wzruszenia. Krystyna grabie z ziemi podniosła i głową sołdatowi na pożegnanie kiwnęła. Na twarz jéj wrócił najzwyklejszy jéj wyraz, posępnéj energii.
— Kiedy hrosze przynieść? — zapytała.
— A kiedy tam sobie chcesz — z wyraźną niechęcią odmruknął sołdat. — Mój chłopiec, co u pana hadwokata służy, jutro czuć świt nazad do miasta poleci.
Czuć świt i ja tu przyjdę — odpowiedziała Krystyna i dodała: — Z Bogiem, Mikołaju!
— Z Bogiem! Z Bogiem!
Sam jeden na progu chaty zostawszy, ręce na kolanach złożył i zamyślił się. Przez chwilę krzywił się tak, jakby coś bardzo niesmacznego połknął, ale potém, wzrok jego, z przyzwyczajenia, spłynął na ową szmatę ziemi, która szerokiemi miedzami w trójkąt zarysowana, od lasu sunąc, malutką jego posiadłość w ogromne jakby nożyce ujmowała. Leżała tam, ta ukochana i ta pożądana w zapadającym zmroku, zieleniejąca jeszcze ugorem i złocąca się dojrzewającém żytem. Mikołaj przestał krzywić usta, natomiast złożył je do gwizdania. Pogwizdywał sobie chwilę; był-by może poszedł do chaty po trąbę, ale nie mógł jeszcze opuścić stanowiska swego. Czekał jeszcze na kogoś, bo wciąż na drogę spoglądał. Doczekał się nakoniec. Spóźniona fura siana sunęła zwolna ku jego chacie. Na szczycie fury siedzący człowiek pozdrowił go wyrazem:
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki! Jasiuk?
— A ja!
— Jak będziesz miał czas, przyjdź dziś pomówić ze mną... tylko dziś koniecznie... czujesz?
Dobre. Czemu nie? Prydu! — spokojnym, trochę leniwym głosem odparł parobek, a że późno już było, zaciął konie i prędzéj trochę z furą ku folwarkowi zdążał.
Na folwarku gospodarzył dziś sam Bahrewicz. Już wszystko należycie obejrzał, kogo należało wykrzyczał, co wypadało zrachować, zrachował; a teraz przed domkiem, w którym mieszkał namiestnik i pachciarz, robotnikom i robotnicom należną im płacę wyliczał. Na stołku siedział, a na kolanach trzymał dwa worki drobnéj monety. Namiestnik i pachciarz pomagali mu w liczeniu i rozdawaniu pieniędzy, kosiarze i grabielnice brali je, kłaniali się, mówili: „Niech będzie pochwalony” i pojedynczo lub gromadkami folwark opuszczali. Wśród grabielnic była i Krystyna. Wzięła pieniądze i także odeszła, nie ku czworakowi jednak, ale ku stodole, za którą zniknęła. U płotu stał osiodłany, tłusty konik ekonoma. Gdy wszystkie zajęcia i rozporządzenia zostały już dokonane i wydane, namiestnik konika tego od płotu odwiązał i ku zwierzchnikowi go przyprowadził. Z ruchów Bahrewicza i wyrazu twarzy znać było, że śpieszył się bardzo. Przyczyna pośpiechu tego była zrozumiałą. Madzia nie lubiła okrutnie jeżdżenia jego do Wólki, w któréj mieszkała Krystyna, i ile razy zabawił tam dłużéj nieco... cóż? no, nic tak szczególnego: — miotła! Dziś zaś zajęcia miał wiele i późniéj, niż zwykle, do domu wracał. Spieszył więc i za bramą miał już konika do pełnego kłusa wypuścić, gdy z za stodoły wysunęła się i drogę mu zaszła Krystyna. W letnim, przezroczystym zmroku poznał ją od razu. Nie mogła zjawić się bardziéj nie w porę. Gdy jednak półgłosem zawołała: „Panie, panie, poczekajcie kryszkę!” wstrzymał konia i szorstko trochę odezwał się:
— Dobry wieczór, Krystyna! No i czegóż tam znowu chcesz?
Nie starała się pomówić z nim na folwarcznym dziedzińcu, lecz tu mu zachodziła drogę, dlatego, że wstydziła się rozmawiać z nim przy ludziach. Lata biegły, twarz jéj starzała się, córki jego i jéj synowie dorośli, — darmo! Wstydziła się — i koniec! Zdawało się jéj, że nietylko ludzie, ale drzewa i ptaki na drzewach śmiały-by się z niéj, wrzeszcząc: „Porzucił! wziął i porzucił! Z dwoma bębnami porzucił, a baba jeszcze goni za nim!” A ona za nim nigdy, nigdy nie goniła, odkąd ją z pod dachu swego wyprawił, a inną za żonkę pojął. Była-by raczéj pod ziemię schowała się, niż by miała za nim gonić. Tylko w sierocém jéj życiu, bez krewnych i życzliwych, z dwoma chłopcami na karku, zdarzały się okoliczności takie, w których potrzebowała opieki albo rady, i dawne, dawne wspomnienia, które na dnie jéj duszy wciąż sobie popłakiwały, pchały ją ku niemu po tę opiekę i radę. Teraz, gdy on na koniu siedział wyprostowany, silny, czerstwy, w długiém za kolana odzieniu i zgrabnéj czapeczce na głowie, ona, u siodła jego stała, szczupła, nieśmiała, bosa, z włosami opadającemi z pod spłowiałéj chustki, na zorane i zwiędłe czoło. Nieśmiało i przyciszonym głosem opowiadała mu swoję wielką troskę. Czy ten hadwokat z Ongrodu, ten Kaprowski, naprawdę Pilipka wyratować może? Czy pieniądze jéj nie przepadną? Czy ma dawać ich więcéj?
— Wy, panie, znacie hetaho hadwokata. On niedawno w gościnie u was był. Mikołaj jego zna, a Mikołaj to już bardzo mądry i dobry człowiek... ale wiadomo, człowiek omylić się może... Co mnie tu robić?
Bahrewicz o adwokacie tym, którego znał Mikołaj, miał najlepsze pod słońcem wyobrażenie. Można nawet powiedziéć, że rozum jego, stosunki, elegancya, budziły w nim pewien gatunek czci. Uważał go już zresztą prawie za zięcia swego. Pomimo więc niepokoju o następstwa spóźnienia się, cierpliwie wysłuchawszy krótkich zresztą pytań kobiety, łagodnie powiedział jéj to, o czém istotnie najmocniéj był przekonanym, mianowicie, że sprytniejszego i możniejszego adwokata, jak Kaprowski, nietylko w Ongrodzie, ale może i na całym świecie niéma; że jeżeli cokolwiek, w czyimkolwiek interesie można zrobić, to on już najpewniéj zrobi, ale że bez pieniędzy nic wcale na świecie zrobić nie można. Ile ich od Krystyny żądał Kaprowski, ile ona ich miała i dać mu mogła, nie zapytał, jak téż i nie pomyślał nad tém, czy istotnie możliwém było, przez jakiekolwiek starania, zatrzymać w rodzinnych stronach żołnierza, którego gdzieindziéj wysyłają. A gdyby zresztą dzień i noc nad tém rozmyślał, wyszło-by to zupełnie na jedno. Wprost, nie wiedział wcale, czy to było możliwém, lub niemożliwém. Zdawało mu się, że: czemu nie? Za pieniądze i z takim sprytem, jaki posiada Kaprowski, i z takiemi jeszcze stosunkami, wszystko zrobić można. Powiedział to Krystynie i z wysokości siodła patrząc na nią, zapytał jeszcze:
— Cóż? jakże ci tam? niebardzo ci źle z Jasiukami żyć? he?
Nie odpowiedziała. Jak nigdy nie goniła za nim, tak téż nigdy i nie opowiadała mu, jak jéj było żyć: dobrze, czy źle? Zapytała się czasem o co, o ratunek jaki dla którego z synów poprosiła i hodi! Co jéj tam z tego przyjdzie, że mu opowié? Albo on jéj pożałuje? Nie pożałował młodéj, to teraz zestarzałéj, tembardziéj żałować nie będzie!
— Dobranoc, Krystyno! — pożegnał ją, odjeżdżając.
— Jedźcie, panie, szczęśliwie — odpowiedziała, lecz nie odeszła.
On konia do szybkiego kłusa wypuścił i tęgo trzymając się siodła, przy słabnącym wciąż tentencie kopyt końskich, w coraz gęstszym zmroku oddalał się i znikał. Ona z policzkiem na dłoni wspartym, stała na tém samém miejscu, na którém z nim rozmawiała; ku gwiazdom, których wiele zaświeciło już na niebie, oczu nie wzniosła. O, nie! W ziemię patrzała, w ziemię zmoczoną rosą, jak łzami, w ziemię, z któréj wyrosła jak trawa samotna, ludziom do deptania, wstydowi i troskom na pokarm. Wspomnienia, które na dnie jéj duszy, pod grubą warstwą trosk, wstydu i pracy wiecznie sobie popłakiwały, teraz, przy słabnącym wciąż tentencie kopyt końskich, rozpłakały się rzewnie. W ziemię wpatrzone jéj oczy suche były, ale pod grubą koszulą, w piersi zapadłéj kroplami krwi rozpłakała się rana niezgojona. Kilka razy cicho powtórzyła:
— Jedźcie, panie, szczęśliwie! Jedźcie, panie szczęśliwie! jedźcie szczęśliwie! Z Bogiem!
Było to coś nakształt słów przebaczenia i błogosławieństwa.
Nagle pomiędzy wzrokiem jéj i ziemią przesunęła się twarz młodego chłopca, otoczona włosami po żołniersku ostrzyżonemi, bladawa, ściągła, z oczyma podobnemi do kwiatów lnu. Nic, tylko przesunęła się, smutna, trochę do płaczu skrzywiona i kawałek żołnierskiego szynela zaświecił metalowym guzikiem. Krystyna porwała się z miejsca, ku czworakowi pędem pobiegła. Teraz w duszy jéj nic już nie było, prócz powtarzającego się po tysiąc razy wyrazu: syn! syn! syn! — i dokoła tego wyrazu krążącéj radości, że wyratować go można. Bahrewicz powiedział, że można, i że ten hadwokat to wielki człowiek... Ona i wprzódy myślała sobie, że kiedy Mikołaj tak mówi, to już pewno prawda, ale Bahrewicz lepiéj jego zna i jeszcze mądrzejszy od Mikołaja, a tak samo mówi...
W czworaku, skoro tylko wieczerza została zjedzoną i dzieci usnęły, Jasiuk przysiadł się do żony, która nie leżała już wprawdzie, ale skurczona i wciąż niedomagająca, siedziała na jedyném tu łóżku, okrytém zamiast pościeli sianem i grubém płótném. Oboje zaczęli z sobą bardzo żywo i bardzo cicho rozmawiać. Jasiuk wspominał o Mikołaju, od którego przed samą wieczerzą powrócił, drapał się w głowę i ociężałemi gestami okazywał zakłopotanie i niepokój. Jelena za to, widocznie cieszyła się z czegoś i o coś na męża nalegała. Od owego nieszczęśliwego połogu kaszlała często i parę razy krew z ust się pokazywała. Jasiuk kaszlania tego nie cierpiał, powiadając, że gdy je usłyszy, pod sercem wiercić mu coś zaczyna. — „Śruba nie śruba, mówił, ot tak i wkręca się pod serce.” — Teraz więc, gdy Jelena, przekonywając go o czémś i o coś prosząc, zaniosła się kaszlem, wstał i rzekł:
— Nu dobre już dobre; pójdę, zaniosę jeszcze, zryzykuję... Może Bóg zlituje się i pociechę ześle, a ty, babo, jak uradujesz się, to i wyzdrowiejesz...
— A pewno — odparła Jelena — musić radość to najmędrzejsza znachorka... najlepiéj leczy...
— Ale! — potwierdził mąż i popatrzali na siebie. Ona i teraz już uradowana uśmiechała się do niego blademi, łagodnemi ustami; on ciemne, gęstą czupryną zarzucone czoło rozjaśnił.
— Może Pan Bóg zlituje się i pociechę ześle! — powtórzył.
Potém, kiedy Jasiuk i żona jego zasnęli, Krystyna i Antosiek wsunęli się do komory. Tak jak przed trzema miesiącami, kobieta siadła znowu na ziemi i skrzynkę otworzyła, a parobczak stojący za nią trzymał w ręku palące się łuczywo. I tak jak przed trzema miesiącami, z dna skrzyni ukazała się znowu pończocha, już tylko w dwóch trzecich pieniędzmi napchana. Krystyna wyjęła z niéj naprzód dwa arkusze papieru, zżółkłe, we czworo złożone, i z poszanowaniem uroczystém na stronie je położywszy, miedziane i srebrne monety liczyć zaczęła. I tak samo jak wtedy, Antosiek przyglądał się temu, lecz kiedy już sumę potrzebną odłożyła, zapuścił wzrok w głąb’ pończochy i z niejakiém wahaniem w głosie rzekł:
— Mamo, a to co zostało, znaczy, już moje!
— Twoje, synku, twoje — odpowiedziała i nad policzonemi tylko co pieniędzmi zadumała się przez chwilę. — Ot tobie i pogrzeb z księdzem i chorągwiami! Ot tobie i piękna trumna! Ot tobie i krzyż na mogile, piękny, malowany! Jak pies żyłam, jak psa mię pogrzebią. Oj Pilipku, Pilipku! na śmierć ja sobie te hrosze chowała, na śmierć dostatnią, chrześcijańską i mogiłę śliczną, coby mi nagrodziła wstyd, który żyjąca piłam... Ale... wola Boża! śmiertelne te pieniądze moje na twój ratunek, ditia ty moje, oddaję...
Parę łez kapnęło z jéj oczu na miedziane i srebrne monety. Antosiek szeptania jéj słuchał z ponurą trochę miną. Gdy zżółkłe papiery ostrożnie i z uszanowaniem w zwykłém schowaniu umieściła i brała się do związywania pończochy, parobczak oburkliwie jakoś i szorstko mruknął:
— Ale moich, to już, mamo, ztąd nie bierzcie... Żeby tam nie wiem co, nie bierzcie! Dość już nadawaliście Pilipku, niech i mnie troszkę dostanie się... Wszakże i ja dziecko wasze, nie czyje... Czujecie, mamo!
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Oczy chłopca paliły się takim ogniem, jakiego w nich nie widziała dotąd; głos téż jego dziwnie był zmienionym. Chciała złajać go za to, że zuchwale odezwał się do niéj, ale ostatnie wyrazy jego żal w niéj zbudziły.
— A czyjeż ty dziecko? — odpowiedziała — wiadomo że moje, tak jak i Pilipek. Na obydwóch was ja pracowała i obydwóch lubiła, jak dwoje oczu w głowie... tylko, że teraz tamten biedniejszy... ty tu i dzięki Bogu, zdrów i silny, a on słabieńki, niedomaga i szluć jego tam, gdzie żółta trasca i takaja wysypka, od któréj uszy gniją i odpadają... To ja, widzisz synku, dlatego jemu oddała pieniądze jego i swoje śmiertelne...
— Ale moich to już nie oddacie — powtórzył Antosiek i dodał jeszcze: — a jeżeli oddacie, to wam tego do śmierci nie zapomnę... Dalibóg, pobożyłem się, że nie zapomnę!...
— Nie oddam, synku, nie oddam! Te już tylko poślę... haficer ten zgodzi się i dekret zapadnie, że Pilipek do Hrynek na zimowanie przyjdzie...
— Nu, dobre, i ja sam tego chciałby bardzo — zakończył uspokojony już parobek i pomógł matce skrzynkę zamknąć.
Wszystko to działo się w czerwcu, w porze zbierania siana, okopywania kartofli i plecia lnu i pszenicy. Teraz w sierpniu, Jurek znowu do chaty ojcowskiéj przybiegł, ale ojca w domu nie znalazł. Ulanka, która w chacie len tarła, powiedziała mu, że starszy brat orał w polu, a ojciec poszedł do Dzielskich, o ziemi téj pomówić, którą oni sprzedają, a on kupić żąda. Chata była napełnioną więziami wysuszonego lnu. Stały tam one na ławach i na glinianéj podłodze, o czarne ściany wsparte. Dziewczyna niezmiernie lnem zajęta, pośpiesznie dała bratu misę krupniku i kawał razowego chleba. Jurek zajadał, paplał siostrze różne dziwy o mieście, w którém mieszkał, poczém zerwał się z ławy, wybiegł z chaty na drogę i pogwizdując, wyskakując, gałęzie z drzew obrywając, kamienie na polu rzucając, dążył w kierunku Leśnéj. Dość prędko, bo może w parę godzin wracał do ojcowskiéj chaty. Wracał innym wcale krokiem i z inną miną, niż gdy odchodził. Nogami powłóczył, jak gdyby miał lat ośmdziesiąt, wargi z wyrazem rozgniewania i żalu wydymał, oczy miał zapuchnięte od płaczu, kołnierz od koszuli rozdarty i na jednym policzku obrzękliznę, pochodzącą od silnego jakiegoś uderzenia. Wsunął się do chaty krokiem złodzieja, przy drzwiach stanął i pięści do oczu przyłożywszy, zaszlochał. Czapka mu z głowy spadła i ukazała włosy do najwyższego stopnia rozczochrane. Ulanka, która w piecu ogień rozpalała, ujrzawszy go takim, krzyknęła:
— A toż co? do czego ty podobny? czego płaczesz? czy cię kto bił?
— Zabiła! — pięściami wciąż oczy przyciskając jęknął chłopiec. — Ze wszystkiém zabiła!
Dziewczyna przyskoczywszy, oglądała go od stóp do głowy.
— Kto cię zabił? — pytała.
— Ta wiedźma z Leśnéj... Bahrewiczycha... — zajęczał znowu.
— A czegoż ty do Leśnéj latał?
— Z listem od pana... Żeby on tak świata nie widział, jak on mnie tam posłał... hu, hu, hu...
I płakał znowu. Dziewczyna litość nad bratem uczuła i na Bahrewiczową za zabicie jego obraziła się srodze. Czerwonemi rękoma włosy mu przygładziła, kołnierz uporządkowała i, posadziwszy go na ławie, w kształcie pociechy, przyniosła mu z komory dwie garście słonecznikowych ziarn, które przed nim na stół wysypała.
Jesz — rzekła — nuże jesz a nie becz! baćko zaraz przyjdzie, a tymczasem rozpowiédz mnie, jak to było...
Wróciła do rozpalonego ognia i nastawiania wieczerzy, a Jurek, łuszcząc i zjadając smaczne ziarnka, powoli uspakajać się zaczynał, i żałosnym zrazu, a potém coraz weselszym głosem opowiadał siostrze, jak to było.
Było to jak następuje:
W małéj bawialni Bahrewiczów, dwie panienki siedziały jak zwykle przy dwu oknach. Ponieważ dnia tego gości żadnych nie miały i nie oczekiwały, koków sobie do głów nie przypięły i turniur do talii nie przywiązały. Grube i piękne warkocze spadały im na białe kaftany, przyozdobione haftami i koronkami własnego wyrobu. Jak zwykle bywało, siedząc przy oknach, wedle wyrażenia matki: „dłubały”. Rózia reperowała falbanki i bufki przy świątecznéj sukience, Karolka jaskrawą jakąś wstążeczkę bardzo pracowicie naszywała błyszczącemi paciorkami. Jaskrawego istotnie trzebaby stroju, aby ożywić nieco dziwnie przez ostatnie miesiące pobladłą i nadwiędłą cerę panienki. Była formalnie do siebie niepodobną; świeżość, zarówno jak wesołość z twarzy jéj zniknęły. Podkrążone oczy miewały chwilami wyraz posępny i od czasu do czasu napełniały się łzami. Łowiąc igłą rozsypane na stole paciorki, wzdychała; Rózia tłuściutka i rumiana, jak dawniéj, spoglądając czasem na siostrę z ukosa, myślała: — Ot, wziął i porzucił! bałamucił, bałamucił i porzucił! A Karolka taka głupia, że po nim desperuje! Jabym mu już dawno w oczy plunęła i ani za nim obejrzała się!
Nagle, Karolka wzrok zwróciwszy ku oknu, zarumieniła się i z krzesła poskoczyła. Smutne jéj oczy błysnęły radością. Zobaczyła Jurka, który pod płotem przesunąwszy się, stanął wśród akacyowych i berberysowych zarośli, tworzących na dziedzińcu dwa gęste, cieniste klomby. Stał w cieniu akacyj, bzów i berberysów, na tém samém miejscu, na którém w ów wieczór marcowy Krystyna oczekiwała ukazania się Bahrewicza, aby go dla niedoli Pilipka o radę błagać. I jak ona wtedy, z małych okien domu oczu nie spuszczał, tylko, że te oczy małego fagasa błyszczały swawolą i filuterną przebiegłością. Dwa lata służby u Kaprowskiego nauczyły go mnóztwa rzeczy; rozumiał wybornie znaczenie poselstwa swego i spoglądając w okna ekonomskiego domu, mrugał ku nim figlarnie, wykrzywiał się pociesznie i rękawem spencera zakrywał śmiejące się usta. Karolka znała go dobrze i wiedziała, gdzie teraz przebywa. Ujrzawszy go więc przez okno, zarumieniła się gwałtownie, oczyma radośnie błysnęła i jak strzała na dziedziniec wypadła. Wypadła téż z pokoju i Rózia, ale nie na dziedziniec, tylko do znajdującéj się z drugiéj strony domu, izby czeladnéj.
— Mamo! mamo! — przytłumionym głosem wołała — jeżeli mama chce odkryć Karolci sekret, to proszę teraz na dziedziniec iść... tam lokajczuk kuzyna Ludwika przyszedł do niéj...
W izbie czeladnéj dwie dziewki zajmowały się biciem masła i robieniem serów. Bahrewiczowa własnoręcznie siekała zielsko dla wieprzów. Usłyszawszy śpieszny szept córki, któréj od ciekawości oczy aż gorzały, rzuciła na ziemię żelazne narzędzie, którém zielsko siekała i ku drzwiom pobiegła.
— Ta Rózia, to sprytna dziewczyna! zawsze dowié się czegoś o ojcu, siostrze albo sługach, i matce doniesie. Karolka za to, nigdy do takich rzeczy zdatną nie była. Mazgaić się tylko umié. Ot i teraz! Czyta jakiś list, a łzy jak groch z oczu jéj na papier padają.
Bahrewiczowéj, patrzącéj zdala na bladziutką twarz córki, po któréj z pod spuszczonych powiek łzy ciekły, serce ścisnęło się żalem i obawą. Ale uczucia tkliwe i trwożne tłumaczyły się w niéj przez buchnięcie krwi do twarzy i wnet za sobą przywodziły złość. Strasznie wyglądała, gdy na palcach nóg kołysząc się, zielony klomb dokoła obchodziła, aby Jurka i Karolkę z tyłu napaść i dowiedziéć się nakoniec tego sekretu, który naprawdę, od paru miesięcy szpilką ją w serce kłuł. Jak zwykle przy gospodarskiéj pracy, bosa była, rozczochrana, w krótkiéj spódnicy i kaftanie oblanym maślanką, a pozwalającym uwydatnić się bogatym kształtom. Na Jurka i Karolkę jakby grom spadł; piérwszego za kołnierz od koszuli chwyciła, drugiéj list z ręki wydarła. Dziewczyna przelękła się tak, że aż osunęła się na trawę i obu dłońmi twarz zakrywszy, skamieniała jakby z trwogi. Jurek zaszamotał się, krzyknął parę razy i z szeroko wytrzeszczonemi oczyma i otwartemi ustami skamieniał także. Potężna Madzia, jedną ręką jeńca swego trzymając, drugą list do oczu podnosiła. Jakkolwiek potężną była, ramiona jéj ze wzruszenia drżały. Edukowaną niegdyś będąc, pisane rzeczy dość biegle odczytywała, a Kaprowski miał pismo bujne i wyraźne. W parę minut więc krótki list odczytała i dowiedziała się z niego o wielkiém, wielkiém nieszczęściu córki. Ukazywało się ono w liście tym, jak na dłoni. Jak na dłoni ujrzała wszystko... Rozdzierającym głosem krzyknęła:
— Boże mój! Boże mój! Boże mój miłosierny!
Ogromna boleść twarz jéj wykrzywiła, oczy zaszły krwią i łzami i, przedewszystkiém potężnie zamachnąwszy ręką, chłopca, którego za kołnierz trzymała, bić zaczęła. Gniew jéj, podniecany uczuwaną boleścią, zdawał się granic nie miéć. Przeciw zwyczajowi swemu, nie krzyczała wcale, tylko z zaciśniętemi zębami uderzała nieszczęśliwego posła, targała go za włosy i uszy, odzienie na nim szarpała. Mogłaby go była zabić, gdyby nie wielka sprężystość chłopca, który jak wąż wił się w jéj ręku, i wdanie się Rózi, która własne plecy narażając, na plac boju wpadła i z młodocianą, po matce odziedziczoną siłą, za ręce ją chwytać zaczęła. Nikt inny na krzyki Jurka nie przybiegł. Męzka ludność folwarku znajdowała się w stodole lub na polu, dziewki folwarczne zbyt przyzwyczajone były do hawantur przez panią wyprawianych, aby się lada czém wzruszać mogły. Ale Rózia wojowała z matką nieustraszenie i dzielnie, aż nakoniec, wydobyła z rąk jéj chłopca, który téż jak strzała puścił się ku bramie. Wtedy Bahrewiczowa chciała z pięściami rzucić się na Karolkę, wciąż na trawie siedzącą i zanoszącą się od płaczu. Ale i tym razem Rózia dziarsko stanęła pomiędzy matką i siostrą. Zasłaniając tę ostatnią pulchną i sprężyście wyprostowaną kibicią, wołała:
— Niech mama upamięta się! Niech mama awantur na dziedzińcu nie robi! Ja wszystkiego już domyśliłam się i oświadczam mamie, że Karolki krzywdzić nie pozwolę! Dość ją już ten przeklęty bałamut skrzywdził. I mnie to kompromituje... i ja może przez to za mąż nie wyjdę, a jednakowoż nie gniewam się na nią, bo mnie jéj żal...
I z kolei rozpłakana, schyliła się ku siostrze, objęła ją ramionami i z ziemi podniosłszy, chwiejącą się, ledwie żywą ku gankowi prowadziła.
— Ależ bo durna jesteś! — podtrzymując ją i w czoło całując, szeptała — no, durna, żeby tak zupełnie uwierzyć...
— Róziu! — szepnęła Karolcia — on jest ideałem moim... aniołem...
— Niech go dyabli porwą! — sarknęła siostra i przyśpieszając kroku, dodała: — Uciekajmy od mamy... drzwi pokoju naszego na klucz zamkniemy, żeby nie wpadła, i opowiész mi wszystko...
Łzami szczerego współczucia zalane jéj oczy zaświeciły ciekawością. Madzia tymczasem biegała po folwarku, do czworaków, obór i stodoły zaglądając i do spotykanych ludzi krzycząc:
— Gdzie pan? gdzie pan?
We wzburzeniu swém zapomniała, że mąż pojechał do radcy na sesyę ekonomów i wrócić miał ledwie wieczorem. Parobcy i żony ich wzruszali ramionami, szepcąc pomiędzy sobą, że Bahrewiczycha ze wszystkiém już zwaryowała. Istotnie, w wielkim bólu swym, zmieszanym z większym jeszcze gniewem, miała pozór waryatki. Wpadłszy do domu, Bóg wié co uczyniłaby z Karolką, ale Rózia zamknęła się z siostrą na klucz i przez zamknięte drzwi niezmordowanie, całe dwie godziny z matką parlamentowała. Parlamentowanie to nie było wcale podobném do tych, które odbywają się w zgromadzeniach prawodawczych różnych państw europejskich. Zamieniane słowa, gesty i dźwięki głosów były tam wcale inne; skutek przecież nieustraszoności Rózi był ten, że po dwu godzinach Madzia przestała trząść drzwiami, łajać i krzyczéć, a osunąwszy się na ziemię pod progiem, błagać zaczęła Rózię, aby jéj Karolcię choć na moment pokazała.
— Może ona już nie żyje... — szlochała — Jezusie Chrystusie! może łotr ten zabił ją już zupełnie...
— Karolcia ledwie żyje! — odkrzyknęła Rózia — i jak mama dręczyć ją będzie, umrze zaraz... z pewnością...
— Róziu! Rózieczku! puść-że ty mnie do niéj! Ona nic od rana nie jadła... Oj, biedactwo moje, biedactwo moje! Trzeba jéj trochę pontaku dać! Otwórzcie drzwi, bo, jak nie, Jezusie Chrystusie! zawołam parobków i wyłamać każę... Co to, czy ty mi bronić będziesz własne dziecko zobaczyć i pocieszyć?
Teraz Rózia wiedziała, że bezpiecznie już drzwi otworzyć było można. Po fazie bezgranicznego gniewu nastąpiła faza bezgranicznéj czułości. Przez otworzone drzwi Bahrewiczowa do pokoju córek wpadła i Karolkę, która przed nią na klęczki osunąć się chciała, w potężne ramiona schwyciła. Dziewczyna była istotnie w stanie litość budzącym. Bahrewiczowa płacząc, sapiąc, jęcząc, nad ziemię ją podniosła, do piersi przycisnęła i pocałunkami twarz jéj i włosy okryła.
— Biednaż ty moja, nieszczęsna, zgubiona! Na toż ja ciebie ledwie nie w mleku ptasiém kąpała, na toż ja tobie taką edukacyę dała...
Wtém na dziedzińcu zaturkotały koła.
— Ojciec! — zawołała Rózia.
Bahrewiczowa Karolkę z ramion na łóżko osunęła.
— Pontaku jéj daj! — do Rózi zawołała — i pilnuj, żeby jéj włos z głowy nie spadł, bo jak broń Boże co, to cię tak po zdrowych plecach obiję, że zobaczysz...
Do bawialnego pokoju wbiegła w chwili właśnie, w któréj Bahrewicz próg jego z przeciwnéj strony przestępował. Wchodził ze słodkim uśmiechem na pulchnych wargach. Miał do oznajmienia Madzi nowinę dobrą: otrzymaną od pana rządcy obietnicę sutszéj, niż zwykle gratyfikacyi, lecz zaledwie spojrzał na żonę, struchlał i u progu kroki swe zatrzymał. Długo wsłuchywać się musiał w burzliwą mowę kobiety, która samemi wykrzyknikami przemawiając, szlochała, sapała i jemu wyrzucała, że jest bałwanem, niedołęgą, ślepym, głuchym, głupim, nadewszystko zaś złym, niedbałym, niegodziwym ojcem; długo w mowę tę wsłuchywać się musiał, zanim zrozumiał, o co chodziło. Gdy zrozumiał, krzyknął, za głowę się schwycił, i okrągły, politurowany kij, z którym zazwyczaj chodził i jeździł, a który teraz w ręku trzymał, w górę podnosząc, biegł ku pokojowi córek. Ale żona drogę mu sobą zagrodziła.
— Ani waż się! — krzyknęła — ja złajałam ją i bić chciałam, tylko mi Rózia przeszkodziła... a ty ani waż się! Ja przebaczyłam i tak zlitowałam się, że mało mi serce nie pęka... i ty breweryj wyprawiać nie śmiéj, bo jak zrobisz jaką, to ja ci zrobię drugą i taką, że... o! Jezusie Chrystusie! Konie zakładać każ i w ten moment do Ongrodu ruszaj... w ten moment! do tego niegodziwca... Jak będziesz miał siadać na bryczkę, przyjdź ze mną pomówić. Dyspozycyę ci wydam, co i jak masz tam robić... Może upamięta się...
Bahrewicz dłonią uderzył się w czoło.
— Ty, Madziu... zawsze masz rozum za nas dwoje! — zawołał. — Lecę, lecę... konie zakładać! konie zakładać!...
Z temi wykrzyknikami na dziedziniec wypadł i ku stajni biegł, czasem tylko przystając na chwilę, zęby z gniewu zaciskając i mrucząc:
— O! łotr jakiś, niegodziwiec, wisielec... Zbałamucić dziewczynę, zgubić ją i potém nie żenić się... „Nie mogę z tobą żenić się” pisze. Poczekaj, pokażę ja tobie, co to znaczy zgubić dziewczynę, a potém nie módz z nią żenić się... Łotr, niegodziwiec, wisielec...
I biegnąc ku stajni, kijem w powietrzu groźnie wywijał.
Kiedy tak działo się w Leśnéj, w chacie Mikołaja Jurek zupełnie już po doznanéj dziś nieprzyjemności pocieszony, wesoło używał przyjemności wiejskich. Pomimo przyśpieszającéj dojrzewanie jego edukacyi, którą otrzymywał na służbie u Kaprowskiego, dzieckiem był jeszcze. Plecy i policzki boléć go nie przestały, ale nie zważał na to. Zdjąwszy buty, dosiadł oklep gniadéj klaczki, którą brat starszy od pługa odprzągł, i hasał na niéj po drodze, ku wielkiéj uciesze Ulanki, która z otwartą gębą przed chatą stała, przypatrując się tym konnym popisom młodszego brata. Starszy, żyto na nasienie w stodółce młócił. Wtém z pola, od strony szarzejącego pod lasem folwarku Dzielskich, dało się słyszéć wesołe i głośne gwizdanie, a niebawem ukazała się postępująca miedzą, wysoka i cienka, guzikami szynela zdaleka na słońcu błyszcząca postać Mikołaja. Drogę sobie od dworu Dzielskich do chaty skracając, szedł miedzami i na cały szeroki łan wygwizdywał hulaszczą, żołnierską piosenkę. Radość i tryumf biły mu z długiéj, bladéj twarzy i z małych świecących oczu. Zbliżając się ku chacie, ujrzał starszego syna, z cepem w ręku stojącego we wrotach stodółki, Ulankę karmiącą wieprzaka i Jurka prowadzącego za uzdę ku stajence gniadą klaczkę, za którą, w poskokach i z donośném rżeniem biegło źrebię.
— Ej! ej! rebiata! ej, ej, moje wy siroty! Panu Bogu najpierw, a potém mnie, baćku waszemu, pokłońcie się aż do ziemi! Nie charłaki my już teraz, ale pany, pany sobie całą gębą...
Szerokim gestem półkole w powietrzu zakreślił.
— Ej ha! — krzyknął — pole nasze... i te budynki pod lasem nasze... i kawał wygonu za budynkami nasz... Ej ha!
Nogą o nogę uderzył, w boki wziął się i z wyrazem lubości nieopisanéj na twarzy, po polu, het, daleko, aż ku ciemnéj wstędze lasu, wzrokiem wodził. Dzieci znaczenie wykrzyków jego zrozumiały wybornie. Dobił targu z Dzielskimi, nabywał od nich nietylko ów żyzny klin ziemi, ale jeszcze i stojące pod samym lasem porządne zabudowania folwarczne i spory kawał wybornego pastwiska. Z rozpromienionemi twarzami dzieci ku niemu podchodziły i z uszanowaniem wielkiém całowały go w ręce. Jurek oddał mu list od Kaprowskiego, który on, jak zazwyczaj, włożywszy na nos wielkie okulary, długo przy okienku chaty wyczytywał. W pół godziny potém, znowu go już w chacie nie było. Energia ex-sołdata zmęczenia nie znała. Poszedł naprzód do Hrynek, gdzie długo rozmawiał z Jasiukowym stryjem, Pawlukiem; potém Jasiuka, wiozącego z pola furę grochu spotkał i zatrzymawszy go na drodze, o wóz wsparty, szeptał coś parobkowi tak cicho, aby inni parobcy, z furami grochu téż nadjeżdżający, rozmowy ich słyszéć nie mogli; nakoniec udał się tam, gdzie kobiety, pomiędzy któremi znajdowała się i Krystyna, grykę rwały. Tam zabawił najdłużéj i o zachodzie słońca zaledwie do domu wrócił, a po zjedzeniu wieczerzy, na progu chaty usiadłszy, przyłożył do ust mosiężną trąbę. Tony trąby, to przeciągłe i smętne, to skoczne i urywane, długo wieczoru tego mąciły ciszę usypiających pól...
W ciszy usypiających pól, drożyną wijącą się po rozległém ściernisku, szła ku folwarkowi Krystyna. Kobiety, które dnia tego wspólnie z nią pracowały, poszły sobie gromadnie drogą wiodącą ku wsi, ale ona wolała iść pustém polem. Przez dzień cały, ze zgiętym ku ziemi grzbietem, grykę rwała, a teraz, od tego, co jéj powiedział Mikołaj, głowa jéj stanęła w ogniu i zimne dreszcze po skórze przechodziły. Prędzéj spodziewałaby się śmierci, niż tego, co usłyszała. Hroszy! jeszcze hroszy! i wiele, jak najwięcéj, tyle, ile posiada lub posiadać może! Inaczéj, i Pilipek przepadnie i te pieniądze, które już dla zbawienia jego wydała, także przepadną. Za trzy dni ostatecznie dekret na Pilipka zapaść ma. Oporny haficer ów, już ułagodzić się dał, ale teraz nowa bieda! Pan hadwokat do Mikołaja pisał, że przyjechali jakieś rewizory, znaczy, wojskowe rewizory, jenerały ważne, którzy jenteres cały zepsuć mogą. Jeden z tych rewizorów nazywa się prewoschoditielstwo, a drugi sijatielstwo, co jest oznaką najwyższego już na całym świecie dostojeństwa. Żeby oni byli nie przyjechali, to już wszystko byłoby dobrze, ale wzięli i przyjechali, i bez zgodzenia się ich nic nastąpić nie może. Pan hadwokat tedy do Mikołaja pisał, że jeśli baba da pieniądze, to on podejmuje się i z prewoschoditielstwem i z sijatielstwem o jenteresie jéj pomówić, a jeżeli nie da, to już on nic nie poradzi, ręce od wszystkiego umywa i za trzy dni zapadnie dekret, żeby Pilipka wysłać tam, gdzie ot, niedawno temu, jeden znajomy Mikołaja, płuca całe z siebie wypluł. Jej Bohu, mówił Mikołaj, na suchoty od mrozu zachorował i jak zaczął pluć, tak mu calutkie płuca przez gardło wyleciały...
— Boże! bądź miłościw mnie biednéj! — zaszeptała kobieta, idąca ścieżką, wijącą się po ściernisku.
Hroszy! zkądże ona ich weźmie? nie ma już ich wcale, bo te, które w skrzynce na dnie pończochy pozostały jeszcze, nie są jéj własnością. Do Antośka należą one. Żal jéj było i Antośka. Za cóż go krzywdzić miała? Wszak i on także dzieckiem jéj był, tak jak i tamten. I gdyby dobro jego na rzecz tamtego zabrała, gniewałby się na nią srodze. Powiedział to przecież! Lubili ją synkowie do tego czasu i słuchali we wszystkiém; teraz, tamtego, tak czy inaczéj długo już przy niéj nie będzie, a ten, jak rozgniewa się i serce do niéj straci, to co? Ot i ostatnie słonko jéj na téj ziemi zagaśnie. I tak źle, i tak źle. Co tu robić?
— Boże! bądź miłościw mnie durnéj!
Żeby tak było z kim poradzić się! Mikołaj mądry i dobry człowiek, ale cudzy, serce mu od jéj kłopotu wielkiego nie boli. A komuż zaboli? Jasiuk téż dobry człowiek i zgodny, ale co on jéj poradzić może?... taki on mądry, jak i ona. Z Antośkiem o tém ani gadać. Nie pozwoli brać tych pieniędzy; z oczu mu wtedy poznała, że nie pozwoli. Więcéj już nie wymyśli, do kogo pójść i o radę poprosić, za nic nie wymyśli. Żywéj duszy swojéj na tym świecie nie ma. Krewni w Hrynkach są jacyś, ale co to za krewni! Dalecy i zdawna już jéj upośledzonéj znać nie chcą. Bolsz nikogo, nikogo swego na tym świecie nie ma.
— Boże, bądź miłościw mnie sierocie!
Bahrewicz? Dwa miesiące temu pytała się go przecież, czy można tak już zupełnie temu hadwokatu wierzyć? Powiedział, że można. Znaczy, można. Znaczy, że jeśliby mu teraz te pieniądze posłała, to jużby najpewniéj Pilipek wojskowanie swe w tych stronach odsłużył, do Hrynek na zimę z wojskiem przychodził, i na koniec świata, gdzie takie mrozy i choroby straszne panują, nie wędrował. Znaczy, bladzieńki chłopak jéj, z oczyma jak kwiatki lnu, do niéj zdaleka ręce wyciąga i woła: „Kiedy zechcecie, mamo, to wyratujecie mnie, a kiedy nie zechcecie, to nie wyratujecie. Antosiek zdrów i silny, hrosze swoje miéć będzia, a u mnie już i teraz ani hroszy, ani siły w żywocie niéma. Pójdę na skraj świata, taj przepadnę!”
Siadła na kamieniu, bo od wielkiéj walki serdecznéj nogi jéj osłabły. Na rozległe ściernisko spływał zmrok, pod zciemniałém niebem błyskały gwiazdy, wonie ziół polnych i usychającéj słomy napełniały powietrze, w którém téż, zdala, zdala od chaty Mikołaja, płynęły tony trąby przeciągłe, smętne, wołające, wołające...
Tak tam zkądciś, od skraju świata, żołnierska trąba na Pilipka wołała: pójdź tu od matki i rodzonéj wioski! pójdź tu na smutek! pójdź tu na męki! pójdź tu na marne zginienie!
A on idzie szerokim światem, cudzym światem gdzie sołdacik młody, bladzieńki i jak topola smukły, i oczyma do kwiatów lnu podobnemi... Trąba go woła, a on idzie... Ojca nie znał, ale na matkę ogląda się i mówi: „Nie ratowaliście mnie, mamo, oj, nie ratowaliście mnie sierotę, ojca nie znającego!...
A ot i wrony i kruki czarne chmurą zawiesiły się nad mogiłką daleką, nad mogiłką żółtą, bez krzyżyka i trawki... Zawiesiły się chmurą wielką wrony i kruki czarne nad mogiłką bladzieńkiego chłopca, sołdacika młodego, i kraczą, kraczą, kraczą... A trąba żołnierska gra i gra, gra i gra... do matczynego serca ona gra... „O, przemień się ty matko w kruka albo wronę, i leć na skraj świata, nad mogiłką syna swego zakrakać. Wieczne odpocznienie!...
Zerwała się z kamienia. Teraz już, jedna tylko żądza w niéj zawrzała: zobaczyć Pilipka. Postanowiła pójść do Ongrodu, Pilipka zobaczyć i z hadwokatem pogadać.
— Pogadam z nim sama — myślała — ręce i kolana mu ucałuję, żeby już za te pieniądze, co dałam, jenteres zrobił, a więcéj nie żądał...
Słyszała dziś, jak Pawluk Hrabar, Jasiukowy dziadźko mówił drugiemu chłopowi, że po północy wyprawi się do Ongrodu, aby z hadwokatem pomówić. Pójdzie on piechotą, bo konia teraz od pługa zabierać nie może... ona zejdzie się z nim gdzie na drodze i razem powędrują do miasta i do hadwokata...
Ale... czy weźmie z sobą pieniądze Antośka, czy nie weźmie? Możeby lepiéj nie brać? A może na wszelki wypadek wziąć?
W nocy, kiedy w czworaku wszyscy już spali i Antosiek pod piecem na sienniku chrapał, Krystyna zsunęła się z pieca i boso, na palcach, ku drzwiom komory skradać się zaczęła. Pochylona, skurczona, krokiem złodziejki wsunęła się do komory i do skrzynki swéj przypadła. Syn jéj już tym razem zapaloném łuczywem nie świecił. Jak złodziejka w ciemności i cichutko skrzynkę otworzyła, pończochę z pieniędzmi na dnie jéj namacała i nie rozwiązując, w zanadrzu ją ukryła. Policzki jéj płonęły, ręce trzęsły się. Nigdy w życiu nie kradła nic. Teraz zdawało się jéj, że syna rodzonego okradła.
— Boże! bądź miłościw mnie grzesznéj!





IV.

Około godziny jedenastéj zrana mały przedpokój Kaprowskiego napełniony był ludźmi. Jurek, który przed wschodem słońca do miasta już wrócił i z panem swym, w téj porze do domu wracającym, u drzwi mieszkania spotkał się, siedział teraz na sienniku nadąsany, rozczochrany, z oczyma spuchniętemi od płaczu. Czyścił eleganckie buciki pana swego i wciąż jeszcze popłakiwał. Miał zaprawdę czego płakać! Trzy mile tam i napowrót w niespełna dobę zbiegał, z Bahrewiczową ciężką walkę stoczył, a gdy Kaprowskiemu o przygodzie z listem opowiedział, nietylko przyobiecanego rubla nie otrzymał, ale wyłajanym i tak za oba uszy wytarganym został, że dotychczas jeszcze zachowały one kolor piwonii. Z czerwonemi tedy uszami, rozczochrany, bosy, bo go nogi od szybko odbytéj podróży srodze bolały, czyścił buty i co moment łzy z oczu i twarzy ocierał ręką, powalaną szuwaksem, wskutek czego policzki i czoło okrywały się rodzajem fantastycznego rysunku. Czyszcząc buty, płacząc i okrywając sobie twarz czarnym tatuażem, co chwilę w dodatku wpychał w usta pieczone kartofle, których mu Ulanka do kieszeni spencera i majtek sporo na drogę nakładła. Do ludzi znajdujących się w przedpokoju, przeciw wszelkiemu zwyczajowi swemu, zwracał się plecami; oni téż na niego nie zważali.
W przedpokoju oprócz Jurka znajdowało się osób pięć. U okna stali, zcicha pomiędzy sobą rozmawiając, dwaj brodaci żydzi. Jeden z nich był faktorem w Ongrodzie mieszkającym i pełniącym tu względem Kaprowskiego funkcyę zupełnie taką, jaką w Hrynkach pełnił Mikołaj; drugi, lichwiarzem, przybywającym do przedpokoju tego często, w celu upominania się o procenty od pożyczanych przez się kapitałów, wynoszące mniéj-więcéj 20 procent miesięcznie. Na tle starych i opylonych szyb okna, pochylające się ku sobie głowy faktora i lichwiarza zarysowały dwa ostre profile o długich nosach, brwiach gęstych i szczupłych, bladawych policzkach; dwie spiczaste ich brody, z których jedna była czarną a druga ogniście rudą, w zapale rozmowy podnosiły się wciąż i opadały; żydowski szwargot, którym ze sobą rozmawiali, podnosił się téż czasem do głośnych, gardłowych wykrzyków i opadał do świszczącego szeptu.
Za czarnemi plecami faktora, przy opylonéj ścianie, stał wysoki, barczysty, ogorzały mężczyzna, w wysokiém obuwiu i grubém, ale dostatniém ubraniu. Na butnego i zamożnego szlachcica zagrodowego wyglądający, stał przecież cicho i cierpliwie, odkąd go tu faktor przyprowadził, w jednéj ze spuszczonych rąk czapkę barankową, w drugiéj gruby zwój papierów trzymając. Głowę na piersi zwiesił, wzrok utkwił w ziemi, twarde, płowe wąsy jeżyły się mu nad wargą; dumał i czekał.
W przeciwległym kącie, u glinianego, na żółto pomalowanego pieca, siedział na stołku Pawluk Harbar. Siwiejący ten chłop, w długiéj siermiędze i butach wydających mocną woń skóry i dziegdziu, trzymał także w obu rękach czapkę barankową i tak jak szlachcic zagrodowy, na pierś zwiesiwszy głowę, dumał i czekał. Dumając, drzemał trochę, a ilekroć żydzi u okna stojący głośniéj trochę zaszwargotali, budził się, gęstą czuprynę podnosił, na drzwi bawialni spoglądał i ujrzawszy, że wszystko jest jeszcze po dawnemu, znowu głowę na pierś opuszczał i oczy przymykał.
Pomiędzy Pawlukiem a drzwiami od bawialni, plecami o ścianę oparta, stała Krystyna. Głowa jéj okrytą była perkalową, czerwoną chustką, ukazującą z przodu dwa pasma kruczych, srebrnemi nićmi przetykanych włosów; z pod krótkiéj siermięgi i dłuższéj nieco samodziałowéj spódnicy, ukazywały się nogi, okryte parą grubych i płytkich trzewików, jedyną parą, którą sobie przed piętnastu laty kupiła i kładła wtedy tylko, gdy do kościoła lub do miasta wejść miała. Przez całą drogę z Wólki do Ongrodu trzewiki te niosła w ręku i u wejścia do miasta dopiéro, na ziemi usiadłszy, nogi w nie wsunęła. Teraz plecami do ściany przyparta, ręce wsunąwszy w rękawy siermięgi, dumała i czekała. Ciemne spuszczone powieki rzucały na chude jéj policzki cień długich, czarnych rzęs; zwiędłe wargi zaciśnięte były z wyrazem cierpliwego smutku, na ogorzałém czole zmarszczki poruszały się czasem i falowały, odpowiadając jakby wewnętrznym ruchom uczuć i dumań.
Ciężka, nieuchwytna dolegliwość unosiła się w atmosferze, napełniającéj cztery te brudne i ciasne ściany. Skurczone na sienniku, płaczące i zimne kartofle pożerające chłopię; niespokojnie szwargocący u okna i spiczaste brody swe miotający żydzi; barczysty a pokorny szlachcic; siwiejący, senny chłop i smutnie zadumana chłopka: cała ta słowem gromadka ludzi oczekujących i stroskanych zdawała się oddychać nudą i jakiémś nieokreśloném, leniwie sączącém się udręczeniem. Za brudnemi, mętnemi szybami widać było dziedziniec, wiejący suszą i nudą. Na parkanach i ścianach oficynek wisiały tam płachty białego, nużącego światła, trochę czarnego dymu z kominów błąkało się w powietrzu, drzewko jakieś mizerne, opylone, sterczało gałęźmi okrytemi rzedkiém i przez robactwo podziurawioném listowiem; spiczaste, czerwonawe kamienie bruku zdawały się buchać skwarną jałowością.
Ciężkie, spieszne kroki dały się słyszéć na bruku dziedzińca i po chwili, przez uchylone drzwi przedpokoju ukazała się głowa męzka, z krótko ostrzyżonemi włosy, z twarzą okrągłą, rumianą, świecącą dwojgiem błękitnych, w téj chwili iskrzących się oczu, zjeżona byjnym i gniewnie starganym wąsem.
— A co? Jurek! czy pan twój śpi jeszcze?
— Śpi! — nie oglądając się, odburknął chłopiec.
W uchylonych drzwiach ozwało się gniewne zaklęcie.
— A niechże was wszyscy dyabli...
Z niedokończoném zaklęciem tém do przedpokoju wszedł Bahrewicz. Wejście jego sprawiło niejakie wrażenie. Żydzi przestali szwargotać i badawczo oglądali go od stóp do głowy; stojący w kącie szlachcic szeroko oczy wytrzeszczył; Pawluk głową na znak powitania kiwnął; Krystyna zaś, na dźwięk jego głosu, z nogi na nogę przestąpiła, zmarszczki na czole poruszyły się, wargi drgnęły, lecz nie wyrzekłszy ani słowa, powieki spuściła znowu i mocniéj jeszcze plecami przycisnęła się do ściany.
Przybyły, w czarnym tużurku i kamizelce po szyję zapiętéj, z okrągłym, politurowanym kijem w ręku, barczysty, rumiany, w grubym dobrobycie widocznie wypasiony, zdawał się przybywać po to, aby obecnością swą uzupełnić grupę zgromadzonych tu typów ludzkich. Na piérwszy rzut oka poznać w nim było można wiejskiego oficyalistę. Gniew i zniecierpliwienie tryskały mu z oczu. Na kiju wsparty do Jurka zwrócił się:
— Od godziny szóstéj chodzę tu i chodzę, doczekać się nie mogąc, aby pan twój wstał z łóżka. Czy wy tu w mieście cały dzień śpicie...
— Ja nie śpię — odburknął Jurek.
— A pan twój?
— Czasem to i cały dzień śpi...
— No, to dajże mi choć stołek jaki, abym usiadł...
Chłopiec ze stęknięciem podniósł się z siennika i cienkim głosem zawołał:
— To może pan do sali pójdzie... Mój pan zawsze każe panów do sali prosić...
Ostatnie wyrazy ułagodziły nieco ekonoma.
Podobało mu się to, że go Jurek do panów zaliczał.
— No, to gdzież ta wasza sala? — zapytał.
A w duchu myślał:
— Phi! salę ma! sprytna bestya... do czego to on doszedł... salę ma!... wisielec!
Jurek drzwi otworzył, zagrodowy szlachcic, Pawluk i nawet Krystyna w kierunku tym zwrócili twarze i powyciągali szyje. Przed oczyma ich błysnęły złote ramy i zwierciadła, spłowiałe lecz urozmaicone barwy kobierca, bronzowe graciki okrywające biuro... Usta ich otworzyły się, powieki zamrugały jakby od olśnienia. W téj saméj chwili z sypialni doleciał ochrypły nieco, jednak donośny głos, wołający:
— Jurek!
— W ten moment! — przeraźliwie odkrzyknął chłopiec i porwawszy z siennika wyczyszczone buty, wpadł za Bahrewiczem do sali, drzwi jéj za sobą głośno zatrzaskując. Stojący w kącie szlachcic łokciem uderzył faktora w plecy.
— Obudził się — szepnął.
Pawluk podniósł wzrok na Krystynę.
— Ot i obudził się!
Ona twierdząco kiwnęła głową i ręce wsunięte w rękawy siermięgi zacisnęła mocno. Żydzi zaszwargotali głośniéj. Szyderskie, wzgardliwe uśmiechy przelatywały po szczupłych, nerwowych ich twarzach i wstrząsały spiczastemi brodami.
Kaprowski nie zawsze sypiał tak długo; wczoraj jednak doświadczył tak wielu miłych i niemiłych wrażeń, że czując się niemi wyjątkowo wycieńczonym, dłuższego nieco spoczynku potrzebował. Miłego wrażenia dostarczyło mu wygranie w sądzie niewielkiéj wprawdzie sprawy, niewielkiego téż obywatela wiejskiego, ale zawsze obywatela, co było dla niego niezmierną rzadkością i przytém piękną obietnicą na przyszłość. Byleby mógł raz z obywatelstwem wiejskiém stosunki zawiązać, ho, ho! jakżeby pozycya jego finansowa i społeczna zmienioną została! Chłopstwa by nie porzucił przeto, bo dostarczało mu ono dochody niezłe, ale miałby zarazem klijentów zaszczytnych, z któremi miłoby mu było czas przepędzić i w których kole znalazłby może sposobność zarówno rychlejszego wzbogacenia się, jako téż korzystnego pod każdym względem małżeństwa. Ze szczególną téż gorliwością doglądał procesu owego feniksa, z którym znajomość zawdzięczał przebiegłéj zręczności faktora, Jankla. Na rzecz procesu tego wyzyskał starannie wszystkie wiadomości prawne i całą oratorską zdolność. A choć sędziowie krzywo i podejrzliwie zazwyczaj spoglądali i na osobę jego i na sprawy, które prowadził, to jednak tym razem wziął się do rzeczy tak zręcznie i gorliwie, że proces obywatela wygrał. Pieniądze otrzymał za to niewielkie, bo do człowieka trochę oświeconego i otartego w świecie niepodobna było zastosowywać procederów, używanych względem maluczkich; ale obywatel szanownemu adwokatowi, który mu sprawę wygrał, ręce wyściskał i policzki wycałował, przyrzekając w okolicy sławę jego głosić i sąsiadów swych, mających procesy, do nikogo innego, tylko do niego przysyłać. Był to w zawodzie Kaprowskiego traf bodaj piérwszy, ale bardzo pomyślny i szerokie wrota najpiękniejszym nadziejom otwierający. Znaczną część otrzymanego zarobku wręczywszy Janklowi, który, dopókiby jéj nie otrzymał, nie opuściłby go ani na sekundę, z pozostałą sumą udał się do cukierni, gdzie na małéj estradzie znalazł już Klarkę, ubraną w fantastyczny czerwony kostium i przed kilkunastu gromadzonymi mężczyznami mistrzowsko śpiewającą swoje koncertowe: Willst du spazieren gehen, miau! To miau! wywierało na niego wpływ, nie dający się określić wyrazami żadnemi; wprost grało mu po nerwach i nawskroś przekłuwało serce. W karty téj nocy nie grał, bo cały zajęty był zwycięztwem, odniesioném nad cukierniową syreną, która najuroczyściéj przyrzekła mu zabawić w Ongrodzie jeszcze tygodni parę. Wracał do domu w najlepszym humorze, wywijając laseczką i nucąc zcicha: miau! miau! gdy oto, wiadomość o historyi zdarzonéj w Leśnéj, przez Jurka przyniesiona, zirytowała go znowu do stopnia najwyższego... Byłby się z chłopcem daleko srożéj obszedł, gdyby mu Mikołaj nie przyszedł był na myśl. Sołdacisko to przepadało za bębnami swemi, wiedział o tém. Gdyby chłopca jego skrzywdził, mógłby obrazić się i zerwać z nim stosunki — bardzo użyteczne. Ho, ho! takiego Mikołaja przyjęłoby za sprzymierzeńca wielu kolegów jego. Ale niedoczekanie ich! On jeden tylko umié sobie takich Janklów i takich Mikołajów zdobywać! Powściągnął więc gniew, którym był na Jurka zapałał, ale przewidywana historya z rodzicami Karolki, z godzinę mu zasnąć nie dała... Teraz, gdy chłopak wszedł do sypialni, dość łagodnie go zapytał:
— Jest kto?
— Aj! aj! pełno! — odkrzyknął Jurek, przyjemnie łagodnością pana swego zadziwiony.
Kaprowski siadł na łóżku.
— Któż tam taki?
— Jankiel szlachcica jakiegoś z papierami przyprowadził...
Kaprowski uśmiechnął się. Już kiedy Jankiel kogo przyprowadzi, to zawsze coś nie do pogardzenia!
— Pawluk Harbar z Hrynek i ta baba z Wólki, Krystyna, czy jak ona tam nazywa się, przyszlić już dawno i czekają...
I to dobrze, wyśmienicie nawet, że ci chłopi przyszli sami. Znaczyło to, że tym razem życzą oni sobie obejść się bez pośrednictwa Mikołaja, i to, że przyniesione pieniądze wręczą wprost jemu. Więc nie będzie potrzebował połowy ich oddawać zaraz sołdatowi. Ho, ho! sołdat mądry, ale chamy tym razem wyprowadzili go snadź w pole! Sami przynieśli pieniądze!... Jedna tylko bieda, że zapomniał zupełnie, kto to ta baba z Wólki i jakim być mógł ten interes, za który mu pieniądze przysyłała i przynosiła. Tu Jurek o kilka kroków odskoczywszy od łóżka, po paru sekundach milczenia, usta sobie dłonią przysłaniając, ze szczególną mieszaniną trwogi i filuterności, odpowiedział:
— Ten... proszę pana, przyszedł... z Leśnéj... Bahrewicz!
Kaprowski głośno zawołał:
— Masz dyable tabakę!
Policzki i ręce drgać mu zaczęły.
Ubierać się zaczął, ale czynił to bardzo powoli, w głębokiém zamyśleniu pogrążony. I rzecz dziwna! Ubierał się tak starannie i wykwintnie, jakby miał wnet udać się na bal jakiś. Fraka tylko i białych rękawiczek nie włożył, ale w stosach odzieży swéj przebierał długo; bieliznę wziął na siebie najpiękniejszą, tużurek najnowszy, oblał się najwyszukańszą perfumą, przód koszuli i mankiety spiął naśladującemi rubiny szkiełkami.
— Czy uprzątnąłeś salę? — zapytał Jurka.
— Sala jak szkło! — odparł chłopak. — Stara Justyna wszystko wczoraj wytrzepała, wymyła...
Była to żona stróża, która w nieobecności Jurka obejmowała pieczę nad mieszkaniem jednego z lokatorów domostwa, i dnia wczorajszego właśnie, gdy ani pana, ani sługi w domu nie było, przez parę godzin trudniła się porządkowaniem i czyszczeniem tego mieszkania. Do oczyszczonéj i uporządkowanéj bawialni, noszącéj nazwę sali, Bahrewicz wszedł rubasznie i zamaszysto, jak człowiek zaledwie mogący gniew swój powściągnąć. O parę jednak kroków od progu stanął i szerzéj, niż zwykle, otwartemi oczyma wpatrzył się w ogólny wygląd sali. Nic równie wspaniałego w życiu nie widział. Salonik rządcy dóbr Krasnosielskich i jego bawialnia były bardzo piękne, ale co za porównanie z tą salą adwokata! Phi! Lustro w złoconych ramach, taki wielki dywan, takie jaskrawe obrazki na ścianach, na biurku tyle pozłacanych cacek! Phi! podłoga błyszcząca, wyfroterowana, czy co? A góry książek! Jakim sposobem ten człowiek wszystkie książki te mógł przeczytać! A papierów zagryzmolonych całe stosy! Muszą to być same ważne dokumenty! Jak to jednak ludzie wysoko trzymać o nim muszą, skoro tyle dokumentów mu napowierzali! Phi! Oto sprytna bestya! wisielec!

Uszanowanie i oburzenie, onieśmielenie i rozżalenie utworzyły we wnętrzu Bahrewicza nierozwikłany chaos uczuć i myśli. Miał zrazu ochotę i zamiar szerokiemi krokami przejść salę i kijem walnąć z całéj siły w zamknięte drzwi sypialni, ale, postawszy chwilę, powolniutko i ostrożnie usiadł na brzeżku stojącéj przy ścianie kanapki. Cacko to było, nie kanapka. Madzia wniosła mu do domu pomiędzy innemi sprzętami i tę kanapę, która dotychczas jeszcze stała w ich bawialni, obciążona poduszkami wyrabianemi à la rakaka. Ale co za porównanie! Było to gracisko wielkie, szerokie, twarde. Na tym zaś sprzęciku małym i miękkim, zaledwie usiąść śmiał. Zdawało mu się, że złamać się on musi pod ciężarem dobrze rozwiniętych kości i mięśni jego. Nie wiedział wcale o tém, że i bez tego już, cacko to miało we wnętrznościach swych połamane sprężyny, a jednę z brakujących nóg zastępowało przyparte do
W gabinecie Kaprowskiego.
ściany polano. W myśli jego mieszały się i krzyżowały wyrazy i frazesy.

— Pan sobie całą gębą... łotrzysko! Mądra sztuka... gałgan! Świetna partya... wisielec! No, powiem-że ja jemu, aż mu za skórę pójdzie! Jak bo to z paniczem i mądralem takim kłótnie zaprowadzać! Madzia-by potrafiła... oho! Dlaczegoż-bo Madzia sama na egzekucyę tę nie przyjechała... ona to... aha!
W tém otworzyły się drzwi sypialni; Kaprowski wystrojony, klejnotami błyszczący, perfumą woniejący, z niezmiernie ugrzecznionym uśmiechem na gąbkowatéj i nerwowo drgającéj twarzy, od wielkiéj uprzejmości naprzód cały podany, witać zaczął swego niespodziewanego gościa. Z rozmachliwą elegancyą, która drobną postać miotała w strony różne, ku gościowi podbiegł i w małe, białe dłonie pochwycił czerwone i mięsiste jego ręce, zatrząsłszy niem parę razy i krzesło na kółkach ku kanapce przysuwając, mówił:
— Nie spodziewałem się przyjemności ujrzenia pana dobrodzieja w domu moim... pewno za interesikiem jakim do naszego miasteczka... a może-bym ja czémkolwiek służyć mógł, w czém dopomódz... Czekać musiałeś pan na obudzenie się moje... Stokrotnie przepraszam... otóż to, gościnność wiejska i miejska... Państwo dobrodziejstwo takeście mię tam w Leśnéj fetowali, a ja... jak na toż dziś właśnie więcéj niż kiedy zaspałem... Ale to nie bez przyczyny! Klijent mój, Kaliński, wié pan, ten obywatel z waszych stron, zajął mi wczoraj cały dzień interesem swoim, który mu zresztą wygrałem... całą więc noc spędzić musiałem nad odczytywaniem aktów, które nadesłał mi klijent mój, Ziębicki, sąsiad Kalińskiego... Interes gruby, rzecz idzie o cały prawie majątek Ziębickiego... Klijent mój, Kaliński, wyjechał uradowany, zaprosił mię do siebie w jesieni na polowanie. „Zaprezentuję pana córeczkom moim, mówił, a także, sąsiadom, którzy wszyscy odtąd o pańską poradę i pomoc starać się będą...”
W ten sens Kaprowski prawił długo, prędko, płynnie, z uśmiechami, ukazującemi od chwili do chwili z za warg uwiędłych czerniejące zęby, z migotliwemi błyskami błękitnych szkieł i złotych pierścionków, z pewném niedbałéj elegancyi kołysaniem krzesła, na którém siedział, to w tył to naprzód. Bahrewicz na brzeżku kanapki siedział jak skamieniały, wyprostowany, z coraz więcéj czerwieniącą się twarzą, z oczami wytrzeszczonemi i nieruchomo wlepionemi w ugrzecznionego, świetnego i wymownego pana domu. Kilka razy krwisty rumieniec wzbił się mu z ogorzałych policzków aż na białe czoło, a nieruchome źrenice zapaliły się złością i zniecierpliwieniem; lecz kilka razy także pulchne jego wargi zwinęły się niby w kształt czerwonego pączka i mimowiednie pewno wydały świszczący dźwięk: Phi!
— Jego klijent, Kaliński, obywatel dostatni... Phi! Zaprosił go na polowanie i prezentować będzie córeczkom! Jego klijent, Ziębicki, bogatszy jeszcze od Kalińskiego... z Dzielską żonaty... phi! z jakimi ludźmi bestya ta ma do czynienia! wisielec! mądrala! phi!
Nagle, we wnętrzu jego coś załkało i krzyknęło.
— Dam ja jemu córeczki Kalińskiego... a mojeż dziecko to co?
Jakby czém podrzucony wstał i płynną mowę gospodarza przerywając zawołał:
— Ależ ja do pana z pretensyą... z wielką pretensyą... z wielką pretensyą i żalem... zbałamuciłeś mi pan dziewczynę, a teraz porzucić ją chcesz... ja na to nie pozwolę... ja ojciec... ja przyjeżdżam upomniéć się o krzywdę, familii mojéj wyrządzoną... ja pana zmuszę, abyś pan... abyś pan...
Nie mógł mówić dłużéj. W gardle mu stanął i formalnie dławił go żal szczery, serdeczny, wytryskujący łzami, które zrosiły mu oczy i potoczyły się po policzkach. Karolka jak zaklęta wciąż mu stała przed oczyma, tuż przy tym przeklętym wisielcu, który teraz ot wstał z krzesła, powoli sobie i z uśmiechem, niby nic...
— Ależ, łaskawy panie — zaczął — czegóż właściwie państwo ode mnie żądacie?...
Czego oni od niego żądali? Sprytna bestya taka, a domyśléć się tego nie może.
— Do stu dyabłów! — krzyknął Bahrewicz — czego my od pana żądamy! naturalnie, że tego, abyś pan wziął ślub z dziewczyną, którą zbałamuciłeś i zgubiłeś, jak ostatni...
Tu powstrzymał się. Na języku miał jak ostatni łotr i wisielec! Ale nie mógł wymówić tego, za nic nie mógł. Żeby Madzia na jego miejscu była, oho! ale jakże on takiemu człowiekowi... mógł takie rzeczy... bądź co bądź był to jednak taki człowiek...
— Powoli, mój panie łaskawy, powoli... — usuwając się pod ścianę i nieznacznie zastawiając się krzesłem zaczął gospodarz domu; — taki człowiek jak ja, nie może tak sobie, jakby z pistoleta wystrzelił... ożenić się... Panną Karoliną zająłem się był istotnie... trochę może za żywo... nie przeczę... ale żenić się teraz jeszcze nie mogę... z czasem, kiedyś... nie mówię... może i do tego przyjdzie...
Bahrewiczowi krew z twarzy o mało nie wytryskiwała. Z piersi jego wydarł się rodzaj ryku, w którym złość mieszała się z płaczem.
— Na Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego! Kiedyś może! Ależ to śliczna obietnica! A co tymczasem stanie się z dzieckiem mojém! Ja chcę zaraz... natychmiast... do ołtarza... ja panu pokażę co to jest... ja pana zmuszę...
Kaprowski bardzo blady, plecami do ściany przyparty, z całéj siły trzymał poręcz krzesła, gotów w każdéj chwili podnieść je ku swéj obronie. Prostował się jednak i na ustach zachowywał w pół uprzejmy i w pół ironiczny uśmieszek.
— Mój panie łaskawy... — mówić zaczął — takiego człowieka jak ja, trudno do czegokolwiek zmusić... Mam rozum, stosunki i stanowisko... Od wszelkich napaści obronić się potrafię...
Bahrewicz umilkł nagle i przez chwilę usta jego zostały otwarte. — Prawdę szelma powiedział! Kto go tam może do czegokolwiek zmusić! Rozum, stosunki, stanowisko... Cóż wobec niego jaki biedny oficyalista wiejski znaczyć może?...
Jakby myśl tę pod blednącém czołem przeciwnika wyczytał, Kaprowski podniósł głowę, a zadarty nos jego nabrał wyrazu pewnéj siebie zuchwałości.
— Chciéj pan zastanowić się... czy to być może, aby taki człowiek jak ja, tak zaraz... natychmiast... bez zastanowienia... dla jakiéjś ekonomówny świat sobie zawiązywał...
O! czy słowa te ku ostatecznemu pognębieniu przeciwnika wymawiając, nie zanadto już liczył na urok wyższości swéj, którą, jak piaskiem oczy mu zasypywał?
Bahrewicz sapnął strasznie, jęknął, porwał się z miejsca i ze stłumioném jakiémś zaklęciem, z oczyma krwią zaszłemi, swój okrągły, politurowany kij podniósł w górę. Sekunda jeszcze, a nierówna walka wybuchając w sali, odgłosem swym przywołała-by ludzi, napełniających przedpokój. Ale w króciutkiém trwaniu téj sekundy, Bahrewiczowi stało się coś dziwnego. „Dla jakiéjś ekonomówny świat sobie zawiązywać!” Czarodziejskiemi były słowa te, że naprzód wściekłość w nim obudziwszy, potém oblały go jakby wiadrem zimnéj wody. Co to znaczyło? On słowa te nie piérwszy już raz w życiu słyszał... z małą odmianą tylko, z małą odmianą... „Waryatem był-bym, gdy-bym sobie dla jakiéjś chłopki świat zawiązywał!”
— Och!
Stęknął głośno i w czerwonych, mięsistych rękach ukrył twarz okropnie wykrzywioną. Pod powiekami, które mocno grubemi palcami przycisnął, obok twarzy Karolki, młodziutkiéj, udręczonéj, zawisła twarz druga, inna wcale, zestarzała, zmęczona, pokorna... Tylko co, tylko co właśnie twarz ta przemknęła przed jego wzrokiem. Przemknęła i nie zatrzymał na niéj wzroku ani przez minutę. Teraz, stała przed nim jak żywa; czarne, ogniste, zbolałe oczy w niego wlepiając i wyraźnie, wyraźnie szepcąc: „był-bym waryatem, gdy-bym dla jakiéjś chłopki świat sobie zawiązywał!” Bahrewicz był pobożnym. Jedną ręką zasłaniając sobie oczy, drugą w pięść ścisnął i z łoskotem uderzył się nią w piersi.
— Boże Wszechmogący! za grzechy moje nie karz dziecka mego!
Wymówił słowa te głośno, z serdeczną skruchą człowieka, w którym sumienie przemówiło wyrzutem, z łkaniem ojcowskiéj trwogi i żałości, z twarzą wzburzoną i wykrzywioną płaczem. Wykrzykowi temu i łoskotowi silnéj pięści uderzającéj w niemniéj silną klatkę piersiową odpowiedział przytłumiony, ironiczny śmieszek Kaprowskiego. Bystrym rzutem oka spostrzegł zgnębienie przeciwnika i zrozumiał w części jego przyczyny; obronne stanowisko pomiędzy ścianą a krzesłem opuścił i uczyniwszy parę kroków, w obie swe małe, białe ręce ujął ściśniętą wciąż, czerwoną, jak kamień twardą, pięść ekonoma. Bahrewicz usta otworzył, wzrok w ziemię wlepił, ogłupiał i oniemiał. Przyjacielskim tedy, koleżeńskim jakby ruchem trzęsąc jego pięścią, przymilonym i trochę tylko świszczącym głosem Kaprowski mówił:
— A co to za grzeszki, kochany panie Bahrewicz, jakie to tam grzeszki przychodzą panu na myśl, że się tak w piersi bijesz i Boga Wszechmogącego na pomoc sobie wzywasz? Cha, cha, cha! Może i ja coś wiem o tych twoich grzeszkach młodości... cha, cha, cha! Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi! Teraz właśnie przypomniałem sobie chłopkę jakąś, która mi interes pewien synka swego powierzyła... a sołdat Mikołaj opowiedział mi o niéj wszystko... Cha.. cha... cha! wszyscyśmy w jednym kierunku grzeszni... kochany panie, wszyscy a wszyscy... na tém już świat stoi, i niéma czego tak mocno bić się w piersi...
Czy Bahrewicz słuchał mowy téj? trudno było odgadnąć. Stał wciąż jak ogłupiały i niemy, z otwartemi ustami, skrzywioną twarzą, wzrokiem wbitym w ziemię.
— Chamka... — szepnął.
Kaprowski rękę jego z dłoni wypuścił i obie ręce w kieszenie ubrania wsunął.
— Panie kochany — łagodnie odpowiedział — ja państwu ubliżać nie chcę... jesteście bardzo szanowni i moja przyjaźń dla was... mój szacunek... panna Karolina jest śliczną panienką i podobała mi się nadzwyczajnie... Ale, widzi pan... niech pan tylko zastanowi się... bez gniewu... niech pan pomyśli... jeżeli pan uważał dla siebie za niestosowne ożenienie się z chłopką, to może i ja... uważa pan dobrodziéj... w takiéj saméj pozycyi znajduję się względem córki pana dobrodzieja.
Ani słowa przeciw temu! Miał racyę! Człowiek uczony, na pamięć wszystkie artykuły prawa jak rzepę gryzący, kawaler elegancki, na drodze do fortuny będący i który o takich obywatelach jak Kaliński i Ziębicki mówić mógł: moi klijenci! miał prawo pretendować do świetnéj partyi, tak, do świetnéj partyi!... Alboż on sam nie pojął Madzi właśnie dlatego, że ze stron pewnych była ona dla niego świetną partyą!... Tak, ani słowa przeciw temu. Miał racyę. Jednakże, tak znowu to wszystko skończyć się nie może... Podniósł głowę Bahrewicz i kilka razy przemówić probując, ani słowa wyrzec nie mógł. Z parobkami, chłopami i niższymi oficyalistami przez całe życie do czynienia miał i języka w gębie, ani głosu w gardle przed nimi nie tracił. Ale z tym ot... nic już nie poradzi.
— Wié pan co? — zdławionym głosem wyrzekł nakoniec; — wszystko to jest gałgaństwo... I ja gałgan, i pan gałgan, ale Madzia, to zupełnie co innego...
Zaczynał mówić z płaczem, skończył ze złością i niejaką dumą.
— Madzia tu przyjedzie! — i kijem w powietrzu wywinął. — Oho! poczekaj to zupełnie co innego!...
Wypadł z sali do przedpokoju, w którym na widok jego powstał pomiędzy oczekującemi ruch wielki. Każdy z oczekujących mniemał, że po wyjściu oficyalisty, na niego przychodziła koléj rozmówienia się z adwokatem, ale najbliżéj drzwi siedzący Harbar, zerwał się ze stołka, łokciami odepchnął żydów i szlachcica, wparł się we drzwi sam i za rękaw od siermięgi wciągnął za sobą Krystynę. Jurek ze stukiem drzwi za nimi zamknął.
Do sali chłopi wchodzili zwykle jak do kościoła, powoli, ostrożnemi krokami, ze zgiętemi nieco karkami i pochylonemi głowami. Harbar nawet, który w charakterze delegata wsi hryneńskiéj znajdował się tu już kilka razy, a dostatniejszym i zuchwalszym był od innych, z czapką w spuszczonéj ręce, z krokiem naprzód podanym i zmąconemi nieco oczyma, u samego progu jak wryty stanął. Krystyna w zamian, tym razem okazała śmiałość niespodziewaną. Nie sama tylko myśl o pieniężnych stratach lub zyskach przywiodła ją tutaj. W sercu jéj wrzało i płakało coś, co ją uczyniło ślepą na wspaniałości, którym podobnych nie widziała jednak nigdy. Od samego już progu wlepiła wzrok w stojącego przy biurku małego człowieczka i prędko, ciężko, ze stukiem grubych podeszew przeszedłszy pokój, wprost na ziemię przed nim padła i kolana jego obu ramionami objęła. Kaprowski cofnął się nieco i wydzierając jéj ręce, które ona pochwyciła i pocałunkami okrywała, zniecierpliwionym głosem burknął:
— No, no, nie trzeba... nie trzeba... mów czego chcesz!
Mówił to głosem zniecierpliwionym, ale twarz jego wzburzona i zbladła po rozmowie z Bahrewiczem, trysnęła teraz zadowoleniem. Był on z tych, którzy lubią bliźnich u stóp swoich widziéć. Zadowolenie to przecież zmniejszyło się przez to, że zupełnie prawie nie wiedział, czego ta baba chcieć może. Mętnie bardzo przypominał sobie: jakiś syn słabego zdrowia, żołnierz podobno, czy coś takiego? Ale może to nie ta z synem żołnierzem, lecz wcale inna... Marszcząc brwi powtórzył:
— Czego chcesz? Mów prędko.
Wyprostowawszy się i ręce u piersi splotłszy, prędko zaczęła mówić:
— Ja, panie jaśnie wielmożny, o mego Pilipka... Ze świtem dziś do miasta przyszła i najpierwéj chciała z synkiem zobaczyć się... Ale potém zlękłam się, że jaśnie wielmożnego pana nie zobaczę, przyszłam tu i czekałam...
— No to i dobrze, ale czegóż chcesz ode mnie?
— O synka mojego Pilipka...
Kaprowski namyślał się.
— A gdzież ten twój synek? — zapytał.
Westchnęła ciężko.
— A gdzieżby on był, jaśnie wielmożny panie! Kiedy ostatni raz widziały go oczy moje, w kazarmach był... Słuszny jak topolka... Bladzieńki taki... W szyneliku sołdackim... Na schody wyskoczył, do nóg mnie hrymnął. Mameńko, ratuj! Żeby mnie tu zostawili...
A! teraz, dość wyraźnie już przypominał sobie o co chodziło. Nie przerywał jednak mowy chłopce. Cierpliwe wysłuchiwanie klientów przynosiło mu nieraz różne korzyści. Krystyna prawiła daléj.
— Ni mnie, jaśnie wielmożny panie, drużki na dzieży sadzały, ni mnie do ślubu śpiewały, ni ja chaty własnéj i ludzkiego uszanowania kiedy zaznała... Pracowała, harowała, skórę sobie z rąk zdzierała i synków swoich, dwa słoneczka moje jedyne, hodowała — i lubiła... Oj, lubiła, żałowała i w poczciwości hodowała. Ni oni złodzieje, ni pijaki, ludziom usłużne i matce posłuszne... Prędzéj-by każdy rękę sobie uciął, niż matkę skrzywdził. Ot jak ich wychowała. Sama. Nikt nie pomagał.
Oczy jéj, wprzódy przygasłe i strapione rozbłysły radością i dumą, czoło wypogodniało, wyprostowała się kibić.
Kaprowski pomyślał.
— Śliczna niegdyś chamka być musiała... i teraz jeszcze, dalibóg niczego... Co za oczy!
Ona posmutniawszy znowu, mówiła daléj:
— Do jaśnie wielmożnego pana, ja, jak do Pana Boga... Powiedział Mikołaj: zanieś panu hrosze, on Pilipka wyratuje... Zaniosła najpierwéj te, co dla Pilipka zapracowała... Powiedział potém o tym haficerze, co to nie zgadzał się, ja i te pieniądze, co na śmierć sobie chowoła, jemu oddała, żeby on jaśnie wielmożnemu panu dla tego haficera posłał. I już serce mnie radowało się, że Pilipek wyratowany... W Ongrodzie go zostawią i na zimowanie do Hrynek przyszlą...
Aha! no! teraz Kaprowski zupełnie już wszystko przypomniał sobie o téj babie. Chciał przerwać jéj mowę, aby prędzéj z nią skończyć, ale ona dodała jeszcze:
— A teraz, jaśnie wielmożny panie, ja tut przyszła, żeby o tym prewoschoditielstwie i o tym siejatielstwie dowiedziéć się... Coby tu z nimi zrobić? Niech jaśnie wielmożny pan ratuje mnie biedną, żeby te rewizory Pilipka wysyłać nie żądali...
Masz dyable tabakę! Znowu najlżejszego pojęcia nie miał o tém, co znaczyły prewochoditielstwa, siejatielstwa i rewizory.
— A któż ci to o tych rewizorach gadał? — z niecierpliwością zapytał.
— Mikołaj, jaśnie wielmożny panie! A któż-by, jeżeli nie Mikołaj! Powiedział wczoraj: Pan hadwokat pisał do mnie tak i tak... Ja myślałam, myślałam, myślałam... Bożeż mój, Boże! Co ja zrobię! Taj wzięłam i przyszłam...
Kaprowski pomyślał chwilę.
— A mówił-że ci Mikołaj, że pieniędzy trzeba?..
Kobieta znowu pochyliła się mu do kolan, a wyprostowawszy się, strwożone oczy w twarz jego wlepiła. Wahającym się głosem mówić zaczęła:
— Panie jaśnie wielmożny, bądźcie nade mną litościwi... Zróbcie już teraz bez pieniędzy... Toż ja dała... I Pilipka pieniądze oddała i swoje śmiertelne oddała... Zróbcie już teraz tak bez niczego... Zkąd ja wezmę?
Kaprowski nachmurzył się i znowu zapytał.
— Czy Mikołaj ci nie mówił na co, dlaczego, ile potrzeba?
— Mówił, jaśnie wielmożny panie, wszystko mówił... Ale, panie najmiłościwszy, zlitujcie się nade mną i zróbcie co z tymi rewizorami... Tak już, bez niczego...
Kaprowski zesztywniał, podniósł głowę, i wydął usta.
— Moja kochana — rzekł zimno — powiedz-że ty mnie: Czy ja jestem Panem Bogiem?
Na to dziwne pytanie, czarne, smutne, błagające oczy popatrzały na niego ze zdziwieniem i wstydliwie okryły się powiekami.
— No mów-że? Język przecież masz w gębie. Czy ja jestem Panem Bogiem?
Pięknie wykrojone, ale zwiędłe i blade usta cichutko odszepnęły.
— Nie.
Kaprowski pytał daléj.
— Czy ja jestem cesarzem?
Czarne, smutne oczy znowu z lękliwém zdziwieniem podniosły się na twarz jego, a drżące wargi odpowiedziały:
— Nie.
— A no! Kiedy ja nie jestem ani Panem Bogiem, ani cesarzem, to jakże chcesz, ażebym cokolwiek zrobić mógł bez pieniędzy. Pieniądze na tym świecie, to moja kochana wszystko, wszystko, a wszystko. Bez pieniędzy człowiek sam niczego nie wart i interes jego niczego nie wart...
Tu po oratorsku wyprężył ramię i poruszył dłonią.
— Czego można dostać na świecie bez pieniędzy? Człowiek bez pieniędzy moja kochana, to jak złamany kołek w płocie. Kto go podpierać będzie, aby nie upadł? Nikt. Prawda?
W ciągu przemowy téj zwróconéj do Krystyny, spojrzenie jego z za szkieł błękitnych biegło ku stojącemu u drzwi Harbarowi. Chłop z siwiejącą czupryną, w sutéj siermiędze i z roztropnym, dość śmiałym wyrazem twarzy, wsłuchiwał się w mowę jego tak uważnie i z takiém wygięciem szyi, jakby każde słowo chciwie połykał. Przytém, od czasu do czasu, potwierdzająco głową wstrząsnął, uśmiechał się i oczyma błyskał. Widoczném było, że wygłaszana przez hadwokata doktryna o wszechmocy pieniędzy i o tém, że one na świecie znaczą wszystko a wszystko, z łatwością torowała sobie drogę do umysłu Pawluka Harbara. Co o przemowie téj myślała Krystyna? Ani razu nie podniosła oczu, ani rąk u piersi złożonych nie rozplotła. Suchy i delikatny profil jéj twarzy nabrał wyrazu głębokiego zamyślenia. Może myślała, że gdyby miała pieniądze, nie była-by przez całe życie złamanym kołkiem w płocie, którego nikt nigdy podeprzéć nie chciał; najpewniéj zaś myślała o tém, co w téj chwili pochłonęło ją całą, bo gdy Kaprowski przestał mówić, podniosła zwolna powieki i raz jeszcze swoje prawić zaczęła:
— Panie jaśnie wielmożny! zlitujcie się nademną, zróbcie już teraz tak... bez niczego...
Kaprowski uczynił gniewne poruszenie.
— Jeżeli pieniędzy nie masz, nie trzeba było przyłazić tu, aby mię nudzić i czas mi zajmować... Idź sobie! no, ruszaj z Panem Bogiem!
Krystyna zdrętwiała z trwogi. Można-by mniemać, że gniew hadwokata przemienił ją w słup niemy i martwy. Zlękła się okropnie. Wypędza ją. Jeżeli wypędzi — to nic nie zrobi, a jeżeli nic nie zrobi, to co będzie z Pilipkiem i z temi pieniędzmi, które już na niego wydała? Ręka jéj okryta skórą ciemną, pomarszczoną i pełną blizn, drżąc podniosła się ku piersi, a palce powykrzywiane z białemi paznogciami, dziwnych guzów pełne, wsunęły się za siermięgę, jakby z zanadrza coś wydobyć miały. Jednak z palcami u przedniéj klapy siermięgi znieruchomiała znowu. Na myśl jéj przyszedł Antosiek. Bożeż mój, Boże! Toż to jego pieniądze, a on jest dzieckiem jéj tak samo jak i tamten! Przypomniała sobie szorstki głos jego, twardy giest i srogie spojrzenie, z jakiém mówił jéj niegdyś, aby jego pieniędzy nie oddawała, za nic nie oddawała, bo do śmierci jéj tego nie zapomni! A nuż nie zapomni, i serce swoje od niej odwróci? A tamten?
Obejrzała się, i na Harbara zwróciła spojrzenie prawie nieprzytomne. Spojrzeniem tém zdawała się mówić.
— Ty mużyk, mądrzejszy ode mnie durnéj baby! Jeżeli Boga masz w sercu, ratuj! poradź!
Harbar téż i sam już z radą pośpieszał.
Na palcach, po wyfroterowanéj podłodze stąpając, przybliżył się ku Krystynie i z tajemniczą miną łokciem ją w bok parę razy szturchnął. Przytém szeptać jéj coś zaczął prawie do ucha. Szepcąc, wciąż ją łokciem szturchał i zdawał się z niéj naśmiewać. Włościanie hrynieńscy nie tyle co ona dali i dadzą jeszcze, a cóż? Kiedy trzeba to trzeba! Krystyna słuchała szeptu dostatniego i roztropnego gospodarza, o którym wszechstronnie bardzo wysokie miała wyobrażenie i wahała się jeszcze. Myśl o Antośku, o krzywdzie, jaką-by mu wyrządziła i o możliwéj stracie jego przywiązania, kłuła ją w serce i powstrzymywała rękę. Nagle podniosła oczy i wzrokiem spotkała się z główką dziecięcą, patrzącą na nią, z wiszącego na ścianie obrazka, oczyma zupełnie podobnemi do kwiatów lnu. O! ten promyk ideału, który załamał się w téj gnijącéj wodzie! Przykuł on do siebie oczy téj chłopki niemającéj na świecie nic, nic, nic i nikogo, prócz dwojga dzieciątek swoich, które w piersi swéj wyhodowała i krwawicą swą wykarmiła sama. Sama. Nikt nie pomagał. W dwóch tych kwiatkach lnu, które patrzały na nią z obrazka, poznała oczki Pilipka, i taki sam pucaty był on i taki różowieńki, kiedy był jeszcze malutki i dopóki go ta gorączka, na którą pięć miesięcy leżał... Czysty Pilipek... Bożeż mój Boże! Onaż przyszła do miasta, aby go zobaczyć... Morze tęsknoty rozpłynęło się po jéj piersi. Wszystkie siły namiętności, mieszkające w spracowaném jéj ciele i sponiewieranéj duszy, te siły które ogniem buchały z czarnéj źrenicy, a gdy dziewką była, czarem upojeń związały ją z kochankiem, dreszczami teraz przebiegły po jéj plecach, pierś podniosły wysoko, zadrgały w ramionach, płomieniem rumieńca zapaliły twarz zwiędłą. Z dyszącą piersią i płomiennym na policzkach rumieńcem, postąpiła ku ścianie i plecami do pokoju zwrócona, wydobywała z zanadrza grubą, nicianą pończochę, u końca sznurkiem przewiązaną. Długo ją rozwiązywała, długo jeszcze i pomimo silnego wzruszenia ostrożnie wyjmowała z niéj zżółkłe papiery, aż znowu twarzą zwróciła się ku pokojowi i stukając grubemi podeszwami trzewików, ku biurku podeszła. Dźwięk wysypywanych na biurko monet, rozległ się po pokoju. Kaprowski patrzał, podrzucał w ręku złoty łańcuch zegarka i śmiał się.
— Ależ pieniądze! Dwuzłotówki, czterdziestówki, złotówki, dziesiątki, szóstki nawet — wszystkiego pełno!... Cha, cha, cha, cha! Zkąd ty, babo, takich pieniędzy tyle nabrać mogłaś?
Rozsypane na biurko monety, wyraźnie, wyraźnie zciemniałemi swemi twarzami mówiły: Za dzień plecia pszenicy, za dwa dni żniwa, za przynoszenie wody koromysłami, za dojenie krów u pachciarza, za rwanie gryki, za zbieranie kartofli... za grabienie siana... Przez lat dziewiętnaście... Przez lat dziewiętnaście, przez lat dziewiętnaście!...
Przedmioty nieżyjące miewają mowę swoję, często bardzo wyraźną. Pieniądze przez Krystynę na biurko wysypane, mówiły, opowiadały: o smutnéj doli, o ciężkiéj pracy, o wiecznym poście, o karku po dniach całych ku ziemi zginanym, o czole zlewaném strumieniami potu, o stopach bosych, o rękach bliznami i guzami pokrytych, mówiły i opowiadały monety srebrne i miedziane i pogniecione papierowe ruble, które po chwili, z głuchém dzwonieniem, zsuwając się na dno szuflady, wydały dźwięk donośny i niesforny, niby ostatni akord wyśpiewanéj przez się elegii. Ale Kaprowski, jakkolwiek wiedział o tém, że wyraz rococo oznaczał sposób, w jaki wznoszono różne budynki, na poematach rzeczy nieożywionych nie znał się wcale. Przed jego wzrokiem przesunęła się ruda broda, oczekującego na procenty lichwiarza, a w uszach zadźwięczał syreni głosik, na cukierniowéj estradzie wyśpiewujący czarowne: miau! miau! miau! Wargi jego drgnęły uśmiechem wpół ironicznym, wpół zadowolonym, uczuł się znowu za kolana objętym.
— Czegoż chcesz jeszcze? — dość łagodnie zapytał.
— Panie jaśnie wielmożny! to już te rewizory, znaczy, nic nie zrobią?
— Nic, nic, nie zrobią, bądź spokojną i wracaj do domu...
— Panie najmiłościwszy! — zawołała — niech panu Pan Bóg Wszechmogący wynagrodzi... już ja więcéj dokuczać panu nie będę... pójdę tylko z synkiem zobaczyć się, taj do chaty...
Radość twarz jéj rozpromieniła, ale Kaprowski nagle zląkł się czegoś.
— Masz dyable tabakę...
Rzucił się niecierpliwie i ostro rzekł:
— Ani waż się, moja kochana, ani waż się... do syna iść... zobaczyć go teraz nie możesz...
Czy co z twarzy jego wyczytała? czy ten obrazek z dziecięcą główką, na który co chwila podnosiła oczy, po sercu jéj grał, ale znowu rzuciła się ku białym, małym rękom, które ją odpychać usiłowały.
— Panie najjaśniejszy! — zawołała — pozwólcie mnie ditie moje zobaczyć... pozwólcie mnie jego zobaczyć choć na minutkę, na minuteczkę, choć żeby ja raz na niego spojrzała...
W ruchach jéj, w wyrazie oczu, w całéj grze rysów był taki gwałt pragnienia i prośby, że Kaprowski zmieszał się trochę.
— Masz dyable tabakę...
— Pozwólcie panoczku, pozwólcie, oj, pozwólcie choć na minuteczkę, żeby ja jego tylko zobaczyła, że on tu jest i żyw... oj! pozwólcie.
Teraz już upadła mu do nóg i nietylko obejmowała, ale i całowała jego kolana, nie płacząc jednak, tylko gorejąc cała tym gwałtem uczuć, który włosy siwiejące nad czołém jéj rozrzucił, twarz i oczy rozpłomienił i całą ją przyoblekł tragiczną pięknością. Zadarty nos Kaprowskiego stracił coś ze swéj zuchwałości; gąbkowate policzki przez parę razy drgnęły. Zrozumiał jednak potrzebę zimnéj krwi i stanowczości. Stanowczym tonem rzekł:
— Moja kochana! zobaczyć teraz syna swego nie możesz... uchodzi on za chorego i jest w takiém miejscu, do którego nikogo a nikogo nie wpuszczają... Jeżeli nie chcesz, aby cały interes dyabli wzięli, wracaj co tchu do chaty, co tchu, zaraz, natychmiast i siedź cicho... ani się tu pokazuj... czy słyszysz?
Jakże-by słyszéć nie miała, kiedy słuchała uszami, oczami, całą duszą. Słuchała i zrozumiała. Jeżeli napierać się będzie o zobaczenie Pilipka, interes dyabli wezmą. Powinna być kontenta z tego, że rewizory nic już nie zrobią i zaraz, co tchu, do chaty powracać. Podniosła oczy na obrazek. Czysty Pilipek, kiedy mały był! Oczy takie same i tak samo śmiał się... Cóż? nie widziéć go, to i nie widziéć, dla jego dobra! dlatego, żeby interesu dyabli nie wzięli! Nizkim pokłonem schyliła się przed Kaprowskim i cicho wyrzekła:
— Dziękuję jaśnie wielmożnemu panu! Ja już kontenta i do chaty pójdę! Żeby tylko te rewizory nic nie zrobili, znaczy, Pilipek na zimowanie do Hrynek przyjdzie. Dziękuję jaśnie wielmożnemu panu.
Odwróciła się i ciężkim krokiem, grubemi podeszwami stukając, wyszła z sali. Do biurka przybliżył się Pawluk Harbar. Dla tego chłopa Kaprowski miał uszanowanie pewne i o interesie, z jakim zwykle do niego przybywał, pamiętał wybornie. Hryńscy chłopi, których Pawluk delegatem bywał, przedstawiali cyfrę wcale inną, niż jakaś tam baba-wyrobnica i zresztą, zapominać o sobie nie pozwalali. Kaprowski wiedział nawet, w któréj szufladzie biurka spoczywały odnoszące się do sprawy ich dokumenty i szufladę tę wnet odsunął, proponując Harbarowi, aby wysłuchał ostatniego podania do sądu, które on w sprawie ich napisał. Podanie to napisaném było istotnie i jak Kaprowski mniemał, znakomicie. Ale Pawluk, nie chciał zrazu słuchać tego arcydzieła.
— Niech wielmożny pan posłucha; — rzekł — tuju proźbu późniéj przeczytamo, a teraz ja na konto tego jenteresu z Jasiukiem... Ja wiem, że wielmożny pan ten jenteres jemu prowadzi... i przyszedłem prosić wielmożnego pana... żeby pan tak poprowadził, żebym ja wygrał... Ot!
Błyszczące oko chłopa, z wyrazem lękliwéj trochę przebiegłości, tkwiło w twarzy hadwokata; uśmiechał się i prawą ręką w zanadrze sięgał.
— Wielmożny pan sam mówił, że człowiek bez pieniędzy, to jak złamany kołek w płocie? Na co go podpierać? Już on czy tak, czy tak krzywy będzie. Jasiuk ten, kab jego paralusz kinun, kab jemu kości pakruciła, to taki zeuszyckiem jak ten kołek... Zaużdy u mnie bolsz hroszy jak u niego...
Kaprowski na fotelu z wysoką poręczą usiadł i bębniąc po biurku palcami zdobnemi w pierścionki, żartobliwie zapytał.
— No, a wieleż ty tam przyniósł? ha? pokaży! może warto będzie ciebie podpierać, a może nie warto! Zobaczymy!...
Kiedy po kwadransie Habar opuszczał salę, rozmijając się w progu z popychanym przez faktora barczystym, wysokim, zwój papierów trzymającym w ręku szlachcicem zagrodowym, Krystyna znajdowała się już za miastem. O parę staj od ostatnich domowstw miejskich, aby dostać się na drogę, którą iść miała, przejść jéj trzeba było wązkim szlakiem, na którym leżały rzędy szyn żelaznych. Rogatka strzegąca drogi, którą przebiegały pociągi, zamkniętą była. Za kilka minut przechodzić miał tędy jeden z pociągów. Stróż ujrzawszy kobietę, szybko ku rogatce nadchodzącą, zawołał:
— Nie wolno!
O kilkanaście kroków od spuszczonego drzewca rogatki stanęła. Drobna ta przeciwność nie zrobiła jéj żadnéj przykrości. Poczekać, to i poczekać. Na zżółkłéj i wydeptanéj trawie stanęła i rozwiązawszy szmatkę płótna, którą w ręku niosła, wyjęła z niéj sporą kromkę czarnego chleba, którą szczyptą soli posypała i jeść zaczęła. Od wczorajszéj wieczerzy nic w ustach nie miała... Jadła więc i rozglądała się dokoła. Niedaleko od miejsca, na którém stała, wznosiły się mury dworca kolei żelaznéj. Było to tak niedaleko, że dobrze rozeznać mogła czarne kominy prowadzonych w różne strony lokomotyw, buchające z nich kłębu dymu i mnóztwo ludzi stojących i ruszających się na długiéj, wązkiéj, brukowanéj platformie. Wrzały tam i rozchodziły się daleko szumy, świsty, gwary, krzyki. Dla wiejskiéj kobiety był to widok tak niezwykły, że zapatrzyła się na niego szeroko otwartemi oczyma. Wyraźnie tu od dworca dochodzące odgłosy odurzały i ogłuszały ją nieco, przez co twarz jéj nabierała wyrazu zaciekawionéj głupowatości, zwiększonéj tém, że patrząc i słuchając, jeść nie przestawała. Owszem zgłodniałą będąc, pożerała raczéj niż jadła twardą kromkę chleba. W tém, tuż za nią, męzki głos jakiś zapytał stojącego u rogatki stróża.
— Co to znaczy? W téj porze pociągi nigdy nie przechodzą. Jakiż to będzie pociąg?
Stróż odpowiedział jednym tylko wyrazem.
— Żołnierski.
Na dźwięk tego wyrazu, mętne i w mury dworca wlepione oczy Krystyny zamigotały, a ręka jéj, trzymająca połowę jeszcze kromki, od ust usunęła się ku piersi. Obejrzała się na rozmawiających. Pan jakiś w czarnym tużurku, z paltotem zarzuconym na ramię, patrzał na złoty zegarek, a stróż uchylając nieco czapki, w kształcie informacyi, dodał jeszcze:
Nowobrańców gdzieściś powiozą...
Po ciemnéj, zwiędłéj twarzy kobiety, trzymającéj u piersi czarną kromkę chleba, przebiegły płomienie. W tém, na platformie dworca wybuchnął gwar ogromny i wązki ten brukowany pas ziemi pokrył się gęstém mrowiskiem ludzi. Nad ogromnym gwarem buchającym z tego mrowiska, unosiły się krótkie i donośne słowa wojskowéj komendy. Zarazem komin lokomotywy, sterczący nad długim szeregiem powozów szumiał, burczał, dyszał i od czasu do czasu, rzucał w górę poszarpane pióropusze czarnego jak sadza dymu. Odległość dzieląca dworzec z rogatką była taka, że najbystrzejsze oko, w wirującém na platformie ludzkiem mrowisku, rozpoznać-by nie zdołało twarzy żadnéj. Każdy jednak rozpoznać mógł, że byli tam sami żołnierze i że było ich mnóztwo. Krystyna stała jakby w słup przemieniona. Zapewne pytała sama siebie, czy to te sołdaty, z którymi Pilipek jéj na skraj świata odjechać miał? Myślała téż może, że gdyby nie jéj staranie, on także odjeżdżałby w téj chwili. Nie przypuszczała wcale, aby syn jéj znajdował się w tym tłumie, mającym wnet opuścić ojczyste niebo. Chleba jednak już nie jadła. Wzruszał ją sam widok odjeżdżających żołnierzy. Nagle czarny komin zapiszczał przeraźliwie, długo; pisk ten powtórzył się jeszcze razy parę i pociąg z pod ścian dworca wysuwać się zaczął, coraz prędzéj, coraz prędzéj sunąć po żelaznych szynach... pół minuty, a za spuszczonym dziobem rogatki przeleciało wszystko... Długi szereg czarnych, zamkniętych wozów, zmącona mozajka twarzy, otoczonych krótko przystrzyżonemi włosami, a tłumnie wytłaczających się na zewnątrz przez mnóztwo małych okienek i pieśń żołnierska, którą te wszystkie twarze śpiewały, huczna, hulaszcza, a jednak tu i owdzie przetykana jękliwemi tony, niby z rozhukanych piersi rwącemi się krzykami bólu... Zaszumiało, zatentniało, zaśpiewało i — przeleciało. W oddali tylko, na zawrocie szyn, sunął jeszcze olbrzymi wóz czarny i wlokły się w powietrzu rzedniejące szmaty dymu...
Niedojedzona kromka chleba leżała na zżółkłéj trawie, u wrytych, zda się w ziemię stóp znieruchomiałéj kobiety. Twarz jéj stanęła w ogniu, a zmarszczki drgały na niéj, jak struny gwałtownie targnięte. Ruch powietrza zmąconego przelatującemi wozami, rozwiewał jéj nad czołem pasma siwiejących włosów i załamały się opuszczone ręce. Czegoż tak stała płonąc na twarzy, a drżąc w sobie jak listek osiki? Wszak wiedziała dobrze, że pomiędzy odjeżdżającymi Pilipka jéj nie było! Nie to! Żelazne jakieś kleszcze ścisnęły jéj serce i zdjęła ją taka żałość, że była-by z rykiem płaczu na zżółkłą ziemię upadła, gdyby stuk otwierającéj się rogatki przytomności jéj nie powrócił. Na stróża otwierającego rogatkę spójrzała takiemi oczyma, jakby budziła się ze snu. Śniło się jéj niby, że w jednym z tych czarnych wozów Pilipek na skraj świata odjeżdżał, że nawet w tłumie twarzy wytłaczających się przez okienka, dostrzegła jego twarz bladą, smutną, mizerną. Śniło się jéj tak niby, a teraz obudziła się i przypomniała sobie, że Pilipek wyratowany, że go pan hadwokat gdzieściś przed rewizorami schował, że skoro sołdaci już pojechali, a on z nimi nie pojechał, znaczy, już został i wcale nie pojedzie. Na ziemi usiadła, trzewiki z nóg zdjęła, na plecach je sobie zawiesiła i zerwawszy się, prędkim, raźnym krokiem drogą poszła. Niedojedzona kromka czarnego chleba pozostała za nią na zżółkłéj trawie. Zapomniała o niéj; widok odjeżdżających w daleki świat sołdatów zabił w niéj głód.
Dla chłopki, przyzwyczajonéj do ustawicznego trzymania się na nogach, trzy mile ujść było drobnostką, spełnioną prędko. Około zachodu słońca Krystyna była już w Wólce. Nastka i Józik powitali ją w czworaku z krzykami radości. Dała im po groszowym obwarzanku, kupionym dla nich w jednéj z przydrożnych karczem i wnet krzątać się zaczęła około ognia i wieczerzy. Ogarnęła ją teraz wielka wesołość. Wszystko, dziękować Bogu, skończone. Nowobrańcy pojechali, a Pilipek jéj został. Hroszy wprawdzie nie ma już wcale; pusta pończocha za koszulę wsunięta piecze ją trochę przewidywaniem gniewu i skarg Antośka, ale za to zrobiła swoje. Synka uratowała. Tymczasem nie uczyniła tego sama. Hadwokat i Mikołaj dopomogli. Jak będzie miała czas, pójdzie zaraz Mikołajowi podziękować. Teraz, krzątając się około pieca, Jelenie o szczęściu swojém szeroko rozpowiadała. Józik z obwarzankiem wyleciał na dziedziniec, Nastka u pieca siedząc, kartofle obierała, a Jelena skurczona, mizerna, na przypiecku znowu siedziała i powolnym ruchem wychudłéj ręki poruszała kołyskę ze śpiącém najmłodszém dzieckiem. Przerwała wkrótce ożywioną mowę Krystyny i przewlekłym od słabości głosem skarżyć się zaczęła, że bardzo niespokojną jest o Jasiuka. Dowiedział się o tém, że dziadźka do miasta pojechał i domyślił się, że pojechał tam do hadwokata, chcąc go na swoję stronę przekręcić... Poszedł zrana do karczmy, aby rozpytać się o zamiar Pawluka u chłopów i arendarza, na obiad wrócił troszkę pijany i dziadźka klął, na czém świat stoi. Strach, jak on go teraz znienawidził. Żeby Jelena była wiedziała, że go taka nienawiść do dziadźka i ochota do wódki napadnie, nigdyby mu nie doradzała procesu tego rozpoczynać... Ale teraz... to już stało się! Pieniędzy na jenteres wydali dużo i choć zapożyczą się, a na swojém postawić muszą i ziemię od Pawluka odebrać! Na blade jéj policzki wybiły się ostre, suchotnicze rumieńce, a mowa stała się śpieszną, świszczącą. Krystyna zapytała ją, gdzie teraz był Jasiuk.
— A w karczmie! Mówił, że będzie póty siedział w karczmie, aż dziadźkę wracającego od hadwokata dopilnuje...
— A jak dopilnuje, to co?
— Oj, główko moja biedna! — jęknęła Jelena — albo ja wiem, co? Wiadomo pijany i strasznie nienawidzący!
Błękitne oczy szeroko otwierając, szepnęła ciszéj:
— Wiécie, Krystyno? żeby on tylko jakiego broń Boże kryminału nie dopuścił się!
I zakaszlała się tak, że aż oddech traciła. Krystyna przysunęła jéj do ust garnuszek z wodą.
— Napij się — mówiła — napijże się! a to jeszcze w tym kaszlu zamrzesz!
— Oj, zamrę to ci ja, zamrę prędko... — kaszel swój uspokoiwszy nieco, jęczała kobieta — ale co po mnie z tém mizeractwem stanie się... jeżeli Pawluk na swoję stronę hadwokata przekręci i interes wygra... Już my i tak zapożyczyli się...
Wyznała Krystynie, że nietylko posag jéj został już na proces z Pawlukiem wydanym, ale jeszcze u ojca jéj kilkanaście rubli i u arendarza drugie tyle pożyczyli. Okropny niepokój dręczył ją i o los tych wydanych pieniędzy i o to, aby Jasiuk, pijany i zły, nad dziadźkiem swoim nie dopuścił się czego złego. Krystyna uspakajała ją:
Hadwokat dobry człowiek; Pawlukowi nie da się w inną stronę przekręcić. Kiedy przyrzekł, znaczy, dotrzyma. Jéj przyrzekł i dotrzymał. Co zaś do Jasiuka, to co on złego zrobić może? Pawluk z miasta na piechotę idzie, ale idzie z kumem swym, z którym spotkał się w mieście... I biały jeszcze dzień przecież, i karczma pełna ludzi, boć to niedziela...
Jelena uspokoiła się trochę i kazała Nastce wyjść na dziedziniec, brata do chaty zwołać. Dziewczynka wybiegła i nieprędko, w kwadrans może, wpadła do izby z wielkim impetem i krzykiem. Krzykliwie, prędko i bardzo niezrozumiale, rozmachując rączynami i w szczególny sposób wykrzywiając usta, opowiadała, że cościś takiego, takiego dzieje się w karczmie, że aż jeden z parobków, który tam był, po pana namiestnika przyleciał, a pan namiestnik do karczmy poleciał, a kole karczmy taki krzyk, że tylko trochę za bramę wyszedłszy, słyszéć go można, a parobki co tam polecieli, mówili, że to chłopi okrutnie biją się, czy co? Nagle, umilkła i ciekawością niesiona, na nic i na nikogo uwagi nie zwracając, znowu z izby wypadła. Jelena załamała chude ręce, aż w stawach zatrzeszczały, a potém za głowę się schwyciła.
— Jasiuk! — jęczała — oj, Jasiuk... Jasiuk...
Krystyna ręce jéj od głowy odjęła i w czoło ją pocałowała. Żałość ją zdjęła nad tą kobietą łagodną, chorą i o męża strwożoną.
— Zbiegam do karczmy, zobaczę co tam takiego dzieje się i duchem powrócę, żeby tobie oznajmić... No, nie frasuj się tak i nie jęcz, bo znów zamrzesz... Ot, żeby Antosiek tut był... a gdzie on?
— Do Leśnéj po ordynaryę poszedł! — ledwie oddychać mogąc, odszepnęła Jelena.
Krystyna biegła już do drzwi, gdy otworzyły się one i z worem, zawierającym ośminę żyta na plecach, wszedł parobczak. Krystyna pomogła mu wór zsunąć na ziemię, a potém za szyję go objęła i w czerstwe, ogorzałe policzki wycałowała. On całował ją także.
— A co słychać, mamo? Pilipek zdrów?
— Zdrów, gołąbku mój, zdrów! — śmiejąc się i białe zęby ukazując, mówiła kobieta. — Sołdaty już pojechali, a on nie pojechał, gdzieściś go pan hadwokat, daj jemu Boże zdrowie, przed rewizorami schował. Znaczy, został się w Ongrodzie i na zimowanie do Hrynek przyjedzie.
Parobczak ucieszył się tą wiadomością.
— Nu, to i dobrze — rzekł — a ja myślał, że on już pojechał...
— A czemuż ty tak myślał? — zapytała Krystyna.
Antosiek za siermięgę sięgnął.
— A bo ot, pismo jest do was... od niego... Jakób Szyłko dzisiejszéj nocy, znaczy, zaraz potém jakeście ztąd poszli, z Ongrodu tędy jechał, do czworaku dostukał się i mnie te pismo oddał. „Do Krystyny, mówi, od Pilipka... onże sam mnie te pisanie oddał, mówi, i powiedział, że pilno!” Ja za nim w dziedziniec, żeby rozpytać się co i jak, a on na wóz siadł, taj pojechał... Do chaty, widać, przed świtem powrócić chciał, bo kobyłę wziął od pługa...
Krystyna stała jak skamieniała, list podany jéj przez syna w ręku obracając. Biedny to był list, na sinym, zgniecionym, poplamionym papierze napisany i niezapieczętowany wcale. Zamierającym w gardle głosem, bystro synowi w oczy patrząc, Krystyna zapytała:
— To i cóż tu stoi?
Antosiek spuścił powieki i z niechętną miną twarz odwróciwszy, bez żadnéj potrzeby nos palcami ucierać zaczął. Potém burkliwie odpowiedział:
— A niewiedaju co tam stoi! Albo to ja pisane umiem czytać!
Krystyna zapłonęła gniewem.
Było do Mikołaja pójść! — krzyknęła.
— Albo to ja czas miał! — odrzucił parobek.
Kobieta porwała się z miejsca i syna za siermięgę pociągnęła. Twarz jéj znowu stanęła w ogniu i zmarszczki na twarzy drgały, jak targane struny. Do Mikołaja biegła i syna za sobą wołała. Mikołaj wszystkim prawie okolicznym chłopom czytywał otrzymywane przez nich listy. Funkcya ta, co prawda, nie przysparzała mu wiele roboty, niemniéj, była jedną z przyczyn, budzących dla niego szacunek i ufność. O kilkadziesiąt kroków od zabudowań folwarcznych, do uszu matki i syna, spiesznie idących drogą, doleciały od strony karczmy wielkie krzyki i gwary.
— A tamże co takiego? — mruknął Antosiek.
Krystyna nie odpowiedziała. Co ją już teraz bijący się w karczmie chłopi obchodzić mogli? List od Pilipka w ręku trzymała, a nie wiedziała jeszcze, co w nim stoi. Wtém, zbliżając się do chaty Mikołaja, ujrzeli gromadę ludzi, w stronę folwarku zdążającą. Wkrótce rozpoznali kilku parobków folwarcznych, szamocących się z człowiekiem jakimś, którego przemocą prowadzili i który wydzierał się im, wykrzykując zmieszane straszliwe przekleństwa. Prowadzonym tym człowiekiem był Jasiuk. Wyglądał strasznie. Pijany, bez czapki, z rozczochraną czupryną, twarz miał okrytą sinemi plamami od otrzymanych razów i podartą w kilku miejscach siermięgę. Miotał się, wrzeszczał, klął okropnie, oczy krwią a usta pianą mu zachodziły. Aniby w nim poznać można było spokojnego i rozważnego przed miesiącami kilku, zawsze trochę ponurego parobka. Miał teraz pozór zwierzęcia, którego rozniecona i rozdrażniona namiętność jakaś, we wściekłość wprawiała. Prowadzący go parobcy, ze swéj strony krzyczeli także i brzegiem drogi idący namiestnik krzyczał, i spieszące za tą gromadką dziesiątki bab i dzieci wiejskich krzyczały, śmiały się, podskakiwały. Cała ta wrzawa niesforna i dzika rozbrzmiewała w czystém powietrzu sierpniowego wieczora, leciała daleko na szerokie, żółte ścierniska i wysoko, pod blade, różowemi obłokami wysadzone błękity nieba... Antosiek jednego z parobków zagabnąwszy, ciekawie rozpytywać zaczął, co to się stało z Jasiukiem i za co go tak, jak winowajcę do folwarku ciągną.
— Na dziadźkę swego po pijanemu napadł i zbił go strasznie; po stanowego posłali... — odparł parobek.
Antosiek stał z otwartemi ustami.
— A! — dziwił się — taki porządny człowiek był i nie pijący! No! tak się już jemu Pawlukowéj ziemi zachciało, czy co?
Z progu Mikołajowéj chaty nagląco wołała go Krystyna. Jéj co było do Jasiuka i jego szaleństwa, i jego nieszczęścia? Ona chciała wiedziéć, co w liście Pilipka stało.
Wchodząc do Mikołajowéj chaty, pokłoniła się i wyrzekła:
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wiekow! — odpowiedziały dwa głosy. Były to głosy Mikołaja i córki jego Ulany.
Ex-sołdata ciekawość zobaczenia tego, co się dziś w karczmie działo, nie wywabiła z chaty. Dowiedział się od kogoś przechodzącego drogą, że biją się tam Jasiuk z Pawlukiem, i nie poszedł. Ulanka biedz chciała: rozkazał jéj pozostać. Syn starszy nie wrócił jeszcze od Dzielskich, do których posłał go z interesem. To i dobrze. Ani on, ani nikt z familii jego nie wda się w tę sprawę pomiędzy stryjem i synowcem. Teraz to już pomiędzy nimi i do kryminału dojść może, tak się obaj na siebie rozjedli. A jemu, Mikołajowi, zdala od tych kłótni i bitew! On tu ni przyczém! Siedział sobie na ławce i trąbę mosiężną czyścił szmatką płótna, umaczaną w miałkiéj kredzie. Ta towarzyszka jego włóczęgi po świecie błyszczéć musiała zawsze, jak złoto. Usłyszawszy prośbę Krystyny o przeczytanie listu, wstał, ze staréj, podartéj i zatłuszczonéj książki do nabożeństwa wyjął ogromne okulary, a umieściwszy je na długim, spiczastym nosie, przy oknie siadł i siny, zgnieciony, poplamiony papier rozwinął. Ulanka, drewniany stołek fartuchem otarłszy, przysunęła go ku Krystynie i zwyczajem dziewcząt wiejskich, starszą od siebie kobietę tytułem ciotki obdarzając, grzecznie zaprosiła.
— Siadajcie, ciotko.
Potém u pieca na ziemi przysiadła i na jasnowłosego parobka z ukosa zerkała. Ale ani Krystyna, ani syn jéj na przysadzistą, czerwoną dziewkę nie zwrócili żadnéj uwagi. Oboje utonęli oczyma w twarzy Mikołaja, i ta tylko pomiędzy nimi zachodziła różnica, że parobczak dość żywo zaciekawiony, zupełnie prawie był spokojnym, a kobieta dyszała prędko i ciężko, w źrenicach mając trwożne błyski i namiętne ognie. Mikołaj sztywną i cienką postać w tył nieco podał i kawałek sinego papieru w wyprężonych ramionach zdala od twarzy trzymając, bardzo powoli, z wielką trudnością czytać zaczął:
„Przez Jakóba Szyłkę, tego, co to jego chata przy Hrabarowéj stoi, posyłam wam, mameńko, to pisanie, a jeżeli nie przyjdziecie do mnie, jak tylko przeczytacie, to już i nigdy mnie na tym świecie nie zobaczycie. Wczoraj do naszego komandira przyszło predpisanie, żeby wszyscy nowobrańcy wyjeżdżali tam, gdzie im przykazano. Oj, dalekoż, dalekoż im być przykazano! Już nas tut nikoli ani oko nie zobaczy, ani ucho nie posłyszy. Nie wszyscy my odrazu pojedziem. Rotam wyjeżdżać prykazano, a ta rota, do któréj ja czyślę się, piérwsza wyjeżdża. Jutro ja, mameńko, jutro ja na skraj świata już pojadę...”
Tu w izbie rozległ się i zająkliwe czytanie Mikołaja zagłuszył krzyk straszny. Lecz z czyjéj-że wyszedł on piersi? Niktby nie przypuścił, że wydała go Krystyna, tak stała wciąż prosto i sztywnie, jakby w ziemię wrosła, jakby wszystko życie z niéj uciekło. Tylko policzki, wprzódy czerwone od płomieni rumieńców, stały się bardzo żółte i drgały, drgały tak, że aż zęby uderzać o siebie i dzwonić zaczęły. Ulanka nic prawie nie rozumiejąc, o co szło, zerwała się jednak z ziemi i stanęła, plecami do pieca przyparta, a Antosiek zlekka matkę łokciem trącił i szypiącym szeptem wymówił:
— Cicho, mamo, cicho!
Mikołaj czytał daléj:
„Gadają ludzie, żebym ja nie smucił się, bo jadą inni na skraj świata i wracają. Ale nie mnie już jeździć i wracać się na tym świecie. W żywocie żadnéj siły nie czuję i hrudzi bolą a bolą. W łazarecie miesiąc przebyłem i lepiéj mnie stało, ale teraz od wielkiego smutku znów gorzéj. Jeżeli chcecie mnie, mameńko, jeszcze jeden razik na tym świecie widziéć, przyjdźcie do miasta, jak tylko pismo to przeczytacie. Niech ja jeszcze razik na twoję główkę popatrzę. I przynieście mnie z tych pieniędzy, któreście dla mnie przeznaczyli, choć pięć rubli na drogę, żebym ja sobie za nich co kupił, kiedy mnie trzeba będzie, żeby żywot swój czém posilić, i na tytuń takoż, i na uszycie butów z téj skóry, co sołdatom rozdają, a ja sam szyć nie umiem, to jest tu taki wojenny, co szyje buty sołdatom, a jemu trzeba co dać, żeby uszył. To wy mnie, mameńko, pięć rubli przynieście, albo może i dziesięć, z tych, coście dla mnie przeznaczyli. Zlitujcie się i ratujcie. Przyjdźcie na pożegnanie i pieniędzy przynieście. Już ja jutro pojadę, bo ta rota, do któréj ja czyślę się, piérwsza wyjeżdża. A teraz, kłaniajcie się odemnie Antośkowi, i Jasiukowi, i Jasiukowéj żonce, i Maksymu, i Maksymowéj, i Fiedoru Korbutu, córce Fiedorowéj, Ewce, i Mikołaju, i synu Mikołaja Handruka, i córce Mikołajowéj, Ulanie, i Pawluku Harbaru, i żonce Harbarowéj, Nastazyi, i Józefu Szyłku, i jego bratu.”
Tu Mikołaj ręce z kawałkiem sinego papieru na kolana opuścił i tak gwałtownie poruszył głową, że aż ogromne szkła okularów zsunęły się na spiczasty koniec nosa. Zląkł się. W izbie brzmiał krzyk długi, przeraźliwy i nizki jéj, czarny sufit, zdawał się prześwidrowywać. Zarazem rozległ się stuk padającego na glinianą podłogę ciała. Ze strasznym krzykiem owym Krystyna na glinianą podłogę upadła, a palce jéj oplotły głowę i paznogciami wpiły się przez gęste włosy w skórę, okrywającą czaszkę. Nie zemdlała jednak, o nie! Alboż to takim, jak ona, mdléć i na kilka choćby minut o nędzach żywota pamięć tracić? I nie płakała także. Ręce od głowy oderwawszy, ramiona na glinianéj podłodze rozpostarła i tak całą sobą do niéj przylgnęła, jakby jedyną jéj w téj chwili żądzą było wgrzebać się w ziemię i schować się pod nią. Przytém z ust jéj wychodził jeden tylko, nieustannie powtarzający się wyraz:
— O, Jezu! Jezu! Jezu! Jezuż mój, Jezu!
Jeden ten nieustannie, nieustannie powtarzany wyraz, rozległ się po izbie gamą najrozmaitszych tonów, od przeraźliwego krzyku rozpaczy, do skargi tak cichéj, jak gdyby wychodziła z konającéj piersi. Z tém obejmowaniem ziemi i rzutami ciała, dążącemi jakby do wgrzebania się w ziemię, z tém nieustanném powtarzaniem na różne tony jednego wyrazu, z roztarganemi włosami i suchemi, rozpłomienionemi oczyma, miała w téj chwili pozór waryatki. Nie zwaryowała jednak, o nie! Owszem, wybornie zrozumiała wszystko. Zrozumiała, że nie uratowała synka i że Pilipek pojechał już w te dalekie kraje, o których tyle okropnych rzeczy opowiadał Mikołaj...
— Jezu! Jezu! Jezuż mój, Jezu!

Pojechał dziś właśnie, wtedy, kiedy ona w mieście była i nie pozwolili jéj pójść do niego i jeszcze razik jeden na niego spojrzéć... Pojechał temi wozami, które tuż, tuż przed nią przeleciały, a ona nie wiedziała, że on tam był, i kiedy twarz jego mignęła jéj w oczach, w wielkiéj gromadzie innych
W chacie Mikołaja.
twarzy, ona myślała, że tak przywidziało się, przyśniło się niby... A on tam był... w tych czarnych wozach...

— Jezu! Jezu! Jezuż mój, Jezu!
Napisał do niéj: „mameńko! ratujcie! przyjdźcie do mnie na pożegnanie!” a ona nie przyszła... tak, jakby nie lubiła jego i nie żałowała; ani pożegnać się z nim, ani macierzyńską ręką pobłogosławić go nie przyszła... Była o kilka kroków od dziecka swego najmilszego i nie objęła go i nie zobaczyła...
— O, Jezu!
Mikołaj siedział pod oknem, milczał i tylko wązkie usta jego otworzyły się nieco i zaczerwienił się mocniéj koniec długiego nosa. Ulanka sama nie wiedząc dlaczego, pod piecem szlochać zaczęła, a Antosiek, nad rozpostartą na ziemi matką stał sztywny, jak drąg, i monotonnym, do płaczu nastrojonym głosem, powtarzał:
Hodzi, mamo, hodzi, hodzi, hodzi już, hodzi!
Łzy kręciły się mu w oczach. On także żałował snadź brata, więcéj jeszcze matki, i pocieszał ją, jak umiał.
Hodzi, mameńko, hodzi, hodzi!
Ale Krystyna głośniéj jeszcze, niż wprzódy, straszniéj, przeciągléj krzyknęła:
— Jezu!
Zarazem przednia część jéj ciała podniosła się z ziemi. W klęczącéj postawie ramiona w górę wyprężyła i klasnąwszy w dłonie, że aż się po izbie rozległo, ręce załamała. Przypomniała się jéj teraz jeszcze jedna rzecz straszna.
— A już wszystkie, wszyściuteńkie hrosze im oddała... co ja jemu teraz poszlę, żeby on miał czém żywot swój posilić?... zkąd ja jemu pięć rubli wezmę... a u mnie już hroszyka niéma... ani jednego hroszyka... dla niego niéma... O, Jezuż mój! co ja zrobiła! Żebym ja wprzódy była pod ziemię poszła... żeby mnie wprzódy nogi odjęło, nim ja te hrosze oddała... Oj! Pilipku mój, kwiatku ty mój, słoneczko ty moje bladzieńkie, niéma już u mnie nic do posyłania tobie...
Teraz dopiéro ryknęła płaczem, i Antosiek rozpłakał się także. Pochylił się ku klęczącéj wciąż matce i za ramię targać ją zaczął:
Hodi, mamo — szeptał — hodi! nie desperujcie tak! Weźcie już z moich pieniędzy pięć rublow i Pilipku poszlijcie! Cóż już robić! Już ja jemu tych pięciu rublow nie pożałuję. Czujecie, mamo, co ja mówię? nu, czujecie?
Słyszała. I czuła, że tu już przyszła na nią rzecz najstraszniejsza. Podniosła na syna utopione we łzach oczy, twarz jéj wykrzywiała się spazmami boleści i trwogi. Splecione ręce nad głową znowu wyciągając, zdławionym głosem wyszeptała:
— Synku! oj! synku! nie hniewaj sia, ja i te hrosze... te, co dla ciebie były... oddała!
Parobczak wyprostował się, oczy mu nagle oschły, a krwiste rumieńce do twarzy buchnęły.
— Kiedy? — krzyknął.
— Dziś taki, dziś w mieście, hadwokatu oddała...
Nastąpiła chwila głuchego milczenia. Po twarzy parobka przepływały płomienie gniewu, oczy roziskrzać się zaczęły. Od klęczącéj wciąż kobiety kilka kroków odstąpił, pięście zacisnął i głosem grubym, takim, jakim nigdy dotąd nie mawiał, wybuchnął:
— No, kiedy tak, to ty suka jesteś, nie matka!... Ja tobie tego nigdy nie daruję!
Na ławie pod ścianą usiadł i łokcie wsparłszy na kolanach, twarz w dłoniach ukrył. Zarazem płakać głośno zaczął, a płacząc, wyrzekał. W wyrzekaniu tém zazdrość serdeczna mieszała się z grubijańskim gniewem. Szlochając, mówił:
— Jemu to wszystko, a mnie to nic... jakby ja nie jéj dzieckiem był. Co on lepszego odemnie, żeby jemu wszystko było, a mnie nic... Czy ja tobie kiedy co złego zrobił?... taki sam był ja posłuszny i uważny, jak i on... Oj, żebym wiedział, że mnie Pan Bóg pokarał taką paskudną matką, nie byłbym takim... łajałbym taj, tłukłbym, jak inne chłopy ze swemi matkami robią... łajać ciebie i tłuc, nie słuchać potrzeba... Kiedy ty taka durna, zeuszyćkiem, taki bez rozumu żadnego i taka suka, co jedno dziecko swoje liże, a drugie kąsa...
Potém odkrył twarz i do Mikołaja zwrócony, z gwałtownemi giestami rozpowiadać począł, że jeden z gospodarzy hryneńskich, jedynaczkę córkę mający, chciał go z jego stoma rublami w prymy za zięcia wziąć... Dziewka, Maryanna nazywa się, tęga dziewucha i gospodyni dobra... Za rok jaki, wesele byłoby... W prymyby poszedł i swoje gospodarstwo miał... A teraz, bez niczego, kto go w prymy weźmie? Jakóba Szyłka wezmą, a jemu: wieczne odpoczywanie!
Rzucił się znów ku matce.
— A prosił ja jéj, żeby nie oddawała! Oddała. Szelma ta! Za co mnie ona drogę do szczęścia zagrodziła! Co ja jéj złego zrobił? Czém ja gorszy od tamtego! Świnia ona, nie matka!
I znowu zakrywszy twarz dłońmi, rozpłakał się. Wtedy postać kobieca ku ziemi schylona, pokorna, pełznąć zaczęła po glinianéj podłodze ku téj ławie, na któréj siedział rozżalony i rozwścieczony parobczak. Jedna połowa jéj serca leciała za tamtym, nieszczęsnym, zgubionym, druga rozesłała się do stóp tego biednego, którego skrzywdziła sama. Gdyby w ten sposób wprzódy kiedykolwiek przemówił do niéj, byłaby go skarciła ostro, jak to nieraz za przewinienie każde z nimi obu czyniła. Ale teraz, płakała deszczem łez. Przypełzła ku niemu na klęczkach i ramionami objąć go chciała. Ale on, uczuwszy jéj dotknięcie, zerwał się z ławy i pięścią w pierś pchnął ją tak silnie, że aż zatoczyła się i znowu na podłogę upadła. Podniósł więc na nią rękę!
— O, Jezu! o, Jezu! Jezu!
Nic to. Dźwignęła się z ziemi i cała podała naprzód, z wyciągniątemi rękoma znowu szła ku niemu.
— Nie hniewaj sia, synku, oj, nie hniewaj sia! ty już teraz u mnie jeden jedyny został...
Poszła! Won! ty... — krzyknął i tym razem pięścią ją w zgięte plecy uderzył.
— Jezu! o, Jezu!
Jednego zabrali i pognali daleko... drugi ją wybił... Kiedy raz wybił, to już i zawsze bić będzie. Stracił dla niéj serce i uszanowanie... Jezu!
Mikołaj wtedy z ławki wstał, parobka za rękaw od siermięgi schwycił i zmieszanego nieco tą interwencyą za drzwi wypchnął. Potém zwrócił się do Krystyny:
Hodzi, babo, płakać taj lamentować... pięć rubli pożyczę ci, abyś Pilipku posłała, jak dowiész się, gdzie posyłać potrzeba... Na odrobotek pożyczę... odrobisz!
Bardzo głośno utarł palcami nos i rękawem koszuli długo wąsy ocierał. Był widać wzruszonym silnie.
Krystyna pochwyciła rękę sołdata i całowała ją namiętnie, długo. Będzie mogła pięć rubli posłać Pilipkowi! co za szczęście! Ale wtem rzuciła się ku drzwiom. Gdzie ten drugi? Czy on już z nią nie pogodzi się... ten jeden, jedyny, który jéj pozostał? Dokąd on poszedł? Wybiegła przed chatę i zmartwiałą źrenicą patrzała, patrzała za Antośkiem, który z twarzą zuchwale podniesioną, gwiżdżąc ze złości, spiesznym krokiem ku karczmie szedł... Do karczmy poszedł... a ona, darmoby już odwoływała go z drogi i iść mu tam wzbraniała... Nie posłucha i jeszcze obije...
— O, Jezu!


koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.