<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Winnetou |
Podtytuł | czerwonoskóry gentleman |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Aleksander Ripper |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Łatwo sobie wyobrazić, jak bolał Winnetou z powodu utraty ojca i siostry. Podczas pogrzebu mógł tę boleść wyrazić, potem jednak musiał ją zamknąć w sobie głęboko. Nakazywał mu to z jednej strony indyański obyczaj, a z drugiej konieczność zwrócenia całej uwagi na spodziewane przybycie Keiowehów. Nie był to już przygnieciony gorzką stratą syn i brat, lecz wódz wojowniczej drużyny, na której czele miał odeprzeć napad nieprzyjaciół i pochwycić mordercę Santera. Miał widocznie plan już gotowy, gdyż zaraz po pogrzebie kazał Apaczom przygotować się do drogi i sprowadzić konie, które znajdowały się na dolinie.
— Dlaczego mój brat wydaje to zarządzenie? — spytałem. — Teren jest tak uciążliwy, że sprowadzenie tu koni będzie wiele trudu kosztowało.
— Wiem o tem — odrzekł — ale stać się to musi, gdyż chcę w ten sposób wywieść w pole Keiowehów. Ujęli się za mordercą, za to wszyscy zginą?
Twarz jego przybrała przy tych słowach wyraz groźny, stanowczy. Jeśliby dokonał swego zamiaru, Keiowehowie byliby zgubieni. Ja byłem w tym wypadku za łagodniejszą karą. Keiowehowie byli wprawdzie naszymi wrogami, lecz nie zawinili śmierci Inczu-czuny i jego córki. Czy mogłem pozwolić sobie wpłynąć na zmianę nastroju Winnetou? Kto wie, czybym nie był wzbudził w nim gniewu na siebie. Nastręczyła się jednak sposobność do tego rodzaju próby, gdyż byliśmy sami na polowaniu. Apacze poszli natychmiast za jego rozkazem, a Stone i Parker przyłączyli się do nich. Nikt zatem nie byłby usłyszał odpowiedzi, która, dana w gniewie, więc niewątpliwie szorstka, w obecności drugich byłaby mnie obraziła. Wyjawiłem Winnetou swoje zdanie w tej sprawie, ale ku memu zdumieniu nie nastąpił skutek, jakiego się obawiałem. On spojrzał na mnie dużemi, posępnemi oczyma i odpowiedział spokojnie:
— Spodziewałem się tego po moim bracie, gdyż on ustępowania przed wrogiem nie uważa za słabość.
— Tak nie myślałem, o ustępowaniu nie może być mowy. Zastanawiałem się już nawet nad tem, jak ich wszystkich pochwycić. Ale oni nie winni temu, co się tutaj stało i byłoby niesprawiedliwością, gdyby mieli karę za to ponieść.
— Ujęli się za mordercą i chcą tu przyjść, aby uderzyć na nas! Czy nie dostateczny to dla nas powód, żeby ich nie oszczędzać?
— Nie, a przynajmniej dla mnie nie. Przykro mi, że brat mój, Winnetou, gotów popełnić błąd, który jest przyczyną zguby wszystkich indyańskich narodów.
— Jaki błąd ma Old Shatterhand na myśli?
— Ten, że Indyanie rozdzierają się nawzajem, zamiast pomagać sobie przeciwko wspólnemu nieprzyjacielowi. Pozwól, że szczerze z tobą pomówię. Kto zdaniem twojem na ogół jest mędrszy i chytrzejszy, czerwony mąż, czy blada twarz?
— Blada twarz. Przyznaję to, bo to prawda. Biali posiadają więcej niż my wiadomości i zdolności. Przewyższają nas niemal we wszystkiem.
— Masz słuszność. My was przewyższamy. Ty jednak nie jesteś zwyczajnym Indyaninem. Wielki Duch udzielił ci darów, jakiemi nawet u białych mało kto się cieszy, dlatego chciałbym, żebyś myślał inaczej, niż zwykły czerwony mąż. Rozum masz bystry, a wzrok twój sięga o wiele, o wiele dalej od cielesnego i duchowego oka zwykłego wojownika. Ileż to razy wykopywano między wami wojenny tomahawk! Nie zaprzeczysz, że to jest nieustannem, okropnem samobójstwem, popełnianem przez czerwonego męża na sobie, a kto postępuje w ten sposób, bierze udział w tem samobójstwie. Inczu-czunę i Nszo-czi zabili nie czerwoni, lecz biali, a morderca schronił się do Keiowehów i namówił ich do napadu na was. To przedstawia wystarczający powód do tego, żeby tu na nich zaczekać i walczyć z nimi, ale nie usprawiedliwia tego, żeby ich jak pochwytane wściekłe psy wystrzelać. To są twoi czerwoni bracia; pamiętaj o tem!
Prowadziłem tak rzecz jeszcze przez jakiś czas, Winnetou zaś słuchał spokojnie. A kiedy wypowiedziałem ostatnie słowo, podał mi rękę i rzekł:
— Old Shatterhand jest prawdziwym i szczerym przyjacielem wszystkich czerwonych mężów i słusznie nazywa postępowanie ich samobójstwem. Zrobię, czego sobie mój biały brat życzy. Pochwytam Keiowehów, ale ich potem wypuszczę na wolność, a tylko mordercę zatrzymam.
— Pochwytasz? To będzie trudne, bo nadciągną w liczbie przeważającej. Czy masz może tę samą myśl, co ja?
— Jaką?
— Zwabić Keiowehów w jakieś miejsce, gdzieby się nie mogli bronić?
— Tak, to mój plan.
— Mój także. Znasz te strony, więc chciałem cię zapytać, czy jest tu gdzie takie miejsce.
— Jest i nie leży daleko. To wązki parów skalisty. Tam chcę zwabić nieprzyjaciół.
— Czy spodziewasz się, że ci się uda?
— Tak. Skoro znajdą się w tym parowie, na którego ściany wyleźć nie można, zaatakujemy ich z przodu i z tyłu tak, że będą musieli ulec, jeżeli nie zechcą się dać bezbronnie powystrzelać. Daruję im życie i zadowolnią się tem, że dostaną w ręce Santera.
— Dziękuję ci! Serce mego brata Winnetou stoi otworem dla dobrej myśli. Może on i w innej sprawie żywi równie łagodne zamiary.
— O jaką sprawą chodzi memu bratu Old Shatterhandowi?
— Chciałeś wszystkim białym zemstę zaprzysiąc, a ja poprosiłem cię, żebyś zaraz tego nie czynił, lecz zaczekał, aż minie pogrzeb. Czy wolno się dowiedzieć, co teraz postanowiłeś?
Zapytany patrzył przez czas pewien na ziemię, a potem podniósł jasny wzrok na mnie, wskazał na chatę, w której przed pochowaniem zwłoki leżały, i odrzekł:
— Ubiegłą noc spędziłem tam przy umarłych i walczyłem z sobą. Zemsta podsunęła mi wielką, śmiałą myśl. Chciałem zgromadzić wojowników wszystkich czerwonych narodów i wyruszyć z nimi przeciw bladym twarzom. Wtedy byłbym został zwyciężonym, ale w walce z sobą zostałem zwycięzcą.
— Więc porzuciłeś tę wielką, śmiałą myśl?
— Pytałem o to trzy osoby, które miłuję: dwoje zmarłych i jednego żyjącego. Radzili mi plan ten porzucić, postanowiłem więc pójść za ich radą.
Zapytałem go nie słowami, lecz wzrokiem, zwróconym na niego, a on mówił dalej:
— Mój brat nie wie, o których mówię osobach. Mam na myśli Kleki-petrę, Nszo-czi i ciebie. Was troje w myślach pytałem i otrzymałem potrójną, ale jednobrzmiącą odpowiedź.
— Tak, gdyby żyli oboje i gdybyś mógł ich zapytać, powiedzieliby pewnie to samo, co ja ci radzę. Plan, który miałeś, był wielki i ty nadałbyś się do jego wykonania, ale...
— Niech mój brat skromniej o mnie mówi i myśli — przerwał mi. — Gdyby się rzeczywiście udało jednemu wodzowi zjednoczyć wszystkie czerwone szczepy, to nie stałoby się to tak prędko, jakbym sobie tego życzył, i potrzebaby długiego, pełnego trudów, życia, aby dojść do tego celu, na końcu zaś tego życia byłoby zapóźno zaczynać walkę. Jeden czerwony mąż, choćby największy i najsławniejszy, nie spełni tego zadania, a po jego śmierci zabrakłoby godnego następcy, któryby poprowadził dalej i dokończył poczętego dzieła.
— Cieszę się, że brat mój, Winnetou, przyszedł do tego przekonania; jest one słuszne. Jeden człowiek nie wystarczy, a o następcę byłoby trudno. Gdyby nawet i to się udało, mimoto walka czerwonych przeciwko białym musiałaby się dla was nieszczęśliwie zakończyć.
— Wiem o tem; ona przyspieszyłaby tylko naszą zgubę. Gdybyśmy nawet ze wszystkich walk wyszli zwycięzko, to jednak bladych twarzy jest tyle, że mogliby przeciwko nam wysyłać coraz to nowe gromady, gdy tymczasem my nie zdołalibyśmy naszych strat uzupełnić. Zwycięstwa wyniszczyłyby nas nieco powolniej wprawdzie, ale tak samo pewnie jak klęski. To musiałem sobie powiedzieć, kiedy siedziałem w nocy przy moich zmarłych i postanowiłem zaniechać mojego planu. Chciałem się zadowolnić pojmaniem mordercy i zemścić się na tych, którzy dają mu pomoc i przychodzą, by uderzyć na nas. Ale i to odradził mi mój brat, Old Shatterhand, zemsta więc moja ograniczy się teraz do tego, że pochwycę i ukarzę Santera. Keiowehów puścimy wolno.
— Te słowa wprawiają mnie w dumę z przyjaźni, która nas łączy; nigdy ci ich nie zapomnę. Chociaż nie możemy tego twierdzić napewno, jesteśmy mimo to obaj przekonani, że Keiowehowie nadciągną. Idzie tylko o to, żeby się dowiedzieć, kiedy przybędą.
— Dzień ich przybycia tu jest dzisiejszy. — rzekł tonem tak stanowczym, jak gdyby szło o stwierdzenie faktu zupełnie pewnego.
— Jak możesz o tem sądzić tak pewnie?
— Wnoszę z tego, co mówiłeś o waszej jeździe. Keiowehowie udali, że wracają do wsi, aby was zwabić za sobą, a zdążają właściwie tutaj; musieli więc bardzo okrążać, bo inaczej byliby pojawili się wczoraj. Istniały też inne jeszcze powody tego opóźnienia.
— Jakie powody?
— Pierwszy: Sam Hawkens, którego tu oczywiście nie sprowadzą, lecz odeślą do swoich do domu. Na to trzeba było wybrać odpowiedni czas i miejsce, a może nawet zaczekać na sposobność, któraby się nastręczyła przypadkiem. Tak samo musieli pchnąć posłańca z doniesieniem o waszem przybyciu.
— Aha, sądzisz, że wojownicy wyjechali naprzeciw nas ze wsi?
— Tak. Wojownicy, z którymi mieliście do czynienia tam nad wyschłą rzeką, chcieli was pociągnąć za sobą, nie mieli jednak czasu was zaczepić w tym celu, ponieważ postanowili pojechać tutaj. Wysłali więc jednego, lub kilku wojowników do swoich z rozkazem, żeby przeciwko wam ze wsi wyruszono. Tym posłańcom powierzyli Sama Hawkensa. Po tych zarządzeniach zboczyli Keiowehowie z poprzedniego kierunku i ruszyli ku Nugget-tsil. Chodziło o to, żebyście wy tego zwrotu nie zauważyli, musiał się więc on odbyć na miejscu, gdzie ślady nie zostają. Miejsca takie są rzadkie, trzeba ich dopiero szukać, a to zabiera czas. Dlatego nie mogli Keiowehowie nadejść tu wczoraj, ale dziś przybędą napewno.
— A skąd wiesz, że ich niema jeszcze dotychczas?
Wskazał na najbliższe wzgórze. Ponad las wysterczało tam bardzo wysokie drzewo, którego korona stanowiła najwyższy punkt w tych górach. Kto siedział na tem drzewie, a miał dobre oczy, mógł objąć wzrokiem całą przyległą preryę.
— Mój brat nie wie, — odrzekł — że wysłałem na górę wojownika, który tam uważa i zobaczy Keiowehów, bo ma oczy sokole. Ujrzawszy ich, zejdzie natychmiast i doniesie mi o tem.
— To dobrze. Wiadomości od niego jeszcze nie było, a więc wrogów nie widać jeszcze. Czy sądzisz jednak, że nadciągną dzisiaj z pewnością?
— Tak, gdyż dłużej zwlekać nie mogą, jeśli nas chcą jeszcze tu zastać.
— Ale oni nie mieli zamiaru dojść aż do Góry Nuggetów, chcieli tylko uczynić na ciebie zasadzkę, kiedy będziesz powracał do domu.
— Byłoby się im to udało, gdybyś był ich nie podsłuchał. Ponieważ jednak teraz o tem jestem uwiadomiony, na nic więc nie przyda się zasadzka, przeciwnie, ja zwabię ich tutaj. Do domu byłbym wracał w kierunku ku południowi, a tam byliby się na mnie zaczaili. Teraz udam, że zmierzam na północ i zwabię ich tu za sobą.
— Czy tylko pójdą za tobą?
— Pewnie. Muszą w każdym razie wysłać wywiadowcę, by się przekonać, czy tu jesteśmy. Temu szpiegowi nie zrobimy nic złego i pozwolimy mu odejść spokojnie do swoich. Ze względu na niego kazałem tu konie sprowadzić. Jest ich ponad trzydzieści i pomimo twardego gruntu na osypisku będzie musiał ich ślady zobaczyć. Stąd podążymy do parowu, który posłuży jako pułapka na Keiowehów. Wywiadowca nie pójdzie tam za nami, będzie tylko śledził jakiś czas, czy odeszliśmy rzeczywiście, a potem wróci czemprędzej do swoich z wieścią, że odjechaliśmy nie na południe, lecz ku północy. Czy mój brat przyznaje mi słuszność?
— Tak. Wskutek tego porzucą myśl urządzenia zasadzki, a prawie napewno przybędą tutaj i stąd puszczą się za nami.
— Jestem pewien, że tak uczynią. Santer, którego muszę pochwycić, jeszcze dziś będzie w mym ręku.
— A co z nim zrobisz?
— Proszę mego brata, żeby mnie o to nie pytał. On umrze i to wystarcza.
— Gdzie? Tu? Czy zaprowadzisz go do puebla?
— To jeszcze nie postanowione. Prawdopodobnie nie będzie takim tchórzem jak Rattler, któremu musieliśmy zadać śmierć jak psiemu mazgajowi. Słuchaj! Dolatuje mnie tętent naszych koni. Opuścimy to miejsce i wrócimy potem na nie z jeńcami.
Przyprowadzono konie. Mój i Mary Hawkensa były też z nimi. Każdy prowadził swego konia za cugle, ponieważ wskutek zbyt niewygodnej drogi, nie można było ich dosiąść.
Winnetou szedł na czele. Sprowadził nas na północ z polanki, potem w las, opadający ku dołowi dość stromo. Na dole była otwarta łąka. Tam wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy ku podobnej do wysokiego, prostopadłego muru skalnej ścianie, którą przecinał wązki przesmyk. Wskazując na ten przesmyk, powiedział Winnetou:
— Oto pułapka, o której mówiłem. Teraz przez nią przejedziemy.
To określenie nadawało się bardzo dla tego wązkiego przejścia, którem przejeżdżaliśmy teraz. Ściany biegły z obu stron prawie prostopadle ku niebu i niepodobna było znikąd na nie z dołu się wydostać. Gdyby Keiowehowie byli na tyle głupi, że wjechaliby tutaj po obsadzeniu przez nas obu wejść, to byłoby, z ich strony szaleństwem tu się bronić.
Droga nie wiodła prosto, lecz skręcała to w prawo to w lewo i kwadrans upłynął, zanim stanęliśmy u ujścia parowu, gdzie też zsiedliśmy z koni. Za chwilę już ujrzeliśmy Apacza, który z drzewa wypatrywał Keiowehów.
— Przybyli. — oznajmił. — Chciałem ich zliczyć, ale nie mogłem, bo nie jechali po jednemu i byli bardzo daleko.
— Czy zwrócili się ku dolinie? — pytał Winnetou.
— Nie. Zatrzymali się tam na preryi i porozkładali się pośród zarośli. Potem oddzielił się od nich jeden wojownik i poszedł piechotą ku dolinie.
— To wywiadowca. Mamy właśnie tyle czasu, żeby łapkę otworzyć, a potem zamknąć. Mój brat, Old Shatterhand, weźmie z sobą Stone’a, Parkera i dwunastu moich wojowników i obejdzie górę tu na lewo. Koło bardzo grubej i wysokiej brzozy, którą tam ujrzy, wejdzie w las, który się powoli wznosi, a po drugiej stronie znowu opada. Przybywszy tam, znajdzie się mój brat w przedłużeniu doliny, z której wyszliśmy na Nugget-tsil. Idąc dalej tą doliną, zajdzie niebawem na miejsce, gdzie zostawiliśmy konie, a dalszą drogę już zna. Niech jednak nie posuwa się otwartą doliną, lecz brzegiem jej i kryje się w lesie. Old Shatterhand będzie siedział w tym lesie, skąd po drugiej stronie prowadzi wejście do parowu. Spostrzeże nieprzyjacielskiego wywiadowcę, ale mu nie będzie przeszkadzał. Potem zobaczy nadchodzących nieprzyjaciół i pozwoli im wejść do parowu.
— Więc taki jest twój plan — mówiłem dalej za niego. — Ty zostaniesz tutaj, aby obsadzić wyjście, a ja wrócę drogą okrężną, opisaną mi teraz przez ciebie, do stóp Nugget-tsil, aby tam zaczekać na nieprzyjaciół i towarzyszyć im potem ukradkiem, dopóki nie wejdą tu do pułapki?
— Tak sobie to wyobrażam. Jeżeli Old Shatterhand nie popełni jakiego błędu, to połów uda się nam z pewnością.
— Będę ostrożny, jak tylko być można. Czy Winnetou da mi jeszcze jakie wskazówki?
— Nie. Resztę pozostawiam tobie.
— Kto będzie się układał z Keiowehami, jeśli się uda ich zamknąć?
— Ja. Zadaniem Old Shatterhanda jest tylko nie wypuścić ich z parowu, gdy zobaczą moich wojowników i zechcą zawrócić. Ale śpieszcie się! Południe już dawno minęło, a Keiowehowie nie zatrzymają się do jutra, lecz pójdą za nami dziś jeszcze, zanim się ściemni.
Słońce dokonało już prawie swej dziennej wędrówki i za godzinę należało się spodziewać wieczora. Udałem się więc z Dickiem Willem i z moimi Apaczami w drogę piechotą.
W kwadrans potem spostrzegliśmy brzozę i weszliśmy w las. Wygląd okolicy zgadzał się zupełnie z opisem Winnetou. Wkrótce dostaliśmy się na owe miejsce doliny, na którem pasły się konie. Naprzeciw nas otwierał się boczny parów, wiodący na polanę do grobów. Stamtąd, gdzie usiedliśmy pod drzewami, mogliśmy widzieć nadchodzących Keiowehów, a nie mieliśmy powodu obawiać się tego, żeby oni nas spostrzegli, gdyż należało przypuścić, że nie przejdą na naszą stronę, lecz po tamtej pójdą do przesmyku.
Apacze zachowywali się milcząco, a Stone i Parker rozmawiali z sobą pocichu. Byli pewni, że Keiowehowie wpadną nam w ręce razem z Santerem, ja jednak trochę o tem wątpiłem. Do zmroku brakowało co najwyżej dwudziestu minut, a Keiowehowie się nie zjawiali. Sądziłem zatem, że dopiero jutrzejszy ranek przyniesie rozstrzygnięcie, zwłaszcza że nie było widać także wywiadowcy, którego nieprzyjaciel wysłał. U nas pod drzewami było już ciemno.
Szept Parkera ze Stonem ustał. Lekki wiatr poruszał szczytami drzew i wywoływał jednostajny szmer, który należałoby raczej nazwać nieustannym, głęboko brzmiącym oddechem, od którego bardzo łatwo odróżnić każdy inny odgłos. Naraz wydało mi się, że coś się sunie po miękkim leśnym gruncie. Zacząłem nadsłuchiwać; tak, coś się poruszało. Zwierzę czworonożne nie zbliżyłoby się do nas tak bardzo. A płaz? Również nie. Odwróciłem się szybko i położyłem na ziemi, aby lepiej widzieć od dołu. Zrobiłem to jeszcze w sam czas i ujrzałem jakiś czarny przedmiot, który leżał za mną, a teraz przemykał się między drzewami. Zerwałem się i pospieszyłem za nim. Zobaczyłem go przed sobą, jakby smugę cienia na jaśniejszem tle, sięgnąłem ręką i ująłem kawałek materyi.
— Away! — ozwał się jakiś głos przestraszony i równocześnie wymknęła mi się materya z ręki. Cień zniknął, wobec tego powstałem i zacząłem nadsłuchiwać, aby przynajmniej uchem coś złowić. Ale moi towarzysze dostrzegli moje szybkie ruchy i usłyszeli okrzyk. Zerwali się z miejsc i zaczęli pytać, co się stało.
— Cicho, cicho bądźcie! — odrzekłem i natężyłem słuch ponownie. Ale nic już nie było słychać.
Podpatrywał nas jakiś człowiek i to biały, jak tego dowodził okrzyk angielski, prawdopodobnie nawet sam Santer, gdyż oprócz niego nie było u Keiowehów żadnej innej bladej twarzy. Musiałem się puścić za nim bezwarunkowo, pomimo ciemności!
— Usiądźcie napowrót i zaczekajcie, dopóki nie wrócę! — nakazałem moim ludziom i pobiegłem.
Nie wahałem się ani na chwilę, dokąd się miałem zwrócić, należało biec tylko ku preryi, gdzie znajdowali się Keiowehowie. Podsłuchiwacz mógł cofnąć się tylko do nich i nigdzie indziej.
Trzeba było się postarać, by tak prędko nie uciekał, a w tym celu należało go nastraszyć. Zawołałem nań:
— Stój, bo strzelam!
W kilka sekund potem dałem na potwierdzenie tej groźby dwa strzały rewolwerowe. Błędu przez to nie popełniłem, gdyż obecność nasza wyszła już i tak na jaw. Teraz można było przypuścić, że zbieg pójdzie ze strachu w las, gdzie oczywiście musiał zwolnić biegu z powodu panującej tam ciemności, ja natomiast podskoczyłem ku skrajowi lasu, skąd go mogłem jeszcze zobaczyć i trzymałem się wzdłuż tego skraju. Chciałem przebyć w ten sposób całą dolinę i w miejscu zetknięcia się jej z preryą ukryć się, by tam pochwycić szpiega; gdyby bowiem tamtędy uciekał, musiałby był przejść koło mnie.
Plan ten był wprawdzie dobry, ale niestety nie dało się go wykonać, gdyż w chwili, kiedy biegłem zakrętem doliny i wychyliłem się poza wystającą grupę zarośli, ujrzałem przed sobą ludzi i konie tak blizko, że z trudem zdołałem rzucić się wstecz i wsunąć pomiędzy drzewa.
Keiowehowie rozłożyli się tu za krzakami obozem, a dlaczego to uczynili, nie trudno było odgadnąć.
Zatrzymali się najpierw na preryi i wysłali jednego na zwiady, któremu poruczyli niezbyt trudne zadanie, jak się później przekonałem. Oto Santer, znający okolicę, wyjechał daleko naprzód, aby nas znaleźć i donieść o tem Indyanom, skoro tylko przybędą. Kiedy jednak nadeszli, a on nie wrócił jeszcze, wysłali czerwonoskórca na zwiady, któremu wystarczyło pójść tylko jego tropem. Obawiać się nie miał czego, gdyż w razie niebezpieczeństwa byłby Santer nawrócił, aby Indyan ostrzec. Wywiadowca wszedł więc tak daleko w dolinę, jak mu zdawało się koniecznem, a nie ujrzawszy nieprzyjaciela, cofnął się do swoich z tą wiadomością. Ponieważ dolina w nocy lepiej nadawała się na pobyt, niż otwarta prerya, przeto postanowili Keiowehowie opuścić ją i udać się na dolinę. Santer okrążyć ich nie mógł i musiał się na nich natknąć, pomimo że dla ostrożności nie rozniecili ognisk.
Teraz było już pewnem, że nie dostaniemy ich w ręce dziś, ani jutro, jeżeli Santer był na tyle mądry i odgadł nasz plan. Co było czynić? Czy miałem wrócić na swoje miejsce i zaczekać, czy też Keiowehowie przecież nie wpadną rano w pułapkę? A może wypadało cofnąć się aż do Winnetou po inne zarządzenia wobec tego stanu rzeczy, który byłbym mu przedstawił? Była jeszcze trzecia, ale niebezpieczna dla mnie, ewentualność, a mianowicie pozostać tutaj. W każdym razie dla nas bardzo ważną rzeczą było dowiedzieć się, co postanowią czerwonoskórcy, uwiadomieni przez Santera o tem, co on widział. Jeślibym chciał ich podsłuchać to naraziłbym się na bardzo wielkie niebezpieczeństwo. Santer niezawodnie powiedział im, że go ścigam, a to mogło, a nawet musiało doprowadzić do odkrycia mnie. Postanowiłem jednak odważyć się na wszystko, jakkolwiek miałem małą nadzieję powodzenia. Ta okoliczność, że nie rozniecili ognisk, aby ich nie dostrzeżono, musiała i mnie przyjść w pomoc.
Pod drzewami leżały wielkie złomy skalne, porosłe mchami i otoczone paprocią. Pomyślałem nad tem, czyby mi się nie udało ukryć za jednym z nich.
Większość czerwonoskórych zajęta jeszcze była końmi, które przywiązywali do pali, aby się nie mogły oddalić i nie zdradziły obozu. Reszta pousiadała, lub pokładła się na skraju lasu. Na jednym jego punkcie zabrzmiał półgłośny rozkaz. Tam zapewne znajdował się dowódca, a należało się też spodziewać, że na tem miejscu zostanie. Tam musiałem się dostać, o ileby to tylko było możebnem!
Leżąc na ziemi, posunąłem się w tym kierunku, nie dbając o osłonę, gdyż ciemność panowała dokoła, a czerwonoskórcy przebywali przeważnie po drugiej stronie od tego miejsca, na które ja się skradałem. Dostrzec mogli mnie tylko wtedy, gdyby któryś z nich potknął się o mnie. Tak się nie stało, wobec czego dotarłem szczęśliwie do celu. Zauważyłem tam dwa głazy obok siebie, jeden wysoki i długi, a drugi niższy. Niewątpliwie z tej strony nie spodziewali się podsłuchiwana, więc wylazłem spokojnie z niższego głazu na wyższy i rozciągnąłem się na nim jak długi. Leżałem na wysokości dwu metrów dość bezpiecznie, gdyż żaden z czerwonoskórych nie miał powodu podchodzić tu za mną.
Indyanie, którzy byli zajęci dotychczas końmi, zeszli się także i pousiadali, albo pokładli się na ziemi. Tam, gdzie spodziewałem się dowódcy, wydano półgłosem kilka rozkazów, dla mnie niezrozumiałych, gdyż nie znałem wtedy języka Keiowehów. Następnie oddaliło się kilku wojowników w charakterze straży, jak mi się zdawało. Rzeczywiście obsadzili wylot doliny, ale las pozostawili wolno, co było dla mnie bardzo korzystne, ponieważ mogłem się potem oddalić, nie natykając się na straże.
Obozujący rozmawiali z sobą wprawdzie półgłosem, ale ja słyszałem każde zdanie, nie rozumiejąc niestety niczego. A byłoby mi się nadzwyczaj przydało uchwycić treść ich rozmowy. Często opowiadam, że na moich wyprawach po Zachodzie skradałem się pod obozy Indyan najrozmaitszych szczepów, a w podróżach po innych krajach pod obozowiska innych narodów i podsłuchiwałem znajdujących się tam ludzi. Tej zdolności zawdzięczam swoje powodzenie w tym względzie, a częstokroć nawet życie. Czytający to nie wyobraża sobie, lub nawet nie myśli nad tem, jak trudno i jak niebezpiecznie jest w ten sposób podchodzić pod obóz. Trudno nie tylko dla tego, że ta czynność wymaga fizycznej zręczności, siły i wytrwałości, lecz przedewszystkiem z tego powodu, że potrzeba do tego ćwiczenia duchowego, niezbędnej inteligencyi i różnych wiadomości, bez których nie można się obejść. Nadarmo bowiem podchodziłbym choćby nawet po mistrzowsku pod obóz Indyan, Beduinów albo Kurdów, sudańską seribah, albo południowo amerykańską osadę Gauchów, gdybym nie władał językiem dotyczącego szczepu i nie mógł zasięgnąć potrzebnych mi wieści. A treść rozmów znaczy w takich wypadkach przeważnie więcej, niżeli wszystko inne, o czem się przy tem człowiek dowiaduje. Dla tego starałem się zawsze poznać język ludzi, z którymi miałem do czynienia. Winnetou przyswoił sobie szesnaście dyalektów Indyańskich i w tym kierunku był także moim najwybitniejszym nauczycielem. Nie zdarzyło mi się później już nigdy, żebym podchodził pod obóz na zwiady, a nie rozumiał słów tych, którzy w obozie układali sobie plany wypraw.
Leżałem z dziesięć minut na kamieniu, kiedy usłyszałem wołanie straży, poczem nastąpiła upragniona dla mnie odpowiedź:
— To ja, Santer. Weszliście więc w dolinę?
— Tak. Niech mój biały brat idzie dalej, a spotka zaraz czerwonych wojowników.
Te słowa już zrozumiałem, ponieważ w stosunku z Santerem posługiwano się żargonem, złożonym ze słów indyańskich i angielskich. Zagadnięty zbliżył się, a dowódca przywołał go do siebie i zapytał:
— Mój brat o wiele dłużej zabawił, niż było postanowione. Niewątpliwie ważne powody go zatrzymały.
— Ważniejsze, niżbyście mogli przypuścić. Odkąd się tu znajdujecie?
— Niespełna od tego czasu, który blade twarze zowią połową godziny.
— Spotkaliście mego konia?
— Tak, gdyż jechaliśmy w trop za tobą. Mijając miejsce, na którem go przywiązałeś, zabraliśmy go z sobą.
— Powinniście byli zostać na preryi! Tu nie całkiem bezpiecznie.
— Nie rozłożyliśmy się obozem tam, ponieważ tu jest wygodniej, sądziliśmy zresztą, że tu nicby nam nie groziło, ty bowiem byłbyś powrócił prędko, aby nas ostrzec.
— Rzecz się ma odwrotnie. Nie było mnie tak długo, ponieważ narażeni tu jesteśmy na niebezpieczeństwo. Straciłem dużo czasu, zanim się dowiedziałem, na czem ono polega. Old Shatterhand jest tutaj.
— Myślałem sobie. Czy mój brat go widział?
— Tak.
— Pochwycimy go i zabierzemy do wodza, któremu strzaskał kolana. Czeka go śmierć niechybna na palu męczeńskim. Gdzie on się znajduje?
— Czy go pochwycicie, to jeszcze bardzo wątpliwe. — odrzekł Santer.
— To nastąpi, bo te psy mają tylko trzydziestu wojowników wobec naszych pięćdziesięciu, nadto oni nie wiedzą, że tu jesteśmy. Zaskoczymy ich więc całkiem niespodzianie.
— W takim razie mylisz się grubo. Oni wiedzą, że mamy nadejść, a może nawet wiedzą, że już jesteście, gdyż niewątpliwie wysłali naprzeciw was wywiadowcę.
— Uff! Wiedzą o tem?
— Tak.
— Wobec tego nie możemy już ich zaskoczyć!
— Oczywiście, że nie.
— Skoro więc ich napadniemy, przyjdzie do walki, która będzie wymagała dużo krwi, bo Winnetou i Old Shatterhand wystarczą każdy na dziesięciu wojownikow.
— Tak, to prawda. Śmierć Inczu-czuny i jego córki napełniła ich wściekłością. Kipią zemstą, będą się bronili jak wściekłe psy i drapieżne zwierzęta. Ale mimoto powinni dostać się w nasze ręce. Przynajmniej Winnetou muszę ja na wszelki wypadek pojmać.
— Czemu jego właśnie?
— Ze względu na nuggety. On jeden zna prawdopodobnie pokłady tego kruszczu.
— Nie pokaże ich nikomu.
— Nawet, gdy go schwytamy?
— I wtedy nie.
— Będę go męczył dopóty, dopóki mi tajemnicy nie wyjawi.
— On mimoto będzie milczał. Ten młody pies Apaczów drwi z wszelkich mąk. Jeżeli zaś wie, że nadchodzimy, będzie się starał umknąć przed nami.
— O ja wiem, jak się mamy do tego zabrać, żeby go w naszą moc dostać.
— Skoro wiesz, to nam powiedz!
— Wystarczy wyzyskać pułapkę, którą oni na nas nastawili.
— Nastawili pułapkę? Jaką?
— Chcą nas zwabić do wązkiego przesmyku, gdzie niepodobna się bronić, i tam nas wziąć do niewoli.
— Uff! Czy mój brat Santer słyszał to wyraźnie?
— Tak.
— Czy zna ten przesmyk?
— Byłem w nim.
— Opowiedz, jak się o tem dowiedziałeś?
— Odważyłem się na wiele, na bardzo wiele. Gdyby mnie byli spostrzegli, byłbym poniósł śmierć w męczarniach i dyabelnie się cieszę, że się tak szczęśliwie skończyło. Zawdzięczam to tylko temu, że znałem już drogę do Nugget-tsil i okolicę, gdzie stoją oba grobowce.
— Grobowce? Więc Winnetou, jak przypuszczałem, pochował tam swoich zmarłych?
— Tak jest. Bardzo mi się to przydało, gdyż odwróciło uwagę Apaczów. Domyślałem się oczywiście, że znajdują się tam na polanie i miałem się nadzwyczaj na baczności. Przeszedłem już niejedno i mogę się pochwalić, że nie jestem niedoświadczonym westmanem, ale tak ostrożny jeszcze nigdy nie byłem. Nie obrałem oczywiście drogi przez dolinę, lecz przez las bokiem. U wejścia do przesmyku na prawo stały ich konie. Dostać się aż do Apaczów, nie używając drogi przez parów, to nie było drobnostką, ale mi się udało. W górze podwoiłem jeszcze ostrożność i wytężyłem całą mą chytrość. Już myślałem, że nie możliwem będzie dotrzeć aż do polany, ale Apacze mieli oczy i uszy jedynie dla pogrzebu i dla tego ośmieliłem się podejść aż poza skałę, położoną na skraju polany. Stamtąd mogłem wszystko podpatrzyć.
— Mój biały brat był bardzo odważny; że jeszcze żyje, to tylko pogrzebowi zawdzięcza.
— Sam to już przyznałem! Skoro tylko groby zamknięto, posłał Winnetou swoich ludzi, żeby sprowadzili konie.
— Tam na górę? Czy to nie trudne?
— Bardzo uciążliwe!
— Miał zapewne ważny powód do tego!
— Naturalnie. Chciał przez to spowodować nas, żebyśmy widząc, iż oni poszli tamtędy z końmi, wspięli się za nimi, a potem posuwali się dalej śladem, który właśnie prowadził w pułapkę.
— Z czego o tem wnosisz?
— Nie wnoszę, lecz wiem to napewno, bo słyszałem.
— Od kogo?
— Od Winnetou. Wysławszy swoich ludzi po konie, został sam z Old Shatterhandem niedaleko mojej kryjówki i wdał się z nim w rozmowę, którą ja w całości podsłuchałem.
— Uff! Stał się cud wielki! Winnetou dał się podsłuchać! To było tylko dzięki temu możliwem, że myśli jego nie były przy nas, lecz przy ojcu i siostrze.
— O, były także i przy nas. Wysłał jednego wojownika na najwyższy szczyt góry, gdzie ten mógł z drzewa spostrzec nasze przybycie.
— Czy je zauważył?
— Nie, a przynajmniej mnie nic o tem nie wiadomo. Widzisz więc, jak to dobrze, że pojechałem naprzód. Jako pojedyńczy jeździec uszedłem oka tego szpiega.
— Tak, postąpiłeś bardzo rozumnie. Mów dalej!
— Skoro tylko czerwoni konie sprowadzili, nie czekano już dłużej. Opuścili polanę i przenieśli się na drugi jej koniec ku dolinie, prowadzącej w dalszym ciągu do wązkiego i długiego parowu, na którego ściany wspiąć się nie można. Tam miano was zwabić.
— A więc Winnetou zamierza zamknąć, obsadzić ten parów z obu stron?
— Tak, ale oczywiście dopiero, gdy wy tam wejdziecie.
— Wobec tego musi swoich ludzi podzielić. Połowa przejdzie przez parów i zaczeka na nas na jego końcu, a druga połowa ukryje się tymczasem i pójdzie potem za nami.
— Ja tak samo myślałem.
— Czy grunt tam skalisty, czy porosły trawą?
— W parowie skalisty, a przed nim w dolinie trawa.
— W takim razie zostawi drugi oddział Apaczów ślady, które zauważymy. Bylibyśmy zatem nie wpadli w pułapkę mimo usilnych starań Winnetou.
— O, przeciwnie! To sprytniejsi hultaje, niż sobie wyobrażasz. Drugi oddział nie został, lecz przejechał także przez parów.
— Uff! Jakże w ten sposób potrafią nas zamknąć?
— Ja sobie także to pytanie zadałem i znalazłem tylko jedną odpowiedź, a mianowicie, że ten oddział inną drogą chce się dostać na nasze tyły.
— Mój biały brat znów roztropnie pomyślał. Czy odszukałeś inną drogę?
— Tak, Wszedłem najpierw do parowu, chociaż to było niebezpieczne, ażeby go także poznać. Całkiem przejść go nie mogłem, gdyż byłbym się natknął na Apaczów, którzy obsadzili jego wylot. Powróciłem więc zaraz, ale nie opuściłem był go jeszcze zupełnie, kiedy usłyszałem pośpieszne kroki. Szczęściem leżało tam kilka wielkich kamieni, za którymi przykucnąłem. Minął mnie Apacz, lecz nie dostrzegł.
— Czy to nie był wywiadowca ze szczytu góry?
— Prawdopodobnie.
— Zobaczył, żeśmy przybyli i śpieszył donieść o tem Winnetou.
— Może i nie. Winnetou opuszczając dotychczasowy obóz przy grobach, kazał go o tem zawiadomić i powiedzieć, żeby przyszedł za nimi.
— Tak się nie stało. W tym razie bowiem byłby z nim razem ten, który miał mu ten rozkaz zanieść, on zaś szedł sam. Jest tak, jak sądzę. Spostrzegł nas i pobiegł do Winnetou z wieścią o naszem zbliżaniu się. Jak to dobrze, że miałeś jeszcze czas się ukryć. Cóż potem uczyniłeś?
— Zastanawiałem się przez pewien czas, jak mogłyby ukształtować się wypadki. Jeżeli nieprzyjaciele chcieli nas zajść z tyłu — myślałem sobie — to mogli to uskutecznić w ten sposób, że zaczekaliby na nas wygodnie ukryci w jakiemś miejscu, przez które mybyśmy musieli przechodzić. Szukając w myśli takiego miejsca, przyszedłem do przekonania, że będzie niem dolina, na której się znajdujemy, a mianowicie ta jej strona, po której droga wiedzie w górę do parowu. Jeśliby Apacze zaczaili się tam między drzewami, zobaczyliby nas przechodzących, poszli niepostrzeżenie za nami aż do pułapki i zamknęli ją po naszem wejściu. Tak sobie powiedziałem, zawróciłem tędy i poszedłem tam, gdzie spodziewałem się ich znaleźć, jeśli się nie pomyliłem w rachubie.
— I znalazłeś ich?
— Nie zaraz, gdyż przybyłem tam przed nimi, ale nie czekałem na nich zbyt długo.
— Czy widziałeś i policzyłeś ich dobrze?
— Był to Old Shatterhand z obydwoma białymi i coś ponad dziesięciu Indyan.
— A więc Winnetou dowodzi tym oddziałem, który obsadził wylot parowu.
— Tak jest. Te draby pousiadały na ziemi. Odważyłem się dziś na tyle i udało mi się szczęśliwie, więc spróbowałem jeszcze podejść ich tak blizko, żeby usłyszeć, o czem z sobą mówią.
— A o czem mówili?
— Nie wiem. Kiedy jeszcze przy nich nie byłem, rozmawiali z sobą obydwaj biali, ale nie tak głośno, żebym ich zdołał dosłyszeć, a kiedy potem zbliżyłem się do nich całkiem, zamilkli. Apacze zachowywali się cicho, a Old Shatterhand nie powiedział też ani słowa. Leżałem tak blizko niego, że mogłem go niemal ręką dosięgnąć. Jakżeby się on złościł, gdyby to wiedział!
Santer miał zupełną słuszność. Jeszcze jak się złościłem! Ten człowiek, zarówno przebiegły, jak zuchwały, potrafił podsłuchać mnie i Winnetou, kiedy rozmawialiśmy koło grobów, potem pójść za nami do parowu, odgadnąć cały nasz plan i czekać na nas tam, gdzie nas wysłał Winnetou! Leżał za mną i ja trzymałem go już nawet za koniec surduta! To dopiero był psikus losu, nadzwyczajny psikus, tak wielki prawie, jak Santera szczęście dzisiejsze! Gdyby mi się było udało przytrzymać go, wypadki, jak już teraz wiedziałem, byłyby potoczyły się całkiem innym dla mnie torem; może życie moje nawet byłoby przybrało kierunek zupełnie inny. Tak zawisł los człowieka często na pozór od jednej chwili, od jedynego nieraz drobnego czynu, albo zaniechania go, od zdarzenia małego, ale tylko na pozór, gdyż nad każdem ze Swoich dzieci czuwa Wielki Władca światów i bez Jego woli ani słońce się nie poruszy, ani motyl nie przeleci z kwiatka na kwiatek.
Wobec gniewu, jaki mną obecnie wstrząsał, było przynajmniej to pewną nagrodą, że teraz tyle tu podsłuchałem, gdy tymczasem Santer nic u nas się nie dowiedział.
— Byłeś już tak blizko tego psa? — zawołał Keioweh. — Dlaczegoż nie pchnąłeś go z tyłu nożem w serce?
— Nawet mi to w głowie nie postało.
— Czemu?
— Bo tem byłbym wszystko popsuł. Coby to był za hałas! Apacze pobiegłszy do Winnetou, byliby go zawiadomili, że plan jego zdradzony. Nie byłbym zdołał już go schwytać, a w takim razie jak przyszedłbym w posiadanie nuggetów, które mieć muszę?
— Nie dostaniesz ich wogóle nigdy. Czy Old Shatterhand znajduje się jeszcze tam, gdzie go zostawiłeś?
— Spodziewam się.
— Spodziewasz się tylko? Więc może być, że odszedł? Ja sądzę, że tam na nas zaczeka!
— Chciał to uczynić, ale mógł odstąpić od tego zamiaru.
— Z jakiego powodu?
— Wie, że go podpatrywano.
— Uff! Jakże mógł się o tem dowiedzieć?
— Przez dziurę, przez fatalną, przeklętą dziurę, w ziemi wykopaną zapewne przez jakieś zwierzę.
— Czyż dziury umieją mówić?
— W pewnych warunkach. Ta właśnie przemówiła. Chcąc bowiem już odejść, odwróciłem się, oparłem przy tem cały ciężar ciała na rękach, ale zapadłem się prawą ręką wskutek miękkiego gruntu w jakąś dziurę, przyczem powstał szmer, który Old Shatterhand posłyszał. On odwrócił się natychmiast i niezawodnie zobaczył mnie, gdyż, kiedy się szybko zerwałem, aby umknąć, rzucił się za mną. Omal że mnie nie pojmał, bo chwycił mnie był już za bluzę; wyrwałem mu się jednak i skoczyłem w bok. Zawołał wprawdzie, żebym stanął, grożąc strzałem, ale mnie oczywiście ani przez myśl nie przeszło popełnić takie głupstwo. Przeciwnie, zaszyłem się w las jeszcze głębiej, gdzie osłaniała mnie ciemność i usiadłem, by zaczekać, kiedy będą mógł pójść dalej bezpiecznie.
— A co zrobili jego ludzie?
— Chcieli pewnie razem z nim mnie szukać, lecz on im zabronił. Kazał im pozostać aż do swego powrotu i badał sam dalej. Słyszałem jeszcze przez pewien czas jego kroki, poczem wszystko ucichło.
— A więc gdzieś odszedł?
— Tak.
— Dokąd?
— Tego już nie wiem. Daleko z pewnością nie zaszedł, a przekonawszy się, że mnie nie znajdzie, zawrócił niewątpliwie do swoich.
— Czy ciebie poznał?
— Chyba nie; było za ciemno.
— Może aż tutaj się zakradłszy, siedzi teraz gdzieś i przypatruje się nam!
— To niemożebne! Nie mógł widzieć, dokąd się potem skierowałem. W każdym razie więc powrócił na swe stanowisko. Przeczekawszy dość długo, wystąpiłem z lasu na wolne pole, gdzie już łatwo biegłem prędzej. Wtem zawołał na mnie twój strażnik, od którego dowiedziałem się, że się już tu znajdujecie.
Nastąpiła pauza w rozmowie. Dowódca otrzymał widocznie potrzebną wiadomość i namyślał się nad nią. Po jakimś czasie zapytał:
— Co mój biały brat zamierza zrobić?
— Chcę najpierw usłyszeć, co ty postanowisz.
— Z twego sprawozdania widzę, że stało się całkiem inaczej, niżeli przypuszczaliśmy. Gdyby nam się było udało zaskoczyć Apaczów niespodzianie, dostaliby się w nasze ręce żywi, lub nieżywi i krwi wiele nie kosztowałoby to nas chyba. Teraz jednak czekają na nas. Old Shatterhand cię zauważył, wie zatem, że jego plan już zdradzony i będzie się miał na baczności. Najlepiej będzie, jeśli opuścimy te strony.
— Opuścimy? Chcesz odejść? Co ci na myśl przychodzi! Boisz się tej garstki Apaczów?
— Mój biały brat nie chce mnie chyba obrazić? Ja nie znam trwogi, ale jeśli mogę wroga dostać w ręce bez rozlewu krwi, lub z rozlewem, to wolę bez. Tak postępuje każdy rozumny wojownik, choćby był najwaleczniejszym.
— Czy ci się zdaje, że opuszczając te strony, zdołasz pochwycić tych białych i Apaczów?
— Tak.
— Oho! Ciekaw jestem, w jaki sposób!
— Będą nas ścigać.
— To nie jest znów tak pewne.
— To pewne. Winnetou musi się zemścić na tobie, a wie, że jesteś z nami, nie zejdzie więc z naszego tropu. Zrobimy go umyślnie tak wyraźnym, żeby go łatwo było zobaczyć i udamy się wprost do naszej wsi, dokąd odesłałem pojmaną bladą twarz, Sama Hawkensa.
— I zdaje ci się, że Apacze tam za nami podążą?
— Tak, będą nas nawet z wielkim pośpiechem ścigali.
— Aha! Żeby mnie pojmać? Czy mówisz to dla pocieszenia mnie? Mam się znowu pozwolić ścigać, kiedy mi się tu nastręcza najlepsza sposobność do wykonania moich zamiarów?
— Tu nic nie uzyskasz, zupełnie nic, a podczas jazdy naszej do domu nie narazisz się na najmniejsze niebezpieczeństwo.
— Ale skoro nas dopędzą, niebezpieczeństwo będzie takie, jakie tylko być może!
— Ależ oni nas nie dościgną, gdyż oddalimy się od nich tak, że będziemy całkiem pewni. My odjedziemy natychmiast, a oni mogą ruszyć za nami dopiero wówczas, gdy zauważą, że nas już niema. To nie może nastąpić przed jutrzejszem południem.
— Teraz wracać, teraz zaraz? Ja nie godzę się na to. Jak przyjmie to wódz wasz, skoro się dowie, że porzuciłeś takie korzyści, jakie tutaj miałeś w ręku, choć nie byłeś do tego zmuszony? Rozważ to dobrze!
Dowódca nie odezwał się ani słowem na to ostrzeżenie; widocznie zrobiło na nim wrażenie. Nie uszło to uwagi Santera, toteż mówił dalej:
— Tak, położenie nasze tutaj tak korzystne, że twój nowy plan nie może nam dać nic lepszego, naszem jedynem zdaniem też jest odwrócić tylko łapkę, aby Apacze w nią wpadli.
— Uff! Jak to uczynimy?
— Pochwycimy oba oddziały, które postanowiły nas zamknąć w parowie, jeden po drugim i nie dopuścimy do przeprowadzenia ich zamiarów.
— W takim razie trzebaby wpierw opanować oddział Old Shatterhanda. Nieprawdaż?
— Tak.
— Przejdziemy więc jutro obok niego, udając, że nie wiemy nic o tem, iż dąży za nami.
— Nie. Zbytecznie czekać tak długo. Jeszcze dziś go zniszczymy.
— Uff! Niech mi mój biały brat powie, jak się zabrać do tego!
— To takie proste i tak się samo przez się rozumie, że właściwie nie wymaga tłómaczenia. Znam całkiem dokładnie miejsce, na którem znajduje się Old Shatterhand i zaprowadzę was tam. Oczy Keiowehów przyzwyczajone do ciemności, a ruchy ich podobne do ruchów węża, którego się nie dosłyszy, kiedy pełznie po mchu leśnym. Osaczymy tych trzech białych z ich Apaczami i wpadniemy na nich na dany znak. Żaden z nich nam nie ujdzie. Zakłujemy ich, zanim zdołają pomyśleć o obronie.
— Uff, uff, uff! — odezwało się potwierdzająco kilku słuchaczy. Plan Santera widocznie im się podobał.
Ale dowódca nie załatwił się z tem tak prędko i rzekł po krótkiej chwili namysłu:
— To się istotnie może udać, jeśli będziemy ostrożni.
— Nie może, lecz musi się udać. Główną rzeczą jest to, żebyśmy ich niedosłyszalnie otoczyli, a to trudne nie będzie. Potem kilka pewnych pchnięć nożem i sprawa będzie załatwiona. Łup, zdobyty na nich, do was należy, ja nic z tego nie żądam. Potem zabierzemy się do Winnetou.
— Także jeszcze tej nocy?
— Nie, lecz nad ranem. Jego osoba tyle dla mnie znaczy, że muszę ją mieć na oku podczas walki, a to w nocy niemożliwe. Zrobimy tak, jak Apacze, to jest rozdzielimy się. Jedną połowę wprowadzę jeszcze nocą do parowu, w którym nas miano zamknąć, ona pozostanie tam aż do świtu i ruszy potem dalej, gdzie u wylotu uderzy na nią Winnetou, sądząc, że Old Shatterhand znajduje się na jej tyłach. Drugi oddział uda się ze mną o świcie tą drogą, którą Old Shatterhand wrócił na dolinę; wiem napewno, że ją odnajdę. Jestem przekonany, że z początku prowadzi prosto przez las, a potem dokoła u stóp góry aż do wylotu przesmyku, gdzie Winnetou stoi ze swoimi wojownikami. On całą swą uwagę zwróci na wnętrze przesmyku i zobaczy nasz pierwszy oddział, a przy tem i przez to nie spostrzeże, iż my z tyłu do niego się zbliżamy. Zostanie więc zamknięty tak, jak chciał nas zamknąć, a mając z sobą ledwie piętnastu mężów, lub nie wielu ponadto, będzie musiał poddać się, jeśli nie zechce zgubić siebie i swoich ludzi. Taki jest mój plan.
— Jeśli on się da tak wykonać, jak mój brat przedstawił, to jest dobry.
— Więc zgadzasz się nań?
— Tak. Chcę dostać Winnetou żywcem, aby go wodzowi przyprowadzić, więcej nic, a przez twój plan możemy to już teraz osiągnąć, nie potrzebując dłużej czekać.
— A zatem nie zwlekajmy!
— Old Shatterhanda w ciemnym lesie otoczyć tak, żeby tego nie zauważył, będzie bardzo trudno. Wybiorę do tego tych wojowników, którzy i w nocy mają bystry wzrok i potrafią najlepiej się skradać.
Zaczął podawać ich nazwiska, a wtedy był dla mnie największy czas wrócić do moich ludzi, których w przeciwnym razie, gdyby Keiowehowie prędko wyruszyli, nie byłbym mógł przestrzec. Zsunąłem się więc z wyższego kamienia na niższy, a z tego na ziemię i oddaliłem się chyłkiem z tego miejsca. Gdy znalazłem się poza wspomnianą powyżej grupą krzaków, wyszedłem z lasu na preryę i pobiegłem przy dostatecznem świetle gwiazd przez dolinę ku górze, dopóki nie stanąłem równolegle z towarzyszami. Tam przecisnąłem się przez skraj lasu i dostałem się do nich. Oczekiwali mnie w wielkiem napięciu.
— Kto idzie? — zapytał Dick Stone, słysząc moje kroki. — Czy to wy, sir?
— Tak — odpowiedziałem ja.
— Gdzie bawiliście tak długo? Prawda, że był tu jakiś drab? Pewnie Keioweh, który, skradając się gdzieś, natknął się na nas?
— Nie; to był Santer.
— Do stu piorunów! On? I myśmy go nie wytropili? Ten łotr wpada nam w ręce, a my go nie chwytamy! Czy uważałby to kto za możliwe?
— Zaszły gorsze rzeczy, któreby właściwie nie powinny być możliwemi. Nie mam teraz czasu na to, by wam o tem opowiedzieć, gdyż musimy stąd natychmiast uchodzić. Później dowiecie się o wszystkiem.
— Uchodzić? Dlaczego?
— Keiowehowie zbliżają się, by na nas uderzyć.
— Chyba żartujecie!
— To nie żarty. Podsłuchałem ich właśnie. Chcą teraz z nami się załatwić, a rano napaść na Winnetou. Znają nasz plan. Dlatego prędko ruszajmy z tego miejsca!
— Dokąd?
— Do Winnetou!
— Środkiem lasu? W ciemności? A to natłuczemy się głowami i nazbieramy siniaków!
— Weźcie oczy do ręki i naprzód!
Przeprawa nocą przez bezdrożną puszczę jest dla piękności twarzy ludzkiej wielce niebezpieczna. Musieliśmy, stosownie do mego wezwania, „wziąć oczy do ręki,“ czyli zdać się więcej na zmysł dotyku, niż wzroku. Dwu z nas, macając rękami, szło naprzód, a reszta za nami w ten sposób, że każdy następny trzymał się idącego na przedzie. Upłynęła tak godzina, zanim wydostaliśmy się z lasu, przyczem najtrudniej było zachować kierunek. W czystem polu szliśmy potem wygodniej i prędzej, okrążyliśmy górę i zbliżyliśmy się do parowu, gdzie u wylotu obozował Winnetou.
On od strony, z której ukazaliśmy się teraz, nie miał się czego obawiać, mimoto postawił straż, która przyjęła nas donośnym pytaniem, kto jesteśmy. Ja odpowiedziałem tak samo głośno, Apacze zaś poznali głos mój i zerwali się z ziemi.
— To mój brat Old Shatterhand nadchodzi? — zapytał Winnetou ze zdziwieniem. — W takim razie coś ważnego się stało. Czekaliśmy napróżno na Keiowehów dotychczas.
— Chcą nadejść dopiero jutro, i to nietylko przez parów, lecz i z tej strony, aby was zniszczyć.
— Uff! Aby tego dokonać, musieliby ciebie zwyciężyć, a wogóle wiedzieć, co my zamierzamy.
— Oni to wiedzą.
— Nie może być!
— Wiedzą istotnie. Santer był na górze przy grobach i słyszał wszystko, co mi powiedziałeś, kiedy byliśmy sami.
Z twarzy Winnetou nie mogłem z powodu ciemności rozpoznać, jakie wrażenie zrobiła na nim ta wiadomość, ale jego chwilowe milczenie, które po moich słowach nastąpiło, było dla mnie miarą jego zdumienia. Potem usiadł napowrót, poprosił mnie, żebym zajął miejsce obok niego i rzekł:
— Skoro mówisz o tem, to musiałeś go także podsłuchać, jak on nas.
— Oczywiście.
— A więc nasze rachuby spełzły na niczem. Opowiedz, co się stało!
Poszedłem za tem wezwaniem. Apacze cisnęli się do nas, żeby nie uronić ani słowa i przerywali opowiadanie częstymi okrzykami podziwu: „uff, uff!“ Winnetou jednak milczał aż do końca, a potem spytał:
— Mój brat Old Shatterhand uważał w tym wypadku za najlepsze opuścić swe stanowisko?
— Tak. Pozostawały jeszcze, co prawda, dwa sposoby działania, ale ani jeden, ani drugi nie doprowadziłyby były do celu tak pewnie, jak tego nasze położenie wymagało.
— Jakież to sposoby?
— Najpierw mogliśmy się cofnąć tylko kawałek i zaczekać tam do ranka, zamiast przyjść aż tutaj.
— Bylibyście fałszywie postąpili, gdyż rano bylibyście mieli przeciwko sobie pięćdziesięciu wrogów, a nasz plan byłby i tak udaremniony. A drugi sposób?
— Mogliśmy pozostać na stanowisku. Nawet, kiedy mi to na myśl wpadło, przyszła mi ochota to wykonać. Santer miał do nas przyprowadzić Keiowehów, byłby więc skradał się pierwszy i przybył do nas przed wszystkimi. Uważając bardzo pilnie, byłbym go posłyszał, potem pięścią ogłuszył i zabrał się stamtąd z nim razem.
— Mój brat jest śmiałym wojownikiem, ale takie zuchwalstwo mogłoby się dla niego stać zgubnem. Z Santerem na rękach nie potrafiłbyś się zbyt prędko poruszać, a wtedy pokonanoby cię i ubito.
— Tego się też spodziewałem, a przy tem nie posiadałem pewności, czy Santer istotnie pójdzie naprzód. Mógł Keiowehom tylko z pewnej odległości wskazać, gdzie nas szukać, i pozostawić im wykonanie napadu. Dla tego pomyślałem sobie, że najlepiej zrobię, jeśli udam się do ciebie.
— Postąpiłeś bardzo słusznie. Mój brat działa zawsze tak, jakbym ja działał, gdybym się znalazł na jego miejscu.
— Powiedziałem też sobie, że trzeba pójść do ciebie, by się porozumieć, co dalej czynić należy.
— Co czynić! Jak myśli mój brat, Old Shatterhand?
— Tu nie można nic postanowić, zanim się nie dowiemy, co przedsięwzięli Keiowehowie, zauważywszy, że nas już niema.
— Czy koniecznem jest dopiero o tem się dowiadywać? Czy nie da się to odgadnąć?
— Tak, odgadnąć można, ale tą drogą nie uzyskuje się takiej pewności, jak wtedy, gdy się widzi i słyszy. Zresztą wiadomo, że człowiek łatwo się myli.
— W tym wypadku nie. Keiowehowie nie są dziećmi, lecz dorosłymi wojownikami. Ze wszystkiego, co tu możliwe, zrobią rzecz najmądrzejszą, a tem może być tylko jedno.
— Odjadą do swojej wsi?
— Tak. Nie zastawszy ciebie, zobaczą, że zamiaru Santera nie wykonają, dowódca wróci więc do swego planu. Jestem przekonany, że już tutaj na nas nie uderzą.
— Santer będzie próbował namówić ich do tego.
— Niewątpliwie, ale go nikt nie posłucha i odjadą.
— A my? Co my zrobimy? Czy pojedziemy, jak się oni tego spodziewają, za nimi?
— Albo ich wyprzedzimy!
— Także dobrze! Będąc przed nimi, możemy ich niespodzianie zaatakować.
— Tak, moglibyśmy, ale jest coś lepszego. Chcemy pojmać Santera i uwolnić Sama Hawkensa. Droga nasza wiedzie zatem do wsi Tanguy, gdzie się Sam Hawkens znajduje w niewoli, ale to nie musi być ta sama droga, którą obiorą Keiowehowie. Tej właśnie trzeba nam unikać, ponieważ na niej oczekują nas. Tą drogą nie moglibyśmy się posuwać niepostrzeżenie, a to konieczne do wykonania naszego zamiaru.
— Czy mój brat Winnetou zna wieś Tanguy?
— Tak.
— I wiesz całkiem dokładnie, gdzie leży?
— Tak dokładnie, jak znam położenie własnego puebla. Leży nad Salt Forkiem, dopływem północnego ramienia rzeki Red River.
— A zatem na południowy wschód stąd?
— Tak.
— Więc będą nas oczekiwać z północnego zachodu, a my mamy nadejść od strony przeciwnej, czyli od południowego wschodu?
— Tego właśnie i ja chcę. Mój brat Shatterhand ma zawsze te same myśli, co ja. Sprawdzają się słowa, które powiedział mój ojciec Inczu-czuna, kiedy piliśmy krew braterstwa: „Dusza żyje w krwi. Dusze tych dwu młodych wojowników przejdą w siebie nawzajem tak, że utworzą jedną duszę. Co potem pomyśli Old Shatterhand, to niechaj będzie myślą Winnetou, a co Winnetou zechce, to niechaj będzie także wolą Old Shatterhanda.“ Tak powiedział i tak się też stało. Oko jego spojrzało w nasze serca i zobaczył naszą przyszłość otwartą. Ucieszy go to także w odwiecznych ostępach i wzmoże jego szczęśliwość, że przepowiednia się spełnia. Howgh!
Zamilkł ze wzruszenia, a my wszyscy, znajdujący się przy nim, uczciliśmy to milczenie. Był to niemy, a jednak wymowny, wyraz pietyzmu, okazanego ojcu przez syna. Dopiero po kilku minutach otrząsnął się, zakłopotany wzruszeniem, które go opanowało, i mówił dale]:
— Tak, udamy się do wsi Tanguy, ale nie prostą, najkrótszą drogą, którą pojadą Keiowehowie, lecz okrążymy ich terytoryum i przybędziemy z drugiej strony. Tam straży nie będzie i łatwiej nam się powiedzie nasz plan. Pytanie tylko, kiedy stąd należy wyruszyć. Co Old Shatterhand o tem myśli?
— Moglibyśmy zaraz odjechać; droga daleka, a im prędzej wybierzemy się, tem prędzej dotrzemy do celu. Ale ja nie radziłbym tego czynić.
— Czemu nie?
— Bo nie wiemy, kiedy Keiowehowie opuszczą te strony.
— Prawdopodobnie jeszcze dzisiaj wieczorem.
— Ja uważam to także za prawdopodobne, ale może być, że zatrzymają się tu aż do jutra. Nie zdaje mi się też wykluczonem, że nas nie zaatakują. W każdym razie musimy, odchodząc pierwej, przygotować się na to, że odnajdą nasze ślady i podążą za nimi. Wówczas zmiarkują, co zamierzamy i udaremnią wszystko.
— Mój brat wypowiada znów moje myśli. Musimy pozostać tutaj, dopóki Keiowehowie nie odjadą, a potem będziemy pewni, że nam nie zaszkodzą. Ale w tem miejscu nie możemy nocy przepędzić, bo trzeba się liczyć z tem, że nas tu znajdą, a to nie powinno im się udać.
— Wobec tego musimy się przenieść na miejsce, z któregobyśmy, skoro tylko dzień nastanie, mogli widzieć ten wylot parowu.
— Znam takie miejsce. Niech moi bracia wezmą konie za cugle i poprowadzą za mną!
Zabraliśmy konie, które pasły się w pobliżu, i udaliśmy się za Winnetou na preryę. Po kilkuset krokach dotarliśmy do grupy drzew, za którąśmy się zatrzymali. Tu mogliśmy się rozłożyć obozem, nie obawiając się, żeby nas Keiowehowie znaleźli, gdyby jeszcze tej nocy mieli się na nas rzucić. Rano mogliśmy zobaczyć przed sobą wyraźnie cały przesmyk od jednego końca do drugiego.
Ponieważ noc była tak chłodna, jak poprzednie, przeto zaczekałem, dopóki się mój koń nie położył i przytuliłem się potem tak do niego, żeby mnie rozgrzewał. Zwierzę leżało spokojnie, jak gdyby wiedziało, jakiej od niego żądam usługi i aż do rana tylko raz się zbudziłem.
Kiedy się jasno zrobiło, nie wyszliśmy zaraz z poza drzew, lecz obserwowaliśmy parów przeszło godzinę. Nic się tam nie poruszyło, postanowiliśmy więc Keiowehów poszukać. Na wypadek, gdyby tu jeszcze byli, musieliśmy być ostrożni i zbliżać się do nich ukradkiem. To wymagało dużo czasu i dlatego zaproponowałem Winnetou:
— Keiowehowie przybyli do Nugget-tsil przez preryę i wrócą pewnie tą samą drogą. Na cóż więc szukać ich mozolnie! Jeśli objedziemy górę aż do miejsca, na którem zobaczył ich wczoraj twój wywiadowca, przekonamy się bezwarunkowo, czy są tam jeszcze, czy nie. Poco tracić tyle czasu, skoro można to prędzej i z mniejszym trudem osiągnąć!
— Mój brat ma słuszność, postąpimy wedle słów jego.
Wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy łukiem, zwróconym ku południowi, a wygiętym ku północy, dokoła gór. Była to w odwrotnym kierunku ta droga, którą jechali Apacze, szukając śladów Santera po jego ucieczce. Kiedyśmy potem dostali się na preryę, położoną na południe od Nugget-tsil, sprawdziło się moje przewidywanie: ujrzeliśmy bowiem dwa wielkie i silne tropy; wczorajszy wiódł do doliny, a dzisiejszej nocy prowadził na zewnątrz. Nie ulegało więc wątpliwości, że Keiowehowie stąd się zabrali. Mimoto wjechaliśmy na dolinę i zbadaliśmy ją, dopóki i dalsze ślady nie przekonały nas, że ją nieprzyjaciele opuścili.
Ruszyliśmy teraz ich nowym tropem, który łączył się z dawnym i tak się silnie odznaczał, że nie podobna było przeoczyć, że chcieli go nam wyraźnie pokazać. Życzyli sobie, żebyśmy poszli za nimi, dlatego nawet na miejscach, gdzie zresztą nie zostawiliby śladów, zadawali sobie trudu, by je odcisnąć wyraźnie. Na ustach Winnetou zaigrał uśmiech.
— Ci Keiowehowie — rzekł — znają nas przecież. Powinniby właśnie zacierać swe ślady, które i tak znaleźlibyśmy. Okoliczność, że tego nie czynią, musi w nas wzbudzić podejrzenie. Chcą być bardzo sprytni, a zachowują się całkiem przeciwnie, bo mózgu w głowach nie mają.
Powiedział to umyślnie głośno, żeby to słyszał pojmany Keioweh, którego oczywiście więziliśmy wciąż jeszcze u siebie. Zwracając się wprost do niego, dodał:
— Ty umrzesz prawdopodobnie, gdyż zabijemy cię, jeśli nie uwolnią nam Sama Hawkensa, lub jeśli się dowiemy, że go męczono. Gdyby się to jednak nie stało, gdybyśmy cię więc puścili wolno, to powiedz swym wojownikom; że postępują, jak chłopcy, którzy się nie nauczyli niczego i śmieszni są, gdy się chcą zachowywać, jak dorośli. Nam ani przez myśl nie przejdzie jechać dalej tym śladem.
Stosownie do tych słów zboczył z tropu, wiodącego na południowy wschód i zwrócił się wprost ku wschodowi. Znajdowaliśmy się między dorzeczem południowego Kanadianu i północnego ramienia rzeki Red River, do którego Winnetou miał zamiar się dostać.
Konie tych Apaczów, którzy wraz ze mną ścigali Santera, były dość wyczerpane i dla tego jazda nasza nie była tak prędka, jak sobie tego życzyliśmy. W dodatku kończyły się nasze zapasy żywności i zachodziła obawa, że będziemy skazani na to, co upolujemy codziennie, a to byłoby nam wyszło na niekorzyść, gdyż po pierwsze tracilibyśmy czas, z którego nie mogliśmy ani godziny poświęcić, a powtóre nie dałoby się podczas polowania zachować koniecznej ostrożności, zostawialibyśmy bowiem za sobą ślady, czego właśnie należało unikać.
Szczęściem napotkaliśmy pod wieczór małą gromadkę bizonów. Były to ostatki wielkich trzód bawolich, które już były ukończyły wędrówkę na południe. Zabiliśmy dwie krowy i zaopatrzyliśmy się w mięso na cały tydzień. Teraz mogliśmy już myśleć tylko o właściwym celu naszej podróży.
Nazajutrz dostaliśmy się do północnego ramienia rzeki Red, ubogiej wprawdzie w wodę, ale ujętej w brzegi dość zielone, gdy natomiast dotychczas jechaliśmy wciąż po zeschłej trawie bawolej. Mieliśmy więc odtąd paszę dla koni.
Salt Fork płynie z zachodu i uchodzi z prawej strony do Red River, tworząc w ten sposób kąt, w którym leżała wówczas wieś naczelnika Keiowehów, Tanguy. Znajdowaliśmy się po lewej, więc po drugiej stronie „Czerwonej rzeki“ i dlatego mogliśmy przypuścić, że nas nikt nie spostrzeże. Mimoto, dotarłszy do okolicy ujścia Salt Forku, objechaliśmy je łukiem i zbliżyliśmy się do Red River o pół dnia drogi poniżej ujścia. Z tych samych względów ostrożności użyliśmy do tego nocy i nad ranem zobaczyliśmy rzekę. Znaleźliśmy się w ten sposób tam, gdzie zamierzaliśmy, to jest po stronie przeciwnej, niźli spodziewali się nas Keiowehowie. Tu wyszukaliśmy sobie zakryte miejsce, aby wypocząć po nocnej jeździe. Tylko dla mnie i dla Winnetou nie było spoczynku, ponieważ on wyszedł na zwiady i poprosił, żebym mu towarzyszył.
Droga dotychczasowa prowadziła w dół rzeki, a zwiady musiały się odbywać w odwrotnym kierunku i to drugim brzegiem. Musieliśmy zatem przeprawić się przez rzekę, co nie przedstawiałoby trudności nawet przy wyższym stanie wody.
Oczywiście nie rozpoczęliśmy przeprawy w pobliżu naszego obozu, bo przez to byłoby łatwo odkryć go, gdyby ktoś później na trop nasz natrafił i poszedł nim z jakiegokolwiek powodu. Pojechaliśmy jeszcze kawał w dół, aż przybyliśmy nad dopływ rzeki Red River. Tu dopiero wparliśmy konie w wodę i ruszyliśmy przeciw prądowi. W ten sposób zniknęły nasze ślady. W pół godziny potem opuściliśmy tę rzeczkę i zwróciliśmy konie na preryę, aby dostać się znów do Red River w miejscu, znajdującem się o kilka mil angielskich powyżej naszego obozu.
To okrążanie i ukrywanie śladów zabrało nam sporo czasu, ale trud nato zużyty wynagrodził się nam rychlej, niż mogliśmy się tego spodziewać. Oto będąc jeszcze na preryi w pewnej odległości od rzeki, ujrzeliśmy dwu jedźców, prowadzących z sobą około tuzina jucznych mułów. Nie jechali oni wprost ku nam, lecz kierunek ich drogi przechodził na prawo obok naszego. Jeden z nich otwierał, a drugi zamykał pochód tej karawany ciężko obładowanych mułów. Twarzy ich niemogliśmy rozpoznać, odzież jednak wskazywała na to, że to biali.
Oni zobaczyli nas także i zatrzymali się. Byłoby to wpadło im zbyt w oko, gdybyśmy byli ich obojętnie minęli, nadto mogliśmy, zagadnąwszy ich, dowiedzieć się czegoś od nich. Szkody z ich strony nie obawialiśmy się, a szukać naszych śladów, by się dowiedzieć, skąd przybywamy, także byłoby im na myśl nie przyszło, bo na rzeczkę musieli się natknąć o wiele dalej na północ od miejsca, na którem myśmy z niej wyjechali. To też zapytałem Winnetou:
— Czy pójdziemy ku nim?
— Tak. — odrzekł. — To blade twarze, kupcy, prowadzący handel zamienny z Keiowehami. Ale nie powinni wiedzieć, kim jesteśmy.
— Dobrze! Ja jestem urzędnikiem ajencyi dla Indyan i udaje się w tym charakterze do Keiowehów, nie znam jednak ich języka i dlatego zabrałem ciebie z sobą. Ty jesteś Indyaninem Pawnee.
— To będzie dobre. Niechaj mój brat rozmówi się z blademi twarzami.
Pojechaliśmy ku nim, a oni zwyczajem dzikiego Zachodu wzięli strzelby w ręce i czekali na nas z zaciekawieniem.
— Odłóżcie strzelby panowie! — rzekłem, gdyśmy się do nich dość zbliżyli. — Nie mamy zamiaru was ukąsić.
— Toby wam zresztą nie wyszło na dobre — odpowiedział jeden z nich — bo my także umiemy kąsać. Strzelby ujęliśmy nie ze strachu, lecz ponieważ taki jest zwyczaj, a wy nam podejrzanie wyglądacie.
— Podejrzanie? Jakto?
— No, jeżeli dwaj gentlemani, jeden biały, a jeden czerwony, sami jeżdżą po preryi, to są zwykle łotrzykami. Nadto macie szaty całkiem indyańskie. Dziwiłbym się, gdybyście byli uczciwymi ludźmi!
— Dziękuję za tę szczerość! Zawsze to nieźle wiedzieć, co drudzy o człowieku myślą. Zapewniam was jednak, że się mylicie.
— Być może. Nie macie twarzy wisielca, to prawda. To mi zresztą obojętne, czy was prędzej, czy później gdzieś powieszą, gdyż wam, a nie mnie, owiną sznurek dokoła szyi. Może będziecie łaskawi powiedzieć, skąd przybywacie?
— Bardzo chętnie. Nie mamy powodu tego ukrywać. Jedziemy od Falze Washita.
— Tak! A dokąd?
— Potrosze do Keiowehów.
— Do których?
— Do plemienia, którem dowodzi Tangua.
— To niedaleko.
— Wiem o tem. Wieś leży pomiędzy rzekami Red River a Salt Fork.
— Słusznie! Ale jeśli nie pogardzicie dobrą radą, to zawróćcie czemprędzej i nie pokazujcie się nikomu z Keiowehów.
— Dlaczego?
— Bo to zły zwyczaj dawać się zabijać czerwonym.
— Pshaw! Nie przyzwyczaiłem się jeszcze do tego i później tego nigdy nie uczynię.
— Co się później stanie, tego nikt nie wie. Przestrzegłem was w dobrej myśli z ważnego powodu. Wracamy właśnie od Tanguy. Żywi on chwalebny zamiar skręcenia karku każdemu białemu i każdemu czerwonemu nie Keiowehowi, który mu wpadnie w ręce.
— W takim razie jest bardzo życzliwym gentlemanem! Czy wam to sam powiedział?
— Oczywiście i to kilkakrotnie.
— Figlarz!
— Oho! On wcale nie żartował przytem!
— Nie żartował? Rzeczywiście? Jakimże sposobem wobec tego mam przyjemność oglądać was w dobrem zdrowiu? Tangua chce pozbawić życia każdego białego, jak twierdzicie, i każdego czerwonego. Uważałem was także za białych. A może wy jesteście murzyni?
— Nie róbcie głupich dowcipów! Nam on nic nie zrobi, bo my jesteśmy wyjątkiem, jako jego starzy, dobrzy, znajomi; byliśmy już wielekroć w jego wsi. Jesteśmy traderami[1], jak odgadliście zapewne, i to rzetelnymi traderami, a nie opryszkami, którzy oszukują czerwonych na towarze i nie śmią się im potem pokazać. Dla tego przyjmują nas wszędzie chętnie. Wszak czerwoni potrzebują naszych towarów, nie będą więc na tyle głupi, żeby się rzetelnemu człowiekowi dobierać do gardła. Ale was unieruchomią napewno. Wierzcie mi.
— Będę się dalej ruszał, gdyż mam także względem nich uczciwe zamiary, a udaję się teraz do nich, by im przynieść pożytek.
— Tak? Więc powiedzcie nam już raz, kim jesteście i czego od nich chcecie.
— Jestem z ajencyi.
— Ajencyi? Słuchajcie! To jeszcze gorzej! Nie bierzcie mi tego za złe, ale oświadczę wam ze względu na was samych, że czerwoni bardzo źle usposobieni są względem ajentów, bo... bo...
Zawahał się z dokończeniem, więc uzupełniłem sam:
— Bo tyle razy ich oszukano. O tem pewnie myślicie, a ja przyznaję wam słuszność.
— Bardzo mnie cieszą wasze własne słowa, że wy ajenci jesteście łajdakami — zaśmiał się. — Keiowehów właśnie okpiono strasznie w ostatnich dostawach. Jeżeli czujecie ochotę do męczeńskiej śmierci, to jedźcie tam. Zaraz się wami zajmą serdecznie.
— Zrzekam się tego, sir! Nie przeczę, że Keiowehowie nie przyjmą mnie dobrze, ale spodziewam się, że się ucieszą bardzo, skoro im powiem, po co do nich przyszedłem. Doprowadziłem właśnie do skutku to, że popełniony błąd będzie naprawiony. Przez dodatkową dostawę otrzymają Keiowehowie, co im się należy, a ja zamierzam wyjaśnić, jak przyjdą w posiadanie towaru.
— Do stu piorunów! To z was jakiś biały kruk! — zawołał zdumiony. — W takim razie nie zrobią wam nic oczywiście. Ale naco macie czerwonego z sobą?
— Bo nie umiem dyalektu Keiowehów. To tłumacz, Pawnejczyk, którego zna także Tangua.
— Well! Wobec tego wszystko jest w największym porządku i przestroga moja była zbyteczna, choć wywołana tym powodem, że Tangua jest poprostu wściekły na wszystko, co nie jest Keiowehom.
— Dlaczego?
— Porobił w ostatnich czasach straszne doświadczenia. Apacze wpadli na jego terytorum i zabrali mu kilkaset koni. Ścigał ich oczywiście, ale został pobity, ponieważ ci mieli trzy do cztery razy więcej wojowników. Byłoby do tego nie doszło, mimo ich przemocy, gdyby nie towarzystwo kilku białych westmanów, którzy pomagali Apaczom. Jeden z tych ludzi wystrzałem spowodował kalectwo Tanguy. Nazywa się Old Shatterhand i najsilniejszego człowieka powala pięścią na ziemię. Ale nie wyjdzie mu te na dobre.
— Nie? Czy czerwoni zamierzają się zemścić?
— Naturalnie. Tangui przestrzelono oba kolana, co dla wodza jest okropnością! On pieni się z wściekłości i nie spocznie, dopóki tego Old Shatterhanda i Winnetou nie dostanie w swe ręce.
— Winnetou? Kto to?
— Młody wódz Apaczów, który z małą gromadką wojowników obozował o dwa dni drogi stąd. Biali są z nim, a oddział Keiowehów wyruszył naprzeciw, żeby zwabić ich do wsi.
— Czy ci biali i Apacze będą na tyle głupi, żeby pójść w pułapkę?
— Prawdopodobnie. Tangua jest tego pewien i kazał obsadzić drogę, którą będą musieli nadejść. Są bezwarunkowo zgubieni. Mnie to oczywiście nic nie obchodzi, ale ponieważ tam są biali, przeto zabrałem się stamtąd czemprędzej. Byłbym jeszcze kilka dni u Tanguy zabawił, ale przypatrywać się męczeniu białych na śmierć, to nie w moim smaku.
— A gdybyście byli spróbowali im dopomóc?
— Mimo nalepszych chęci byłbym nic nie wskórał. Po co mam zresztą do ognia wpychać zdrowe ręce, których mi tak potrzeba, i opalać je sobie? Jestem, żeby tak rzec, przyjacielem handlowym Keiowehów i ani mi się śni szkodzić sobie ujmowaniem się za ich wrogami. Byłem na tyle dobroduszny, że podjąłem się małej próby, ale musiałem tego czemprędzej zaniechać, gdyż Tangua warknął na mnie, jak wściekły pies łańcuchowy.
— Można sobie wyobrazić, gdyż nie był to narazie czas na to, żeby wstawiać się za jeńcami, jeszcze nie schwytanymi. Powinniście byli zaczekać.
— O, jeden był już pojmany; jeden z ludzi Old Shatterhanda. Szczególny człowiek; śmiał się i zachowywał tak, jak gdyby mu śmierć wcale nie groziła.
— Widzieliście go?
— Widziałem, jak go sprowadzono i jak z godzinę leżał skrępowany na ziemi. Potem zabrano go na wyspę.
— Na wyspę? Służy ona jako więzienie?
— Tak; leży w rzece Salt Fork, o kilka kroków od wsi i bardzo pilnie jej strzegą.
— Czy mówiliście z jeńcem?
— Kilka słów. Zapytałem go, czy życzy sobie jakiej przysługi. Na to on uśmiechnął się do mnie po przyjacielsku i powiedział, że czuje wielki apetyt na maślankę, oraz zapytał, czy nie pojechałbym do Cincinnati po jedną szklankę tego napoju. Zupełny błazen! Przestrzegłem go, że jego położenie wcale na śmiech nie pozwala, on na to prychnął znów śmiechem i oświadczył, żebym się o niego nie troszczył, bo są inni ludzie do tego. Mimo to wstawiłem się za nim u wodza, ale mnie odpędził jak psa. Obchodzą się z jeńcem zresztą nieźle, gdyż Old Shatterhand trzyma u siebie pojmanego Keioweha, jako zakładnika. Tylko Santer stara się białemu jeńcowi Keiowehów sprzykrzyć pozostającą mu jeszcze odrobinę życia.
— Santer? Nazwisko świadczyłoby, że to biały. Czy oprócz was byli jeszcze jacy biali u Tangui?
— Tylko ten Santer, wstrętny dla mnie osobnik. Przybył tam wczoraj z czerwonymi, którzy zwabili Winnetou i zabrał się zaraz do jeńca. Poznacie go także, skoro do wsi przyjdziecie.
— Czy wiecie, czego chce od wodza?
— Nie. Pozdrowiłem go wprawdzie, ale nie zważałem nań potem, gdyż widocznie nie podobała mu się moja obecność. Mogłem się dowiedzieć od czerwonych, lecz nie pytałem. Co mnie nie obchodzi, tego nie biorę na język; to moja zasada, z którą mi jest w życiu bardzo wygodnie.
— Czy ten Santer jest gościem wodza, czy też ma namiot osobny?
— Wyznaczono mu namiot, ale nie zaraz obok namiotu wodza, co jest zwykłem odznaczeniem chętnie widzianych gości, lecz starą budę skórzaną na końcu wsi. Widocznie nie jest u wodza w szczególnych łaskach.
— Czy nie wiecie, jak się biały jeniec nazywa?
— Sam Hawkens, sławny podobno westman, pomimo swej zabawności. Żałuję, że go sprzątną, ale mu nie poradzę. Może wódz prędzej was posłucha, niż mnie, jeśli wstawicie się za jeńcem dobrem słowem.
— Spróbuję. Czy potrafilibyście podać mi dokładniej położenie namiotu, w którym Santer mieszka?
— Na co? Zobaczycie sami, skoro tam przybędziecie. Czwarty, czy piąty w górę rzeki. Wątpię, czy się wam ten człowiek spodoba; ma twarz wisielca. Strzeżcie się go! Mimo swego urzędu jesteście jeszcze bardzo młody i nie weźmiecie mi za złe dobrej rady. Ja muszę jechać dalej. Bądźcie zdrowi i odjedźcie stąd cało!
Czy miałem go zatrzymać, by się więcej dowiedzieć? W takim razie trzebaby było powiedzieć jemu, kim jesteśmy, a to byłoby zbyt niebezpieczne. Winnetou był także tego zdania, gdyż pojechał dalej i rzekł do mnie głosem stłumionym:
— Już dość. Niech mój brat dalej nie pyta, gdyż to zastanowiłoby tych ludzi, jako przyjaciół Keiowehów.
— Mnie zdaje się także, że osiągnęliśmy dużo. Wiemy wcale dokładnie, gdzie siedzi Hawkens i gdzie mieszka Santer i znajdziemy obudwu. Jak daleko teraz pojedziemy?
— Dopóki ci dwaj handlarze nie znikną nam z oczu; potem powrócimy do obozu. Spotkanie z nimi przyniosło nam wielką korzyść. Aby to wszystko wybadać, co od nich usłyszeliśmy, musielibyśmy się narazić na wielkie niebezpieczeństwo. Wiemy już, jak sprawy stoją i dziś wieczorem zakradniemy się do wsi Keiowehów.
Obaj traderzy zniknęli nam zwolna z oczu. Musieli jechać powoli ze względu na owe juczne zwierzęta. Przekonałem się później, jakiem to nieszczęściem dla nich się stało. Dowiedziałem się również, że wzięli od Keiowehów na zamianę rozmaite futerka. Ten, który mówił z nami, był właściwym handlarzem, a drugi tylko pomocnikiem. Ponieważ ich już nie było widać i nie mogli nas dostrzec, wróciliśmy do obozu tą samą drogą i staraliśmy się zatrzeć nasze ślady.
Dick Stone i Will Parker, bardzo zadowoleni z wyniku naszych zwiadów, ucieszyli się szczególnie tem, że ich kochany Sam miał się stosunkowo dobrze i że nie stracił humoru. Prosili nas, żebyśmy ich dziś wieczorem wzięli z sobą, ale Winnetou odmówił temi słowy:
— Niechaj moi biali bracia zostaną dziś jeszcze tutaj, gdyż tym razem jeszcze Sama nie zdołamy uwolnić. Może uda się nam to dopiero jutro, a wy będziecie przytem.
Kryjówkę mieliśmy dość dobrą, ale przypadek mógł jakiego Keioweha sprowadzić na brzeg, na którym rozłożyliśmy się obozem. To też Winnetou rozporządził:
— Znam wyspę, położoną trochę dalej w dół rzeki. Rosną na niej drzewa i krzaki, za którymi się ukryjemy. Tam nikt nie przyjdzie. Niechaj moi bracia przeniosą się ze mną na tę wyspę.
Opuściliśmy tedy obóz, pojechaliśmy w dół rzeki, dopóki nie zobaczyliśmy wyspy. Woda tu była głęboka i płynęła dość wartko, ale przedostaliśmy się na koniach wcale gładko. Pokazało się, że Winnetou miał słuszność, wyspa bowiem była wielka i na tyle zarosła, że użyczała dość bezpieczeństwa dla ludzi i koni.
Urządziłem sobie legowisko w zaroślach i ułożyłem się do snu, gdyż przewidywałem, że następnej nocy nie będzie można nawet pomyśleć o spaniu; nie dla braku czasu, lub sposobności, lecz z powodu wody.
Sam Hawkens znajdował się na małej wysepce, do której ja chciałem się podkraść, w tym celu więc trzeba było pójść do wody. Zresztą jeszcze przedtem, aby się dostać z Winnetou z naszej wyspy na brzeg rzeki, należało ją przepłynąć, przyczem musieliśmy się zupełnie przemoczyć. Była to już połowa grudnia, a woda zimna. Któżby mógł wtedy spać w przemokłem ubraniu?
Skoro się ściemniło, zbudzono nas, gdyż i Winnetou zasnął także. Czas był wyruszyć do wsi. Zdjęliśmy niekonieczne części odzieży i zostawiliśmy wszystko, co mieliśmy po kieszeniach. Z broni wzięliśmy tylko noże z sobą. Potem wskoczyliśmy w rzekę i przepłynęliśmy na prawy brzeg, gdyż idąc wzdłuż niego, mogliśmy się dostać nad Salt Fork. Szliśmy z godzinę tym brzegiem przeciw prądowi i dostaliśmy się na miejsce, gdzie Salt Fork uchodził do Red River. O kilkaset kroków dalej na lewo ujrzeliśmy ogniska wsi. Leżała na lewym brzegu, a my znajdowaliśmy się na prawym. Musieliśmy się więc przeprawić.
Uczyniliśmy to jednak nie zaraz, lecz trzymając się prawego brzegu, puściliśmy się wpierw wzdłuż całej wsi, leżącej po drugiej stronie. Słowo wieś nie posiada tu europejskiego znaczenia, nie określa kompleksu domów, otoczonych ogrodami i polami. Z ogrodów i pól nie było tu ani śladu, a mieszkania tworzyły teraz namioty z grubej skóry, podczas gdy w lecie mieszkają czerwoni zwykle w płóciennych.
Prawie przed każdym namiotem płonęło ognisko, przy którem siedzieli mieszkańcy, grzejąc się i spożywając wieczerzę. Największy namiot stał mniej więcej w środku wsi. Wejście do niego zdobiły włócznie, obwieszone piórami i szczególnego kształtu lekami. Przy ognisku siedział wódz Tangua z młodym, ośmnastoletnim może Indyaninem i dwoma chłopcami w wieku lat mniej więcej dwunastu i czternastu.
— Ci trzej, to jego synowie. — rzekł Winnetou. — Najstarszy jest ulubieńcem i zostanie kiedyś dzielnym wojownikiem. Biega tak szybko, że nazwano go Pida, co znaczy: jeleń.
Kobiety krzątały się pośród namiotów, ale u Indyan nie wolno żonom i córkom jeść razem z mężami i synami. One jadają później i muszą się zadowolić tem, co zostanie, zato zaś wykonują wszelkie, nawet najtrudniejsze, roboty.
Szukałem wyspy. Niebo i wszystkie gwiazdy zakryły gęste, ciężkie, chmury, tylko ogniska umożliwiały nam rozpoznanie trzech wysp, położonych w niewielkich odstępach przy brzegu.
— Na której może się Sam znajdować? — zapytałem Winnetou.
— Chcąc to wiedzieć, musi mój brat przypomnieć sobie słowa tradera — odrzekł Apacz.
— Mówił, że ta wyspa jest blizko brzegu. Pierwsza i trzecia leżą dalej ku nam, a więc będzie to druga, środkowa.
— Prawdopodobnie. Tu na prawo jest koniec wsi, gdzie w czwartym, lub piątym namiocie mieszka Santer. Teraz się rozdzielimy. Ja muszę pojmać Santera, mordercę mego ojca i siostry, a Sam jest więcej twoim towarzyszem, niż moim, dlatego ty go poszukaj.
— A gdzie się potem spotkamy?
— Tu, skąd się rozchodzimy.
— Jeśli się nie stanie nic nadzwyczajnego, będzie to możliwe, ale gdyby którego z nas spostrzeżono przypadkiem, to powstanie wielki zgiełk, musimy więc oznaczyć inne miejsce, bardziej od wsi oddalone.
— Przedsięwzięcie nasze wogóle niełatwe, a twoje zadanie jeszcze trudniejsze od mego, gdyż musisz płynąć ku wyspie i dozorcy mogą cię zauważyć. Ciebie więc łatwiej spostrzegą, niż mnie. Gdyby cię przytem schwytano, skoczę ci na pomoc. Jeśli jednak uda ci się ujść, to powrócisz do naszej wyspy, ale okrążając, żeby ukryć przed nimi kierunek ucieczki.
— To jutro rano ślady zobaczą!
— Nie, gdyż deszcz spadnie wkrótce i ślady zatrze.
— Dobrze! Gdyby tobie trafiło się nieszczęście, to ja cię odbiję.
— To się nie zdarzy, jeśli nie zajdzie jaki zły przypadek. Spojrzyj na drugą stronę! Przed piątą chatą nie pali się ognisko. Niewątpliwie należy ona do Santera, a on śpi w niej. Będzie więc łatwo zbadać, co z nim słychać.
Po tych słowach odszedł na prawo w dół rzeki, aby potem poza obrębem wsi przepłynąć na drugą stronę i podejść skrycie do namiotów.
Ja musiałem sobie począć inaczej. Namiot, do którego zdążałem, znajdował się w blasku ognisk, a to było niedobre. Nie mogłem się pokazać na powierzchni wody i musiałem dostać się na wyspę, nurkując. Drogą wprost było trudno, bo choć ufałem, że dopłynę pod wodą na drugą stronę, ale co byłoby, gdybym się tam przed strażnikiem wynurzył? Nie. Trzeba było najpierw dotrzeć do pierwszej wyspy, niezamieszkanej prawdopodobnie, a odległej o jakich dwieście metrów od drugiej, środkowej, do której właśnie zmierzałem. Przypuszczałem, że z tej pierwszej wyspy rozpatrzę się, jaki jest przystęp do drugiej i co się na niej dzieje.
Poszedłem kawałek w górę rzeki i jąłem patrzeć ku wyspie najpierwszej. Nie zauważyłem na niej żadnego ruchu, z czego wywnioskowałem, że prawdopodobnie niema na niej nikogo. Zsunąłem się więc zwolna do wody, zanurzyłem się i popłynąłem na drugą stronę. Przybyłem tam szczęśliwie i wynurzyłem najpierw tylko głowę po usta, aby zaczerpnąć powietrza. Byłem na górnym końcu wyspy i zobaczyłem stąd, że był jeszcze inny, lepszy sposób wykonania mego zadania, niż poprzednio myślałem.
Wyspa, przy której stałem teraz w wodzie, była oddalona także o dwadzieścia metrów od drugiego brzegu, gdzie był przywiązany cały szereg łodzi indyańskich, które mogły mi dać doskonałą osłonę. Zanurzyłem się więc znowu i podpłynąłem do pierwszej łodzi, a stąd do drugiej, trzeciej i tak dalej, dopóki pod szóstą nie zbliżyłem się do środkowej wyspy na tyle, że już objąłem ją okiem.
Leżała bliżej lądu od tamtych i pokryta była nizkiemi zaroślami, ponad które sterczały dwa drzewa. Jeńca i straży nie było widać. Już miałem się zanurzyć, by tam przepłynąć, gdy wtem usłyszałem na wysokim brzegu nad sobą jakiś hałas. Spojrzałem w górę. Z brzegu schodził Indyanin, Pida, syn wodza. Szczęściem szedł skośnie w dół rzeki ku kanoe, tak, że mnie nie widział. Wskoczył do czółna i powiosłował ku wyspie środkowej. Nie mogłem więc jeszcze teraz się przeprawić i musiałem zaczekać.
Wkrótce doleciały mnie głosy ludzi, rozmawiających po drugiej stronie. Poznałem wśród nich głos Sama. Chciałem podsłuchać, o czem mówiono, i podpłynąłem pod następne kanoe, których było tyle, że chyba każdy samoistny mieszkaniec posiadał jedno na własność. Wynurzywszy się, usłyszałem słowa syna wodza:
— Mój ojciec Tangua żąda tego!
— Ani mi się śni zdradzić! — odrzekł Sam.
— W takim razie będziesz musiał wycierpieć dziesięć razy straszniejsze męczarnie!
— Nie bądź śmieszny! Sam Hawkens i męczarnie, hi! hi! hi! Twój ojciec spróbował już raz mnie zamęczyć, tam nad Rio Pecos u Apaczów. Wiesz z jakim skutkiem?
— Ten pies, Old Shatterhand, zrobił z niego kalekę!
— Well! Podobnie stanie się tutaj. Nie boję się niczego!
— Jeśli to mówisz bez żartów, to obłąkanie zapanowało w twej głowie. Jesteś uwięziony i umknąć nie potrafisz. Pomyśl, że całe twe ciało obwiązane rzemieniami tak, iż nie możesz żadnym członkiem poruszyć!
— Tak, te więzy zawdzięczam zacnemu Santerowi i dobrze mi z tem zupełnie!
— Cierpisz ból, ja to wiem, ale się nie przyznajesz do tego. Nie tylko masz skrępowane ręce i nogi, ale nadto przywiązany jesteś do drzewa, a czterej wojownicy pilnują cię we dnie i w nocy. Jakże uciekniesz?
— To moja rzecz, kochany młodzieńcze! Na razie podoba mi się tutaj, zaczekaj więc, dopóki nie zechcę odejść; wtedy nie zatrzymacie mnie.
— Puścilibyśmy cię wolno, gdybyś nam wyjawił, dokąd on się uda.
— Ja tego nie zrobię. Rozumiem już wszystko. Zacny Santer opowiedział mi tę historyę, by mnie nastraszyć, ale tem nic nie wskórał. Pojechaliście pod Nugget-tsil, aby pojmać Winnetou i Old Shatterhanda. Śmieszne! Pochwycić Old Shatterhanda, mojego ucznia, hi! hi! hi!
— Ale ty, jego nauczyciel, wpadłeś jednak w nasze ręce!
— To tylko dla rozrywki. Chciałem być u was przez kilka dni, bo was kocham, jeśli się nie mylę. Jeździliście nadaremnie, a teraz wam się wydaje, że Winnetou z Old Shatterhandem pobiegną za wami. Pierwszy raz słyszę taką niedorzeczność! Dziś widzicie, żeście się przeliczyli. Apacze nie przyszli, a wy nie wiecie, gdzie się znajdują i ja mam dopiero wam powiedzieć, dokąd pojechał Old Shatterhand. Myślicie, że ja to muszę wiedzieć? Zresztą powiem ci otwarcie, że wiem.
— No, dokąd?
— Pshaw! Dowiesz się wkrótce i bezemnie, gdyż...
Tu przestał, ponieważ zastanowiły go głośne okrzyki, które się teraz podniosły. Słów, które krzyczano, nie rozumiałem niestety, ale brzmiały tak, jak kiedy u nas wołają za zbiegiem: „trzymajcie go, zatrzymajcie!“ Przy tem powtarzali z rykiem imię Winnetou.
— Słyszysz ich, gdzie są! — zawołał Hawkens z tryumfem. — Gdzie Winnetou, tam i Old Shatterhand. Oni tu są, oni tu są!
We wsi zwiększył się ryk, jak również odgłos kroków biegnących Indyan. Spostrzegli Winnetou, ale nie pochwycili go jeszcze. To pokrzyżowało moje rachuby. Widziałem, jak syn wodza wyprostował się na wyspie i patrzył na brzeg. Następnie wskoczył do swego kanoe i zawołał na czterech dozorców:
— Weźcie strzelby do rąk i zabijcie każdą bladą twarz, gdyby się pokazała, by uwolnić jeńca!
Potem powiosłował ku brzegowi. Chciałem o ile możności oswobodzić Sama jeszcze dziś, ale to nie dało się na razie uskutecznić. Gdybym się był nawet odważył, jakkolwiek uzbrojony tylko w nóż, rzucić się na czterech czerwonoskórych, pociągnęłoby to za sobą natychmiast śmierć Sama, gdyż strażnicy, posłuszni rozkazowi Pidy, zamordowaliby jeńca.
Wtem przyszła mi do głowy pewna myśl, jeszcze zanim Pida zdołał dotrzeć do brzegu. Był to ulubiony syn wodza. Gdybym go dostał w swe ręce, mogłem go potem wymienić na Sama. Był to plan wprost szalony, ale na to nie zważałem w tej chwili. Chodziło tylko o to, żeby młodego wodza pochwycić niepostrzeżenie.
Jeden rzut oka przekonał mnie, że położenie moje było korzystne. Winnetou biegł ku Red River, a zatem w lewo, podczas gdy nasz obóz znajdował się na wyspie na prawo. Postąpił sobie chytry Apacz mądrze, gdyż w ten sposób wyprowadził w pole swych prześladowców. Za uciekającym brzmiały wrzaski ścigających go czerwonoskórców i w tamtą stronę, w którą on uciekał, zwrócili twarze dozorcy Sama. Oni byli obróceni do mnie plecyma, a zresztą nie było w pobliżu nikogo.
Syn Tanguy dostał się kanoem do brzegu, chciał je przywiązać i pośpieszyć tam, gdzie go wrzaski Keiowehów wołały. Pochylił się, a w tej chwili ja wynurzyłem się z wody tuż przed nim i jednem uderzeniem pięści rozciągnąłem go na ziemi. Wrzuciłem go do czółna, potem sam w nie skoczyłem i powiosłowałem w górę rzeki przy samym brzegu. Szalony pomysł udał się stosunkowo łatwo. Ze wsi nikt mnie nie widział, a dozorcy patrzyli jeszcze ciągle w przeciwnym kierunku.
Zabrałem się z całej siły do roboty, ażeby jak najrychlej wydostać się za obręb wsi. Potem, kiedy nie dosięgał mnie już blask jej ognisk, przepłynąłem na prawy brzeg Salt Forku, gdzie zemdlonego Indyanina położyłem na trawie. Następnie odciąłem rzemień, służący do przywiązywania łodzi, aby nim skrępować pojmanego i pchnąłem łódź w dół rzeki, żeby mnie nie zdradziła. Związawszy silnie ręce Pidy, wziąłem go na barki i ruszyłem ku naszej wyspie z powrotem.
Była to praca nie lada. Nie z tej przyczyny, żeby był dla mnie za ciężki, lecz dla tego, że przyszedłszy do siebie, nie chciał ze mną iść dobrowolnie. Musiałem mu kilkakrotnie nożem zagrozić. Broń jego odebrałem mu oczywiście.
— Ktoś ty? — zapytał w końcu z wściekłością. — Parszywa blada twarz, którą mój ojciec Tangua schwyta już jutro i zniszczy.
— Twój ojciec nie dostanie mnie; on wcale chodzić nie może. — odparłem.
— Ale ma niezliczonych wojowników, których wyśle za mną!
— Śmieję się z waszych wojowników, każdego z nich może łatwo spotkać to, co twojego ojca, gdy ośmieli się ze mną walczyć.
— Uff! Ty z nim walczyłeś?
— Tak.
— Gdzie?
— Tam, gdzie padł, gdy mu posłałem jedną kulę w oba kolana równocześnie.
— Uff, uff! Więc ty jesteś Old Shatterhand? — zapytał przerażony.
— Jak możesz o to dopiero pytać! Któż oprócz mnie i Winnetou odważyłby się wejść w sam środek waszej wsi i zabrać stamtąd syna wodza?
— Uff! Umrę więc, ale wy nie usłyszycie z ust moich ani jednego głosu boleści.
— Nie zabijemy ciebie. Nie jesteśmy takimi mordercami, jak wy. Jeśli twój ojciec wyda nam obie blade twarze, to puścimy cię wolno.
— Santera i Hawkensa?
— Tak.
— On ich wyda, bo syn więcej dlań wart, niźli dziesięć razy po dziesięciu Hawkensów, a na Santera wcale zważać nie będzie.
Od tej chwili nie wzbraniał się już iść ze mną. Przepowiednia Winnetou się sprawdziła, gdyż deszcz zaczął padać i to tak obficie, że nie podobna było znaleźć na brzegu miejsca przeciwległego do wyspy. Wyszukałem więc dość gęsto liśćmi pokryte drzewo, aby pod niem zaczekać, dopóki deszcz nie ustanie, albo do rana.
Była to nudna próba cierpliwości. Deszcz nie ustawał a dzień nie nadchodził. Pocieszałem się jedynie tem, że już nie przemoknę bardziej, niż przemokłem, ale wilgoć ta była tak zimna, że wstawałem kilkakrotnie, aby się rozgrzać wolną gimnastyką. Żal mi było młodego wodza, zmuszonego leżeć tak cicho, lecz on był o wiele więcej zahartowany podówczas odemnie.
Nareszcie spełniły się oba moje życzenia; deszcz ustał, a dzień zaszarzał, tylko gęsta ciężka mgła zawisła dokoła. Mimoto odnalazłem bez trudu miejsce na brzegu, którego w nocy szukałem. Zawołałem głośno: hallo!
— Hallo! — odpowiedział natychmiast Winnetou. — Czy to brat Old Shatterhand?
— Tak.
— To chodź! Czemu wołasz? To niebezpieczne!
— Mam jeńca. Przyślij kilku dobrych pływaków i rzemienie!
— Płynę sam.
Jakże się ucieszyłem, że nie wpadł w ręce Keiowehów! Niebawem ujrzałem głowę jego we mgle nad wodą. Wszedłszy na brzeg i ujrzawszy Indyanina, rzekł zdumiony:
— Uff! Pida, syn wodza! Gdzie go mój brat pochwycił?
— Na brzegu, niedaleko od wyspy Hawkensa.
— A Hawkensa widziałeś?
— Nie, lecz słyszałem jak mówił z „Jeleniem“. Byłbym się może do niego dostał i nawet uwolnił, ale wtem ciebie odkryto i musiałem umykać.
— To zdarzył się nieszczęśliwy przypadek nie z mojej winy. Dotarłem był prawie do namiotu Santera, gdy w tem ukazało się kilku Keiowehów, przechodzących tamtędy. Nie mogłem się zerwać i stoczyłem się na bok. Oni stanęli, a w czasie rozmowy rzucił jeden z nich wzrokiem w tę stronę, a wtedy ruszyli ku mnie. Wobec tego musiałem oczywiście wstać i uciekać. Blask ognisk oświecił moją postać i poznali mnie. Umykałem w górę zamiast w dół rzeki, aby ich wywieść w pole, przepłynąłem przez rzekę i uszedłem, ale Santera oczywiście nie widziałem.
— Zobaczysz go niebawem, gdyż ten młody wojownik zgodził się na wymianę siebie za Santera i Sama Hawkensa, a pewien jestem, że wódz zgodzi się na to.
— Uff! To dobrze, to bardzo dobrze! Mój brat Shatterhand postąpił odważnie, nawet zuchwale, biorąc Pidę do niewoli, ale to było dla nas najlepsze.
Mówiąc, że wnet zobaczy Santera, nie przypuszczałem, że się to stanie o wiele prędzej, niż sobie wyobrażałem. Przywiązaliśmy jeńca tak między sobą, że barki jego dotykały naszych, a chociaż miał ręce skrępowane, mimoto głowa musiała zostać ponad wodą. Tylko nogami mógł nam pomagać w pływaniu. Potem weszliśmy w rzekę. Pida nie stawiał oporu, lecz, gdy straciliśmy grunt pod stopami, zaczął w tem samem tempie silnie odbijać się nogami.
Mgła tak gęsta leżała na wodzie, że nie było widać na sześć długości człowieka, ale za to słyszy się we mgle lepiej. Byliśmy już niedaleko od brzegu, kiedy Winnetou się odezwał.
— Cicho, coś usłyszałem.
— Co?
— Coś jakby plusk wioseł, zanurzanych w wodę powyżej nas.
— To zatrzymajmy się.
— Tak; słuchaj!
Poruszaliśmy się tylko o tyle, ile było potrzeba do utrzymania się na wodzie, nie wywołując żadnego szmeru. Tak, Winnetou miał słuszność. Ktoś wiosłował z prądem wody. Było mu widocznie bardzo pilno, gdyż mimo spadu, jaki rzeka tu miała, używał wioseł.
Zbliżał się szybko. Czy należało nam pokazać się, czy też nie? Mógł to być nieprzyjacielski wywiadowca, ale z drugiej strony nie bez znaczenia było dla nas przekonać się, kto to był. Spojrzałem pytająco na Winnetou, a on zrozumiał mnie i odpowiedział:
— Nie wracać! Chcę wiedzieć, kto płynie! Nie zobaczy nas, bo leżymy całkiem cicho na wodzie.
Można się było spodziewać, że nas nie dostrzeże, gdyż wystawały tylko głowy nasze nad wodą. Nie odpłynęliśmy więc z powrotem. Pida był taksamo zaciekawiony, jak my. Mógł wprawdzie nas zdradzić, lecz nie zrobił tego, bo pewny był uwolnienia.
Uderzenia wioseł zbliżały się i z mgły wychyliła się łódź indyańska. Siedział w niej... kto? Postanowiliśmy cicho się zachować, ale Winnetou skoro tylko zobaczył siedzącego w łodzi, wydał donośny okrzyk:
— Santer!... Ucieka!
Mój, zwykle bardzo spokojny, przyjaciel tak się podniecił widokiem swego śmiertelnego wroga, że uderzył gwałtownie rękami i nogami, aby się dostać do kanoe, ale powstrzymało go to, że był przywiązany do mnie i do Pidy.
— Uff! Ja muszę popłynąć do niego... muszę go mieć! — zawołał i odciął nożem rzemień, wiążący go z Pidą.
Santer usłyszał rzeczywiście okrzyk Winnetou; zwrócił w tej chwili wzrok ku nam i zobaczył nas.
— Thousand devils! — krzyknął przerażony. — Toż tu są oni...
I zatrzymał się. Wyraz przestrachu znikł z jego oblicza i ustąpił miejsca złośliwej radości. Zrozumiał nasze położenie, wrzucił wiosło do czółna, pochwycił strzelbę, wymierzył do nas i zawołał:
— Wy psy, to wasza ostatnia wycieczka wodna!
Wypalił na szczęście w chwili, kiedy Winnetou się od nas uwolnił i w gwałtownych skokach sadził ku łodzi, a my doznaliśmy przez to szarpnięcia, które oddaliło nas od punktu, w który Santer wymierzył. Kula więc nie dosięgła nas.
Winnetou nie płynął teraz właściwie, lecz skakał wprost po wodzie. Wziął nóż między zęby i leciał ku wrogowi w długich podskokach, jak kamień, odbijający się od wody przy tak zwanem „puszczaniu kaczek“. Santer miał jeszcze kulę w drugiej lufie, wycelował do Apacza i zawołał szyderczo:
— Chodź tu, przeklęta czerwona skóro! Wyślę cię do wszystkich dyabłów!
Zdawało mu się, że się z Indyaninem prędko załatwi, że wystarczy mu pociągnąć za cyngiel, ale pomylił się, gdyż Winnetou zamierzył się natychmiast, aby się wychylić pod łodzią i przewrócić ją. Gdyby to nastąpiło, na nicby się nie przydała strzelba Santerowi, wpadającemu do wody i byłoby przyszło do mocowania się, w którem Indyanin, jako zręczniejszy, musiałby zostać zwycięzcą. Morderca Inczu-czuny i Nszo-czi poznał to, odłożył strzelbę czemprędzej i pochwycił za wiosło. Był to dla niego już największy czas, gdyż zaledwie je zdołał w ruch wprawić, wynurzył się Winnetou w tem miejscu, w którem łódź była przed chwilą. Santer już zaniechał strzału, usunął się kilku silnymi ruchami wioseł z niebezpiecznego pobliża zawziętego wroga i krzyknął:
— Widzisz psie, że mnie nie schwytasz? Kule zachowam do następnego widzenia!
Winnetou wytężył wszystkie siły, aby go jednak dosięgnąć, ale napróźno. Żaden pływak, choćby nawet szampion światowy, nie dopędzi łodzi, popychanej wiosłami po rwącej wodzie.
To wszystko rozegrało się prawie w jednej minucie, a mimoto, zaledwie Santer zniknął we mgle, ukazało się kilku Apaczów, którzy usłyszawszy głośne okrzyki i wystrzał, natychmiast skoczyli z wyspy do wody. Zawołałem ich do siebie, żeby mi pomogli Pidę zanieść na wyspę. Znalazłszy się na niej, kazałem Keioweha od siebie odwiązać. Wtem zwrócił się Winnetou do swoich ludzi ze słowami:
— Niechaj moi czerwoni bracia przygotują się prędko! Santer popłynął właśnie rzeką na czółnie i musimy ruszyć za nim.
Był tak rozdrażniony, jakim nie widziałem go nigdy przedtem.
— Musimy za nim wyruszyć, tak musimy — potwierdziłem ja. — Ale co się stanie z Samem Hawkensem i naszymi dwoma jeńcami?
— Tobie ich pozostawiam. — odpowiedział.
— Więc ja mam tutaj pozostać?
— Tak. Ja muszę pochwycić Santera, mordercę mojego ojca i siostry, ale ty masz obowiązek wyswobodzić Sama Hawkensa, jako swego towarzysza; musimy się więc rozłączyć.
— Na jak długo?
Namyślał się przez kilka chwil i rzekł:
— Kiedy się zobaczymy, tego na razie nie wiem. Życzenia i wola człowieka podlegają Wielkiemu Duchowi. Sądziłem, że dłużej będę z moim bratem Old Shatterhandem, lecz Manitou przemówił nagle przeciwko temu. Chce, żeby się stało inaczej. Czy wiesz, dlaczego Santer umknął?
— Wyobrażam sobie. Nie wpadliśmy w nastawioną na nas łapkę, a nawet wczoraj wieczorem zobaczono cię we wsi. Wiedzą więc Keiowehowie, że tu jesteśmy i nie spoczniemy, dopóki nie pochwycimy Santera i nie uwolnimy Hawkensa. Wobec tego opanowała Santera trwoga i zabrał się, jak mógł najprędzej.
— Tak, ale może być jeszcze inaczej. Syn wodza zniknął, a Keiowehowie łączą to oczywiście z naszem ukazaniem się tutaj; przypuszczają, że dostał się w nasze ręce. Tangua się tem rozłościł, zwrócił swój gniew przeciwko Santerowi, który wszystkiemu zawinił i wypędził go ze wsi.
— I to podobne do prawdy. Santer widocznie posłyszał, że Keiowehowie go bronić nie będą.
— A dla czego obrał drogę wodną i wyrzekł się swojego konia?
— Ze strachu przed nami. Bał się spotkać z nami, a gdyby nawet do tego nie doszło, odnaleźlibyśmy trop jego i ruszylibyśmy za nim w pogoń. Dla tego umknął kanoem, które zamieniał pewnie za konia. Nie domyślał się oczywiście, że jesteśmy tutaj na wyspie i że właśnie dzięki jego ostrożności dowiemy się o jego ucieczce. Ujrzawszy nas, nie wątpi, że go będziemy ścigali i będzie dzielnie wiosłował, aby szybko naprzód pędzić. Czy sądzisz, że go dościgniecie na koniach?
— To trudne, ale możliwe. Musimy przecinać zakręty rzeki.
— To właśnie byłoby błędem. Zwracam uwagę na to mego brata Winnetou.
— Dlaczego?
— Bo Santerowi może przyjść na myśl opuścić rzekę i lądem dalej uciekać z większą pewnością, że wam ujdzie. Ponieważ nie wiecie, po której stronie wyjdzie z wody, musicie się podzielić i jechać wzdłuż obu brzegów Red River.
— Mój brat ma słuszność. Uczynimy wedle jego wskazówki.
— Trzeba przy tem bardzo uważać, żeby nie przeoczyć miejsca, na którem on wyląduje, a to wam dużo czasu zabierze. Nie możecie także przecinać zakrętów rzeki, gdyż co dla jednej strony jest wklęsłością, to dla drugiej wypukłością i gdy jeden oddział przecinałby łuk, drugi okrążałby na drugim brzegu tem dalej i rozeszlibyście się z tego powodu.
— Jest tak, jak mówi mój brat, pojedziemy tedy wzdłuż wszystkich zakrętów rzeki. Szkoda nam więc teraz każdej minuty!
— Jakże chętnie przyłączyłbym się do was, ale uwolnić Hawkensa jest naprawdę moim obowiązkiem; nie mogę go opuścić.
— Nie zażądam nigdy od ciebie niczego, co byłoby przeciwko twej powinności. Tobie z nami jechać nie wolno. Ale jeśli Wielki Duch tak sprawami pokieruje, zobaczymy się za kilka dni.
— Gdzie?
— Odjeżdżając stąd, zwróć się ku połączeniu się tej rzeki z Rio Bosco de Natchitoches. Tam, gdzie obie rzeki zaczynają bieg wspólny, po ich lewym brzegu, czekać będzie jeden z moich wojowników, jeżeli spotkanie będzie możebne.
— A jeżeli nie zastanę tam żadnego?
— W takim razie będzie to znakiem, że jeszcze ścigam Santera, że nie wiem, dokąd umknie i nie mogę ci oznaczyć, gdzie mnie masz szukać. Potem udasz się ze swojemi trzema towarzyszami do St. Louis, do bladych twarzy, które chcą budować drogę dla ognistego konia. Ale proszę cię, żebyś do nas powrócił, skoro tylko dobry Manitou ci na to pozwoli. Chętnie cię zawsze przyjmą w pueblu nad Rio Pecos, a gdyby mnie tam nie było, dowiesz się, gdzie mnie można znaleźć.
Podczas naszej rozmowy przygotowali się Apacze do drogi. Winnetou podał rękę Dickowi i Stone’owi na pożegnanie, a następnie znów przystąpił do mnie.
— Mój brat wie, — rzekł — jak radowały się nasze serca, kiedy ruszaliśmy w drogę z nad Rio Pecos; zaskoczyła na niej śmierć Inczu-czunę i Nszo-czi. Jeśli kiedy nas odwiedzisz, nie usłyszysz już głosu najpiękniejszej córy Apaczów, która zamiast do miast bladych twarzy odeszła w krainę zmarłych. Teraz pędzi mnie zemsta od ciebie, ale ciebie miłość przyprowadzi do nas. Pragnę bardzo, żebym ci mógł zostawić wiadomość nad Rio Bosco, gdyby to jednak nie nastąpiło, nie baw zbyt długo w miastach Wschodu, lecz przyjeżdżaj do mnie jak najrychlej. Wiesz, kogo mi masz zastąpić. Czy przyrzekasz mi wnet powrócić, mój kochany, drogi bracie Szarlih?
— Przyrzekam. — odpowiedziałem — Serce moje pójdzie za tobą, kochany bracie Winnetou. Tobie także wiadomo, co obiecałem umierającemu Kleki-petrze. Słowa danego muszę dotrzymać.
— Niechaj więc dobry Manitou kieruje wszystkimi twymi krokami i osłania cię na wszystkich drogach. Howgh!
Uścisnął mnie i ucałował, wydał swym ludziom krótki rozkaz i wsiadł na konia, by wjechać w wodę. Skutkiem tego rozkazu podzielili się Apacze i jeden oddział przepłynął na prawy, a drugi na lewy brzeg rzeki. Patrzyłem za moim Winnetou, dopóki nie zniknął w mgle. Zdawało mi się, że tracę część mojej własnej istoty, a jemu równie ciężko przyszło się rozstać.
Stone i Parker zauważyli moje rozrzewnienie,a pierwszy z nich rzekł swoim prostym, serdecznym, sposobem:
— Nie bierzcie sobie tego tak do serca, sir! Złapiemy znów niebawem Apaczów. Pojedziemy za nimi, skoro tylko Sam będzie wolny. Nie będziemy zwlekali z wymianą jeńców. Jak myślicie to zrobić?
— Powiedzcie mi wy najpierw swe zdanie, kochany Dicku. Jesteście doświadczeńszy odemnie.
Westman pogładził brodę, bo mu pochlebiła ta pochwała i oświadczył:
— Za najprostsze uważam posłać pojmanego Keioweha zaraz do Tanguy i donieść mu, gdzie się syn jego znajduje i pod jakim warunkiem puścimy go wolno. Cóż ty na to, stary Willu?
— Hm! — mruknął Parker. — Jeszcze nigdy nie miałeś tak głupiej myśli, jak teraz właśnie.
— Głupiej! Ja? Do pioruna! Jak to głupiej?
— Jeśli wyjawimy, gdzie stoimy, wyśle Tangua swoich ludzi, którzy odbiorą nam Pidę, nie dając w zamian Hawkensa. Ja zrobiłbym inaczej.
— Jak?
— Pojedziemy z wyspy dobry kawał w głąb preryi, gdzie będziemy mieli wolną okolicę, którą swobodnie obejmiemy okiem. Potem poślemy Keioweha i postawimy za warunek, żeby przyszło tylko dwa, a nie więcej wojowników, którzy przyprowadzą nam Sama, a wezmą sobie Pidę. Gdyby ich nadeszło więcej, by nas pokonać, to ich zobaczymy zdaleka i zabezpieczymy się przed nimi zawczasu.
— Jabym radził postarać się o większą pewność i nie wysyłać żadnego posłańca — zauważyłem ja.
— Żadnego? Jakże Tangua się dowie, że jego syn...
— On się dowie.
— Od kogo?
— Odemnie.
— Od was? Czy sami udacie się do wsi?
— Tak.
— Dajcie temu pokój, sir! To niebezpieczne. Zatrzymanoby was natychmiast.
— Wątpię.
— Całkiem pewnie, całkiem pewnie!
— W takim razie Pida byłby zgubiony. Nie widzę potrzeby posyłać jednego z jeńców i tracić w ten sposób jednego zakładnika.
— To zaiste słuszne. Ale dlaczego właśnie wy macie iść do wsi? Ja mogę także to zrobić.
— Wierzę bardzo, że nie brak wam do tego odwagi, sądzę jednak, że będzie lepiej, jeśli ja pomówię z Tanguą.
— Zważcie przecież, jaki na was wściekły! Skoro mnie ujrzy, zgodzi się prędzej na każdy warunek, niżeli w złości, która go opanuje na wasz widok.
— Dla tego właśnie chcę sam z nim prowadzić układy. Niech się złości, że śmiem się przed nim pojawić, ale nic mi nie będzie mógł zaszkodzić. Jeśli wyślę kogo innego, pomyśli, że się go boję, a ja pragnę uniknąć podobnego podejrzenia.
— Więc róbcie, co chcecie, sir! Gdzie zaczekamy tymczasem? Tu na wyspie, czy też wyszukamy lepsze jakie miejsce?
— Niema lepszego.
— Well! Ale biada naszym jeńcom, jeśli się wam we wsi co stanie! Postąpilibyśmy z nimi bez pardonu. Kiedy wyruszycie?
— Dzisiaj wieczorem.
— Dopiero? Czy to nie zapóźno? Jeśli dobrze pójdzie, możemy uporać się do południa z wymianą i ruszyć za Winnetou.
— A Keiowehowie za nami i wybiją nas.
— Sądzicie?
— Tak. Tangua chętnie wyda nam Sama za syna, ale odzyskawszy go, poruszy wszystko, aby zemścić się na nas. Dla tego wymiana musi nastąpić wieczorem, poczem odjedziemy, aby się w nocy oddalić, zanim nas zaczną ścigać. Zaczekać do wieczora dlatego jeszcze warto, że do tego czasu wzmoże się obawa wodza o syna. To go podatniejszym uczyni.
— To prawda, ale jeśli nas tu przedtem spostrzegą, mr. Shatterhand?
— To także nic złego.
— Będą oczywiście Pidy szukali i przyjdą może na wyspę!
— Na wyspę nie, ale my zobaczymy ich na brzegu. Zauważą tam pewnie ślady Winnetou i pomyślą, że odjechaliśmy z Pidą. To jeszcze bardziej przerazi Tanguę. Słuchajcie no!
Zabrzmiały głosy ludzkie. Mgła się zaczęła podnosić, odsłaniając brzegi, na których stało kilku Keiowehów i udzielało sobie wzajem opinii o śladach kopyt, zauważonych właśnie; potem zniknęli, nie rzuciwszy okiem na wyspę.
— Oddalili się; było im widocznie bardzo pilno — rzekł Dick Stone.
— Udali się pewnie do wsi, aby Tangui donieść o tropie. Wyśle on natychmiast oddział jeźdźców za tym tropem.
Przepowiednia ta ziściła się w niespełna dwie godziny. Po drugiej stronie ukazała się gromada jeźdźców i ruszyła śladami. Oto, żeby ci Keiowehowie doścignęli Winnetou, nie było wcale obawy, gdyż ten niewątpliwie rozwinął przynajmniej taką samą szybkość jak oni.
Rozumie się samo przez się, że rozmowę prowadziliśmy z sobą pocichu, by jeńcy jej nie usłyszeli. Oni też nie wiedzieli, co się działo na drugim brzegu gdyż leżeli skrępowani w trawie za zaroślami.
Przed południem sprawiło nam słońce tę radość, że zaczęło ciepło na nas świecić, a to wysuszyło nie tylko nasze obozowisko, lecz i nas samych i zwiększyło przyjemność odpoczynku, którego używaliśmy, mając czekać do wieczora.
Wkrótce po południu ujrzeliśmy jakiś przedmiot, płynący do nas ku wyspie i zatrzymany potem przez nadbrzeżne zarośla. Było to kanoe, w którem leżało wiosło; rzemień, którym właściciel przywiązywał je zwykle do brzegu, był odcięty. Poznałem łódź, na której uwiozłem Pidę. Woda popędziła ją ze Salt Forku do Red River i dlatego tylko dostała się ona do wyspy tak późno, że po drodze zapewne gdzieś się zatrzymała. Ta łódź bardzo mi była na rękę, wciągnąłem ją więc na wyspę, aby się wieczorem posłużyć nią i nie przemoknąć znowu podczas przeprawy przez rzekę.
O zmroku zepchnąłem znowu łódź w wodę i powiosłowałem w górę rzeki. Stone i Parker odprowadzili mnie, życząc powodzenia. Powiedziałem im, że wtedy dopiero byłby powód do obaw, gdybym do rana nie powrócił.
Płynąć przeciw prądowi było bardzo trudno, dlatego dopiero w godzinę skręciłem z Red River do Salt Forku. W pobliżu wsi przybiłem do brzegu i przywiązałem kanoe do drzewa rzemieniem, w który zaopatrzyliśmy je przedtem.
Zobaczyłem znowu tak samo jak wczoraj płonące ogniska, mężczyzn, przy nich siedzących, oraz krzątające się tam i sam kobiety. Sądziłem, że wieś będzie dziś pilnie strzeżona, ale tego nie zastałem. Keiowehowie znaleźli ślady Apaczów, wysłali za nimi wojowników i zdawało im się, że są bezpieczni.
Tangua siedział dzisiaj także przed namiotem, lecz w towarzystwie tylko dwu młodszych synów. Ze spuszczoną głową wpatrywał się posępnie w ogień. Znajdowałem się dzisiaj na lewym brzegu Salt Forku, na którym też wieś leżała. Zacząłem się skradać od rzeki pod kątem prostym poza namioty, dopóki nie zobaczyłem przed sobą namiotu wodza. Miałem szczęście, gdyż w pobliżu nie było nikogo, ktoby mnie mógł zauważyć. Położywszy się na ziemi, poczołgałem się ku tylnej ścianie namiotu. Tam usłyszałem nizki, monotonny śpiew skargi: to wódz opłakiwał w ten indyański sposób stratę ulubionego syna. Posunąłem się dalej ku drugiej stronie namiotu, podniosłem się i stanąłem nagle tuż obok Tanguy.
— Dlaczego Tangua śpiewa głosem skargi? — zapytałem. — Dzielny wojownik nie skarży się. Jęki przystają tylko starym kobietom.
Niepodobna opisać, jak go moje ukazanie się przeraziło; chciał mówić, lecz nie zdołał ani słowa z siebie wydobyć. Chciał się zerwać, ale musiał zostać na ziemi z powodu uszkodzonych kolan. Wytrzeszczył na mnie szeroko rozwarte oczy, jakby na widmo i wyjąkał:
— Old... Old... Shat... Shat... uff, uff, uff! Skąd przychodzisz... jak jesteś... gdzie... Jesteście jeszcze tutaj? Nie odeszliście?
— Jestem jeszcze, jak widzisz. Przybyłem, gdyż mam z tobą pomówić.
— Old Shatterhand! — wypowiedział nareszcie całe moje nazwisko.
Usłyszawszy to obaj chłopcy, uciekli.
— Old Shatterhand! — powtórzył raz jeszcze pod wpływem trwogi, poczem twarz jego przybrała wyraz wściekłości. Naraz krzyknął coś, zwróciwszy się do innych namiotów. Nie rozumiałem tego, bo użył swego narzecza, lecz było w tem moje imię.
W chwilę potem zabrzmiało w całej wsi wycie, że mi się wydało, iż ziemia drży pod memi nogami. Ilu tylko było wojowników, tylu przybiegło do nas z podniesioną bronią. Na to ja dobyłem noża i wrzasnąłem Tagui do ucha:
— Czy Pida ma być przebity? On mnie tutaj do ciebie przysyła.
Zrozumiał moje słowa pomimo wycia i podniósł rękę. Ten ruch wystarczył, aby sprowadzić ciszę, ale Keiowehowie nas otoczyli. Spojrzenia, któremi mnie poprostu pożerali, dowodziły, że nie puściliby mnie żywcem stąd, gdyby o to chodziło. Usiadłem spokojnie obok Tanguy, popatrzyłem mu zimno w zdumione mą zuchwałością oblicze i rzekłem:
— Między mną i Tanguą panuje nieprzyjaźń na śmierć i życie. Nie jestem temu winien, ale też nic nie mam przeciwko temu. Wszystko mi jedno, czy z moimi przyjaciółmi zgubię jednego z jego wojowników, czy całe plemię. Czy go się boję, niech wywnioskuje z tego, że przyszedłem w sam środek jego wsi, by z nim pomówić. Załatwijmy to krótko: Pida znajduje się w naszym ręku i powieszą go na drzewie, jeśli ja o czasie oznaczonym nie wrócę.
Ani jedno słowo, ani jeden ruch nie zdradziły wrażenia moich słów na stojących dokoła czerwonoskórych, z których wielu poznałem. Oczy wodza iskrzyły się z wściekłości o to, że mi nie mógł nic zrobić, nie narażając życia swojego syna. Zgrzytając zębami wykrztusił tylko pytanie:
— Jak... jak... dostał się w wasze ręce?
— Byłem wczoraj tam na wyspie, kiedy rozmawiał z Samem, powaliłem go i zabrałem z sobą.
— Uff! Old Shatterhand jest ulubieńcem złego ducha, który go znowu obronił. Gdzie trzymacie mego syna?
— W miejscu bezpiecznem, o którem się teraz nie dowiesz! On sam ci to potem powie. Z tych moich ostatnich słów poznasz, że nie zamierzam Pidy zabić. Mamy u siebie jeszcze jednego Keioweha, wziętego do niewoli; wyciągnąłem go z kolczastych zarośli, w których nas podsłuchiwał. Będzie wolny razem z twoim synem, jeśli nam wydasz w zamian Sama Hawkensa.
— Uff! Dostaniesz go, tylko przyprowadź wpierw Pidę i wojownika Keiowehów!
— Przyprowadzić? Ani mi się śni! Znam Tanguę z tego, że mu ufać nie można. Oddaję dwu za jednego, a więc nadzwyczaj tanio i zachowuję się względem was bardzo dobrotliwie. Muszę od was za to zażądać, żebyście zaniechali wszelkich podstępów.
— Udowodnij mi wpierw, że Pida oczywiście u was się znajduje!
— Udowodnić? A tobie co? Ja to powiadam, a więc to prawda. Old Shatterhand to nie Tangua. Pozwól mi zobaczyć Sama Hawkensa! Już go zapewne na wyspie niema, bo niewątpliwie boicie się, że tam już nie jest bezpieczny. Muszę się z nim porozumieć.
— O czem chcesz z nim mówić?
— Chcę dowiedzieć się z własnych ust jego, jak mu się u was powodziło. Od tego będzie zależało to, co potem nastąpi.
— Muszę pierwej w tej sprawie zapytać o zdanie najstarszych wojowników. Oddal się do najbliższego namiotu, a potem usłyszysz, co postanowiliśmy.
— Dobrze! Ale nie ociągajcie się, gdyż, jeśli mnie zatrzymacie poza oznaczony czas, to Pidę powieszą.
Ten rodzaj śmierci jest dla czerwonego najhaniebniejszy. Można sobie wyobrazić wściekłość Tanguy! Podszedłem do najbliższego namiotu i usiadłem na ziemi, otoczony tak samo, jak przedtem, wojownikami. Tangua powołał swoich starszych wojowników do siebie i zaczął się z nimi naradzać. W każdej parze zwróconych na mnie oczu gorzał ogień, który tylko ze względu na Pidę nie stał się dla mnie zgubnym. Przytem zauważyłem oczywiście, że moja nieustraszoność imponowała Keiowehom nadzwyczajnie.
Po jakimś czasie wyprawił wódz jednego z wojowników, który zniknął w namiocie i wyprowadził zeń małego Sama. Zerwałem się i podbiegłem ku niemu. Ujrzawszy mnie, zawołał z radosnym tryumfem:
— Heigh-day, Old Shatterhand! Powiedziałem, że bezwarunkowo przyjdzie! Sprzykrzyło się wam bez starego Sama? Prawda?
Wyciągnął do mnie skrępowane ręce, aby się ze mną przywitać.
— Tak — odrzekłem — Greenhorn przyszedł, by wam dać świadectwo na to, że jesteście największym mistrzem w podchodzeniu. Na to bowiem złożyliście świetne dowody. Choćby wam pół dnia gadać, gdzie macie iść, wy zawsze pogonicie w przeciwną stronę.
— Na wyrzuty będzie czas później, mój ukochany sir, teraz powiedzcie mi lepiej, czy moja Mary jeszcze istnieje.
— Jest u nas.
— A Liddy?
— Pukawka? Ocaliliśmy ją także.
— W takim razie wszystko dobrze, jeśli się nie mylę. Chodźcie, starajmy się stąd zabrać. Tu trochę nudno.
— Cierpliwości, cierpliwości, kochany Samie! Zdaje wam się, że to nic, że to zabawka stąd odejść i was wyswobodzić.
— To jest zabawka, ale tylko dla was. Ciekaw jestem, czego wybyście nie zdołali dokazać. Ściągnęlibyście mnie nawet z księżyca, gdybym się tam zabłąkał, hi! hi! hi!
— Śmiejcie się, śmiejcie! Miarkuję z tego, że się wam tu nieźle powodziło.
— Źle? Co wam na myśl przychodzi! Było mi dobrze, nadzwyczaj dobrze! Każdy Keioweh kochał mnie jak własne dziecko. Od ciągłych pieszczot, głaskań i całusów nie mogłem zmysłów pozbierać. Karmili mnie, jak pannę młodą, a gdy chciałem spać, nie potrzebowałem dopiero się układać, bo stale leżałem na plecach.
— Czy kieszenie wam wypróżnili?
— Oczywiście. Wytrzęśli każdy proszek.
— Otrzymacie wszystko napowrót, o ile tylko co jeszcze jest. Narada skończyła się już, jak się zdaje.
Oświadczyłem wodzowi, że dłużej już czekać nie mogę, jeżeli syn jego ma pozostać przy życiu. Wobec tego odbyły się krótkie wprawdzie, lecz bardzo energiczne układy, z których wyszedłem zwycięzko, ponieważ nie ustąpiłem ani trochę, a wódz obawiał się o syna. W końcu postanowiono, żeby czterej zbrojni wojownicy odprowadzili mnie i Sama w dwu łodziach i żeby odebrali od nas jeńców. Na wypadek, gdyby więcej Keiowehów spróbowało udać się za nami potajemnie, zagroziłem śmiercią Pidy.
Żądałem właściwie wiele, domagając się wydania Sama. Mogłem towarzyszącym nam czterem Indyanom wypłatać figla, ale uwierzono mym słowom i później zawsze wierzono Shatterhandowi. Nie powiedziałem oczywiście, dokąd popłyniemy. Gdy Samowi ręce rozkrępowano, podrzucił je w górę i zawołał:
— Wolny, znów wolny! Tego nigdy wam nie zapomnę, sir! Nigdy też nie popędzę w górę na lewo, jeśli wasze błogosławione nogi pobiegną na dół na prawo.
Kiedyśmy się wybierali w drogę, dały się tu i ówdzie słyszeć gniewne pomruki. Indyanie złościli się porządnie, że przecież muszą puścić wolno jeńca i mnie w dodatku, a Tangua syknął zwrócony do mnie:
— Do powrotu mego syna jesteś bezpieczny, ale potem puści się za tobą całe plemię. Znajdziemy twoje ślady i pochwycimy cię, choćbyś odjechał powietrzem!
Nie uważałem za stosowne odpowiadać na tę groźbę złośliwą i zaprowadziłem Sama oraz czterech Keiowehów do rzeki, gdzie po dwu, ja oczywiście z Samem, powsiadaliśmy do łodzi. Od chwili, kiedy odbiliśmy od brzegu, towarzyszyło nam wycie, dopóki nie odpłynęliśmy tak daleko, że go słychać nie było.
Sterując, musiałem Samowi opowiedzieć, co się stało od wzięcia go do niewoli. Żałował wprawdzie, że Winnetou musiał się z nami rozłączyć, ale nie skarżył się na to zbytnio, gdyż obawiał się wyrzutów Apacza.
Pomimo ciemności wylądowaliśmy szczęśliwie na wyspie, przyjęci radośnie przez Dicka Stone’a i Willa Parkera, którzy dopiero po mem odejściu uświadomili sobie wielkość mego przedsięwzięcia.
Wydaliśmy obydwu jeńców, którzy nie pożegnali nas ani słowem, i zaczekaliśmy, dopóki nie ucichły uderzenia wioseł wracających kanoem. Następnie wsiedliśmy na konie i zwróciliśmy je ku lewej stronie rzeki. Należało tej nocy sporą przestrzeń ujechać, to też bardzo na rękę nam było, że Sam znał te strony dość dobrze. On podniósł się w strzemionach na swojej Mary, pogroził pięścią za siebie i powiedział:
— Teraz przytulają Keiowehowie głowy i czaszki, aby się wspólnie naradzić, jakby nas dostać w swoje przednie łapy. Ale gorzkie ich ogarnie zdziwienie! Sam Hawkens nie będzie już taki głupi i nie utknie w dziurze, z którejby go greenhorn musiał wywlekać. Już mnie żaden Keioweh nie złapie, jeśli się nie mylę...