<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pierwotni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Godzina była późna, dom odropolski napełniała ciemność. Budoar, będący skarbem drogich i świętych pamiątek, mniéj ciemnym był od pokojów innych, bo, choć nie paliło się w nim światło żadne, dwie wązkie smugi światła wnikały doń przez wpółprzymknięte drzwi dwu przyległych sypialni.
Pani Izabella nie spała. Śnieżnemi haftami okryta, z siwiejącemi, lecz bujnemi i pięknemi włosy, w wielki węzeł z tyłu głowy zwiniętemi, leżała ona w pościeli i... czytała. Chwilę jakąś przed zaśnięciem czytać rzeczy budujące, a myśl i uczucie wznoszące wysoko... wysoko... było stałym jéj obyczajem. Tym razem jednak, zupełnie wyjątkowo, książka którą trzymała w ręku, nie była medytacyą, ani imitacyą, ani dyalogiem żadnym, ani nawet żadną z tych biało-różanych powieści, których szeregi świeciły złoconą oprawą z za szyb rzeźbionéj szafki. Była to książka z żółtą okładką i bujnym, czarnym z dwu jednobrzmiących sylab złożonym napisem na okładce. Była to, słowem, książka ta sama, która wczoraj w wieczór zniknęła z gotowalni pani Julii, a pogrążyła się w koszyku pani Izabelli, książka, lejąca w dusze ludzkie truciznę i w dodatku bardzo nieprzyzwoita.
Niezgłębione przepaście serc ludzkich kryją częstokroć na dnie swém dziwne niespodzianki. Nikt nie przewidzi, nikt nie odgadnie, jakie słabości drgają w łonie siły, jakie burze huczą w głębinach spokoju, jakie marzenia i żądze iskrami zasiewają białe tło niewinności. Nikt nie zdoła powiedziéć, jaka pokusa przyleci na skrzydle życia, aby nęcić cnotę, i jaka płochość z jakiéj strony powieje, by zachwiać powagę. Nikt téż z tych, którzy znają choć trochę tajemne te niespodzianki duchów ludzkich, dziwić się nie powinien temu, że kobieta pobożna, poważna, cnotliwa, dobrego smaku pełna, czytała... Nanę. W łonie siły jéj drgnęła słabość, na niewinność jéj powiała pokusa. Jak bywa zwykle w chwilach niespodzianek takich, uczuła się ona dwoistą: zapragnęła tego, czém brzydziła się, wabiło ją to, czego się lękała. Wabiło zaś silnie.
Upadła, czytała. Czytając, drgała przy każdym szeleście, ożywającym się w przyległym pokoju. Raz, gdy zdało się jéj, że słyszy kroki córki, ku sypialni jéj zmierzające, zlękła się bardzo, książkę w żółtéj okładce śpiesznie pod poduszkę schowała, a na jéj miejsce pochwyciła leżące na stole Ś-éj Katarzyny genueńskiéj Dyalogi o czyścu.
Daremnie jednak piękne to dzieło, w piękniejszym jeszcze przekładzie wicehrabiego de Baspières, zastąpiło w ręku pani Izabelli nieprzyzwoitą lecz nęcącą truciznę dusz ludzkich. Adolfina nie tylko nie zmierzała ku sypialni matki, ale przeciwnie, ze swéj strony téż nasłuchywała bacznie, czy matka nie dąży do drzwi jéj pokoju. Ona także czytała. Czytała jednę z tych szarych, przysłanych jéj książczyn, których nie pokazała-by matce swéj za nic. Oddawna zresztą powiedziała już to sobie, że matka jéj ani rozumie, ani nawet w najmniejszym stopniu nie zna tych przedmiotów myśli i wiedzy, które w niéj budziły namiętną ciekawość. Daremnie-by więc zwierzała się przed nią z nowemi zajęciami swemi, daremniéj jeszcze zapytywała-by ją o rady, lub wyjaśnienia. Zresztą mniéj niż kiedy była w stanie wyławiać rzadkie perły świadomości z ciemnego dla niéj odmętu nauki. Dziś dzień cały przemyślała wiele, i teraz znowu, gdy zegar w salonie metalicznym głosem wydzwonił po pustych i ciemnych pokojach pierwszą z północy godzinę, tak bardzo zapragnęła swobodnie myśléć i marzyć, że odrzuciła książkę, zerwała się z pościeli i owinięta w biały penioar, z bosemi stopy, pogrążonemi w płytkiém, miękkiém obuwiu, zaczęła szybkiemi, cichemi kroki sypialnią swą przebiegać.
Nie były to myśli i marzenia smutne. O nie! można-by mniemać, że u białych ramion dziewczyny wyrosły skrzydła, że nad zwojami ciemnych jéj włosów roztoczył się krąg złotéj światłości. W zarysie ust jéj uśmiechał się, a w ciemnym połysku oka płonął entuzyazm taki, jaki istoty wybrane, w chwilach wybranych, unosi daleko, daleko od cieni i chłodów ziemskich, w światło i ogień miłości i uwielbień wielkich.
Kochała wczoraj po raz piérwszy; gdy w ciemnéj karetce wracała z matką do domu, powiedziała to sobie jasno, wyraźnie, bez drżenia ni wstydu. Matka jéj przez całą drogą mówiła o czémś, czy o kimś, o Sanowie, Sanickich i szambelanie. Ona, jak to zresztą często i oddawna bywało, mowy matki nie słuchała i nie słyszała. W jéj uszach brzmiał nieustannie duet, wyśpiewany przed chwilą u stóp topoli. Dokoła głowy jéj, w ciemnéj karetce, nad mroczną ziemią i pod gwiazdzistém niebem, unosiły się szmery, śpiewy, melodye, wciąż a różnemi tony szepczące, śpiewające, grające jednę pieśń, jednę raczéj zwrotkę: „Ty i ja“.
Kiedy w sypialni swéj została sama jedna, stała chwilę nieruchomie, i ze wzrokiem, błądzącym kędyś w górze, z dłońmi u piersi, mówiła sobie w myśli: kocham! Myśl ta obejmowała ją niby olbrzymie ramiona; rozkosz, wiejąca z uśmiechu ust jéj i jasności oka, zmieszała się, z niewymowną tęsknotą za nim... za nim... Upadła na klęczki, czoło schyliła aż ku saméj ziemi, — nie przed krucyfixem przecież, ani przed żadnym świętym obrazem, lecz przed majestatem wielkiéj chwili życia, i zalała się rzęsistemi, jak marzenie cichemi, łzami. Płacząc, pragnęła, aby łzy jéj przemieniły się w perły i potoczyły się do stóp jego, i wielkim chórem zadzwoniły mu od niéj: kocham!

Kochała, nie tak przecież, jak najpospoliciéj kochają rówieśne jéj dziewczyny. Utajone i przez nikogo nie spostrzegane, dla niéj saméj nie zupełnie jasne, istniały w niéj te siły myślenia, wyobraźni, namiętności, które na drogę dziejów od czasu do czasu rzucają postacie wspaniałych, lub krwawych, mistycznych lub tragicznych ofiarnic miłości, albo idei. Kiedy, łzami zalana, w klęczącéj postawie, z ustami gorejącemi, a licem jak marmur bladém, do wzdętéj piersi cisnęła przezroczyste dłonie, a wzniesionemi oczyma szukała po przestrzeni namiętnie upragnionego obrazu, można było-by odgadnąć i powiedziéć, że gdyby losy o kilka wieków dawniéj na ziemię ją sprowadziły, nosiła-by ona na dłoniach, stopach i pod sercem, nie ziemską miłością spaloném, krwawe stygmata mistycznych zaślubin z umęczonym Bogiem. A gdyby... gdyby była wyrosła z gruntu, przepojonego inném, ziemskiém już uczuciem...

„...Miłość ojczyzny!... o! to słońce świetne,
Dla serc, co dumne, sieroce, szlachetne,
Całe się czystym uczuciom oddadzą...“

Serce jéj, dumne, szlachetne, a takie sieroce, pewnie-by wyleciało przodem“ i jako „żóraw, co łańcuch prowadzi“, leciało-by choćby na męczeństwo własne, byle ku życiu, ku słońcu milionów...
I gdyby... do ust jéj przyłożono wcześnie czarę prawdy téj, która chodzi po niebie i ziemi, zbierając wieści o świetnych cudach, rządzonych przez niezłomne prawa, o mękach i błędach ludzkich, poprawianych przez ludzkie téż prace i cnoty, piła-by ona z czary téj, szczęśliwa, zachwycona, rada ponosić męki i prace, byleby pić jak najdłużéj...
I teraz także miłość, którą śmiało i jasno wyznawała przed samą sobą, posiadała pierwiastki, zaczerpnięte z natury, w któréj powstała. Była to zawsze ognista pręga, wykreślona na tle szerokiém. W chwili, kiedy dusza jéj, rozwijając się samoistnie z pieluch, w które ją owinięto, do światła i życia, zawołała: wierzyć! kochać! uwielbiać! w chwili téj stanął przed nią człowiek, o którym mniemała, że wezwaniu temu zadość uczynić potrafi. Wydało się jéj, jakoby dokonał już tego. I miała objawienie téj rzadkiéj, o jakże rzadkiéj, miłości, która ze wzruszeniem serca łączy zachwyt myśli, która każde uderzenie serca wzmaga wzmaganiem się jakiéjś wewnętrznéj siły, która ze słowem „kocham“, nierozerwalnie wiąże słowa: wielbię i wiem“!
Teraz, śród głębokiéj ciszy, stanął przed nią obraz, w którym na tle świetlistych przestrzeni widziała dwa ptaki, zgodnym lotem lecące ku ogromnemu, w nieścignionéj oddali świecącemu słońcu. Stanęła, wpatrzyła się w obraz ten, i z zachwyconym uśmiechem szepnęła: ty i ja!
Nie była już jednak dzieckiem; czucie jéj było zbyt szczere a umysł zbyt dojrzał w ostatnich kilku tygodniach, aby poprzestać mogła na samém najrozkoszniejszém choćby marzeniu, na obrazach, wymalowanych przez własną imaginacyą jéj, choćby najponętniejszych. Wiedziała, że pomiędzy nim a nią stoją możne, liczne przeszkody. Wiedziała, że walczyć jéj przyjdzie. Cóż z tąd? Nie miałże to być właśnie piérwszy krok na téj drodze czynu, samoistności, ofiary, któréj z utęsknieniem wyglądała oddawna? Na myśl jéj przyszły wyrazy, nad któremi zastanawiała się często i z pragnieniem dosięgnięcia głębi ich znaczenia: „Miłość mocną jest, jako śmierć; wszystko przetrwa, wszystko zwycięży“. Jéj miłość taką i tylko taką być mogła. Inną, łatwą, lotną, tchórzliwą, zgnębiła-by w sobie z obrzydzeniem. Będzie więc mocną, przetrwa wszystko, i jako śmierć nieubłaganie celu swojego dopnie. Upadnie do stóp matki, łzami je swemi obleje... Matka jéj zresztą dobra! byle-by tylko zrozumiała ją, byleby zrozumiała! Jeżeli nie zrozumié... a! słyszała nieraz, że i kobiety, po dosięgnięciu lat pewnych, stają się paniami swéj woli. Czekać więc będzie... o! i on także... któż-by nie czekał, wieki choćby, na to, aby posiąść wszystko, co jest najlepszém i najszczęśliwszém na ziemi? A potém, cóż? z domu rodzinnego, z ojczystego mienia nie weźmie nic, zrobi się sama tak biedną, jak on, zatrze własnemi rękoma pomiędzy sobą a nim wszystkie różnice, przez traf przyniesione, pójdzie do niego i powié: oto jestem; czekałam, przetrwałam, idźmy razem w te światy, o których mówiłeś, gdzie będziemy mogli ciągle być z sobą i dzielić się każdém uczuciem, każdą myślą, każdą ideą i pracą, i wielkim celem jakimś, i największą na ziemi miłością...
Zmęczona, o świcie już spoczęła na posłaniu. Twarz jéj, pomimo bezsennéj nocy, świeżą była, jak jutrznia, wschodząca nad dniem pogodnym. Usypiając, uśmiechała się do dwu ptaków, lecących w świetliste przestworza, i szeptała: „ty i ja“.
Nazajutrz pani Izabella daleko wcześniéj obudziła się od córki. Obudziła się i piérwsze wejrzenie jéj upadło na skrawek żółtego papieru, wyglądający z pod białych haftów pościeli. Była to ta książka, ta okropna książka, przeczytana śród ciszy nocnéj z pośpiechem, z gorączką, aż do ostatniéj stronicy, a teraz zjawiająca się jak wyrzut sumienia, jak wstyd po dokonanym złym czynie i bojaźń przed ścigającą go karą! Pani Izabella ukryła w dłoniach twarz zarumienioną od wstydu, i drżała, z bojaźni może, a może téż z żalu nad słabością własną uczuwanego. Po kilku minutach gorzkich i trwożnych rozmyślań, poskoczyła z łóżka, orzuciła się śnieżną jak niewinność odzieżą, wybiegła do budoaru, i tam, po podjęciu rolet, zasiadła przed biórkiem. Prędko, prędko, drżącą dłonią pochwyciła ćwiartkę papieru, zdobną w długi złocony monogram, i szybko, z rumieńcem na twarzy i łzami w oczach, pisać zaczęła list francuzki, a dający się dosłownie przetłómaczyć w sposób następny:

Droga moja Żiuljetko!

„Nieprzyjaciel nasz, który zawsze czyha na zgubę dusz naszych, stanął wczoraj i u mego boku. Nieszczęsna! nie uczułam obecności jego, nie odegnałam go od siebie żadnym z tych niezawodnych oręży, w które tak hojnie zaopatrzył nas Kościół Ś-ty. Gdybym była wtedy uzbroiła pierś moję znakiem krzyża Ś-go, albo w myśli odmówiła pozdrowienie anielskie... duch ciemności pierzchnął-by pewnie, a ja nie była-bym popełniła jednego z najcięższych błędów mego życia! Stało się! Dałam się uwieść grzesznéj ciekawości; co większa, grzech mój popełniłam z przyjemnością, która w téj chwili przejmuje mię wstydem. Nie pozostaje mi nic więcéj, jak śpieszyć przed trybunał pokuty, aby tam, przez skruchę i pokorę, omyć się z winy mojéj i błagać o wstawienie się za mną do Pana, świętobliwego przedstawiciela Jego na ziemi. Niestety, droga moja Żiuljetko, ulgi téj i pociechy nieprędko doświadczyć będę mogła. Wiesz sama, że w tych ukochanych, biednych stronach naszych rodzinnych, dobrych spowiedników nie znamy wcale. Niepodobna przecież, abym skrupuły sumienia swego powierzała proboszczowi Zakątnickiéj, albo Bałbocińskiéj parafii. Muszę więc przyśpieszyć wyjazd mój za granicę, ale nim to nastąpić będzie mogło, czuję potrzebę zadania sobie dobrowolnéj pokuty, przez dokonanie aktu pokory. Upokarzam się przed tobą, dobra przyjaciółko moja! Wyznaję, iż nie jestem tak pobożną i tak przeciw pokusom ziemskim mężną, za jaką mię mają ci, którzy otchłani serc ludzkich nie znają. I ja także bywam słabą, bywam niewytrwałą, bywam przeciw nieprzyjacielowi bezbronną..... Wczoraj wzięłam z gotowalni twéj tę okropną, tę straszną, tę piekielną książkę i... przeczytałam ją. Wzięłam ją potajemnie przed tobą, a przeczytałam także w tajemnicy i ciszy nocnéj. Noc jest królestwem nieprzyjaciela naszego. Drżę na myśl, że trzymał mię on w objęciu swojém, ale wyznaję to przed tobą, upokarzam się i... ach! lżéj mi jakoś robi się na sercu!... Cząstka pokuty mojéj spełniona. A teraz, droga, okropności téj nie odsyłam ci, bo było-by to z méj strony pobłażanie grzechowi cudzemu. Spalę ją. Jeżeli hrabinka dopomni się o nią u ciebie, powiedz że ją spaliłam, powiedz wszystko, odsłoń i przed nią upadek mój, proszę cię nawet o to. Im więcéj upokorzenia, tém mniéj winy. I jeszcze rzecz jedna. Żiuljetko! W sypialni twojéj niéma krucyfixa, nie ma wody święconéj... Strzeż się! Nieprzyjaciel przedostaje się łatwo do miejsc źle bronionych. Doświadczyłam tego na sobie, bo gdy-by w chwili pokusy oko moje spoczęło na świętym jakim przedmiocie, to, co się stało, nie stało-by się pewnie...“

List ten pani Izabella wysłała natychmiast do Sanowa, i z wielką ulgą w sercu zasiadła do herbaty. Adolfina spała jeszcze, spała dnia tego tak długo, że pani Izabella zaniepokojona wchodziła kilka razy do jéj pokoju i z lekka dotykała rąk jéj i głowy. Dość jednak było jednego spójrzenia na twarz jéj pogodną i świeżą, aby przekonać się, że jest zdrową. Pani Izabella, uchyliwszy nieco rolety, patrzała na nią przez dość długą chwilę, potem, zachwycona widokiem ślicznego dziecka swego, pochyliła się i z miłością usta jéj pocałowała. Adolfina obudziła się i wnet ramionami szyję matki otoczyła. Cichy srebrny śmiech drżał w jéj piersi.
— Mamciu! — szepnęła, — najdroższa! jakam ja szczęśliwa! szczęśliwa!
Pani Izabella, obejmując córkę i patrząc w promienne jéj oczy, wpół miłośnie, wpół smutnie, szepnęła:
— Młodość, dziecko moje, to marzenie.. nadzieja... niewinność... szczęście!
Obudzona pocałunkiem matki, oblana cała uczuciem szczęścia, Adolfina weszła do sali jadalnéj, gdzie oczekiwała na nią matka przy stole, do obiadu nakrytym. Zdawać-by się mogło, że od dni kilku urosła i zmężniała. Ciemna, ciężka suknia obejmowała kibić jéj. Przychodziła z ogrodu i w ręku niosła wielki bukiet aster i floxów. Z za kwiatów, które przykładała do ust zaszłych purpurą, twarz jéj rumieniła się, a oczy płonęły spokojnym blaskiem. W cerze jéj, spójrzeniu, postawie i ruchach, była pełnia rozkwitu ciała i ducha. Patrząc na nią, pani Izabella zawołała:
— Cudownie dziś wyglądasz, moje ty życie! Stajesz się co raz więcéj dorosłą panną, a mnie robisz co raz więcéj starą!...
Śmiała się przy ostatnich wyrazach. W saméj rzeczy, piękność córki napełniała ją szczęściem, w to zaś, aby sama starą była, nie wierzyła ani trochę.
Zaraz po obiedzie, przed wstaniem jeszcze pań od stołu, oznajmiono Żytnickiego, który téż niebawem wszedł ze swym zwojem papierów w ręku, i z twarzą tak rozpromienioną, tak radosną, tak jakąś inną, niż bywała zazwyczaj, że pani Izabella, uprzejmie podając mu rękę, zawołała:
— Wyglądasz pan dziś tak, kochany panie Żytnicki, jak-by się panu stało coś nadzwyczajnego, ale coś bardzo dobrego!
Dzierżawca ukłonił się w zwykły sobie sposób, ciężki i sztywny, a siadając i błogo wciąż uśmiechając się, rzekł:
— Istotnie, pani dobrodziejko, spotkało mnie prawdziwe szczęście... nie mnie ono wprawdzie spotkało, ale to tak samo, jak gdyby mnie! Baba moja o mało nie szaleje z radości, a i ja téż... cóż? serce nie kamień... człowiek przywiązał się do dziecka, pod dachem naszym od maleństwa wyhodowanego...
Przy ostatnich wyrazach dzierżawcy, Adolfina pochwyciła leżący na stole bukiet swój i w Żytnickiego wpatrzyła się, jak w tęczę. Pani Izabella ciekawie poczęła zapytywać dzierżawcę, jakiém było to szczęście, które spotkało jego, panią Żytnicką i, jak się domyślała, pana Eugeniusza?
Szczęście to wzięło początek w rozmowie, która zeszłego wieczora, toczyła się między mieszkańcami Błonia. Było to już w godzinie dość późnéj, po skończonéj partyjce preferansa i odjeździe do domu codziennych gości Błonia, Drożyckich; pani Konstancya, jak codzień bywało, prosiła brata, aby dzienne ubranie zamienił na szlafrok i pantofle. Czyniła to w części dla dogodzenia mu, a w części, jak się zdawało, dla przyjemności ubierania go własnemi rękoma. Najlepiéj wtedy obojgu im przypominało się wspólnie spędzone dzieciństwo, a pod wpływem wspomnienia tego najserdeczniéj potém, najpoufniéj i najdłużéj gawędzili z sobą. Kołowicz tedy w tureckim szlafroku siedział na kanapie, a stopy jego w perskich pantoflach spoczywały na krześle. Obok niego, na kanapie także, szyję jego ramieniem obejmując, umieściła się pani Konstancya; w pobliżu na fotelu siedział Żytnicki, a u przeciwległéj ściany saloniku, świecąca w cieniu iskra zapalonego papierosa i od chwili do chwili wychylające się na światłość białe czoło, złotemi włosami orzucone, zdradzały obecność Eugeniusza. Mówiono o tém i owém. Żytnicka wyrzekała, że brat za kilka już dni ich opuści. Zaczęła nawet płakać, ale bez krzyków i uniesień. Obcierając łzy z twarzy, mówiła tylko:
— Jak ty wyjedziesz, to znowu u nas będzie jak na pustyni. Praca i kłopoty, a pociechy żadnéj!
Kołowicz z czułością na nią spojrzał:
— No, no! — rzekł, — co tobie złego? Z mężem żyjecie dobrze, dostatku dorobiliście się, a ot jeszcze rok... dwa, to i kawałek ziemi sobie kupicie. Ja już o tém z Pawłem mówiłem. Ja chcę, żebyś ty, Kostusia, swój własny majątek miała, i jak tylko on co takiego upatrzy, napisze do mnie, a ja wam pieniędzy dopożyczę, ile będzie trzeba. Pchchuu!
Żytnicka wisiała już u szyi brata i twarz jego łzami swemi oblewała.
— Jaka ja szczęśliwa! — wołała — a jednakże czasem tak jakoś... smutno na sercu!
— Czego tam smutno! kapryzy! a ot chyba tego tylko tobie brakuje, że... dzieci nie masz.
Żytnicka wyprostowała się. Łzy oschły na oczach jéj, które błysnęły.
— Nie mam? — zawołała, — a Gienio?
Był to tak prostoduszny i zarazem tak serdeczny wykrzyk, że Kołowicz popatrzał na nią wpół z uśmiechem, wpół z rozrzewnieniem.
— No dobrze, dobrze, moja Kostusia, — zaczął, — że ty wychowańca swego tak kochasz. Ja także, — tu skłonił lekko głowę w stronę świecącéj w cieniu iskry, — ja także polubił bardzo pana Eugeniusza. Ale trzeba było-by coś zrobić... coś postanowić; pan Eugeniusz u was tu młodość traci, niepotrzebnie trzymacie go przy sobie. Mógłby karyerę zrobić, funduszu dobić się... ot tak, jak ja... pchuuu!
— Trzymamy! mój Ignasiu, alboż my tu jego trzymamy?
— Nie trzymamy wcale, — stanowczo dodał Żytnicki.
— No to czegoż on tu siedzi, tak z założonemi rękoma? — zawołał Kołowicz. — Młody, zdrowy, głowę na karku ma... na służbę-by poszedł, daleko gdzie wyjechał... na szerokim świecie ludzie z głową potrzebni...
Tu Eugeniusz powstał, niedopalony papieros w kąt saloniku rzucił, przy stole, znajdującym się przed kanapą, stanął...
— Uważam, — zaczął, — że obraliście mię dziś państwo za przedmiot rozmowy swojéj. Nadzwyczaj wdzięcznym się czuję, ale przed panem generałem usprawiedliwić się muszę. Nie z własnéj woli przebywam i marnuję się w tym kącie...
— To i dlaczego? dlaczegóż? dlaczegóż? — zabrzmiały jednogłośnie pytania.
— Dlatego, że nie widzę przed sobą żadnéj drogi... dla mnie odpowiedniéj.
— Otóż-to, — krzyknęła Żytnicka, — dla niego wszystkie drogi nie odpowiednie... on jaśnie wielmożny, kamerherr, hrabia... jemu chyba królem trzeba być.
— At! — rzucił ręką Żytnicki, — on ani jaśnie wielmożny, ani pan z panów, ani książę, tylko hultaj... pracować nie lubił nigdy... pieczonych gołąbków chce się...
Eugeniusz zarumieniony odpowiedziéć chciał, ale nie dopuściła go do słowa Żytnicka; z gniewem wielkim na męża wpadła, wołając, że kłamie i Gienia przed bratem ogaduje.
— Ogaduj, ogaduj! — wołała, — zrażaj do niego brata; niech brat nic dla niego nie zrobi! Niech dziecko zmarnuje się... z twojéj łaski!
Żytnicki, zimnéj krwi pełen, wzruszył zwolna ramionami.
— To nie ogadywanie, — rzekł, — ale prawda; żeby nie lenistwo, skończył-by uniwersytet i miałby naukę. Nauka to pieniądze. Czasu i pieniędzy zmarnował dużo, a gdzie jego nauka?
— Gdzie? gdzie? naturalnie, że nie w twojéj głowie! nie możesz przecie powiedziéć, że Gienio głowy nie ma!
— Głowa co innego, a nauka co innego, — z głęboką rozwagą odparł dzierżawca. — On głowę ma, bo mu Pan Bóg dał, ale nauki nie ma, bo na nią pracować nie chciał.
— Ty pewnie masz naukę! — wybuchnęła Żytnicka, — ty mądry, przemędrzały bardzo! Strach! wié, jak gnój po polu rozrzucać...
— No, no Kostusia, — przerwał Kołowicz, nie kłóć się z mężem. Ja nie spodziewał się, żeby ty tak umiała z mężem kłócić się. To źle. Męża trzeba słuchać i szanować, bo mężczyzna zawsze rozumniejszy od każdéj baby. I niéma co kłócić się... Szwagier ma racyą. Nauka co innego, a głowa co innego. I bez nauki można sobie życie urządzić, byle głowa była! A ja jaką naukę miałem, kiedy na służbę szedłem? Pchuuu!
— Za pozwoleniem, — zaczął Eugeniusz, — który sprzeczki o niego Żytnickich, jak zwykle, ze wzgardliwym uśmiechem słuchał, a teraz do Kołowicza się zwracał, — za pozwoleniem... niech mi wolno będzie przed panem generałem słowo w obronie swojéj powiedziéć. Uniwersytetu nie skończyłem, bom dłużéj już niedostatku znosić nie mógł...
— Kłamiesz! — krzyknęła Żytnicka, Pawełek posyłał ci pieniądze, i ja, pod sekretem przed Pawełkiem, posyłałam...
— Pan generał, który zna stolicę, wié dobrze, co tam takie pieniądze znaczą... a teraz, cóż! Wuj namawiał mię w przeszłym roku, abym do kancelaryi gubernatora na służbę poszedł, gdzie jakiś znajomy wuja miał mię podobno protegować...
Ostatnie wyrazy wymówił z gorzkim uśmiechem i dodał:
— Ale ja podziękowałem i za taką protekcyą, i za takie miejsce, gdzie za trzydzieści rubli na miesiąc trzeba całemi dniami piórem po papierze skrobać. Nie widziałem w tém żadnéj korzyści, ani dla siebie, ani dla ludzkości.
Umilkł. Kołowicz z namysłem głową wstrząsnął, a po chwili zaczął:
— I kancelarya głupstwo, i ludzkość głupstwo...
— Za pozwoleniem, — przerwał Eugeniusz, — ja pragnąłbym zawsze drogi takiéj, na któréj mógł-bym służyć nie tylko sobie, ale i idei...
Kołowicz zachmurzył się i wybuchnął:
— Co to idee! jakie idee! czy my filozofy, żeby o jakichś tam ideach myśléć? My zwyczajni ludzie... nam trzeba myśléć o sobie.. no, i o swoich... ale nie o jakichś ideach!
— Ja zawsze mówiłem mu, że te jego astrakcye licha warte... — zaczął Żytnicki, ale żona w mowę mu wpadła.
— Co tam astrakcye! jakie astrakcye! Genio i sam przekonał się już, że to niewiadomo co. My tam z mężem żadnych takich nie znali, a jednakowóż...
— No, cicho już Kostusia! nie rozpuszczaj języka. Ot ja wam powiem moje projekty...
Umilkli wszyscy, czekali, Kołowicz milczał chwilę, namyślał się, a potém mówić zaczął:
— Ty, Kostusia, byłaś zawsze dobrą siostrą... ja wszystko dla ciebie zrobić muszę... chłopca twego, którego ty jak syna polubiłaś, z sobą zabiorę i karyerę do rąk mu włożę... U mnie teraz na warsztacie wielki interes...
Tu opowiedział, że interesem, który go do stolicy sprowadził i Błonie odwiedzić mu pozwolił, był podrad na dostawienie z Europy do Turkestanu, znakomitéj ilości obówia i płótna, dla wojsk tam konsystujących potrzebnego. Przez długoletni pobyt swój w intendenturze, znał się on na potrzebach takich i wszystkiém, co z niemi związek miało, wybornie. Koszta i korzyści co do szeląga wyliczyć umiał. Cyfr jednak ostatnich nie wymienił, a ograniczył się tylko powiedzeniem bardzo znaczącém, że interes podobny przytrafia się mu drugi raz zaledwie w życiu. Roboty jednak będzie około tego sporo. Potrzebuje człowieka z głową, młodego, silnego, któremu-by zaufać mógł, który by go w podróżach i staraniach różnych zastąpił. Człowiekiem tym niech będzie Eugeniusz. Nauczy się on prędko wszystkiego, czego trzeba, bo to i, co prawda, mądrość niewielka; ze swojéj zaś strony Kołowicz ofiaruje pomocnikowi swemu tantyemę od korzyści znaczną. Tu wymienił cyfrę, która istotnie dowodziła bardzo wspaniałomyślnych jego względem Eugeniusza usposobień. Wspaniałomyślność ta Kołowicza dla wychowańca siostry daléj jeszcze posunąć się miała, bo gdy Żytnicka z wybuchem radości rzucała się już mu na szyję, a Żytnicki powstawał z fotelu, Kołowicz usunął siostrę i gestem oznajmił, że dłużéj jeszcze mówić zamierza. Mówił, że to wspólnictwo w podradzie ma być piérwszym tylko krokiem Eugeniusza na drodze karyery. Musi on kroku tego dokonać, aby coś zarobić i miéć o co ręce zaczepić; kiedy zaś już będzie miał o co ręce zaczepić, Kołowicz wystara się mu o posadę we wschodnio-północnéj stronie Azyi, przy jednéj z kopalni złota, gdzie głównym zwierzchnikiem robót i poszukiwań jest pewien bardzo dobry jego przyjaciel.
— Słowo tylko do niego napiszę, a posada będzie... Ztamtąd już, kawałek grosza w ręku, a spryt w głowie mając, idź tylko, nachylaj się i szczęście zbieraj... Za kilka lat, my tu z panem Eugeniuszem razem przyjedziem i zobaczysz, Kostusia, jak on mnie we wszystkiém zakasuje.
Głębokie zadowolenie, takie, jakiego człowiek doświadczać zwykł po dokonaniu pięknego czynu i zarazem po uczynieniu zadość potrzebie własnego serca, rozlało się na twarzy i w oczach Kołowicza. Zdaje się nawet, że gdy pani Konstancya z namiętną radością i wdzięcznością uściskała go w swych ramionach, a Żytnicki, wyprostowany jak struna, mruczał pod wąsem długie, niezbyt zrozumiale dziękczynienia, w oczach tego niewątpliwie dobrego człowieka błysnęły łzy.
— No, — rzekł wzruszonym głosem, — człowiek powinien robić dla swoich, co może... Ja jeszcze nie będę spokojny, dopóki ty, Kostusia, własnego majątku nie będziesz miała... My tobie majątek na współkę z panem Eugeniuszem prędko kupim!...
Eugeniusz świetnych propozycyi generała słuchał z czołem ukrytém w dłoniach. Teraz wstał. Twarz jego oblewały szkarłatne, gorączkowe rumieńce, oczy płonęły. Niepodobnaby jednak powiedziéć na pewno, czy cieszył się, czy téż smucił, bo zdawał się doświadczać obu tych uczuć razem. Silnie uścisnął dłoń Kołowicza, skłonił się przed nim niżéj, niż kiedykolwiek przed kimkolwiek się kłaniał, i przytłumionym głosem zaczął:
— Wdzięczny, wdzięczny panu jestem... ale...
Mówił prawdę. Ze wzroku jego, ukłonu, dźwięku głosu widać było, że czuł się wzruszonym i wdzięcznym, ale...
— Ale proszę o czas do namysłu... tylko do jutra!
Żytniccy oburzyli się. Jakto! namyślać się jeszcze nad tém, czy przyjąć albo odrzucić szczęście, które samo do rąk lezie? Kołowicz nie oburzał się. Był uszczęśliwiony własną potęgą wykazaną i dopełnionym dobrym czynem, a w szczęściu o gniew trudno.
— No, no, — rzekł, — nie gniewajcie się na niego... młody jeszcze, to i w głowie mu trochę pstro... niech namyśla się. Ja wiem, że sprytu u niego dużo i że on dobrze zrozumié, co ja dla niego zrobić chcę...
Żytniccy jednak oburzali się coraz więcéj, pan Paweł szczególniéj uniósł się nad zwykły swój obyczaj i półgłosem sarknął, że chamska natura niewdzięczna zawsze i rób z nią co chcesz, niewdzięczną i nieokrzesaną zostanie. Eugeniusz, usłyszawszy te słowa opiekuna, zbladł bardzo, i szybko odwróciwszy się, śpiesznie pokój opuścił. Wkrótce nad sufitem, gdzie, pośród strychu urządzony, znajdował się pokój jego, dość zresztą obszerny i wygodny, ozwały się szybkie i nierówne jego kroki.
Pani Konstancya, która do późnéj godziny z radości i niepokoju oka zamknąć nie mogła, słyszała ciągle kroki te wychowańca, chodzącego przez znaczną część nocy po swym pokoju. Namyślał się.
Tu znowu wspomniéć wypada o tajemnicach i otchłaniach duchów ludzkich. W duchu wychowańca Żytnickich istniały one tak jak w każdym innym, a teraz stawiły mu przed oczy najróżniejsze obrazy, i dzwoniły w uszach najróżniejszemi hasłami: podrad i idea, kopalnia złota i piękna twarz idealnéj dziewczyny, karyera, fortuna, użycie wszelkich rozkoszy ziemskich i... duet, wyśpiewany tak niedawno pod gwieździstém niebem, u stóp szemrzących z wiatrem topoli... Niepodobna jest bezkarnie miewać często na ustach wielkie imiona i hasła, niepodobna bez następstw spotkać się z duchem gorącym i wzniosłym. W piersi Eugeniusza grały teraz echa chwil nieczęstych, lecz przecie zaznanych, w których mniemał na prawdę, że przeznaczenia jego muszą być wysokie, ofiarne, może tragiczne; przed wzrokiem wyobraźni jego leciał w górę płomyk drżący, ale świetny, który był duszą kobiecą, z czarownego ciała kobiety wybłysłą, a wołającą na niego: wyżéj, wyżéj, za mną!... podrad i idea, kopalnie złota i ta kobieta, wyłączały się wzajem bezzaradnie, absolutnie, nieubłaganie. Czy wybierał pomiędzy niemi? Czy namyślał się naprawdę? Nie wiadomo; to tylko pewna, że potrzebował całéj mocy na czynienie wyrzutów światu, że nie jest on innym niż jest, że nie jest takim, aby można było jednocześnie brać udział w podradzie i w pracy dla idei, szukać fortuny w kopalniach złota i posiadać kobietę z piękném ciałem, a duszą podobną do świetnego płomyka, lecącego w górę.
Świtało już prawie, gdy pocieszony usypiał. Pocieszyła go myśl, że ludzie posiadać będą wszystko a wszystko, wtedy, kiedy na miejscu starego świata powstanie świat nowy... choć bez współudziału jego zbudowany.
Postanowienie Eugeniusza, domowemu towarzystwu przy rannéj herbacie objawione, przyozdobiło Żytnickiego w nigdy przedtém u niego niewidywany blask szczęścia. Zapytany, powiedział on paniom Odropolskim o wszystkiém: o dobroci szwagra generała i jego potędze, o podradzie, kopalni złota, i pojutrze już mającym nastąpić wyjeździe Eugeniusza z generałem.
Pani Izabella winszowała Żytnickiemu świetnéj przyszłości wychowańca, Adolfina słuchała, słuchała, słuchała. Bukiet z aster i floxów leżał u stóp jéj na ziemi. Była tak bladą, jak gdyby wszystka krew zbiegła jéj do serca, a oczy miała szeroko rozwarte, niezgłębionego zadziwienia pełne. Kiedy Żytnicki z matką jéj zaczął o interesach mówić i papiery jakieś głośno jéj czytać, wstała i, prosta, sztywna z rękoma na suknią opuszczonemi, z sali jadalnéj wyszła. Przeszła tak wszystkie pokoje domu, i z ganku zstąpiła, lecz tu oblało ją łagodne ciepło jesiennego słońca, wzrok spotkał się ze srebrném, przezroczém, przeczystém powietrzem. Uśmiechnęła się, krew do twarzy jéj wróciła. Przecząco wstrząsnęła głową.
— To nieprawda! — szepnęła, — on nie odda życia zbieraniu pieniędzy... on nie odjedzie, dopóki ja tu jestem... to nie prawda.
Usiadła na ogrodowéj ławce, w słońcu, pomiędzy klombami kwiatów, i wiele jeszcze razy powtórzyła:
— Nieprawda!
Po chwili jednak zerwała się z miejsca i poszła daléj w głąb’ ogrodu. Niepokój, ból, może głuchy jeszcze, lecz dojmujący, podnosił ją z miejsca, przyśpieszał, to zwalniał jéj kroki. Zaczęła tułać się po ogrodzie, z ławki na ławkę, z alei w aleję, niby duch błędny, ścieżki jakiéjś do wyjścia z labiryntu szukający...
Pani Izabella tymczasem rozmawiała z Żytnickim o interesach dość długo, tak długo, że zaczynała już czuć się bardzo znużoną, a nawet zdawało się jéj, że wnet, wnet doświadczy bólu głowy. Przymuszała się jednak do rozmowy, któréj konieczność uznawała. Na szczęście, przed gankiem zaterkotało tilbury hrabinki i ona sama, oddawszy lejce stangretowi, wbiegła wprost do sali jadalnéj. Żytnicki spiesznie zebrał papiery swe, ukłonił się i zniknął. Hrabinka rękę przyjaciółki pochwyciła:
— Jestem tu przelotem tylko, — zaczęła z ożywieniem wielkiém. — Jadę do Żiuljetki, wiozę jéj biedaczce parę nowych książek, do ciebie wpadłam dla tego tylko, aby ci oznajmić... aby cię przygotować...
Przybliżyła twarz swą do twarzy przyjaciółki i szepnęła:
— Będziesz dziś miała oświadczyny!
Pani Izabella zachwiała się i rękę oparła o poręcz krzesła. Hrabinka szeptała daléj:
— Za kwadrans, za kilka minut może, przyjedzie... kiedym wyjeżdżała z Pomiń, kazał zakładać konie. Przyjedzie, aby się oświadczyć. Nie mówił mi wprawdzie tego, ale ja go znam dobrze, z oczu mu czytam: ponury był wczoraj i dziś, jak noc jesienna; lęka się, zazdrości... i dla tego z oświadczynami pośpiesza.
— Lęka się... zazdrości? czego? o kogo? — jęknęła pani Izabella.
— To już taka wulkaniczna natura — z ironią zaśmiała się hrabinka. — Wul-ka-nicz-na, — powtórzyła z tym samym akcentem, z jakim, mówiąc o zmarłéj żonie stryja, mawiała: za-sa-dy! — Widzę go już w pozie takiéj nie po raz pierwszy. Gdy się zakocha, staje się zającem, drżącym wciąż o to, aby mu gąsienica upatrzonego listka sałaty nie ukąsiła, lada cień wydaje mu się rycerzem, uzbrojonym po to, aby mu skarb jego wydrzéć. Teraz także być może, iż coś spostrzegł, być może, iż o cóś zadrżał; śpieszy więc z wynurzeniem afektów swych, które, jak mniemam, wszelkie niebezpieczeństwo usunie, a w sercu jego, burzą skołatane, błogą wleje pewność. Adieu.
Jak ptak, jak motyl, jak barwny liść kwiatu, przez wiatr uniesiony, zniknęła. Pani Izabella długo stała, ręką o poręcz krzesła oparta, blada... W końcu uspokoiła się nieco, uśmiechnęła się nawet, ręce u piersi splotła i oczy w gorę wzniosła, tak, jakby w głębi ducha odmawiała modlitwę; potém krokiem powolnym, ale spokojnym, przeszła do salonu, gdzie téż znalazł ją w kilka minut późniéj przybywający szambelan.
Gdyby nawet niepokój jéj objawiał się czémś więcéj, niż lekką bladością i marzącém omdleniem oka, szambelan był-by tego nie spostrzegł. Pod zwykłą mu sztywnością postawy i powagą oblicza, trochę tylko baczne oko z łatwością dojrzéć by mogło silnego wzruszenia. Usiadł obok kanapki, na któréj pani Izabella miejsce zajęła, i po kilku minutach obojętnéj rozmowy zapytał, czy pozwoli, aby porozmawiał z nią w sprawie pewnéj, mającéj dla niego wagę niezmierną. Pośród czarnych koronek, przyozdabiających ciężką surową suknią, białe ręce jéj drżały trochę. Z uśmiechem jednak, z wdzięczném ku niemu pochyleniem postaci, prosiła, aby mówił przed nią wszystko, wszystko, cokolwiek obchodzić go może. Nie jestże starą znajomą jego, a teraz... teraz, to już i serdeczną, tak dobrze go rozumiejącą przyjaciołką! Szambelan skłonił się głęboko, prawie ze czcią, i przez chwilę, z głową nieco spuszczoną, patrzał w trzymany na kolanach kapelusz swój. Potém postawił kapelusz obok krzesła swego na ziemi, podniósł twarz, któréj drobne, gęste zmarszczki, oblane bladym rumieńcem, uwidoczniały się więcéj niż kiedy, i z cicha, powoli, zawieszając głos na wyrazach niektórych, mówić zaczął:
— Wprzód nim zaniosę do pani najgorętszą prośbę, poprzéć ją pragnę najszczerszą spowiedzią. Wszak prawda, pani, że to, co w odosobnieniu wydaje się dziwaczném i niepodobném, w połączeniu ze wszystkiemi wypadkami i wrażeniami życia okazać się może naturalném, a nawet konieczném? Wszak prawda?
— O tak! wypadki i wrażenia życia.. — zaledwie dosłyszalnie szepnęła pani Izabella.
— Bywają one wśród najświetniejszych z pozoru exystencyi bardzo smutne, — z westchnieniem podjął szambelan. — Przebacz pani, że przez chwilę zajmę ją exystencyą moją... pozwól, abym spowiedź moję rozpoczął.
Umilkł znowu. W niemłodym człowieku tym, o sztywnie spokojnéj postaci i pomarszczonéj twarzy, wrzały w chwili téj żale, zmieszane z żądzami. Pierś tę, zdobną w barwiste znaki zasług i zaszczytów, podnosił palący oddech namiętności. Ciszéj jeszcze i powolniéj, niż wprzódy, mówił daléj:
— Wątpię, czy pamiętasz pani choć trochę ojca mego, ale słyszałaś o nim pewnie. Chlubię się, że jestem jego synem, przed wspomnieniem o nim pochylam czoło. Był to człowiek umiejący walczyć z tak zwanemi prądami czasu, i od siebie, zarówno jak od domu swego, usuwał mętną falę zdemokratyzowanego wieku. Nie pojmował on téj dziwnéj mieszaniny żywiołów społecznych, która już przed oczyma jego odbywać się zaczęła, a przewidując, że przyszłość zjawisko to coraz potęgować będzie, ostrzegał, zbroił nas przeciw niemu. „Wstępować ciągle, nie zstępować nigdy“, oto była jego dewiza. Słusznie dumny szeregiem przodków, którzy rodowi jego świetnéj udzielali tradycyi, uczył on nas, abyśmy godnymi ich pozostali. „Wyżéj, coraz wyżéj!“ były to ostatnie słowa, które przed skonem wymówił do mnie i do jedynego brata mego, ojca hrabiny Cezaryi...
— O! jakże godnie odpowiedziałeś pan posłannictwu temu... jak wiernie spełniłeś wolę ojca! — wyszeptała pani Izabella.
— Było to pracą całego życia mego, — odparł szambelan, — i nie mam prawa uskarżać się na jéj owoce. Utrzymałem się po-nad mętami wichru, szedłem: „coraz wyżéj“ i dziś, gdy przybywam do Pomin, tego gniazda rodu naszego, śmiałém okiem spoglądam na wizerunki przodków moich, na najdroższy mi szczególniéj wizerunek ojca... Nie; nie spuszczam przed niemi powiek. Nie stałem się ich niegodnym... A jednak...
— A jednak? — drżącemi usty powtórzyła pani Izabella.
Szambelan, po chwilowém milczeniu, decydując się jakby na wypowiedzenie rzeczy do wypowiedzenia trudnéj, dokończył:
— A jednak, gdybyś mię pani zapytała, czy byłem, czy jestem szczęśliwy? Odpowiedział-bym: nie!
— O!
— Na drodze méj wszystko mi sprzyjało, wszystko, prócz tego, do czego każdy nędzarz wzdychać ma prawo. Domowego szczęścia pani, nie zaznałem nigdy.
Na twarz pani Izabelli wybijać się poczęły ogniste rumieńce. Rozmowa ta, w któréj, ze strony mężczyzny, czuć było, z całéj siły opanowywane, namiętne wzruszenie, oblewała ją czarem upajającym. Szambelan panował nad sobą. Czoło jego jednak pobladło, a źrenice młodzieńczo prawie gorzały z za szkieł.
— Zmarłéj przed kilku laty żony mojéj nie znałaś pani. Najpewniéj jednak smutny rozgłos naszych poróżnień uszu pani doszedł. Była to kobieta święta, kobieta wzniosła, kobieta... błękitna! Mieszkała ona w błękitach, karmiła się błękitami, ubierała się od stóp do głowy w błękity. Ożeniony z nią bardzo wcześnie, ani w nią wszczepić zasad i gustów moich, ani sam przejąć się wyobrażeniami i gustami jéj nie zdołałem. Były to wyobrażenia i gusta z innego świata. Na dążenia i zabiegi moje spoglądała, jak na prosty wynik próżności i pychy. Zaszczyty, które zdobywałem, zawstydzały ją. Życie w stolicy było dla niéj ciężarem, do udźwignięcia niepodobnym. Kochała naturę, wieś, ciszę, ojczyznę, ubogich, i nie wiem już co więcéj... Były to, słowem, same tylko błękity... błękity... błękity...
Zaśmiał się z cicha, głębią piersi, gorzko.
— Pani, — dokończył, — kobieta ta mogła-by być wyborną żoną dla Katona lub Cyncynata, dla mnie była kamieniem obrazy i kulą galernika.
Pani Izabella załamała ręce i z głębi serca, ze współczuciem nietylko szczerém, ale prawie gwałtowném, zawołała:
— O, ileż pan cierpiéć musiałeś! jakież nieszczęście!
— Tak pani. Cierpiałem bardzo. Pani zrozumiesz, czém być musi dla człowieka w położeniu mojém, na drodze takiéj jak moja, brak domowego szczęścia z jednéj strony, a z innéj pomocy tych, których kobieta, rozumna i ręka w rękę z nami do celu naszego idąca, udzielać nam może. Jam nigdy nie miał domu... téj tak potężnéj dźwigni w dążeniach takich, jak moje. Żyliśmy ciągle prawie w rozłączeniu, a jeżeli kiedy, dla zachowania pozorow, spędzaliśmy czas jakiś w stolicy, pod wspólnym dachem, żona moja czyniła pomiędzy ludźmi rozróżnienie takie, tak ją raziło to, gorszyło tamto, a pociągało owo właśnie, od czego ja uchylać się musiałem, że otworzyć dom i uczynić go źródłem tak przyjemności, jak ułatwień różnych, było mi niepodobieństwem. Sam na sam znowu, pomiędzy mną a nią, od piérwszych zaraz lat połączenia się naszego, stawały, i nietylko żywszych uczuć, ale choćby przyjaźni nie dopuszczały, błękity jéj... błękity!... Otóż i powiedziałem już piérwszą część spowiedzi mojéj... chciéj pani teraz wysłuchać drugiéj.
Słuchała, o! słuchała go całą duszą.
— Jednak pani... dziwnemi są doprawdy tajemnice serc ludzkich... jakkolwiek illuzye i utopie, któremi rządziła się pani Marya Pomieniecka tak ciężko zaznaczyły się w mém życiu, ja także z jednéj strony błękitny jestem, a raczéj nie mogę, nie mogę w żaden sposób wyrzec się na zawsze mego błękitnego ptaka... Błękitnym ptakiem moim jest wiekuiste, nieodegnalne marzenie posiadania kobiety, która-by z urokami ciała łączyła dość rozumu i charakteru, aby prawdziwą towarzyszką, przyjaciółką, powiernicą módz zostać. Marzenia moje przedstawiały mi ją w różnych postaciach i chwilach, jako miłą towarzyszkę rzadkich dni samotnych, jako piękną i rozumną panią domu mego, wtedy, gdy napełni się on tém wszystkiém, co w jednéj z największych stolic świata jest najdostojniejszém i najświetniejszém, jako umiejętną i wierną spółpracownicę moję, w blaskach i zmiennościach świata... Błękitny ten ptak mój leciał zawsze przede mną... radość każdą zaprawiał mi tęsknotą, pomyślność każdą mącił ostrzem nie nasyconego pragnienia... Pani, proszę o przebaczenie, że trudzę ją tak długo spowiedzią swoją... ptak mój błękitny jest w ręku pani...
Tym razem, słuchając, zbladła, u spuszczonych jéj powiek drżały łzy. Szambelan stłumionym głosem, ale z żywością wielką, mówił daléj:
— Pani! jeżeli kiedy wyśniłem ideał kobiety, która-by z czarem piękności łączyła obietnice najwspanialszego rozwoju rozumu i charakteru, teraz... znalazłem go. Kobieta ta będzie kwiatem domu mego i perłą mego świata, i nie będzie błękitną, nie zaściele mi przed stopy błękitów swych, abym się o nie zahaczał. W oczach jéj wyczytałem inteligencyą, która pozwoli jéj zrozumiéć życie, i jego realne, realne warunki... a w uśmiechu jéj dojrzałem czar, którym podbije świat mój tak, jak mnie podbiła... Z mojéj strony... pani! być może iż wiek mój...
Pani Izabella uczyniła poruszenie żywe, ale nie mogła wyrzec ani jednego słowa.
— Upewnić tylko panią mogę, że będę piérwszym z jéj niewolników, że zaścielę jéj pod stopy wszystko, co posiadam i wszystko co majątek mój... położenie moje...
Głos urwał się mu w piersi. Śnieżną, cienką chustką powiódł po czole. W chwili téj, pomimo płomienia oczu i rumieńca, wybijającego się na policzki, twarz jego zmiętą była, zmęczoną, starą.
— Pani, — dokończył po chwili, — chciéj mi powierzyć przyszłość i losy panny Adolfiny... i jeżeli będę dość szczęśliwym, aby ona sama...
O! cóż się to stało? Panią Izabellę od stóp do głowy przebiegło drżenie konwulsyjne, wyprostowała się, powieki podniosła, i w twarz szambelana wlepiając oczy prawie nieprzytomne, krzyknęła:
— Adolfiny!... Adol... Adolfi...
Tu, wielka fala płaczu do gardła jéj podeszła, twarz zbladła i zarumieniła się naprzemian, dłońmi kurczowo splecionemi zasłoniła oczy i, chwila jeszcze, a zdawało się, że wybuchnie łkaniem, lub spazmatycznym, od łkań straszniejszym, śmiechem. Nie wybuchnęła jednak. Niedarmo żyła kiedyś w niedobraném małżeństwie, niedarmo przez długie lata nosiła pustkę w sercu, którą ukazywała tylko Bogu, i od czasu do czasu napotykanym pięknym duszom, niedarmo nakoniec była kobietą światową. Wszystko powyższe dziwnie naucza połykania łez, wpychania wewnątrz najgwałtowniejszych choćby wzruszeń. Zbrojna w umiejętność tę, w tę wprawę, mocowała się z sobą przez chwilę z całéj siły, aż podniosła twarz bladą bardzo, zmęczoną, drżącą, ale z cieniem uśmiechu na ustach.
— Przebacz pan... — zaczęła, — nie spodziewałam się... nie myślałam... wzruszenie... zdziwienie... jedyne, drogie dziecię moje... pozwól pan, że odejdę na chwilę... pozwól mi pan w samotności i u stóp krzyża... Chciéj pan tu na mnie chwilę zaczekać...
W samotności, to jest w budoarze, upadła istotnie do stóp domowego Ołtarza, i zaniosła się płaczem gwałtownym, lecz cichym, bo nikt nie powinien był go słyszéć, oprócz strzegących ołtarza koloryzowanych aniołków. Im to śród łez pani Izabella powierzała nową ranę, którą zadała jéj okrutna dłoń życia. Skarżyła się przed niemi na niezrozumiały a wiecznie ścigający ją fatalizm, na słabość serca swego, które także nie mogło dotąd w sposób żaden wyrzec się błękitnego ptaka. Ciszéj jeszcze, bardzo cicho wyznała przed niemi wstyd... którym napełniała ją tak wielka, popełniona przez nią, omyłka, i błagała ich, aby dali jéj moc dostateczną dla ukrycia najgłębszego wstydu tego przed wszelkiém okiem ludzkiém... A kiedy tak przez długie kilka minut skarżyła się, wyznawała i błagała, z pomalowanych na różowo, a u brzegów wyzłoconych skrzydeł aniołków wionęły na nią: ochłoda i uspokojenie. Podniosła czoło, otarła łzy i pozostała u stóp ołtarza, na ziemi, w postawie siedzącéj, z twarzą w dłoni, podobna do posągu smutnéj, lecz bardzo poważnéj, zadumy. Im dłużéj myślała, tém więcéj wypogadzała się wzburzona przedtém jéj twarz, ślady rzęsistych łez wysychały na policzkach, wyraz smutnéj lecz spokojnéj rezygnacyi napełniał oczy. Potem uklękła, splecione dłonie wyciągnęła ku kolorowym aniołkom i głośno prawie, z zapałem rumieniącym jéj lica, wymówiła:
— Panie! niech się stanie wola Twoja, a nie moja! Jeżeli w nieodgadnionych wyrokach Twoich postanowić raczyłeś, abym ja nie zaznała nigdy nędznego ziemskiego szczęścia, niechże córka moja szczęśliwą będzie!
Słowa te były tylko streszczeniem długiego szeregu jéj myśli. Znaczyły one: „jeżeli ja nie posiadłam téj tak głęboko wzruszającéj miłości, tego miłego i z wielką pozycyą człowieka, niechże posiada ją córka moja! Jeżeli ja nie będę panią i królową jednego z najwyżéj postawionych domów wielkiéj stolicy, niech-że nią będzie córka moja! Jeżeli ja nie będę nigdy przedstawiała się u dworu, niech-że świetność ta spotka córkę moję! i t. d.“
— Panie! przyjm tę ofiarę macierzyńskiego serca, i błogosławić racz dziecięciu memu! Ześlij jéj natchnienie swe, aby dojrzéć i zrozumiéć mogła drogę swoję... otwórz oczy jéj, aby poznała wolę Twoję!...
Chwilę jeszcze klęczała, ze wzrokiem i dłońmi wzniesionemi w górę. Usta jéj poruszały się cichą, niedosłyszalną modlitwą, parę łez stoczyło się jeszcze po bladém, lecz spokojném licu. Była prawdziwie wzniosłą.
W pięć minut potém, blada jeszcze i chwiejąca się, z uprzejmym uśmiechem i rzewném wejrzeniem, weszła do salonu i ruchem pełnym wdzięku, obie ręce szambelanowi podała. Potém rozmawiali z sobą całe pół godziny z cicha, poufnie, przyjacielsko, a gdy po rozmowie téj szambelan, wyprzedzony przez wołającego o powóz lokaja, wyszedł na ganek, twarz jego, zmęczona i zmięta doznawanemi wzruszeniami, pogodną przecież była, niemal rozpromienioną.
Pani Izabella, wnet po odjeździe gościa, udała się do sypialni swojéj, drzwi za sobą zamykając. Potrzebowała jeszcze zaczerpnąć męztwa i ukojenia na łonie samotności i u stóp krzyża.
Zmierzchało. Z ogrodu do ciemniejącego salonu weszła, i przez salon przesunęła się wysmukła i cicha postać kobieca. Prędkim lecz cichym krokiem przeszła wszystkie pokoje domu. Szukała może kogoś lub czegoś. Chciała może rzucić się w objęcia matki, albo usiąść w ciemnym jakim kącie i płakać. Matki nie znalazła; usiąść w ciemności, z głową pełną palących zapytań, nieznanych odpowiedzi, niepodobna. Wyszła znowu do ogrodu.
Jakto! zmierzcha już, wieczór nadchodzi, a on nie przyszedł? Wiedziéć musiał? że mówiono jéj o nim takie okropne rzeczy, i nie przyszedł, aby powiedziéć: nie wierz!
Okropne rzeczy, wprost niepojęte! On, który marzył o nauczaniu i pocieszaniu cierpiących braci, i kopalnie złota! On, który mówił o łamaniu się chlebem wiedzy z ciemnymi i nieświadomymi, i wspólne z Kołowiczem zbieranie pieniędzy! On, który tak wyniośle gardził kastą rozmiłowaną w zbytku i użyciu, i żądza bogactwa! Niepodobna!
Nie, niepodobna aby wyjechał tak nagle, wtedy gdy może jeszcze być z nią, wtedy gdy jeszcze nic, nic prawie nie powiedzieli sobie!
Dlaczegóż nie przychodzi, aby jedném słowem, jedném krótkiem słowem zaprzeczyć temu, co jéj o nim mówiono? Czy nie domyśla się, że ją to bardzo boli, że od kilku już godzin cierpi ona bardzo! O! bardzo. W głowie taki zamęt, na piersi taki ciężar!.. Gdyby mogła płakać, lepiéj-by jéj było, ale nie może. Musi tylko chodzić wciąż, chodzić, chodzić.
— Pojutrze wyjechać ma i... nie przychodzi!
Krzyknęła prawie, i w obie dłonie pochwyciła głowę. Spojrzała potém na niebo, błyskające już gwiazdami, na szczyty drzew, owinięte już w ciemną krepę zmroku i szepnęła:
— Jeszcze wcześnie!
O, jeszcze wcześnie... wieczory teraz długie już... tyle jeszcze czasu...
Trzeba wrócić do domu, bo on może przyjdzie tamtędy... przez dziedziniec.
Powiedziała to sobie, a jednak szła w głąb’ ogrodu. Całkiem machinalnie szła ku owéj brzozowéj altanie. Tęsknota niewysłowiona, wzmagając się jeszcze pod wpływem ciszy wieczornéj i przebiegających ją pełnych drżeń szelestów, ciągnęła ją ku miejscu temu. Głucho myślała, że tam zobaczy go pewnie. Szła prędko i cicho. Jak cień przesunęła się pomiędzy z rzadka rozstawionemi brzozami, weszła na wązką ścieżkę, kręto wbiegającą w gęstwinę zmieszanych z sobą drzew i krzewów, altana z darniową ławką i przezroczystym dachem ze splątanych gałęzi była tuż przed nią. Nagle, jak w ziemię wryta, stanęła. Usłyszała głos. Był to głos, zniżony aż prawie do szeptu, niemniéj poznała go. Nie od razu zapewne rozróżniła wyrazy, które wymawiał, bo, jak późniéj zdała sobie z tego sprawę, była w pierwszéj chwili niezupełnie przytomną. W uszach jéj szumiało, a serce uderzało z taką siłą, że, aby módz ustać na nogach, oparła się o drzewo. Potém jednak do świadomości jéj przedostało się słów kilka. Słowa te wszakże wymówił już głos inny, znany jéj także, kobiecy. Były to słowa skargi i wyrzutu, mówiły o odjeździe jego i niedoli kogoś, kto pozostawał...
Co to jest? Co to jest? Co to znaczy? Znowu głos jego... spokojny, żartobliwy trochę... mówi coś o pieniądzach, o tém, że przyśle dużo pieniędzy... Ona płacze.
— No, Franko, przestań! Śliczna jesteś dziewczyna! oto, zamiast beczéć, pocałuj mię lepiéj raz jeszcze, na pożegnanie.
Dziwna to rzecz, jakie jaskrawe, straszne błyskawice przebiegają czasem przed oczyma ludzkiemi śród pogodnego wieczora! jak nagle świat, pogrążony w mroku, staje cały w łunie krwistego płomienia, i jak potém robi się ciemno, zupełnie ciemno i zimno od zroszonéj wieczorną wilgocią ziemi...
W pół godziny potém pani Izabella, ujrzawszy córkę, wchodzącą do oświetlonego już salonu, rzuciła się ku niéj, porwała ją w objęcia, posadziła obok siebie na najbliższéj kanapce, i śród pacałunków, szeptem przerywanym wykrzykami, opowiadać jéj zaczęła o oświadczeniu się szambelana o jéj rękę. Nagle spostrzegła wielką, bladość twarzy téj, którą ku piersi swéj garnęła, martwą nieledwie sztywność kibici, którą ramionami swemi obejmowała, i obłąkany wyraz oczu, w które, aby zbadać wrażenie, przez słowa swoje wywierane, zajrzéć usiłowała. Wnet osypała córkę czułemi i trwożnemi zapytaniami. Usta Adolfiny poruszyły się kilka razy, nie mogąc wydać z siebie żadnego dźwięku. Uczuciem górującém nad wszystkiémi temi, które zdradzała powierzchowność jéj, było przerażenie. Powiodła dłonią po czole, szeroko rozwartemi oczyma wpatrzyła się w matkę i wymówiła: Straszno!
Pani Izabella zupełnie prawie pewną była, że córka jéj, przechadzając się wieczorem po ciemnych alejach ogrodu, przelękła się czegoś: cienia jakiegoś może, czy obcego człowieka. Kto wié? Miała ona może widzenie jakieś, ujrzała jakie widmo? Nic w świecie niemożliwém nie jest, a o Odropolu, tak jak zresztą o wszystkich starych i mało zamieszkiwanych dworach, opowiadano zawsze różne rzeczy. Zaczęła więc tulić córkę do piersi, i łagodnie wyrzucać, że wbrew jéj upomnieniom, odbywa samotne późne przechadzki. Adolfina wpatrywała się w nią ciągle jednostajnym, osłupiałym, przerażonym wzrokiem. Nagle, zawołała:
— Nie będę już... o! nigdy nie będę...
— Ależ uspokój się, proszę cię. Dlaczego takim dziwnym głosem powiedziałaś to: nie będę! Co nie będziesz? czego robić nie będziesz?
Głuchym ciężkim szeptem odpowiedziała:
— Wierzyć.
— Co mówisz? jakże można nie wierzyć? w co nie będziesz wierzyć?
— W nic.
Chwilę jeszcze rozmawiały tak z sobą, nie rozumiejąc się wzajem. Adolfina zaczęła drżéć całém ciałem ale zarazem i odzyskiwać przytomność. Wysunęła się z objęcia matki i cicho szepnęła, że pójdzie do swego pokoju, bo potrzebuje pomówić...
— Z kim? — zawołała pani Izabella, — z kimże ty w swoim pokoju mówić będziesz?
— Z sobą. — Lecz zaraz, wracając znowu do przytomności, powiedziała, że ją bardzo głowa boli, i że chce położyć się.
— Niech mi mama nie wierzy, — dodała prędko, — ja kłamię. Głowa mię nie boli, tylko mi bardzo zimno...
W kilka minut potém pani Izabella własnemi rękoma rozpinała suknią córki i z włosów jéj wyjmowała szpilki. Przywołana głosem dzwonka, do sypialni Adolfiny z twarzą obrzękłą od płaczu, wbiegła Franusia. Adolfina chmurnie na nią spojrzała, i gwałtowny rumieniec twarz jéj oblał:
— Idź sobie, idź, obejdziemy się bez ciebie, — powtórzyła pani Izabella, pragnąc uspokoić córkę dogadzaniem jéj we wszystkiém.
Lecz zaledwie Franka była na progu, gdy Adolfina zawołała ją.
— Franetko... — zaczęła, i urywając nagle, a bardzo blednąc, zwróciła się do matki. — Mamciu, proszę jéj dać piękny jaki prezent i dużo pieniędzy... Ona biedna!
Tu, drżąca, drobna ręka podniosła się ku głowie spłakanéj dziewczyny i pieszczotliwie przesunęła się po jéj włosach:
— Ja nie gniewam się na ciebie, Franetko... ale widzisz... po cóż było kochać i... wierzyć?
Dziewczyna wydawała się przestraszoną. Pani Izabella, słowa córki poczytując za wynik przechodzącéj już zresztą nieprzytomności, odprawiła co prędzéj pokojówkę. Adolfina z objęć matki zsunęła się na ziemię, i gwałtownie, głośno zapłakała. Płacz jéj gwałtownym był, głośnym, ale krótkim. Ulżył jéj zresztą widocznie i całkiem już do przytomności ją przywrócił. Wstała, otarła z twarzy łzy, pocałowała rękę matki i powiedziała, że nic już jéj nie jest, że tam... w ogrodzie, przelękła się bardzo, ach bardzo! nie może powiedziéć czego, ale że to już przemija, tylko chce położyć się i spać... Herbaty za nic pić nie chciała. Pani Izabella wypiła swoję przy jéj łóżku, gdzie téż, z roztargnieniem przerzucając karty najnowszéj powieści pani Craven, przesiedziała jeszcze całą godzinę. Czuła się jednak dnia tego zmęczoną doznanemi wrażeniami. Przytém Adolfina wydawała się spokojną. Wprawdzie na twarz jéj, zatopioną w bieli poduszek, występować poczęły silne rumieńce, ale oczy miała zamknięte, dłonie jéj z silnie splecionémi palcami nieruchomie na kołdrze spoczywały. Nie płakała już i nie zdawała się niczego lękać. Kilka razy podniosła powieki i patrzała przed siebie roztargnionym jakby i kędyś daleko patrzącym wzrokiem. Zegar w salonie wybił północ. Pani Izabella czule uścisnęła córkę, powiedziała jéj, że jutro pomówi z nią obszernie o nadzwyczaj ważnych sprawach, a gdy ona pocałowała znowu jéj rękę i szepnęła: dobranoc! zupełnie prawie uspokojona, odeszła.
Wtedy Adolfina szybkim bardzo ruchem usiadła na łóżku, chwilę nasłuchywała w stronę pokoju matki, poczém porwała się z pościeli i, w białą odzież owinięta, z krwistemi na policzkach rumieńcami, poczęła sypialnią swą przebiegać. Nieruchomość była jéj snadź w chwili téj nieznośną. Mękę tę przetrwała w obecności matki, teraz nic już nie krępowało burzy, która wrzała w piersi jéj, uzdolnionéj przez naturę do uczuwania największych rozkoszy i najsroższych mąk. W organizacyi prostéj, ubogiéj i słabéj, jedna tylko struna odzywa się pod palcami nieszczęścia, w dziewczynie téj, bogatéj w zdolności i wrażenia, zagrał naraz cały akord rozczarowań i rozpaczy. Inna płakała-by tylko nad utraconém kochaniem swém; ona nie mogła rozłączyć z niém swéj wiary. Gdy myślała że nigdy już więcéj nie zobaczy go, że gdyby nawet zobaczyła, nie był-by to już ten, o którym... śniło się jéj tak cudownie; zakrywała twarz dłońmi, a z pomiędzy palców jéj płynęły na białą odzież potoki łez. Lecz potém odejmowała dłonie od twarzy i, osłupiałym wzrokiem, patrząc w przestrzeń, głucho zapytywała: więc cóż?... pytanie to suszyło łzy w jéj oczach, a zapalało w nich ponure płomię nieledwie szału. Porwała z gotowalni lichtarz z palącą się świecą, i po chwili była już w sali jadalnéj. Tam obszerniéj było, więcéj przestrzeni i powietrza... przestrzeń, w środku zaledwie obszernéj sali słabo oświetlona płomieniem świecy, po brzegach opływała grubym mrokiem. W kręgu słabego światła, dziewczyna w bieli, ze spływającemi na piersi potarganemi kosami, stanęła i wpatrzyła się w głębie grubych mroków. Pamiętała, że nie były one puste, że owszem były one zaludnione przez malowane twarze i postacie, którym z razu, po przybyciu do rodzinnego domu, przypatrywać się lubiła. Pamiętała, że nieraz, znudzona i stęskniona, stawała przed wizerunkami temi i snuła sobie o nich w wyobraźni swéj różne dziwne historye. Pochwyciła znowu świecę i, zbliżywszy się do jednéj ze ścian, podniosła ją wysoko. Migotliwy, żółty blask upadł na ciemne płótno, z którego, w mętnych nieco zarysach, wychyliła się postać i twarz kobieca. Nie była młodą, ani piękną, ani strojną. Na czarnéj, surowéj sukni, bielały ręce jéj, splecione z wyrazem spokojnéj rezygnacyi; z pomiędzy fałd szerokiéj krepy wychylała się głowa, w białym wysokim czepcu, z pasmami siwych włosów nad czołem i u skroni. Czoło jéj było tak zmięte i pomarszczone, jak w gniewnéj dłoni zgnieciona karta zżółkłego papieru. I policzki także, ściągłe, zżółkłe, pełne były bruzd i załamań, które dosięgały ust bladych, zwątlałych, a w zarys słodkiego uśmiechu wygiętych. Uśmiech na twarzy téj, któréj zmarszczki i fałdy opowiadać zdawały się o mnóztwie przecierpianych bólów i poniesionych trudów, o gorzkim a zwolna sączącym się napoju z czary życia wychylonym aż do dna? Tak; była to twarz stara, stérana, zbolała, a jednak nietylko usta jéj uśmiechały się łagodnie, prawie wesoło, ale i duże błękitne oczy, z zagłębień swych i z pod żółtéj powieki, zdawały się spoglądać na świat z miłością i spokojem. Połączenie to starości z uśmiechem, śladów burz i trudów — z blaskiem słodyczy i ukojenia, miało w sobie majestat, piętnujący każdą wielką moralną siłę. Z utkwioném w majestat ten okiem, z ramieniem wysoko podnoszącém chwiejne płomię świecy, dziewczyna w bieli, z potarganemi kosami i wzburzoną twarzą, szeptała coś z cicha. Zdaje się, że zapytywała: Zkąd pogoda twoja? dlaczego patrzysz tak spokojnie i uśmiechasz się tak słodko? Musiałaś przecie wiele cierpiéć! Jakim sposobem spokojną być i uśmiechać się możesz?
Wizerunek milczał. Świeca zaczęła drżéć w zmęczonéj ręce dziewczyny, a ona sama zaczęła uśmiechać się gorzko.
— Od malowanych ludzi nie można dowiedziéć się nic, tak samo, jak od żywych, — szepnęła, i zwolna oddaliła się ku stołowi, po środku sali stojącemu. Gdy szła jednak, wydało się jéj, jakoby z grubych mroków błysnęły ku niéj groźne jakieś oczy. Drgnęła, stanęła, i znowu ramię z lichtarzem podniosła. Nie omyliła się. Błysk świecy przeleciał po malowaném obliczu męzkiém i zapalił mu w oczach dwie przelotne iskry. Nie były to jednak oczy groźne, tylko bardzo surowe. Patrzała z nich myśl smutna i poważna, ogarniająca sobą szerokie widnokręgi miejsc może nawet czasu, zadumana nad niemi i wpatrzona w nie bacznie z pod chmurnie ściągniętych brwi. Nad chmurnemi brwiami było czoło otwarte, szerokie i dumne, dumą téż i siłą tchnęła postać z szeroką piersią, któréj dłoń zdawała się podnosić, drgać, zrywać się nieledwie do obrony jakiéjś, czy groźby, czy rozkazu.
— Zkąd siła twoja i duma? Taką chmurę masz na czole, tyle przepaścistego smutku w twych oczach! Jakim sposobem silnym jeszcze być możesz? Z czego jesteś tak dumnym?
Wizerunek milczał.
Postawiła świecę na stole, obu dłońmi powiodła po czole, a topiąc w napełniającéj salę mrocznéj przestrzeni pełne łez oczy, z głębokim płaczem mówiła:
— Jednakże... wyście wszyscy żyli, i was oszukiwano pewnie, i wam rozdzierano serca, i wyście cierpieli bardzo... tak jak ja teraz... jakże mogliście żyć? co was pocieszało? gdzie było szczęście wasze?
Pytającém, tém wiecznie pytającém, choć w łzach teraz utopioném, okiem swém dokoła sali wiodła.
Mroczna przestrzeń milczała.
Pochyliła głowę nizko i, zmęczona, bezsilna prawie, do sypialni swéj wróciła. Była tak zmęczoną, że nogi chwiały się pod nią, a jednak czoło jéj i policzki gorzały, myśli i uczucia kipiały w głowie i piersi. Stanęła przed klęcznikiem swym, gdzie u stóp obrazu Ś-téj Elżbiety Węgierskiéj stał duży i piękny krucyfix. Przypomniała sobie, że kiedy była dzieckiem, w każdem z małych zmartwień swoich klękała przed tym samym obrazem i tym samym krzyżem. Wzrokiem pełnym żalu wpatrzyła się w krucyfix, po chwili wyciągnęła doń oba ramiona i głośno prawie zawołała:
— O Jezu! jakże szczęśliwy ten, kto spocząć może u stóp twoich!
Upadła na klęczki i pochyliła głowę aż ku ziemi. W postawie téj pozostała minut kilka. Nagle zerwała się i wymówiła:
— Nie mogę!
Nie mogła istotnie. Nie mogła już spocząć u stóp krzyża, ani siły zaczerpnąć w modlitwie, którą usta jéj wymawiały machinalnie, a któréj nie powtarzały ani serce, ani myśl.
Obie dłonie niosąc ku głowie, zapytała znowu:
— Więc cóż?
I po długiém milczeniu, z oczyma ponuro utkwionemi w ziemię, z twarzą bladą jak chusta, odpowiedziała sama:
— Nic!
W téj chwili dokoła niéj roztworzyła się taka pustka, o jakiéj pani Izabella wyobrażenia nawet nie miała; nie ta bowiem, którą zapełnić może miłosne słowo, lub spojrzenie, lub uścisk męzkiego ramienia, lecz ta, która panuje w miejscach, opuszczonych przez wszystkie wielkie myśli i pragnienia ludzkie, w przeklętych miejscach, nad któremi nie świeci żadne słońce miłości ni wiedzy.
Pośród takiéj pustki, zimnéj, bezbrzeżnéj, ponuréj, stała teraz dziewczyna ta, któréj za oparcie jedyne przeciw burzom i grozom życia dano „kotwicę, na któréj wspiera się statek cywilizacyi“. Niestety, jedyna kotwica kruszyć się zaczęła dawno już, aż przybył człowiek, który z łatwością niesłychaną zdmuchnął ją z pod stóp jéj, bez śladu... Zdmuchnął on, kruszącą się już i bez tego, kotwicę i nic nie dał w zamian, nic, prócz zwątpienia w prawdę i możliwość téj nawet najpospolitszéj, najdostępniejszéj zda się miłości, która uszczęśliwia i udostajnia serc dwoje. W tę miłość uwierzyła ona i przyczepiła do niéj wszystkie inne marzenia swoje i tęsknoty. Oszukana, wstydem i oburzeniem zjęta, daremnie teraz zapytywała wszystkiego, wszystkich i siebie saméj: cóż więc?
Jedynéj kotwicy już nie było. Zresztą dokoła, na wszystkich punktach widnokręgu, widnokręgu dziecka tego, które przecież ku wszystkim słońcom tak pożądliwie wyciągało dłonie — nic!

Upadła na pościel swą i zaniosła się, nie płaczém, lecz długim, spazmatycznym szalonym śmiechem.
∗                ∗

O twarda, sroga, niezłomna rzeczywistości! dlaczego nie sprawiłaś, aby ta szlachetna, a tak przez los i ludzi skrzywdzona istota, wnet, wnet, w samym paroksyzmie bólu swego umarła, albo przynajmniéj aby dostała suchot, czy rozszerzenia żyły jakiéj, czy téż organicznéj choroby serca i, po długiém wahaniu się pomiędzy życiem a śmiercią, także umarła? Albo zresztą dlaczegóż nie zachorowała, choćby na gorączkę jaką, na chwilowe pomieszanie zmysłów, anemią, hysteryą, lub cokolwiek podobnego w tym rodzaju?
O prawdo życia! nie mogę kłamać. Nie mogę przedstawiać cię pobłażliwszą i lepszego serca, niż jesteś istotnie. Alboż ty zabijasz, alboż natychmiast w niemoc ciała wprawiasz tych, na których najciężéj szorstką swą dłoń opierasz?
Wszak gdyby tak było, wszystkie duchy wielkie, silne i bogate pogasły-by szybko na ziemskiéj przestrzeni pod ciosami twemi, które one tylko w całéj pełni od ciebie otrzymują i w całéj pełni odczuwać są zdolne. Jednakże widzimy je, jak wychodzą z uścisków swoich na długie jeszcze wędrówki, zatrute może, żyjące wszakże, niekiedy mocniejsze jeszcze niż były, niekiedy złamane, lecz nie tém złamaniem, na które ludzie wymyślili leczące napoje i gojące maście.
Prawdo życia! Ona nie umarła, nie zachorowała nawet, nie dostała najmniejszych suchot, ani cienia anewryzmu, ani najkrótszego choćby ataku obłąkania. Lekarz, przyzwany przez strwożoną matkę, wbrew wszelkim prawidłom romantyzmu i tragiczności, oświadczył, że jest zupełnie zdrową, i że na podrażnione trochę nerwy najlepszym środkiem będą przechadzki, świeże powietrze, kwiat pomarańczowy i od czasu do czasu trochę laurowych kropel.
W dwa dni niespełna, około południa, wsparta na ramieniu matki, wyszła ze swego ocienionego pokoju. Przed wyjściem u drzwi zawahała się i uczyniła poruszenie takie, jak gdyby w głąb’ cieniów na nowo rzucić się zapragnęła, jak gdyby zlękła się światła i szerszéj przestrzeni; pomyślała może, że za temi otwartemi drzwiami rozpościera się świat brzydki, nagi, ponury, pustynia, po któréj spalonych piaskach pełzają tylko tłumy gadów. Pomyślała tak może i zlękła się, i do ciemnego pokoju wracać chciała. Ale pani Izabella przemocą ją prawie pociągnęła za sobą i, otuloną ciepłym wzorzystym szalem, wyprowadziła na ganek, z ganku pomiędzy kląby kwiatów ku ławce. Dzień był jesienny, z powietrzem przezroczystém jak kryształ, z niepokalanie błękitném niebem, pośród którego jaśniało słońce, ciepłe, lecz łagodne. Kwiatów na klombach żyło jeszcze wiele. Gęstwinę różnobarwnych aster otaczały pachnące rezedy i gibkie powoje, krzaczyste floxy rosły u stóp krzewów, obwieszonych szkarłatnemi gronami głogu, a od kwiatka do kwiatka, od gałęzi do gałęzi, w powietrzu, jak w krysztale, snuły się srebrne tkanki pajęczyny. Tu i owdzie złota brzoza strząsała na ziemię rój liści, w słońcu podobnych do iskier, jodły zaś i modrzewie, zawsze jednostajnie, ciemne, zamyślone, rzucały w obraz ten, w którym przemagały jasne i błyszczące tony, odcień łagodnéj i smętnéj powagi. Od czasu do czasu w drzewach i pomiędzy kwiatami ożywały się przyciszone, przeciągłe szelesty. Lekki wiatr przelatywał w gałęziach, małe ptaki fruwały ze szczytu na szczyt, zeschłe liście zrywały się z ziemi i nizko nad nią, niesione niewidzialném tchnieniem, leciały, raczéj sunęły, aż więzły w objęciach powoi lub więdnących srebrzystych traw. Spokój, pogoda, pieszczące ciepło, kojąca cisza, harmonijna gra barw, woni i dźwięków...
Adolfina, ułożona przez matkę w najwygodniejszą postawę, z głową o poduszki wspartą, patrzała w górę, to znowu dokoła siebie zdumionemi oczyma. Dziwiła się może, że świat jest tak pięknym i że jéj pośród niego tak dobrze jeszcze i miło. Przyszło jéj może na myśl, że była szaloną, gdy przed chwilą uciec chciała od świata do ciemnego pokoju swego. Myślała może jeszcze, że jednak wiele jest na świecie rzeczy pięknych i rozkosznych, których zdobywać nie trzeba ani trudem głowy, ani bólem serca, bo są gotowe... Przychodzić tylko, brać i używać. Używać! Czy istotnie ludzie, czyniący sobie ze słowa tego prawidło życia, mylą się tak bardzo, tak bardzo niegodnymi są naśladowania, jak o tém mniemała dawniéj? Teraz przestała całkiem myśléć. Przymknęła oczy, odpoczywała.
Pani Izabella, umieściwszy się na żelazném krześle tuż obok córki, przypatrywała się jéj dość długo z wyrazem troskliwości, ale także i pewnego zakłopotania. Być może, iż nie wierzyła już teraz, aby przyczyną dziwnego stanu, w jakim Adolfina przebyła dni kilka, było ujrzane w ogrodzie widmo. Być może, iż zanadto znała świat i różne przytrafiające się na nim dopuszczenia Pańskie, aby nie wpaść na domysł, z jednéj stropy przynajmniéj prawdy blizki. Zachodził tu zbieg okoliczności i wypadków, wiele dający do myślenia... Zawsze jednak łagodna i tkliwa, nie uczuwała względem córki cienia gniewu. Co więcéj, mimowiednie może miała dla niéj współczucie. Alboż sama nie doświadczała ran serca i ciosów życia? Z tém wszystkiém musiała, powinna była spełnić swój obowiązek; leżał on i na sumieniu jéj, i na sercu, i na głowie, w któréj snuły się już tysiące najpiękniejszych projektów i marzeń.
— Adolfinko, — ozwała się z cicha i łagodnie, — czy pamiętasz choć trochę to, co mówiłam ci o szambelanie wtedy... tego wieczora...
Adolfina, nie otwierając oczu, jak przez sen odpowiedziała:
— Trochę... coś... szambelan oświadczył się o kogoś. Czy o mamę?
— Niedobre dziecko, co ci do głowy przychodzi! o mnie? Ależ nie! o ciebie, o ciebie! i w jaki sposób!... można-by myśléć, że mu trzydzieści lat ubyło. Doprawdy, jest on jeszcze młodym i bardzo miłym, a jaka żywość uczuć, jaka ognista imaginacya!...
Zarumieniła się nagle i po chwili milczenia z widocznym niepokojem, zapytała:
— I cóż ty na to?
Adolfina z bladym uśmiechem odpowiedziała:
— A ja myślałam zawsze, że on stara się o mamę...
— Proszę cię, przestań! co za przypuszczenie! Takie rzeczy, moje dziecko, już nie dla mnie. Serce moje należy do Boga, a po Bogu tylko do ciebie. Ja chcę nadewszystko szczęścia twego, a pewną jestem, sercem macierzyuskiém przeczuwam, że z nikim, z nikim tak szczęśliwą być nie możesz jak z szambelanem. On cię tak kocha... przytém, pomyśl tylko, taka pozycya! Wyznaję, że to dla mnie prawdziwa niespodzianka. Marzyłam zawsze dla ciebie o dobréj partyi, ale taka na myśl mi nawet przyjść nie mogła. Wiész? majątek jego liczą, na nie wiem już ile milionów... Taka rezydencya w Pominach, pałacyk w stolicy, stosunki w najwyższym świecie... cóż? W kilka miesięcy po ślubie zaprezentuje cię u dworu...
Pochwyciła obie ręce córki.
— Moje ty życie! — zawołała, — kiedy o tém wszystkiém myślę, chcę zaraz upaść na klęczki i dziękować Bogu!... jam nigdy sama szczęścia nie zaznała, bądź-że choć ty szczęśliwa!
Wpatrywała się w córkę błyszczącemi oczyma, czekała na jéj odpowiedź z przyśpieszonym oddechem. Adolfina długo nie odpowiadała, potém, nie podnosząc powiek, w echowy sposób powtórzyła:
— Szczęśliwa!...
Pani Izabella posmutniała. Oparła twarz na dłoni i ze smutkiem, ale téż i z powagą, mówić zaczęła:
— Moje dziecko, jestem matką twoją i obowiązkiem moim jest mówić ci prawdę. Być może, iż do młodéj twéj główki przychodziły jakieś marzenia, o czémś... o czémś... wzniosłem, poetyczném, nieziemskiém. O! ja najpewniéj gromić cię za to nie będę. I ja marzyłam... ale obowiązkiem moim jest powiedziéć ci, że żyjemy na ziemi i do warunków téj biednéj doliny płaczu powinniśmy się stosować. Ty może nie kochasz szambelana miłością taką, o jakiéj marzyłaś. Może jest w nim coś, co nie odpowiada ideałowi twemu? Rozumiem to... o mój Boże! i ja także miałam ideały swoje... miłość doskonała, harmonia dusz, dwa serca, wspólnym lotem wznoszące się ku niebu, są to sny cudowne, sny, któreśmy z raju na dolinę płaczu przynieśli z sobą, ale... biedne dziecko moje... sny tylko... sny, sny!
Tęsknie, prawie żałośnie westchnęła i parę razy głową wstrząsnęła, lecz wnet uśmiechnęła się wesoło i dodała:
— Szambelan bardzo dowcipnie mówił o tém wszystkiém: błękity, błękity, błękity...
Teraz dopiero Adolfina otworzyła oczy i chwilę na matkę patrzała.
— Co szambelan uważa za błękity? — zapytała zwolna.
Pani Izabella, z roztrzepaniem już nieledwie i śmiejąc się, odpowiedziała:
— O! czy ja wiem? Wieś, ciszę, samotność, poezyą, książki, to wszystko słowem, w czém zakochaną była zmarła jego żona, i czém zepsuła życie sobie i jemu. Pomiędzy nami mówiąc, biedny szambelan! ta jego zmarła żona była straszną gęsią!
Adolfina milczała i zdawała się coś ważyć w myśli. Pod wpływem słonecznego ciepła i rzeźwych powiewów, bladość twarzy jéj zmniejszała się, usta rumienić się zaczęły. Pani Izabella obie ręce jéj trzymała w swych dłoniach.
— Czy ty mię kochasz, Adolfinko? — pieszczotliwie zapytała.
Bez wahania się, poważnie odpowiedziała:
— Bardzo.
Potém dodała:
— Ciebie jednę, mamo... jednę tylko! Zresztą, wszystko na świecie... błękity... sny... sny błękitne!
Na długiéj ciemnéj rzęsie jéj łza zadrżała i wnet oschła. Pani Izabella, pochylona nad nią i ramieniem ją otaczając, szeptać zaczęła:
— Jeżeli więc kochasz mię... jeżeli pragniesz zagoić rany te, które zadało mi życie... zapełnić pustkę, którą noszę w sercu... zgódź się z wolą Boga... przyjm z ręki Jego...
W tém na dziedzińcu zaturkotały koła, za przezroczystemi sztachetami, oddzielającemi ogród od dziedzińca, mignął mały powozik, unoszony prawie przez parę dzielnych koni.
— Opuszczam cię na chwilę, dziecko moje. Muszę powitać hrabinkę i sam na sam z nią pomówić. Zaraz obie tu przyjdziemy.
Pobiegła w głąb’ domu. Adolfina pozostała w leżącéj i nieruchoméj postawie, i zamyślonym wzrokiem przypatrywała się srebrnym niciom pajęczyn, drżącym i migocącym w powietrzu, na trawach i krzewach. Myślała zapewne o tém, że dla rzeczy, o których wszyscy dokoła niéj mówili: abstrakcye... błękity... sny! zdobywa sobie w téj chwili własne, oryginalne nazwanie. Ona mówić o nich będzie i pajęczyny... pajęczyny!...
Ktoś przyjeżdżał znowu. Był to tym razem nie turkot kół, ale tentent konia. Za sztachetami przesunął się, przeleciał raczéj, na ślicznym koniu śliczny jeździec. W kryształowém powietrzu, w złotawych blaskach słońca, koń i jeździec przemknęli, jak świetne zjawisko elegancji, zaprawnéj rycerskością. W dwie minuty potém hr. Ireneusz zbiegał ze wschodów ganku. Adolfina zawstydziła się leżącéj swéj postawy, wstała prędko, lecz, słaba jeszcze, powoli iść zaczęła na spotkanie gościa. Długa, luźnie opływająca ją suknia, z szelestem ciągnęła po ścieżkach zwiędłe liście; spuszczone jéj warkocze wiły się i lśniły na plecach jéj i piersi; w obu rękach trzymała bladą astrę, którą przed kwadransem zerwała jéj matka. Hrabia przyśpieszył kroku i drobne ręce, trzymające astrę, w dłoniach swych uścisnął. Na twarzy jego malował się szczery niepokój.
— Jakże? — zaczął, — czy lepiéj już? Jaka pani jesteś okrutna! Przez trzy dni nabawiać przyjaciół swoich taką trwogą! na całe trzy dni odebrać im siebie! Ale teraz lepiéj... prawda? zupełnie już dobrze?
— Lepiéj, — odpowiedziała z uśmiechem.
Siwe, błyszczące oczy hrabiego, tonęły w jéj twarzy.
— A jednak, — zaczął ciszéj, — jesteś pani tak bladą, jak ta astra, którą trzymasz w swéj ręce... proszę o tę astrę...
Machinalnie cofnęła ku sobie rękę z kwiatem.
— Daj mi ją pani — nalegał, i w chwili téj przechodząc w ton wesoły, mówił daléj. — Spowiadam się przed nią... prosiłem o kwiatek ten dla siebie; chciałem miéć coś, czego dotknęła ręka pani; ale teraz jestem skruchy pełen... spłynęło na mnie święte natchnienie... zapragnąłem być dobrym... synowcem i zawieźć astrę tę...
Umilkł. Na policzki Adolfiny wybił się lekki rumieniec.
— Doprawdy! — zawołał hrabia, — natchnienie moje rozkazuje mi być synowcem... bohaterskim i przedstawić pani całą grozę sprawionego przez nią położenia... Robisz pani cuda, ale cuda okropne. Za sprawą pani szambelani przemieniają się w Salamandry, i jeżeli tak dłużéj potrwa, świat postrada najpewniéj jednę z ozdób swoich, która spłonie i rozsypie się w marny proch!...
Siwe, piękne oczy jego migotały wesołością i mgliły się dalekiém jakby, dalekiém marzeniem. Uśmiechy przelatywały mu po ustach, źrenicach i czole, a miały zaraźliwość taką, że Adolfina zaśmiała się tśż z cicha. On w zamian zachmurzył się.
— Jeżeli tak dłużéj potrwa — powtórzył, — znam pewnego szambelana, który zrujnowanym zostanie... Schudnie tak, że będzie zmuszonym sprawiać sobie nowy mundur szambelański, który, nie masz pani wyobrażenia, jak drogo kosztuje...
W téj saméj chwili przechodząc w ton poważny, zaczął:
— Pani! śmieję się z rozpaczą w duszy... bo... gdy się to już stanie, a stać się musi nie prawdaż? stanie się najpewniéj?... czém ja dla pani będę? synowcem? o horror! A pani dla mnie ciotką czy stryjenką? nigdy! Jedyną nadzieją moją jest to, że pozwolisz pani, abym cię nazywał kuzynką. Zresztą niech się dzieje wola nieba! Chciéj pani nie wierzyć ani trochę w bohaterstwo moje. Jestem bohaterskim synowcem dlatego tylko, że oddał-bym z zapałem jedno moje oko, aby módz drugiém widywać cię jak najczęściéj!
Byli u stopni ganku, na którym ukazała się pani Izabella i hrabina Cezarya. Hrabinka zbiegła ze wschodów i wprowadzała na nie Adolfinę, ramieniem ją obejmując.
— Chorowałaś więc naprawdę, moja najpiękniejsza! Cóż znowu? Alboż wieszczki chorują? Jesteś przecie prawdziwą wieszczką, przędącą w paluszkach swych szczęście i cierpienie ludzkie. Przyjechałam tu dlatego, aby cię zapytać: jaka niteczka spłynie dziś z czarodziejskiéj prząśnicy twéj: szczęścia, czy cierpienia? powiedz?
Trzymała ręce jéj w obu dłoniach i patrzała w jéj twarz swemi turkusowemi i iskrzącemi się oczyma. Hrabia Ireneusz stanął nieco za Adolfiną i do ucha jéj prawie szepnął:
— Zlituj się pani nad Salamandrą i ratuj téż mnie nędznego sługę swego, bo jeżeli powiesz: nie! wyjmę sobie z głowy oboje oczu; nie będą już miały na co patrzéć.
Tu pani Izabella zbliżyła się, a białą dłoń składając na głowie córki i z czułością w oczy jéj spoglądając, z cicha, drżącym głosem wymówiła:
— Cóż, Adolfinko? Niech przyjedzie... niech dziś przyjedzie? tak czy nie?
Blednąc bardzo i naprzemian szkarłatnie rumieniąc się, z pochyloną głową i spuszczonemi powiekami, stała pośród otaczających ją osób i w drżących palcach mięła bladą astrę. Potém podniosła głowę, patrzała na matkę długo, aż powolnym ruchem szyję jéj ramieniem swém otoczyła i głową skinęła w sposób mówiący: tak!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.