Pierwotni/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwotni |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Błoniu stała się katastrofa. Zjawiła się ona nazajutrz po rozmowie Eugeniusza z Adolfiną w altanie odropolskiego ogrodu, pod postacią nie trzęsienia ziemi ani trąby powietrznéj, ale bosonogiego i obdartego podrostka, który z najbliższego miasteczka przyniósł zaadresowaną do Żytnickiego telegraficzną depeszę. Depesza zaadresowaną była do Żytnickiego, ale na ganku spotkała ją i z rąk podrostka odebrała Żytnicka. Ręce jéj drżały, a twarz mieniła się purpurą i bladością, gdy, biegnąc naprzeciw idącego przez dziedziniec Eugeniusza, wołała:
— Gieniu! Gieniu! telegraf! rozpieczętuj, przeczytaj! Od Ignasia... on tylko przysyła nam telegrafy... prędzéj! słabo mi! o Jezu Marya! Brat Ignaś... może przyjeżdża... Urzędnik do szczególnych... No cóż tam pisze w tym telegrafie?... przy generał-gubernatorze...
— W telegrafie, moja ciociu, pisze, że pan Ignacy Kołowicz, urzędnik do szczególnych poruczeń przy generał-gubernatorze Turkestańskim, przyjeżdża do siostry swojéj, pani Konstancyi Żytnickiéj...
Zachwiała się na nogach i krzyknęła:
— Kiedy?
— Dziś.
— Dziś! — powtórzyła konającym głosem i osunęła się na piasek dziedzińca. Nie zemdlała, ani nawet upadła, ale tylko usiadła na piasku i, chustką twarz zakrywszy, zaczęła bardzo płakać.
— Czegóż ciocia beczy? — patrząc na nią, z wyrazem ironicznego lekceważenia, zapytał Eugeniusz.
— Aha! — krzyknęła, zrywając się — płakał-byś i ty, gdybyś dziesięć lat nie widział brata rodzonego i takiego jeszcze dobrego...
— I takiego bogatego.. — wtrącił młody człowiek.
— A pewnie... fundusz zrobił ogromny i zawsze pisywał do mnie...
— I został urzędnikiem do szczególnych...
— Przy generał-gubernatorze... cha, cha, cha, cha... Turkestańskim, i przyjeżdża do nas... dziś, dziś... cha, cha, cha!
Zanosząc się od śmiechu i wysoko, a dziwnie sprężyście, podskakując, wbiegła w głąb’ domu i drzwi mężowskiego gabinetu z trzaskiem otworzyła. Żytnicki siedział przed biurem, w załatwianiu korespondencyi zagłębiony.
— Pawełku! — krzyknęła pani Konstancya.
Nie było odpowiedzi.
— Pawełku! Pawle! Pawlisko ty nieznośne! podnieś-że głowę i słuchaj, co ci powiem...
— A co, Kociu? „Jeżeli WPan Dobrodziéj proces ten WPani Odropolskiéj z włościanami wsi Błonie do pomyślnéj... do pomyślnéj... do pomyślnéj...“
— Ot tak! mruczy coś sobie pod nosem, a żony rodzonéj słuchać ani myśli, choć wiadomość taka... że choć umieraj... O ja nieszczęsna kobieta na tym świecie! sponiewierana! sterana! z sercem rozdartém! Pawełku! słuchaj-że! mój Pawełku najdroższy!
— A co Kociu? „do pomyślnéj rezolucyi doprowadzisz, w wypadku takim honorarya... honorarya... honorarya...
— Oj! żebym ja mędrsza była, niż jestem, zrobiła-bym ci ja honorarya takie, żeby ci ani jednego włosa w czuprynie nie zostało... Słuchaj-że!..
Tu poskoczyła, usta do samego otworu ucha mężowskiego przyłożyła i z całéj swéj niemałéj siły wrzasnęła:
— Brat Ignacy...
— Jezus Marya! — rzucił się i wyprostował Żytnicki, lecz wnet do zimnéj swéj krwi wracając, spokojnie wymówił: — Ależ wrzeszczysz!... czegóż chcesz? mów prędzéj i idź sobie, bo czasu nie mam...
— Przyjeżdża! — nawpół wyłkała, a nawpół zaśmiała się Żytnicka.
— Kto?
— Brat...
Nie mogła daléj mówić. Wzruszenie ją dławiło.
Żytnicki, jak sprężyną ruszony, wstał z krzesła.
— A! — rzekł, — to co innego. A kiedyż?
— Dziś... dziś... dziś...
— O!
Twarz jego oblała się pogodą, niemal radością.
— Trzeba jechać po niego na stacyą kolei...
— Mój Pawełku, jedź!
— A jakże... przyjemność dla nas taka i... honor! Do koczobryka zaprządz każę i budę podnieść...
— Nie budę ale fordekiel... — poprawiła żona, potém jednak z energią dodała, — nie! nie! nie koczobrykiem...
— A czémże...
— Koczem, koniecznie koczem...
— A zkądże...
— Od Sanickich, Pawełku, od Sanickich!
Zrozumiał i zgodził się. Zajechać miał po drodze do Sanowa i konie swoje do kocza Sanickich zaprządz.
Pani Konstancya pobiegła do kuchni, skąd po chwili rozległy się po dziedzińcu i dworku całym krzyki, piski, płacze, bieganie, stukanie, siekanie i skwierczenie.
O zachodzie słońca wtoczył się na dziedziniec Błoński familijny kocz Sanickich, śród którego rozłożystych przestrzeni siedzieli dwaj milczący i bardzo poważnie wyglądający mężczyzni. Naprzeciw nich, siedziała jeszcze mała jakaś istota ludzka, tak przecież owinięta w futro jakieś, że podobna była do zawiniątka, któreby posiadało skośne, czarne, błyszczące oczy.
Na ganek wypadła Żytnicka, do zatrzymującego się kocza poskoczyła i u szyi jednego z wysiadających zeń mężczyzn zawisła.
— Ignaś! — wołała, łkając, — brat... jaki ty dobry!...
Odwróciła twarz ku gankowi.
— Samowar! biufstyk!... masło, ser... sarde...
Powieki jéj przymknęły się, zbladła jak chusta.
Żytnicki targnął ją za ramię.
— Kociu! a toż co za facecye! mdlejesz, czy co? a brat głodny...
Ostatni wyraz ocucił ją od razu i doskonale. Mocno znowu na nogach stanęła, oczy otworzyła:
— Ach! — zawołała, — mój ty Ignasiu złoty! złoty, srebrny, brylantowy! chodź, chodź do naszéj chaty! Jaka ja szczęśliwa...
Pociągnęła brata w głąb’ domu, za nimi poszedł Żytnicki, a po kilku minutach siedzieli wszyscy troje w pokoju jadalnym, przy suto zastawionym stole.
Powierzchowność Ignacego Kołowicza była bardzo wybitną i odrębną. Lat około czterdziestu, wysoki i silnéj budowy ciała, posiadał on postawę, któréj nie można było ściśle nazwać wspaniałą, która jednak wyraźnie sprawienie wrażenia wspaniałości na celu miała. Był to pewien sposób podnoszenia głowy i wydymania piersi, jakotéż i niżéj położonych okolic, zdający się nieustannie opowiadać światu: „jestem poważny! jestem ważny! jestem możny!“ Twarz jego, o rysach zaokrąglonych i świeżéj, kwitnącéj cerze, połyskiwała jak atłas od systematycznego i niezmiernie starannego golenia. Wąsów nie posiadał on ani śladu; w zamian, po obu stronach policzków, dolną ich część zajmując, wyrastały bokobrody, gęste a tak długie, że śpiczastemi końcami aż do połowy piersi opadały. Pomiędzy bokobrodami, broda pulchna, całkiem naga, błyszczała. Pod krótko ostrzyżonym ciemnym włosem, wązkie czoło Kołowicza fałdowało się w kilka bruzd niegłębokich, lecz zawsze zdradzających, że życie jego nie było pozbawione trosk, pracy i myślenia. Istotnie téż i oczy jego, małe, szarawe, świadczyły, iż bezmyślnym on nie był. Były one ruchliwe i błyszczące, posiadały dużo żywości i sprytu, który téż chwilami łączył się z wyrazem łagodnéj i wesołéj dobroduszności. Nos Kołowicza, podobny do nosa pani Konstancyi, mały był i zadarty. Przeważna jednak część charakterystyki twarzy jego mieściła się w wyrazie ust i układzie warg. Usta te, w téj przynajmniéj chwili powitań rodzinnych, zarysowywały od czasu do czasu uśmiech dobroduszny, serdeczny, prawie rozrzewniony; lecz gdy tylko uśmiech ten znikał, wargi wygolone, pulchne, błyszczące, wydymały się i układały w sposób, znamionujący uczucie nieskończonéj powagi czy wagi własnéj, albo téż równie nieskończonego zadowolenia z siebie. Wtedy z pomiędzy warg tych wydobywał się dźwięk szczególny, przeciągłe dmuchnięcie raczéj, mogące tłómaczyć się przez zgłoskę: pchchuuu! Znaczyć to mogło: „dobrze mi!“, albo: „Ot jaki ja!“, albo jeszcze: „co mi tam!“ Gest Kołowicza okrągły był i poważny, ubranie jego odznaczało się kosztownością materyału i ścisłém zastosowaniem kroju do ostatniéj mody. Koszula śnieżna i jak pancerz sztywna wydymała się u jego piersi, poniżéj gruby łańcuch złoty brzęczał mnóztwem breloków. Szerokie i krótkie ręce świeciły parą kosztownych pierścieni, końce grubych palców zaopatrzone były w bardzo długie, aż do kredowéj białości wyczyszczone, zaostrzone i wyglansowane paznogcie.
Żytnicka krzątała się około pojenia i karmienia brata ze szczerą a głośną i pełną łez i śmiechu czułością. On ścigał ją wzrokiem uradowanym także i dobrodusznie do niéj się uśmiechał.
— Poczciwa Kostusia! — mówił, — ja i wiedział, że ty ze mnie będziesz rada!...
— Rada? ależ ja taka jestem szczęśliwa... ty taki dobry... taką drogę odbyć, aby do nas przyjechać!
— Jeszczeby! — odparł Kołowicz, — żeby nie przyjechać! Do Petersburga interes miałem.. tam... o jaki to podrad... Na miesiąc urlop wziąłem, tydzień mi od interesów został... Ot ja tu i przyjechał, żeby zobaczyć, co się z wami dzieje, jak żyjecie, czy mnie jeszcze trochę lubicie? Ppchchuuu!
Na te słowa pani Konstancya odpowiedziała uściskiem tak gwałtownym, że aż w nim wspaniałe bokobrody Kotowicza lekkiemu uległy nieładowi; Żytnicki zaś wstał z krzesła, ukłonił się, i przez chwilę pod bujnym wąsem mruczał coś, ale co? tego już śród wykrzyków i głośnych całusów pani Konstancyi dosłyszéć było niepodobna.
— Ignasiu, Ignasieczku! jedz-że, mój drogi, jedz! tobie może u nas wszystko niesmaczne będzie; tyś pewnie przywykł do królewskich przysmaków. Ale czém chata bogata, tém rada! Biufsztyczek z polędwicy, kartofelki smażone, i... sardelowe masło.
Sardelowém masłem, jako przysmakiem zupełnie w domu jéj extraordynaryjnym, Żytnicka była widocznie dumną. Chełpiła się niém i podsuwała je wciąż bratu.
— O! widzisz, — powtórzyła, — sardelowe masło! toż to panowie jadają... Ja tam tego nie lubię. Dla mnie to paskudztwo. Ale tyś pan... jedz!
Jadł i po chwili zapytał:
— No, a czy miewacie tu dobry kawior?
Żytnicka zbladła.
— W zimie miewamy, ale teraz jeszcze niéma... — odrzekła z głębokim żalem.
— A pan generał jest amatorem kawioru? — zapytał Żytnicki.
— Ej nie! nadojadł! tam tylko to i robisz, że kawior i różne ryby, wędzone, a solone, jesz. Pchchuuu! Ot wiesz co, Kostusia, każ ty mnie jutro barszczyku zgotować, takiego litewskiego barszczyku ze śmietaną i... i... z wie... wie... wiet... jakże się to nazywa?
— Z wędlinką? — podchwycił Żytnicki.
— Aha, z wędlinką! ja i zapomniał już gadać po dawnemu, niech licho porwie! Dwadzieścia lat, jak za skraj świata wyjechał, a tylko służba i interesy w głowie... Pchchuuu!...
W téj chwili wszedł do jadalnego pokoju Eugeniusz. Stałą to już było zasadą jego, że gdy w Błoniu byli goście, on zjawiał się pośród towarzystwa o ile mógł najpóźniéj. Pochodziło to w części z lekceważenia dla osób odwiedzających Błonie, w części zaś, ze względu, że osoba, zjawiająca się późno, zauważoną zostać i effekt pewien sprawić musi. Jakoż, wejście jego sprawiło przedewszystkiém silne wrażenie na Żytnickiéj. Rzuciła się ku niemu, porwała za rękę i przedstawiła bratu z zapałem niesłychanym:
— Ty go widziałeś już, ale kiedy dzieckiem był jeszcze... Teraz kawaler z niego słuszny i bardzo rozumny... o! wy to już z sobą zejdziecie się, i będziecie mieli wiele do gadania... dwie mądre głowy! Ja, Ignasiu, kocham go, jak rodzonego syna... Ty u mnie piérwszą osobą na tym świecie, a on drugą...
— No, a szwagierek? — żartobliwie zagadnął Kołowicz.
— Mąż nie liczy się! — wykrzyknęła pani Konstancya. — Jedna dusza w dwóch ciałach...
— I chleb powszedni... — uśmiechając się dorzucił Żytnicki.
Kołowicz smakował podaną mu herbatę.
— Ot, dobra u ciebie herbata, Kostusiu!
Wyprostował się a raczéj wyciągnął się trochę, wydął piersi i dodał:
— Jaki ja rad, że wy sobie tu tak dobrze, i wesoło, i zgodnie żyjecie!
Tu, jakby sobie co przypomniał, do siostry się zwrócił.
— Moja Kostusiu, rzekł, a co tam z moim kamerdynerem zrobili.
— Z jakim kamerdynerem?
— No, tym małym... To Karakałpak... nazywa się Fi-then-pu-li... śmieszny mały... wożę go zawsze z sobą i nauczył się mnie służyć. Każ mu tam jeść dać i posłanie jakie, bo zmęczony...
Żytnicka rzuciła się ku drzwiom. Kołowicz zawołał za nią:
— Słuchaj-no, Kostusiu! Każ mu zgotować herbaty z jaglaną kaszą i solą... albo kawałek baraniny w wodzie słonéj, bez żadnéj przyprawy...
Dyspozycyi tych Żytnicka słuchała z wytrzeszczonemi od zdumienia oczyma, lecz posłuszna, wybiegła.
Kołowicz opowiadać zaczął szwagrowi o sposobie, w jaki zdobył swego małego Karakałpaka. Było to w czasie wojny. Znaleziono dziecię pośród pustyni, wpół umarłe z głodu, w kaftanie z reniferowéj skory. Uciekający przed wojną rodzice porzucili go tam widać, a może odumarli.
— Jechałem wówczas tamtędy z poleceniem... zlitowałem się nad małym, wziąłem go, odkarmiłem, służby wyuczyłem, i ot, pięć lat już jest u mnie!
Eugeniusz, naprzeciw gościa przy stole siedząc, przypatrywał mu się bacznie. W oczach jego, wpatrzonych w pulchną, błyszczącą, ważną i zarazem dobroduszną twarz Kołowicza, malowały się dwa uczucia: ironia i ciekawość. Ciekawość przemagała. Po chwili, z dumném odrzuceniem w tył głowy, ale tonem grzecznym, zagadnął go o pobyt w Petersburgu. Kołowicz odpowiedział uprzejmie; rozmowa, któréj Żytnicki niemym tylko był słuchaczém, zawiązała się w sposób bardzo łatwy i prędki. Zapytując o stolicę, Eugeniusz dotknął przedmiotu nietylko wybornie znanego Kołowiczowi, ale téż bardzo dlań miłego. Całą duszą podziwiał on nagromadzone w wielkiém mieście tém olbrzymie bogactwa, wszystkie blaski i przepychy napełniających je zabaw i obchodów. Widocznie rad był, że znalazł tu kogoś, z kim wrażeniami i wspomnieniami swemi dzielić się mógł.
— Oho! — mówił, — takiego bogactwa kamieni nigdzie w Europie nie znaleźć. Wszędzie granit, marmur, malachit, lapis-lazuli. Z Finlandyi tego nawieźli, ale co to musiało pieniędzy kosztować! Pamiętasz pan Angielskie wybrzeże?
— Naturalnie!
— A pałace tam! a? co?
Uderzył językiem w podniebienie, jak smakosz, przypominający sobie o widzianym kędyś wybornym kąsku.
Eugeniusza oczy więcéj jeszcze niż zwykle błyszczały. Z uśmiechem porozumiewania się na Kołowicza patrzał.
— A w kupieckim klubie czy pan bywasz? — zapytał.
— Jeszczeby! to mój klub. Ile razy jestem w stolicy, codzień w klubie być muszę. Wieczorami niéma co robić, w karty trochę gram. Oj te karty, niech licho porwie! Dwa lata temu, przegrałem w Muchę jednego wieczora trzy tysiące... Myślę sobie: źle! trzeba odegrać się. Ot i zacząłem znowu chodzić... pora już i wyjeżdżać, a ja chodzę... Ot i odegrał się, i nietylko odegrał się, ale jeszcze drugie trzy tysiące wygrał!
— Co to tam za zbytkowne urządzenie! jakie wejście, salony, gabinety...
— Ppchchuuu! A na baletach pan bywałeś?
— Jakże?
— A co? a? dekoracye?
— No... i personał także! — uśmiechnął się Eugeniusz.
— No tak. Ale dekoracye! Jaki tam umieją księżyc robić, albo fontanny, albo morze.. Słonie, to żywe na scenę wprowadzają. A jak wyleci tam dyablic tych ze trzysta, to człowiekowi ledwie oczy ze łba nie powyłażą!
— A Ermitaż znany panu?
— No jakże! Z ram złoto aż kapie, a te urny malachitowe i marmurowe, co pośrodku stoją... a? wielkie takie, że wykąpać się w nich można...
— Mnóztwo pięknych obrazów, dzieł sztuki.
Kołowicz niedbale ręką rzucił.
— Ja się tam na tych sztukach nie znam... Chodziłem, patrzyłem, ale znudziłem się...
— O! pod tym względem, nie mogę zgodzić się z panem, — zawołał Eugeniusz, — sztuka wprawdzie jest wedle mnie zbytkiem, zabawą, do niczego ważnego ludzkość nie prowadzącą; są nawet tacy, co ją zaliczają do rzeczy szkodliwych, które, wraz z wielu innémi, zniszczyć trzeba. Ja jednak zdania tego nie podzielam. Na mnie muzyka, posąg, obraz, robią silne wrażenie, a przez to sprawiają mi przyjemność, wszystko zaś, co sprawia przyjemność, powinno być absolutnie dla nowego świata przechowaném.
Szare źrenice Kołowicza zamigotały niespokojnie. Mimowiednie jakby obejrzał się dokoła i, zniżając nieco głos, z widoczném niezadowoleniem, wyrzekł:
— Co tam ten nowy świat! co tam zniszczyć! O tém i gadać nie potrzeba! głupstwo! Ja myślał, że tu w tym kącie waszym nikt o takich rzeczach i nie słyszał.
Eugeniusz uśmiechnął się gorzko.
— Widzisz pan, — rzekł powoli, — w kątach mieszkają ludzie, nie dla kątów przeznaczeni...
— No... to i czegoż te ludzie w kątach siedzą? — z bystrém spojrzeniem zapytał Kołowicz.
Eugeniusz spuścił oczy, Żytnicki natomiast z wyjątkowo u niego żywém poruszeniem zwrócił się ku szwagrowi.
— Żona moja bardzo zawsze pragnęła pomówić o tém z panem generałem...
— A czémuż nie? czemuż? co tylko będę mógł, zrobię. Gotów do usług!
Żytnicka wbiegła do pokoju z wielkim śmiechem, który obudził w niéj mały Karakałpak. Opowiadała mężowi o jego cerze, ustach, nosie, zębach, o tém, że herbata z solą i jaglaną kaszą wnet dlań będzie ugotowaną, i że posłanie dlań urządziła w sionkach, przy pokoju brata.
— Upadł, — mówiła, — na materac i zasnął zaraz, jak zabity... Ot i Ka... ka... Karakołpaki tak samo widać śpią jak ludzie...
W parę godzin potem towarzystwo całe znajdowało się już w saloniku.
Kołowicz zmienił cokolwiek postać swą. Na usilne prośby siostry, przywdział szlafrok i pantofle. Wzbraniał się z razu od zaprezentowania się w negliżu.
— Przy damach, — mówił, w szlafroku siedziéć... to już będzie zanadto nieceremonnie...
— Jakie tam damy! — krzyknęła Żytnicka, — jedna tylko, i to siostra!
Poszła za nim do przeznaczonego dlań pokoju i własnemi rękoma go przebrała. Podając mu szeroki, wschodniemi deseniami pstrzący się i kosztowny szlafrok, z cicha i dziwnie miękko szepnęła:
— Ignasiu, mój najdroższy! Wiesz, co mi się teraz przypomniało! Ot to, jak ja cię zawsze sama rozbierałam i ubierałam, kiedy mama nasza umarła... tyś był jeszcze mały, a ja, starsza od ciebie... Tulisz się, bywało, do mnie, jak gołąbek, a ja cię póty całuję, i po włosach gładzę, i bajki gadam, aż zaśniesz... Z rana, bywało, jak tylko obudzisz się, krzyczysz zaraz: Kostusia! Kostusia! Beze mnie wstawać nie chciałeś...
Otarła z oczu łez parę i z miłością, rzewnie, w twarz brata patrzyła. On rozrzewnił się także, objął ją ramieniem, do piersi przycisnął i połą swego szlafroka, niby pstrém, a szerokiém skrzydłem, ogarnął.
— Ty poczciwa! — mówił z cicha, — ja pamiętam... zawsze dobre serce miałaś... hołubiłaś i pieściłaś młodszego brata... Pamiętasz, jak ja śliwki nadziewane lubił? ty je od ciotki kradła i mnie dawała... Ciotka skąpa była... No, a gdzie teraz ciotka?
— Daleko ztąd mieszka. Przy córce swojéj, która wyszła za mąż.
— Aha! przy Mańce. A za kogo ona wyszła?
— Dobrze! dobrze! za obywatela!
— No to i chwała Bogu! A od Franciszka dawno list miałaś?
Tak, stojąc blizko przy sobie i oplatając się ramionami, rozmawiali kwadrans dobry o wspólnych krewnych swych, o wspomnieniach i drobnych wydarzeniach z lat dziecinnych. W chwili téj Żytnicka mówiła daleko ciszéj i wolniéj, niż zwykle, a wzrok miała dziwnie jasny i zarazem smutny trochę; postawa zaś i twarz Kołowicza utraciły piętnującą wagę i powagę, tak zupełnie, jak gdyby nigdy nie piastował on godności urzędnika do szczególnych poruczeń, nie uczęszczał do kupieckiego klubu, nie woził z sobą kamerdynera Karakałpaka i t. p. Wyglądał on w téj chwili jak zwykły śmiertelnik, mówiący z istotą, sercu jego bliską, o rzeczach i ludziach pamięci jego miłych.
— Jakże to wszystko daleko już od nas... daleko... daleko... — rzekł, i serdecznie, długo siostrę w usta pocałował. Głowę potém podniósł.
— Ot, niéma na świecie, jak familia.. Choć ty tam o siedm mórz i o siedm lądów odjedziesz, serce taki ciągnie... Ja o tobie, Kostusia, nie zapominał nigdy? prawda? a?
— Prawda, prawda, kotku! pisałeś zawsze i takieś mi ładne prezenty przysyłał!
— Jakie tam były prezenty! ot ja tobie teraz prezentów nawiózł... zobaczysz jakich!
Żytnicka podskoczyła z radości.
— Twój mąż miał posłać na stacyą po moje czumadany... ja tobie cały czumadan prezentów przywiózł.
Całowali się znowu i rozpłakali się oboje.
Taką była rozmowa i obejście się z siostrą Kołowicza na osobności; lecz w saloniku, po przeminięciu chwili rozrzewnienia, wobec Żytnickiego, Eugeniusza i uwijających się wciąż po domu służących, stał się on znowu urzędnikiem do szczególnych poruczeń, członkiem kupieckiego klubu, właścicielem Karakałpaka etc. etc. Pantofle jego, jedwabiem na aksamicie szyte, były czysto perskiego pochodzenia; dzięki im, stopy jego, na krześle złożone, wyglądały niby poświęcone i przed oczy wiernych wystawione, kończyny jakiegoś wschodniego bóztwa. Palił fajkę, osadzoną na cybuszku, z drzewa sandałowego wyrobionym, popijał zwolna wyborną, domowéj roboty ratafią, przegryzał zawsze ulubionemi śliwkami z migdałowém nadziewaniem i opowiadał. Opowiadanie sprawiało mu przyjemność wielką, z powodu zapewne wrażenia, jakie wywierało na obecnych. Żytniccy oboje dosłownie przemienili się w słupy, po parze wytrzeszczonych oczu mające; Eugeniusz, w cieniu nieco siedząc, słuchał coraz uważniéj i coraz częstsze, ciekawsze rzucał zapytania. Kędyż-bo nie bywał, czego nie widział, jakich dziwnych wypadków nie doświadczał syn ów skromnéj litewskiéj zagrody! W dzieciństwie do nauk powołania nie czuł najlżejszego. Szkół gimnazyalnych nie ukończył. Wedle zwyczaju, kancelistą w biurze jakiémś został, a wkrótce, dzięki wypadkiem znalezionéj protekcyi jakiejś, dzięki szczególniéj sprytowi własnemu, w biurach intendentury wojskowéj się umieścił, zkąd już poszedł... poszedł... poszedł... Z miejsca na miejsce przenoszony, znalazł się prędko aż nad brzegami Amuru. Ze stopnia na stopień wynoszony, wstąpił na ten, pośród którego, przez zręcznie dokonany obrót jakiś pieniężny, położył pierwsze podwaliny przyszłéj swéj fortuny. Trudów poniósł i niebezpieczeństw ominął niemało.
Niejednokrotnie po tygodni kilka na bryczce pocztowéj przepędzał, dniami i nocami jadąc przez stepy i pustynie bezludne, po których tylko hordy dzikich ludów, albo bandy błędnych rabusiów przebiegały. Obok niego siedział konwojujący go dla bezpieczeństwa żołnierz, przez ramię przewieszona, u piersi jego spoczywała sumka (torba), pełna pieniędzy... Pieniądze to były, za których utracenie utracić mógł nietylko spokój i nadzieję karyery, ale nawet życie. To téż po kilka nocy nie usypiał ani na chwilę, a za lada szelestem, odzywającym się śród stepowéj ciszy, dłoń jego gorączkowo chwytała za trzon rewolweru. Tu i owdzie napadano go. Bronił się, a raczéj sumki swéj bronił zaciekle, jak lew. Parę razy był rannym. Otrzymał za to awans i order. Parę razy téż popadł w podejrzenie i niełaskę u zwierzchności. Minęło to prędko; wykazał niewinność swą, do łask przywróconym został; lecz każde z przejść tych przechorował ciężko. I z innéj jeszcze strony doświadczał on wzruszeń silnych, dokonywał prac niemałych. Spekulował. Czas jakiś prowadził handel futrami i rybami; po wiele téż razy brał podrady, czyli podejmował się za pewną, oznaczoną sumę, czegoś komuś dostarczyć, coś dla kogoś zbudować. Trzeba tu było nietylko bystrego objęcia całości interesu, ale i bardzo drobiazgowych, trafnych kombinacyi. Trzeba było jeszcze bacznego dopilnowania sprawy i zaciętego, jak się wyrażał, ogryzania się z mnóztwem współubiegających się, niechętnych, podstępnych. A zwierzchność? Zwierzchnicy zmieniali się często. Ten miał takie gusta, poglądy, obyczaje, tamten inne, a ów jeszcze inne. Aby nie osiąść na mieliźnie, trzeba było przedewszystkiém badać bieg wody, a zbadawszy go, nie stawiać mu oporu. Tak, to tak, inaczéj, to inaczéj. Choć czasem dusza buntowała się, krew wrzała, ręka drgała, — milcz duszo, zastygnij krwi, zesztywniéj ręko! Służba! Z początku Kotowicz doświadczał tych zaburzeń wewnętrznych, które krew całą rzucają do głowy i w tył ją odginają ruchem dumy człowieczéj. Potém przestał doświadczać ich. Zwyciężył siebie wiele razy i zwyciężać już nie potrzebował. Ubyło mu przez to cierpienia, przybyło otrzymywanych łask. Służba!
Oto co przeniósł, przecierpiał i czego dokonał Ignacy Kołowicz. Wyryło to na czole jego kilka bruzd, niegłębokich wprawdzie, zawsze jednak zaprawiających świeżość lica jego odcieniem znużenia. Wynikami zaś téj pracy życiowéj były: urzędowa posada, którą zajmował, znaczna ilość medali i krzyżów, któremi pierś swą zdobić miał prawo, jemu samemu tylko wiadoma liczba ulokowanych na kilku bankach papierów publicznych, pstry szlafrok turecki, perskie pantofle, cybuch sandałowy i wszystko, wszystko słowem, co było z nim, na nim, w nim, bo i napełniające go uczucie, samoważności i samozadowolenia także. Oprócz tego, praca ta życiowa przyniosła mu i umysłowe korzyści znaczne. Była to wiedza taka, którą, gdy podzielił się z mieszkańcami Błonia, Żytnicka uczuła zawrót głowy, jak od upicia się. Przerozmaite nazwy miejsc i ludów, z ust brata do uszu jéj płynące, odurzyły ją, ogłuszyły, rzec można, chwilowo zidyotyzowały. Ułożywszy do snu drogiego gościa swego i wycałowawszy go na dobranoc, tak zupełnie, jak całowała go, gdy był małym, osieroconym po matce jéj braciszkiem, szła ze świecą w ręku przez salonik, przedpokój i pokój jadalny, szepcąc wciąż, niby pacierz:
— Kangarya, Mandżurya, Buchara, Chiwa... O Jezu najmiłosierniejszy! Chiwa, Fer... fer... fergam, Turkestan, Afganistan... O Matko ty przenajświętsza!
Zaszła jéj drogę kucharka, Wikcia, chwiejąca się prawie na nogach z senności i znużenia, i zapytała: czy pani każe z samego rana oskubać indyka?
Żytnicka wypatrzyła na nią wzrok nieprzytomny i odpowiedziała:
— Kypczaki, Kumyki, Woguły...
Poczém najobojętniéj poszła daléj.
— Pani! — wołała za nią sługa, — proszęż zadysponować... potém pani krzyczéć będzie... ja nie wiem, co robić: skubać indyka, czy nie skubać?
W progu sypialni odwróciła się twarzą do służącéj.
— Skub! — krzyknęła, i zaraz potém, z miejsca się nie ruszając, z oczyma w ziemię utkwionemi, znowu szeptać zaczęła.
Żytnicki, który leżał już w posłaniu, zawołał na nią, aby spać szła i jemu do snu nie przeszkadzała.
— Co? — zapytała tonem echowym.
— Spać idź!
— Jakuty, Ozbegi, Nogajcy... — odpowiedziała.
— Niech ich dyabli wezmą! — rzekł Żytnicki, — połóż się i śpij!
Śpij! łatwo to było powiedziéć, ale wykonać daleko trudniéj.
Mniéj tkliwy na wszelkie dotknięcia zewnętrznego świata, Żytnicki usnął, ale pani Konstancya szamotała się w pościeli prawie do ranka. Chwilami szeptała:
— Robaczek mój, kochanek, kotek, braciszek najdroższy...
A zaraz potém:
— Woguły, Turguty, Kypczaki, Kumyki, Udy...
Raz jeszcze, z wybuchem głosu zawołała:
— Ka... ka... kabal... ko... ko... Kokand... o Jezu najmiłosierniejszy!...
Z razu pamiętała liczne nazwy te wcale dobrze, nazajutrz jednak przewróciły się one w głowie jéj do góry nogami. A tak przytém zasiadły jéj w myśli, że wprost nie mogła sobie dać rady. Przy herbacie prosiła brata, aby opowiedział jeszcze cokolwiek o Mykutach, w których z trudnością domyślił się on Kumyków; potém zaś, gdy panowie udali się na długą przejażdżkę po Odropolskich polach i folwarkach, przez pół dnia prawiła przyjaciółce swéj, Drożyckiéj, o Dżumaryi, Kaszaryi, Kypczaryi, Kakawelu, Ferganelu, jakotéż o ludach Nogatach, Uszatach, Kołpakach i Czaprakach. Czuła sama, że niektóre z nazw, słyszanych wczoraj i dziś, umknęły z jéj pamięci; pragnąc przecież roztoczyć przed oczyma Drożyckiéj niesłychaną erudycyą brata, wykomponowywała na miejsce ich inne. Drożycka dziwiła się:
— Ależ uczony!
— Co to uczony! wiadomo, człowiek taki uczonym być musi! Jakże! inaczéj przecież nie został-by tém, czém jest. Małéj to uczoności trzeba na to, aby być urzędnikiem do szczególnych poruczeń, i fundusz taki zebrać!...
— Czy wielki fundusz?
— Nie wiem ile... nie pytałam się jeszcze. Jak zapytam się, to powie i wiedziéć będę. Ale że pan z niego, to pan... całą gębą! Jaka bielizna u niego, jakie odzienie! i z miny już widać...
— To prawda, że z miny widać. Ot, wié pani kochana, mnie się zdaje, że pan generał więcéj nawet na wielkiego pana wygląda, jak pan Kamerherr. Ja pana Kamerherra tutaj przez dziurkę od klucza widziałam!...
— A więcéj, pewnie że więcéj... choć i tamten... o! wielka także figura! Ach, jakbym ja chciała...
Umilkła i zamyśliła się.
— Czegoby pani kochana chciała?
— Żeby oni spotkali się z sobą!
— Kto z kim?
— On z Ignasiem. I żeby oni wszyscy Ignasia poznali. Ot dopiéro pokazała-bym im, że nie oni jedni panami są, ale że i ja także nie wyskoczyłam widać sroce z pod ogona, kiedy takiego mam... Ot-bym dopiéro śmiało im w oczy patrzyła i myślała: taka ja dobra, jak i wy!
— To niech pan generał z wizytami pojedzie...
— Dokąd?
— Do Odropola, do Pomiń, do Sanowa...
— Ej Sanów! co mi tam Sanów! Palcem tylko kiwnę, a Saniccy sami tu przylecą. A jak on pojedzie do Odropola i do Pomiń, to co mnie z tego. Ja tam nie będę i nie zobaczę, jak na niego pan Kamerherr, i Odropolska, i pani hrabina patrzéć będą...
— Wié pani co? Proszę dla pana generała bal wydać i wszystkich zaprosić...
Żytnicka z krzesła poskoczyła.
— Aha! — krzyknęła.
Lecz posmutniała prędko.
— Bój się Boga, Drożysiu, a kiedyż tu co przygotować, sprowadzić, urządzić.. On na pięć dni tylko przyjechał... przez pięć dni bal wysztyftować... nie sposób.
— To prawda. Ot może zdarzy się jakoś...
— Może zdarzy się...
Zdarzyło się, ale dopiéro po upływie dni dwóch, które przeszły w Błoniu niby sen czarnoksięzki. Odbywało się tam przedewszystkiém nieustanne jedzenie i picie, w międzyaktach zaś rozdawanie i przyjmowanie prezentów, jakotéż nigdy nie wyczerpujące się opowiadania Kołowicza o widzianych miejscach i ludziach, o przebytych kolejach życia, o posiadanych bogactwach i honorach.
Wstawał on późno, bo, jak mówił, lubił bardzo lenić się długo w pościeli; wieczory za to ciągnęły się za północ. Ku urozmaiceniu ich Żytnicki zaproponował preferansa. Stolik z dwiema świecami ustawiono naprzeciw Ś-go Józefa Oblubieńca, a poniżéj portretów Bismarcka i Loli Montez; do gry zasiadł gospodarz domu, drugi gość jego, Drożycki, a po krótkiém wahaniu się i Eugeniusz. Ten ostatni okazywał się względem przybyłego, nad wszelkie spodziewanie, i wszelki swój zwyczaj, uprzejmym i względnym. Wprawdzie bywały chwile, w których spojrzenia jego wyrażały ironią, a w układzie ust malował się niesmak. Zdawał się wtedy myśléć: „Ot niezłe sobie tuczne źwierzę! Poziomość wcielona! Mieszczańskie szczęście!“ Jednak ciągnęło go coś ku niemu. Jeżeli nie rozmawiał z nim, to przypatrywał się mu z daleka, krążył zawsze około niego. Cóż? Kołowicz bogatym był, świadczyło to, że nie dla proporcyi nosił głowę na karku. Umiał żyć i używać. Był więc na swój sposób rozumnym. Rozum zaś obudza sympatyą, a sposoby stosowania go do praktyki życiowéj wzniecają ciekawość. Eugeniusz, pomimo ironii i niesmaku, które go czasem napadały, bawił się tak dobrze iż przez całe trzy dni w Odropolu nie był. Wprawdzie, raz, nad wieczorem, szedł drogą, ku odropolskiemu dworowi wiodącą, ale zobaczył z dala czarny, poważny, pański ekwipaż Pomienieckiego, w tym samym kierunku posuwający się, i natychmiast zwrócił się w stronę inną. Zaledwie kilka razy widział on szambelana, nigdy z nim nie rozmawiał, nie wiele o nim wiedział; jednak uczuwał doń taką nienawiść, że teraz, gdy powóz jego z dala zobaczył, wydało mu się, iż Kołowicza serdecznie kocha. Dla czego w myśli swéj i swych uczuciach rozdzielał on dwu tych ludzi tak wielką różnicą? I Pomieniecki przecież umiał żyć i używać, był więc na swój sposób rozumnym. Tak, ale był on téż arystokratą. Pierworodnego grzechu tego nic w oczach Eugeniusza, oprócz ładnéj kibici i twarzy kobiecéj, okupić nie mogło. Dla kobiet z kasty téj mógł on jeszcze pobłażliwym bywać, dla mężczyzn... nigdy. Wszyscy oni, bez wyjątku, wykreślonymi być musieli z planu i budowy nowego świata. Kołowicz arystokratą nie był; był wprawdzie biurokratą, a dla biurokratów nie było téż żadnego miejsca w świecie nowym. Zawsze jednak drugi ten gatunek „starzyzny“ był o wiele znośniejszym od piérwszego. Eugeniusz uczuwał pomiędzy nim a sobą nieokreślone pokrewieństwo jakieś, nie uczuwał zaś wobec niego nieustannéj potrzeby stania na straży swéj osobistéj godności, która-to potrzeba ścigała go, gdy się znajdował wobec arystokratów. Ani razu jeszcze nie powiedział on do Kołowicza: „chłopem jestem!“
W połowie trzeciego dnia pobytu Kołowicza w Błoniu, zjawił się tam konny posłaniec z Sanowa. Przywoził on list do pani Konstancyi. Pani Julia pisała, że spodziewa się na herbatkę gości, o których oznajmiła jéj poczciwa hrabinka, Cezia. „Może i ty, kochana Kostuniu, wraz z mężem, z wychowańcem i szanownym swym bratem, powiększyć zechcesz nasze kółeczko. Wszak nie odmówisz mi téj przyjemności. Dzieci moje już się za tobą stęskniły“. Było tam jeszcze parę frazesów, podobnych powyższym, bardzo słodkich, a poniżéj podpisu post scriptum. „Pałam ciekawością poznania twojego brata. Będą u nas: Iza z córką i szambelan z synowicą. Zebranie to spadło na mnie à l’improviste. Zmiłuj się, przyślij mi przez posłańca kilka funtów polędwicy, trochę świeżego masła, z pół kopy jaj i parę funtów świéc stearynowych. Zresztą, mamy wszystko. Aloizy siedzi już nad kucharskiemi książkami i komponuje sosy. Toute à vous“.
Żytnicka obciążyła naprzód posłańca ogromnym koszem, w którym umieściła przedmioty żądane, i trochę jeszcze innych, potém, śmiejąc się i podskakując, pobiegła do męża i brata. Zdarzyło się! To o czém marzyła, czego pragnęła, zdarzyło się!
Po kilku minutach, Żytnicki szedł ku stajni, aby osobiście przypilnować należytego oczyszczenia koczobryka i uprzęży, Żytnicka zaś stała pośrodku jadalnego pokoju, z palcem do ust przyłożonym, zamyślona głęboko. Z zamyślenia wyrwał ją pomysł, bardzo snadź szczęśliwy, bo wyraz szczęścia rozlał się na jéj twarzy. Pobiegła do kuchni i wpadła na Drożycką, która tam, w fartuchu z poodwijanemi rękawami i w pocie czoła, oddawała jéj różne przyjacielskie przysługi. Miesiła ciasto na jakieś wyborne pierogi; według kucharskiego przepisu urządzała pasztet.
— Moja Drożysiu! zmiłuj się! jak my już pojedziem, ty w kilka minut po naszym wyjeździe każ Jankowi zaprządz konia do woza...
— Dobrze, dobrze! i cóż?
— Na wóz niech Wikcia postawi czumadan ten... z prezentami, a przy Janku niech Karakałpak siądzie...
— Dobrze, i cóż?
— I niech Janek czumadan i Karakałpaka do Sanowa zawiezie...
— Aha! rozumiem! dobrze.
— Tylko... tylko niech ten dziki ubierze się w swego renifera...
— Dobrze.
Uścisnęła przyjaciółkę serdecznie. Czuła się tak szczęśliwą, że rada-by była świat cały do piersi swéj przycisnąć. Zresztą zawsze ona kochała świat cały. Nigdy nie nienawidziła nikogo, z wyjątkiem służących swych, i to w chwilach tylko wielkiego jakiegoś gotowania, lub porządkowania. Gdy te minęły, złajaną tylko co i wyszturchaną dziewkę całowała i w znoszone swe wstążki przystrajała. Teraz, wyjeżdżając do Sanowa, wycałowała wszystkich znajomych, bez wyjątku; Józefkę nawet i Wikcię, i małego Fi-then-pu-lego, a Eugeniuszowi, gdy wskakiwał do koczobryka, z radości, że jechać zgodził się, na szyi zawisła.
∗ ∗
∗ |
Sanów! Niezbyt dawno temu, bo przed kilkunastu, ba, przed kilku jeszcze laty, dla całéj parafii Zakątnickiéj i dla kilku sąsiednich parafii był to wyraz magiczny, dźwiękiem swym przywołujący przed wyobraźnią obraz, pełny ponęt rozmaitych. Przywoływał on przed wyobraźnią obraz obszernéj murowanéj budowy, powszechnie pałacem zwanéj, która, w gęstéj zieleni ogrodu i gaju pogrążona, napełnioną była wszystkiém, ale to wszystkiém, czego tylko ciało człowieka zażądać mogło. Pałac był murowany z wnętrzem podzieloném na wielkie sale, wielkiemi oknami oświetlone. Tradycya niosła, że wystawił go ojciec Aloizego Sanickiego, dziadowski modrzewiowy dom wprzódy zburzywszy, w celu przyjmowania w progach swoich, jak największéj ilościowo i jakościowo sumy gości. Powiadano, że murowana, ciężka budowa, przygniotła była nieco ciężarem swym sześćdziesięciochatową wioskę. W zamian, ilość i jakość tych, którzy w niéj jedli, pili, sypiali, gwarzyli, tańczyli, spełniała w zupełności ambicye i marzenia gościnnego męża. Gościnność, ta wielka cnota najodleglejszych przodków naszych, z ojca przeszła na syna. Aloizy Sanicki po prostu wsławił się przez nią. Cudów-bo téż nieledwie dokonywał, pod wpływem moralnego bodźca tego. Historye o niektórych szczególniéj przyjęciach jego zamieniły się w legendy. Matki opowiadały o nich dorastającym córkom, a starcy wstrząsali głowami, melancholijnie wzdychając: „ot, jak to u nas kiedyś bywało!“ Raz sprowadzał orkiestrę aż z Warszawy, innym razem koła z osi u powozów gości pozdejmował i przez całe dwa tygodnie przemocą niemal trzymał w domu swym ludzi ośmdziesiąt, a w stajni swéj koni sto dwadzieścia. Późniéj, w innych już czasach, zasłynął wielki obiad, wydany przezeń dla 40, wyraźnie, czterdziestu oficerów, do przechodzącéj tamtędy armii należących.
Zresztą żadnéj prawie nie czynił różnicy pomiędzy stanami, z jakich składa się społeczeństwo. O ciemnych masach naturalnie mowy być nie mogło, ale wszystko, cokolwiek po nad nie już wystrzeliło, było mu zarówno pożądaném. Cywilny czy wojskowy, obywatel czy urzędnik, pan czy prosty szlachcic, rodak czy cudzoziemiec, był to zawsze gość, gość, przynoszący do domu samego Boga. Wszak: „gość w dom, Bóg w dom“. Była to dewiza, któréj mąż pani Julii dlatego tylko nad bramą dworu, lub nad drzwiami domu swego nie wypisał, że pisanie w ogóle nigdy mu na myśl nie przychodziło. Nie przychodziło mu téż nigdy na myśl i czytanie. Był-by on pewnie zdania tego, iż towarzystwo ludzi żywych, daleko więcéj umysłowéj korzyści przynosi, niż czytanie martwych książek, gdyby kiedykolwiek pojęcie o korzyści umysłowéj na myśl mu przyszło. Ponieważ zaś nie przychodziło, jedyném zdaniem jego, w związku z gościnnością zostającém, było: że kiedy goście są, to wesoło, a kiedy ich niéma to nudno. I nietylko jeszcze wesoło bywało, kiedy goście byli, ale bywało téż i smaczno. Ojciec pana Aloizego, trzymał wybornego kuchmistrza, u którego boku pan Aloizy spędził znaczną część swéj młodości. Zastępowało mu to kursa uniwersyteckie, dawało w rękę pewien niejako zawód życiowy, wcale nawet dobrze określoną i przyswojoną specyalność. Specyalność tę mąż pani Julii praktykował z zamiłowaniem, które, rzec można, dosięgało stopnia zapału w owéj mianowicie szczęśliwéj porze, kiedy jeszcze materyały do jéj praktykowania znajdowały się zawsze obficie, i na każde praktykującego skinienie.
Była to pora szczęśliwa, ale już miniona. Czasy nastały ciężkie, coraz cięższe, materyały posiadać stawało się trudno, coraz trudniéj. Trudność ta, dawała się już uczuwać od lat kilkunastu, postępowała z razu powoli, potém prędzéj, przed dwoma zaś laty wzrosła do rozmiarów całkiem kłopotliwych. Przed dwoma laty kredyt Aloizego Sanickiego upadł do szczętu, nie ten kredyt moralny, którego pośród równych sobie niezłomnie używał, ale ów finansowy, poziomy, znajdujący się w posiadaniu ciemnych mas, które, nigdy gośćmi jego nie bywając, wysokich jego zasług społecznych oceniać nie mogły. Wprawdzie i goście zdarzali się już rzadziéj daleko, w mniejszéj ilości, w jakości rozmaitéj. Czasem przyciągnęło kilku sąsiadów obywateli na herbatkę i preferansika; czasem kilku oficerów, w najbliższém miasteczku konsystujących, buńczucznie przed ganek zajechało, a brzękiem ostróg i pałaszy przyjemnie dom ożywiło; zdarzało się, że w porze obiadowéj nadjechał wpółpijany asesor i przy obiedzie upił się do reszty, albo zgłodniały stróż podatków wódczanych zażądał chleba i soli, albo jeszcze, w miasteczku toczyło się śledztwo jakie, lub gubernator w podróży zatrzymał się na godzin kilka, i dla piérwszego lub drugiego powodu zjeżdżała się extraordynaryjna liczba urzędników. Wtedy Sanów przyoblekał się znowu w pozór dawnéj swéj chwały. Niestety! był to już tylko pozór, lecz Aloizy Sanicki upajał się nim i zapominał o Antychryście, który przyszedł na świat pod postacią Lejzora, o banku kredytowym, zaległych procentach, niewypłaconych ratach, w ogóle, o blizkim końcu świata. Co czynił jednak, o czém dumał, jak zabawiał się i pocieszał wtedy, gdy gości nie było?
W głębi wielkiego domu, którego zewnętrzna strona podobną była do zapłakanéj i w wieczną żałobę przyodzianéj wdowy, w pokoju ze ścianami bardzo wysokiemi, nagiemi a sterczącemi strzępiami podartego obicia, pomiędzy dwoma ogromnemi oknami bez firanek i rolet, na tak zwaném myśliwskiém łożu, szerokiém i długiém, skórą podartą obitém, spoczywał mężczyzna wysoki i barczysty, w szlafroku nie tureckim wcale, tak sobie, szarawym jakimś, w mesztach, z cybuchem przy ustach i wielkim herbowym sygnetem na palcu. Nad nim, na ścianie, na skórze, bodaj niedźwiedziéj, malowniczo ułożony wisiał rynsztunek myśliwski: dubeltówki, rogi, różki, torby etc. Przy nim, na stołku bardzo pierwotnym, siedziało wąsate i z szlachecka wyglądające indywiduum, w odzieniu wytartém, ale z miną butną; był to nadzorca lasów sanowskich, główny oficyalista dóbr Sanowa, z powodu urodzenia i koligacyi swoich do poufałości z dziedzicem dopuszczony. O parę kroków daléj, wyprostowany i uśmiechnięty, stał młody, wesoły, a sprytny widać chłopak, pełniący w Sanowie funkcyą ekonoma. Daléj jeszcze, do ściany przyparty, swobodniejszą nieco od ekonomskiéj postawę przybierał siwiejący już, lecz zawsze jeszcze wytworny i romantycznego umysłu pisarz gorzelniany. W głębi pokoju, przed biurem, okrytém grubą warstwą pyłu, a zaopatrzoném w butelkę z trochą wyschniętego atramentu i kilka uczernionych jak kominiarz piór gęsich, na jedynym w pokoju istniejącym fotelu, wspaniale i sans-façon, rozsiadał się Lejzor, czyli Antychryst, niegdyś karczmy sanowskie w dzierżawie trzymający, a teraz będący in re właścicielem Sanowa. Najdaléj nakoniec, z głową kornie schyloną i nogami od stania zbolałémi, plecami do drzwi, tulił się żydek, z długiemi pejsami a pobożno-przebiegłą twarzą, głównym faktorem parafii Zakątnickiéj będący. Co ludzie ci wszyscy robili tam, w gabinecie szlachcica z wielkim herbowym sygnetem na palcu? Każdy z nich miał specyalność swoję. Leśnik mówił o myśliwstwie, polowaniach, nadzwyczajnych przygodach i tryumfach łowieckiego życia; młody ekonom, w sposób nadzwyczaj zajmujący, uwiadamiał dziedzica o przeróżnych, w okolicy zaszłych, wydarzeniach, jako to: o wyjazdach i przyjazdach osób rozmaitych, zaręczynach, małżeństwach, śmierciach, kłótniach, nawet o strachach, upiorach i cudach. Niemłody lecz romansowy pisarz nie pozbył się jeszcze młodzieńczego popędu do pisania wierszy, a kompozycye swoje do gabinetu przynosił i czytał je, a czasem deklamował, co sprawiało zawsze efekt taki, iż dziedzic z miejsc najczulszych śmiał się tak, że aż tchu mu w piersi nie stawało.
Lejzor Antychryst i sławny faktor nie znajdowali się tu w celu bawienia pana domu; owszem, przychodzili po to raczéj, aby się resztkami kieszeni jego, a choćby i jego widokiem pobawić. On jednak i ich także przyjmował gościnnie, a rad był ich obecności, bo im więcéj dokoła ludzi, tém weseléj i raźniéj jakoś. To ten słówko rzuci, to ów; człowiek naśmieje się, nagada, czas zleci i zawsze to jeden dzień zepchnięty, a chwila zapomnienia o... końcu świata!
— Pan dobrodziéj nie uwierzy, — mówiło basem wąsate indywiduum, — ale to rzecz pewna. Kiedym zobaczył dwa te koty, tak naprzeciw siebie wyskakujące, nabiłem fuzyą lakiem... a cóż było robić, kiedy ołowiu zabrakło?... i stuk w łeb jednemu! A tu drugi nadlatuje. Stuknęli się łbami i skleili się z sobą... rozumié pan dobrodziéj? Lak klei... dwa kocie łby tedy jak zrośnięte... Wziąłem obu, jak swoich!
Pan Alojzy ze skupioną uwagą w twarz opowiadającego patrzał.
— Szczególne wydarzenie! — wymówił zwolna i z namysłem.
Podniósł brwi i zamyślił się.
— Ha! — wyrzekł z determinacyą, — wszystko na świecie jest możliwe. Co się to na świecie nie wydarza! Ot w Bałbocińskiéj parafii, we wsi jakiéjś, straszyć coś podobno zaczęło...
— Zaczęło, jaśnie wielmożny panie, — z nogi na nogę przestępując, potwierdził młody ekonom.
— Gdzie straszy? co straszy? — wzgardliwie ozwał się wąsaty leśnik, nierad, że mu przerwano bajanie o myśliwskich przygodach.
— W pustéj chacie straszy. Nocami słychać tam stukanie jakieś, przewracanie, maglowanie... Powiadają, że tam kiedyś ktoś kogoś zadusił...
— Wcale nie, — z cicha zaprzeczył pisarz gorzelniany, — ja słyszałem, że się tam kilka lat temu dziewczyna otruła z miłości...
— Z miłości? chłopka? jakże to było? — z ciekawością widoczną zapytał Sanicki.
Losy jednak nie pozwoliły mu usłyszéć odpowiedzi. Zjawiły się one pod postacią głowy kobiecéj, która, wsuwając się przez wpół otworzone drzwi, rzuciła do gabinetu słowa:
— Aloizy! goście!
Aloizy zerwał się na równe nogi.
— Kto? — zawołał.
— Z Odropola i Pomin.
— Kiedy?
— Dziś, na herbatę.
Wobec gości, zajęcia i rozrywki wszelkie pierzchały, jako mgła. Oficyaliści, żydzi, łowieckie awantury, strachy, cuda, romantyczne historye i gorzelniane wiersze, szlafrok, meszty, cybuch, wszystkie słowem przybory i ozdoby chwil powszednich, szły w rozsypkę i zaniedbanie. Wygolony, wyświeżony, czarny tużurek ukrywając pod białym fartuchem, z głową przybraną w białą myckę kucharską, Sanicki, nie szedł, ale biegł przez dziedziniec, do oficyny, gdzie znajdowała się kuchnia, kuchnia zostająca, niestety! pod rządem ex-kuchcika, świeżo na majstra wyzwolonego, a który w dodatku dlatego tylko pozostawał jeszcze na stanowisku swém, iż miał nadzieję otrzymania prędzéj lub późniéj, od dwu lat zalegającéj pensyi. Nie byłoż świętym obowiązkiem gościnnego pana domu własnym trudem wynagrodzić niedostatki nie dość zręcznego sługi? Sanicki obowiązek ten spełniał sumiennie. Z księgą kucharską w ręku, tym jedynym drukiem, którego użyteczność rozumiał i oceniał, mieszał on, przyprawiał, dolewał, dosypywał, pot z czoła ocierał, co parę minut ręce mył i do żony z różnemi zapotrzebowaniami posyłał. Z posyłań tych Sanickiego do żony wyniknął posłaniec pani Julii do Błonia, na łeb na szyję pchnięty. List do Żytnickiéj pisała stojąc, na gotowalni, wpół ubrana... Miała bo téż i ona nie mało do zrobienia. Bilecik przyjaciółki młodości, pachnący i francuzki, otrzymała w chwili właśnie, kiedy wraz ze słynnym romansopisarzem francuzkim znajdowała się na wieczerzy u słynnéj paryzkiéj kokotki, Nany.
Festyn ten, jakkolwiek świetny, nie wymagał ani starannego ubioru, ani wystudyowanéj pozy. W wielkim i wysokim sypialnym pokoju, który téż, gdyby nie kilka łóżeczek dziecinnych z rozrzuconą pościelą i jedna sprężynowa kanapka, byłby równie pustym i nagim, jak gabinet Sanickiego, pani Julia siedziała na sprężynowéj kanapce, w tureckiéj trochę postawie, bo z podwiniętemi nogami, w krótkiéj kolorowéj spódnicy, w białym, u piersi rozwartym kaftanie, z włosami, nieładem swym zdającemi się w jasne południe opowiadać o gorączkowych snach i marzeniach nocnych. I teraz także, pomimo że oczy jéj, przebiegające szybko karty książki, błyszczały i mgliły się na przemian, była ona w rzeczy saméj pogrążona w śnie, w świetnościach, wesołościach, rozkoszach dalekich, dalekich... strasznych, a ponętnych, strumieniami gazowego światła oblanych, śmiechem, pląsem, dziką swobodą nabrzmiałych... Ze snu tego wyrwana przez stąpanie i głos kredensowego chłopca, który jéj list przyjaciółki młodości przynosił, zerwała się z kanapki na równe nogi i ze swéj strony także pełnić poczęła obowiązki gościnnéj pani domu. Przedewszystkiém zawiesiła na klamce trzy długie, grube warkocze, a czesząc je i splatając, wysłała dwie dziewki garderobiane i kredensowego chłopca, aby, śród rozległych przestrzeni dworu, ogrodu i gaju wyszukali dzieci. Nie było to łatwém do zrobienia, zrobiło się jednak. Po upływie godzinki, pięć małych istot zgromadziło się pod rodzicielskim dachem. Cztery z nich, starsze, przybyły pod wodzą guwernantki niby, niby bony, z niemiecka po francuzku mówiącéj, a od piérwszego wejrzenia odznaczającéj się nadzwyczajnie złym humorem. Być może, iż zły humor ten miał tę samę pobudkę psychiczną, która do pozostawania w Sanowie skłaniała ex-kuchcika, więc niewypłaconą od lat kilku pensyą. To tylko pewna, że guwernantka, czy bona, była bardzo znudzoną i rozjątrzoną a cztery małe istoty brudnemi, rozczochranemi i od swawoli zziajanemi. Piąta, najmłodsza, nosząca nazwę maleństwa, przyniesioną została przez piastunkę swą i wnet pochwyconą w objęcia matki, która całowała ją i w ramionach huśtała z czułością gorączkową. Było to wyraźnie dziecię, tak zwane: ulubione. Nie należy jednak mniemać, aby pani Julia i dla innych dzieci swych była matką nieczułą. Owszem, nie skończywszy jeszcze toalety własnéj, z niechętną pomocą nadąsanéj guwernantki, własnemi rękoma umyła, uczesała, ubrała wszystko czworo, tak, że w godzinę niespełna dziewczynki wyglądały, jak barwiste motyle, o skrzydłach złożonych z falbanek i koronek, chłopcy zaś błyszczeli cali od metalowych guziczków i srebrem nabijanych pasów. I wtedy dopiéro, gdy macierzyńskie jéj obowiązki spełnionemi zostały, pani Julia kształtną kibić swą ociągnęła darem hrabiny Cezaryi, kaftanem, nie mającym szwów, z wykładami złotem haftowanemi, a nazywającym się Jersej, i kilku jeszcze drobnemi ozdobami strój swój uzupełniwszy, otoczona małą gromadką swą, wesoło i poufale z nią szczebiocącą, udała się do salonu. W salonie porządkowała, o ile mogła, sprężynowe, przed dwudziestu laty kosztowne, lecz dziś mocno już nadwerężone sprzęty, w czém dopomagały jéj dzielnie cztery małe istoty. Harmonia pomiędzy matką i dziećmi panowała zupełna; ona wskazywała im, co mają czynić, one spełniały jéj rozkazy, a od czasu do czasu obejmowały ją i całowały. Trwało tak dopóty, dopóki pięcioletni Ludzio, jadąc z taburetem ku fortepianowi, nie wywrócił taburetu i z wielkim wrzaskiem pomiędzy cztery nogi nie wpadł. W upadku rozdarł bluzkę swą, w sześćdziesiąt błyszczących guzików zaopatrzoną. Wtedy w harmonii zgrzytnął fałszywy ton. Pani Julia poskoczyła, chłopca z objęć taburetu wydarła, a bluzkę rozdartą ujrzawszy, paru klapsami go skarciła. Poczém, rozgniewana, kazała wszystkim dzieciom, z wyjątkiem maleństwa, iść precz, do sypialnego pokoju i garderoby, do panny Berty... Poszły. Ona stanęła po środku uporządkowanego jako tako salonu, i, z rękoma opuszczonemi na suknią, zamyśliła się smutnie... Przed chwilą wesoło jéj jakoś było. Oczekiwała gości miłych i dostojnych, otaczały ją wesołe i wystrojone dzieci. Lecz jedno z dzieci tych, najmniéj właśnie ulubione, wyrządziło psotę, zmąciło urok chwili. Wystarczało to, aby zadowolenie pani Julii pierzchło, aby uczuła się ona bardzo nieszczęśliwą. Mimowoli myśl i wyobraźnia jéj uleciały znowu tam... ku festynie owéj, pod strumienie gazowego światła, w wesołość i swobodę bez trosk i skrupułów, bez zrujnowanego domu, psotnych dzieci, nadąsanych guwernantek i w mycki kucharskie przystrojonych mężów...
Nieokreślona tęsknota, która ją ogarnęła, długo nie trwała. Za oknami ozwał się tentent kopyt końskich, przed gankiem wytworny jeździec zeskoczył z pysznego wierzchowca, a po chwili pani Julia ujrzała przed sobą wysmukłego, bardzo zgrabnego i bardzo przystojnego mężczyznę, który, z uśmiechem i ukłonem więcéj niż uprzejmym, rękę do niéj na powitanie wyciągnął.
— Hrabia! — zawołała.
I drżącym od wzruszenia głosem dodała:
— Hrabia Ireneusz!
Tak; był to istotnie hrabia Ireneusz Wielogroński, mąż hrabiny Cezaryi.
Trzydziestokilkoletni, z postawy i ruchów wyglądał na dwudziestoparoletniego młodzieńca i można było jeszcze śmiało określić go nazwą: joli garçon. Cerę miał przywiędłą i bladawą, ale rysy twarzy delikatnie i prawidłowo narysowane, a skrzące się życiem i żądzą życia. Twarz ta była pełną uśmiechów rozmaitych: wesołych, zalotnych, dumnych i złośliwych. Zdobiły ją bokobrody gęste, pięknego złocistego koloru, nie takie jednak jak te, które nosił Kołowicz, bo mniéj szeroko rozpostarte, mniéj długie i nie śpiczaste, ale zaokrąglone. Kołowicza bokobrody były wschodnie, hrabiego zachodnie.
— Ależ to niespodzianka prawdziwa! spadasz, hrabio, do nas, jak z nieba! Cezia mówiła mi, że nie tak prędko jeszcze...
— Pani! — odrzekł hrabia, — najmniéj wierzyć należy wiadomościom, które żony miewają o swych mężach i... nawzajem!
Początek frazesu wymówił z uśmiechem wesołym, koniec ze złośliwym trochę. Pani Julia prowadziła go do kanapki, która, w otoczeniu kilku fotelów, niby oaza u krańców pustyni, mgliła się w głębi wielkiego, pustego salonu. Usiadłszy na fotelu, hrabia opowiadał, że przybył do Pomin zaledwie wczoraj. Był zharassowany długą podróżą, ale skoro tylko dowiedział się o zmowie napadnięcia na Sanów, pośpieszył... Przybywał w awangardzie. Towarzystwo całe nadjedzie lada chwila. Zajeżdżał do Odropola. Panna Adolfina rozwinęła się cudownie. Na piérwszy rzut oka nie wydaje się piękną; za szczupłą jest trochę i za bladą. Trzeba oka znawcy, aby ocenić wdzięki jéj i odgadnąć, jaka z niéj będzie czarująca kobieta. Za to pani Iza...
— Cóż? jakże hrabia znalazł moję najlepszą, najdroższą Izę?
Hrabia przymrużył nieco oczy i przez zęby wycedził:
— Bardzo chuda!
— O! na wiek swój jednak Iza wygląda prześlicznie...
— Mogę upewnić panią, że znam rówieśnice pani Izy, które nie wychudły tak, jak ona, i są całkiem zachwycającemi...
Najwyraźniéj mówił to o niéj. Istotnie, w kaftanie Jersej, bardzo ściśle i wyraźnie zarysowującym jéj kształty, z mniejszą niż zwykle ilością błyskotek w ubiorze, a rozbłysłemi w zamian oczyma, pani Julia była ładną kobietą. Ładniejszą stała się od rumieńca, który zabarwił i odświeżył przywiędłą nieco twarz jéj. Rumieniec ten sprowadzony był przez dwie przyczyny. Po cienkich ustach hrabiego igrał uśmieszek wpół czuły, wpół zalotny. Przypomniał on jéj parę chwil z przeszłości, z hr. Ireneuszem spędzonych, a pamiętnych; przypomniał jéj także hrabiego Muffata, z którym przed kilku godzinami, w apartamentach Nany przebywała. Hrabia Ireneusz, hrabia Muffat, były to, powiedziéć można, typy całkiem odmienne. Nie to; posiadały snadź coś wspólnego, skoro pierwszy przywodził na pamięć pani Julii drugiego. Przypomnienia te wzruszyły ją. Lecz ze wzruszeniem dość przyjemném połączyło się uczucie inne, przykre. Hrabia Ireneusz, naturalnie, inaczéj jak po francuzku nie rozmawiał. Pani Julia zaś, w smutném swém i odludném życiu, wprawę we francuzkiem mówieniu utraciła. Ciężko jéj było i na sercu, i na języku. Szukała wyrazów, lawirowała myślą pośród nasuwających się dźwięków, aby módz pomiędzy niemi wybrać najstosowniejszy, z rozpaczą czuła, że mogła-by dowcipną być i zajmującą, gdyby nie krępujące ją lingwistyczne pęta. To zaś było najdolegliwszém, że obawiała się, aby lada chwila, przez jakąś omyłkę pamięci, przez jakieś poślizgnięcie się języka, nie powiedziéć czegoś takiego, coby w spojrzenie hrabiego, w to spojrzenie, marząco teraz w twarzy jéj utkwione, wlać mogło uśmiech lekceważenia — dla parafianki. Wszystko to razem skłoniło ją do podniesienia się z kanapki.
— Oznajmię mężowi memu... — zaczęła.
Hrabia posunął się z fotelem swym tak, że przejście jéj sobą zagrodził.
— Protestuję! — zawołał. — I bez wzywania ich, posiadamy na świecie mężów aż do zbytku...
A po chwili z nadąsaniem, które mu było bardzo do twarzy, dodał:
— Fatalny to jest zwyczaj miéć męża!
— A mieć żonę? — z figlarnym uśmiechem zagadnęła pani Julia.
Hrabia z ukłonem odpowiedział:
— Pani! to już całkiem ze zwyczaju wyszło!
Rozmowa stała się bardzo ożywioną, francuzczyzna nawet znacznie łatwiéj już pani Julii iść zaczęła, gdy naprzód przed domem ozwały się turkoty kół, a potem w przedpokoju szelesty sukien i szmery przytłumionych rozmów. Po pięciu minutach, oaza istniejąca na pustyni sanowskiego salonu stała się bardzo zaludnioną.
Na kanapce, w ubiorze i z postawą ponętnéj Oblatki, siedziała pani Izabella, a obok niéj zajmowała miejsce hrabinka w kaftanie Jersej i z opuszczonemi na Jersej falami złocistych włosów. Hrabiowstwo powitali się koleżeńskiém uściśnieniem ręki. Pomieniecki, sztywny nieco i wyniosły w swém surowo-wytworném ubraniu, z kilku barwistemi centkami u piersi, usiadł obok Adolfiny, przez chwilę patrzał na sufit, którego niepospolita wysokość sprowadzała potrzebę niezwykłego podniesienia głowy, potém, z cicha i powoli, zapytał sąsiadkę, czy nie znudziła się jeszcze na wsi i czy nie pragnie już opuścić rodzinne powietrze? Młoda dziewczyna, ze szczególną żywością odpowiedziała, że przeciwnie, pragnie zostawać w stronach tych długo... jak najdłużéj! Pomieniecki w twarz jéj popatrzył, ale bystrość i niepokój spojrzenia jego kryły się za szkłami.
— Czy pani tak pokochałaś rodzinne powietrze? — wymówił z akcentem tłumionego podrażnienia.
Ona akcent ten dosłyszała i spojrzała na niego swemi wielkiemi pytającemi oczyma. Wyraz ów myślącego a namiętnego prawie pytania, który najczęściéj oczy jéj napełniał, nadawał im czar szczególny.
Mówił on o tajemniczych jakichś burzach czy buntach serca i myśli, i jak tajemnica wszelka, obudzał ciekawość, pociągał... Dnia tego zresztą była ona owinięta w cichą, szczęśliwą zadumę. Wzrok jéj, odrywając się od otoczenia, błądził kędyś daleko, tęsknotą nabrzmiały i zarazem rozkoszą; głowa, zdobna w parę świeżych kwiatów, pochylała się nieco na przód, pod ciężarem warkoczy, wieńczących jéj czoło, lub przepływających pod czołem tém marzeń. Teraz, gdy, zdziwiona nieco, ku twarzy szambelana wzrok swój podniosła, zapatrzył się on na nią tak, że aż wejścia pana domu nie spostrzegł i zwróconych jego ku sobie powitań od razu nie usłyszał. Sanicki, naturalnie, nie miał już na sobie ani fartucha białego, ani mycki kucharskiéj. Witał on gości z ruchami i wyrazem twarzy, objawiającemi uszczęśliwienie doskonałe; jednym z nich czynił wyrzuty, innym dziękował, damy w rękę z kolei całował, żwawym stał się i mównym, i takim jakimś, pomimo dość ciężkiéj budowy ciała, lekkim, nad ziemią prawie unoszącym się, że niepodobna było-by poznać w nim ociężałego, sennego szlachcica, który przed kilku godzinami leżał na myśliwskiém łożu w szlafroku i mesztach, a bajek o łowiectwie, strachach i samobójstwach słuchał dlatego, aby módz o nadchodzącym końcu świata zapomniéć. Motylowanie to Sanickiego pomiędzy gośćmi trwało-by bardzo długo, gdyby nie nowy turkot kół na dziedzińcu, nowe szelesty w przedpokoju i nakoniec wejście do salonu osób czterech.
Było to towarzystwo z Błonia, na dwie pary podzielone. W parze pierwszéj, z ręką opartą na ramieniu brata, postępowała Żytnicka, od stóp do głowy we Wschód ubraua. Silna i krępa postać jéj owinięta była w spływający prawie aż do ziemi szal turecki, u szyi i uszu błyszczały znakomitéj wielkości ozdoby z kaukazkiego srebra, włosy znikały pod zwojami indyjskiéj, złotem haftowanéj, tkaniny. Kołowicz był téż w pełnéj formie, to jest, w mundurze, ściśle zapiętym na dwa rzędy złotych guzików, ze złotemi haftami na kołnierzu, ramionach i rękawach, z błyszczącym pośród bokobrodów krzyżem na szyi, z drugim krzyżem u pętlicy mundura i z czémś jeszcze, co doprawdy nie wiem, jak się nazywa, ale co jest długim rzędem, u złotéj tasiemki zawieszonych, kolorowych drobiazgów. Każdy z drobiazgów tych jest podobno do minimum rozmiaru sprowadzonym emblematem posiadanego świadectwa zasługi.
W drugiéj parze szli: Żytnicki i Eugeniusz. Para piérwsza, ode drzwi już witana przez motylującego pana domu, zbliżyła się do oazy. Kołowicz z wydętemi wargami, lecz wyrazem oczu, zdradzającym zmieszanie pewne, kłaniał się i usiłował ramię swe z siostrzaném ramieniem rozłączyć. Lecz Żytnicka przytrzymała je i, kłaniając się téż na wszystkie strony, z serdecznym śmiechem wymówiła:
— Rekomenduję państwu... Brat mój, Ignacy Kołowicz. Urzędnik do szczególnych poruczeń przy generał-gubernatorze Turkestańskim i... sam także generał!
Śmiech jéj był serdeczny, radośny, z głębi duszy płynący, na całéj twarzy jéj, draperyą indyjską ocienionéj, rozlewało się takie szczęście, że nie było w towarzystwie ani jednéj osoby, na któréj ustach nie osiadł-by uśmiech, i to nie drwiący nawet uśmiech, ale taki, który, mimowoli i wiedzy, zjawia się na widok nieskończonéj naiwności, połączonéj ze szczęśliwością nieograniczoną. Pomieniecki nawet zwrócił szkła swe z sufitu na nią i z podniesioną nieco głową, uśmiechnął się. Sanicka, z wprawą i wdziękiem światowéj niegdyś kobiety, zaznajamiała Kołowicza z obecnemi a nieznanemi mu osobami. On paniom kłaniał się nizko, panom podawał rękę. Pomieniecki i Wielogroński wstali z krzeseł swych.
— Pan szambelan Pomieniecki.
— Rad jestem, bardzo rad!
— Pan hrabia Wielogroński.
— Rad, bardzo rad! bardzo szczęśliwy!
Mówił z cicha, a tryumfalne i rozkoszne jego: pchuuu! kędyś mu bez śladu zaginęło.
Hrabia pochylił się nad fotelem pani domu:
— Dlaczego nie oznajmiłaś mi pani, że to bal kostiumowy?... Był-bym przebrał się za Papuasa...
Mówił to prawie głośno. Sanicka zlękła się, aby Żytniccy nie usłyszeli drwin wesołego hrabiego. Głośniéj zatém, niż wypadało, zawołała do Żytnickiéj:
— Pan generał z daleka zapewne przybywa?
Los, który miewa niepojęte swe kaprysy, umieszczał zawsze Żytnicką pomiędzy panią Izabellą a hrabinką. Wschodni kostium jéj uwydatniał się znakomicie pomiędzy ciemną, a w prostocie swéj drogocenną, szatą Oblatki i obcisłym Jerseyem złotowłoséj sylfidy. Zagadnięta, zwróciła się ku gospodyni domu:
— Z daleka duszeczko, z daleka! Stale to mieszka on w Smarkandzie, stołeczném mieście państwa Turkestańskiego, ale jeździ ztamtąd wszędzie... po całym świecie... był w Kaszaryi, w Dżumaryi, w Kakawelu, w Fer... fer... ferganelu... gdzie jego nie było! I po stepach jeździł...
— Jakże wielkie fatygi przenosić musiał brat pani w licznych swych podróżach, — łagodnie ozwała się pani Izabella.
Żytnicka z godnością odpowiedziała:
— Ej nie! jakie tam fatygi! On po tych wszystkich krajach nigdy inaczéj nie jeździ, jak karetą i sześciu końmi, czasem nawet i siedmiu... stać go na to!
Kołowicz, który w stojącéj postawie rozmawiał z gospodarzem domu, zwrócił na siostrę spojrzenie pełne wyrzutu.
— Co ty wygadujesz, Kostusia! — zaczął, — jaka tam kareta! pięknie jaby wyszedł na tém, żeby zaczął karetą i sześciu końmi po tych pustyniach jeździć. Nawet tam i nie można tak jeździć, bo dróg takich niéma, i po kilkaset wiorst studni żadnéj... Pustynie! po pustyniach człowiek leci jak strzała, stepowemi konikami, kibitką albo tarantasem, byle prędzéj doleciéć... z poleceniem!
Usiadł na niezajętym jeszcze fotelu, obok Pomienieckiego. Szambelan od kilku już minut przypatrywał się uważnie orderom i emblematom orderów, zdobiącym pierś azyatyckiego dostojnika.
— Pan generał, — zaczął bardzo powoli, — znasz zapewne z blizka pana generał-gubernatora Turkestańskiego...
Kołowicz ukłonił się:
— Mam honor... — odpowiedział, — widujemy się codzień...
— Ignasiu! — zawołała Żytnicka, — opowiedz-że państwu, jaki pan generał-gubernator na ciebie łaskaw...
— Kostusiu! dajże pokój! — ofuknął ją prawie brat, — co to łaskaw? czy to ja piérwszy rok służby mam za sobą, żeby na mnie naczelnik łaskaw był! My z sobą w przyjaźni żyjem... ja u niego w gościnie bywam...
— Pan generał zna zapewne do gruntu systemat administracyjno-prawny, w niedawno podbitéj prowincyi zaprowadzony, — zagadnął znowu Pomieniecki, w którym mundur i ordery Kołowicza zdawały się wciąż budzić dość żywe zajęcie.
— Jeszczeby! ja tam od samego początku żyję...
— Chciałbym wiedziéć...
Szambelan chciał wiedziéć o wielu szczegółach zaprowadzonego w podbitéj prowincyi systematu prawno-administracyjnego. Kołowicz okazał w téj mierze nietylko kompetencyą zupełną, ale nawet wielką pamięć i bystry rzut oka. Mówił niepoprawnie wprawdzie, ale płynnie i z ożywieniem; szambelan słuchał z coraz większą uwagą. Zarazem z ciekawością nietajoną wcale, obaj panowie przypatrywali się wzajem zdobiącym piersi ich świadectwom zasług. W ogóle, jakkolwiek po cienkich i inteligentnych wargach Pomienieckiego przesuwał się niekiedy zaledwie widzialny uśmieszek, znajomość jego z Kołowiczém zawiązała się z dziwną łatwością. Z pozorów, cechujących dwu tych ludzi, a wręcz z sobą sprzecznych, wnosząc, trudno-by nawet było przypuścić, aby przychylnie i sympatycznie spotkać się oni mogli z sobą na punkcie jakimkolwiek. Spotkali się jednak. Po kwadransie ożywionéj rozmowy, szambelan uprzejmie zapytał:
— Czy nie będzie niedyskrecyą zapytać pana, do jakiéj klasy należy krzyż, którego wstążkę widzę w pętlicy pańskiéj?
— Ten? — zapytał Kołowicz, jednego z odznaczeń swych palcem dotykając.
— Nie, panie! ten jest mi dokładnie znajomym... tamten?
Tamten należał do klasy dość wysokiéj. Usłyszawszy odpowiedź na pytanie swe, szambelan skłonił lekko głowę, na znak powinszowania czy uznania. Kołowicz promieniał, jak słońce w południe. Żytnicki, który, za plecami nieco obu panów siedząc, w milczeniu przysłuchywał się ich rozmowie, promieniał także i w zwykły sobie sposób, z pod wąsów, lecz żartobliwie niby, ozwał się:
— Ale czy szwagier widzi, jakie to piękności są i u pana kamerhera!
— Widzę! widzę! — odpowiedział Kołowicz, głową w obie strony kołysząc. — Widzę! — powtórzył, tylko że nie umiem rozpoznać, jakiego to kraju i jakiéj klasy...
Pomieniecki nie dotknął palcem, jak to uczynił Kołowicz, przedmiotu, o który go zapytywano. Podniósł tylko głowę i z pytającym wyrazem twarzy wymówił:
— O który pan zapytujesz?
— Ten... o ten! słomkowy i zielony...
Zwolna i niedbale lecz z zadowolonym uśmiechem, szambelan objaśnił, iż był to order hiszpański. Wymienił téż nazwę orderu i opowiedział historyą jego powstania.
Kołowicz słuchał z wytrzeszczonemi od zdziwienia oczyma:
— Czy pan szambelan był w Hiszpanii? — zapytał.
— O nie! nie trzeba było osobiście przebywać w kraju jakimś, aby zdobyć sobie względem niego pewne zasługi... szambelan dworu najjaśniejszego cesarza niemieckiego przyozdobionym został w order hiszpański, z okazyi przebywania w Berlinie syna królowéj Izabelli, dzisiejszego króla hiszpańskiego, a podówczas jeszcze infanta.
Infant hiszpański żywo zainteresował cztery panie, od kilku chwil przysłuchujące się rozmowie panów. Pani Izabella piérwsza wyraziła ciekawość publiczną, zapytując szambelana, czy z blizka poznał infanta? czy długo z nim przebywał? jak młodzieniec ów wyglądał w porze owéj?
Szambelan infanta poznał z blizka, ponieważ należał do orszaku, któremu powierzoném było zabawiać księcia i pokazywać mu wszystko, cokolwiek w stolicy widzenia godném się okazywało. Infant był wtedy bardzo jeszcze młodym, ale wzrost miał już wysmukły i postawę wspaniałą. Włosy i oczy jego były czarne, cera smagłą...
— W takim razie, mój stryju, — zawołała hrabinka, — książę Alfons był daleko piękniejszym, niż jest teraz arcyksiążę Rudolf...
Arcyksięcia Rudolfa hrabinka widywała w Wiedniu, i jeszcze u wód jakichś, nie tak wprawdzie zblizka jak stryj jéj hiszpańskiego infanta, zawsze jednak widywała. Z powierzchowności nie podobał się on jéj wcale. Opowiadała o powierzchowności téj długo i szczegółowo. W końcu dodała:
— A jednak narzeczona jego, księżniczka Stefania belgijska, jest podobno prześliczna...
Tu hrabia Ireneusz, za krzesłem Adolfiny stojący i o czémś jéj opowiadający, ozwał się:
— Prześliczna... to za wiele! ale pełna wdzięku i ma w sobie coś... coś...
— Czy widziałeś ją, hrabio? — z żywością niezwykłą zapytał szambelan, a pytanie to powtórzyła większość obecnych.
— Nie dawniéj jak przed pięciu dniami, w czasie przejazdu mego przez Bruxellę, — odpowiedział hrabia, lecz wnet, jakby go ta niedawna przeszłość daleko mniéj od chwili obecnéj zajmowała, pochylił się znowu nad młodą dziewczyną, i z żywemi uśmiechami i gestami, w twarz jéj patrzéć usiłując, mówić jéj o czémś zaczął.
Hrabinka za to miała dużo do opowiedzenia o ślubnéj wyprawie księżniczki Stefanii. Wiedziała o niéj szczegóły takie, jak gdyby była księżniczki garderobianą. Z razu mówiła o brylantach i sukniach, ale gdy zaczęła mówić o koronkach i pończochach, wpadła w zapał taki, że mowę polską, zupełnie bezwiednie, przemieniła na francuzką.
Tu znowu parę słów koniecznego wyjaśnienia. Towarzystwo, w salonie sanowskim zebrane, mówiło po polsku dlatego, że gospodarz domu i trzy z pomiędzy gości osoby o francuzkim języku żadnego nie mieli wyobrażenia.
Sanicka cieszyła się tém w duchu, hrabinka stosowała się do wszystkich. Gdy jednak wpadła w zapał, stosować się przestała. Winne były temu pończochy księżniczki Stefanii. Na szczęście, w towarzystwie znajdowało się jedno bardzo dobre serce. Należało ono do pani Izabelli. Nie mogąc znieść tak rażącego rozminięcia się z zasadami miłości bliźniego, pani Izabella przerwała mowę przyjaciółki wspomnieniem osobistém, wspomnieniem, które niewiele może związku miało z księżniczką Stefanią i jéj ślubną wyprawą, nie mniéj, przy rozmowie o najdostojniejszych w świecie osobach, nasunęło się jéj pamięci.
Kiedy była w Rzymie, miała szczęście otrzymać audyencyą u Ojca Ś-go i...
Hrabina Cezarya z żywością przerwała:
— Oto jest rzecz, któréj jestem zawsze bardzo cie... któréj zawsze bardzo pragnę. Raz jednak tylko byłam w Rzymie i to przelotem... Cóż się tam robi, Izo? co się mowi? jak byłaś ubraną?
— Przedstawiając się Ojcu Ś-mu, droga Ceziu, nie można być ubraną inaczéj, jak w czarnéj sukni pod szyję, z długą treną i bez żadnych błyskotek. Skromność ta i powaga ubioru jest bardzo właściwą miejscu, z którego spływa na nas wzgarda dla wszelkiéj próżności i płochości...
Większość towarzystwa potwierdziła zdanie to. Istotnie, kobieta, która raz w życiu swém w czarnéj sukni pod szyję, z długą treną i bez błyskotek nawiedzi to miejsce, ani próżną, ani płochą nigdy już być nie może. Żyjącym dowodem tego była pani Izabella.
Opowiadanie o audyencyi, o tém, co tam się mówi, w jaki sposób idzie się ode drzwi i wraca się do drzwi, trwało minut kilka. Obecni słuchali z namaszczeniem. Namaszczoną w sposób szczególny czuła się Żytnicka. Nigdy jeszcze w życiu nie znajdowała się ona na takiéj fecie; nigdy jeszcze nie słyszała tak wiele o książętach, księżniczkach i papieżach, a to od ludzi, którzy ich sami na żywe oczy widywali. Oniemiała z razu i zapomniała nawet o Kaszaryi i zamieszkujących kraj ten Nogatach, o których obiecywała sobie była wiele towarzystwu opowiedziéć. Potém jednak znudziło ją to, że brat jéj we wszystkich tych świetnościach udziału żadnego nie brał, lecz owszem wyglądał tak, jak gdyby wobec nich zmalał nieco, jak gdyby był przez nie trochę pognębionym. Skorzystała tedy z piérwszéj przerwy w rozmowie, aby z figlarném wejrzeniem brata zagadnąć:
— No, a cóż tam twój generał-gubernator? jakże on tam mieszka? jak u niego bawią się? Przecież ty tam u niego jak w domu!...
— Istotnie, — potwierdził Pomieniecki, — natura i obyczaje Wschodu są tak odrębne, że jest rzeczą ciekawą wiedziéć, jak śród nich Europejczycy życie swe urządzają.
Kołowicz pośpieszył zadość uczynić ciekawości szambelana. Opowiadał o mieszkaniach Samarkandzkich w ogóle, a o mieszkaniu rządcy onéj wschodniéj prowincyi państwa w szczególności; potém o przyjęciach, odbywających się u tego ostatniego, o jego powierzchowności, rodzinie, temperamencie, zmianach humoru i t. p.
Nagle opowiadanie to przerwaném zostało wybuchem głośnego, serdecznego, prawdziwie dziewczęcego śmiechu. Był to śmiech Adolfiny. Zamyśloną z razu i roztargnioną ładny hrabia bawił rozmową swą dopóty, aż zdołał zabawić ją i rozśmieszyć. Z filuternym uśmiechem, i piękne szare oczy swe topiąc w ożywiającéj się coraz jéj twarzy, hrabia pokazywał jéj drobny przedmiot jakiś, u złotego łańcuszka przy zegarku zawieszony. Adolfina na widok przedmiotu tego zarumieniła się z razu gwałtownie, lecz potém wybuchnęła niepodobnym do powstrzymania śmiechem.
— Qu’est ce? Adolphine? — niespokojnie trochę zapytała pani Izabella. — Hrabio! cóż to tak zabawnego pokazujesz pan mojéj córce?
— Co to, hrabio? — powtórzyli jednogłośnie oboje gospodarstwo.
Hrabia nie śmiał się. Na szczupłéj, bladéj, ładnéj jego twarzy osiadł wyraz prawdziwie angielskiéj flegmatyczności i powagi; jedna tylko powieka jego mrugała i jedno oko śmiało się. Odczepił od łańcuszka przedmiot, budzący śmiech Adolfiny, a powszechną ciekawość i, podnosząc go w dwu palcach, tak, aby przez ogół towarzystwa mógł być widzianym, z doskonałą powagą, i z lekka tylko szepleniąc, wymówił:
— To jest świnka!
W istocie, pomiędzy dwoma różowemi i w migdał wykrojonemi paznokciami hrabiego świeciła ślicznie i nadzwyczaj wiernie ze złota wyrzeźbiona świnka. Widok ten sprawił najrozmaitsze wrażenia.
Pani Izabella spuściła powieki i wydawała się nieco skandalizowaną. Żytniccy oboje i Sanicki zanieśli się od śmiechu; Kołowicz wytrzeszczył oczy z takiém zdumieniem, jak gdyby świadectwu oczu i uszu własnych wierzyć nie chciał; pani Julia pochyliła głowę i ukryła twarz w batystowéj chustce lecz, z za chustki ukośne spojrzenie rzucając na hrabiego, pytała:
— Co to znaczy, hrabio! co to znaczy?
— Znaczy to, — ze śmiechem podchwyciła hrabinka, — znaczy to, moja Żiuljetko, że hrabia, w czasie ostatniéj bytności swéj za granicą, został członkiem paryzkiego stowarzyszenia pornografów...
Kilka głosów prosiło o wytłómaczenie: co to takiego stowarzyszenie pornografów?
— O! tego to już nie podejmuję się państwu tłómaczyć! — śmiejąc się coraz żywiéj, zawołała hrabinka.
Podjął się tego hrabia:
— Jest to — wymówił, — jest to stowarzyszenie... świniarzy. Posiada ono w Paryżu swoje statuty, swoję salę posiedzeń i swoje godło, które przed chwilą miałem przyjemność państwu pokazać, a którém przyozdabiać się każdy z członków stowarzyszenia ściśle jest obowiązanym...
Teraz wybuchnął już śmiech ogólny, długi, serdeczny. Dwie tylko osoby nie śmiały się: pani Izabella, która spuszczała oczy, a z lekka wargę przygryzała, i sam opowiadający.
— Moja Ceziu! Zmiłuj się! czy kobiety także należéć mogą do stowarzyszenia... pornografów? — głosem od śmiechu przerywanym zapytała przyjaciółkę pani Julia.
— Mogą, pani, — w zastępstwie żony odpowiedział hrabia, — czego dowodem, żem właśnie hrabinie Cezaryi przywiózł symbol stowarzyszenia naszego...
— Przywiózł! doprawdy przywiózł! — zawołała hrabinka, i z kieszonki Jerseja wyjęła malutki, cenny bardzo zegarek.
— Oto jest!
Przy zégarku hrabinki, kołysało się istotnie, ze złota, w postawie ryjącéj, wyrzeźbione zwierzątko.
— Mam ich i więcéj. Propaganda należy do obowiązków dobrego pornografa...
Mówiąc to, hrabia wyjął z kieszeni ubrania śliczny, z perłowéj konchy pugilaresik i wydobył z niego kilka złotych świnek.
— Komu z państwa służyć mogę? — zapytał z ukłonem, i pytające spojrzenia tocząc dokoła.
Łatwo było z postawy i wyrazów twarzy odgadnąć, kto w towarzystwie daru jego pożądał. Pani Izabella nie pożądała. Ruchem przerażonym trochę usunęła się w głąb’ kanapki i znaczące spojrzenie przesłała córce. Pomieniecki nie pożądał także. Patrzał w sufit i tylko zmarszczki jego zarysowywały mu na twarzy zwykły jego, z za maski jakby wytryskujący uśmiech. Zresztą, pożądali wszyscy, choć nikt, oprócz Kołowicza, uczuć swych nie objawiał. Kołowicz, zmęczony śmiechem tak, że aż obiema dłońmi sobie boki przyciskał, ukłonił się i rzekł:
— Doprawdy... jeżeli pan hrabia tak łaskaw... to taka śmieszna sztuka... ja jeszcze tego nigdy nie widział i nie słyszał...
Ale hrabia zaczął od dam. Zgrabny, swobodny, a bardzo poważny, i tylko śmiejące się spojrzenia ukośnie ku Adolfinie rzucający, przechodził on od jednéj osoby do drugiéj, z lekkiémi ukłonami, rozdając symbole stowarzyszenia, którego był członkiem. Hrabinka ścigała ruchy męża wzrokiem dziwnym, było w nim trochę czułości. Można by rzec, że hrabia, o którym mówiła przyjaciółce, że nie kochała go ani przez jeden dzień życia swego, w téj chwili obudzał w niéj pewną sympatyą. W téj chwili miał on w sobie coś działającego na nerwy... quelque chose d’agaçant. Pochylając się ku pani Julii, szepnęła:
— Nieprawdaż, że Ireneusz przypomina w téj chwili, króla Krystyana, z les rois en exil, Daudeta?
Tu podniosła głowę. Lekka złośliwość, chęcią może zwrócenia na siebie uwagi męża wywołana, błysnęła w błękitném jéj oku. Z nerwowym trochę śmieszkiem zawołała:
— Dzieją się na świecie niespodzianki... Hrabia pojechał do Londynu po maszyny rolnicze, a przywiózł z Paryża...
— Stadko świnek! — z głębokim ku żonie ukłonem i szepleniąc nieco, dokończył hrabia.
Śmiech ogólny wybuchnął znowu. Wesołość serdeczna, bez skazy, bez cienia, ogarnęła wszystkich. Śmieli się i przyczepiali świnki do swych zegarków. Żytnicka przyczepiała swoję drżącémi od radości rękoma. Była tak przejęta wdzięcznością za dar otrzymany, że ciemną swą, zgrubiałą od gospodarskiéj pracy rękę, wyciągnęła ku hrabince:
— Dziękuję, — mówiła, — bardzo dziękuję!
— O!... — wymówiła hrabinka, i baczniéj niż wprzódy po ubraniu jéj okiem powiodła. — Jaki pani ma piękny szal!... zapewne brat przywiózł go pani z... Kaszaryi?
Piérwszy to raz przemówiła do dzierżawczyni, która ani tonu mowy jéj, cedzącego nieco sylaby, ani złośliwego wymienienia Kaszaryi nie zrozumiała, nie spostrzegła. Szczęśliwą się uczuła, że może znowu mówić o bracie, o bogactwach jego, zarówno jak o jego dobroci.
— O! — zaczęła, — pani hrabina nie wyobrazi sobie, jaki on dobry... kochał mię zawsze bardzo, a w tak dalekich stronach i na takim... takim stopniu zostając, nie zapomniał o mnie nigdy...
Łzy jéj w oczach stanęły. Hrabinka patrzała na nią uważnie i już bez złośliwości. Być może, iż wzajemne ku sobie przywiązanie rodzeństwa poruszyło w sercu jéj dobrą jakąś strunę. Ona sama rodzeństwa nie miała. Pomyślała może: gdybym ja miała brata! i stała się dla Żytnickiéj prawie zupełnie grzeczną.
— Więc to pan... Ko... Kołowicz przywiózł pani ten śliczny szal?
— O tak, on! Zkądże-bym ja miéć mogła takie drogie rzeczy, gdyby nie od niego. Ale on nawiózł mnie mnóztwo śliczności i osobliwości różnych... kazałam nawet te wszystkie prezenty jego tu za sobą przywieźć... myślałam, że może państwo będą ciekawi zobaczyć...
Hrabinka klasnęła w dłonie, pani Izabella uczyniła poruszenie żywe, pani Julia poskoczyła z krzesła. Wszystkie te panie były ciekawe, bardzo ciekawe osobliwości, przywiezionych ze wschodu. Gospodyni domu wybiegła, i wnet wróciła, a za nią kredensowy chłopak wniósł spory czumadan, od którego po salonie całym rozeszła się niezbyt przyjemna woń skóry. Panie jednak woni téj nie zauważyły nawet, otoczyły czumadan. Żytnicka usiadła na ziemi, wydobyła z kieszeni kluczyk i Sezam otworzył się. Istotnie Kołowicz z hojnością wielką obdarzył siostrę. Naprzód występować zaczęły z czumadana szale i chustki: tureckie, perskie, kaukazkie i t. p. Jedna z nich była tak cienka i miękka, że hrabinka przez pierścionek swój przeciągnąć ją próbowała. Po szalach nastąpiły serwety i poduszki. Te już były znacznie mniéj zajmującemi. W zamian jednak, przedmioty, które ukazywały się potém, wywołały okrzyki zdziwienia. W ręku Żytnickiéj połyskiwały srebrne, a fenomenalnéj długości kolce, z tegoż metalu ciężkie i grube naszyjniki i obręcze. Na chóralne zapytanie: co to? Kołowicz sam udzielił objaśnienia, że to były ubiory ludów dzikich. Te z pomiędzy nich przyczepiają one do uszu swych, temi opasują szyję, ramiona i nogi, tamtemi przebijają sobie nozdrza i wargi. Panie śmiały się i dziwiły bardzo ludom dzikim, że w sposób taki stroić się one mogą. Kołowicz zaś nie skończył jeszcze opowiadania swego, gdy Żytnicka, z dna już kufra wyjmując przedmiot jakiś, zawołała:
— A to, proszę państwa, pantofel cesarzówny chińskiéj!
Od radości i dumy, szkarłatnie zarumieniona, a z draperyą indyjską od nachylania się całkiem na bok głowy przesuniętą, podnosiła ona w górę malutki pantofelek, na aksamicie złotemi nićmi wyszywany. Tak, i ona również, nietylko powiedziéć coś mogła o cesarzównie jednéj, ale nawet pantofel jéj pokazać. Warto to przecież było pończoch księżniczki Stefanii.
Pantofel cesarzówny chińskiéj! czy to być może? dla czego jeden tylko? Jaki maluchny! Haft na nim misterny nadzwyczajnie! Jakim sposobem generał go posiada?
Generał opowiadał, jakim sposobem przyszedł do posiadania znakomitego pantofla. Stało się to wtedy, gdy przebywał on nad Amurem, przy saméj granicy chińskiego państwa.
— Tam, gdzie mieszkają Nogaty i Uszaty... objaśniła Żytnicka.
— Nogajcy i Uszgary, — poprawił Kołowicz.
Paniom różnica ta brzmień nie mówiła nic. Nogaty zarówno jak Nogajcy, byli im całkiem nieznanymi.
Pantofel zato cesarzówny chińskiéj z rąk do rąk przechodził. I dziwna trochę rzecz! Panie te, które z pozoru tak różne z sobą przedstawiały typy, z których jedna była idealną, pobożną, dobrego smaku pełną, kandydatką na rzymską oblatkę; druga, żywą, strojną, świetną, światu i rozkoszom jego hołdującą kobietą; trzecia parafianką, do świata tęskniącą, i przez los zapomnianą heroiną; czwarta nakoniec rubaszną, krzykliwą, chełpliwą i ciemną gospodynią wiejską; cztery kobiety te, rozdzielone pomiędzy sobą głębokiemi różnicami urodzenia, położenia, smaku i sposobu życia, nad szalami tureckiemi, pantoflem cesarzówny chińskiéj, zlały się w jeden harmonijny, doskonale zgodny z sobą akord. Było to zjawisko téj saméj natury, jak uprzejme i wzajemnym szacunkiem nacechowane spotkanie się Kołowicza z Pomienieckim, wielkiego pana, zostającego w służbie czynnéj przy jednym z najpotężniejszych dworów europejskich, i syna szlacheckiéj zagrody, przebiegającego azyatyckie stepy z poleceniami generał-gubernatora Turkestańskiego. Tu i tam zachodziły snadź w naturze spotykających się z sobą indywidualności pokrewieństwa niejakie, z pozoru niewidzialne, w głębi kędyś istniejące.
Natura hrabiego Ireneusza pokrewną była naturom kobiecym, bo ciekawość i znawstwo, z jakiemi oglądał szale wschodnie, stroje dzikie i pantofel, nie ustępowały ciekawości i znawstwu pań. W sposób bardzo wesoły i trochę może zbyt natarczywy, prosił on Adolfinę, aby pozwoliła owinąć się jednym z szalów, a gdy młoda dziewczyna opierała się jego żądaniu, ubrał się sam w barwisty strój ten i w dodatku naszyjnikiem Nogajca czy Uszgara ramiona swe przyozdobił. Ogarniać go zaczął szał wesołości, trochę chorobliwie wyglądający, a zapalający się, jak się zdawało, u oczu Adolfiny, któréj na krok prawie nie odstępował. W szal swój owinięty, mówił właśnie coś do niéj z cichym śmiechem a rozbłysłemi oczyma, gdy Kołowicz, po zamienieniu kilku cichych słów z Żytnickim, zbliżył się ku niemu z cybuszkiem w ręku. Cybuszek wyrobiony był z drzewa sandałowego, a zaopatrzony w fajkę, wyobrażającą głowę bóstwa indyjskiego, Sziwy. Z ukłonami i najdobroduszniejszym swym uśmiechem Kołowicz złożył hrabiemu w ofierze sandał i Sziwę. Było to wywdzięczenie się za otrzymaną świnkę. Sziwa pochodziła ze wschodu, świnka z zachodu. W sposób ten zamienione, a z dalekich stron świata przez dwu panów do kraju ojczystego przywiezione przedmioty, równoważyły się z sobą. Ofiarując hrabiemu Sziwę, Kotowicz rzekł, iż bardzo będzie szczęśliwy, jeżeli pan hrabia zechce to głupstwo przyjąć od niego w pamięć. Hrabia zaś odpowiedział, że z przyjemnością przyjmuje ten mały cudek i że uprzejmość generała daléj już iść nie może. Sposób wyrażania się ich, jakkolwiek wpływy różnych stron zdradzający, miał przecież w sobie coś pokrewnego. W chwili téj saméj, oczom obecnych przedstawiło się zjawisko najosobliwsze może ze wszystkich widzianych dziś osobliwości. W progu salonu stała Żytnicka i za rękę trzymała kogoś, coś... niewiadomo. Wyglądało to na małego człowieczka, ale wyglądało téż i na spore zwierzątko. Wzrostem dosięgało zaledwie ramienia swéj przewodniczki, a od głowy do stóp porośnięte było gęstą, ciemnego koloru szerścią.
— Kto to? co to? skąd to? — rozlegały się wołania i pytania. Żytnicka, małe kosmate stworzenie trzymając wciąż za rękę, posunęła się na przód i głosem, przerywanym od serdecznego chichotu, wymówiła:
— Jest to... cha, cha, cha, cha... jest to kamerdyner genera... cha, cha, cha... Karakołpak nazywa się... o Boże mój najmiłosierniejszy... nazywa się Fi-then-pu-li!
Wtedy dokoła małego kosmatego stworzenia zgromadziło się towarzystwo całe i z bliska rozpatrywać je zaczęło. Portret przybysza tego sformułować można w sposób następny: lat czternaście, wzrost mały, członki wątłe, szyja krótka, twarz okrągła, cera ciemno żółta, oczy małe, ukośne i czarne, nos szeroki i płaski, wargi grube, usta szerokie, zęby białe, uszy wielkie i odstające, okrycie głowy, kaftan i poniższe ubranie ze skóry reniferowéj, szerścią na wierzch zwróconéj... Nie można twierdzić, aby Fi-then-pu-li przedstawiał postacią swą piękność zupełną, wedle tego, jak ją smak rasy kaukazkiéj pojmować przywykł. Nic to; doskonała szpetota posiada także uroki swoje, nadewszystko zaś uroczą jest osobliwość wszelka. Fi-then-pu-li był osobliwością, większą niż paryzkie świnki, tureckie szale i sam nawet pantofel cesarzowéj chińskiéj. To téż i obudził on nietylko większe zajęcie, ale i nadzwyczaj żywą sympatyą. Otaczano go i oglądano ze stron wszystkich. Pani Izabella zapytała Kotowicza, jaką religią wyznaje Fi-then-pu-li, a otrzymawszy odpowiedź: że, jakkolwiek Karakałpacy w ogóle wyznają wiarę Buddy... jakiegoś indyjskiego proroka, czy co? to jednak Fi-then-pu-li, przed kilku laty chrześcijaninem został. — Westchnęła z uczuciem, doznawszy ulgi, i do Kołowicza rzekła, że zasługa jego w sprawie téj jest wielką. — Pochyliła się potém i ochrzczonego Karakałpaka z czułością w czoło pocałowała. Hrabinka prosiła Kołowicza, aby kazał mu mówić językiem karakałpackim, czego jednak Fi-then-pu-li, pomimo rozkazów pana swego, w żaden sposób uczynić nie chciał. Milczał jak ściana i tylko skośnemi oczyma swemi na wszystkie strony błyskał. Nie wydawał się wcale szczęśliwym. Owszem, wydawał się przelęknionym i rozjątrzonym. Pośród żółtéj twarzy jego zaświeciły białe zęby, a z pomiędzy grubych warg wydobył się dźwięk, do gniewnego warknięcia podobny.
— Co on powiedział? czy to język karakałpacki? — zapytała hrabinka.
— Oryginalny!
— Cudowny!
— Charmant!
Pani Julia przybiegła z dłońmi pełnemi rozynków, migdałów i ciastek.
— Generale, czy on je rozynki?
— Generale, czy on je ciastka?
Jadł. Napełniał sobie usta przysmakami, które wpychano mu prawie w ręce i rozweselił się znacznie. Panie we wdzięcznych pozach przysiadły na ziemi i małego Mongolika ramionami oplotły. Po prostu rozkochały się w nim.
Scena ta miała świadka, bardzo skromnego i pokornego świadka, a był nim chłopiec kredensowy, Jasiek, czternastoletni, więc Fi-then-pu-lego rówieśnik, blade mizerne dziecko z błękitnemi oczyma, w spencerze oszytym srebrną tasiemką, a u łokci wytartym, w butach wyglansowanych, ale u pięt podartych. Patrzał on na pieszczoty i przysmaki, któremi osypywano małego Karakałpaka, z razu zadziwionym i zachwyconym, potém coraz posępniejszym wzrokiem. Nakoniec, w chwili właśnie gdy Fi-then-pu-li w obie ręce pochwycił podawane sobie ciastko z jabłkami, i od razu je do szerokich swych ust wepchnął, gdy pani Julia, pochylona nad nim, związywała mu reniferowy kołnierz pąsową wstążką, a pani Izabella białą swą ręką z lekka głaskała go po grzbiecie, Jaśkowi jakby coś w gardle stanęło. Zadławił się czémś, chrząknął, stęknął, z nogi na nogę przestąpił i nagle głosem nadzwyczaj podniesionym i piskliwym, w którym czuć było płacz i złość, zawołał:
— Kolacya podana!
Wykrzyk ten wpadł od razu w ucho pana domu, który téż począł gości do stołu zapraszać.
Z galanteryą, godną salonów Ludwika XIV, podał ramię pani Izabelli. Pomienieckiemu wypadało prowadzić gospodynią domu, lecz tak się jakoś stało, iż znalazł się on obok Adolfiny, przy któréj téż znaleźli się: hrabia i Eugeniusz. Hrabinka w mgnieniu oka zrozumiała pozycyą.
— Ireneuszu! — zawołała, — allons! Żiulietka wzywa pomocy twéj, aby przejść do stołu.
Pomieniecki złożył na ramieniu swém rękę młodéj dziewczyny. Dla hrabinki pozostał Eugeniusz.
Pozostawali jeszcze wprawdzie Kołowicz i Żytnicki, ale hrabince, młody chłop, który był w uniwersytecie, wydawał się snadź więcéj zajmującym od niemłodego dzierżawcy i grubego generała. A wiedziała zawsze dobrze, jak i co czynić, aby uczyniło się wedle jéj woli.
Kolacyą podano po angielsku, to jest, jednocześnie z herbatą. Była ona obfita, bardzo smaczna, na szczątkach porcelany i resztkach srebra zastawioną, a jednak trwała krótko. Ku rzetelnéj rozpaczy Sanickiego, goście jedli mało, nieustannie tylko karmiąc, pojąc i pieszczotami osypując małego Karakałpaka, który nic wcale o to nie dbał, że mu blady Jasiek, ilekroć bez zwrócenia na siebie uwagi mógł to uczynić, pomiędzy dłońmi język pokazywał. Przez całe zresztą trwanie wieczerzy Fi-then-pu-li był prawdziwym bohaterem chwili. Po wieczerzy jednak już go do salonu z powrotem nie wprowadzono.
Okazało się, że zjadł i wypił za wiele, iż przy końcu kolacyi objawiły się symptomata, zdrowiu jego zagrażające, a które Kołowicza zmusiły do porwania za rękę kamerdynera swego i wyciągnięcia go na dziedziniec. Panie okazały się mocno zaniepokojonemi stanem zdrowia tego ślicznego Mongolika, w skutek czego Sanicki, w gościnności swéj nieograniczony, rozkazał Jaśkowi biedz co prędzéj do felczera, o półtory wiorsty mieszkającego, po odpowiednie porady i leki.
Po powrocie do salonu, zebrane osoby rozdzieliły się na grupy. Hrabinka przechadzała się po salonie z Eugeniuszem, żywą i wesołą prowadząc z nim rozmowę. — Towarzystwo chłopa, który był w uniwersytecie, zdawało się ją zajmować w stopniu dość wysokim. Być może, i nawet najpewniéj, wolała-by ona, aby, zamiast téj osobistości, u boku jéj znajdował się książę Latour d’Auvergne; skoro jednak Francya była daleko, i książę był daleko... Zresztą, towarzystwo to posiadało najzupełniéj charakter przygodności. Chwilka to była lekka, jako mgła, jak życie motyla, nietrwała. Eugeniusz, który dnia tego, pomimo małego udziału branego w rozmowach, bawił się nadspodziewanie dobrze, wydawał się z towarzyszki swéj więcéj niż zadowolonym.
Adolfina u jednego z okien rozmawiała z hrabią. Była ona znacznie mniéj zamyśloną, niż w chwili przybycia do Sanowa, trochę nawet rozbawioną. Od chwili do chwili spojrzenie jéj biegło ku przechadzającéj się po salonie parze, lecz hrabia w sposób tak dowcipny opowiadał o jakiéjś turystce angielskiéj, którą spotkał kiedyś śród gór Alpejskich, że śmiać się musiała. Potém znowu z werwą, niepozbawioną nawet poetyczności, mówił o jednym z górskich krajobrazów, którym był zachwycony. Posiadał on pewne wykształcenie artystyczne, znał muzykę i wcale ładnie rysował.
Adolfina sądów i opisów jego estetycznych słuchała z żywém zajęciem.
Pani Izabella, widząc, że szambelan przysłuchuje się z uwagą toczonéj w kółku panów rozprawie Żytnickiego o maszynach rolniczych, wzięła z małego, na uboczu stojącego stolika przywieziony z sobą bardzo wytworny koszyk i wraz z panią Julią oddaliła się w głąb’ domu. Weszły do sypialnego pokoju, gdzie z za drzwi zamkniętych słychać było gwar i szczebiot dzieci, pod wodzą panny Berty, w chwili téj, i w tak zwanym dziecinnym pokoju, spożywających wieczerzę. Na gotowalni pani Julii paliła się świeca. Przy świetle jéj pani Izabella koszyk swój otworzyła i wyjęła zeń parę ładnych i kosztownych drobnostek. Były to stroje i stroiki z koronek, wstążek... Kibić przyjaciółki młodości ramieniem otaczając, zaczęła:
— Moja droga Żiuljetko, przywiozłam ci to z za granicy i proszę cię...
Nie mogła dokończyć, bo pani Julia, z namiętnym prawie wybuchem czułości i wdzięczności, rzuciła się jéj na szyję. Całowały się tak, jak wtedy, gdy, młodemi dziewczętami będąc, wspólnie stroiły się i bawiły. Oczy jednéj i drugiéj zapłynęły łzami:
— Moja biedna Żiulietko, ja cię tak rozumiem i tak żałuję... chciała-bym czémkolwiek przynieść ci ulgę, rozrywkę, przyjemność jaką...
— O ty... najlepsza! Tak, w niedoli mojéj, jedyna to pociecha moja, że mam dwa, dwa nieocenione serca... twoje i Cezi. Ile razy jesteście w tych stronach, ożywam przy was, rozgrzewam się, rozweselam. Zatoż gdy odjedziecie... Boże! jak mi tu, w domu tym, w głuszy téj... u boku człowieka tego, smutno, nudno, rozpacznie!...
Załamała dłonie i ponuro patrzyła na ziemię.
— Za co ja jestem tak nieszczęśliwa i tak wydziedziczona? — zapytała z cicha i z goryczą.
Za zamkniętémi drzwiami wzmagał się gwar dziecinnych głosów. Szło zdaje się o rozdział jakiegoś ciastka, powstawała kłótnia.
Pani Izabella pocieszała przyjaciółkę:
— Cóż robić, Żiuljetko! zgódź się z wolą Boga. Życie to chwilą jest... przeminie! a potém... spoczniemy wszyscy na łonie Tego, który w niezbadanych wyrokach swych cierpiéć nam rozkazał. Zresztą, wszak opuścicie wkrótce Sanów... podobno... sprzedać go mają za długi?
— Tak, i chwili téj czekam jak zbawienia, jak... wyzwolenia! — zawołała pani Julia. — Osiądziemy zapewne w mieście jakiém... Izo moja! ty, co tak dobrze jesteś z szambelanem, czy nie mogła-byś wstawić się do niego za nami, aby Aloizemu dopomógł do otrzymania posady jakiéj.. przy kolei żelaznéj może.. przy fabryce...
Pani Izabella przyrzekła pomówić o tém z szambelanem:
— Zapewne, w mieście życie, choćby ubogie, znośniejszém jest. Więcéj tam zawsze ruchu, rozmaitości... kościołów kilka...
Nie skończyła. Wzrok jéj spotkał się z książką, leżącą na gotowalni, a śród żółtéj okładki posiadającą bujny czarny napis: Nana.
— Żiuljetko! ty to czytasz?! — zawołała. — Ależ to jest...
— Czytam, — śmiało odpowiedziała pani Julia, — poczciwa Cezia, zawsze mię w książki zaopatruje. Teraz przywiozła mi Nanę i kilka innych podobnych. Cóż chcesz? — dodała ze smutnym uśmiechem, — odrywa to od rzeczywistości... upaja!
Panią Izabellę słowa te zasmuciły. Nie z gniewem, nie z oburzeniem, nie z uczuciem potępienia patrzyła na przyjaciółkę, lecz z litością:
— Żiuljetko! — zaczęła, — nie czytałam nigdy książek takich, ale wiem że wlewają one w dusze ludzkie... truciznę i że... są bardzo nieprzyzwoite...
Pani Julia odpowiedziéć miała, gdy za zamkniętémi drzwiami rozległo się naprzód silne stuknięcie, potém wielki krzyk dziecinny, a potém jeszcze gniewny i wysoko podniesiony głos panny Berty.
— O! co się tam dzieje! co się tam dzieje! — zawołała i wybiegła z pokoju, drzwi za sobą zamykając.
Pani Izabella została sama jedna, i — rzecz dziwna! wzrok jéj migotliwy w téj chwili, trwożny, jakby tkwił na książce z żółtą okładką i bujnym napisem. Odeszła od gotowalni i wnet ku niéj wróciła, zaczęła patrzéć w stronę łóżeczek dziecinnych, i wnet znowu na gotowalnią patrzała. Wyciągnęła nakoniec rękę, wzięła książkę, otworzyła ją na traf i oczyma przebiegać zaczęła. Lekki rumieniec opłynął twarz jéj. Czy wstydziła się, czy lękała się tego, co czyniła? W przyległym pokoju słychać było wciąż skarżące się i piskliwe krzyki dziecięce, a z niemi połączyły się głosy panny Berty i Sanickiéj, czyniących sobie wzajemne, jak się zdawało, wyrzuty. Pani Izabella czytała i uśmiech do powstrzymania niepodobny na usta jéj wybiegł. W chwili, gdy Sanicka wracała do sypialnego pokoju, książki w żółtéj okładce nie było już ani w ręku pani Izabelli, ani na gotowalni. Zniknęła. Pani Izabella trzymała tylko ładny koszyk swój, w którym przywiozła była dla pani domu podarunki, koszyk wyłożony wewnątrz piękną grubą materyą, a zamykający się na bronzową klamrę.
Sanicka wróciła z maleństwem na ręku:
— Oto moja pociecha... moje szczęście... moja nadzieja! — rzekła, ukazując dziecię rok zaledwie mające, w śnieżne szaty przybrane.
Pani Izabella wzięła dziecię w ramiona swe i z niém wróciła do salonu. Wejście to jednak, jakkolwiek malownicze, nie sprawiło efektu żadnego.
W salonie panował ruch taki, jak gdyby towarzystwo całe wybierało się w podróż. Panie wkładały szale i okrycia, panowie trzymali w rękach czapki lub kapelusze.
— Dokąd państwo udają się? wszak nie odjeżdżamy jeszcze?
Sanicki do pytającéj przyskoczył:
— Kometa! pani dobrodziejko, — uroczystym prawie głosem zawołał, — idziemy oglądać kometę!
Kometa należy także do zjawisk osobliwych. Aby oglądać ją, wszyscy bez wyjątku na dziedziniec wyszli.
Dziedziniec był obszerny, z bielejącym kompasem pośrodku, z rzędem wyniosłych topoli, dokoła wpółrozrzuconych sztachet. Mrok wieczora pokrył sobą i dziury w sztachetach, i pęknięcia w kompasie, i kępy chwastów, rosnące u stóp topoli.
Wieczór to był już jesienny, ale jeszcze ciepły, a napojony delikatną migdałową wonią obficie kędyś w pobliżu kwitnących floxów. Ciemne, wysokie sklepienie niebios jaśniało całą pełnią świateł swoich. Mgławice wykreślały na niém srebrzyste drogi, pomiędzy rojem złotych gwiazd świeciła jedna, największa, w białe światło, niby w lekką parę, owinięta, a długi szlak drżących promieni za siebie rzucająca. Była to kometa.
Przed gankiem sanowskiego domu stało osób jedenaście; jedenaście par oczu tkwiło w świetném, kosmiczném zjawisku. Większość twarzy tych przyoblokła się wyrazem uroczystości, świętego nieledwie lęku. Z razu milczeli wszyscy. Rzekłbyś, że pieczęć czci lub przestrachu spoczęła na wszystkich tych kształtnych i grubych, wdzięcznych i gapiowatych ustach. Po kilku zaledwie minutach, Sanicki pierwszy aż do szeptu prawie zniżonym głosem przemówił.
— I co to oznacza? temu wierzyć nie można, ale powiadają ludzie, że ta kometa sprowadzić może koniec świata...
— Koniec świata, jak koniec świata, — głośniéj daleko podjął Kołowicz, — ale ja słyszał od niektórych generałów i innych ludzi, że przed wielkiemi wojnami pojawiają się zawsze komety...
— W takim razie, oczekiwać możemy wojny i... nowego rozlewu krwi, — z westchnieniem szepnęła pani Izabella.
— Ja zaś myślę, że na nieurodzaj, — mruknął Żytnicki.
— Jakie jest pod tym względem zdanie pana szambelana?
Zagadnięty wzruszył lekko ramionami.
— Nic na świecie niemożliwém nie jest, — odparł po chwili. — Nie wiemy nigdy, jakie następstwa z jakich przyczyn wynikają. Niebo i ziemia połączone są ze sobą związkiem nierozerwalnym... jak utrzymują filozofowie.
Teraz Kołowicz głos zabrał. Opowiadał, że wśród dzikich ludów, których znał tyle, były takie, które w czasie zaćmienia księżyca wybiegały przed domy swe i, uderzając w metalowe naczynia, krzycząc, rycząc, wyjąc, podnosiły wrzawę i hałas nie do opisania. Czyniły to zaś one w celu odpędzania hyeny, która w mniemaniu ich napadała na księżyc, aby go poźrzeć. Słuchający opowiadania tego śmieli się bardzo z naiwności i ciemnoty ludów dzikich, które w podobne baśnie wierzyć mogą. Wprawdzie, ściśle rzecz biorąc, pomiędzy hyeną a zaćmieniem księżyca takiż sam prawie zachodzi związek, jak pomiędzy kometą a wojną, i jeżeli kometa może sprowadzić wojnę, dla czegoż-by hyena nie mogła zjeść księżyca?
Para ludzi tymczasem odłączyła się od zebranego przed gankiem grona i powoli oddaliła się ku topolom. Parą tą byli: Adolfina i Eugeniusz. Przed obliczem świetnego niebieskiego zjawiska stojąc, po gwieździstém sklepieniu wejrzenia swe wiodąc, owiani świeżym powiewem wieczoru pełnego lotnych szmerów i woni, uczuli się oni pociągniętymi ku sobie siłą nieprzepartą, zbliżyli się, spojrzeli sobie w twarze, i zwolna, nie mówiąc nic, odeszli w samotność i ciszę. Pomiędzy wyniosłemi topolami panowała cisza, i tylko w gałęziach wiatr monotonnie szeptał z więdnącemi liśćmi. Eugeniusz przytłumionym i wzruszonym głosem przemówił piérwszy:
— Jak pani dziś dobrze bawiłaś się!... Pan hrabia tak miłym jest... wesołym!
Ona podniosła na niego zdziwione oczy, w których jednak zaświecił wnet wyraz szczęścia:
— Tak, — zaczęła powoli i z cicha, — hrabia jest miłym, wesołym... dawny to zresztą znajomy mój... ale...
Urwała.
— Ale? — zapytał Eugeniusz, w twarz jéj patrząc.
Podniosła głowę, a ramiona u piersi skrzyżowała. Postawa jéj nabrała wyrazu śmiałości i energii.
— Będę śmiałą i szczerą, — rzekła. — Powiem panu prawdę. Jednę minutę rozmowy z panem wolę, niż całe dnie zabawy ze wszystkimi innymi...
Głos zerwał się w jéj gardle, i oczy, które świeciły jak czarne komety, opłynęły wilgotną mgłą. Eugeniusz, pomimo wieczornego. zmroku, widział dobrze grę jéj rysów, ogień i mgłę jéj spojrzenia, bo schylony topił w jéj twarzy pełne téż ognia i marzeń swe oczy. Patrzała w gwieździste sklepienie.
— Pragnęła-bym gwiazdom tym dziękować... gwiazd tych prosić.. — szepnęła.
— Aniele mój! nie patrz na gwiazdy, spójrz na mnie... po myśl, jakby nam dobrze było znaléść się kędyś daleko od ludzi... w innym świecie jakimś... gdzie mogli-byśmy ciągle być z sobą i dzielić się każdém wrażeniem, każdém uczuciem...
— Każdą myślą... — szepnęła.
— Każdą ideą i pracą...
— I wielkim celem jakimś...
— I największą na ziemi... miłością!
Był to duet dwóch istot młodych, rozkochanych nietylko w sobie, ale téż i we wszystkiém, co na świecie piękném jest, wielkiém i prawdziwém. Można-by nawet myśléć, że wzajemna ich ku sobie miłość, była wynikiem tamtéj, szerokiéj, wysokiéj miłości, i że na jéj-to wspaniałém tle, ognistą wykreślała pręgę... Dłonie ich spotkały się z sobą i splotły w długim milczącym uścisku...
W tém od grupy, stojącéj przed gankiem, odłączyły się i ku topolom dążyć zaczęły dwie męzkie postacie, z których jedna szczupłą była i bardzo zgrabną, a druga barczystą i ciężką, Byli to: hrabia Ireneusz i Sanicki, wysłani, a raczéj dobrowolnie śpieszący ku Adolfinie i po nią.
Pani Izabella, u boku szambelana stojąca i marzącém okiem w kometę zapatrzona, nie zauważyła z razu oddalenia się córki. Zauważył je w zamian ktoś inny. Kiedy młoda para stanęła u stóp topoli tak, jak gdyby miała ochotę pozostać tam długo, jak gdyby jéj tam dobrze było, Pomieniecki zwrócił się ku sąsiadce.
— Czy nie lękasz się pani, że zbyt długa wieczorna przechadzka zaszkodzić może zdrowiu panny Adolfiny? — zapytał głosem, w którym baczny słuchacz dosłyszéć-by mógł syczące nieco dźwięki ironii czy gniewu.
— A! w istocie! Adolfinka tak kocha naturę, że piękny ten wieczór zachwycił ją, pociągnął! Może który z panów zechce wezwać ją do powrotu?
Hrabia zechciał tego najpiérwszy, ale Sanicki pozwolić nie mógł, aby w domu jego ktokolwiek miał wyprzedzić go w oddaniu jakiéjkolwiek przysługi. Uszedłszy obok hrabiego kilkanaście kroków, w przystępie wesołości, którą go dzień ubiegły napełnił, zawołał:
— No, panie hrabio, kto prędzéj do panny Adolfiny dobiegnie? pan młody, a ja stary... sprobujmy: kto prędzéj?
I obaj biedz zaczęli ku młodéj parze, która téż powoli dążyła na ich spotkanie. Zresztą od strony stajen toczyć się już zaczął ku gankowi domu poważny ekwipaż szambelana, a tuż za nim turkotała głucho mała i zgrabna karetka pań Odropolskich.