<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Winnetou
Podtytuł czerwonoskóry gentleman
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Aleksander Ripper
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
W roli detektywa.

Po bardzo wytężonej jeździe dotarliśmy do ujścia Rio Bosco de Natchitoches, gdzie spodziewaliśmy się zastać czekającego na nas Apacza. Niestety, nie ziściła się ta nadzieja. Znaleźliśmy wprawdzie ślady ludzi, którzy tam byli, ale jakie! Były to trupy obydwu traderów, od których otrzymaliśmy swego czasu ważne wiadomości o wsi Keiowehów. Zastrzelił ich Santer, jak się później od Winnetou dowiedziałem.
Jazdę kanoem odbył Santer tak prędko, że dostał się do ujścia wspomnianej rzeki równocześnie z obu handlarzami, chociaż oni znacznie wcześniej od niego opuścili obóz Tanguy. Santer musiał się wyrzec nuggetów Winnetou, został więc bez środków do życia. Wpadły mu w oko towary traderów, aby zaś przyjść w ich posiadanie, zastrzelił prawdopodobnie z zasadzki właścicieli, a następnie podążył dalej z ich mułami. Winnetou wyczytał to ze śladów, które znalazł, przybywszy na to miejsce.
Morderca podjął się rzeczy niełatwej, gdyż przeprowadzenie tylu zwierząt jucznych przez sawannę przedstawia dla jednego człowieka ogromne trudności. W dodatku musiał się spieszyć, wiedział bowiem, że pościg idzie za nim.
Nieszczęściem padał przez kilka dni deszcz i tak pozacierał wszelkie ślady, że Winnetou nie mógł się już zdać na oczy, lecz na domysły. Przypuszczając więc, że Santer udał się do jednej z najbliższych osad, aby tam łup swój spieniężyć, postanowił przeszukać te osady jedną po drugiej.
Dopiero po całym szeregu straconych dni odnalazł znowu zagubiony ślad w faktoryi Gatera. Santer był tutaj, sprzedał wszystko, kupił sobie dobrego konia i ruszył na Wschód ówczesnym gościńcem Red River. Winnetou rozstał się teraz ze wszystkimi Apaczami, odesłał ich do domu i sam wybrał się w dalszą pogoń. Miał podostatkiem ziarn złota, a więc posiadał środki na dłuższy pobyt na Wschodzie.
Nie wiedząc, gdzie się Winnetou znajdował — nie zostawił bowiem nam żadnej wskazówki nad Natchitoches — zwróciliśmy się do Arkanzas, aby najprostszą drogą lądową dostać się do St. Louis. Żałowałem bardzo, że teraz przyjaciela nie zobaczę, ale zmienić tego nie mogłem.
Nareszcie przybyliśmy pewnego wieczora do St. Louis. Oczywiście udałem się natychmiast do mego zacnego mr. Henryego. Kiedy wszedłem do jego pracowni, zastałem go przy lampie nad warsztatem tak zajętego, że niedosłyszał szmeru, wywołanego otwarciem drzwi.
— Good evening, mr. Henry! — pozdrowiłem go tak, jak gdybym wczoraj dopiero był po raz ostatni w jego domu. — Czy nowy sztuciec będzie już wnet ostatecznie wykończony?
Z temi słowy na ustach usiadłem na rogu ławki, jak to dawniej czyniłem. Rusznikarz zerwał się z miejsca, wypatrzył się na mnie przez chwilę, jak nieobecny duchem i krzyknął prawie z radości:
— Wy... wy... to jesteście wy? Wy tutaj? Ten nauczyciel domowy... surveyor... ten dyabeł Old Shatterhand!
Zarzucił mi ręce na szyję, przycisnął do siebie i ucałował kilkakrotnie w oba policzki, aż odgłos poszedł.
— Old Shatterhand! Skąd znacie to nazwisko? — spytałem, gdy radość swą ciszej już zaczął wyrażać.
— Skąd? Toż wszędzie o was opowiadają, jako o niezwyciężonym! Zostaliście westmanem, jak się patrzy! Mr. White, inżynier z najbliższej sekcyi, pierwszy przyniósł nam tę wiadomość i nie skąpił niezwykłych pochwał dla waszej osoby. Muszę to przyznać. Ale koroną tych wiadomości było to, co Winnetou powiedział.
— Jakto?
— Słyszałem od niego o wszystkiem, o wszystkiem!
— Co? Jak? Czyżby był tutaj?
— Oczywiście.
— Kiedy?
— Przed trzema dniami. Opowiadaliście mu o mnie i o starej rusznicy na niedźwiedzie i nie mógł mnie ominąć. Dowiedziałem się od niego, jaki teraz z was westman, o bawole, szarym niedźwiedziu i tak dalej! Otrzymaliście nawet godność wodza!
W tym tonie potoczyły się jeszcze dalej jego wyrazy podziwu i nic nie pomogły kilkakrotne przerywania z mej strony. Uścisnął mnie ponownie, uradowany nadzwyczajnie tem, że drogę mego żywota skierował na dziki Zachód.
Winnetou nie stracił już tropu Santera i poszedł za nim w pośpiesznem tempie do St. Louis, skąd ślad prowadził dalej do Nowego Orleanu. Ten to pośpiech jego sprawił, że przybyłem do St. Louis dopiero w trzy dni po nim. On zostawił Henry’emu wskazówkę, żebym się za nim udał do Nowego Orleanu, gdybym miał do tego ochotę. Postanowiłem oczywiście natychmiast puścić się w podróż do tego miasta.
Musiałem naturalnie załatwić przedtem urzędowe czynności i dopełniłem tego nazajutrz. Od wczesnego ranka siedziałem już z Hawkensem, Stonem i Parkerem za szklanymi drzwiami, gdzie mnie przed wyjazdem na pomiary bez mojej wiedzy egzaminowano. Co tam było do opowiadania i objaśniania! Pokazało się przytem, że nasza sekcya była narażona na największą liczbę zajmujących i niebezpiecznych zdarzeń. Wiadomo, że ja jeden ze wszystkich surveyorów pozostałem przy życiu.
Sam starał się wszelkiemi siłami wyjednać dla mnie osobne wynagrodzenie, ale napróżno. Otrzymaliśmy natychmiast umówione z góry pieniądze, lecz ani dolara więcej. Przyznaję szczerze, że sporządzone z takim trudem i ocalone rysunki oddawałem z uczuciem gniewu i rozczarowania. Ci panowie przyjęli pięciu surveyorów, ale zapłacili tylko jednemu, a pieniądze, które się tamtym czterem należały, schowali do kieszeni, chociaż dostali do rąk zaokrąglony wynik naszej wspólnej pracy — wynik mego nadmiernego wysiłku.
Sam wygłosił ostrą przemowę, ale nie uzyskał tem nic ponadto, że go razem z Dickiem i Willem za drzwi wyproszono. Ja wyszedłem oczywiście z nimi i strzepnąłem pył z obuwia. Zresztą suma, którą otrzymałem, była na moje stosunki wcale znaczna.
Chciałem wyruszyć w ślad za Winnetou, który zostawił mi u Henry’ego adres hotelu w Nowym Orleanie. Z uprzejmości i z przywiązania zapytałem Sama i jego przyjaciół, czy zechcą mi towarzyszyć, oni jednak postanowili najpierw w St. Louis porządnie wypocząć, czego im za złe wziąć nie mogłem. Kupiłem sobie nieco bielizny i nowe ubranie, które wdziałem zamiast indyańskiego, a tak odnowiony pojechałem koleją na południe. Rzeczy, których nie chciałem brać z sobą, a zwłaszcza ciężką rusznicę dałem do przechowania Henry’emu. Deresza zostawiłem także, gdyż nie potrzebowałem go już teraz. Sądziliśmy wszyscy, że moja nieobecność potrwa niedługo.
Miało się jednak stać zupełnie inaczej. Nie wspomniałem dotychczas o tem, gdyż to nie wpływało na ubiegłe wypadki, że o tym czasie właśnie wrzała w całej pełni wojna domowa. Mississipi była na razie przypadkowo otwarta, ponieważ słynny admirał Farragut opanował był ją znowu na korzyść Stanów północnych. Mimo to opóźniła się znacznie jazda statku, na którym się znajdowałem, a to z powodu rozmaitych, koniecznych zresztą, przepisów. To też gdy, przybywszy do Nowego Orleanu, zapytałem o Winnetou w oznaczonym hotelu, odpowiedziano mi, że wyjechał dnia poprzedniego, zostawiając dla mnie wiadomość, że udał się za Santerem do Viksburga, że jednak ze względu na niepewne stosunki radzi mi zaniechać dalszej podróży w celu widzenia się z nim. Obiecał przytem, że zostawi mr. Henry’emu w St. Louis wiadomość, gdzie go szukać należy.
Co miałem począć? Chciałem koniecznie odwiedzić w ojczyźnie krewnych, którzy potrzebowali wsparcia, do czego mnie środków nie brakło, z drugiej strony pragnąłem spotkać się z Winnetou. Po namyśle przyszedłem do przekonania, że wogóle wątpliwem było, czy on zdoła dostać się do St. Louis. Zapytałem więc, czy nie odchodzi jaki statek. Jeden tylko, korzystając z chwilowego uspokojenia się w wojnie, zamierzał popłynąć do Kuby, gdzie mogłem znaleźć sposobność do wyjazdu do Europy, a przynajmniej do Nowego Jorku. Nie ociągając się długo, wsiadłem na statek.
Dla ostrożności powinienem był zamienić gotówkę na przekaz w jakimś banku, ale czy któremu z bankierów nowoorleańskich można było zaufać! W dodatku czasu na to nie miałem, gdyż ledwie zdołałem kupić bilet przed odjazdem statku, wiozłem więc całą gotówkę z sobą.
Aby się krótko załatwić z nieszczęsnym wypadkiem, któremu w tej podróży uległem, powiem tylko, że w nocy zaskoczył nas niespodzianie huragan. Było wprawdzie ponuro i wietrzno, ale płynęliśmy dość gładko i nic nie zapowiadało niebezpiecznego orkanu. Poszedłem więc spać tak samo jak inni podróżni. Po północy przebudziło mnie nagle wycie i ryk burzy. Ledwie zerwałem się z łóżka, uderzył statek o coś tak silnie, że upadłem na ziemię, a na mnie runęła z trzaskiem kajuta, w której spałem z trzema innymi podróżnymi. Kto w takich razach myśli o pieniądzach! Życie może zależeć od jednej chwili, a w głębokiej ciemności i beznadziejnem zamieszaniu byłbym może musiał długo szukać bluzy z pularesem. Wydobyłem się czemprędzej z pod zwalisk i pośpieszyłem, a raczej potoczyłem się na pokład, gdyż statek trzeszczał i skrzypiał okropnie.
Na dworze nic nie widziałem z powodu nieprzebitej ciemności. Huragan obalił mnie natychmiast, a fala przewaliła się przezemnie. Zdawało mi się, że słyszę wrzaski, ale wycie orkanu przegłuszyło je. Nagle kilka szybko po sobie następujących błyskawic rozjaśniło na parę chwil nocne ciemności. Ujrzałem wzburzone fale i ląd za niemi. Statek wpakował się między skały, a napór wody podnosił go ciągle z tyłu. Był stracony i mógł lada chwila się rozstrzaskać. Łodzie woda zabrała. Gdzie należało szukać ocalenia? Tylko w pływaniu! Nowa błyskawica rzuciła światło na pokład. Tu leżeli ludzie i trzymali się kurczowo rozmaitych przedmiotów, aby ich nie porwały fale! Ja natomiast sądziłem, że trzeba się właśnie takiej fali powierzyć.
Wtem nadpłynęła jedna, jak dom wysoka i widoczna mimo ciemności dzięki swemu fosforycznemu połyskowi i dobiegła do statku, który tak zatrzeszczał, jakby miał już pójść w drzazgi. Chwyciłem się żelaznej poręczy, ale zaraz ją puściłem. — Panie Boże dopomóż, ratuj! Wydało mi się, że mnie fala gdzieś wysoko porwała, zakręciła mną w kółko jak piłką, ściągnęła w głąb, a potem znowu podniosła. Nie poruszałem się wcale, gdyż wszelki wysiłek byłby na razie daremny, ale pomyślałem sobie, że skoro tylko woda dobiegnie do lądu, trzeba będzie wytężyć wszystkie siły, aby mnie nie zabrała z powrotem.
Znajdowałem się zaledwie pół minuty w mocy rozhukanego morza, tymczasem mnie się wydało, że to trwa całe godziny. Wtem pchnęła mnie potężna fala w powietrze i rzuciła potem między skały w spokojną wodę, jakby mnie wypluła. Żeby jej się tylko nie dać pochwycić! Zacząłem pracować rękami i nogami i płynąłem z takim wysiłkiem, na jaki tylko się zdobyć mogłem. W użytem dopiero co wyrażeniu „spokojna woda“ mieści się oczywiście znaczenie względnego spokoju. Fala zaniosła mnie poza obszar wysokiego stanu wody, ogromne fale zostały w tyle, burza jednak rzucała mną po wodzie jak korkiem. Na szczęście zobaczyłem nareszcie ląd, co gdyby się było nie stało, byłbym z pewnością zgubiony. Wiedziałem, w którym kierunku miałem płynąć, a chociaż w rozszalałym żywiole tylko zwolna poruszałem się naprzód, dostałem się przecież do brzegu, ale nie tak, jak chciałem. Morze zarówno jak ląd pogrążone było w ciemności. Odróżnić ich od siebie nie mogłem, ani znaleźć odpowiedniego miejsca do wylądowania. Uderzyłem więc głową o skałę tak silnie, że doznałem wrażenia, jak gdyby mnie kto obuchem dał po głowie. Pozostało mi jeszcze tyle siły, że wdrapałem się po tej skale na górę i tam utraciłem przytomność.
Kiedy przyszedłem do siebie, huragan jeszcze trwał. Głowa mnie bolała, ale na to nie zważałem. Bardziej niepokoiło mnie to, że nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Czy leżałem na stałym lądzie, czy też na sterczącej z wody skale? Bałem się ruszyć z miejsca, gdyż burza była dość silna, żeby mnie zmieść ze skały. Po jakimś czasie zauważyłem, że się zmniejszyła i, jak to zwykle bywa z takimi huraganami, ucichła nagle, deszcz ustał, a na niebie zabłysły gwiazdy.
W ich świetle dopiero rozpatrzyłem swoje położenie. Byłem na brzegu. Za mną szalały fale przybrzeżne, a przedemną stało kilka drzew. Podszedłem ku nim. Te oparły się burzy, ale kilka innych powyrywał huragan z ziemi, a nawet poniósł dalej niektóre. Następnie dostrzegłem poruszające się światła. Był to znak, że są tam ludzie, udałem się więc do nich czemprędzej.
Ci nieszczęśliwi znajdowali się obok kilku domostw, poniszczonych srodze przez burzę, która z jednego nawet cały dach zabrała. Jakże zdziwili się ci ludzie moim widokiem! Wytrzeszczyli na mnie oczy, jak gdyby uważali mnie za widmo. Morze szalało jeszcze tak, że musieliśmy ryczeć, by się nawzajem dosłyszeć. Byli to rybacy. Burza zapędziła nasz statek na jedną z wysp Tortuga, na której znajdował się fort Jefferson. Trzymano tam skonfederowanych jeńców wojennych.
Rybacy zajęli się mną z wielką przychylnością, zaopatrzyli mnie w świeżą bieliznę i odzież niezbędną, gdyż byłem tylko tak ubrany, jak we śnie podczas morskiej podróży. Potem uderzyli na alarm, gdyż należało przeszukać wybrzeże za innymi ocalonymi. Do rana znaleziono szesnaście osób, z tych trzem udało się życie przywrócić, ale reszta nie żyła. Kiedy dzień nadszedł, ujrzałem brzeg, pokryty naniesionymi przez wodę ułamkami okrętu, który się rozbił. Przód tkwił między skałami, gdzie go wpędził orkan.
Byłem zatem rozbitkiem i to w najpełniejszem tego słowa znaczeniu, gdyż ogołocony zostałem ze wszystkiego. Pieniądze, które przeznaczyłem na tak przyjemny cel, leżały na dnie morza. Ubolewałem oczywiście nad tą stratą, ale w tem strapieniu nie brakło pociechy; uratowałem życie ja i jeszcze trzej inni z tylu ludzi, a to przecież można było uważać za szczęście!
Komendant fortu zaopiekował się nami, zaspokajając wszystkie nasze potrzeby, a mnie wyjednał nadto sposobność do wyjazdu statkiem do Nowego Jorku. Przybyłem tam teraz biedniejszym, niż wówczas, kiedy po raz pierwszy stanąłem w tem mieście. Nie miałem nic prócz odwagi do szukania na nowo środków do życia.
Czemu udałem się do Nowego Jorku, a nie do St. Louis, gdzie mieszkali moi znajomi, gdzie mogłem przynajmniej napewno liczyć na pomoc Henry’ego? Ponieważ byłem już winien jemu tyle wdzięczności, a nie chciałem obecnie powiększać tych zobowiązań. Gdybym choć był pewien, że tam się spotkam z Winnetou! Tej pewności jednak nie było. Jego pogoń za Santerem mogła trwać miesiącami, albo i dłużej i gdzież byłbym go przez ten czas szukał? Postanowiłem był wprawdzie zejść się z nim znowu, ale w tym celu trzeba było udać się na Zachód, do puebla nad Rio Pecos, aby zaś tego dokonać, musiałem stanąć o własnych nogach. Sądziłem, że w obecnych stosunkach najłatwiej dojdę do tego w Nowym Jorku.
Przypuszczenie to nie zawiodło mnie. Sprzyjało mi bowiem szczęście. Poznałem bardzo czcigodnego mr. Josh Tailora, kierownika sławnego podówczas korpusu detektywów prywatnych i poprosiłem go o przyjęcie. Usłyszawszy, kim jestem i co robiłem w czasach ostatnich, oświadczył, że weźmie mnie tymczasem na próbę. Niebawem, raczej dzięki przypadkowi niż własnej zręczności, zdobyłem jego zaufanie, które z biegiem czasu tak się wzmogło, że wkońcu darzył mnie szczególnymi względami i powierzał przeważnie zadania takie, które rokowały pewny wynik i dobre wynagrodzenie.
Pewnego razu zawezwał mnie do siebie już po apelu. U niego zastałem jakiegoś starszego, frasobliwie spozierającego, jegomościa. Przedstawiono mi go jako bankiera Ohlerta, który szukał u nas pomocy w sprawie osobistej. Chodziło o wypadek zarówno smutny dla niego, jak niebezpieczny dla jego interesów.
Miał on syna jedynaka, imieniem Wiliama, liczącego lat dwadzieścia pięć, nieżonatego, którego wyposażył w takie pełnomocnictwa, że jego dyspozycye znaczyły tak samo, jak gdyby je ojciec wydał. Syn, z usposobienia więcej marzycielski niż energiczny, zajmował się chętniej książkami naukowemi, estestycznemi i metafizycznemi niż księgą główną i uważał siebie nietylko za uczonego, lecz także za poetę. W tem przekonaniu utwierdziło go przyjęcie kilku jego poezyj przez gazety nowojorskie. Dziwnym sposobem wpadł on na pomysł napisania tragedyi, której bohaterem miał być obłąkany poeta. Aby sobie ułatwić pracę, postanowił gruntownie zaznajomić się z chorobą obłąkania i sprawił sobie mnóstwo dzieł tej treści. Strasznym skutkiem tego było to, że coraz bardziej zaczął identyfikować się z tym poetą, a wkońcu uwierzył, że sam jest obłąkany. Ojciec jego poznał lekarza, który się rzekomo nosił z zamiarem utworzenia zakładu leczniczego dla umysłowo chorych. Miał on też być długi czas asystentem sławnych psychiatrów i tak potrafił obudzić ku sobie zaufanie bankiera, że ten poprosił go o to, by się zaznajomił z synem i spróbował, czy jego obcowanie z chorym nie odniesie dobrego skutku.
Od owego dnia wywiązała się serdeczna przyjaźń między lekarzem a Ohlertem juniorem, zakończona całkiem niespodzianie zniknięciem obydwu. Teraz dopiero zaczął się bankier dokładniej rozpytywać o lekarza i dowiedział się, że to jeden z fałszywych medyków, jakich tysiące uwija się bezkarnie po Stanach Zjednoczonych.
Tailor zapytał, jak się nazywał domniemany lekarz, a gdy wymieniono nazwisko Gibsona i adres jego, pokazało się, że mieliśmy do czynienia z dawnym znajomym, którego już przez pewien czas śledziłem z powodu innej sprawki. Posiadałem nawet jego fotografię w swem biurku, a kiedy ją podałem Ohlertowi, poznał natychmiast rzekomego przyjaciela i lekarza swojego syna.
Ten Gibson był szalbierzem na wielką skalę i grasował przez długi czas w rozmaitych rolach po Stanach i po Meksyku. Poprzedniego wieczora udał się Ohlert do jego gospodarza i dowiedział się, że oszust zapłacił dług swój i odjechał w niewiadomym kierunku. Syn bankiera zabrał z sobą znaczną kwotę w gotówce, a dziś właśnie przyszła telegraficzna wiadomość z Cincinnati, że oprócz tego podjął tam pięć tysięcy dolarów i udał się dalej do Louisville po swoją narzeczoną. To ostatnie było oczywiście kłamstwem.
Nie brakło powodów do przypuszczenia, że lekarz uprowadził swojego pacyenta, aby przyjść w posiadanie znacznych sum. Wiliama znali najwybitniejsi posiadacze pieniędzy i od nich mógł dostać, ile mu się podobało. Chodziło zatem o ujęcie uwodziciela i sprowadzenie chorego do domu. To zadanie polecono mnie. Otrzymałem potrzebne pełnomocnictwa, fotografię Wiliama Ohlerta i odjechałem najpierw do Cincinnati. Ponieważ Gibson mnie znał, przeto zabrałem także odpowiednie rekwizyta na wypadek, gdybym musiał wygląd swój zmienić zapomocą przebrania.
W Cincinnati wstąpiłem do wspomnianego bankiera i od niego dowiedziałem się, że Gibson był rzeczywiście z Ohlertem. Stąd ruszyłem do Louisville, gdzie mi powiedziano, że obydwaj kupili bilety do St. Louis. Pojechałem oczywiście za nimi, ale dopiero po mozolnych poszukiwaniach zdołałem ślad ich odnaleźć. Dopomagał mi w tem mr. Henry, którego oczywiście zaraz odwiedziłem. Zdziwił się niemało, ujrzawszy mnie jako detektywa, ubolewał nad stratą, którą poniosłem przez rozbicie okrętu, a przy pożegnaniu wymógł na mnie przyrzeczenie, że po dokonaniu poleconego mi zadania porzucę to zajęcie i udam się na dziki Zachód. Chciał, żebym tam wypróbował jego nowy sztuciec. Rusznicę obiecał mi także do tego czasu przechować.
Ohlert i Gibson popłynęli parowcem na Mississipi do Nowego Orleanu, musiałem więc za nimi tam podążyć. Ohlert senior dał mi był wykaz tych firm handlowych, z któremi pozostawał w stosunkach. W Louisville i w St. Louis dowiedziałem się, że Wiliam był u tych firm i podjął pieniądze. To samo uczynił również w Nowym Orleanie kilku przyjaciołom po zawodzie. Tych, których to jeszcze nie spotkało, ostrzegłem i poprosiłem, żeby posłali po mnie, jeżeliby Wiliam przyszedł raz jeszcze.
To były wszystkie wiadomości, które zebrałem, teraz utkwiłem bezradnie w mrowisku ludzkiem, zapełniającem ulice Nowego Orleanu. Zgłosiłem się oczywiście ze swoją sprawą na policyi, a potem nie pozostawało mi nic innego, jak zaczekać na wynik starań tej władzy. Nie mogąc bezczynnie tracić czasu, snułem się i ja wśród ludzkiego chaosu i szukałem. Liczyłem bowiem na szczęśliwy przypadek.
Nowy Orlean ma wybitnie południowy charakter, zwłaszcza w starszych dzielnicach, gdzie na brudnych, wązkich uliczkach pełno domów z altankami i werandami. Tam kryje się życie, które unika światła dziennego. Tam można widzieć wszystkie barwy twarzy od chorobliwie żółtawo białej do najgłębszej murzyńskiej czarności. Mężczyźni nawołują, kobiety krzyczą, kataryniarze, wędrowni śpiewacy i gitarzyści popisują się rozdzierającymi uszy kawałkami. Tu wlecze rozgniewany majtek za warkocz łającego Chińczyka, tam biją się dwaj murzyni, otoczeni kołem śmiejących się widzów. Na zbiegu ulic uderzają przypadkiem o siebie dwaj tragarze, zdejmują z pleców natychmiast ciężary i rzucają się wściekle na siebie. Nadchodzi trzeci, chce ich pogodzić i dostaje od obydwu ciosy, które się jemu nie należały.
Lepsze wrażenie robią małe przedmieścia, zabudowane zgrabnemi willami, otoczonemi zawsze czystymi ogrodami, w których rosną róże, palmy, oleandry, grusze, figi, brzoskwinie, pomarańcze i cytryny. Tam znajduje mieszkaniec upragniony spokój dla duszy i ciała, gdy wyjdzie z hałasu miejskiego.
Największe ożywienie panuje oczywiście w porcie. Tam roi się od okrętów i statków różnego rodzaju i rozmaitych rozmiarów. Tam leżą stosy olbrzymich balonów wełny i beczek, a wśród nich krzątają się setki robotników. Zdaje się widzowi, że jest przeniesiony na któryś z indyjskich targów bawełny.
Chodziłem tak po mieście, napróżno się rozglądając. Około południa zrobiło się bardzo gorąco. Na pięknej szerokiej Common-Street wpadł mi w oko napis piwiarni. Łyk pilznera nie mógł mi zaszkodzić w tym skwarze. Wszedłem więc do środka.
Jakiem powodzeniem cieszyło się już wtenczas to piwo, o tem przekonałem się z mnóstwa gości, siedzących w lokalu. Dopiero po długiem poszukiwaniu znalazłem w samym kącie niezajęte jeszcze krzesło. Stał tam niewielki stolik na dwie osoby, przy którym siedział już jakiś gość o powierzchowności, odstaraszającej od zajęcia drugiego miejsca. Poszedłem tam mimoto i poprosiłem, żeby mi pozwolił wypić przy sobie szklankę piwa.
Po jego twarzy przemknął uśmiech niemal politowania. Zmierzył mnie badawczem, pogardliwem prawie, spojrzeniem i zapytał:
— Macie pieniądze, master?
— Oczywiście! — odrzekłem, zdziwiony tem pytaniem.
— Możecie więc zapłacić za piwo i za miejsce, które chcecie zająć?
— Rozumie się.
— Well, pocóż w takim razie pytacie mnie o pozwolenie? Kalkuluję sobie z tego, że jesteście Dutchman, greenhorn w tych stronach. Dyabli porwaliby każdego, ktoby mnie spróbował zabronić usiąść tam, gdzie mi się zechce! Siadajcie zatem, połóżcie nogi, gdzie wam się podoba i dajcie każdemu, ktoby się temu sprzeciwiał, poza ucho!
Przyznaję szczerze, że postępowanie tego człowieka wzbudziło we mnie podziw. Poczułem, że mi pokraśniały policzki. Właściwie słowa jego obrażały mnie, zdawałem sobie, choć nie dość jasno, sprawę z tego, że powinienbym postarać się odeprzeć tę obrazę. Dlatego siadając, odrzekłem:
— Jeśli mnie uważacie za Germana, to macie słuszność, master, ale wypraszam sobie nazwę: Dutchman, bo musiałbym wam dowieść, że nie jestem greenhorn. Można być grzecznym, a mimoto starym wygą.
— Pshaw! — odrzekł ze spokojem. — Nie wyglądacie na niego. Nie starajcie się wywołać w sobie gniewu, bo to nie doprowadziłoby do niczego. Nie pomyślałem o was nic złego, nie wiem tedy istotnie, jak chcielibyście się ze mną zaczepić. Old Death nie da się groźbą wyprowadzić z równowagi!
Old Death! Ach, więc to był Old Death! Słyszałem już o tym znanym, sławnym nawet westmanie. Sławą jego rozbrzmiewały wszystkie obozowe ogniska po drugiej stronie Mississipi, a imię jego nieobce było nawet w miastach Wschodu. Jeśli w opowiadaniach o nim była choć dziesiąta część prawdy, to był to strzelec i poszukiwacz ścieżek, przed którym zdjąć należało kapelusz. Wiek jednego pokolenia spędził na uwijaniu się po Zachodzie i nie odniósł pomimo niebezpieczeństw, na jakie się narażał, ani jednej rany. Dla tego zabobonni uważali go za takiego, którego się kula nie ima.
Nie wiedziano, jak się właściwie nazywał. Old Death, „Stara Śmierć“, było jego nom de guerre, nadanem przez ludzi z powodu jego nadzwyczajnie wychudłej postaci. Widząc go przed sobą, przekonałem się, że ci, co go tak nazwali, niedalecy byli od prawdy.
Niezwykle wysoki, pochylony stale naprzód, wyglądał istotnie, jak gdyby się składał tylko ze skóry i kości. Skórzane spodnie chwiały mu się na nogach. Skórzana również bluza skurczyła się na nim z czasem tak, że rękawy sięgały ledwie po łokcie. Obie kości, składające przedramię, przezierały przez skórę jak u szkieletu.
Z tej bluzy wystawała długa kościotrupia szyja, a w niej wisiała krtań w skórze, jak w woreczku. A cóż dopiero głowa! Zdawało się, że niema na niej pięciu łutów mięsa. Oczy leżały głęboko w oczodołach, a nu głowie nie było ani jednego włosa. Strasznie zapadłe policzki, kańciaste szczęki, występujące mocno kości policzkowe i zapadnięty, perkaty, nos składały się rzeczywiście na trupią głowę, której można się było przestraszyć, zobaczywszy ją nagle. Widok tej głowy wpłynął też na me powonienie. Wydało mi się, że czuję woń siarkowodoru i amoniaku, czyli odór zgnilizny. Można było przytem stracić zupełnie apetyt do jedzenia i picia.
Długie i wychudłe jego nogi tkwiły w podobnych do butów futerałach, skrojonych z jednego kawałka końskiej skóry. Do nich przymocował ostrogi, których kółka sporządzone były ze srebrnych meksykańskich pesetówek.
Obok niego leżało na ziemi siodło z całkowitą uprzężą na wierzchowca, a o ścianę opierała się jedna z owych długich rusznic kentuckich, jakie teraz spotyka się już rzadko, gdyż musiały ustąpić miejsca odtylcówkom. Reszta uzbrojenia składała się z noża bowie i z dwu dużych rewolwerów, których głownie wysterczały z za pasa. Ten pas był kiszką skórzaną, obwieszoną dokoła skalpami. Ponieważ te skalpy nie pochodziły z głów bladych twarzy, przeto należało przypuścić, że je obecny właściciel poodbierał zwyciężonym przez siebie czerwonoskórym.
„Boardkeeper“ przyniósł mi zamówione piwo. Kiedy chciałem szklankę do ust przyłożyć, wyciągnął myśliwiec do mnie swoją i rzekł:
— Stój! Nie tak prędko, boyu! Trąćmy się najpierw! Słyszałem, że tam w waszym kraju taki zwyczaj.
— Tak, lecz tylko między dobrymi znajomymi — odrzekłem, nie spiesząc się pójść za jego wezwaniem.
— Nie róbcie ceremonii! Siedzimy teraz razem i nie potrzebujemy, chociażby w myśli, kręcić sobie karków. Trąćcie więc! Nie jestem szpiegiem, ani oszustem, możecie więc spokojnie zabawić się ze mną przez pół godziny.
To już brzmiało inaczej, niż przedtem. Dotknąłem jego szklanki swoją, mówiąc:
— Wiem, za kogo was uważać, sir! Jeśli rzeczywiście jesteście Old Death, to nie obawiam się, żebym się w złem towarzystwie znajdował.
— A więc znacie mnie? W takim razie nie potrzebuję was zaznajamiać szczegółowo z moją osobą. Pomówmy raczej o was! Po co właściwie przybyliście do Stanów?
— Z tego samego powodu, który innych tu prowadzi: szukam szczęścia.
— Wierzę. Tam w Europie zdaje się ludziom, że tu wystarczy otworzyć kieszenie, a błyszczące dolary zaczną same w nie wpadać. Ilekroć się komuś poszczęści, piszą o tem wszystkie gazety, o tych jednak tysiącach, które toną w walce z nurtami życia i giną bez śladu, nikt nie czyni wzmianki. Czy znaleźliście już szczęście, lub znajdujecie się przynajmniej na jego tropie?
— Sądzę, że mogę powiedzieć: tak.
— Baczcie więc bystro, żeby ślady nie uszły waszej uwagi. Ja wiem najlepiej, jak trudno utrzymać się na takim tropie. Słyszeliście może, że jestem scoutem[1], który śmiało i bez obawy idzie w zawody z każdym westmanem, a mimoto daremnie goniłem za szczęściem do dzisiaj. Sto razy zdawało mi się, że trzeba tylko po nie sięgnąć, ale ilekroć wyciągnąłem rękę, znikało jak castle in the air[2], istniejący jedynie w ludzkiej wyobraźni.
Powiedział to posępnie i w milczeniu zaczął patrzeć przed siebie. Gdy na te słowa nic nie zauważyłem, podniósł znów wzrok na chwilę i rzekł:
— Nie możecie wiedzieć, dlaczego wygłaszam takie zdania. Wyjaśnienie jest bardzo proste. Bierze mnie to zawsze trochę za serce, ilekroć widzę Europejczyka, zwłaszcza młodego, i gdy sobie muszę powiedzieć, że on pójdzie niezawodnie na dno. Matka moja, wasza rodaczka, kochała mnie bardzo. Gdy umierała, byłem już dzięki jej zabiegom na stanowisku, z którego widać było szczęście. Ja jednak uważałem siebie za mędrszego i puściłem się w fałszywym kierunku. Master, bądźcie rozsądniejszym odemnie! Poznaję po was, że z wami może się stać tosamo, co ze mną.
— Rzeczywiście? Jakto?
— Jesteście zbyt delikatny, pachniecie perfumami. Gdyby Indyanin zobaczył waszą fryzurę, padłby trupem ze strachu. Na waszem ubraniu niema ani jednej plamki, ani jednego pyłku. W ten sposób nie szuka się szczęścia na Zachodzie.
— Nie zamierzam bynajmniej tutaj właśnie go szukać.
— Tak! Czy będziecie tak dobrzy powiedzieć mi, jaki obraliście sobie zawód?
— Odbyłem studya.
Powiedziałem to z pewną dumą, on zaś spojrzał mi w twarz z lekkim uśmiechem, który na jego trupiej głowie wyglądał jak szyderczy grymas, potrząsnął głową i ciągnął dalej:
— Studya! O biada! Nie budujcie na tem zbyt wiele: Właśnie ludzie tego pokroju, co wy, najmniej posiadają zdolności do zdobycia szczęścia. Doświadczyłem już tego niejednokrotnie. Czy macie jaką posadę?
— Tak, w Nowym Jorku.
— Jaką?
Pytania te zadawał Old Death takim tonem, że prawie niepodobna było odmówić mu odpowiedzi. Ponieważ nie mogłem prawdy wyjawić, przeto oświadczyłem:
— Pracuję u pewnego bankiera i z jego polecenia znajduję się tutaj.
— Bankiera? Aha! W takim razie droga wasza o wiele równiejsza od mojej. Nie opuszczajcie tej posady, sir! Nie każdy, mający studya, otrzymuje stanowisko u amerykańskiego posiadacza pieniędzy. A jeszcze do tego w Nowym Jorku! Cieszycie się widocznie mimo swej młodości wielkiem zaufaniem. Z Nowego Jorku wysyła się na Południe tylko takich, na których można się bezpiecznie zdać. Bardzo jestem rad z tego, że się pomyliłem co do was, sir! Poruczono więc wam załatwić jakiś pieniężny interes?
— Coś podobnego.
— Tak! Hm!
Obrzucił mnie znowu bystrem, badawczem spojrzeniem, zrobił grymas uśmiechu i mówił dalej:
— Ale ja sądzę, że odgaduję właściwy powód waszej obecności tutaj.
— Wątpię.
— Nie chcę was pozbawiać tego przekonania, ale udzielę wam dobrej rady. Jeżeli nie chcecie dać poznać po sobie, że kogoś tutaj szukacie, to uważajcie lepiej na swoje oczy. Obejrzeliście wszystkich tu obecnych z wpadającą w oko dokładnością, a wzrok wasz ustawicznie błądzi po oknach, patrząc za przechodniami. Szukacie zatem kogoś. Czy zgadłem?
— Tak, master. Chciałbym spotkać się z kimś, a nie znam jego adresu.
— Zwróćcie się do hoteli!
— To okazało się daremnem, a tak samo bez skutku pozostały starania policyi.
Na to przemknął mu znów po twarzy ów grymas, który miał być przyjaznym uśmiechem. Potem on parsknął zcicha, strzelił palcami i rzekł:
— Master, jesteście greenhorn, prawdziwy, rzetelny greenhorn! Nie bierzcie mi tego za złe, ale tak jest w istocie.
W tej chwili spostrzegłem się, że powiedziałem za wiele. Old Death potwierdził ten mój pogląd, gdyż tak mówił dalej:
— Przybywacie tu w sprawie, podobnej, jak się sami o tem wyraziliście, do pieniężnego interesu. Tego człowieka szuka z waszego polecenia policya. Wy sami biegacie po ulicach i po piwiarniach, aby go znaleźć. Nie byłbym Old Death, gdybym nie wiedział, kogo mam przed sobą.
— No kogo, sir?
— Detektywa, prywatnego ajenta policyjnego, który podjął się zadania, więcej rodzinnej, niż kryminalnej natury.
Ten człowiek był istotnie wzorem przenikliwości. Czy miałem potwierdzić, że się dobrze domyślił? Nie. Zastrzegłem się przeto temi słowy:
— Mam wielki szacunek dla waszej bystrości, sir, ale tym razem przeliczyliście się przecież.
— Nie przypuszczam!
— Napewno!
— Well! To wasza rzecz, czy mi przyznacie słuszność, czy też nie. Ja nie chcę i nie mogę was do tego zmusić. Jeśli wam jednak na tem zależy, żeby was nie przejrzano, to nie zachowujcie się tak nieostrożnie. Idzie o sprawę pieniężną. Powierzono ją greenhornowi, czyli poszkodowani życzą sobie łagodnego postępowania z winowajcą, który zapewne jest dobrym ich znajomym, a może nawet członkiem rodziny. Coś kryminalnego jest na tem także, bo w przeciwnym razie nie pomagałaby wam policya. Poszukiwany jest w rękach uwodziciela, który go wyzyskuje. Tak, tak, przypatrzcie mi się, sir! Dziwicie się mej wyobraźni? Dobry westman konstruuje sobie z dwu śladów bardzo długą drogę, choćby stąd w głąb Kanady i rzadko kiedy w tem się pomyli.
— Istotnie dajecie dowód nadzwyczajnej siły wyobraźni, master.
— Pshaw! Możecie sobie dalej zaprzeczać! Mnie to nie szkodzi. Jestem tutaj dość znany i mógłbym wam dobrze poradzić, jeśli jednak sądzicie, że własną drogą prędzej dojdziecie do celu, to chwalebne to jest wprawdzie, ale wątpię, czy rozumne.
Wstał, wyjął starą skórzaną sakiewkę, aby zapłacić za piwo. Zdawało mi się, że moją nieufnością wyrządziłem mu przykrość. Żeby to naprawić, odezwałem się w te słowa:
— Są sprawy, w które nie należy wtajemniczać nikogo, a już najmniej obcego. Nie chciałem bynajmniej was dotknąć i sądzę...
— Aj, aj! — przerwał mi, kładąc monetę na stole. — O obrazie mowy niema. Żywiłem względem was najlepsze chęci, gdyż tkwi w was coś, co budzi we mnie życzliwość dla was.
— Może się jeszcze kiedy spotkamy!
— Wątpię bardzo. Ja wyruszam dzisiaj do Teksas, a stamtąd udaję się do Meksyku. Trudno przypuścić, żeby wasza przechadzka miała się odbyć w tym samym kierunku. A zatem fare well, sir! A przypomnijcie sobie czasem, że was nazwałem greenhornem! Od Old Deatha możecie to przyjąć spokojnie, gdyż nie łączy on z tem zamiaru obrazy, a nie zaszkodzi żadnemu nowicyuszowi, gdy o sobie skromnie będzie myślał.
Włożył na głowę sombrero z szerokiemi kresami, który wisiał dotąd na ścianie, zarzucił siodło i uzdzienicę na plecy, pochwycił strzelbę i wyszedł. Ale zrobiwszy ledwie trzy kroki, odwrócił się znowu, przystąpił jeszcze raz do mnie i szepnął:
— Nie bierzcie mi niczego za złe, sir! Ja studyowałem także i wspominam sobie dziś z przyjemnością, jakim to wtenczas byłem głupcem zarozumiałym. Good bye!
Teraz opuścił lokal, nie odwracając się już wcale. Patrzyłem za nim, dopóki jego wpadająca w oko i wyśmiewana zlekka przez przechodniów postać nie zniknęła w tłumie. Chętnie byłbym się właściwie pogniewał na niego. Zadawałem sobie nawet dość trudu w tym celu, ale nie zdołałem tego dokazać. Jego strona zewnętrzna budziła we mnie coś jakby litość, słowa jego były surowe, ale głos brzmiał przy tem łagodnie, przekonywająco i mile. Z całego jego zachowania wyczuwałem, że dobrze jest dla mnie usposobiony. Podobał mi się pomimo swojej brzydoty, ale byłoby nieostrożnością wtajemniczać go dlatego w moje zamiary, chociaż rzeczywiście mógł mi udzielić dobrych wskazówek. Słowo: greenhorn, którem mnie obdarzył, ścierpiałem, gdyż Sam tak mnie do niego przyzwyczaił, że już mnie dotknąć nie mogło. Również nie uważałem za stosowne pochwalić się tem przed nim, że byłem już raz na Zachodzie.
Oparłem łokieć na stole, a głowę na dłoni i patrzyłem w zamyślenia przed siebie. Wtem otworzyły się drzwi i wszedł nie kto inny... jak Gibson.
Stanął u wejścia i objął wzrokiem obecnych. Kiedy mi się wydało, że oczy jego natknęły się na mnie, odwróciłem się do drzwi plecyma. W całej piwiarni nie było ani jednego miejsca oprócz tego, na którem siedział Old Death. Gibson musiał więc przyjść do mego stolika, jeśli chciał co wypić. Cieszyłem się już w duszy przestrachem, jakiego mu napędzi mój widok.
Lecz Gibson nie zbliżał się jakoś. Usłyszawszy szmer drzwi, obracających się w zawiasach, odwróciłem się czemprędzej. Ale Gibsona już nie było: poznał mnie i umknął. Widziałem go, jak wyszedł i szybkim krokiem pośpieszył dalej. W mgnieniu oka miałem kapelusz na głowie, rzuciłem boardkeeperowi zapłatę i wypadłem z lokalu. Gibson biegł na prawo, starając się widocznie zniknąć za gęstą gromadą ludzi. Oglądnąwszy się, zobaczył mnie i podwoił kroku. Gdy minąłem ową grupę ludzi, ujrzałem go znikającego w wązkiej uliczce, do której doleciałem właśnie w chwili, kiedy on skręcał za jej róg. Przedtem jednak odwrócił się jeszcze raz, zdjął kapelusz i zaczął nim ku mnie wymachiwać. To mnie oczywiście zgniewało. Nie zważając na to, że przechodnie będą się ze mnie śmiali, ruszyłem ku niemu jeszcze prędzej. Policyanta nigdzie nie było widać. Prosić prywatne osoby o pomoc byłoby rzeczą daremną; nikt nie byłby stanął po mojej stronie.
Dobiegłszy do rogu ulicy, znalazłem się na niewielkim placyku. Po prawej i lewej ręce stały zwarte szeregi małych domów, a na przeciwko ujrzałem wille we wspaniałych ogrodach. Ludzi dość kręciło się na placu, ale Gibsona już nie zauważyłem. Widocznie gdzieś zniknął.
Jakiś murzyn stał oparty o drzwi przy sklepie fryzyera. Znajdował się tu już zapewne długo i niewątpliwie spostrzegł zbiega. Przystąpiłem więc doń, zdjąłem uprzejmie kapelusz i zapytałem, czy nie widział gentlemana, wybiegającego z ulicy. Zapytany pokazał mi w uśmiechu długie, żółte zęby i odrzekł:
— Yes, sir! Widziałem. Pędził bardzo szybko i wpadł tutaj.
Równocześnie wskazał na małą willę. Podziękowawszy mu, pośpieszyłem w tym kierunku. Żelazna brama ogrodu, który należał do willi, była zamknięta. Musiałem dzwonić z pięć minut, zanim się jakiś murzyn pojawił. Powiedziałem mu, o co idzie, on zaś zatrzasnął mi drzwi przed nosem, mówiąc:
— Najpierw massę zapytać. Bez pozwolenia massy nie otworzyć.
Po tych słowach odszedł. Stałem z dziesięć minut jak na rozżarzonych węglach. Nareszcie powrócił murzyn z odpowiedzią:
— Nie wolno wpuścić. Massa zakazać. Nikt dzisiaj nie wejść. Drzwi zawsze zamknięte. Wy prędko odejść, bo jakby skoczyć przez płot, massa skorzystać z prawa domowego i strzelić z rewolweru.
Teraz nie wiedziałem, co począć. Wcisnąć się przemocą byłoby niebezpiecznie, gdyż w tym wypadku właściciel nie pożałowałby mi kuli rzeczywiście. Amerykanin nie zna żartów, gdy wchodzi w grę prawo domowe. Nie pozostało mi nic innego, jak udać się na policyę.
Kiedy w najwyższym gniewie przez plac przechodziłem, przybiegł do mnie jakiś chłopiec z kartą w ręku.
— Sir, sir! — zawołał. — Zaczekajcie no! Dacie mi dziesięć centów za tę kartkę.
— Od kogoż ona?
— Od gentlemana, który wyszedł z tamtego domu, odrzekł, wskazując przytem nie na willę, lecz w kierunku wprost przeciwnym. — On napisał te słowa i polecił kartkę wam podać. Ale dziesięć centów, to ją dostaniecie.
Wręczyłem mu żądaną kwotę, za co otrzymałem kartkę. Chłopak pobiegł zaraz swoją drogą. Na przeklętym kawałku papieru, wyrwanym z notatki, przeczytałem, co następuje:

Mój Szanowny Master Dutchman!

Czy z powodu mnie przybyliście do Nowego Orleanu? Domyślam się tego, bo mnie ścigacie. Uważałem was za naiwnego, ale nie za tak głupiego, żebyście chcieli mnie schwytać. Kto nie posiada więcej jak pół łuta mózgu, nie powinien zabierać się do czegoś podobnego. Wracajcie do Nowego Jorku i pozdrówcie odemnie master Ohlerta. Postarałem się o to, żeby o mnie pamiętał, i spodziewam się, że wy przypomnicie sobie także od czasu do czasu nasze dzisiejsze spotkanie, które, co prawda, nie miało zbyt zaszczytnego dla was przebiegu.

Gibson.

Można sobie wyobrazić mój zachwyt podczas czytania tego miłego listu. Zmiąłem kartkę, wsunąłem ją do kieszeni i poszedłem dalej. Być mogło, że mnie Gibson obserwował z ukrycia, nie chciałem więc sprawić mu tego zadowolenia, żeby mnie widział w kłopocie.
Patrzyłem przytem badawczo po placu. Gibsona nie było widać. Murzyn zniknął z pod sklepu, a chłopca, który mi kartkę był podał, także nie mogłem dostrzec. Pomyślałem sobie, że otrzymał pewnie polecenie, żeby się czemprędzej ulotnił.
Podczas gdy ja układałem się z murzynem o wpuszczenie do willi, znalazł Gibson czas do napisania do mnie listu o dwudziestu trzech wierszach. Odźwierny mnie na dudka wystrychnął, a Gibson pewnie wyśmiał, chłopiec miał bowiem minę, jak gdyby wiedział, że chodziło o to, by mnie wyprowadzić w pole.
Popadłem oczywiście w gniewny nastrój, jako skompromitowany w najwyższym stopniu i postanowiłem zamilczeć przed policyą, że widziałem Gibsona. Odszedłem zatem spokojnie jeszcze dalej od willi.
Nie wstępując już na wolny plac, przeszukałem wychodzące nań ulice, ale oczywiście bez śladu powodzenia, gdyż rozumiało się samo przez się, że Gibson opuścił tę tak niebezpieczną dla siebie dzielnicę. Należało się spodziewać, że skorzysta z pierwszej sposobności do wyjazdu z Nowego Orleanu.
Wpadłem na tę myśl pomimo swego „pół łuta“ ważącego mózgu i udałem się w tym celu na miejsce gdzie stały okręty, które miały tego dnia odejść. Pomagali mi dwaj policyanci w cywilnem ubraniu, ale także napróżno. Gniew z tego powodu, że pozwoliłem sobie dać takiego szczutka w nos, odebrał mi wszelki spokój, snułem się więc po ulicach dopóźna w noc i zaglądałem do najrozmaitszych restauracyi i szynków. Czując się już zbyt znużonym, poszedłem do swego „lodging house“ i położyłem się spać.
Sen przeniósł mnie do domu obłąkanych. Setki waryatów, którzy uważali się za poetów, wyciągały do mnie pękate rękopisy, żebym je przeczytał. Oczywiście były to same tragedye z obłąkanymi poetami jako bohaterami. Musiałem czytać i czytać, bo Gibson stał obok mnie z rewolwerem i groził natychmiastową śmiercią, gdybym przestał na chwilę. Czytałem i czytałem, że mi pot spływał z czoła. Chcąc się obetrzeć, wydobyłem chustkę z kieszeni, zatrzymałem się na sekundę, a w tej chwili... Gibson mnie zastrzelił!
Huk wystrzału zbudził mnie, gdyż nie był to huk urojony, lecz rzeczywisty. Rzucałem się w rozdrażnieniu po całem łóżku, starając się Gibsonowi wyrwać z ręki rewolwer i strąciłem z małej szafki nocnej lampę kamerdynera. Policzono mi za nią nazajutrz ośm dolarów.
Zbudziłem się oblany zupełnie potem. Ubrawszy się, wypiłem herbatę i pojechałem nad wspaniałe jezioro Pontchartrain, gdzie orzeźwiłem się znacznie kąpielą. Następnie rozpocząłem znów poszukiwania, a podczas tego zaglądnąłem też do piwiarni, w której wczoraj spotkałem Old Deatha. Wszedłem, niespodziewając się bynajmniej znaleźć tu ślad jakikolwiek. Lokal nie był tak pełny, jak dnia poprzedniego. Wczoraj nie można było doprosić się gazety, dzisiaj leżało aż kilka niezajętych na stole. Wziąłem jedną z nich, a mianowicie wychodzącą już wtenczas w Nowym Orleanie „Deutsche Zeitung,“ która może jeszcze dotąd istnieje, chociaż amerykańskim zwyczajem niewątpliwie już nieraz zmieniła wydawcę i redaktora.
Nie mając zamiaru studyować gazety, rozłożyłem ją, a pierwszem, co mnie w niej zastanowiło, był wiersz. Przerzucając gazetę, zwykle wiersze albo na ostatku czytam, albo wcale nie. Tytuł utworu, który mi wpadł w oko, przypominał napisy rozdziałów kryminalnych powieści, bo opiewał tak: „Noc najstraszliwsza.“ Brzmienie tytułu odebrało mi ochotę do czytania. Chciałem już odwrócić kartkę, kiedy zauważyłem pod wierszem dwie litery. „W. O.“ Wszak od tych liter zaczynało się imię i nazwisko: Wiliama Ohlerta. Ponieważ tyle czasu miałem na myśli to imię i nazwisko, przeto nic dziwnego, iż skojarzyłem z niemi te litery. Ohlert junior uważał się za poetę. Czyżby w ten sposób skorzystał z pobytu w Nowym Orleanie, żeby swoje rymy podać publiczności? Może wydrukowano wiersz dlatego tak szybko, że autor zapłacił za to. Jeżeliby się moje przypuszczenie sprawdziło, mógłby mnie ten utwór naprowadzić na ślad tego, którego szukałem. Wiersz brzmiał:

NOC NAJSTRASZLIWSZA.

Znaszli tę noc, z którą na ziemię leci
Wycie wichury i dżdżu gęsty mrok,
Tę noc, gdy z nieba żadna z gwiazd nie świeci,
A fal deszczowych nie przebije wzrok?
Choć straszna noc ta, będzie po niej dniało,
Więc połóż się i zaśnij sobie śmiało.

Znaszli tę noc, która na życie spada,
Gdy cię przedśmiertne już otoczą sny,
Gdy blizka wieczność znienacka zagada
I przerażeniem tętno w żyłach drży?
Choć ciemna noc ta, będzie po niej dniało,
Więc połóż się i zaśnij sobie śmiało.

Znaszli tę noc, co ducha owija,
Że próżno żądzą wyzwolenia drga,
Co cię obmota jako wściekła żmija,
A tysiąc dyabłów ciągle w mózg ci plwa?
Bądź zdala od niej i czuwaj nieśmiało,
Bo po tej nocy już nie będzie dniało!

Przyznaję, że mnie ta treść głęboko wzruszyła. Mógł utwór nie posiadać literackiej wartości, ale zawierał w sobie krzyk przerażenia uzdolnionego człowieka, walczącego napróżno z potęgami obłąkania, których ofiarą musiał paść bez ratunku. Wkrótce jednak opanowałem wzruszenie, gdyż musiałem działać. Nie wątpiłem ani na chwilę, że Wiliam Ohlert był autorem wiersza, poszukałem w księdze adresowej mieszkania wydawcy tej gazety i udałem się do niego.
Ekspedycya i redakcya znajdowały się w tym samym domu. Kupiłem sobie dotyczący numer i kazałem się oznajmić w redakcyi, gdzie dowiedziałem się, że istotnie domyśliłem się dobrze. Niejaki Wiliam Ohlert przyniósł osobiście poprzedniego dnia ten utwór i prosił o rychłe zamieszczenie. Ponieważ redaktor się ociągał, ofiarował poeta dziesięć dolarów i postawił za warunek, że wiersz pojawi się w dzisiejszym numerze i że mu się pośle rewizyę. Zachowanie się poety było bardzo przyzwoite, tylko wzrok miał jakiś błędny i oświadczył kilkakrotnie, że wiersz pisany jest krwią serdeczną. Frazesem tym posługują się zresztą rozmaici zdolni i niezdolni poeci i pisarze. Aby można było posłać mu rewizyę, zostawił adres mieszkania, który mnie oczywiście także podano. Był to jeden z uchodzących za wytworny i drogi pensyonatów prywatnych w nowej dzielnicy miasta.
Pośpieszyłem więc tam, zmieniwszy się w domu do niepoznania, co mi się też mojem zdaniem doskonale udało. Następnie poszedłem po dwu policyantów, którym kazałem ustawić się przed drzwiami wspomnianego domu, gdy ja miałem się znajdować wewnątrz.
Byłem dość pewien, że potrafię pochwycić łotra i jego ofiarę, przeto w nieco podniosłym nastroju pociągnąłem za rączkę od dzwonka, nad którą przybity był szyld z napisem: „First class pension for Ladies and Gentlemen.“ Byłem zatem w miejscu właściwem. Dom i zakład należały do kobiety. Portyer otworzył, zapytał, czego żądam, a ja w odpowiedzi poprosiłem, by mnie oznajmił pani domu. Równocześnie wręczyłem mu kartę wizytową, opiewającą oczywiście na inne nazwisko. Zaprowadzono mnie do rozmownicy, gdzie niebawem pojawiła się lady.
Była to wykwintnie ubrana, dość okazała kobieta lat około pięćdziesięciu. Kędzierzawe włosy i lekkie zabarwienie paznokci dowodziły resztek czarnej krwi w jej żyłach. Wywarła na mnie wrażenie osoby, wysoce duchowo rozwiniętej i przyjęła mię z wielką uprzejmością.
Przedstawiłem się jej jako redaktor felietonów z „Deutsche Zeitung,“ pokazałem jej kupiony dopiero co numer i powiedziałem, że pragnę pomówić z autorem tego utworu, gdyż wiersz tak się ogólnie podobał, że przynoszę poecie wynagrodzenie i nowe zamówienie.
Gospodyni przysłuchiwała mi się spokojnie, przypatrywała badawczo, a gdy skończyłem, rzekła:
— A więc ten pan dał u pana do druku utwór? Jak to ładnie! Szkoda, że z powodu nieznajomości języka niemieckiego nie mogę pana poprosić o przeczytanie mi go. Czy dobry?
— Znakomity! Miałem już zaszczyt wspomnieć, że wywarł na czytelnikach wielkie wrażenie.
— To mnie bardzo zajmuje. Ten pan wydawał mi się bardzo wykształconym, prawdziwym gentlemanem. Niestety mówił niewiele i nie obcował z nikim. Wyszedł raz tylko, prawdopodobnie wówczas, kiedy zaniósł panom poemat.
— Rzeczywiście? Ja dowiedziałem się w czasie krótkiej rozmowy, którą z nim miałem, że podejmował tutaj pieniądze, musiał zatem więcej razy wychodzić.
— W takim razie działo się to podczas mej nieobecności, a może jego sekretarz załatwiał takie sprawy.
— On ma sekretarza? O tem mi nic nie mówił. Wobec tego to chyba człowiek bardzo zamożny?
— Przypuszczam! Płacił dobrze i jadł potrawy najwytworniejsze. Kasę prowadził jego sekretarz Clinton.
— Clinton? Ach, jeżeli ten sekretarz nazywa się Clinton, to jego pewnie spotkałem w klubie. Pochodzi z Nowego Jorku, a przynajmniej stamtąd przybywa i jest niezrównany w towarzystwie. Widziałem się z nim wczoraj około południa...
— To się zgadza — wtrąciła. — Rzeczywiście wychodził o tej porze.
— I tak — ciągnąłem dalej — podobaliśmy się sobie nawzajem, że on zaszczycił mnie swoją fotografią. Ja nie noszę swojej z sobą, musiałem mu jednak przyrzec, że dam mu ją dzisiaj, gdyż postanowiliśmy się zobaczyć. Oto jego fotografia.
Pokazałem jej wizerunek Gibsona, który zawsze miałem przy sobie.
— Słusznie, to jest sekretarz — rzekła rzuciwszy okiem. — Niestety, zobaczy go pan nierychło, a od master Ohlerta nie otrzyma pan już żadnego wiersza, gdyż obaj już odjechali.
Przestraszyłem się, ale zapanowałem nad sobą rychło i zauważyłem na to:
— Bardzo mi przykro! Pomysł odjazdu przyszedł im chyba bardzo nagle.
— Rzeczywiście! To bardzo a bardzo smutna historya. Master Ohlert wprawdzie o tem nie mówił, bo nikt sam ran swoich nie dotyka, ale jego sekretarz powierzył mi tę tajemnicę pod warunkiem, że będę milczała, Musi pan wiedzieć, że cieszę się zawsze zaufaniem tych, co czasowo u mnie mieszkają.
— Wierzę pani. Jej wytworne maniery, jej delikatne formy towarzyskie stwierdzają, że to całkiem naturalne. — ćmiłem najbezczelniej.
— O proszę bardzo! — rzekła dotknięta mile tem, aczkolwiek niezgrabnem, pochlebstwem. — Ta historya do łez mnie wzruszyła, raduję się, że nieszczęśliwemu młodzieńcowi udało się jeszcze wczas umknąć.
— Umknąć? To brzmi całkiem tak, jak gdyby go ścigano!
— Tak też jest w istocie.
— Ach! Jakież to dziwne! Tak wysoce uzdolniony genialny poeta ścigany! Jako redaktor, a zatem po części kolega tego nieszczęśliwego, pragnę dowiedzieć się czegoś bliższego o nim. Dziennikarstwo przedstawia znaczną potęgę. Może byłoby wskazanem ująć się za nim w artykule. Jaka szkoda, że zaznajomiono panią z tą niezwykłą historyą tylko pod warunkiem milczenia!
Policzki jej pokraśniały. Wydobyła niezbyt czystą chustkę do nosa, aby ją mieć każdej chwili pod ręką i rzekła:
— Co się tyczy tej dyskrecyi, sir, to nie poczuwam się już teraz do obowiązku zachowania jej, gdyż ci panowie odjechali. Wiem, że prasę nazywają mocarstwem, byłabym bardzo szczęśliwa, gdyby pan dopomógł temu młodzieńcowi do uzyskania jego praw.
— Zrobię chętnie wszystko, co tylko w mych siłach. Musiałbym jednak coś wiedzieć o tych stosunkach.
Przyznaję, że z trudem ukrywałem ciekawość.
— Dowie się pan, gdyż serce nakazuje mi wyjawić panu wszystko. Tu wchodzi w grę miłość, zarówno wierna, jak nieszczęśliwa.
— Tak też przypuszczałem, gdyż nieszczęśliwa miłość to cierpienie największe i najbardziej rozdzierające serce ze wszystkich.
Mnie samemu oczywiście ani się jeszcze śniło o miłości.
— Słowa pańskie wzbudziły we mnie przychylność dla pana! Czy i pan doznał już tego cierpienia?
— Jeszcze nie.
— W takim razie jest pan człowiekiem szczęśliwym. Ja niestety nacierpiałam się więcej, niż moje serce wytrzymać mogło. Matka moja była mulatką. Ja zaręczyłam się z synem francuskiego plantatora, a więc z kreolczykiem. Szczęście nasze zniweczono, ponieważ ojciec narzeczonego nie chciał do rodziny przyjąć kolorowej lady. Jakżeż ja współczuję z tym pożałowania godnym poetą, którego ten sam los spotkał!
— Więc on kocha zabarwioną?
— Tak, mulatkę. Ojciec zabronił mu tej miłości i podstępnie przyszedł w posiadanie rewersu, na którym stwierdziła ta dama swoim podpisem, że wyrzeka się szczęścia i połączenia z Wiliamem.
— Cóż za ojciec nieludzki! — zawołałem z goryczą, zaskarbiając sobie znowu życzliwe spojrzenie niewiasty.
Ona wzięła to sobie, co jej Gibson nakłamał, potężnie do serca. Gadatliwa lady niewątpliwie opowiedziała mu o swej miłości, a on zaraz zmyślił bajkę, za pomocą której udało mu się zdobyć jej współczucie i wytłumaczyć nagłość wyjazdu. Wiadomość, że się teraz przezwał Clintonem, miała dla mnie oczywiście ogromne znaczenie.
— Tak, prawdziwie nieludzki ojciec! — potwierdziła. — Wiliam jednak dochował wiary ukochanej i umknął z nią aż tutaj, gdzie ją oddał na pensyę.
— Nie rozumiem więc, dlaczego opuścił Nowy Orlean.
— Ponieważ przybył tu jego prześladowca.
— Więc ojciec każe go ścigać?
— Tak, pewnemu Niemcowi. O ci Niemcy! Ja ich nienawidzę. Nazywają ich narodem myślicieli, ale oni kochać nie umieją. Ten nędznik Niemiec ścigał ich z rewersem w ręku z miasta do miasta aż tutaj. (Śmiałem się w duchu z oburzenia tej jejmości na kogoś, z kim właśnie rozmawiała wcale serdecznie). Jest on funkcyonaryuszem policyi. Polecono mu Wiliama pochwycić i sprowadzić do Nowego Jorku.
— Czy sekretarz opisał pani tego okrutnika? — zapytałem, żądny dalszych wyjawień o sobie.
— Bardzo dokładnie, gdyż możliwe jest, że ten barbarzyńca odnajdzie mieszkanie Wiliama i przyjdzie do mnie. Ale go przyjmę! Obmyśliłam już sobie każde słowo, które do niego powiem. Odemnie on nie usłyszy, dokąd Wiliam się zwrócił. Wyślę go właśnie w zupełnie przeciwnym kierunku.
Gospodyni opisała mi tego „barbarzyńcę“ i wymieniła mi jego, to jest moje, nazwisko, a opis zgadzał się z rzeczywistością, chociaż niezbyt pochlebnie wypadł dla mnie.
— Spodziewam się jego każdej chwili — mówiła dalej. — Kiedy mi oznajmiono pana, myślałam już, że to on. Ale pomyliłam się na szczęście. Pan nie jest tym prześladowcą zakochanych, tym rabusiem najsłodszego szczęścia, tą otchłanią niesprawiedliwości i zdrady. Po pańskich poczciwych oczach widać, że pan umieści w swej gazecie artykuł, który zdruzgocze tego detektywa i weźmie w obronę ściganych przez niego.
— Jeśli mam to uczynić, co zresztą zrobię z przyjemnością, to potrzebuję koniecznie wiedzieć, gdzie się Wiliam Ohlert znajduje. Muszę do niego napisać. Prawdopodobnie pani zna miejsce jego obecnego pobytu?
— Wiem istotnie, dokąd się udał, lecz nie jestem pewna, czy go tam jeszcze list pański zastanie. Owego prześladowcę byłabym wysłała na północny zachód, panu jednak powiem, że Ohlert pojechał na południe do Teksas. Miał zamiar udać się do Meksyku i wylądować w Veracruz, ale żaden statek o tym czasie z portu nie wypływał, wsiadł więc na „Delflna“, który zmierzał do Kwintany.
— Czy pani wie o tem napewno?
— Oczywiście. Wiliam Ohlert musiał się spieszyć, gdyż do odjazdu pozostawało ledwie tyle czasu, żeby przenieść rzeczy na okręt. To załatwił mój portyer, który będąc na pokładzie, rozmawiał z majtkami i dowiedział się, że „Delfin“ zdąża tylko do Kwintany, ale przedtem zatrzyma się w Galvestonie. Tym parowcem pojechał rzeczywiście master Ohlert, gdyż mój portyer zaczekał aż do odejścia statku.
— Czy jego sekretarz i miss towarzyszyli mu?
— Naturalnie! Portyer jednak nie widział tej pani, gdyż zaszła odrazu do damskiej kajuty. Nie pytał się o nią wcale, moi służący bowiem przyzwyczajeni są w najwyższym stopniu do dyskrecyi i delikatności. Tego się można spodziewać, że Wiliam nie zostawił narzeczonej i nie narazi jej na niebezpieczeństwo dostania się w ręce tego okrutnika. Właściwie cieszę się z tego, że on do mnie przyjdzie, gdyż będzie to scena bardzo zajmująca. Spróbuję najpierw wzruszyć jego serce, a jeśli mi się to nie uda, rzucę mu w twarz piorunujące słowa i tak z nim pomówię, że się będzie wił pod ogromem mej pogardy.
Poczciwa kobieta wpadła rzeczywiście w rozdrażnienie z powodu tej sprawy sercowej. Wstała z krzesła, ścisnęła małe, tłuściutkie pięści, wyciągnęła je ku drzwiom i zawołała groźnie:
— Tak, przyjdź tylko, przyjdź, ty dyabelski Dutchmanie! Przebiję cię mem spojrzeniem i zdruzgocę mojemi słowy!
Usłyszałem już dość i mogłem odejść. Kto inny postąpiłby sobie tak zapewne i zostawił poprostu w błędzie ową niewiastę. Ja jednak uznałem za stosowne wytłómaczyć jej wszystko, by już dłużej nie uważała łotra za uczciwego człowieka. Nie obawiałem się, żebym sobie tą otwartością w jakikolwiek sposób zaszkodził, dlatego rzekłem tak:
— Sądzę, że pani nie będzie miała sposobności ukarać go temi druzgocącemi słowami i spojrzeniami.
— Dlaczego?
— Ponieważ on zabierze się do rzeczy zupełnie inaczej, niż pani sądzi. Nie uda się też pani skierować go na północny zachód, gdyż on pojedzie wprost do Kwintany, aby ująć Ohlerta i jego sekretarza.
— Ależ on nie zna miejsca ich pobytu!
— Przeciwnie, wszak pani sama mu to wyjawiła.
— Ja? To nie może być! Musiałabym o tem wiedzieć! Kiedyżby się to stało?
— Teraz właśnie.
— Sir, ja pana nie pojmuję! — zawołała w najwyższem zdumieniu.
— Ja pani w tem dopomogę. Czy pozwoli pani, że przeobrażę nieco moją osobę?
To mówiąc, zdjąłem ciemną perukę, sztuczną brodę i okulary. Jejmość cofnęła się z przestrachem.
— Na Boga! — krzyknęła prawie. — Pan nie jest redaktorem, lecz owym detektywem! Pan mnie oszukał!
— Musiałem to zrobić, ponieważ już przedtem panią drudzy w błąd wprowadzili. Historya z mulatką jest kłamstwem od początku do końca. Nadużyto serca pani, urządzając sobie drwiny z tego. Clinton nie jest wcale sekretarzem Wiliama. Nazywa się w rzeczywistości Gibson i jest niebezpiecznym oszustem, którego należy nieszkodliwym uczynić.
Upadła jak zemdlona na krzesło i zawołała:
— Nie, nie! To nieprawda! Ten miły, niezrównany człowiek nie może być oszustem. Nie wierzę panu!
— Uwierzy pani, skoro mnie tylko wysłucha. Pozwoli pani, że jej o wszystkiem dokładnie opowiem!
Przedstawiłem jej właściwy stan sprawy i sprawiłem to, że jej życzliwość dla „miłego i niezrównanego“ sekretarza zamieniła się w gwałtowny gniew. Przekonała się, że ją najhaniebniej okłamano i wyraziła mi nawet swe zadowolenie z tego powodu, że przyszedłem do niej w przebraniu.
— Gdyby pan tego był nie uczynił — rzekła — nie dowiedziałby się pan odemnie prawdy i pojechałby pan wedle mojej wskazówki na północ do Nebraski, albo Dakoty. Postępowanie tego Gibsona-Clintona zasługuje na surową karę. Spodziewam się, że pan puści się natychmiast w pogoń za nim. Proszę też napisać mi z Kwintany, jak powiodło się panu. Gdy go pan będzie prowadził do Nowego Jorku, musi pan z nim do mnie wstąpić, żebym mu mogła powiedzieć, jak nim gardzę.
— To będzie trudno. W Teksas nie łatwo kogoś pochwycić i zabrać do Nowego Jorku. Czułbym się bardzo szczęśliwym, gdybym potrafił uwolnić Ohlerta z rąk uwodziciela i ocalić przynajmniej część tych sum, które oni w drodze podjęli. Na razie byłoby mi bardzo przyjemnie usłyszeć z ust pani, że nie jestem barbarzyńcą, niezdolnym do miłości.
W odpowiedzi na to usprawiedliwiła się gospodyni i zapewniła, że się pod tym względem nawróciła. Rozstaliśmy się bardzo serdecznie. Czekającym pod domem policyantom oświadczyłem, że sprawa już załatwiona, wcisnąłem im w ręce napiwek i odszedłem.
Oczywiście musiałem śpieszyć do Kwintany, zapytałem więc, kiedy odpływa tam statek, ale nie sprzyjało mi szczęście. Jeden parowiec odchodził wprawdzie do Tampico, ale nie miał się nigdzie zatrzymywać po drodze. Statki wprost do Kwintany podnosiły kotwicę dopiero za kilka dni. Wreszcie znalazłem pospieszny klipper z ładunkiem dla Galvestonu. Ten już po południu rozpoczynał podróż. W nadziei, że w Galvestonie trafi się prędzej sposobność odpłynięcia do Kwintany, załatwiłem czemprędzej swoje sprawy i wsiadłem na ten statek.
Niestety nie ziściły się moje rachuby, gdyż tylko jeden okręt odpływał z Galvestonu w tym kierunku, ale poza cel mojej podróży, do Matagordy, obok ujścia wschodniego Colorado. Zapewniono mnie jednak, że stamtąd z łatwością dostanę się z powrotem do Kwintany. Poszedłem za tą radą, a skutek okazał później, że dobrze zrobiłem.
Uwaga gabinetu waszyngtońskiego zwracała się podówczas na południe ku Meksykowi, który cierpiał jeszcze z powodu krwawych zamieszek i walki rzeczypospolitej z cesarstwem.
Benito Juarez został uznany prezydentem republiki meksykańskiej przez Stany Zjednoczone, które postanowiły nie dopuścić do tego, żeby on upadł w walce z Maksymilianem, uważały bowiem cesarza jak przedtem tak i potem za uzurpatora i zaczęły wywierać na Napoleona nacisk, żeby cofnął swoje wojska z Meksyku. Zmuszony powodzeniem Prus w wojnie niemieckiej, dotrzymał Napoleon słowa i od tej chwili los Maksymiliana był przypieczętowany.
Teksas oświadczył się podczas wybuchu wojny domowej za secesyą i stanął tem samem po stronie państw, przeciwnych zniesieniu niewolnictwa, których pokonanie mimoto nie sprowadziło szybkiego uspokojenia ludności. Wszytko było rozgoryczone na Północ i zachowywało się niechętnie względem jej polityki. Ludność Teksasu była właściwie usposobienia republikańskiego. Uwielbiano „bohatera indyańskiego“ Juareza, który nie wahał się podjąć walki z Napoleonem i latoroślą potężnej dynastyi Habsburgów. Ponieważ jednak rząd waszyngtoński stał po stronie tego „bohatera“, przeto konspirowano przeciw niemu ukradkiem. Wten sposób powstał głęboki rozłam między ludnością Teksasu. Jedni wystąpili otwarcie za Juarezem, drudzy zaś przeciwko niemu, nie z przekonania, lecz na przekór. Te zamieszki utrudniały w wysokim stopniu podróże w tym kraju. Na nic się nie przydawała ostrożność i ukrywanie barwy politycznej, bo do jej wyjawienia poprostu zmuszano.
Co do Niemców, zamieszkałych w Teksas, to byli oni sami z sobą w niezgodzie. Jako Niemcy sprzyjali Maksymilianowi, ale z drugiej strony nie dogadzało to ich patryotyzmowi, że występował pod egidą Napoleona. Wetchnęli dość republikańskiego powietrza i wiedzieli, że najście Francuzów na kraj Montezumy ma jedynie na celu odświeżenie francuskiej „gloire“, aby w ten sposób odwrócić wzrok Francuzów od własnych nieuleczalnych ułomności i błędów. To też Niemcy zachowywali się milcząco i trzymali się zdala od demonstracyi politycznych, zwłaszcza że podczas wojny secesyjnej stali po stronie Stanów północnych, a przeciwko baronom, którzy usiłowali nie dopuścić do zniesienia niewolnictwa.
Takie tam panowały stosunki wtedy, kiedy ujrzeliśmy nizinę nadmorską, dzielącą zatokę Matagordy od Meksykańskiej. Wpłynęliśmy przez Paso Caballo i musieliśmy zaraz potem zapuścić kotwicę, gdyż zatoka jest tak płytka, że głębiej sięgającym okrętom grozi niebezpieczeństwo utknięcia na dnie.
Nieco dalej od brzegu stało na kotwicy kilka małych statków, a na morzu wielkie okręty, trzymasztowce i jeden parowiec. Kazałem się oczywiście zawieźć zaraz do Matagordy, by się dowiedzieć, czy rychło pojadę do Kwintany. Usłyszałem niestety, że dopiero za dwa dni odpłynie tam okręt. Zostałem więc na miejscu i złościłem się, ponieważ Gibson zyskiwał przez to cztery dni i mógł zniknąć bez śladu. Pocieszałem się tylko tem, że zrobiłem wszystko, co było można w danych okolicznościach.
Ponieważ skazany byłem na czekanie, wyszukałem sobie zajazd, do którego poleciłem zanieść rzeczy ze statku.
Matagorda była wówczas mniejszem miastem niż teraz. Leży we wschodniej części zatoki i jako port ma daleko mniejsze znaczenie niż Galveston. Jak wszędzie w Teksas, tak i tu jest wybrzeże bardzo niezdrową niziną, której nie można jeszcze nazwać bagnistą, jakkolwiek jest bardzo obfita w wodę. Nic łatwiejszego jak dostać tu febry i dla tego było mi bardzo nieprzyjemnie, że musiałem tu bawić tak długo.
Mój „hotel“ dorównywał europejskiej oberży trzeciego rzędu, pokój przypominał kajutę okrętową, a łóżko dostałem tak krótkie, że albo dla głowy, albo dla nóg nie było dość miejsca.
Po złożeniu rzeczy postanowiłem wyjść, by się przypatrzyć miejscowości. Między moją izbą a schodami znajdował się pokój, którego drzwi właśnie były otwarte. Rzuciwszy przypadkowo okiem do wnętrza, zobaczyłem przedewszystkiem takie same meble, jak były u mnie, a pod ścianą na ziemi siodło, a nad niem na gwoździu wiszącą uździenicę. W kącie, tuż przy oknie, stała oparta długa kentucka rusznica. Pomyślałem mimowoli o Old Deacie, chociaż przedmioty te mogły także do kogoś innego należeć.
Wyszedłszy z domu, puściłem się zwolna ulicą. Okrążając róg, zderzyłem się z człowiekiem, który nadszedł z drugiej strony, a mnie nie zauważył.
— Thunder storm! — krzyknął na mnie. — Uważajcie, sir, jeśli gonicie w ten sposób z za rogu!
— Jeśli mój ślimaczy chód nazywacie gonieniem, to ostryga będzie chyba podobna do parowca na Mississipi — odrzekłem, śmiejąc się.
Zagadnięty odskoczył o krok, przypatrzył się mnie i zawołał:
— Toż to ten greenfish, który nie chciał się przyznać, że jest detektywem. Czego tu szukacie w Teksas, a do tego w Matagordzie, sir?
— Nie was, master Death!
— Bardzo wierzę! Należycie, jak się zdaje, do ludzi, którym bardzo trudno znaleźć to, czego szukają, ale zato łatwo zderzyć się z tymi, z którymi nic nie mają do czynienia. Chce się wam pewnie jeść i pić. Chodźcie, zawiniemy do jakiego portu, gdzie dostaniemy dobrego piwa. Nawet w tej nędznej dziurze nie brak tego dobroczynnego w czasie gorąca napoju. Macie już mieszkanie?
— W „Uncle Sam“.
— Pięknie! Ja także rozbiłem tam swój wigwam.
— Czy w izbie na pierwszem piętrze, w której leży uprząż i rusznica?
— Tak. Musicie wiedzieć, że bardzo niechętnie rozstaję się z tą uprzężą, tak ją polubiłem. Konia wszędzie dostanie, ale dobrego siodła nie. Chodźcież, sir! Byłem właśnie w budzie, w której jest chłodne piwo. W czerwcu to prawdziwa rozkosz zaspokoić tem pragnienie. Gotów jestem wypić jeszcze kilka szklanek.
Zaprowadził mnie do małego lokalu, w którym sprzedawano piwo flaszkowe po bardzo wysokiej cenie; my byliśmy jedynymi gośćmi. Poczęstowałem Old Deatha cygarem, ale nie przyjął, wyciągnął natomiast tabliczkę tytoniu do żucia, odciął kawałek, który wystarczyłby dla pięciu majtków, wsunął go w usta, umieścił pod policzkiem, a potem rzekł:
— Tak, teraz wam służę. Ciekawym, jaki wiatr przywiał was za mną tak rychło. Czy pomyślny?
— Nie, nawet bardzo przeciwny.
— Więc wcale nie zmierzaliście tutaj?
— Nie. Chciałem się dostać do Kwintany. Ponieważ jednak nie było rychłej okazyi, przyjechałem tu, gdyż powiedziano mi, że tu łatwo złapać okręt do tej miejscowości. Niestety muszę aż dwa dni czekać.
— Znieście to cierpliwie, master i pocieszcie się tem słodkiem przekonaniem, że nie macie szczęścia.
— Ładna pociecha! Czy sądzicie, że wam za to złożę adres dziękczynny?
— Zbyteczne! — zaśmiał się Old Death. — Rad udzielam zawsze za darmo. Zresztą mnie się tak samo powodzi. Siedzę tu niepotrzebnie, ponieważ byłem zbyt powolny. Postanowiłem był sobie pojechać do Austin, a potem dalej trochę przez Rio Grande del Norte. Pora roku pomyślna. Deszcz padał, więc w Colorado dość wody i można płytkim statkiem dotrzeć do Austin. Rzeka ta przez większą część roku bardzo mało ma wody.
— Słyszałem, że jakaś zapora przeszkadza żegludze.
— Nie jest to właściwie zapora stała, lecz mnóstwo naniesionego przez wodę drzewa, które sprawia, że rzeka o ośm mil angielskich stąd dzieli się na kilka odnóg. Za tem drzewem droga jest wolna aż do Austin i dalej. Ponieważ w tem miejscu żegluga się przerywa, najlepiej udać się tam pieszo i dopiero tam wsiąść na okręt. Zamierzałem tak zrobić, ale to piwo tak mi dogodziło. Raczyłem się niem z wielką przyjemnością i zabawiłem w Matagordzie za długo, a gdy przybyłem do zatoru, świsnął mi parowiec przed nosem. Musiałem więc dźwigać siodło z powrotem, a teraz zaczekam do jutra rana do następnego statku.
— A więc jesteśmy towarzyszami niedoli. Pocieszcie się wy tem samem, czem mnie kazaliście się przedtem uspokoić. Oto wy także nie macie szczęścia.
— To nie. Ja nie ścigam nikogo i wszystko mi jedno, czy przybędę do Austin dzisiaj, czy za tydzień. Ale złości mnie to, że ten głupi greenfog[3] mnie wyśmiał. Uprzedził mnie i gwizdał na mnie z pokładu, kiedy ja musiałem z siodłem pozostać na brzegu. Jeśli go jeszcze kiedy spotkam, to dostanie lepiej w papę, niż na naszym statku.
— Mieliście bójkę, sir?
— Bójkę? Old Death się nigdy nie bije. Ale na „Delfinie“, którym tutaj przybyłem, znajdował się hultaj, który pokpiwał sobie z mojej powierzchowności i uśmiechał się, ilekroć mnie zobaczył. Zapytałem, co go tak bawi, a gdy mi odpowiedział, że mój kościec, dostał taki slap in the face, że usiadł. Potem porwał się do rewolweru, ale nadszedł kapitan, kazał mu się zabrać precz i oświadczył, że spotkała go słuszna nagroda za moją obrazę. Dla tego śmiała się szelma, gdy się do zatoru spóźniłem. Szkoda jego towarzysza podróży! Wyglądał na prawdziwego gentlemana, tylko wciąż był smutny i ponury i patrzył przed siebie jak obłąkany.
Te słowa zwróciły moją uwagę.
— Obłąkany? — rzekłem. — Czy słyszeliście może, jak się nazywa?
— Kapitan mówił do niego master Ohlert.
Teraz wydało mi się, że mię ktoś ugodził pałką po głowie. Zapytałem z pośpiechem:
— Ach! A jego towarzysz?
— Nazywał się Clinton, jeśli dobrze pamiętam.
— Czy to możebne, czy to możebne? — zawołałem, zrywając się ze stołka. — Ci obydwaj byli z wami na statku?
Old Death spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem, mówiąc:
— A was co obleciało, sir? Podrywacie się jak rakieta! Czy was ci ludzie co obchodzą?
— Nawet bardzo, bardzo! Szukam ich właśnie!
Po twarzy przemknął mu znów przyjazny grymas jaki często widywałem u niego.
— Ładnie, ładnie — rzekł — przyznajecie więc nareszcie, że śledzicie dwu ludzi? I to tych dwu właśnie? Hm! Jesteście istotnie greenhorn, sir! Sami pozbawiliście się dobrego połowu.
— Jakto?
— Dla tego, że w Nowym Orleanie nie byliście względem mnie szczerym.
— Wszak nie mogłem w tej sprawie inaczej się zachować — odparłem.
— Człowiekowi wolno zrobić wszystko, co prowadzi do dobrego celu. Gdybyście byli przedstawili mi swoją sprawę, byliby już teraz obydwaj w waszych rękach. Byłbym ich poznał natychmiast, wsiadając na statek i albo sam was sprowadził zaraz, albo zawiadomił przez kogo. Czy tego nie uznajecie?
— Kto mógł wiedzieć, że się tam z nimi spotkacie! Oni jechali zresztą nie do Matagordy, lecz do Kwintany.
— Tak powiedzieli tylko. Wcale tam nie wysiedli. Jeśliście mądrzy, to opowiedzcie mi tę historyę. Może ułatwię wam wasze zadanie.
Ten człowiek żywił względem mnie istotnie dobre chęci. On nie myślał wcale mnie dokuczyć, a mimoto ja czułem się zawstydzony. Wczoraj starałem się zamilczeć przed nim o tem, do wyjaśnienia czego dziś zmusiły mnie stosunki. Duma doradzała mi zataić rzecz dalej, ale rozum zwyciężył. Wydobyłem obie fotografie, podałem Old Deathowi i rzekłem:
— Zanim zacznę opowiadać, przypatrzcie się tym wizerunkom. Czy te osoby widzieliście?
— Tak, tak, to oni! — potwierdził, rzuciwszy okiem na fotografie. — Tu wszelka pomyłka wykluczona.
Teraz przedstawiłem mu otwarcie i szczegółowo całą sprawę. On przysłuchiwał się uważnie, a gdy skończyłem, potrząsnął głową i oświadczył:
— Wszystko, co dopiero słyszałem, jest dla mnie jasne. Jednego tylko nie rozumiem. Czy ten Wiliam całkiem obłąkany?
— Nie. Nie znam się wprawdzie na chorobach umysłowych, ale w tym wypadku zdaniem mojem zachodzi tylko wypadek monomanii, gdyż za jednym wyjątkiem panuje Wiliam nad swoimi uczynkami.
— Tembardziej wydaje mi się niepojętem, że dopuszcza tego Gibsona do tak nieograniczonego wpływu na siebie. Zdaje się, że on we wszystkiem słucha tego człowieka. Gibson widocznie chytrze się obchodzi z tą monomanią chorego i używa jej do swoich celów. Jest nadzieja, że podpatrzymy te wszystkie wybiegi i podstępy.
— Jesteście zatem pewni, że zdążają do Austin? A może zamierzają gdzie wysiąść po drodze?
— Nie, Ohlert powiedział kapitanowi okrętu, że się udaje do Austin.
— To mnie dziwi, że tak otwarcie podał cel swej podróży.
— Czemu? Ohlert nie wie może nawet, że go ścigają i że jest na manowcach. Działa w dobrej wierze i żyje dla swej idei, a reszta jest rzeczą Gibsona. Obłąkany uważał za stosowne powiedzieć kapitanowi, dokąd jedzie, a ten podzielił się ze mną tą wiadomością. Cóż poczniecie teraz?
— Naturalnie, że czemprędzej udam się za nimi.
— Mimo niecierpliwości musicie zaczekać do jutra. Wcześniej żaden statek tam nie odchodzi.
— A kiedy tam staniemy?
— Wobec teraźniejszego stanu wody dopiero pojutrze.
— Ach jak to długo, jak to długo!
— Weźcie na uwagę, że oni dwaj z powodu nizkiego stanu wody także późno przybędą. Nie da się to uniknąć, że czasem statek o dno zaryje i upływa sporo czasu, zanim go ruszą z miejsca.
— Żebym tylko wiedział, co Gibson zamierza i dokąd wlecze Ohlerta!
— Tak, to zaiste zagadka. Oszust ma niewątpliwie jakiś określony cel. Pieniądze, które dotąd podjęli, zrobią go człowiekiem zamożnym. Wystarczy, jeśli weźmie je sobie, a Ohlerta poprostu zostawi na lodzie. Że tego jeszcze nie uczynił, w tem dowód, że chce go jeszcze dalej wyzyskiwać. Bardzo mnie ta sprawa zajmuje, a ponieważ na razie przynajmniej tą samą drogą jedziemy, przeto jestem na wasze usługi, jeśli się wam podoba.
— Przyjmuję waszą pomoc z wdzięcznością, sir. Wzbudzacie we mnie szczere zaufanie ku sobie, wasza przychylność jest mi bardzo przyjemna, spodziewam się, że wasze łaskawe starania przydadzą się bardzo.
Uścisnęliśmy sobie ręce i wypróżniliśmy szklanki. Żałowałem mocno, że już wczoraj nie zwierzyłem się temu człowiekowi.
Podano nam właśnie nowe szklanki, kiedy doleciał nas ze dworu zgiełk przeraźliwy. Dzikie wrzaski ludzkie i szczekanie psów zbliżały się coraz bardziej. Naraz otwarły się gwałtownie drzwi i weszło sześciu mężczyzn, z których każdy musiał już dobrze wypić przedtem, gdyż żadnego nie można było nazwać trzeźwym. Ordynarne postaci i twarze, lekkie południowe ubranie i pyszna broń wpadały w oko natychmiast. Każdy uzbrojony był w strzelbę, nóż i rewolwer, albo pistolet; a oprócz tego mieli wszyscy u boku tęgie harapy i trzymali na mocnych linewkach psy. Były to ogromne psiska owej starannie hodowanej rasy, używanej w Stanach południowych do chwytania zbiegłych murzynów. Nazywają się one psami krwawymi lub łapaczami ludzi.
Opryszkowie przypatrzyli się nam bez powitania bezczelnym wzrokiem, rzucili się na krzesła, że aż zatrzeszczały, pokładli nogi na stole i zaczęli po nim bębnić zapiętkami, co miało oznaczać, że zwracają się do gospodarza z uprzejmą prośbą, żeby się do nich potrudził.
— Człowiecze, czy masz piwo? — krzyknął doń jeden z nich. — Niemieckie piwo?
Gospodarz dał z trwogą potakującą odpowiedź.
— Napijemy się. A ty sam jesteś Niemiec?
— Nie.
— To twoje szczęście. Piwa niemieckiego napijemy się, ale Niemcy niech się smażą w piekle, ci abolicyoniści, którzy pomagali Północy i przyprawili nas o utratę posad!
Gospodarz wycofał się czemprędzej, aby obsłużyć swych wytwornych gości, ja zaś odwróciłem się mimowoli i spojrzałem na mówiącego, a ten dostrzegł to. Jestem pewien, że w mojem spojrzeniu nie było dlań nic obrażającego, ale on widocznie nie lubił, żeby mu się przypatrywać, a może szukał zaczepki, bo zgromił mnie temi słowy:
— Czemu się na mnie gapisz? Czy nie powiedziałem może prawdy?
Odwróciłem się w milczeniu.
— Miejcie się na baczności! — szepnął do mnie Old Death. — To są rowdies najgorszego gatunku, wydaleni ze służby dozorcy niewolników, których chlebodawcy pobankrutowali po zniesieniu niewolnictwa. Teraz połączyli się, aby razem popełniać bezprawia. Najlepiej na nich nie zważać. Wypijmy prędzej i wynieśmy się.
Ten szept nie podobał się właśnie przedmówcy, bo wrzasnął znowu ku nam:
— Co tam gadasz pocichu, stary szkielecie? Jeśli mówisz o nas, to krzycz głośno, bo inaczej my otworzymy ci gębę!
Old Death przyłożył szklankę do ust, pociągnął parę łyków, nic nie odpowiadając. Nowi goście dostali piwo i skosztowali. Choć napój był istotnie niezły, mimoto rowdies, posłuszni swym kaprysom, wylali je na izbę. Ten, który do nas mówił poprzednio, trzymał jeszcze w ręku pełną szklankę i zawołał:
— Nie na podłogę! Tam siedzą dwaj, którym to widocznie smakuje. Niech mają!
Rozmachnął się i bryznął piwem przez stół na nas obydwu. Old Death otarł sobie zmoczoną twarz rękawem, ja jednak nie zdołałem znieść tak spokojnie tej nikczemnej obelgi. Kapelusz, kołnierz, bluza, wszystko ociekało mi piwem, ponieważ na mnie padł główny strumień. Odwróciłem się i rzekłem:
— Sir, proszę was bardzo, żebyście nie powtórzyli tego! Żartujcie sobie z kolegami. Temu się nie sprzeciwiamy, ale nas zostawcie w spokoju!
— Tak! A cobyście zrobili, gdyby mi przyszła ochota oblać was znowu?
— Toby się pokazało.
— Proszę? W takim razie musimy zaraz zobaczyć, coby się pokazało. Gospodarzu, piwa!
Reszta śmiała się i ryczała zadowolona ze swojego matadora, który gotów był swój żart bezwstydny powtórzyć.
— Na miłość Boga, sir, nie zaczepiajcie tych drabów! — ostrzegł mnie Old Death.
— Czy się boicie? — zapytałem.
— Ani mi się śni, ale oni zaraz za broń chwytają, a na kulę nawet najodważniejszy nic nie poradzi. Zważcie, że oni mają psy!
Psy były przywiązane do nóg stołowych. Aby mnie znowu z tyłu nie oblano, powstałem z miejsca i usiadłem tak, że zwróciłem się prawą stroną do rowdies.
— Aha! Przybiera bezpieczną postawę! — zaśmiał się dowódca. — Będzie się bronił, ale jeśli się tylko ruszy, puszczę na niego Plutona. On tresowany na ludzi.
Odwiązał psa i trzymał go na sznurku przy sobie. Jeszcze gospodarz piwa był nie przyniósł, jeszcze mieliśmy czas rzucić na stół pieniądze i odejść, ale ja nie sądziłem, żeby ta banda pozwoliła nam oddalić się, a ponadto wstrętnem mi było uciekać przed tymi pogardy godnymi ludźmi. Tacy samochwalcy są zawsze tchórzami na dnie duszy.
Sięgnąłem do kieszeni i odwiodłem rewolwer. Wiedziałem, że się w mocowaniu ostoję, nie byłem tylko pewien, czy mi się uda pokonać psy. Miałem już pod rękami psy tresowane na ludzi i jednego przynajmniej nie potrzebowałem się obawiać.
Wtem wszedł gospodarz, postawił szklanki na stole i rzekł głosem błagalnym do swych wojowniczych gości:
— Gentlemani, wasze odwiedziny są mi bardzo przyjemne, ale proszę was, żebyście zostawili w spokoju owych dwu ludzi. To także moi goście.
— Łotrze! — ryknął jeden z nich. — Chcesz nam dawać nauki? Zaczekaj, zaraz ostudzimy twój zapał!
I zawartość dwu czy trzech sklanek trafiła w gospodarza, który uznał za najwłaściwsze opuścić izbę czemprędzej.
— No, a teraz tamten pyskacz! — zawołał mój przeciwnik. — Teraz on dostanie!
Trzymając psa lewą ręką, prawą wylał na mnie wszystko piwo. Ja zerwałem się ze stołka i skoczyłem w bok tak, że mnie nie dosięgło, poczem podniosłem pięść, by się na tego łotra rzucić i ukarać go. On uprzedził mnie jednak.
— Pluto, go on! — zawołał, puściwszy psa na mnie.
Zostało mi jeszcze tyle czasu, żeby przyskoczyć do ściany, gdy wtem potężny zwierz rzucił się na mnie, przeskakując całą przestrzeń między mną a sobą, wynoszącą pięć kroków, jednym, iście tygrysim, skokiem. Pies był pewny, że pochwyci mnie zębami za gardło. W chwili jednak, kiedy chciał mnie ugryźć, uderzył nosem o ścianę. Skok był tak silny, że pies padł ogłuszony na ziemię.
Ja błyskawicznie porwałem go za tylne nogi, zamachnąłem się i palnąłem nim o ścianę tak mocno, że mu czaszkę rozbiłem.
Powstał okropny hałas. Psy szczekały, wyły i ciągnęły stoły na linewkach, ludzie klęli, a właściciel zabitego psa gotował się do bójki ze mną. W tem powstał Old Death i zawołał, mierząc do łotrów z obydwu rewolwerów:
— Stop! Na teraz jednakże już dość, chłopcy. Jeszcze jeden krok, lub ruch po broń, a strzelę. Co do nas pomyliliście się trochę. Ja jestem poszukiwacz ścieżek, Old Death, o którym słyszeliście zapewne, a ten sir, mój przyjaciel, również się was nie boi. Siądźcie i pijcie dalej skromnie swoje piwo! Weź rękę od kieszeni, bo strzelam!
Z tą przestrogą zwrócił się do jednego z dozorców, który zbliżył był rękę do kieszeni, aby wydobyć rewolwer. Ponieważ ja także tymczasem wyciągnąłem rewolwer, przeto obaj z Old Deathem rozporządzaliśmy ośmnastu strzałami. Zanimby który z tych hultajów zdołał za broń pochwycić, musiałby od nas kulą w łeb dostać. Stary poszukiwacz ścieżek zmienił się naraz zupełnie. Jego zazwyczaj pochylona postać wyprostowała się i podniosła, oczy zabłysły, a na całej twarzy odbił się wyraz pewnej siebie energii, nie dopuszczającej oporu. Było to wprost komiczne, jak spokornieli ci, przedtem tak butnie występujący, ludzie. Mruknęli półgłosem kilka uwag, lecz usiedli wkońcu; nawet właściciel zabitego psa nie ważył się doń przystąpić, gdyż musiałby zbliżyć się do mnie zanadto.
Staliśmy jeszcze z rewolwerami w ręku, kiedy wszedł nowy gość, Indyanin.
Miał na sobie wyprawioną na biało i pokrytą czerwonym haftem indyańskim bluzę myśliwską i spodnie z tego samego materyału, ozdobione na szwach frendzlami ze skalpów. Te obie części ubrania wolne były od wszelkich plam lub brudu. Małe nogi Indyanina tkwiły w haftowanych perłami trzewikach, upiększonych ponadto kolcami jeżatki. Na jego szyi zauważyłem woreczek z lekami, artystycznie rzeźbioną fajkę pokoju i potrójny sznur pazurów szarego niedźwiedzia, zdobytych na tym najstraszliwszym drapieżcy Gór Skalistych. Dokoła bioder biegł z kosztownego koca santillo sporządzony pas, z poza którego wyglądały rękojeści noża i rewolwerów. W prawej ręce trzymał dwururkę, której części drzewne obite były gęsto srebrnymi gwoździami. Na głowie nie miał Indyanin żadnego okrycia. Ciemne, sino-czerwone, włosy związane były w węzeł, podobny do hełmu i przeplecione rzemieniem ze skóry grzechotnika. Ani orle pióro, ani żadna inna odznaka nie zdobiła tej fryzury, a mimo to nasuwała się widzowi odrazu myśl, że ten młodzieniec jest wodzem i słynnym wojownikiem. Zakrój poważnej, pięknej, męskiej jego twarzy można było nazwać rzymskim. Kości policzkowe wystawały zaledwie w nieznacznej mierze, a wargi były pełne, choć subtelnie zarysowane. Matowa, jasno-brunatna, cera miała lekki odcień bronzowy. Jednem słowem był to Winnetou, wódz Apaczów, z którym łączyło mnie braterstwo krwi.
Zatrzymał się na chwilę w drzwiach. Bystrem, badawczem, spojrzeniem ciemnych oczu przebiegł po całej izbie i po wszystkich znajdujących się w niej osobach, poczem usiadł blizko nas, a jak najdalej od gapiących się nań rowdies.
Podniosłem już był nogę, aby ku Winnetou poskoczyć i pozdrowić go jak najserdeczniej, on jednak nie zwrócił na mnie uwagi, chociaż niewątpliwie mnie poznał. Miał widocznie do tego powód, przeto i ja nie wstałem, starając się nawet przybrać wyraz obojętności.
Z twarzy jego wyczytałem, że zrozumiał natychmiast położenie i nasz stosunek do rowdies. Zmrużył oczy, jakby z lekką pogardą, rzucił jeszcze raz okiem na naszych przeciwników, a kiedyśmy usiedli i schowali rewolwery, ukazał się na jego ustach ledwie dostrzegalny, ale przychylny uśmiech.
Wrażenie jego osobistości było tak wielkie, że po jego wejściu zrobiło się tak cicho jak w kościele. Cisza ta upewniła widocznie gospodarza, że niebezpieczeństwo minęło, bo wychylił głowę przez przymknięte drzwi, a widząc, że domysł jego się sprawdza, wsunął całą swą postać do izby.
— Proszę o piwo! — rzekł Indyanin, piękną, jasną, angielszczyzną i miłym dla ucha stentorowym głosem.
To wpadło w oko rowdies. Zbliżyli do siebie głowy i poczęli coś szeptać. Spojrzenia, rzucane ukradkiem na Indyanina, dowodziły, że nie mówili o nim nic korzystnego.
Winnetou dostał piwo, podniósł szklankę pod światło, padające przez okno, zbadał je wzrokiem znawcy i skosztował.
— Well! — rzekł, mlasnąwszy językiem. — Wasze piwo jest dobre. Wielki Manitou białych ludzi nauczył ich wielu sztuk, a warzenie piwa nie należy do najmniejszych.
— Czy uwierzyłby kto, że to Indyanin? — rzekłem cicho do Old Deatha, udając, że nie znam Winnetou.
— Tak i to jeszcze jaki! — odpowiedział stary również cicho, ale z naciskiem.
— Czy znacie go? Czy widzieliście i spotkaliście go już kiedy?
— Nie widziałem go jeszcze, ale poznaję go po ubraniu, postaci, wieku, a najbardziej po strzelbie. To słynna srebrna rusznica, która nigdy nie chybia celu. Macie szczęście poznać najsłynniejszego indyańskiego wodza Ameryki północnej, wodza Apaczów, Winnetou, najwybitniejszego wojownika z pomiędzy wszystkich Indyan. Imię jego rozbrzmiewa w każdym pałacu, w każdej chacie, przy każdem obozowem ognisku. Sprawiedliwy, rozumny, rzetelny, wierny, dumny, waleczny aż do zuchwalstwa, mistrz we władaniu wszelką bronią, przyjaciel i obrońca wszystkich czerwonych i białych, potrzebujących pomocy, znany jest wszerz i wzdłuż Stanów Zjednoczonych i daleko poza ich granicami jako największy bohater dalekiego Zachodu.
— Ale gdzie nauczył się tej angielszczyzny i tych manier białego gentlemana?
— Spędza wiele czasu na Wschodzie, a prócz tego opowiadają, że europejski uczony dostał się był do niewoli Apaczów, którzy jednak tak dobrze się z nim obchodzili, że postanowił u nich pozostać i usposabiać ich do życia pokojowego. On to był nauczycielem Winnetou, ale nie wkorzenił prawdopodobnie w nich swoich zasad i niewątpliwie poszedł z czasem na marne.
Old Death powiedział to tak cicho, że ja ledwie zdołałem go zrozumieć. Mimoto Indyanin, choć siedział od nas o jakich pięć łokci, odwrócił się i rzekł do mego nowego przyjaciela:
— Old Death się pomylił. Biały uczony dobrowolnie przybył do Apaczów, gdzie go przyjaźnie przyjęto, stał się nauczycielem Winnetou i uczył go być dobrym i odróżniać grzech od sprawiedliwości. Nie poszedł on na marne, lecz doznawał wysokiej czci i nie tęsknił nigdy do białych mężów. Gdy umarł, obsadzono grób jego żywymi dębami. Przeniósł się na wiecznie zielone sawanny, gdzie zbawieni nie rozszarpują się wzajem i piją zachwyt z oblicza Manitou. Tam go Winnetou znowu zobaczy i zapomni o nienawiści, jaką tu widzi.
Old Death był niesłychanie uszczęśliwiony tem, że Winnetou go poznał. Twarz promieniała mu radością, kiedy zapytał:
— Jakto, sir, wy mnie znacie? Rzeczywiście?
— Nie widziałem was jeszcze, ale mimoto poznałem was natychmiast, gdy tu wszedłem. Jesteście skutem, którego imię rozbrzmiewa aż po Las Animas.
Po tych słowach znów się od nas odwrócił. Podczas rozmowy nie drgnął ani jeden ruch jego spiżowej twarzy. Teraz siedział cicho i jakby zatopiony w sobie, tylko uszy drgały mu od czasu do czasu, jak gdyby zajmował się czemś, odbywającem się poza nim.
Tymczasem rowdies szeptali dalej między sobą, kiwali potwierdzająco głowami i powzięli zapewne jakieś postanowienie. Nie znali Indyanina, nie umieli z jego mowy wywnioskować, kto on i zamierzali prawdopodobnie wynagrodzić poniesioną od nas klęskę w ten sposób, że mu chcieli dać odczuć, jak dalece gardzą czerwoną skórą. Byli też, zdaje się, przekonani, że nam nie przyjdzie na myśl ująć się za nim, gdyż jako nie dotknięci osobiście obrazą, musieliśmy wedle panujących zasad zachować się spokojnie i przypatrywać krzywdzie niewinnego człowieka. Ten z nich, który był mnie zaczepił, wstał i podszedł powoli w wyzywającej postawie ku Indyaninowi. Ja na to wydobyłem rewolwer z kieszeni i położyłem na stole przed sobą, żeby go móc łatwo dosięgnąć.
— To nie potrzebne! — szepnął do mnie Old Death. — Winnetou poradzi sobie nawet z podwójną liczbą takich drabów.
Rowdy rozkraczył się szeroko przed Apaczem, oparł ręce na biodrach i rzekł:
— Czego szukasz tu, w Matagordzie, czerwona skóro? My nie możemy znieść dzikich w swem towarzystwie.
Winnetou nie spojrzał nawet na mówiącego, poniósł szklankę do ust, pociągnął dobry łyk, mlasnął językiem na znak, że mu dobrze smakuje i postawił znowu szklankę na stole.
— Czy słyszałeś, co powiedziałem, przeklęty czerwonoskórcze? — krzyknął rowdy. — Chcę wiedzieć, co tutaj robisz. Snujesz się, by podsłuchiwać i grać rolę szpiega. Te czerwone skóry stoją po stronie Juareza, który ma także skórę czerwoną, ale my jesteśmy po stronie imperatora Maksa i wieszamy każdego Indyanina, który nam wejdzie w drogę. Jeśli w tej chwili nie zawtórujesz nam w okrzyku: „Niech żyje cesarz Maks!“, to założymy ci stryczek na szyję!
I teraz nie odezwał się Apacz ani słowem, ani nawet nie drgnął na twarzy.
— Psie, czy rozumiesz mnie? Żądam odpowiedzi! — wrzasnął rowdy rozwścieczony widocznie i położył pięść na ramieniu Winnetou.
Na to poderwała się natychmiast gibka postać Indyanina.
— Precz! — zawołał rozkazująco. — Nie cierpię, jeśli na mnie kujot wyje.
Kujotem nazywają tchórzliwego wilka preryowego i uważają go powszechnie za zwierzę godne pogardy. Indyanie posługują się tą obelgą, ilekroć chcą komuś okazać swoje lekceważenie.
— Kujot? — zawołał rowdy. — To obelga, za którą puszczę ci krew i to natychmiast!
Równocześnie wydobył rewolwer, lecz w tem stało się coś, czego się napastnik nie spodziewał. Oto Apacz wykręcił mu z ręki broń, porwał go za biodra, podniósł i rzucił nim w okno, które oczywiście roztrzaskało się w drobne kawałki i wyleciało razem z nim na ulicę.
Odbyło się to o wiele prędzej, niźli się da opowiedzieć. Brzęk szyb, wycie psów, gniewny ryk towarzyszy wyrzuconego w ten sposób hultaja, to wszystko złożyło się na straszny zgiełk, nad którym górował głos Winnetou. On bowiem przystąpił do drabów, wskazał ręką na okno i zawołał:
— Czy jeszcze kto chce się tam dostać? Niechaj powie!
Podczas tego zbliżył się zanadto do jednego z psów, który już zamierzył się chwycić go zębami, ale Apacz kopnął zwierzę tak, że skowycząc wlazło pod stół. Dozorcy niewolników cofnęli się ze strachem i zamilkli. Winnetou nie miał w ręku żadnej broni. Wszystkich wprawiła w podziw tylko jego osoba. Indyanin wyglądał jak pogromca zwierząt, który, wchodząc do klatki, poskramia wzrokiem dzikość kotów.
Wtem otwarły się drzwi gwałtownie i wszedł wyrzucony przez okno rowdy z twarzą, pokaleczoną lekko odłamkami szkła, dobył noża i skoczył z okrzykiem wściekłości ku Winnetou. Apacz ustąpił cokolwiek na bok i chwycił szybkim ruchem za tę rękę napastnika, w której trzymał nóż. Potem porwał go znów tak samo jak przedtem za biodra, podniósł i grzmotnął nim tak o podłogę, że rowdy został na niej bez przytomności i bez ruchu. Ani jeden z towarzyszy obitego nie próbował już zaczepki ze zwycięzcą, który z całym spokojem, jak gdyby nic nie zaszło, wypił resztę piwa. Następnie skinął na gospodarza, ukrytego trwożnie za drzwiami, wiodącemi do jego gabinetu, wyjął sakiewkę z za pasa, dobył z niej mały żółty przedmiot i wsunął go mu do ręki, mówiąc:
— To za piwo i za okno, master Landlord! Widzicie, że dziki płaci, co jest winien, można się tembardziej spodziewać, że i od cywilizowanych otrzymacie swoją należytość. Oni nie potrafią ścierpieć przy sobie „czerwonej skóry“, ale wódz Apaczów, Winnetou, nie odchodzi dlatego, że się ich boi, lecz z tego powodu, że przekonał się, iż u tych bladych twarzy tylko barwa skóry, a nie duszy jest jasna. Dla niego byłby pobyt wśród nich bardzo nieprzyjemny.
Wziął rusznicę i opuścił lokal, nie rzuciwszy na nikogo okiem. Nawet na mnie nie spojrzał.
Teraz rowdies znowu nabrali życia. Ciekawość ich jednak przewyższała zdaje się gniew, zawstydzenie i troskę o nieprzytomnego towarzysza. Zapytali gospodarza przedewszystkiem, ile otrzymał od Indyanina.
— Nugget. — odrzekł zapytany, pokazując im kawałek szczerego złota wielkości laskowego orzecha. — Nugget, który wart przynajmniej dwanaście dolarów. To okno stare i zbutwiałe z szybami, w wielu miejscach popękanemi, doskonale mi się opłaciło. Zdaje się, że miał pełną sakiewkę nuggetów.
Hultajów opanowała złość z tego powodu, że czerwonoskóry posiada taką masę złota. Nugget gospodarza przechodził z rąk do rąk, przyczem oceniano jego wartość. My, korzystając z tej sposobności, zapłaciliśmy i wyszliśmy z gospody.
— No, jakież wrażenie zrobił na was ten Apacz? — zapytał mnie Old Death, kiedyśmy szczęśliwie na dworze stanęli. — Czy znajdzie się drugi taki Indsman? Te łotry zlękły się go, jak wróble na widok sokoła. Jaka szkoda, że go już nie zobaczę! Należało pójść trochę za nim, aby się dowiedzieć, co tutaj robi, czy obozuje za miastem, czy też zajechał do jakiego hotelu. Musiał gdzieś konia umieścić, gdyż nie można sobie Apacza, a szczególnie Winnetou, wyobrazić bez konia. Zresztą, sir i wy także sprawiliście się nieźle. Byłem już niemal w strachu, bo to zawsze niebezpiecznie wdać się z takimi łotrami, ale odwaga i zręczność, z jaką obeszliście się z tą psią bestyą, każe się spodziewać, że niedługo będziecie greenhornem. Ale oto już nasze mieszkanie! Czy wejdziemy? Taki stary trapper, jak ja, tylko z konieczności wciska się między mury. Mnie najlepiej, kiedy niebo widzę nad sobą. Pochodzimy jeszcze po tej pięknej Matagordzie dla zabicia czasu. A może wy lubicie w co zagrać?
— Nie jestem wogóle graczem i na przyszłość będę się starał nim nie zostać.
— To słuszne, mój młodzieńcze! Ale tu każdy grywa, a im dalej w Meksyk, tem gorzej. Tam gra nawet mąż z żoną, kot z myszą, przyczem oczywiście i noże dość często latają. Skoro więc nie gracie, to użyjmy przechadzki. Potem coś zjemy i położymy się spać. W tym błogosławionym kraju nie wie człowiek nigdy, gdzie i kiedy pójdzie na spoczynek wieczorem.
— Tak źle chyba nie będzie!
— Nie zapominajcie, sir, o tem, że znajdujecie się w Teksas, a tu stosunkowo daleko jeszcze do porządku. My naprzykład zamierzamy udać się do Austin, ale pytanie jeszcze, czy się tam dostaniemy. Fale wypadków w Meksyku przewaliły się na drugą stronę Rio grande. Tam dzieje się niejedno, co się zresztą nigdzie nie zdarza, a ponadto musimy się także liczyć z pomysłami Gibsona. Jeśli mu przyszło na myśl przerwać drogę do Austin i wysiąść gdzieś po drodze, to będziemy zmuszeni to samo uczynić.
— Ale jak się dowiemy, czy wysiadł?
— Będziemy się dopytywali. Parowiec nie śpieszy się tu na Colorado tak, jak na Mississipi, lub gdzie indziej. W każdej miejscowości zostaje z pół godziny czasu na wywiady. Musimy się nawet na to przygotować, że nam przyjdzie wysiąść tu i ówdzie, gdzie nie będzie miasta, ani hotelu, w którym moglibyśmy zagościć.
— A co w takim razie stanie się z moim kufrem?
Old Death zaśmiał się głośno na to pytanie.
— Z kufrem, z kufrem! — zawołał. — Wożenie z sobą kufra, to jeszcze resztka przedpotopowych stosunków. Któż rozumny wlókłby z sobą taki pakunek! Gdybym ja był chciał zabierać z sobą wszystko, czego potrzebowałem w podróżach i wędrówkach, nie byłbym zaszedł daleko. Weźcie, co potrzebne chwilowo, a resztę kupicie w swoim czasie. Jakież to tak ważne rzeczy macie w swej starej skrzyni?
— Ubrania, bieliznę, przybory toaletowe itp.
— To wszystko są rzeczy bardzo ładne, ale wszędzie można je dostać, a gdzie ich niema, tam się człowiek bez nich obejdzie. Koszulę nosi się, dopóki wytrzyma, a potem kupuje się drugą. Przybory toaletowe! Nie gniewajcie się za to, sir, co powiem, ale szczotki do włosów, nożyczki do paznokci, pomady do wąsów i tym podobne drobiazgi poniżają mężczyznę. Rzeczy, któremi zmienialiście swój wygląd, mogły przydać się tam, gdzie byliście dotychczas, ale nie tutaj. Tu niema już potrzeby kryć się pod fałszywym zarostem. Takie romantyczne głupstwa nie prowadzą do celu. Tu należy zabrać się energicznie, skoro znajdziecie swego Gibsona i...
Zatrzymał się, zmierzył mnie od stóp do głów, zrobił wesołą minę i mówił dalej:
— Tak jak teraz przedemną stoicie, możecie się pokazać w buduarze najbardziej wymagającej damy, albo na parterze teatru. Ale Teksas niema ani krzty podobieństwa do buduaru, czy do loży teatralnej. Może się łatwo zdarzyć, że wasze zgrabne ubranie wisieć będzie na was jak strzępie, a piękny cylinder przybierze kształt harmoniki. Czy wiecie, dokąd zwróci się Gibson? W Teksas nie zostanie i musi się wydostać z granic Stanów Zjednoczonych. Okoliczność, że obrał tę drogę, pozwala na domysł, że dąży do Meksyku, gdzie wśród ogólnego zamieszania może zniknąć i nikt, żadna w świecie policya, nie dopomoże wam do wydobycia go stamtąd.
— Kto wie, czy słuszność nie jest właśnie po waszej stronie. Sądzę jednakowoż, że jeśliby jechał do Meksyku, to byłby się udał odrazu do jednego z portów tamecznych.
— Nonsens! Musiał Nowy Orlean opuścić tak pośpiesznie, że wsiadł do najrychlej odjeżdżającego okrętu. Powtóre porty meksykańskie znajdują się w rękach Francuzów, o których on z pewnością nic nie chce słyszeć. Jemu pozostaje do wyboru jedynie droga lądowa, a będzie na tyle przezorny, że się nie pokaże w większych miastach. Może więc być, że ominie także Austin i gdzieś po drodze wysiądzie. Pojedzie oczywiście konno i mało uprawnym krajem ku Rio Grandę. Czy puścicie się za nim z kufrem, w cylindrze i w tem pięknem ubraniu? Gdyby tak było, musiałbym się z was porządnie wyśmiać.
Przyznawałem w duchu, że Old Death miał słuszność, ale dla żartu spojrzałem z żalem na swoje ubranie, prawie jeszcze nowe. Na to poklepał on mnie po ramieniu, mówiąc:
— Nie żałujcie i rozstańcie się śmiało z tem niepraktycznem ubraniem. Idźcie tu do handlarza, sprzedajcie cały ten niepotrzebny kram i sprawcie sobie za to inne szaty. Musicie bezwarunkowo kupić mocne i trwałe ubranie traperskie. Liczę na to, że zaopatrzono was obficie w pieniądze, a wobec tego wszystko w porządku. Precz z tem oszustwem. Wszak umiecie jeździć konno i strzelać. Koń jest dla was także niezbędny, ale tu na wybrzeżu się ich nie kupuje; bo są drogie i liche. W głębi kraju każdy farmer odstąpi wam dobrego wierzchowca, ale bez siodła, które zatem tu trzeba kupić.
— O ja nieszczęśliwy! Czy każecie mi tak uganiać z siodłem na plecach, jak wy to czynicie?
— Czemużby nie? Czy wstyd wam przed ludźmi? Co to kogo może obchodzić, że ja noszę siodło? Jeśli mi się spodoba, to będę sofę włóczył z sobą, aby przy sposobności spocząć na niej w puszczy, lub na preryi. Ktoby się ze mnie śmiał, temu dam szczutka w nos, że mu wszystkie słońca w oczach zabłysną. Wstydzić się należy tylko wówczas, kiedy się popełniło jaką nieprawość, albo głupstwo. Przypuśćmy, że Gibson gdzieś wysiadł, kupił konie i pojechał, a wtedy dobre siodło pod ręką bardzo się przyda. Róbcie, co chcecie, jeśli jednak życzycie sobie istotnie, żebym z wami pozostał, to posłuchajcie mej rady. No, nie namyślajcie się długo!
Po tych słowach jednak nie czekał na moje postanowienie, lecz wziął mnie za ramię, obrócił, pokazał mi dom z wielkim sklepem, nad którym widniał napis o łokciowych literach: „Store for all things“, pociągnął mnie do wejścia, wepchnął tak, że wpadłem na beczkę śledzi i wsunął się za mną z uśmiechem.
Napis firmy nie zawierał kłamstwa. Sklep był bardzo duży i posiadał wszystko, czego w tutejszych warunkach można było potrzebować: nawet siodła i strzelby.
Scena, która się teraz rozegrała, była jedyną w swoim rodzaju. Ja wyglądałem jak uczeń, stojący z ojcem przed budą jarmarczną, któremu wolno tylko z wahaniem objawić swoje życzenia i tylko to wziąć, co wybierze doświadczony ojciec. Old Death oświadczył zaraz na początku, że właściciel sklepu musi moje ubranie i zawartość mojego kufra przyjąć jako zapłatę. Ten przystał na to chętnie i natychmiast posłał storekeepera po kufer. Gdy ten powrócił, oszacowano moje rzeczy, Old Death zaś zaczął dla mnie wybierać. Wnet leżały przedemną czarne skórzane spodnie, para wysokich butów, czerwona wełniana koszula, kamizelka tego samego koloru z niezliczonemi kieszeniami, czarny wełniany szalik na szyję, bluza myśliwska z niebarwionej skóry jeleniej, skórzany pas szerokości dwu dłoni, worek na kule, kapciuk z pęcherza, fajka, kompas i dwadzieścia innych drozbiazgów, jak onuczki zamiast skarpetek, olbrzymi sombrero, koc wełniany z otworem na głowę, lasso, rożek z prochem, krzesiwo, nóż, siodło z kieszeniami i uzdzienicą. Potem przystąpiliśmy do strzelb. Old Death nie był przyjacielem nowatorstw. Odsuwał wszystko, co nosiło na sobie świeższą datę, na bok, a wreszcie wybrał starą iglicówkę, na którą ja byłbym nie spojrzał. Zbadał ją z miną znawcy, nabił, wyszedł przed sklep i strzelił do szczytu dalekiego domu. Kula utkwiła w celu.
— Well! — stwierdził z zadowoleniem. — Ta pukawka zrobi swoje. Znajdowała się w świetnych rękach i więcej warta od wszelakich rupieci, które się teraz zaszczyca nazwą rusznicy. Tę strzelbę wykonał dzielny mistrz, jak mi się zdaje i spodziewam się, że wy przyniesiecie mu zaszczyt. Jeszcze tylko forma na kule i będziemy gotowi. Dostaniemy tu także ołowiu, pójdziemy więc do domu i wylejemy zapas kul, który przerazi tych tam w Meksyku.
Wziąwszy jeszcze kilka drozbiazgów, jak chustki do nosa, które Old Death uważał zresztą za zupełnie zbyteczne, przeszedłem do przyległego pokoiku, aby się przebrać. Gdy wróciłem do sklepu, zaczął mi się stary przypatrywać z zadowoleniem.
Żywiłem w duchu przyjemną nadzieję, że on poniesie me siodło, ale mu to ani na myśl nie przyszło. Wpakował na me plecy cały zakupiony magazyn i wysunął mnie za drzwi.
— Tak — uśmiechał się na dworze. — Zobaczcie teraz, czy rzeczywiście jest czego się wstydzić! Każdy rozsądny człowiek będzie was uważał za rozumnego gentlemana, a dyabła to obchodzi, co będzie mówił świat głupi.
Teraz nie różniłem się już niczem od Old Deatha. Dźwigałem cierpliwie moje jarzmo do oberży, on zaś kroczył obok mnie, ubawiony wielce w duchu, że mnie widział w charakterze własnego posługacza.
Przybywszy do „hotelu“, położył się, ja zaś wyszedłem szukać Winnetou. Można sobie wystawić, jakie wrażenie wywarło na mnie to spotkanie. W gospodzie ledwie zapanowałem nad sobą i nie rzuciłem mu się na szyję. Nie mogłem sobie wytłumaczyć, jak przybył do Matagordy i czego tutaj szukał, dlaczego udawał, że mnie nie zna. Jego zachowanie się miało z pewnością swój powód, ale jaki?
On także pragnął niewątpliwie ze mną pomówić tak, jak ja tęskniłem za rozmową z nim. Spodziewałem się, że on na mnie gdzieś czeka, a znając jego sposoby, sądziłem, że z łatwością go znajdę. On obserwował nas pewnie i widział, gdyśmy wchodzili do hotelu. Należało go zatem szukać w pobliżu. Poszedłem odrazu ku tylnej stronie domu, przytykającej do niezabudowanego jeszcze placu i rzeczywiście ujrzałem Winnetou opartego o drzewo, w oddaleniu kilkuset kroków. Spostrzegłszy mnie, opuścił swe stanowisko i poszedł zwolna ku lasowi, dokąd ja oczywiście podążyłem za nim. Pomiędzy drzewami, gdzie na mnie zaczekał, wyszedł naprzeciw mnie z obliczem, promieniejącem radością i zawołał:
— Szarlieh, mój kochany, mój drogi bracie! Jakże się cieszę twym niespodzianym widokiem! Tak raduje się poranek, kiedy po nocy słońce zaświeci.
Przycisnął mnie do siebie i ucałował.
— Ranek jest pewny — odpowiedziałem ja — że słońce wejść musi, my jednak nie spodziewaliśmy się, że się tu zobaczymy. Jakże jestem szczęśliwy, że twój głos słyszę znowu.
— Co sprowadza twe nogi do tego miasta? Czy masz tu co do czynienia, czy też wylądowałeś, aby stąd udać się do nas nad Rio Pecos?
— Obowiązek pewien, który przyjąłem na siebie, sprowadza mnie tutaj.
— Czy mój biały brat powie mi, jaki to obowiązek i czy opowie, gdzie przebywał od czasu naszego rozstania się nad Red River?
Równocześnie wciągnął mnie trochę głębiej do lasu, gdzie usiedliśmy obok siebie. Trzymając go za rękę, opowiedziałem mu, co dotąd przeżyłem. Gdy skończyłem, on skinął poważnie głową i rzekł:
— Odmierzyliśmy ścieżkę dla ognistego konia, ażebyś ty otrzymał pieniądze, a huragan ci je zabrał. Gdybyś był został u miłujących cię Apaczów, byłbyś nigdy nie potrzebował pieniędzy. Dobrze zrobiłeś, nie czekając na mnie w St. Louis u Henry’ego, gdyż moja droga tamtędy nie prowadziła.
— Czy mój brat pochwycił mordercę Santera?
— Nie. Zły duch go schronił, a dobry Manitou dopuścił, że mi umknął. Udał się do żołnierzy Stanów południowych, gdzie zniknął mi z oczu pośród wielu tysięcy. Ale oko moje zobaczy go jeszcze, a wówczas mi już nie ujdzie. Wróciłem nad Rio Pecos, nie ukarawszy go wcale. Nasi wojownicy przez całą zimę opłakiwali śmierć Inczu-czuny i mojej siostry. Następnie musiałem odbyć wielkie podróże, aby rozmaite plemiona Apaczów powstrzymać od kroków zbyt pośpiesznych, gdyż chcieli podążyć do Meksyku i wziąć tam udział w walkach. Czy mój brat słyszał o prezydencie czerwonych, Juarezu?
— Tak.
— Kto ma słuszność: on, czy Napoleon?
— Juarez.
— Brat mój myśli tak samo jak ja. Proszę cię, byś nie pytał, co robię w Matagordzie! Muszę to nawet przed tobą zataić, gdyż tak przyrzekłem Juarezowi, którego spotkałem w El Paso del Norte. Czy mimoto, że mnie tu znalazłeś, udasz się za temi dwoma blademi twarzami, których szukasz?
— Jestem do tego zmuszony. Jakżebym się cieszył, gdybyś mnie towarzyszył! Czy to niemożliwe?
— Nie. Ja mam spełnić powinność równie wielką, jak ty. Dziś jeszcze tu zostaję, ale jutro wyjadę statkiem do La Grange, skąd muszę się udać przez Fort Inge do Rio Grande del Norte.
— Pojedziemy tym samym statkiem, tylko nie wiem, jak daleko. Będziemy zatem razem jeszcze przez jutro.
— Nie.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie chciałbym brata mego wplątać w moją sprawę. Z tej samej przyczyny udałem przedtem, że cię nie znam. Także z powodu Old Deatha nie mówiłem z tobą.
— Jakto?
— Czy on wie, że jesteś Old Shatterhand?
— Nie. To nazwisko nie padło pomiędzy nami.
— On je zna całkiem pewnie. Byłeś dotychczas na Wschodzie i nie wiesz, jak często wymawiają je na Zachodzie. Old Death słyszał pewnie także o Old Shatterhandzie, ale ciebie uważa, jak się zdaje, za greenhorna.
— Tak jest w istocie.
— W takim razie będzie to ogromną niespodzianką, kiedy się dowie, kto jest tym greenhornem. Nie chciałbym memu bratu popsuć tej przyjemności. Skoro odszukasz Ohlerta i jego uwodziciela, będziemy z sobą dłużej, bo niewątpliwie nas odwiedzisz.
— Z pewnością!
— Pożegnajmy się więc teraz, Szarlieh. Na mnie czekają blade twarze.
To rzekłszy, powstał. Musiałem uszanować jego tajemnicę i rozstałem się z nim w nadziei, że nie na długo.
Nazajutrz wynajęliśmy z Old Deathem dwa muły i pojechaliśmy do zatoru, gdzie statek czekał na podróżnych.
Na steamerze, który był statkiem, zanurzającym się niezbyt głęboko i zbudowanym zupełnie po amerykańsku, znajdowało się już mnóstwo podróżnych. Kiedy my, niosąc siodła, weszliśmy na pokład, zawołał jakiś głos:
— Na Jowisza! Oto idą dwa dwunożne osiodłane osły! Czy to kto widział? Zrobić miejsce, ludzie! Niech idą na dół! Takie bydło nie może jechać z gentlemanami!
Ten głos nie był nam obcy. Najlepsze miejsca pokrytej szklanym dachem pierwszej klasy zajęli rowdies, których poznaliśmy wczoraj. Krzykacz, z którym poprzedniego dnia się rozprawiłem, grający widocznie rolę dowódcy, przyjął nas tą nową obelgą. Zwróciłem się do Old Deatha, ale ponieważ on puścił ją spokojnie mimo uszu, przeto ja także udałem, jakobym nie słyszał. Usiedliśmy naprzeciw nich i wsunęliśmy siodła pod krzesła.
Stary usadowił się wygodnie, wyjął rewolwer, odwiódł kurek i położył obok siebie, a ja poszedłem za jego przykładem. Hultaje zbliżyli do siebie głowy, szepcząc między sobą, nie śmieli jednak rzucić już głośnej obelgi. Psy, z wyjątkiem oczywiście jednego, mieli także z sobą. Dowódca patrzył na nas szczególniej wrogo. Trzymał się pochyło, prawdopodobnie z powodu uszkodzenia, jakiego doznał, gdy leciał przez okno i rzucony został o ziemię przez Winnetou. Na twarzy widniały świeże ślady, zrobione przez szyby.
Gdy konduktor zapytał, dokąd jedziemy, podał Old Death miejscowość Kolumbus. Zapłaciliśmy za przestrzeń do tej stacyi, a tam mogliśmy kupić bilet na dalszą podróż. Old Death bowiem sądził, że Gibson nie pojechał aż do samego Austin.
Dzwonek dał już był drugi sygnał, kiedy zjawił się nowy podróżny — Winnetou. Jechał na karym ogierze, osiodłanym na sposób indyański. Było to zwierzę wspaniałe. Indyanin zeskoczył z siodła dopiero na pokładzie i zaprowadził wierzchowca na przednią stronę, gdzie znajdowało się ogrodzenie z desek na wysokość człowieka, przeznaczone dla zabranych przez podróżnych koni.
Następnie nie zważając na nikogo usiadł obok balustrady okrętowej. Rowdies wzięli go ostro na oko. Zaczęli głośno chrząkać i kaszlać, aby zwrócić na siebie jego uwagę, ale napróżno. On siedział wsparty o lufę swej srebrno kutej strzelby na pół odwrócony od nich, jak gdyby ich wcale nie słyszał.
Wtem zabrzmiał dzwonek po raz trzeci. Zaczekano jeszcze przez kilka chwil, czy nie nadejdzie w ostatniej chwili jaki podróżny, poczem poruszyły się koła i okręt rozpoczął jazdę.
Zdawało się z początku, że podróż dobrze przeminie. Na statku panował zupełny spokój do Wharton, gdzie opuścił pokład jeden podróżny, a wsiadło natomiast wielu. Old Death udał się na brzeg na kilka minut, aby zapytać stojącego tam komisyonera o Gibsona i dowiedział się, że opisani przez niego ludzie nie wylądowali w tej miejscowości. Ten sam skutek odniosło dopytywanie się także w Kolumbus, gdzie też kupiliśmy bilety jazdy do La Grange. Z Matagordy do Kolumbus przebywa statek przestrzeń, dla pokonania której pieszy wędrowiec potrzebowałby pięćdziesięciu godzin. Było więc już dość późno popołudniu, kiedy dojechaliśmy do tej miejscowości. Przez cały ten czas Winnetou tylko raz opuścił swe miejsce, aby dla konia wody zaczerpnąć i dać mu trochę kukurydzy.
Zdawało się, że rowdies zapomnieli o swej złości przeciw Apaczowi. Zwracali się co pewien czas do nowych podróżnych ze swemi uwagami, ale przeważnie odpowiadano im na to pogardliwem milczeniem. Chełpili się tem, że nie należą do abolicyonistów, pytali każdego o jego przekonania i wymyślali wszystkim, którzy byli odmiennego zdania. Wyrażenia jak „przeklęty republikanin“, „niggeronkel“, „sługa Jankesów“ i inne, daleko gorsze, sypały im się z ust tak, iż wkońcu wszyscy odsunęli się, nie chcąc nic o nich wiedzieć. Ta sama okoliczność zapewne sprawiła, że zaniechali też zaczepek z nami. Nie spodziewali się z niczyjej strony pomocy przeciwko nam. Gdyby się jednak było znalazło więcej secesyonistów, byłby przepadł spokój na okręcie.
W Kolumbus wysiadło wielu, spokojnie myślących ludzi, a na ich miejsce weszli liczni podróżni, usposobieni wprost przeciwnie. Między innymi wtoczyła się na pokład banda pijanych, których zachowanie się nie zapowiadało nic dobrego. Rowdies powitali ich ze zgiełkliwą radością. Reszta nowoprzybyłych przyłączyła się do nich niebawem i w kilka chwil widać było, że niespokojne żywioły uzyskały na statku przewagę. Draby ciskali się na siedzenia, nie pytając, czy to komu wygodne, czy nie, poszturkiwali się pomiędzy spokojnymi podróżnymi i okazywali, że czują się tu panami. Kapitan pozwolił im hałasować, sądząc prawdopodobnie, że najlepiej na nich nie zważać. Dopóki nie przeszkadzali jemu w kierownictwie okrętu, pozostawił podróżnym obronę przed napaściami. Na twarzy jego napróżno szukałem rysów jankesowskich. Miał pełne kształty, jak mało kto wśród Amerykanów, a na jego rumianem obliczu błąkał się nieustannie dobroduszny uśmiech.
Większość secesyonistów udała się do restauracyi okrętowej, skąd też wnet zabrzmiały dzikie wrzaski, którym towarzyszył brzęk szkła z rozbijanych flaszek. Potem wbiegł na pokład kelner, murzyn, wdrapał się na pomost kapitański i zaczął biadać, że go zbili harapem i zamierzają powiesić na kominie okrętowym.
Na skutek tych słów spoważniał kapitan. Wyjrzał, czy statek płynie w odpowiednim kierunku i poszedł do restauracyi; mijając nas, zetknął się z konduktorem, który tak zaczął mówić:
— Kapitanie, nie możemy dłużej przypatrywać się spokojnie temu, co wyprawiają ci, noszący się ze złymi zamiarami, ludzie. Wysadźcie na ląd tego tam Indyanina, gdyż chcą go powiesić za to, że poturbował wczoraj któregoś z nich. Oprócz tego są tu jeszcze dwaj biali, których postanowili zlynchować, ponieważ byli świadkami tego zajścia, a szpiegują podobno na rzecz Juareza.
— Do wszystkich dyabłów! — rzekł kapitan — To nie żarty! Którzy to biali mogą być?
Oko jego przemknęło badawczo dokoła.
— To my! — odpowiedziałem ja, przystępując do niego.
— Wy? No, jeżeli wy jesteście szpiegami Juareza, to ja zjem mój kołowiec na śniadanie! — rzekł, przypatrując mi się badawczo.
— Ani mi się o tem śni! Ja wcale się nie troszczę o waszą politykę.
— No, nic złego wam się nie stanie. Przybiję natychmiast do brzegu, gdzie udacie się w miejsce bezpieczne.
— Na to ja się nie godzę. Muszę tym statkiem jechać dalej, gdyż nie mogę się narażać na stratę czasu.
— Rzeczywiście? To przykra sprawa. Zaczekajcie!
Podszedł do Winnetou i powiedział mu parę słów. Apacz potrząsnął głową pogardliwie i obrócił się od niego. Kapitan powrócił do nas i oznajmił z miną zakłopotaną:
— Myślałem to sobie! Czerwoni mają głowy żelazne. On także nie chce wysiąść na ląd.
— W takim razie będzie zgubiony razem z tymi panami — rzekł konduktor — bo ci niespokojni są bardzo na nich zawzięci. A nas paru ludzi ze statku nie da rady takiej przemocy.
Kapitan spojrzał w zamyśleniu przed siebie. Na twarzy jego odbił się uśmiech, jak gdyby mu przyszedł doskonały pomysł do głowy.
— Wypłatam tym secesyonistom figla, który popamiętają na długo — rzekł do nas — ale panowie musicie się tak zachować, jak tego zażądam. Nie użyjcie przedewszystkiem broni. Schowajcie strzelby pod ławą razem z siodłami. Obrona pogorszyłaby sprawę.
— All devils! Czy mamy się dać spokojnie zlynchować, master? — zawołał Old Death z zakłopotaniem.
— Nie. Trzymajcie się biernej obrony, a w stosownej chwili poskutkuje mój środek. Ochłodzimy tych łajdaków kąpielą. Zdajcie się już na mnie. Brak mi teraz czasu na długie wyjaśnienia. Oto oni się zbliżają.
Rzeczywiście wychodziła szajka z restauracyi. Kapitan odwrócił się szybko od nas i dał konduktorowi jakieś rozkazy. Ten pobiegł do sternika, obok którego stali dwaj pokładowi posługacze, a wkrótce potem ujrzałem go, jak spokojnym podróżnym udzielał pocichu wskazówek, ale dłużej nie mogłem na niego zważać, gdyż mnie i Old Deatha zajęli secesyoniści. Spostrzegłem jeszcze tylko, że owi spokojni podróżni skupili się jak najciaśniej na przednim pokładzie.
Zaledwie pijani opuścili restauracyę, otoczyli nas obu. My stosownie do życzenia kapitana odłożyliśmy strzelby.
— To on! — zawołał wczorajszy mówca, wskazując na mnie. — Szpieg Stanów północnych, które stoją po stronie Juareza. Wczoraj jeszcze ubrany był jak elegancki gentleman, a dziś ma na sobie ubranie traperskie. Na co on się przebiera? Zabił mi psa, a obaj zagrażali mi rewolwerami.
— To szpieg, tak, to szpieg! — wołali drudzy mieszanymi głosami. — Dowodzi tego jego przebranie. Utwórzcie zaraz jury! Niech zawiśnie łajdak! Precz z północnymi Stanami, z Jankesami i ich kreaturami!
— Co wyrabiacie tam, gentlemani? — zawołał z góry kapitan. — Ja chcę mieć spokój i porządek na statku. Nie róbcie zgiełku i zamieszania między podróżnymi!
— Milczcie, sir! — ryknął któryś z szajki. — My chcemy także porządku i zaraz go tu sobie zrobimy. Czy do waszych obowiązków należy zabieranie szpiegów?
— Moim obowiązkiem jest przewozić ludzi, którzy płacą za przejazd. Jeśli przyjdą do mnie przewódcy secesyonistów, to wezmę ich na pokład pod warunkiem, że zapłacą i będą spokojni. Oto moja lojalność. A jeśli będziecie mi psuli zarobek, to wysadzę was na brzeg i popłyniecie sobie lądem do Austin.
Szyderczy, podobny do rżenia, śmiech był mu odpowiedzią. Hultaje otoczyli mnie i Old Deatha tak ciasno, że nie mogliśmy się ruszyć. Protestowaliśmy oczywiście, ale głosy nasze ginęły w zwierzęcem niemal wyciu i wrzaskach. Zepchnęli nas nawet z pierwszego miejsca ku kominowi, żeby nas na nim powiesić. Na górnym brzegu komina umieszczone były obrączki do przytrzymywania lin: bardzo więc praktyczne urządzenie do wieszania. Wystarczało opuścić liny, przymocować nas do nich za szyję i podnieść. Dokoła nas utworzono krąg i trybunał. Było to śmieszne poprostu. Tym łotrom nie przyszło też nawet na myśl zapytać, dlaczego się nie bronimy. Wszak wiedzieli, że posiadamy noże i rewolwery, ale nie użyliśmy ich dotąd, co przecież musiało mieć jakiś powód.
Old Death zadawał sobie niemało trudu, aby nie stracić spokoju. Ręka podrywała mu się ciągle do pasa, lecz ilekroć rzucił okiem w górę, dawał mu kapitan ukradkiem znak przeczący.
— No — rzekł do mnie po niemiecku, żeby nas nie zrozumiano — zastosuję się jeszcze. Ale jeśli sobie zanadto pozwolą, to w minucie będą mieli nowych dwadzieścia cztery kul w brzuchu. Strzelajcie, skoro tylko ja zacznę!
— Słyszycie! — zawołał wspomniany już kilkakrotnie rowdy. — Mówią po niemiecku. To dowód, że to przeklęte Dutchmany i należą do tych łotrów, którzy Stanom południowym najbardziej dokuczają. Czego oni chcą tutaj w Teksas? To szpiegi i zdrajcy! Uporajmy się z nimi krótko!
Rykiem przyznano mu słuszność. Kapitan przestrzegł ich surowo, lecz go znowu wyśmiano. Ktoś rzucił pytanie, czy nie należałoby Indyanina przesłuchać, zanim nas powieszą. Na to zgodzono się łatwo i przewodniczący wysłał dwu ludzi po Indyanina.
Otoczeni dokoła, nie mogliśmy widzieć Winnetou. Usłyszeliśmy tylko głośny okrzyk. Apacz powalił jednego uderzeniem, a drugiego zrzucił z pokładu. Następnie wskoczył do pokrytej blachą budki kapitana, znajdującej się przy kole sterowem i wysunął przez małe jej okienko lufę swej strzelby. Wypadek ten wywołał oczywiście zgiełk nie do opisania. Wszystko pobiegło do baryery, wołało na kapitana, żeby wysłał kogoś na łódce w celu ratowania człowieka, wrzuconego do wody. Kapitan posłuchał tego wezwania i skinął na jednego z posługaczy, który zaraz wskoczył do umieszczonej nad tylnym pokładem łodzi, odwiązał linę, którą była przymocowana i popłynął ku dotyczącemu, który na szczęście umiał trochę pływać i starał się wszelkiemi siłami utrzymać nad wodą.
Teraz znalazłem się sam z Old Deathem. O wieszaniu nie było mowy na razie. Widzieliśmy oczy sternika i reszty załogi, zwrócone na kapitana, który dał znak, byśmy się zbliżyli i rzekł głosem stłumionym:
— Uważajcie teraz, panowie! Dostaną kąpiel. Zostańcie tylko spokojnie na statku, niech się dzieje, co chce. Hałasujcie tylko jak najwięcej!
Kazał statek zatrzymać, a potem zwolna płynąć wstecz ku prawemu brzegowi, na miejsce, nad którem załamywała się woda. Była to płaska ławica, od której rzeka była płytka aż do brzegu.
Na znak kapitana skinął sternik z uśmiechem głową i wpędził statek na ławicę. Zgrzytnęło pod nami, nastąpiło takie wstrząśnienie, że wszyscy się zatoczyli, a wielu padło na pokład. To odwróciło powszechną uwagę od łodzi na okręt. Wszystkich spokojnych podróżnych pouczył już konduktor, więc zaczęli krzyczeć jakby w strachu śmiertelnym, a reszta, która wierzyła w rzeczywistość nieszczęśliwego wypadku, wtórowała im w trwodze. W tem wychylił się z tyłu jeden z posługaczy, przybiegł z udanem przerażeniem do kapitana i krzyknął:
— Woda w statku, kapitanie! Skała rozcięła tył na połowę. Za dwie minuty okręt utonie!
— Przepadliśmy! — zawołał kapitan. — Ratować się, kto może! Woda płytka aż do brzegu. Dalej w wodę!
Zbiegł ze swego miejsca, zrzucił z siebie bluzę, kamizelkę i czapkę, zdjął z największym pośpiechem buty i skoczył z pokładu. Woda sięgała mu tylko do szyi.
— Na dół, na dół! — krzyczał. — Jeszcze czas. Tonąc, pociągnie okręt wszystkich za sobą.
Nikt z secesyonistów nie pomyślał nad tem, że kapitan pierwszy wyskoczył, aby się ocalić, i że się przedtem rozebrał. Wszystkich zdjęło przerażenie. Pozeskakiwali z pokładu i starali się dostać do brzegu, nie zważając na to, że kapitan popłynął na drugą stronę okrętu, odwróconą od brzegu i tam wylazł czemprędzej na pokład po drabince, którą mu prędko spuszczono. Statek był oczyszczony i tam, gdzie przed chwilą blady strach jeszcze panował, zabrzmiał teraz wesoły śmiech.
W chwili właśnie, kiedy pierwsi z ratujących się na ląd wchodzili, dał kapitan znak do ruszenia naprzód. Statek, idący płytko, zbudowany dołem szeroko i mocno, nie doznał wcale uszkodzeń i poddał się łatwo naciskowi kół. Powiewając surdutem jak flagą, zawołał kapitan ku brzegowi:
— Farewell gentleman! Jeśli jeszcze kiedy będziecie mieli ochotę utworzyć jury, to się sami wieszajcie. Wasze rzeczy, znajdujące się na statku, oddam w La Grange. Możecie je sobie stamtąd zabrać.
Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywołały te słowa na wywiedzionych w pole. Podnieśli wściekłe wycie i zażądali od kapitana, żeby ich wziął natychmiast na pokład napowrót, grozili doniesieniem, śmiercią i innymi strasznym środkami, niektórzy nawet strzelali, o ile nie zamokły im strzelby, do statku, ale go nie uszkodzili. Wreszcie ryknął jeden w bezsilnej wściekłości do kapitana:
— Psie! Zaczekamy tu do twego powrotu i powiesimy cię na twym własnym kominie.
— Well, sir! Przyjdźcie potem łaskawie na pokład! Tymczasem jednak kłaniajcie się generałom Meija i Marquez!
Teraz jechaliśmy już pełną parą, gdyż należało czas stracony wynagrodzić.






  1. Wywiadowca, poszukiwacz ścieżek.
  2. Pałac w powietrzu.
  3. Żaba zielona.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.