Niziny/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niziny |
Wydawca | nakładem autorki |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ani brudna izba pełna chłopów, ani bawialnia ekonomska, przyozdobione choćby najpiękniejszemi rakaka, nie były dla Kaprowskiego żywiołem jego rodzinnym i ulubionym. Rodzinnym i ulubionym żywiołem jego było miasto, nie żaden gród wielki, stołeczny, którego prace zarówno jak i przyjemności przechodziły-by całkiem miarę wszechstronnych sił jego, ale jedno z tych miast wielkości średniéj, które najłatwiéj przy pewnych warunkach społecznéj atmosfery, stają się zbiornikiem pyłu i mętów, w których powstają i wirują roje ludzkich mikrobów. Są to organizmy tak drobne, że je tylko przez mikroskop w ciele społeczném dostrzedz można. Takim mikrobem miejskim był Kaprowski. Był on tak małym i tak małą na pozór rolę w świecie odegrywał, że każdy, kto na zbiorowisko ludzkie spogląda z góry i nieuważnie, zaledwie-by go mógł dostrzedz, a pewno nie chciał-by mu się przypatrywać. Nie odznaczały go ani urodzenie, ani majątek, ani piękność, ani talenty, ani szczególne cnoty, ani głośne występki. Jest-że komu, czy czemu przypatrywać się? Mikrob i koniec! Niech sobie będzie jakim jest i żyje jak mu się podoba, taką drobną monetą ludzkości zajmować się nie warto. Tak-by powiedział każdy, spoglądający na zbiorowisko ludzkie z góry i nieuważnie. Lecz ktokolwiek-by raz przyjrzał się pilniéj jemu i jego ruchom, musiał-by z ciekawością może nie małą, rzucić parę zapytań. „Z czego on powstał? jaka jego przeszłość? czém jest właściwie to, co on na świecie robi?”
Powstał on wprost — z miejskich pyłów i mętów. Można-by nawet rzec, że powierzchowność jego przystosowała się do żywiołu tego, albo, że ulepiła się z różnych jego składników. Jak barwa skór chłopskich ujednostajnia się prawie z barwą ziemi, tak cera jego twarzy, gąbkowata i żółta, upodobniła się z pyłem, który w porach suszy zawisa nad ulicami i osiada na domach Ongrodu. Oczy jego, z mrużącemi się i zaczerwienionemi powiekami, zdawały się być olśnionemi od łun, które w dni słoneczne padają na białe mury miejskie i przegryzionemi tytuniowym dymem, napełniającym wnętrza cukierni. Oczy te olśniewane niezdrowemi blaskami i wygryzane jadem nikotyny, przysłaniał on błękitnemi szkłami w części dlatego, że były one mrużące się i bolące, w części może dlatego, aby osłabić połyski ich, ostre, jakby u gazowych kinkietów; były zażegnięte, i ruchliwość ich chciwą, niespokojną, zdającą się ścigać nieustanny i niespokojny wir miejski. Nos zadarty i zarys ust bladych, rzucały mu na twarz wyraz zuchwałéj zarozumiałości; wązkie czoło porznięte było nićmi zmarszczek, wypisujących historyę tajemnych a gryzących trosk i zawodów. Nie wysoki, chudy, z małemi rękoma i cienkiemi nogami, całą postacią wskazywał ogromną przewagę nerwów nad innemi składowemi częściami organizmu; można było powiedziéć, że cały był nerwami, i że w dodatku nerwy te były chore. Przy lada wzruszeniu, nerwowe drgania przebiegały mu po wargach i policzkach, ręce trochę drżały. W tej fizycznéj słabości jego, raczéj w cechach charakteryzujących, widać było jak na dłoni odżywianie nieprawidłowe, noce bezsennie spędzane wśród wzruszeń hazardownéj gry, lub dźwięków, któremi zadymioną atmosferę napełniały wędrowne śpiewaczki i muzykantki; widać w niéj było trawiące żądze i trujące uciechy, nieustający mozół zdobywania, tracenia i zdobywania na nowo. Wszystko to, całą tę postać miejskiego mikroba, powlekała politura wykwintnego ubrania i pewnego rodzaju elegancyi w poruszeniach i mowie, tak jak czerwona lub czekoladowa farba obleka zmurszałe ściany starych domów miejskich i jak glansowane rękawiczki pokrywają ręce przechodniów ulicznych, wczoraj lub dziś jeszcze zmazane ludzką krzywdą i łzą.
Jaką była jego przeszłość? Kaprowscy byli niegdyś drobnymi obywatelami ziemskimi i ta to właśnie rodzinna tradycya przyczyniła się znacznie do wytworzenia splendoru, jakim Bahrewicza okryło ożenienie się z Madzią. Przed dość dawnym czasem, niektórzy członkowie rodziny téj, nie mogąc już zmieścić się na szczupłym kęsie ziemi, wywędrowali w świat, wstępowali w ściany biur rządowych i czynili sobie śród nich, skromne zresztą karyery. Jednym z takich był ojciec Madzi, który przez lat dwadzieścia cieszył się urzędem policyjnym, noszącym za czasów owych nazwę asesora. Synowca swego, a ojca Ludwika, protekcyą swą wprowadził do biura policyi ongrodzkiéj. Ludwik urodził się już w mieście synem policyjnego urzędnika i szlachcianki zagrodowéj, którą tenże urzędnik, ojciec jego, poślubił dla 300 rubli posagu i przywiózł do miasta. Wiejska dziewka wśród rodzinnéj zagrody swéj hoża, pracowita i wesoła, na bruku miejskim przemieniła się w kobietę głupią i śmieszną. Dumną była z nowego położenia i zarazem unieszczęśliwianą przez nie. Nosiła kapelusze i na nich całe ogromne kwietniki, grube ręce wpychała w rękawiczki, przyjaźniła się zaś najchętniéj z najciemniejszemi mieszczankami i kucharkami miejskiemi. Ojciec cichy i ograniczony, bardziéj jeszcze może pracą znękany, dni całe przepędzał w biurze, a w godzinach wolnych spał lub szedł do kolegów na skromniuchną partyjkę preferansa. Ludwik wzrastał wśród krzykliwych trosk i zachodów ubogiego gospodarstwa, wśród nieustannych gawęd i bajań matki i jéj przyjaciółek, w towarzystwie synów tych przyjaciółek, w pewnéj części uliczników. Sam téż trochę był ulicznikiem. W podartym spencerze i wpół boso całemi dniami hasał po dziedzińcach i placach miejskich, z zachwyceniem i chciwością przypatrując się wystawom sklepowym, w widokach miasta, w rozmowach z towarzyszami, w niedostatkach rodzicielskiego domu zawczasu rozniecając w sobie i jątrząc apetyt do błyszczących i smacznych uczt tego świata. Ojciec jego, cichy i senny biuralista, miał przecież widocznie w głowie parę rozsądnych myśli, bo gdy Ludwik doszedł lat dziesięciu, kazał mu do szkół gimnazyalnych chodzić. Chodził i nawet uczył się nieźle. Powstawały w nim ambicye, przejęte z bladych ust ojca, który mawiał często o najdroższém swém marzeniu, o tém, aby syn jego kiedyś został doktorem. Doktorstwo uśmiechało się i chłopakowi, jako coś, co udziela czasem bogactwa i znaczenia. Niezbyt zdolny z natury, pracował gorliwie, i był to najczystszy, rzec można, najwznioślejszy okres jego życia. Dla interesu osobistego nawet zdobywana nauka, obmywać go zaczynała z brudów ulicznych koleżeństw i hulanek, z grubjańskiéj pospolitości macierzyńskiego towarzystwa. W tém skończył był klasę czwartą i miał lat piętnaście życia, gdy z pod bladego i zmęczonego biuralisty wysunięto krzesło, na którém siedział w biurze przez lat z górą dwadzieścia. Nie była to kara za grzechy osobiste, ale następstwo publicznéj klęski, które téż jednocześnie dotknęło i brylant rodziny, owego asesora, Madzi ojca. Rodzina więc cała znajdowała się w zupełnym upadku. Ciężka bieda zajrzała tu i tam; nikt nikomu dopomódz nie mógł. Bez ludzkiéj pomocy, piętnastoletnie chłopię, zwątlone dzieciństwém źle spędzoném, niezbyt zdolne, lecz wyjątkowéj siły charakteru i miłości dla nauki, w pracy szkolnéj wytrwać nie mogło. Gdy nikt nie uiścił zań wpisowéj opłaty i nie było za co kupić nowych podręczników szkolnych, Ludwik zdjął szkolny mundur, siadł w kącie zimnéj izby i gorzko zapłakał. Była to znowu najwznioślejsza chwila jego życia, z któréj téż potém śmiał się nieraz... W drugim kącie zimnéj izby zanosił się od kaszlu ojciec jego, a przy stole, na którym nic, oprócz kęsa chleba nie było, płakała matka. W rok potém Ludwik nie miał już ojca. Zrzucony z krzesła swego biuralista umarł z suchot, które rozwinęła zgryzota i z nędzy, któréj zapobiegać nie dozwoliły mu suchoty. Ludwik po długich staraniach, po mnóztwie nizkich pokłonów oddawanych na wszystkie strony, otrzymał posadę biurową, malutką i chwiejną, bo stojącą na kurzéj łapce czyjegokolwiek kaprysu, ale bądź co bądź odpędzającą od niego i od matki śmierć głodową. Minęła już pora wspaniałych rojeń o przyszłém doktorstwie, rojeń, które z jakiegokolwiek źródła płynąc, siały weń ziarna czerstwe i rozszerzające duszę; nastał czas bronienia się od ostatecznéj nędzy, wewnętrznego wściekania się przeciw losowi, namiętnych pożądań lepszego losu, głuchych zawiści, nizkich ukłonów, niewolniczego gięcia karku pod płot wszelki, byle pod nim przeleźć. W lat dwanaście po zrzuceniu szkolnego mundura, Ludwik nie miał już matki i służbę biurową opuścił. Uczynił to dobrowolnie, w skutek wyrachowań i planów obmyśliwanych w ciemne noce, wypieszczanych w sercu, przegryzaném jadami gniewów i żalów. Uczyniwszy to, stanął na bruku miejskim jako członek tego najposępniejszego i najdziwniejszego proletaryatu, który w eleganckich surdutach i glansowanych rękawiczkach, z podniebieniem łakomém wszystkich przysmaków życia, nie posiada pod stopami żadnéj piędzi ziemi, w rękach żadnego narzędzia pracy, ani materyalnego ani moralnego gruntu, nic, prócz rozszalałych instynktów życia, prócz tych skłonności i upodobań, które kiełkują z pod kamieni miejskiego bruku i w opylonych albo błotnistych zaułkach miasta.
Takim proletaryuszem uczuwszy się, Kaprowski nie doświadczył przecież trwogi. Zupełnie szczerze mniemał, że w ręku swém posiada fach, którego nawet mienił się mistrzem. Dobra pamięć i wieloletnia praktyka biurowa, wspomożona wspomnieniami, które zachował z dzieciństwa, pozwoliły mu wytworzyć w głowie bogaty spichrz ustaw, procedur, najzawilszych ścieżek i najciaśniejszych przesmyków prawnych. Było mu tak, jak gdyby opuszał jaką akademię. Wiedział dobrze, co i jak miał robić; a nie dostawało mu jednéj tylko rzeczy: stosunków z ludźmi. Chętnie, o jakże chętnie i z jaką nawet rozkoszą zadowolonéj dumy i roznieconych nadziei, wspiąłby się on ku wysokim, widnym sferom społecznym. Odrazu przecież zrozumiał: że było to niepodobieństwem i nie tracił czasu na próżne rojenia i próby. Odrazu zstąpił nizko, ku maluczkim, ciemnym, łatwowiernym, gryzącemi niedostatkami i pożądaniami trapionym. Z rozpaczą przecież spostrzegł, że ten grunt był dlań zarówno prawie obcym jak tamten. Nie umiał po nim stąpać, nierozumiany i nierozumiejący szedł i działał omackiem; ubiegali go inni, tacy, którzy umieli języki swe i głosy naginać do grubiańskich dźwięków i słów, wybornych win nie lubili namiętnie tak jak on, nie brzydzili się nieprzezwyciężenie tak, jak on prostą gorzałką i smrodem baranich kożuchów. Ubiegali go i udawało się im wybornie, choć jak tego był pewnym, nie posiadali ani setnéj części jego zdolności. Wtedy przykłady innych i niepospolita zręczność doradziły mu uzbrojenie się w ramiona, które spełniały dla niego czynność, jaką dla głowonoga spełniają jego macki. Ramion tych, z których jedném był dymisyonowany żołnierz w Hrynkach, zdobył on sporo i funkcyonowały one bardzo dobrze, bo czuły-by się bez niego tak, jak on czuł-by się bez nich — niczém. To téż roboty nie brakowało nigdy, i była ona zyskowną i wszystko szło-by najpomyślniéj i Kaprowski dosięgał-by już celu swego, którym było zdobycie bogactwa, gdyby...
Sporo czasu upłynęło od bytności jego w Leśnéj i Hrynkach, gdy około południa, siedząc u okna swojéj sypialni, czytał list jakiś, na różowym papierku nakreślony. Na świecie panował sierpień pogodny i jeszcze upalny... Mieszkanie mikroba miejskiego napełniało duszne i cuchnące powietrze miejsc zamkniętych i brudnych. Okna przedpokoju i dwóch niewielkich i niewysokich pokojów wychodziły na dziedziniec, otoczony próchniejącemi parkanami i oficynkami, podobniejszemi do psich bud więcéj niż do mieszkań ludzkich. Od czerwonawych, spiczastych kamieni, z których składał się bruk dziedzińca, buchało gorąco piekące i suche; na ścianach oficynek i parkanów słońce rozwieszało płachty monotonnego, nieznośnego blasku. We wnętrzu mieszkania, w przedpokoju, piętnastoletni chłopak w majtkach i koszuli, siedząc na sienniku, który mu służył za pościel, leniwie czyścił parę wykwintnych i kosztownych butów. Bawialnia będąca zarazem salą audyencyonalną i pracownią, była snadź niegdyś starannie przybraną. Naprzeciw drzwi wchodowych wisiało tam zwierciadło duże w ramach, które z pod grubéj warstwy pyłu, rzucało jeszcze mętne połyski złota. Dokoła ścian stały kanapy i krzesła ze starém lecz miękkiém wysłaniem; pośrodku zaś, rozpościerało się ogromne biuro, spiętrzone mnóztwem papierów i ksiąg prawnych, przyozdobione błyszczącemi gracikami ze szkła i bronzu, wraz z towarzyszącym mu fotelem z wysoką poręczą, — poważne, imponujące, prawie groźne. Spłowiały i zdeptany dywan upiększał miejsce to i przyozdabiały je także wiszące na ścianie oleodruki, z których na jednych żywemi barwami jaśniała głowa dziecka. Dolną część obrazka tego opstrzyły muchy i pokrył pył i tylko ta twarz dziecięca, różowa, naiwna, oblana uśmiechem rajskiéj niewinności, zdumiewała w tym pokoju, niby załamany w gnijącéj wodzie promień ideału. Sypialnia była ciasną, bo przepełniały ją: łóżko z rozrzuconą pościelą, szezląg kryjący się pod stosem odzieży, wieszadło pełne przeróżnych ubrań, stołek z miednicą i kawałkiem mydła, gotowalnia ze źwierciadłem i różnemi gratami męzkiéj toalety, stół, na którym pośród kamizelek i krawatów, chustek do nosa i grzebieni, szczątków chleba, sera i śledzi na wyszczerbionych talerzach, pośród butelek całkiem lub na-pół wypróżnionych, stał buchający parą i zwieńczony imbryczkiem samowar. Kłęby pary buchającéj z samowara bardziéj jeszcze zgęszczały i rozgrzewały powietrze pokoju, oddychanie którem musiało być istotnym mozołem, połączonym z truciem się powolném lecz nieuchronném. Kaprowski przecież ani mozołu tego, ani trucizny téj nie czuł wcale. Było to rodzinne jego powietrze, innego nie znał i nie pragnął. Nie otwierał nawet okna sypialni, przy którém siedział. W szlafroku i pantoflach, z rozrzuconemi włosami, tylko co znać wstał ze snu. Twarz jego była więcéj niż kiedy zmordowana i gąbkowata, lecz rozjaśniał ją błogi uśmiech, gdy półgłosem czytał co następuje:
„Dwa serca związane,
Klucz rzucony w morze,
Nikt nas nie rozłączy
Chyba Ty, o Boże!”
Jeżeli mnie kochasz, to prędko odpiszesz. I do rodziców pisz z oświadczynami. Ja myślę, że nasz ślub powinien nastąpić najpóźniéj na świętego Stefana, na imieniny ojca. Jeżeli ty tak nie zrobisz, to ja utopię się z desperacyi. Zlituj się i ratuj twoję do grobowéj deski
Karolcię”
Skończywszy czytanie tego listu, Kaprowski spochmurniał.
— Dyabelna historya — mruknął — był-bym chyba waryatem, gdybym dla ekonomówny jakiejś świat sobie zawiązywał. Zakochała się we mnie, dałem się złapać, a teraz masz dyable tabakę!
Rzucił znowu okiem na list.
— Górnie wyraża się to biedactwo,... „Mój aniele! moja gwiazdo przewodnia!”
Coś nakształt wyrazu rozczulenia przebiegło mu po twarzy. Ulubionym sobie ruchem zaczął bujać się z krzesłem to w tył, to naprzód. Wkrotce spochmurniał znowu. Raz jeszcze przebiegłszy list wzrokiem, podarł go w drobne kawałki.
— Kiepska historya! — powtórzył — i jak tu z tego wybrnąć!
Nerwowe drgnięcie wstrząsnęło mu policzkami i brwiami.
— Bieda na świecie!
Westchnął ciężko i zamyślił się, nie o téj już, ale o innych biedach swoich. Dochody miał znaczne, a nigdy grosza przy duszy utrzymać nie mógł. Fatalność jakaś ściga go nieustannie. Żeby choć raz sporą sumę jaką w karty wygrał. Nigdy! Jeżeli nawet kiedy i wygra, to zaraz z dużym dodatkiem wszystko straci. Fatalność! W straszną zapalczywość wpada, gdy grać zacznie, a tak nie można, bo ludzie zaraz z tego korzystają. Myślał długo o różnych sposobach grania w sztosa i rozbierał przyczyny kartowych niepowodzeń. Wpadł na domysł, że ubiegłéj nocy stał się ofiarą jakiegoś fałszerza, przybyłego świeżo ze stron dalekich. Przysięgał sobie, że dopilnować go musi i schwytać na gorącym uczynku. Tymczasem pił herbatę, dolewając wciąż do szklanki po odrobinie pachnącego rumu.
— A taż Klarka! co za śliczna bestyjka! i jest to nawet wielka artystka. Jak ona śpiewała tę szansonetkę: „Willst du spazieren gehen? Miau!”
Uśmiechał się i bezwiednie rysami twarzy odtwarzał figlarną i cyniczną minkę niemieckiéj szansonistki. Raz nawet z cicha cichutko powtórzył: — Miau!
— Jakby to zrobić, aby ona jeszcze z miesiąc w Ongrodzie zabawiła! Pieniędzy-by na to trzeba!... pieniądze! pieniądze! pieniądze!
Zaczął w szlafroku przebiegać pokoik, a raczéj krążyć dokoła napełniających go sprzętów, potrącając je gniewnie i żywo gestykulując. Mógł-by już być od dawna bogatym, gdyby nie te przeklęte pasye... Co zarobi, to zaraz i strwoni. Zarabia nawet sporo, w jesieni i zimie szczególniéj. Cóż kiedy nigdy grosz grosza dogonić nie może. Ma nawet dokuczliwe długi. Po uszy siedzi w kieszeniach lichwiarzy. Z taką głową na karku, jak jego głowa, często nędzę cierpiéć, nie jest że to czysty fatalizm? Żeby taki interes zdarzył się kiedykolwiek, z którego-by można było od razu dużą sumę, naprzykład jakie kilkanaście tysięcy rubli zarobić! Spłacił-by długi i zmieniłby sposób życia. Ale gdzie tam! Czy to jemu być tak szczęśliwym. Lichwa go zjada i zjadają go pasye, które o rozpacz przyprawiają, ale z któremi rady sobie dać nie może...
Im dłużéj myślał o kartach, Klarze, Karolci i pieniądzach, tém więcéj czuł się rozdraźnionym, rozgniewanym, niespokojnym. Parę razy pochwycił się za rudawe, wilgotne włosy, jakby je chciał z głowy wyrywać. Drżącemi ustami i zdławionym szeptem nazwał siebie głupcem, idyotą, waryatem. Ile on traci pieniędzy! I na co? Ot, za talię kart, za taką naprzykład Klarkę, za godzinę wesołéj hulanki, do piekła-by poszedł a potém, gdy wypróżni kieszenie i lichwiarze spokojnie mu przez ulicę przejść nie dają, rozdarł-by siebie własnemi rękoma. Tymczasem, rozdarł u piersi swéj jedwabny, poplamiony szlafrok, a opamiętawszy się, wziął z brudnéj gotowalni flakon jakiéjś perfumy i oblał nią spocone czoło i drżące ręce. Uspokojony trochę krzyknął donośnie.
— Jurek!
Z przedpokoju dał się słyszéć cienki, dziecinny głos, odpowiadający:
— W ten moment!
Do sypialni wpadł syn Mikołaja, z butem w jednéj ręce, a szczotką w drugiéj. Silny to był chłopak, rumiany, z zadartym nosem i przebiegłemi oczyma. Przed dwoma laty Mikołaj oddał go w służbę Kaprowskiego. Służba ta nie odebrała jeszcze dziecku wieśniaczéj siły i czerstwości, ale wyraz twarzy zaprawiła mu już zuchwałym i chytrym sprytem. Wbiegłszy do pokoju, zaczął od bardzo zręcznego ściągnięcia z talerza niedojedzonéj bułki i kawałka holenderskiego sera.
— Nikt dziś nie przychodził? — fuknął Kaprowski.
— I psa nie było! — piskliwym głosem odkrzyknął Jurek.
Kaprowski zżymnął się i syknął.
Mały sługa zniknął z sypialni.
— Jurek! — krzyknął znowu Kaprowski.
— W ten moment! — odkrzyknął mu z przedpokoju głos chłopca cienki i zdławiony pożeraną na prędce bułką.
— Ubierać się!
W pół godziny potém, ubrany już zupełnie do bawialni wszedł. Był jak zwykle wystrojony, błyszczący łańcuchem, pierścionkami i złotą oprawą binokli, z chustki do nosa rozchodził się mocny zapach perfumy. Jurek wyniósł za nim kapelusz, cylinder, czyszcząc go po drodze rękawem podartego spencera. Na dnie kapelusza spoczywały glansowane rękawiczki.
Kaprowski stał chwilę przy biurku zapominając o wczoraj poszukiwanym i nieznalezionym dokumencie jednego z klientów i o wytaczającéj się dziś w sądzie sprawie jego. Myślał nad czémś dosć długo, potém siadł na fotelu z wysoką poręczą i prędko napisał dwa listy jeden bardzo krótki, na zwyczajnym, listowym papierze, drugi daleko dłuższy, skreślony na arkusiku woniejącym i przyozdobionym jakiémś romantyczném godłem, kwiatkiem czy gołąbkiem. Włożywszy listy te w koperty i zaopatrzywszy je w adresy, krzyknął tak donośnie, jak gdyby apartament jego składał się z dziesięciu pokojów:
— Jurek!
— W ten moment! — również donośnie i bardzo cienko odkrzyknął chłopak i jednocześnie wpadł do bawialni. Kaprowski bystro spojrzał mu w oczy.
— W ten moment — rzekł — polecisz mi do Hrynek, do ojca swego!
— Rozumiem, proszę pana, rozumiem! z nogi na nogę niecierpliwie przestępując, mówił chłopak.
— Oddasz ojcu ten list...
— Rozumiem!
Tym razem pochylił się zręcznie i podjąwszy z dywana dziesiątkę z pugilaresa Kaprowskiego upadłą, ścisnął ją mocno w garści, a potém do kieszeni majtek wpuścił.
— A ten drugi, mniejszy, postarasz się oddać panience z Leśnéj... pannie Bahrewiczównie... pannie Karolinie... młodszéj...
— Rozumiem!
— I żeby tych dwóch listów, prócz ojca twego i téj panienki, oko ludzkie nie widziało...
— Aj! rozumiem!
I nie mogąc już radości swéj powstrzymać, o ćwierć łokcia w górę obu nogami podskoczył.
— Głupi jesteś ze swojém skakaniem, przestraszyłeś mię. Na, leć, a jeżeli jutro przed wieczorem z odpowiedzią ojca powrócisz, dostaniesz rubla...
Chłopiec schował listy w zanadrze i w pięć minut potém, zdjąwszy podarte buty i na plecach je sobie zawiesiwszy, próg domu pana swego przeskoczył i jak strzała biegł przez ulice miasta, migocąc bosemi nogami wysoko w biegu podnoszonemi. Od lat paru dość często wysyłał go pan ze zleceniami podobnemi, do rodzinnéj jego wioski. Po raz ostatni był tam w porze zbierania siana i plecia lnu i pszenicy...
Posiadłość dymisyonowanego żołnierza, pomiędzy dużą wsią Hrynieńską a folwarkiem Wólki znajdująca się, była bardzo niewielką, z pół morga warzywnego ogrodu i paru morgów ornego pola złożoną. Dzielscy, dawni dziedzice Hrynek, darowali ją ojcu jego, który ze wsi téj pochodził, ale przez całe życie we dworze służył. Chata stara i zczerniała, bez komina i z malutkiemi oknami, samotnie stała pomiędzy ogrodem a nieszeroką drogą, ze wsi do folwarku i daléj jeszcze wiodącą. Niedaleko ztamtąd stojące dwie grusze dzikie rosły już na gruncie Dzielskich, który wielkim klinem wbijał się pomiędzy pola włościan hryneńskich i te, które do Wólki należały. Z téj to chaty Mikołaj do wojska wyszedł, pozostawiając w niéj starego ojca i młodą, hożą, niedawno pojętą żonę; do niéj wracał kilka razy na krótkie urlopy i nakoniec powrócił całkiem. Powrócił i ani ojca, ani żony w domu już nie znalazł. Piérwszy umarł, druga powlokła się z kimś w świat i bez wieści przepadła. Natomiast znajdowało się tam czworo dzieci różnego wieku, z których starsze doglądały i jako tako żywiły młodsze. Dowiedziawszy się o odejściu i zniknięciu żony, Mikołaj padł z razu na ziemię i aż zaryczał z płaczu, potém, przez cały tydzień pił w karczmie bez pamięci, nakoniec powrócił do chaty, najmłodsze dziecko wziął na ręce, nosił je po izbie, hołubił, kołysał, mrucząc coś do niego o dziadku, który leży w mogile i o matce, która w świat poszła, aż oddał je najstarszéj, dorosłéj już dziewce, a sam siadł na progu chaty i zaczął grać na mosiężnéj trąbie, którą z sobą z wojska był przyniósł. Dął w trąbkę i rzucał na uciszone w późnéj jesieni pola, przeciągłe, smętne, monotonne tony, tak, jakby ze świata dalekiego kogoś wołał, wołał... Że zaś był wtedy trochę jeszcze pijany, tonami trąby przywołując tak z dalekiego świata Maryśkę swoję, wciąż popłakiwał i co moment odrywając od instrumentu usta, palcami nos ucierał, ciężko przytém wzdychając. Od tego czasu wiele lat już przeszło, a ex-sołdat Maryśki swéj nigdy bez wzdychania i ucierania nosa wspominać nie mógł. Nie często jednak wspominał o niéj, miał bowiem o czém myśléć i co robić. Najstarszą dziewkę za mąż wydał, jednego z chłopców w służbę do miasta oddał i miał teraz przy sobie syna młodego parobka i córkę zaledwie dorosłą, która mu w chacie gospodynią była. Ale ta chata żal się Boże! waliła się prawie od starości, świszczała wiatrem przez wszystkie szczeliny, pozór miała czarnéj przepaści, z powodu napełniającego ją wciąż dymu. I ten kawałek pola, co do niéj należał! cóż to było? Na wykarmienie jednéj gęby zabrakło-by tego zboża, które na niém rosło. Kiedy Mikołaj na progu chaty siadał i w trąbę dąć zaczynał, oczy jego siwe, przebiegłe, błyszczące, przesuwały się po tym wielkim klinie ziemi, który wbijając się pomiędzy grunta Hrynek i Wólki, jego posiadłość z trzech stron, niby w kleszczach ściskał. Po tym klinie żyznym, usiewanym w połowie pszenicą, a w połowie jęczmionami, oczy sołdata przesuwały się tęskne, czułe, rozkochane, a czasem pożądliwe i srogie. Gdy wstawał z progu i z głośném westchnieniem członki swe wyciągał, ramiona jego zdawały się wydłużać i wyprężać tak, jak gdyby tę trójkątną płachtę ziemi zagarnąć, zwinąć i do piersi przycisnąć pragnęły. Ludzie powiadali, że stanie się ona wkrótce własnością Mikołaja, bo Dzielscy szumnie sobie żyli i nie jednę już okrainę majątku swego różnym ludziom sprzedali...
W porze zbierania siana i plecia lnu i pszenicy, Mikołaj bez szynela, w majtkach i koszuli tylko, bosy, motyką okopywał w ogrodzie swym duże już rostki kartofli. Inni ludzie robili to małą soszką, jednym koniem założoną. Ale jemu żal się Boże, szkapisko po to ze stajenki wyciągać. Ile on tam tych kartofli sadził? Ćwierć morga, nie więcéj, drugą połowę ogrodu Ulanka zasiewała burakami, marchwią, makiem, lnem i konopiami. Ot tam z tamtéj strony klina, pod lasem, pyszny był kawał ziemi na kartofle... ze dwa morgi, albo i więcéj... ale to jeszcze do Dzielskich należało. Więc pół morga kartofli okopywał ręcznie, motyką, a przysadzista i czerwona Ulanka, na zielonéj miedzy siedząc, buraki pleła. Nad pochyloną głową dziewki wyrastał słonecznik i z wysokiéj łodygi wielką, żółtą twarzą, na tle błękitnych obłoków świecił. Ulanka głowę podniosła na drogę, która z chaty wywijała się białym, długim szlakiem, popatrzyła i zawołała:
— Tato! Jurek bieżyć!
Bose nogi chłopca i biała jego koszula migotały na słońcu, z daleka; buty i surducinę na plecach niósł. Zasapany, z twarzą oblaną potem, chłopak do ogrodu wpadł, i do ojca podbiegłszy, pokornie go kilka razy w rękę pocałował. Mikołaj łaskawym tonem zamienił z nim słów kilka, list Kaprowskiego od niego wziął i motykę na ziemi pozostawiając, do chaty poszedł. Jurek powitał naprzód siostrę kuksańcem w bok tak potężnym, że aż krzyknęła i wzajem go uderzeniem pięści odepchnęła, potém dwa całusy na spoconych jéj policzkach wycisnął, nakoniec z kieszeni majtek wyjął i na zagon przed nią rzucił, przyniesiony jéj w charakterze gościńca obwarzanek. Udobruchana dziewka, pogłaskała go dłonią po twarzy i wyszczerzyła do niego dwa rzędy białych jak perły, zębów. On wyciągnął się na miedzy jak długi i o jedzenie poprosił. Cztery mile ubiegł i prócz dwóch obwarzanków, które z miasta wychodząc kupił, nic w gębie nie miał. Ulanka wstała i poszła do chaty, aby mu kawał chleba i skórki od wędzonéj słoniny do zjedzenia przynieść, zanim pora popołudniowania nadejdzie. Gdy weszła do chaty, znalazła ojca siedzącego na ławie u okna i czytającego list otrzymany. Dla przeczytania go, włożył na spiczasty swój nos ogromne okulary w drucianéj oprawie, które mu jednak spełnianą czynność niedostatecznie ułatwiały; z wielką trudnością pisane litery rozpoznawać mógł. Całe pół godziny wpatrywał się przez okulary w króciutki list Kaprowskiego, półgłosem sylabizując go i uśmiechając się przytém, szydersko trochę, a trochę przebiegle. Z uśmiechem tym na ustach do ogrodu powrócił, motykę z ziemi podniósł i rostki kartofli starannie okopując znowu, Jurka do siebie zawołał. Chłopiec z gębą napchaną chlebem i od słoniny błyszczącą, na miedzy usiadł i, odpowiadając na ojcowskie pytania, szeroko i długo opowiadał ojcu o życiu, zwyczajach, rozmowach i stosunkach pana swego. W złotém świetle słoneczném, wysoki, wyprostowany człowiek w majtkach i koszuli uderzał wciąż motyką w ziemię, uważnie grudki jéj podnosząc i rozkładając, a podobnież ubrany chłopak, na miedzy siedząc, podnosił ku niemu rumianą, okrągłą twarz, śród któréj świeciły bystre, swawolne, błękitne oczy. Z przelatującemi po twarzy téj uśmiechami nieświadomego siebie cynizmu, dziecinnym, cienkim głosikiem szczebiotał, szczebiotał o wszystkiém, co u pana swego widział kiedy i słyszał, a o czém ojcu jego trzeba było wiedziéć koniecznie.
O zachodzie słońca, dokoła chaty Mikołaja, pola napełniły się rykiem bydła, beczeniem owiec, turkotem kół i ludzkiemi głosami. Po drogach przerzynających pola, zdaleka i zblizka, sunęły trzody pędzone ku Hrynkom, Wólce i szarzejącemu pod lasem folwarkowi Dzielskich; wozy naładowane sianem i w dwa konie założone nakształt zielonych i ruchomych wzgórz, przesuwały się tu powoli, ówdzie prędko, rozlewając potoki mocnéj i miłéj woni. Nad wsią z jednéj strony i nad folwarkiem z drugiéj, wzbiły się w złotem powietrzu słupy różowych dymów. Tu i tam psy szczekały; ztąd i zowąd ciągnęły sznury kosiarzy, świecąc zdala białemi koszulami i przy ostatnich promieniach słońca migocąc błyskami kos. Za kosiarzami, których grube rozmowy i śmiechy słychać jeszcze było wtedy nawet, gdy zniknęli wśród szarych zabudowań folwarku, drogą mijającą zblizka chatę Mikołaja, szły grabielnice. Były to mieszkanki wsi Hryńskiéj, które do robót polnych najmowały się okolicznym dworom i folwarkom. Dziś, po zapłatę dzienną zmierzały ku Wólce. Młode po większéj części, harne, wyprostowane, w grubych koszulach i sztywnych samodziałowych spódnicach, bose i z ogorzałemi szyjami, dokoła których wiły się sznury szklanych paciorek; grable, któremi przez dzień cały zgarniały na łąkach koszone siano, niosły one w ten sposób, że nad głowami ich tworzył się gęsty las o liniach suchych i zębatych szczytach. Było ich ze dwadzieścia. Szły prędko i na całe gardło śpiewały monotonną, przeciągłą, jękliwą pieśń. Mijając chatę Mikołaja, przerwały śpiewanie i potężnym chórem przemówiły:
— Niech będzie pochwalony!
Słowami temi witały siedzącego na progu chaty swéj sołdata. Nie grał on dziś na trąbie, ale z wielką uwagą i skupieniem strugał nożykiem drewienka różnych rozmiarów, z których wyrabiał skrzypce i inne cacka dziecinne. Z pozoru cały robocie oddany, wciąż jednak z ukosa zerkał na ludzi przechodzących drogą. Czekał może na kogoś. Usłyszawszy chóralne pozdrowienie grabielnic, podniósł głowę, odpowiedział: „Na wieki wieków”, i bystrém spójrzeniem gromadę kobiet przejrzawszy, zatrzymał je na téj z pomiędzy nich, która odłączywszy się od towarzyszek, szła o kilkanaście kroków za niemi, sama jedna. Nie była ona taką wyprostowaną i harną, jak tamte. Równe jéj nawet wiekiem, przenosiły ją o wiele siłą, żwawością i jakąś raźną pewnością siebie, malującą się w ruchach ich i na twarzach. Całodzienna praca nie znużyła ich a rozweselała nadzieją zarobku i możnością pośpiewania sobie razem na wolném powietrzu, na szerokich polach. Tamta nie śpiewała.
— Hej! Krystyna! — zawołał Mikołaj.
Mógł-by był jéj nie przywoływać; sama skierowała się ku jego chacie. Grabielnice śpiewając wciąż, poszły daléj, ona stanęła przed siedzącym na progu sołdatem. Chuda jéj kibić i suchy profil twarzy zarysowały się na ciemném tle chaty; grabie sterczały nieruchomo nad plecami jéj i głową. Mikołaj z podniesioną twarzą patrzał na nią.
— Cóż tak wleczesz się od roboty, jakby nieżywa? — zaczął. — Durna! pośpiewała-byś sobie z innemi, to-by zaraz weseléj stało!
Kobieta pokiwała głową i policzek na dłoni wsparła.
— Oj Mikołaju, Mikołaju! — zaczęła — czy to takiéj jak ja, do śpiewania! Dobre śpiewaci tym, co mużykow swoich i chatu swaju i wsieńko po poriadku majcie, a mnie w sirockiéj mojéj doli nie do śpiewania. Ja już, ot, ze dwadzieścia lat nie śpiewała, chyba tylko chłopcom moim, albo i cudzym dzieciom do snu, albo i do zabawy... Bolsz nikoli, dalboh, bolsz nikoli!
— Dziwna ty baba! — zaczął Mikołaj.
Ale ona, raz rozgadana i do mądrego sołdata szczególne zaufanie uczuwając, nieruchomemi oczyma w przestrzeń wpatrzona, daléj swoje prawiła:
— Ni mnie kiedy drużki na dzieży sadzały, ni mnie do ślubu śpiewały, ni ja złociste zboże garściami w kąty mężowskiéj chaty rzucała... Nie tak ja żyła jak drugie i nie tak teraz jak drugie po tym świecie chodzę...
— Hodi już, hodi! — przerwał Mikołaj — ot, chcesz może nowinę wiedziéć? Od pana hadwokata pismo dziś miałem!
Kobieta zmieniła w okamgnieniu postawę i wyraz twarzy. Wyprostowała się, kilka razy z nogi na nogę postąpiła, oczy zapłonęły, grabie gwałtownie zakołysały się nad głową.
— Pisał! o Pilipku może pisał! Jezu! mówcie! co z moim synkiem najukochańszym będzie?
Mikołaj biorąc się znowu do strugania drewienek, flegmatycznie odpowiedział:
— A co ma być? Dobrze będzie. Zostanie się w Ongrodzie i do Hrynek na zimowanie go przyślą.
Grable Krystyny upadły na ziemię. Z krzykiem radości rzuciła się ku mówiącemu tak, jakby ręce jego ucałować chciała.
— Ot już baba i rozradowała się! — usuwając ją zlekka, ciągnął Mikołaj — a jeszcze niéma czego. Jeszcze dekret nie zapadł.
— Nie zapadł! — prostując się znowu i ręce splatając, powtórzyła kobieta.
— Jużby to on i zapadł... tylko tam jeden haficer jest... taki szelma, że nie pozwala... Nie pozwala i nie pozwala... Co jemu zrobić? Co już pan hadwokat jego naprosił, co już do niego nachodził się... „Nie pozwolę” mówi... „Niechaj, mówi, Pilip mandruje tam, dokąd jemu przeznaczono. Czy to ja, mówi, syna swego za niego tam poszlę, hę?” Oto co w piśmie pana hadwokata stoi!
— Wyż, Mikołaju, mówili, że dobrze będzie... — ściskając mocno ręce, szepnęła kobieta.
— Jeżeli zechcecie, to może jeszcze i dobrze być — skrzypiąc nożykiem po drzewie, odparł sołdat. Podniósł potém głowę i skupionemi palcami prawéj ręki dotknął kilka razy dłoni lewéj. Krystyna, któréj dusza cała skupiła się w oczach, giest ten zrozumiała.
— Znou hroszy!
— A ty, baba, co myślała? Że w takiém wielkiém mieście, taki ważny interes, za głupie kilka groszy można zrobić? Ot nietylko co, ale jeszcze i pan hadwokat sam swoich pięciu procentow nie wzioł... jej Bohu, nie wzioł... Wszyściuśkie oddał... A to sprawki, a to sztemple, a to świadectwa od doktorów, że chory, a to temu w rękę wsunąć, a to tamtemu... tak i hrosze rozeszli się, wiadomo okrągłe, a teraz co z tym haficerem zrobić? Można zrobić, ale znou hroszy trzeba... można i nie zrobić, to i cóż? Wielka bieda! Pomandruje sobie Pilipek tam, hdzie i ja był... Oj, oj! wielka parada! Poleży sobie tak jak ja w łazarecie na żółtą trascę, i osypie jego tak jak mnie wysypka taka duża jak bób, ruki sobie odmrozi tak, że popuchną mu jak poduchy, albo uszy mu zgniją od téj wysypki i poodpadają... Albo ja na takie rzeczy nie patrzał? To i co? Wielka bieda! Może i wyżyje, a jak nie wyżyje, to zamrze... i kości jego jéj! jéj! daleko pogrzebią... Kruki tylko i wrony na mogiłkę jego zlatywać będą, a ty nad nią nie zapłaczesz, bo nie zobaczysz jéj nigdy. Wielka tobie bieda!
Krystyna stała, jak w ziemię wryta. Walka wewnętrzna malowała się na jéj twarzy, przez uwypuklenie się zmarszczek na czole i silne zaciśnięcie wązkich, bladych warg. Policzek na dłoni wsparła i w ziemię patrzała. Po chwili, cicho, jakby do saméj siebie, mówić zaczęła:
— Bladzieńki był i delikatny taki od urodzenia, a taki potulny i nie zuchwały, jak baranek. Bywało, Antosiek czasem nie posłucha matki... a on, nigdy! Rączynami mię za szyję, bywało, obejmie, i mówi: „Już ja tobie, mamo, nigdy zgryzoty nie zrobię; twoja dola i tak gorzka...”
Sołdat pomiędzy dwa drewienka naciągając niciane struny, milczał.
Ona znowu mówić zaczęła.
— Oczki u niego sinieńkie takie, jak te kwiatki lnu... a choć słabieńki był zawsze, wyrósł jak topola... Wyrósł, do wojska go wzięli, a jak mnie zobaczył, na ziemię przedemną, jak przed świętym ołtarzem padł i kolana moje całował. Oj, ditia ty moje najmilsze, krwawicą moją wykarmione, w łzach moich wyhodowane... Słoneczko moje bladzieńkie, kwiateczku mój, co ciebie witer odemnie w dalekie strony niesie...
Mikołaj wciąż jakby słów jéj nie słyszał i tylko nie wiedziéć dlaczego, koniec nosa jego nad robotą pochylony, zaczerwienił się mocniéj. Nie podnosił głowy i długo ani słowa do kobiety nie przemówił. Nakoniec rzekł krótko:
— Róbcie sobie, jak chcecie. Mnie nic do tego.
I z wielkim hałasem nos palcami utarł, poczém rękawem od koszuli po wąsach i ustach powiódł, co wszystko czynił w chwilach wzruszenia. Krystyna grabie z ziemi podniosła i głową sołdatowi na pożegnanie kiwnęła. Na twarz jéj wrócił najzwyklejszy jéj wyraz, posępnéj energii.
— Kiedy hrosze przynieść? — zapytała.
— A kiedy tam sobie chcesz — z wyraźną niechęcią odmruknął sołdat. — Mój chłopiec, co u pana hadwokata służy, jutro czuć świt nazad do miasta poleci.
— Czuć świt i ja tu przyjdę — odpowiedziała Krystyna i dodała: — Z Bogiem, Mikołaju!
— Z Bogiem! Z Bogiem!
Sam jeden na progu chaty zostawszy, ręce na kolanach złożył i zamyślił się. Przez chwilę krzywił się tak, jakby coś bardzo niesmacznego połknął, ale potém, wzrok jego, z przyzwyczajenia, spłynął na ową szmatę ziemi, która szerokiemi miedzami w trójkąt zarysowana, od lasu sunąc, malutką jego posiadłość w ogromne jakby nożyce ujmowała. Leżała tam, ta ukochana i ta pożądana w zapadającym zmroku, zieleniejąca jeszcze ugorem i złocąca się dojrzewającém żytem. Mikołaj przestał krzywić usta, natomiast złożył je do gwizdania. Pogwizdywał sobie chwilę; był-by może poszedł do chaty po trąbę, ale nie mógł jeszcze opuścić stanowiska swego. Czekał jeszcze na kogoś, bo wciąż na drogę spoglądał. Doczekał się nakoniec. Spóźniona fura siana sunęła zwolna ku jego chacie. Na szczycie fury siedzący człowiek pozdrowił go wyrazem:
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki! Jasiuk?
— A ja!
— Jak będziesz miał czas, przyjdź dziś pomówić ze mną... tylko dziś koniecznie... czujesz?
— Dobre. Czemu nie? Prydu! — spokojnym, trochę leniwym głosem odparł parobek, a że późno już było, zaciął konie i prędzéj trochę z furą ku folwarkowi zdążał.
Na folwarku gospodarzył dziś sam Bahrewicz. Już wszystko należycie obejrzał, kogo należało wykrzyczał, co wypadało zrachować, zrachował; a teraz przed domkiem, w którym mieszkał namiestnik i pachciarz, robotnikom i robotnicom należną im płacę wyliczał. Na stołku siedział, a na kolanach trzymał dwa worki drobnéj monety. Namiestnik i pachciarz pomagali mu w liczeniu i rozdawaniu pieniędzy, kosiarze i grabielnice brali je, kłaniali się, mówili: „Niech będzie pochwalony” i pojedynczo lub gromadkami folwark opuszczali. Wśród grabielnic była i Krystyna. Wzięła pieniądze i także odeszła, nie ku czworakowi jednak, ale ku stodole, za którą zniknęła. U płotu stał osiodłany, tłusty konik ekonoma. Gdy wszystkie zajęcia i rozporządzenia zostały już dokonane i wydane, namiestnik konika tego od płotu odwiązał i ku zwierzchnikowi go przyprowadził. Z ruchów Bahrewicza i wyrazu twarzy znać było, że śpieszył się bardzo. Przyczyna pośpiechu tego była zrozumiałą. Madzia nie lubiła okrutnie jeżdżenia jego do Wólki, w któréj mieszkała Krystyna, i ile razy zabawił tam dłużéj nieco... cóż? no, nic tak szczególnego: — miotła! Dziś zaś zajęcia miał wiele i późniéj, niż zwykle, do domu wracał. Spieszył więc i za bramą miał już konika do pełnego kłusa wypuścić, gdy z za stodoły wysunęła się i drogę mu zaszła Krystyna. W letnim, przezroczystym zmroku poznał ją od razu. Nie mogła zjawić się bardziéj nie w porę. Gdy jednak półgłosem zawołała: „Panie, panie, poczekajcie kryszkę!” wstrzymał konia i szorstko trochę odezwał się:
— Dobry wieczór, Krystyna! No i czegóż tam znowu chcesz?
Nie starała się pomówić z nim na folwarcznym dziedzińcu, lecz tu mu zachodziła drogę, dlatego, że wstydziła się rozmawiać z nim przy ludziach. Lata biegły, twarz jéj starzała się, córki jego i jéj synowie dorośli, — darmo! Wstydziła się — i koniec! Zdawało się jéj, że nietylko ludzie, ale drzewa i ptaki na drzewach śmiały-by się z niéj, wrzeszcząc: „Porzucił! wziął i porzucił! Z dwoma bębnami porzucił, a baba jeszcze goni za nim!” A ona za nim nigdy, nigdy nie goniła, odkąd ją z pod dachu swego wyprawił, a inną za żonkę pojął. Była-by raczéj pod ziemię schowała się, niż by miała za nim gonić. Tylko w sierocém jéj życiu, bez krewnych i życzliwych, z dwoma chłopcami na karku, zdarzały się okoliczności takie, w których potrzebowała opieki albo rady, i dawne, dawne wspomnienia, które na dnie jéj duszy wciąż sobie popłakiwały, pchały ją ku niemu po tę opiekę i radę. Teraz, gdy on na koniu siedział wyprostowany, silny, czerstwy, w długiém za kolana odzieniu i zgrabnéj czapeczce na głowie, ona, u siodła jego stała, szczupła, nieśmiała, bosa, z włosami opadającemi z pod spłowiałéj chustki, na zorane i zwiędłe czoło. Nieśmiało i przyciszonym głosem opowiadała mu swoję wielką troskę. Czy ten hadwokat z Ongrodu, ten Kaprowski, naprawdę Pilipka wyratować może? Czy pieniądze jéj nie przepadną? Czy ma dawać ich więcéj?
— Wy, panie, znacie hetaho hadwokata. On niedawno w gościnie u was był. Mikołaj jego zna, a Mikołaj to już bardzo mądry i dobry człowiek... ale wiadomo, człowiek omylić się może... Co mnie tu robić?
Bahrewicz o adwokacie tym, którego znał Mikołaj, miał najlepsze pod słońcem wyobrażenie. Można nawet powiedziéć, że rozum jego, stosunki, elegancya, budziły w nim pewien gatunek czci. Uważał go już zresztą prawie za zięcia swego. Pomimo więc niepokoju o następstwa spóźnienia się, cierpliwie wysłuchawszy krótkich zresztą pytań kobiety, łagodnie powiedział jéj to, o czém istotnie najmocniéj był przekonanym, mianowicie, że sprytniejszego i możniejszego adwokata, jak Kaprowski, nietylko w Ongrodzie, ale może i na całym świecie niéma; że jeżeli cokolwiek, w czyimkolwiek interesie można zrobić, to on już najpewniéj zrobi, ale że bez pieniędzy nic wcale na świecie zrobić nie można. Ile ich od Krystyny żądał Kaprowski, ile ona ich miała i dać mu mogła, nie zapytał, jak téż i nie pomyślał nad tém, czy istotnie możliwém było, przez jakiekolwiek starania, zatrzymać w rodzinnych stronach żołnierza, którego gdzieindziéj wysyłają. A gdyby zresztą dzień i noc nad tém rozmyślał, wyszło-by to zupełnie na jedno. Wprost, nie wiedział wcale, czy to było możliwém, lub niemożliwém. Zdawało mu się, że: czemu nie? Za pieniądze i z takim sprytem, jaki posiada Kaprowski, i z takiemi jeszcze stosunkami, wszystko zrobić można. Powiedział to Krystynie i z wysokości siodła patrząc na nią, zapytał jeszcze:
— Cóż? jakże ci tam? niebardzo ci źle z Jasiukami żyć? he?
Nie odpowiedziała. Jak nigdy nie goniła za nim, tak téż nigdy i nie opowiadała mu, jak jéj było żyć: dobrze, czy źle? Zapytała się czasem o co, o ratunek jaki dla którego z synów poprosiła i hodi! Co jéj tam z tego przyjdzie, że mu opowié? Albo on jéj pożałuje? Nie pożałował młodéj, to teraz zestarzałéj, tembardziéj żałować nie będzie!
— Dobranoc, Krystyno! — pożegnał ją, odjeżdżając.
— Jedźcie, panie, szczęśliwie — odpowiedziała, lecz nie odeszła.
On konia do szybkiego kłusa wypuścił i tęgo trzymając się siodła, przy słabnącym wciąż tentencie kopyt końskich, w coraz gęstszym zmroku oddalał się i znikał. Ona z policzkiem na dłoni wspartym, stała na tém samém miejscu, na którém z nim rozmawiała; ku gwiazdom, których wiele zaświeciło już na niebie, oczu nie wzniosła. O, nie! W ziemię patrzała, w ziemię zmoczoną rosą, jak łzami, w ziemię, z któréj wyrosła jak trawa samotna, ludziom do deptania, wstydowi i troskom na pokarm. Wspomnienia, które na dnie jéj duszy, pod grubą warstwą trosk, wstydu i pracy wiecznie sobie popłakiwały, teraz, przy słabnącym wciąż tentencie kopyt końskich, rozpłakały się rzewnie. W ziemię wpatrzone jéj oczy suche były, ale pod grubą koszulą, w piersi zapadłéj kroplami krwi rozpłakała się rana niezgojona. Kilka razy cicho powtórzyła:
— Jedźcie, panie, szczęśliwie! Jedźcie, panie szczęśliwie! jedźcie szczęśliwie! Z Bogiem!
Było to coś nakształt słów przebaczenia i błogosławieństwa.
Nagle pomiędzy wzrokiem jéj i ziemią przesunęła się twarz młodego chłopca, otoczona włosami po żołniersku ostrzyżonemi, bladawa, ściągła, z oczyma podobnemi do kwiatów lnu. Nic, tylko przesunęła się, smutna, trochę do płaczu skrzywiona i kawałek żołnierskiego szynela zaświecił metalowym guzikiem. Krystyna porwała się z miejsca, ku czworakowi pędem pobiegła. Teraz w duszy jéj nic już nie było, prócz powtarzającego się po tysiąc razy wyrazu: syn! syn! syn! — i dokoła tego wyrazu krążącéj radości, że wyratować go można. Bahrewicz powiedział, że można, i że ten hadwokat to wielki człowiek... Ona i wprzódy myślała sobie, że kiedy Mikołaj tak mówi, to już pewno prawda, ale Bahrewicz lepiéj jego zna i jeszcze mądrzejszy od Mikołaja, a tak samo mówi...
W czworaku, skoro tylko wieczerza została zjedzoną i dzieci usnęły, Jasiuk przysiadł się do żony, która nie leżała już wprawdzie, ale skurczona i wciąż niedomagająca, siedziała na jedyném tu łóżku, okrytém zamiast pościeli sianem i grubém płótném. Oboje zaczęli z sobą bardzo żywo i bardzo cicho rozmawiać. Jasiuk wspominał o Mikołaju, od którego przed samą wieczerzą powrócił, drapał się w głowę i ociężałemi gestami okazywał zakłopotanie i niepokój. Jelena za to, widocznie cieszyła się z czegoś i o coś na męża nalegała. Od owego nieszczęśliwego połogu kaszlała często i parę razy krew z ust się pokazywała. Jasiuk kaszlania tego nie cierpiał, powiadając, że gdy je usłyszy, pod sercem wiercić mu coś zaczyna. — „Śruba nie śruba, mówił, ot tak i wkręca się pod serce.” — Teraz więc, gdy Jelena, przekonywając go o czémś i o coś prosząc, zaniosła się kaszlem, wstał i rzekł:
— Nu dobre już dobre; pójdę, zaniosę jeszcze, zryzykuję... Może Bóg zlituje się i pociechę ześle, a ty, babo, jak uradujesz się, to i wyzdrowiejesz...
— A pewno — odparła Jelena — musić radość to najmędrzejsza znachorka... najlepiéj leczy...
— Ale! — potwierdził mąż i popatrzali na siebie. Ona i teraz już uradowana uśmiechała się do niego blademi, łagodnemi ustami; on ciemne, gęstą czupryną zarzucone czoło rozjaśnił.
— Może Pan Bóg zlituje się i pociechę ześle! — powtórzył.
Potém, kiedy Jasiuk i żona jego zasnęli, Krystyna i Antosiek wsunęli się do komory. Tak jak przed trzema miesiącami, kobieta siadła znowu na ziemi i skrzynkę otworzyła, a parobczak stojący za nią trzymał w ręku palące się łuczywo. I tak jak przed trzema miesiącami, z dna skrzyni ukazała się znowu pończocha, już tylko w dwóch trzecich pieniędzmi napchana. Krystyna wyjęła z niéj naprzód dwa arkusze papieru, zżółkłe, we czworo złożone, i z poszanowaniem uroczystém na stronie je położywszy, miedziane i srebrne monety liczyć zaczęła. I tak samo jak wtedy, Antosiek przyglądał się temu, lecz kiedy już sumę potrzebną odłożyła, zapuścił wzrok w głąb’ pończochy i z niejakiém wahaniem w głosie rzekł:
— Mamo, a to co zostało, znaczy, już moje!
— Twoje, synku, twoje — odpowiedziała i nad policzonemi tylko co pieniędzmi zadumała się przez chwilę. — Ot tobie i pogrzeb z księdzem i chorągwiami! Ot tobie i piękna trumna! Ot tobie i krzyż na mogile, piękny, malowany! Jak pies żyłam, jak psa mię pogrzebią. Oj Pilipku, Pilipku! na śmierć ja sobie te hrosze chowała, na śmierć dostatnią, chrześcijańską i mogiłę śliczną, coby mi nagrodziła wstyd, który żyjąca piłam... Ale... wola Boża! śmiertelne te pieniądze moje na twój ratunek, ditia ty moje, oddaję...
Parę łez kapnęło z jéj oczu na miedziane i srebrne monety. Antosiek szeptania jéj słuchał z ponurą trochę miną. Gdy zżółkłe papiery ostrożnie i z uszanowaniem w zwykłém schowaniu umieściła i brała się do związywania pończochy, parobczak oburkliwie jakoś i szorstko mruknął:
— Ale moich, to już, mamo, ztąd nie bierzcie... Żeby tam nie wiem co, nie bierzcie! Dość już nadawaliście Pilipku, niech i mnie troszkę dostanie się... Wszakże i ja dziecko wasze, nie czyje... Czujecie, mamo!
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Oczy chłopca paliły się takim ogniem, jakiego w nich nie widziała dotąd; głos téż jego dziwnie był zmienionym. Chciała złajać go za to, że zuchwale odezwał się do niéj, ale ostatnie wyrazy jego żal w niéj zbudziły.
— A czyjeż ty dziecko? — odpowiedziała — wiadomo że moje, tak jak i Pilipek. Na obydwóch was ja pracowała i obydwóch lubiła, jak dwoje oczu w głowie... tylko, że teraz tamten biedniejszy... ty tu i dzięki Bogu, zdrów i silny, a on słabieńki, niedomaga i szluć jego tam, gdzie żółta trasca i takaja wysypka, od któréj uszy gniją i odpadają... To ja, widzisz synku, dlatego jemu oddała pieniądze jego i swoje śmiertelne...
— Ale moich to już nie oddacie — powtórzył Antosiek i dodał jeszcze: — a jeżeli oddacie, to wam tego do śmierci nie zapomnę... Dalibóg, pobożyłem się, że nie zapomnę!...
— Nie oddam, synku, nie oddam! Te już tylko poślę... haficer ten zgodzi się i dekret zapadnie, że Pilipek do Hrynek na zimowanie przyjdzie...
— Nu, dobre, i ja sam tego chciałby bardzo — zakończył uspokojony już parobek i pomógł matce skrzynkę zamknąć.
Wszystko to działo się w czerwcu, w porze zbierania siana, okopywania kartofli i plecia lnu i pszenicy. Teraz w sierpniu, Jurek znowu do chaty ojcowskiéj przybiegł, ale ojca w domu nie znalazł. Ulanka, która w chacie len tarła, powiedziała mu, że starszy brat orał w polu, a ojciec poszedł do Dzielskich, o ziemi téj pomówić, którą oni sprzedają, a on kupić żąda. Chata była napełnioną więziami wysuszonego lnu. Stały tam one na ławach i na glinianéj podłodze, o czarne ściany wsparte. Dziewczyna niezmiernie lnem zajęta, pośpiesznie dała bratu misę krupniku i kawał razowego chleba. Jurek zajadał, paplał siostrze różne dziwy o mieście, w którém mieszkał, poczém zerwał się z ławy, wybiegł z chaty na drogę i pogwizdując, wyskakując, gałęzie z drzew obrywając, kamienie na polu rzucając, dążył w kierunku Leśnéj. Dość prędko, bo może w parę godzin wracał do ojcowskiéj chaty. Wracał innym wcale krokiem i z inną miną, niż gdy odchodził. Nogami powłóczył, jak gdyby miał lat ośmdziesiąt, wargi z wyrazem rozgniewania i żalu wydymał, oczy miał zapuchnięte od płaczu, kołnierz od koszuli rozdarty i na jednym policzku obrzękliznę, pochodzącą od silnego jakiegoś uderzenia. Wsunął się do chaty krokiem złodzieja, przy drzwiach stanął i pięści do oczu przyłożywszy, zaszlochał. Czapka mu z głowy spadła i ukazała włosy do najwyższego stopnia rozczochrane. Ulanka, która w piecu ogień rozpalała, ujrzawszy go takim, krzyknęła:
— A toż co? do czego ty podobny? czego płaczesz? czy cię kto bił?
— Zabiła! — pięściami wciąż oczy przyciskając jęknął chłopiec. — Ze wszystkiém zabiła!
Dziewczyna przyskoczywszy, oglądała go od stóp do głowy.
— Kto cię zabił? — pytała.
— Ta wiedźma z Leśnéj... Bahrewiczycha... — zajęczał znowu.
— A czegoż ty do Leśnéj latał?
— Z listem od pana... Żeby on tak świata nie widział, jak on mnie tam posłał... hu, hu, hu...
I płakał znowu. Dziewczyna litość nad bratem uczuła i na Bahrewiczową za zabicie jego obraziła się srodze. Czerwonemi rękoma włosy mu przygładziła, kołnierz uporządkowała i, posadziwszy go na ławie, w kształcie pociechy, przyniosła mu z komory dwie garście słonecznikowych ziarn, które przed nim na stół wysypała.
— Jesz — rzekła — nuże jesz a nie becz! baćko zaraz przyjdzie, a tymczasem rozpowiédz mnie, jak to było...
Wróciła do rozpalonego ognia i nastawiania wieczerzy, a Jurek, łuszcząc i zjadając smaczne ziarnka, powoli uspakajać się zaczynał, i żałosnym zrazu, a potém coraz weselszym głosem opowiadał siostrze, jak to było.
Było to jak następuje:
W małéj bawialni Bahrewiczów, dwie panienki siedziały jak zwykle przy dwu oknach. Ponieważ dnia tego gości żadnych nie miały i nie oczekiwały, koków sobie do głów nie przypięły i turniur do talii nie przywiązały. Grube i piękne warkocze spadały im na białe kaftany, przyozdobione haftami i koronkami własnego wyrobu. Jak zwykle bywało, siedząc przy oknach, wedle wyrażenia matki: „dłubały”. Rózia reperowała falbanki i bufki przy świątecznéj sukience, Karolka jaskrawą jakąś wstążeczkę bardzo pracowicie naszywała błyszczącemi paciorkami. Jaskrawego istotnie trzebaby stroju, aby ożywić nieco dziwnie przez ostatnie miesiące pobladłą i nadwiędłą cerę panienki. Była formalnie do siebie niepodobną; świeżość, zarówno jak wesołość z twarzy jéj zniknęły. Podkrążone oczy miewały chwilami wyraz posępny i od czasu do czasu napełniały się łzami. Łowiąc igłą rozsypane na stole paciorki, wzdychała; Rózia tłuściutka i rumiana, jak dawniéj, spoglądając czasem na siostrę z ukosa, myślała: — Ot, wziął i porzucił! bałamucił, bałamucił i porzucił! A Karolka taka głupia, że po nim desperuje! Jabym mu już dawno w oczy plunęła i ani za nim obejrzała się!
Nagle, Karolka wzrok zwróciwszy ku oknu, zarumieniła się i z krzesła poskoczyła. Smutne jéj oczy błysnęły radością. Zobaczyła Jurka, który pod płotem przesunąwszy się, stanął wśród akacyowych i berberysowych zarośli, tworzących na dziedzińcu dwa gęste, cieniste klomby. Stał w cieniu akacyj, bzów i berberysów, na tém samém miejscu, na którém w ów wieczór marcowy Krystyna oczekiwała ukazania się Bahrewicza, aby go dla niedoli Pilipka o radę błagać. I jak ona wtedy, z małych okien domu oczu nie spuszczał, tylko, że te oczy małego fagasa błyszczały swawolą i filuterną przebiegłością. Dwa lata służby u Kaprowskiego nauczyły go mnóztwa rzeczy; rozumiał wybornie znaczenie poselstwa swego i spoglądając w okna ekonomskiego domu, mrugał ku nim figlarnie, wykrzywiał się pociesznie i rękawem spencera zakrywał śmiejące się usta. Karolka znała go dobrze i wiedziała, gdzie teraz przebywa. Ujrzawszy go więc przez okno, zarumieniła się gwałtownie, oczyma radośnie błysnęła i jak strzała na dziedziniec wypadła. Wypadła téż z pokoju i Rózia, ale nie na dziedziniec, tylko do znajdującéj się z drugiéj strony domu, izby czeladnéj.
— Mamo! mamo! — przytłumionym głosem wołała — jeżeli mama chce odkryć Karolci sekret, to proszę teraz na dziedziniec iść... tam lokajczuk kuzyna Ludwika przyszedł do niéj...
W izbie czeladnéj dwie dziewki zajmowały się biciem masła i robieniem serów. Bahrewiczowa własnoręcznie siekała zielsko dla wieprzów. Usłyszawszy śpieszny szept córki, któréj od ciekawości oczy aż gorzały, rzuciła na ziemię żelazne narzędzie, którém zielsko siekała i ku drzwiom pobiegła.
— Ta Rózia, to sprytna dziewczyna! zawsze dowié się czegoś o ojcu, siostrze albo sługach, i matce doniesie. Karolka za to, nigdy do takich rzeczy zdatną nie była. Mazgaić się tylko umié. Ot i teraz! Czyta jakiś list, a łzy jak groch z oczu jéj na papier padają.
Bahrewiczowéj, patrzącéj zdala na bladziutką twarz córki, po któréj z pod spuszczonych powiek łzy ciekły, serce ścisnęło się żalem i obawą. Ale uczucia tkliwe i trwożne tłumaczyły się w niéj przez buchnięcie krwi do twarzy i wnet za sobą przywodziły złość. Strasznie wyglądała, gdy na palcach nóg kołysząc się, zielony klomb dokoła obchodziła, aby Jurka i Karolkę z tyłu napaść i dowiedziéć się nakoniec tego sekretu, który naprawdę, od paru miesięcy szpilką ją w serce kłuł. Jak zwykle przy gospodarskiéj pracy, bosa była, rozczochrana, w krótkiéj spódnicy i kaftanie oblanym maślanką, a pozwalającym uwydatnić się bogatym kształtom. Na Jurka i Karolkę jakby grom spadł; piérwszego za kołnierz od koszuli chwyciła, drugiéj list z ręki wydarła. Dziewczyna przelękła się tak, że aż osunęła się na trawę i obu dłońmi twarz zakrywszy, skamieniała jakby z trwogi. Jurek zaszamotał się, krzyknął parę razy i z szeroko wytrzeszczonemi oczyma i otwartemi ustami skamieniał także. Potężna Madzia, jedną ręką jeńca swego trzymając, drugą list do oczu podnosiła. Jakkolwiek potężną była, ramiona jéj ze wzruszenia drżały. Edukowaną niegdyś będąc, pisane rzeczy dość biegle odczytywała, a Kaprowski miał pismo bujne i wyraźne. W parę minut więc krótki list odczytała i dowiedziała się z niego o wielkiém, wielkiém nieszczęściu córki. Ukazywało się ono w liście tym, jak na dłoni. Jak na dłoni ujrzała wszystko... Rozdzierającym głosem krzyknęła:
— Boże mój! Boże mój! Boże mój miłosierny!
Ogromna boleść twarz jéj wykrzywiła, oczy zaszły krwią i łzami i, przedewszystkiém potężnie zamachnąwszy ręką, chłopca, którego za kołnierz trzymała, bić zaczęła. Gniew jéj, podniecany uczuwaną boleścią, zdawał się granic nie miéć. Przeciw zwyczajowi swemu, nie krzyczała wcale, tylko z zaciśniętemi zębami uderzała nieszczęśliwego posła, targała go za włosy i uszy, odzienie na nim szarpała. Mogłaby go była zabić, gdyby nie wielka sprężystość chłopca, który jak wąż wił się w jéj ręku, i wdanie się Rózi, która własne plecy narażając, na plac boju wpadła i z młodocianą, po matce odziedziczoną siłą, za ręce ją chwytać zaczęła. Nikt inny na krzyki Jurka nie przybiegł. Męzka ludność folwarku znajdowała się w stodole lub na polu, dziewki folwarczne zbyt przyzwyczajone były do hawantur przez panią wyprawianych, aby się lada czém wzruszać mogły. Ale Rózia wojowała z matką nieustraszenie i dzielnie, aż nakoniec, wydobyła z rąk jéj chłopca, który téż jak strzała puścił się ku bramie. Wtedy Bahrewiczowa chciała z pięściami rzucić się na Karolkę, wciąż na trawie siedzącą i zanoszącą się od płaczu. Ale i tym razem Rózia dziarsko stanęła pomiędzy matką i siostrą. Zasłaniając tę ostatnią pulchną i sprężyście wyprostowaną kibicią, wołała:
— Niech mama upamięta się! Niech mama awantur na dziedzińcu nie robi! Ja wszystkiego już domyśliłam się i oświadczam mamie, że Karolki krzywdzić nie pozwolę! Dość ją już ten przeklęty bałamut skrzywdził. I mnie to kompromituje... i ja może przez to za mąż nie wyjdę, a jednakowoż nie gniewam się na nią, bo mnie jéj żal...
I z kolei rozpłakana, schyliła się ku siostrze, objęła ją ramionami i z ziemi podniosłszy, chwiejącą się, ledwie żywą ku gankowi prowadziła.
— Ależ bo durna jesteś! — podtrzymując ją i w czoło całując, szeptała — no, durna, żeby tak zupełnie uwierzyć...
— Róziu! — szepnęła Karolcia — on jest ideałem moim... aniołem...
— Niech go dyabli porwą! — sarknęła siostra i przyśpieszając kroku, dodała: — Uciekajmy od mamy... drzwi pokoju naszego na klucz zamkniemy, żeby nie wpadła, i opowiész mi wszystko...
Łzami szczerego współczucia zalane jéj oczy zaświeciły ciekawością. Madzia tymczasem biegała po folwarku, do czworaków, obór i stodoły zaglądając i do spotykanych ludzi krzycząc:
— Gdzie pan? gdzie pan?
We wzburzeniu swém zapomniała, że mąż pojechał do radcy na sesyę ekonomów i wrócić miał ledwie wieczorem. Parobcy i żony ich wzruszali ramionami, szepcąc pomiędzy sobą, że Bahrewiczycha ze wszystkiém już zwaryowała. Istotnie, w wielkim bólu swym, zmieszanym z większym jeszcze gniewem, miała pozór waryatki. Wpadłszy do domu, Bóg wié co uczyniłaby z Karolką, ale Rózia zamknęła się z siostrą na klucz i przez zamknięte drzwi niezmordowanie, całe dwie godziny z matką parlamentowała. Parlamentowanie to nie było wcale podobném do tych, które odbywają się w zgromadzeniach prawodawczych różnych państw europejskich. Zamieniane słowa, gesty i dźwięki głosów były tam wcale inne; skutek przecież nieustraszoności Rózi był ten, że po dwu godzinach Madzia przestała trząść drzwiami, łajać i krzyczéć, a osunąwszy się na ziemię pod progiem, błagać zaczęła Rózię, aby jéj Karolcię choć na moment pokazała.
— Może ona już nie żyje... — szlochała — Jezusie Chrystusie! może łotr ten zabił ją już zupełnie...
— Karolcia ledwie żyje! — odkrzyknęła Rózia — i jak mama dręczyć ją będzie, umrze zaraz... z pewnością...
— Róziu! Rózieczku! puść-że ty mnie do niéj! Ona nic od rana nie jadła... Oj, biedactwo moje, biedactwo moje! Trzeba jéj trochę pontaku dać! Otwórzcie drzwi, bo, jak nie, Jezusie Chrystusie! zawołam parobków i wyłamać każę... Co to, czy ty mi bronić będziesz własne dziecko zobaczyć i pocieszyć?
Teraz Rózia wiedziała, że bezpiecznie już drzwi otworzyć było można. Po fazie bezgranicznego gniewu nastąpiła faza bezgranicznéj czułości. Przez otworzone drzwi Bahrewiczowa do pokoju córek wpadła i Karolkę, która przed nią na klęczki osunąć się chciała, w potężne ramiona schwyciła. Dziewczyna była istotnie w stanie litość budzącym. Bahrewiczowa płacząc, sapiąc, jęcząc, nad ziemię ją podniosła, do piersi przycisnęła i pocałunkami twarz jéj i włosy okryła.
— Biednaż ty moja, nieszczęsna, zgubiona! Na toż ja ciebie ledwie nie w mleku ptasiém kąpała, na toż ja tobie taką edukacyę dała...
Wtém na dziedzińcu zaturkotały koła.
— Ojciec! — zawołała Rózia.
Bahrewiczowa Karolkę z ramion na łóżko osunęła.
— Pontaku jéj daj! — do Rózi zawołała — i pilnuj, żeby jéj włos z głowy nie spadł, bo jak broń Boże co, to cię tak po zdrowych plecach obiję, że zobaczysz...
Do bawialnego pokoju wbiegła w chwili właśnie, w któréj Bahrewicz próg jego z przeciwnéj strony przestępował. Wchodził ze słodkim uśmiechem na pulchnych wargach. Miał do oznajmienia Madzi nowinę dobrą: otrzymaną od pana rządcy obietnicę sutszéj, niż zwykle gratyfikacyi, lecz zaledwie spojrzał na żonę, struchlał i u progu kroki swe zatrzymał. Długo wsłuchywać się musiał w burzliwą mowę kobiety, która samemi wykrzyknikami przemawiając, szlochała, sapała i jemu wyrzucała, że jest bałwanem, niedołęgą, ślepym, głuchym, głupim, nadewszystko zaś złym, niedbałym, niegodziwym ojcem; długo w mowę tę wsłuchywać się musiał, zanim zrozumiał, o co chodziło. Gdy zrozumiał, krzyknął, za głowę się schwycił, i okrągły, politurowany kij, z którym zazwyczaj chodził i jeździł, a który teraz w ręku trzymał, w górę podnosząc, biegł ku pokojowi córek. Ale żona drogę mu sobą zagrodziła.
— Ani waż się! — krzyknęła — ja złajałam ją i bić chciałam, tylko mi Rózia przeszkodziła... a ty ani waż się! Ja przebaczyłam i tak zlitowałam się, że mało mi serce nie pęka... i ty breweryj wyprawiać nie śmiéj, bo jak zrobisz jaką, to ja ci zrobię drugą i taką, że... o! Jezusie Chrystusie! Konie zakładać każ i w ten moment do Ongrodu ruszaj... w ten moment! do tego niegodziwca... Jak będziesz miał siadać na bryczkę, przyjdź ze mną pomówić. Dyspozycyę ci wydam, co i jak masz tam robić... Może upamięta się...
Bahrewicz dłonią uderzył się w czoło.
— Ty, Madziu... zawsze masz rozum za nas dwoje! — zawołał. — Lecę, lecę... konie zakładać! konie zakładać!...
Z temi wykrzyknikami na dziedziniec wypadł i ku stajni biegł, czasem tylko przystając na chwilę, zęby z gniewu zaciskając i mrucząc:
— O! łotr jakiś, niegodziwiec, wisielec... Zbałamucić dziewczynę, zgubić ją i potém nie żenić się... „Nie mogę z tobą żenić się” pisze. Poczekaj, pokażę ja tobie, co to znaczy zgubić dziewczynę, a potém nie módz z nią żenić się... Łotr, niegodziwiec, wisielec...
I biegnąc ku stajni, kijem w powietrzu groźnie wywijał.
Kiedy tak działo się w Leśnéj, w chacie Mikołaja Jurek zupełnie już po doznanéj dziś nieprzyjemności pocieszony, wesoło używał przyjemności wiejskich. Pomimo przyśpieszającéj dojrzewanie jego edukacyi, którą otrzymywał na służbie u Kaprowskiego, dzieckiem był jeszcze. Plecy i policzki boléć go nie przestały, ale nie zważał na to. Zdjąwszy buty, dosiadł oklep gniadéj klaczki, którą brat starszy od pługa odprzągł, i hasał na niéj po drodze, ku wielkiéj uciesze Ulanki, która z otwartą gębą przed chatą stała, przypatrując się tym konnym popisom młodszego brata. Starszy, żyto na nasienie w stodółce młócił. Wtém z pola, od strony szarzejącego pod lasem folwarku Dzielskich, dało się słyszéć wesołe i głośne gwizdanie, a niebawem ukazała się postępująca miedzą, wysoka i cienka, guzikami szynela zdaleka na słońcu błyszcząca postać Mikołaja. Drogę sobie od dworu Dzielskich do chaty skracając, szedł miedzami i na cały szeroki łan wygwizdywał hulaszczą, żołnierską piosenkę. Radość i tryumf biły mu z długiéj, bladéj twarzy i z małych świecących oczu. Zbliżając się ku chacie, ujrzał starszego syna, z cepem w ręku stojącego we wrotach stodółki, Ulankę karmiącą wieprzaka i Jurka prowadzącego za uzdę ku stajence gniadą klaczkę, za którą, w poskokach i z donośném rżeniem biegło źrebię.
— Ej! ej! rebiata! ej, ej, moje wy siroty! Panu Bogu najpierw, a potém mnie, baćku waszemu, pokłońcie się aż do ziemi! Nie charłaki my już teraz, ale pany, pany sobie całą gębą...
Szerokim gestem półkole w powietrzu zakreślił.
— Ej ha! — krzyknął — pole nasze... i te budynki pod lasem nasze... i kawał wygonu za budynkami nasz... Ej ha!
Nogą o nogę uderzył, w boki wziął się i z wyrazem lubości nieopisanéj na twarzy, po polu, het, daleko, aż ku ciemnéj wstędze lasu, wzrokiem wodził. Dzieci znaczenie wykrzyków jego zrozumiały wybornie. Dobił targu z Dzielskimi, nabywał od nich nietylko ów żyzny klin ziemi, ale jeszcze i stojące pod samym lasem porządne zabudowania folwarczne i spory kawał wybornego pastwiska. Z rozpromienionemi twarzami dzieci ku niemu podchodziły i z uszanowaniem wielkiém całowały go w ręce. Jurek oddał mu list od Kaprowskiego, który on, jak zazwyczaj, włożywszy na nos wielkie okulary, długo przy okienku chaty wyczytywał. W pół godziny potém, znowu go już w chacie nie było. Energia ex-sołdata zmęczenia nie znała. Poszedł naprzód do Hrynek, gdzie długo rozmawiał z Jasiukowym stryjem, Pawlukiem; potém Jasiuka, wiozącego z pola furę grochu spotkał i zatrzymawszy go na drodze, o wóz wsparty, szeptał coś parobkowi tak cicho, aby inni parobcy, z furami grochu téż nadjeżdżający, rozmowy ich słyszéć nie mogli; nakoniec udał się tam, gdzie kobiety, pomiędzy któremi znajdowała się i Krystyna, grykę rwały. Tam zabawił najdłużéj i o zachodzie słońca zaledwie do domu wrócił, a po zjedzeniu wieczerzy, na progu chaty usiadłszy, przyłożył do ust mosiężną trąbę. Tony trąby, to przeciągłe i smętne, to skoczne i urywane, długo wieczoru tego mąciły ciszę usypiających pól...
W ciszy usypiających pól, drożyną wijącą się po rozległém ściernisku, szła ku folwarkowi Krystyna. Kobiety, które dnia tego wspólnie z nią pracowały, poszły sobie gromadnie drogą wiodącą ku wsi, ale ona wolała iść pustém polem. Przez dzień cały, ze zgiętym ku ziemi grzbietem, grykę rwała, a teraz, od tego, co jéj powiedział Mikołaj, głowa jéj stanęła w ogniu i zimne dreszcze po skórze przechodziły. Prędzéj spodziewałaby się śmierci, niż tego, co usłyszała. Hroszy! jeszcze hroszy! i wiele, jak najwięcéj, tyle, ile posiada lub posiadać może! Inaczéj, i Pilipek przepadnie i te pieniądze, które już dla zbawienia jego wydała, także przepadną. Za trzy dni ostatecznie dekret na Pilipka zapaść ma. Oporny haficer ów, już ułagodzić się dał, ale teraz nowa bieda! Pan hadwokat do Mikołaja pisał, że przyjechali jakieś rewizory, znaczy, wojskowe rewizory, jenerały ważne, którzy jenteres cały zepsuć mogą. Jeden z tych rewizorów nazywa się prewoschoditielstwo, a drugi sijatielstwo, co jest oznaką najwyższego już na całym świecie dostojeństwa. Żeby oni byli nie przyjechali, to już wszystko byłoby dobrze, ale wzięli i przyjechali, i bez zgodzenia się ich nic nastąpić nie może. Pan hadwokat tedy do Mikołaja pisał, że jeśli baba da pieniądze, to on podejmuje się i z prewoschoditielstwem i z sijatielstwem o jenteresie jéj pomówić, a jeżeli nie da, to już on nic nie poradzi, ręce od wszystkiego umywa i za trzy dni zapadnie dekret, żeby Pilipka wysłać tam, gdzie ot, niedawno temu, jeden znajomy Mikołaja, płuca całe z siebie wypluł. Jej Bohu, mówił Mikołaj, na suchoty od mrozu zachorował i jak zaczął pluć, tak mu calutkie płuca przez gardło wyleciały...
— Boże! bądź miłościw mnie biednéj! — zaszeptała kobieta, idąca ścieżką, wijącą się po ściernisku.
Hroszy! zkądże ona ich weźmie? nie ma już ich wcale, bo te, które w skrzynce na dnie pończochy pozostały jeszcze, nie są jéj własnością. Do Antośka należą one. Żal jéj było i Antośka. Za cóż go krzywdzić miała? Wszak i on także dzieckiem jéj był, tak jak i tamten. I gdyby dobro jego na rzecz tamtego zabrała, gniewałby się na nią srodze. Powiedział to przecież! Lubili ją synkowie do tego czasu i słuchali we wszystkiém; teraz, tamtego, tak czy inaczéj długo już przy niéj nie będzie, a ten, jak rozgniewa się i serce do niéj straci, to co? Ot i ostatnie słonko jéj na téj ziemi zagaśnie. I tak źle, i tak źle. Co tu robić?
— Boże! bądź miłościw mnie durnéj!
Żeby tak było z kim poradzić się! Mikołaj mądry i dobry człowiek, ale cudzy, serce mu od jéj kłopotu wielkiego nie boli. A komuż zaboli? Jasiuk téż dobry człowiek i zgodny, ale co on jéj poradzić może?... taki on mądry, jak i ona. Z Antośkiem o tém ani gadać. Nie pozwoli brać tych pieniędzy; z oczu mu wtedy poznała, że nie pozwoli. Więcéj już nie wymyśli, do kogo pójść i o radę poprosić, za nic nie wymyśli. Żywéj duszy swojéj na tym świecie nie ma. Krewni w Hrynkach są jacyś, ale co to za krewni! Dalecy i zdawna już jéj upośledzonéj znać nie chcą. Bolsz nikogo, nikogo swego na tym świecie nie ma.
— Boże, bądź miłościw mnie sierocie!
Bahrewicz? Dwa miesiące temu pytała się go przecież, czy można tak już zupełnie temu hadwokatu wierzyć? Powiedział, że można. Znaczy, można. Znaczy, że jeśliby mu teraz te pieniądze posłała, to jużby najpewniéj Pilipek wojskowanie swe w tych stronach odsłużył, do Hrynek na zimę z wojskiem przychodził, i na koniec świata, gdzie takie mrozy i choroby straszne panują, nie wędrował. Znaczy, bladzieńki chłopak jéj, z oczyma jak kwiatki lnu, do niéj zdaleka ręce wyciąga i woła: „Kiedy zechcecie, mamo, to wyratujecie mnie, a kiedy nie zechcecie, to nie wyratujecie. Antosiek zdrów i silny, hrosze swoje miéć będzia, a u mnie już i teraz ani hroszy, ani siły w żywocie niéma. Pójdę na skraj świata, taj przepadnę!”
Siadła na kamieniu, bo od wielkiéj walki serdecznéj nogi jéj osłabły. Na rozległe ściernisko spływał zmrok, pod zciemniałém niebem błyskały gwiazdy, wonie ziół polnych i usychającéj słomy napełniały powietrze, w którém téż, zdala, zdala od chaty Mikołaja, płynęły tony trąby przeciągłe, smętne, wołające, wołające...
Tak tam zkądciś, od skraju świata, żołnierska trąba na Pilipka wołała: pójdź tu od matki i rodzonéj wioski! pójdź tu na smutek! pójdź tu na męki! pójdź tu na marne zginienie!
A on idzie szerokim światem, cudzym światem gdzie sołdacik młody, bladzieńki i jak topola smukły, i oczyma do kwiatów lnu podobnemi... Trąba go woła, a on idzie... Ojca nie znał, ale na matkę ogląda się i mówi: „Nie ratowaliście mnie, mamo, oj, nie ratowaliście mnie sierotę, ojca nie znającego!...
A ot i wrony i kruki czarne chmurą zawiesiły się nad mogiłką daleką, nad mogiłką żółtą, bez krzyżyka i trawki... Zawiesiły się chmurą wielką wrony i kruki czarne nad mogiłką bladzieńkiego chłopca, sołdacika młodego, i kraczą, kraczą, kraczą... A trąba żołnierska gra i gra, gra i gra... do matczynego serca ona gra... „O, przemień się ty matko w kruka albo wronę, i leć na skraj świata, nad mogiłką syna swego zakrakać. Wieczne odpocznienie!...
Zerwała się z kamienia. Teraz już, jedna tylko żądza w niéj zawrzała: zobaczyć Pilipka. Postanowiła pójść do Ongrodu, Pilipka zobaczyć i z hadwokatem pogadać.
— Pogadam z nim sama — myślała — ręce i kolana mu ucałuję, żeby już za te pieniądze, co dałam, jenteres zrobił, a więcéj nie żądał...
Słyszała dziś, jak Pawluk Hrabar, Jasiukowy dziadźko mówił drugiemu chłopowi, że po północy wyprawi się do Ongrodu, aby z hadwokatem pomówić. Pójdzie on piechotą, bo konia teraz od pługa zabierać nie może... ona zejdzie się z nim gdzie na drodze i razem powędrują do miasta i do hadwokata...
Ale... czy weźmie z sobą pieniądze Antośka, czy nie weźmie? Możeby lepiéj nie brać? A może na wszelki wypadek wziąć?
W nocy, kiedy w czworaku wszyscy już spali i Antosiek pod piecem na sienniku chrapał, Krystyna zsunęła się z pieca i boso, na palcach, ku drzwiom komory skradać się zaczęła. Pochylona, skurczona, krokiem złodziejki wsunęła się do komory i do skrzynki swéj przypadła. Syn jéj już tym razem zapaloném łuczywem nie świecił. Jak złodziejka w ciemności i cichutko skrzynkę otworzyła, pończochę z pieniędzmi na dnie jéj namacała i nie rozwiązując, w zanadrzu ją ukryła. Policzki jéj płonęły, ręce trzęsły się. Nigdy w życiu nie kradła nic. Teraz zdawało się jéj, że syna rodzonego okradła.
— Boże! bądź miłościw mnie grzesznéj!