<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Winnetou |
Podtytuł | czerwonoskóry gentleman |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Aleksander Ripper |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Wróciwszy teraz do puebla, zobaczyłem, jaka to była silna i olbrzymia budowla kamienna. Zwykle uważa się ludy amerykańskie za niekulturalne, ale ludzie, którzy umieli poruszyć takie masy skalne i spiętrzyć je w tak niezdobytą dla broni owoczesnej twierdzę, nie mogli znajdować się na najniższym stopniu kultury. Co do tego, że te narody istniały dawniej i że Indyanie nie są bynajmniej ich potomkami, jak powszechnie utrzymują, to nie chcę ani przyznawać słuszności temu mniemaniu, ani go zaprzeczać; gdyby jednak nawet tak było, to niema w tem jeszcze powodu do twierdzenia, jakoby Indyanie nie byli zdolni w rozwoju postępować. Oczywiście, jeśli się nie da im na to miejsca, ani czasu, to muszą podupaść i wyginąć.
Wspięliśmy się przy pomocy drabin na trzecią platformę, za którą leżały najlepsze ubikacye puebla. Tu mieszkał Inczu-czuna z obojgiem dziećmi i tu wyznaczono dla nas mieszkanie.
Moje było obszerne. Wprawdzie i ono nie miało okien i światło wpadało drzwiami, ale te były tak wysokie i szerokie, że było dość jasno. Komnata była pusta, ale Nszo-czi umeblowała ją niebawem tak dobrze futrami, kocami i różnymi sprzętami, że było mi daleko wygodniej, niżby w danych warunkach się zdawało. Hawkens, Stone i Parker otrzymali razem taką samą komnatę.
Gdy mój pokój gościnny był już na tyle urządzony, że mogłem doń wejść, przyniosła mi Nszo-czi przepysznie rzeźbioną fajkę pokoju i tytoń. Sama mi ją napchała i zapaliła. Gdy pociągnąłem raz i drugi, rzekła:
— Ten kalumet przysyła ci mój ojciec, Inczu-czuna. On sam przywiózł na to świętą glinę z kamieniołomów, a ja wyrzeźbiłam tę głowicę. Nie była jeszcze w niczyich ustach, prosimy cię, żebyś przyjął ją od nas na własność, a paląc z niej, żebyś o nas pamiętał.
— Wielką jest wasza dobroć — odrzekłem — lecz mnie prawie zawstydza, gdyż nie mam się czem odwzajemnić.
— Dałeś nam już tak wiele, że nie zdołamy ci się za to odwdzięczyć, uratowałeś kilkakrotnie życie Inczu-czuny i Winnetou! Obydwaj kilka razy byli w twym ręku, a ty ich nie zabiłeś. Dziś mogłeś znowu pozbawić życia Inczu-czunę, nie narażając się na żadną karę, a jednak tego nie uczyniłeś. Za to pozyskałeś sobie nasze serca, a pozwól też naszym wojownikom uważać cię za brata.
— Jeśliby się to stało, spełniłoby się moje największe życzenie. Inczu-czuna jest wielce sławnym wodzem i wojownikiem, a Winnetou polubiłem zaraz od pierwszej chwili. Jest to dla mnie wielkim zaszczytem, lecz równie wielką radością, że będą mnie nazywali bratem takich mężów. Pragnę tylko, żeby moich towarzyszy także spotkał ten zaszczyt.
— Jeśli zechcą, będą uważani za rodowitych Apaczów.
— Dziękujemy wam za to. A więc to ty sama wyrzeźbiłaś tę fajkę ze świętej gliny? Cóż za zręczność posiadasz w rękach!
Pokraśniała na tę pochwałę i rzekła:
— Wiem, że żony i córki bladych twarzy więcej umieją sztuk i zręczniejsze są od nas. Podam ci teraz jeszcze coś.
Wyszła i przyniosła moje rewolwery, nóż, amunicyę i inne przedmioty, które się nie znajdowały w kieszeniach, gdyż stamtąd nie zabrano mi niczego, nawet gdy byłem w niewoli. Podziękowałem, stwierdzając zarazem, że niczego nie brakuje i zapytałem:
— Czy moi towarzysze otrzymają także napowrót swą własność?
— Rozumie się. Niewątpliwie dostali już nawet, gdyż kiedy ja ciebie tu obsługuję, stara się o nich Inczu-czuna.
— A co tam z naszymi końmi?
— Są także. Ty będziesz jeździł na swoim, a Sam Hawkens także na swojej Mary.
— Ach! Wiesz, jak się ten muł nazywa?
— Tak. Znam także imię jego starej flinty. Nie powiedziałam ci tego, że często z nim rozmawiałam. To bardzo żartobliwy człowiek, ale też i dzielny wojownik.
— Tak, jest nim, a nawet czemś więcej, bo wiernym i zdolnym do ofiar towarzyszem, którego trudno nie kochać. Ale muszę cię jeszcze o coś zapytać. Czy dasz mi szczerą odpowiedź?
— Nszo-czi nigdy nie kłamie! — odparła z dumą, ale poprostu. — Najmniej zaś tobie mogłaby powiedzieć nieprawdę.
— Wasi wojownicy odebrali Keiowehom wszystko, co mieli z sobą?
— Tak.
— A moim trzem towarzyszom także?
— Tak.
— A dla czego mnie zostawiono to, co było w kieszeniach?
— Bo tak kazał mój brat Winnetou.
— Czy wiesz, czemu wydał taki rozkaz?
— Bo cię miłował.
— Pomimo że uważał mnie za swego wroga?
— Tak. Powiedziałeś przedtem, że polubiłeś go zaraz od pierwszej chwili, to samo zaszło u niego w stosunku do ciebie. Bardzo mu było przykro, że musiał cię uważać za wroga i to nie tylko za wroga...
Zatrzymała się w obawie, że powie coś, co mogłoby mnie obrazić.
— Mów dalej! — prosiłem.
— Nie.
— To ja skończę za ciebie. To, że widzieć musiał we mnie swego wroga, zapewne nie dolegało mu tak bardzo, gdyż nawet wróg zasługuje na szacunek, ale on sądził, że jestem kłamcą, fałszywym i podstępnym człowiekiem. Prawda?
— Słusznie się domyślasz.
— Jest nadzieja, że uzna swą pomyłkę w tym względzie. A teraz jeszcze jedno pytanie: Co słychać z Rattlerem, mordercą Kleki-petry?
— Przywiązują go właśnie do słupa męczeńskiego.
— Co? Teraz? Teraz właśnie?
— Tak.
— I o tem ja nic nie wiem? Czemu to zamilczano przedemną?
— Winnetou tak żądał.
— Tak? Dlaczego?
— Przypuszczał, że oczy twoje nie będą mogły na to patrzeć, a uszy tego wysłuchać.
— Co do tego nie pomylił się prawdopodobnie, a jednak może potrafiłbym na to patrzeć i słuchać tego, jeśliby uwzględniono moje życzenie.
— Jakie?
— Powiedz mi najpierw, gdzie się tortury odbędą!
— Tam na dole nad rzeką, gdzie ty się znajdowałeś poprzednio. Inczu-czuna odprowadził was, żebyście przy tem nie byli.
— Ale ja chcę być przy tem! Jakie przeznaczono dlań męki?
— Wszystkie, jakie zwyczajnie zadaje się jeńcom. To najgorsza blada twarz ze wszystkich, jakie kiedykolwiek wpadły w ręce Apaczom. Bez żadnego powodu zamordował Białego Ojca, którego czciliśmy wszyscy i kochali, nauczyciela Winnetou i dla tego nie umrze tylko wskutek kilku męczarni, lecz wojownicy spróbują na nim po kolei wszystkich mąk, jakie znamy.
— To być nie powinno; to nieludzkie!
— On na to zasłużył!
— Czy mogłabyś patrzeć na to?
— Tak.
— Ty, dziewczyna?
Długie jej rzęsy opadły na oczy. Spuściła na kilka chwil wzrok ku ziemi, potem podniosła go, spojrzała mi w twarz poważnie, prawie z wyrzutem i rzekła:
— Ty się temu dziwisz?
— Tak. Kobieta nie powinna znieść takiego widoku.
— Czy tak jest u was?
— Tak.
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Mówisz nieprawdę, a kłamcą przecież nie jesteś, gdyż wypowiadasz ją nie naumyślnie, lecz nieświadomie. Ty się mylisz.
— Więc ty twierdzisz coś przeciwnego?
— Tak.
— W takim razie znasz chyba lepiej odemnie nasze kobiety i dziewczęta!
— A może ty ich nie znasz! Gdy wasi zbrodniarze stają przed sędzią, to drugim wolno tego słuchać. Tak?
— Tak jest.
— Opowiadano mi, że tam bywa więcej słuchaczek niźli słuchaczy. Czy tam jest miejsce dla skwaw? Czy to ładnie z jej strony, że ściąga ją tam ciekawość?
— Nie.
— A gdy u was tracą mordercę, gdy go wieszają, lub głowę mu ucinają, czy niema przytem białych niewiast?
— Tak bywało dawniej.
— A teraz im zakazano?
— Tak.
— A mężczyznom także?
— Tak.
— A więc nikomu nie wolno! Gdyby jeszcze było wolno, przychodziłyby i one. O, kobiety białych twarzy nie są tak delikatne, jak sądzisz. One doskonale znoszą ból, ale ból, który cierpią drudzy ludzie, albo zwierzęta. Nie byłam u was, ale opowiadał mi to Kleki-petra. Potem Winnetou był w wielkich miastach Wschodu, a gdy powrócił, opowiadał mi wszystko, na co patrzył i co zauważył. Czy wiesz, co wasze kobiety robią ze zwierzętami, które gotują, smażą i jedzą?
— No?
— Zdejmują z nich żywcem skórę[1], wyrywają im jeszcze za życia kiszki[2] i wrzucają je jeszcze do wrzącej wody. A czy wiadomo ci, co robią lekarze białych?
— Co?
— Wrzucają żywe psy do wrzącej wody, aby się dowiedzieć, jak długo będą jeszcze potem żyły, i zdejmują z nich poparzoną skórę. Wycinają im oczy i języki, otwierają brzuchy i męczą je na różne inne sposoby, aby potem robić z tego książki.
— To są wiwisekcye, przeprowadzane dla wiedzy.
— Wiedzy? Kleki-petra był także moim nauczycielem, dla tego wiem, co chcesz przez to słowo powiedzieć. Jak też Wielki Duch patrzy na tę wiedzę, która bez śmiertelnych mąk zwierząt niczego nie potrafi nauczyć? I takie męczarnie wyprawiają wasi lekarze w swoich domach, gdzie także ich żony mieszkają i muszą się na to patrzeć! Czy może nie słyszą, jak dręczone zwierzęta wyją z boleści? Czy wasze skwawy nie trzymają ptaków w klatkach? Czy one nie wiedzą, jaka to męka dla ptaka? Czy wasze niewiasty nie siedzą tysiącami na wyścigach i nie radują się, jak zajeżdżają konie na śmierć? Czy nie są obecne skwawy tam, gdzie się kaleczą bokserzy? Jestem młodą, niedoświadczoną, dziewczyną, którą zaliczacie do „dzikich,“ ale mogłabym ci powiedzieć nie jedno jeszcze, co robią jeszcze wasze delikatne skwawy, nie odczuwając przytem dreszczów, których ja doznaję. Policz te tysiące wiotkich, pięknych, białych niewiast, które z uśmiechem na ustach stały, gdy męczono ich niewolników, lub ćwiczono na śmierć czarną służebnicę! A tutaj mamy zbrodniarza, mordercę, który powinien umrzeć tak, jak na to zasłużył. Ja chcę być świadkiem tego, a ty to potępiasz! Czy to istotnie złe z mej strony, że potrafię spokojnie patrzeć na śmierć takiego człowieka? A gdyby nawet było to niedobrem, to kto ponosi winę tego, że czerwoni przyzwyczaili swe oczy do takich rzeczy? Czyż to nie biali zmuszają nas do odpłacania za ich okrucieństwa srogością?
— Wątpię, czyby biały sędzia skazał pojmanego Indyanina na pal męczeński.
— Sędzia? Nie gniewaj się, gdy wypowiem słowo, słyszane tyle razy z ust Hawkensa: greenhorn! Ty nie znasz Zachodu. Gdzie tu masz sędziów, ludzi, których tym wyrazem obejmujesz. Silny jest sędzią, a słabego się sądzi. Posłuchaj, co się stało u ognisk obozowych bladych twarzy! Czy niezliczeni Indyanie, którzy padli w walce z białymi napastnikami, zginęli wszyscy prędko od kuli, lub noża? Wielu z nich na śmierć zamęczono, choć nie zrobili nic złego, bronili tylko praw swoich! Postanowiono u nas, żeby zginął morderca, który na tę karę zasłużył, a ja mam odwracać oczy dlatego, że jestem skwaw, dziewczyną? My także byłyśmy niegdyś inne, ale wy nauczyliście nas patrzeć na krew i nie drgnąć przytem powieką. Pójdę i będę obecna, kiedy morderca Kleki-petry poniesie zasłużoną karę!
Poznałem tę piękną, młodą, Indyankę jako cichą, łagodną, istotę, a teraz stała przedemną z błyszczącemi oczyma i płonącemi policzkami, żywy obraz bogini zemsty, nieprzystępnej dla miłosierdzia. Wydała mi się niemal piękniejszą, niż przedtem. Czy należało ją za to potępić? Czy nie miała słuszności?
— To idź, — rzekłem — ale ja także pójdę.
— Zostań lepiej tu! — prosiła tonem, już zupełnie innym. — Inczu-czuna i Winnetou nie będą zadowoleni z twego przybycia.
— Czy będą się na mnie gniewali?
— Nie. Nie życzą sobie tego, ale ci nie zakażą; jesteś nam bratem.
— Więc pójdę, a oni mi to wybaczą.
Wyszedłszy z nią na platformę, zastałem tam Sama Hawkensa. Palił krótką sawannową fajeczkę, ponieważ także dostał tytoniu.
— Teraz jest całkiem inna rzecz, sir — rzekł, krząkając z zadowoleniem. — Być najpierw jeńcem, a potem grać wielkiego pana, to chyba różnica. Jakżeż wam w nowych warunkach?
— Dziękuję, dobrze — odrzekłem.
— Mnie także doskonale. Wódz nas sam obsługiwał. To przecież ładnie, jeśli się nie mylę.
— Gdzie teraz Inczu-czuna?
— Poszedł znowu nad rzekę.
— Czy wiecie, co tam teraz się dzieje?
— Domyślam się.
— No, co?
— Czułe pożegnanie z miłymi Keiowehami.
— To mniej.
— A cóż?
— Męczą Rattlera.
— Męczą Rattlera? A nas tutaj zaprowadzili? Ja muszę być także przytem! Chodźcie, sir, zejdźmy tam prędko!
— Powoli! Czy potraficie patrzeć na takie sceny i dreszcz was nie odpędzi?
— Patrzeć? Dreszcz? Jaki z was jednak greenhorn, kochany sir! Gdy zabawicie dłużej na Zachodzie, nie będziecie myśleli o dreszczach. Ten drab na śmierć zasłużył i tracą go na sposób indyański.
— Ależ to okrucieństwo!
— Pshaw! Nie mówcie o okrucieństwie w wypadku takiego osobnika! Umrzeć przecież musi! A może się i na to nie godzicie?
— O tak, ale niech się z nim krótko załatwią! To przecież człowiek!
— Człowiek, mordujący drugiego, który mu nic a nic złego nie zrobił, to już nie człowiek. Był pijany, jak bydlę.
— To okoliczność łagodząca. Nie wiedział już, co czyni.
— Nie dajcie się wyśmiać! Tak, tam u was w starym kraju zasiadają panowie prawnicy i każdemu, komu się spodoba popełnić zbrodnię w stanie opilstwa, liczą wódkę jako okoliczność łagodzącą. Zaostrzyć powinni karę, sir, zaostrzyć! Kto się tak bezmyślnie upije, że rzuca się na bliźniego, jak dzikie zwierzę, tego należałoby ukarać podwójnie. Nie mam ani odrobiny współczucia dla tego Rattlera. Pomyślcie tylko, jak on się z wami obchodził!
— Myślę o tem, ale ja jestem chrześcijanin, a nie Indyanin. Spróbuję, może uzyskam dla niego śmierć szybką.
— Dajcie temu spokój, sir! Najpierw on na to nie zasługuje, a powtóre wszelkie wasze wysiłki będą daremne. Kleki-petra był nauczycielem, duchownym ojcem plemienia, a śmierć jego jest niepowetowaną stratą dla Apaczów, morderstwo zaś zostało popełnione bez żadnego powodu. Dlatego nie uda się skłonić czerwonych do pobłażliwości.
— A ja jednak spróbuję!
— Ale daremnie!
— W takim razie wpakuję Rattlerowi kulę w serce.
— Aby zakończyć jego męczarnie? Nie czyńcie tego na miłość boską! Usposobilibyście wrogo dla siebie całe plemię, które ma prawo oznaczania rodzaju kary, a jeśli pozbawicie je tego prawa, to natychmiast będzie już po naszej młodej przyjaźni. A więc idziecie?
— Tak.
— Pięknie; ale nie róbcie głupstw! Zawołam Dicka i Willa.
Zniknął w mieszkaniu i ukazał się wkrótce z obydwoma wymienionymi. Razem zeszliśmy z pięter. Nszo-czi poszła była naprzód i już nie było jej widać. Wchodząc z bocznej doliny na główną nad Rio Pecos, nie zastaliśmy już Keiowehów, którzy odjechali ze swoim zranionym wodzem. Inczu-czuna był na tyle rozumny, że wysłał za nimi potajemnie wywiadowców, gdyż mogła ich wziąć chętka powrócić niepostrzeżenie, aby się zemścić.
Wspomniałem już, że tam na placu stał nasz wóz z wołami. Apacze otoczyli go dokoła. Inczu-czuna i Winnetou stali obok, a przy nich Nszo-czi, która rozmawiała z bratem. Jakkolwiek córka wodza, nie śmiała mieszać się do spraw męskich, a jeśli teraz nie znajdowała się przy kobietach, to musiało w tem tkwić coś ważnego, o czem bratu chciała powiedzieć. Widząc nas nadchodzących, zwróciła na nas jego uwagę i cofnęła się potem do kobiet. Mówiła z nim zatem o nas. Winnetou przebił się przez krąg wojowników, wyszedł naprzeciw nas i rzekł poważnie:
— Czemu moi biali bracia nie zostali na górze w pueblu? Czy nie podobają im się mieszkania?
— Podobają się i dziękujemy za troskliwość czerwonemu bratu: — odrzekłem. — Przychodzimy, gdyż słyszeliśmy, że Rattler ma teraz ponieść śmierć. Czy tak?
— Tak.
— Ależ ja go nie widzę!
— Leży na wozie przy zwłokach zamordowanego.
— Jaki mu rodzaj śmierci przeznaczono?
— Śmierć w męczarniach.
— Czy to nieodwołalnie postanowione?
— Tak.
— Oko moje takiej śmierci nie zniesie!
— Dla tego mój ojciec, Inczu-czuna, zaprowadził was do puebla. Czemu zjawiliście się znowu tutaj, skoro wzrok wasz na coś podobnego nie potrafi patrzeć?
— Spodziewam się, że będę mógł być obecnym przy jego śmierci i nie odwrócę się ze zgrozą. Religia moja nakazuje mi wstawić się za Rattlerem.
— Twoja religia? Czy nie jest ona i jego religią?
— Tak.
— Czy on postępował według jej przykazań?
— Niestety, nie.
— Więc nie potrzebujesz spełniać ich względem niego. Twoja i jego religia zakazuje zabijać, a on mordował mimoto, nie można więc do niego stosować jej nauk.
— Nie mogę się kierować tem, co on zrobił. Muszę spełnić moją powinność, nie pytając o zapatrywania i czyny drugich ludzi. Proszę usilnie, byście złagodzili swoją surowość i pozwolili temu człowiekowi umrzeć śmiercią prędką.
— Co raz postanowiono, to się musi wykonać.
— Bezwarunkowo?
— Tak.
— Więc niema środka na spełnienie mojego życzenia?
Popatrzył w ziemię poważnie i z namysłem, a potem odrzekł:
— Jest tylko jeden.
— Jaki?
— Zanim go podam memu białemu bratu, muszę poprosić, żeby go nie użył, gdyż zaszkodziłoby ci to bardzo u moich wojowników.
— O ile?
— Nie ceniliby cię już tak, jakbym sam tego pragnął ze względu na ciebie.
— Czy to środek niehonorowy i na pogardę zasługujący?
— Wedle pojęć czerwonych mężów.
— Cóż to za środek?
— Gdybyś się powołał na naszą wdzięczność.
— Ach! Tego nikt rzetelny nie uczyni!
— Nie. Zawdzięczamy ci nasze życie. Powołując się na to, zniewoliłbyś mnie i ojca mego, Inczu-czunę, do zajęcia się twojem życzeniem.
— W jaki sposób?
— Odbylibyśmy nową naradę i na niej przemawialibyśmy tak za tobą, że wojownicy musieliby uznać wdzięczność, której się domagasz. Wówczas straciłoby wartość wszystko, czego z taką chlubą dla siebie dokonałeś. Czy ten Rattler godzien takiej ofiary?
— Pewnie, że nie!
— Brat mój słyszał, że mówię z nim szczerze. Wiem, jakie uczucia i myśli przenikają jego serce, ale moi wojownicy pojąć tego nie mogą. Gardziliby człowiekiem, któryby żądał takiego dowodu wdzięczności. Czy Old Shatterhand, który mógłby zostać najsławniejszym wojownikiem Apaczów, ma od nas odejść dla tego, że wojownicy spluwaliby przed nim?
Trudno było na to odpowiedzieć. Serce nakazywało obstawać przy próbie, ale rozum, a raczej duma sprzeciwiała się temu. Winnetou współczuł z moją wewnętrzną rozterką, bo powiedział:
— Pomówię z ojcem, a mój brat niech tu zaczeka!
Odszedł.
— Nie róbcie głupstw, sir! — tłumaczył Sam. — Nie domyślacie się, że to wstawiennictwo możecie życiem przypłacić.
— To chyba nie!
— O i owszem! To prawda, że czerwony gardzi każdym, kto wprost odeń żąda wdzięczności. Zrobi to, czego się odeń ktoś domaga, ale na przyszłość nie zna już tego człowieka. Musielibyśmy istotnie dziś się oddalić, a mamy przed sobą nieprzyjaznych Keiowehów. Co to znaczy, tego nie potrzebuję wam przedstawiać.
Inczu-czuna i Winnetou rozmawiali z sobą przez chwilą bardzo poważnie, poczem zbliżyli się do nas, a ojciec odezwał się w te słowa:
— Gdyby Kleki-petra nie był nas zaznajomił nieco z waszą wiarą, uważałbym cię za człowieka, z którym wstyd mówić. Tak jednak pojmuję twoje życzenie, ale moi wojownicy nie zrozumieliby go i gardziliby tobą.
— Nie tylko o mnie tu idzie, lecz także o Kleki-petrę.
— Jak to?
— On wyznawał tę samą wiarę, która mnie nakazuje przedłożyć prośbę i umarł w tej wierze. Religia polecała mu przebaczać nieprzyjacielowi. Wierz mi, że gdyby żył jeszcze, nie dopuściłby do tego, żeby jego morderca zginął taką śmiercią.
— Czy rzeczywiście?
— Jestem tego pewien.
Potrząsnął zwolna głową i rzekł:
— Jacyż to ludzie ci chrześcijanie! Albo są źli i wówczas złość ich jest tak wielka, że ją pojąć trudno, albo są znowu dobrzy, a wtedy ich dobroć jest równie niepojęta!
Następnie spojrzał w oczy synowi, a syn jemu. Obydwaj zrozumieli wzajemnie swe spojrzenia. Inczu-czuna zwrócił się znowu do mnie i zapytał:
— Czy ten morderca był także twoim wrogiem?
— Tak.
— Czy ty mu przebaczyłeś?
— Tak.
— Więc słuchaj, co ci powiem! Dowiemy się, czy mieszka w nim jeszcze choć ślad czegoś dobrego. Jeżeli tak, to spróbuję spełnić twoje życzenie bez szkody dla ciebie samego. Usiądźcie tutaj i zaczekajcie na to, co się stanie. Gdy ci dam znak, przystąpisz do mordercy i zażądasz, żeby cię poprosił o przebaczenie. Jeśli to zrobi, to umrze szybko.
— Czy będzie mi wolno powiedzieć to jemu?
— Tak.
Inczu-czuna powrócił z Winnetou do koła wojowników, a my usiedliśmy tam, gdzie staliśmy dotąd.
— Tego byłbym nie przypuścił, — rzekł Sam — żeby wódz zgodził się na wasze życzenie. Musicie być u niego dobrze zapisani.
— Nie w tem leży przyczyna, a w czem innem.
— W czem?
— To wpływ Kleki-petry, zaznaczający się nawet po jego śmierci. Ci czerwonoskórzy bardziej przesiąknęli prawdziwem duchowem chrześcijaństwem, niż im się zdaje. Jestem bardzo ciekawy, co teraz się stanie.
— Zaraz zobaczycie. Uważajcie!
Zdjęto z wozu płachtę, zniesiono jakiś długi, do kufra podobny, przedmiot, do którego przywiązany był człowiek.
— To trumna — rzekł Sam Hawkens — z wypalonych wewnątrz kloców, obciągnięta zmoczonemi skórami, które, wyschnąwszy, tak się ściągają, że trumnę szczelnie zamykają.
Niedaleko od miejsca, gdzie schodziła się główna dolina z boczną, wznosiła się skała, na której zbudowano z dużych kamieni otwarty ku przodowi sześcian. Obok leżało mnóstwo naznoszonych kamieni. Ku temu sześcianowi poniesiono trumnę wraz z przywiązanym do niej człowiekiem. Był nim Rattler.
— Czy wiecie, na co tam nagromadzono kamienie? — zapytał mnie Sam.
— Przypuszczam.
— No, na co?
— Budują grobowiec.
— Słusznie. Podwójny grobowiec.
— Dla Rattera także?
— Tak. Mordercę pochowają razem z ofiarą, co powinnoby się dziać po każdem morderstwie, gdyby to było możebne.
— To straszne! Być żywcem przywiązanym do trumny zamordowanego i wiedzieć zarazem, że to własne ostatnie łoże!
— Zdaje mi się, że naprawdę żal wam tego mordercy. Pojmuję to, że żebraliście jeszcze za nim, ale, żeby litować się nad nim, tego nie rozumiem naprawdę.
Teraz podniesiono trumnę w ten sposób, że Rattler stanął na nogach, poczem trumnę i jeńca przywiązano rzemieniami do muru. Czerwoni mężczyźni, kobiety i dzieci zbliżyli się i utworzyli półkole. Zapanowała głęboka, pełna oczekiwania, cisza. Winnetou i Inczu-czuna zajęli stanowiska koło trumny, jeden z prawej, a drugi z lewej strony. Wtem zabrał głos wódz:
— Wojownicy Apaczów zgromadzili się tutaj, by odbyć sąd, gdyż naród Apaczów dotknęła wielka, niepowetowana, strata, za którą winny ma śmiercią zapłacić.
Inczu-czuna mówił dalej, kreśląc kwiecistym indyańskim sposobem charakter i działalność Kleki-petry, poczem opisał dokładnie, jak go Rattler zamordował, jak tego drugiego pojmano i oznajmił na końcu, że morderca zostanie na śmierć zamęczony, a potem obok trumny zmarłego pochowany. Skończywszy przemowę, spojrzał wódz ku mnie i dał znak oczekiwany.
Powstaliśmy i weszliśmy w krąg. Przedtem nie widziałem dobrze skazańca z powodu oddalenia, ale gdy go teraz zobaczyłem, poczułem dlań, mimo całą jego złość i bezbożność, głęboką litość.
Trumna, ustawiona prosto, miała grubość człowieka i przeszło cztery łokcie długości. Wyglądała tak, jak kawałek grubego pnia, pokryty skórą. Rattler był przywiązany plecami w ten sposób do trumny, że ręce trzymał w tyle, a nogi rozstawione na ziemi. Widać było po nim, że nie cierpiał dotychczas ani głodu, ani pragnienia. Usta miał kneblem zamknięte, więc nie mógł mówić. Głowę przymocowano mu także w ten sposób, że nią nie mógł poruszać. W chwili, gdy się zbliżyłem do niego, wyjął mu Inczu-czuna z ust knebel i rzekł do mnie:
— Mój biały brat chciał z tym mordercą pomówić. Niech tak będzie!
Rattler zobaczył, że jestem wolny, pomyślał więc sobie, że niewątpliwie zaprzyjaźniłem się z Indyanami. Sądziłem przeto, że poprosi mnie, żebym się wstawił za nim. Tymczasem, skoro tylko knebel z ust mu wyjęto, krzyknął zjadliwie:
— Czego chcecie odemnie? Wynoście się; nie chcę nic z wami mieć do czynienia!
— Słyszeliście, mr. Rattlerze — odpowiedziałem na to spokojnie — że jesteście na śmierć skazani. To się już nie da zmienić i umrzeć musicie bezwarunkowo. Ale ja postanowiłem wam...
— Precz, psie, precz! — przerwał mi, przyczem chciał plunąć na mnie, lecz nie trafił, bo głową nie mógł poruszyć.
— Musicie zatem umrzeć — ciągnąłem dalej, niezbity tem z tropu — ale rodzaj śmierci od was zależy. Mają was zamęczyć, to znaczy dręczyć was będą długo dziś, a może jeszcze i jutro. To jest okropne i temu chciałbym zapobiec. Na moją prośbę okazał Inczu-czuna gotowość zgładzenia was na krótkiej drodze, jeśli tylko wypełnicie postawiony przezeń warunek.
Zatrzymałem się w nadziei, że zapyta mnie o ten warunek, ale zamiast tego rzucił mi straszne przekleństwo, które się nie da powtórzyć.
— Tym warunkiem jest, żebyście poprosili mnie o przebaczenie — oświadczyłem w dalszym ciągu.
— O przebaczenie? Ciebie o przebaczenie? — krzyknął. — Wolę sobie język odkąsić i znieść wszelkie męczarnie, jakie wymyślą te czerwone łajdaki!
— Zważcie, mr. Rattlerze, że nie ja postawiłem ten warunek, bo mnie waszej prośby nie potrzeba. Chciał tego Inczu-czuna, a że ja miałem to wam powiedzieć, więc czynię to właśnie teraz. Pamiętajcie, w jakiem położeniu jesteście i co wam grozi! Czekają was męki okropne, straszny rodzaj śmierci, którego możecie uniknąć zapomocą małego słówka: „pardon.“
— Nie myślę tego zrobić, nigdy, nigdy! Zabierzcie się stąd! Nie chcę widzieć waszej łajdackiej twarzy! Idźcie do dyabła, albo jeszcze dalej!
— Jeśli tak zrobię, jak mi teraz każecie, to z pewnością już nie wrócę. Bądźcie zatem rozsądni i powiedzcie to małe słowo!
— Nie, nie i nie! — zaryczał.
— Proszę was o to!
— Precz, precz, powiadam! O jasne nieba, dlaczego jestem związany! Gdybym ręce miał wolne, pokazałbym wam, którędy droga!
— Well, niech się stanie według waszej woli, ale przypominam, że nie wrócę nawet, gdy mnie zawołacie.
— Ja miałbym ciebie wołać? Ciebie, ciebie! Nie myśl tak! Wynoś się, powtarzam, wynoś się!
— Odchodzę, ale zapytam jeszcze o jedno; czy macie jakie życzenie? Chętnie je wam spełnię. Może polecicie mi pozdrowić kogo od siebie? Czy żyją jacy wasi krewni, których należałoby zawiadomić?
— Idź do piekła i zgłoś się tam, że jesteś przeklętym łotrem! Ty jesteś w spółce z tymi czerwonymi i oddałeś mnie w ich ręce. Niechaj cię za to...
— Mylicie się! — przerwałem mu. — A więc nie macie żadnego życzenia przed śmiercią?
— Tylko to jedno, żebyście jak najrychlej poszli za mną, tylko to jedno!
— Wobec tego skończyliśmy już z sobą. Nie mam tu więcej co robić, chyba udzielę wam rady chrześcijańskiej: Nie zatwardzajcie się w grzechach, lecz pomyślcie o swoich uczynkach i o zapłacie na tamtym świecie!
Co na to od niego usłyszałem, tego niepodobna powtórzyć, ciarki mi przeszły po ciele na skutek tych słów. Inczu-czuna wziął mnie za rękę, odciągnął mnie i powiedział:
— Mój biały brat widzi, że ten morderca nie zasługuje na to, żeby się za nim wstawiać. To chrześcijanin, a wy nazywacie nas poganami, ale czy czerwony wojownik wymówiłby takie słowa?
Milczałem, gdyż nie miałem co na to odpowiedzieć. Nie spodziewałem się, że Rattler tak się zachowa. Przedtem, gdy mówiono o palach męczeńskich Indyan, okazał się nadzwyczajnym tchórzem, drżał na całem ciele, a dzisiaj zdawało się, że kpi sobie z męczarni całego świata!
— To chyba nie odwaga z jego strony, — rzekł Sam — lecz wściekłość, tylko wściekłość.
— O co?
— Na was, sir. Sądzi, że wy temu winni jesteście, iż dostał się w ręce Indyan. Nie widział nas od dnia pojmania, a teraz was i nas widzi wolnymi, Indyan zaś usposobionych dla nas przyjaźnie, gdy tymczasem on ma zginąć. Na podstawie tego oczywiście przypuszcza, że graliśmy w fałszywe karty. Ale niechno się zaczną męki, wówczas będzie śpiewał inaczej. Uważajcie, że ja to powiedziałem, jeśli się nie mylę!
Apacze nie kazali nam długo czekać na to smutne widowisko. Miałem właściwie zamiar oddalić się, ale że nie widziałem jeszcze dotąd nic podobnego, postanowiłem przeto pozostać, dopókibym zdołał przypatrywać się temu.
Widzowie pousiadali. Kilku młodych wojowników wystąpiło z nożami w rękach i ustawiło się mniej więcej o piętnaście kroków od Rattlera. Rzucili ku niemu nożami, ale starali się go nie trafić, wszystkie ostrza wbiły się w trumnę, do której był przywiązany. Pierwszy nóż utkwił tuż z prawej, a drugi tuż z lewej strony jego nogi tak blizko, że nie było prawie żadnego odstępu. Następne dwa noże wymierzono nieco wyżej i tak szło to dalej, dopóki obie nogi nie zostały obramowane szeregami noży.
Dotychczas trzymał się Rattler znośnie, ale teraz zaświstały noże wyżej, chodziło bowiem o to, żeby całe kontury ciała naszpikować nożami. Zdjęła go trwoga. Ilekroć nóż nadlatywał, wydawał okrzyk przestrachu, a okrzyki te stawały się coraz głośniejsze i przeraźliwsze w miarę, jak Indyanie coraz to wyżej mierzyli.
Kiedy już cały korpus tkwił między nożami, przyszła kolej na głowę. Pierwszy nóż wbił się w trumnę na prawo od szyi, drugi na lewo i tak dalej obok twarzy w górę aż do szczytu głowy; dopóki nie zabrakło miejsca. Następnie noże powyciągano. Była to tylko przygrywka, w której młodzi ludzie chcieli pokazać, że nauczyli się celować spokojnie i rzucać pewnie. Odeszli na swoje miejsca i usiedli.
Teraz wyznaczył Inczu-czuna starszych ludzi, którzy mieli rzucać z odległości trzydziestu kroków. Kiedy pierwszy był gotów, przystąpił wódz do Rattlera, pokazał na prawe ramię i rozkazał:
— Tu!
Nadleciał nóż, trafił dokładnie w miejsce wskazane, przebił mięsień i utkwił w wieku trumny. Zaczęły się więc męczarnie naprawdę. Rattler poczuł ból i zawył, jak gdyby już chodziło o życie. Drugi nóż przebił ten sam mięsień na drugiem ramieniu, a wycie się podwoiło. Rzuty trzeci i czwarty, skierowane w uda na dany znak przez wodza, wywołały ten sam skutek w ciele męczonego. Krew się jeszcze nie pokazała, gdyż Rattler był w ubraniu, a Indyanie celowali tylko tam, gdzie rany nie były niebezpieczne, aby nie skrócić widowiska.
Być może, iż Rattler nie przypuszczał dotychczas, że jego śmierć biorą poważnie, ale teraz przekonał się, że mniemanie to było błędne. Noże powbijały mu się już w przedramiona i w przedudzia. Dotychczas wydawał tylko urywane okrzyki, a teraz zaczął wyć bez przestanku.
Widzowie zaczęli szemrać, sykać i na inne sposoby okazywać swą niechęć i pogardę, bo Indyanin zachowuje się całkiem inaczej pod słupem męczeńskim. Od początku widowiska, które kończy się jego śmiercią, intonuje śpiew przedśmiertny, sławi swe czyny i wyszydza swych dręczycieli. Im większy ból mu zadają, tem większe miota na nich obelgi, ale nigdy nie wyda z siebie skargi, ani krzyku boleści. Gdy skona, głoszą wrogowie jego chwałę i chowają go ze wszystkimi indyańskimi honorami. Jest to w takim razie i dla nich zaszczytem, że przyczynili się do śmierci, tak pełnej chwały.
Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa z tchórzem, krzyczącym przy najlżejszem zranieniu, lub błagającym o łaskę. Męczyć go nie jest zaszczytem, lecz wprost hańbą. To też wkońcu nie znajdzie się dzielny wojownik, któryby chciał się nim zajmować. Ubijają go, lub w inny sposób, niehonorowy, pozbawiają życia.
Takim tchórzem był Rattler. Rany jego były nieznaczne i nie niebezpieczne; mogły mu sprawiać ból do pewnego stopnia, ale o męczarniach jeszcze mowy nie było. Mimoto on wył i wrzeszczał, jak gdyby doznawał wszystkich mąk piekielnych. Przytem ryczał moje nazwisko, wzywając mnie, bym się zbliżył do niego. Na to Inczu-czuna zarządził przerwę i zawezwał mnie:
— Niechaj mój młody biały brat pójdzie do niego i zapyta, czemu tak krzyczy. Noże nie sprawiły mu jeszcze chyba wielkiego bolu.
— Chodźcie tu, sir, chodźcie tu! — wołał Rattler.— Chcę z wami mówić!
Poszedłem i zapytałem:
— Czego sobie życzycie?
— Powyjmujcie mi z rąk i nóg noże!
— Tego mi nie wolno.
— Ależ ja umrę od tego, któżby wytrzymał tyle ran?
— To szczególne! Czy sądziliście, że będziecie mogli żyć?
— A przecież wy żyjecie!
— Ja nie zamordowałem nikogo!
— Jam temu nie winien, że to zrobiłem! Wszak wiecie, że byłem pijany!
— Czyn pozostaje ten sam. Ostrzegałem was często przed wódką. Nie słuchaliście i teraz musicie ponieść skutki tego.
— Jesteście zimnym, nieczułym człowiekiem! Wstawcie się za mną!
— Już to zrobiłem. Powiedzcie: „pardon,“ a umrzecie szybko, a nie wśród powolnych męczarni.
— Umrę szybko! Ależ ja nie chcą umrzeć! Ja pragnę żyć, żyć, żyć!
— To niemożliwe.
— Niemożliwe? A więc niema ratunku?
— Nie.
— Niema? Żadnego, żadnego, żadnego?
Ryczał to na całe gardło i wszczął potem taki lament i jęki, że, nie mogąc koło niego dłużej wytrzymać, oddaliłem się.
— Zostańcie, sir, zostańcie przy mnie, — krzyknął za mną — bo znowu zaczną!
Na to huknął nań wódz:
— Nie wyj dłużej, ty psie! Jesteś smrodliwym kujotem, którego żaden wojownik bronią swoją nie dotknie.
A zwracając się do swoich ludzi, rzekł w dalszym ciągu:
— Kto z synów walecznych Apaczów zechce się jeszcze zajmować tym tchórzem?
Nikt się nie odezwał.
— A więc nikt?
Znów to samo milczenie.
— Uff! Ten morderca nie godzien tego, żebyśmy go zabili. Nie pochowamy go też z Kleki-petrą. Jak mogłaby taka ropucha ukazać się obok takiego łabędzia w ostępach wieczności. Odetnijcie go!
Skinął na dwu młodych chłopców. Ci zerwali się, poskoczyli ku niemu, wyjęli mu noże z rąk i nóg i odcięli go od trumny.
— Zwiążcie mu ręce na plecach! — rozkazał wódz.
Chłopcy, najwyżej dziesięcioletni, wykonali ten rozkaz, a Rattler nie odważył się przytem ani na jeden ruch oporu. Co za hańba! Wstydziłem się niemal tego, że jestem białym.
— Zaprowadźcie go nad rzekę i wtrąćcie do wody!— brzmiało następne zarządzenie. — Jeśli dostanie się szczęśliwie na drugi brzeg, niech będzie wolny!
Rattler wydał okrzyk radości i pozwolił się chłopcom zanieść do rzeki. Zepchnęli go rzeczywiście do wody, gdyż nie miał nawet na tyle ambicyi, żeby sam wskoczył. Z początku się zanurzył, wnet jednak wychylił się z wody i starał się płynąć na grzbiecie. Nie było to bynajmniej trudnem, pomimo że miał ręce związane na plecach. Z powodu nie wielkiego gatunkowego ciężaru nie idzie człowiek na spód, on zaś miał w dodatku nogi swobodne i mógł się z ich pomocą posuwać naprzód, co mu się też w pewnej mierze udawało.
Czyż powinien był dostać się na drugi brzeg? Ja sam sobie tego nie życzyłem. On teraz na śmierć zasłużył. Wypuszczając go żywym na wolność, brałoby się na siebie winę zbrodni, któreby popełnił w przyszłości. Obaj chłopcy stali tuż nad wodą i patrzyli za nim. Po chwili wydał Inczu-czuna nowy rozkaz:
— Weźcie strzelby i wypalcie mu w łeb!
Wezwani pobiegli na miejsce, gdzie kilku wojowników poskładało strzelby i wzięli po jednej. Ci malcy wiedzieli zupełnie dobrze, jak się z taką bronią obchodzić. Uklękli na brzegu i zaczęli mierzyć w głowę Rattlera.
— Nie strzelać, na miłość Boga, nie strzelać! — krzyknął ten, pełen przerażenia.
Chłopcy zamienili z sobą kilka słów, czyniąc sobie z tego przykrego wypadku rodzaj sportu i pozwalając swej ofierze płynąć coraz dalej, na co wódz milcząco się godził. Poznałem z tego, że wiedział, czy umieli strzelać, czy nie. Potem krzyknęli do siebie głośno jakby dla zachęty i wypalili obydwaj. Rattler, trafiony w głowę, zniknął natychmiast pod wodą.
Nie zabrzmiał żaden okrzyk tryumfu, jak to się dzieje zazwyczaj przy śmierci nieprzyjaciela. Taki tchórz nie był godzien podniesienia głosu. Pogarda Indyan była tak wielka, że nie troszczyli się nawet o zwłoki Rattlera. Nie rzuciwszy na nie nawet okiem, pozwolili, żeby spłynęły z wodą. Mógł on być tylko zraniony, a nie zabity, mógł nawet tylko udać, że go trafiono i pójść na dno tak, jak ja to zrobiłem, a później dopiero wynurzyć się w jakiemś miejscu niewidocznem. Mimo to nie uważali za rzecz godną wysiłku dalej się nim zajmować.
Inczu-czuna przystąpił do mnie i zapytał:
— Czy mój biały brat jest ze mnie teraz zadowolony?
— Tak, dziękuję ci!
— Nie masz powodu do składania podzięki, gdyż bez twej prośby byłbym postąpił tak samo. Ten pies nie zasługiwał na śmierć męczeńską. Dziś widziałeś różnicę między nami, poganami a wami, chrześcijanami, między dzielnymi czerwonymi wojownikami a białymi tchórzami. Blade twarze zdolne są do każdej zbrodni, ale gdy trzeba okazać odwagę, wyją ze strachu, jak psy, bojące się batów.
— Wódz Apaczów nie powinien zapominać, że wszędzie są mężni i bojaźliwi, dobrzy i źli ludzie!
— Słusznie mówisz, nie chciałem cię obrazić, ale niech żaden też naród nie sądzi, że jest lepszym od drugiego dlatego, że ma inną barwę.
Aby go odciągnąć od tego drażliwego tematu, zapytałem:
— Co teraz zrobią wojownicy Apaczów? Czy pochowają Kleki-petrę?
— Tak.
— Czy mogę być przytem obecnym z moimi towarzyszami?
— Tak. Sam byłbym cię poprosił o udział w tej uroczystości. Rozmawiałeś wówczas z Kleki-petrą, kiedy myśmy odeszli po konie. Czy to była zwyczajna rozmowa?
— Nie, bardzo poważna dla niego, a dla mnie pełna znaczenia. Czy chcecie wiedzieć, o czem rozmawialiśmy z sobą?
— Powiedz! — odrzekł.
Zwróciłem się teraz do niego w liczbie mnogiej, gdyż Winnetou przyłączył się do nas.
— Gdyście wy odeszli, ja z Kleki-petrą usiedliśmy obok siebie. Przekonaliśmy się wkrótce, że jego ojczyzna jest i moją zarazem, prowadziliśmy więc rozmowę w języku ojczystym. On przyznał się, że was bardzo miłuje, oraz, że pragnie umrzeć za Winnetou. Wielki Duch spełnił to jego życzenie w niewiele minut potem.
— Dlaczego chciał umrzeć za mnie? — zapytał zdziwiony młody wódz.
— Ponieważ ciebie kochał, a nadto z innego powodu, o którym powiem ci później. Śmierć jego miała być pokutą.
— Kiedy umierał, leżąc na mojem sercu, mówił do ciebie językiem, którego nie rozumiałem. Jaki to był język?
— Nasza mowa ojczysta.
— Czy mówił wówczas o mnie?
— Tak.
— A co?
— Prosił mnie, bym ci wiernym pozostał.
— Żebyś... mnie... wiernym... pozostał? Wszak ty mnie jeszcze nie znałeś!
— Znałem cię, gdyż widziałem cię przedtem, a kto na Winnetou popatrzy, ten wie, kogo ma przed sobą. Zresztą on mówił mi o tobie.
— A co ty jemu odpowiedziałeś?
— Obiecałem spełnić to życzenie.
— To było jego ostatnie życzenie w życiu, a ty zostałeś jego spadkobiercą. Ślubowałeś mu wierność dla mnie, chroniłeś mnie, strzegłeś i oszczędzałeś, a tymczasem ja ścigałem ciebie, jak wroga. Pchnięcie nożem, jakie ci zadałem, byłoby dla każdego innego śmiertelnem, ale twoje silne ciało wytrzymało. Jestem wielkim, wielkim twoim dłużnikiem. Bądź moim przyjacielem!
— Jestem nim już od dawna.
— Moim bratem!
— Z całego serca.
— W takim razie zawrzemy przymierze nad grobem tego, który duszę moją oddał twojej! Odeszła od nas szlachetna blada twarz, a przed rozstaniem się przyprowadziła nam drugą, równie szlachetną. Niechaj krew moja będzie twoją krwią, a twoja krew moją krwią! Ja napiję się twojej, a ty mojej. Ojciec mój Inczu-czuna, największy wódz Apaczów, na to pozwoli!
Inczu-czuna wyciągnął ku nam ręce i rzekł w serdecznym tonie:
— Pozwalam. Zostaniecie nie tylko braćmi, lecz jednym mężem i wojownikiem w dwu ciałach. Howgh!
Udaliśmy się teraz tam, gdzie miano zbudować grób. Zapytałem o rozmiary i wysokość grobowca, poczem poprosiłem o kilka tomahawków. Następnie poszedłem ze Stonem, Dickiem i Willem w górę rzeki do lasu, gdzie wyszukaliśmy odpowiednie drzewo i wyciosaliśmy krzyż. Gdyśmy wrócili do obozowiska, zaczęły się uroczystości żałobne. Czerwonoskórzy pousiadali dookoła szybko wzniesionej i skończonej budowli i zaczęli śpiewać jednostajne, oryginalne i głęboko wzruszające, pieśni umarłych. Głuchy, monotonny ich dźwięk przerywały od czasu do czasu przenikliwe okrzyki skargi, wystrzelające jak nagłe błyskawice z ciężkich, posępnych zwałów chmur.
Z tuzin Indyan zajętych było pod kierunkiem wodza budową, a między nimi i płaczącą gromadą tańczyła w dziwacznych, powolnych, skokach jakaś postać, szczególnie przybrana i obwieszona rozmaitemi insygniami.
— Kto to? — spytałem, — Czy to ich znachor?
— Tak — odrzekł Sam.
— Indyańskie obrzędy na pogrzebie chrześcijanina! Co wy na to, kochany Samie?
— Czy wam to nie w smak?
— Właściwie nie.
— Pogódźcie się z tem, sir! Nie powiedzcie ani słowa przeciwko temu! Obrazilibyście strasznie Apaczów.
— Ależ ta maskarada mierzi mnie daleko bardziej, niż się wam zdaje!
— Czynią to w dobrej myśli! Czy sądzicie, że to pogaństwo?
— Oczywiście!
— Niedorzeczność! Ci zacni, poczciwi, ludzie wierzą w Wielkiego Ducha, do którego odszedł ich przyjaciel i nauczyciel. Święcą uroczystość rozstania i śmierci na swój sposób, a wszystko, co wyrabia ten znachor, ma znaczenie symboliczne. Zostawcie im w tem swobodę! Oni nie przeszkodzą nam także w ukoronowaniu grobowca naszym krzyżem.
Gdyśmy krzyż położyli obok grobu, spytał Winnetou:
— Czy ten znak chrześcijaństwa będzie umieszczony na kamieniach?
— Tak.
— To dobrze. Byłbym mego brata Old Shatterhanda poprosił o zrobienie krzyża, gdyż Kleki-petra miał go w swoim pokoju i modlił się przed nim. Pragnąłem przeto, żeby ten znak jego wiary czuwał także nad jego grobem. Gdzie ma być umieszczony?
— Ma wystrzelać w górę z grobowca.
— Tak, jak na owych wysokich domach, w których chrześcijanie modlą się do Wielkiego Ducha? Każę go tak umieścić, jak sobie życzysz. Usiądźcie i patrzcie, czy dobrze to zrobimy!
Niebawem ukończono budowę i nasadzono na niej krzyż. W grobowcu był z frontu wolny jeszcze otwór na trumnę.
Wtem zjawiła się Nszo-czi, która właśnie udała się była do puebla po dwie wypalone z gliny miseczki, a potem do rzeki po wodę. Teraz właśnie wróciła do nas i postawiła naczynia na trumnie. O przeznaczeniu tego miałem się wkrótce dowiedzieć.
Teraz było już wszystko gotowe do pogrzebu. Inczu-czuna dał ręką znak, na który zamilkły śpiewy żałobne.
Znachor przykucnął na ziemi, a wódz przystąpił do trumny i przemówił powolnie uroczystym głosem:
— Słońce wznosi się rano na wschodzie i zapada wieczorem na zachodzie, a rok budzi się z wiosną, w zimie zaś znowu zasypia. Tak samo z ludźmi. Czy jest tak?
— Howgh! — zabrzmiało posępnie dokoła.
— Człowiek wschodzi jak słońce i zachodzi do grobu. Zjawia się na ziemi jak wiosna i kładzie się na spoczynek, jak zima. Ale gdy słońce zajdzie, to wstaje następnego ranka, a gdy zima przeminie, to zaczyna się wiosna. Czy jest tak?
— Howgh!
— Tak uczył nas Kleki-petra. Człowieka kładą do grobu, ale po drugiej stronie śmierci wstaje on jak nowy dzień, jak nowa wiosna, aby żyć dalej w krainie Wielkiego Dobrego Ducha. Tak oznajmił nam Kleki-petra, a teraz wie już, czyli nam prawdę powiedział, gdyż zniknął, jak dzień i rok, a dusza jego poszła do mieszkania umarłych, dokąd zawsze tęskniła. Czy jest tak?
— Howgh!
— Wiara jego nie była naszą wiarą, a nasza nie była jego wiarą. My kochamy naszych przyjaciół, a nienawidzimy naszych wrogów; on zaś uczył, że powinniśmy kochać naszych wrogów, ponieważ są także naszymi braćmi. Nie chcieliśmy w to wierzyć, ale ilekroć posłuchaliśmy słów jego, zawsze przyniosło nam to korzyść i pociechę. Możliwe również, iż wiara jego jest także i naszą, tylko że myśmy nie potrafili zrozumieć go tak, jak sobie tego życzył. My sądzimy, że nasze dusze odchodzą do wiecznych ostępów myśliwskich, on zaś twierdził, że jego dusza pójdzie na wieczną szczęśliwość. Często mi się wydaje, że nasze ostępy są tą wieczną szczęśliwością. Czy jest tak?
— Howgh!
— Często słyszeliśmy od Kleki-petry o zbawicielu, który przyszedł dla uszczęśliwienia wszystkich ludzi. Wierzyliśmy w prawdę słów jego, gdyż jemu nigdy na ustach kłamstwo nie postało. Ten zbawiciel przyszedł dla wszystkich ludzi. Czy był już także u czerwonych? Gdyby się u nas zjawił, pozdrowilibyśmy go z radością, gdyż biali nas uciskają i tępią, a my za nim tęsknimy. Czy nie jest tak?
— Howgh!
— To była jego nauka. A teraz powiem o jego skonie, który przyszedł nań, jako zwierzę drapieżne na swoją zdobycz, nagle i niespodzianie. Był zdrów i krzepki i znajdował się przy nas. Miał dosiąść konia i wrócić z nami do domu, kiedy nagle dosięgła go kula mordercy. Niechaj opłakują go moi bracia i siostry!
Rozległ się przeciągły okrzyk skargi, wzmagający się coraz bardziej, a zakończony przejmującem wyciem. Potem wódz mówił dalej:
— Pomściliśmy śmierć jego, ale dusza mordercy uszła. Nie będzie ona mu służyć po tamtej stronie grobu, ponieważ była trwożliwa i nie chciała pójść za nim w śmierci. Parszywego psa, do którego należała, zabiły dzieci, a trup jego płynie z wodą w dół rzeki. Czy jest tak?
— Howgh!
— Teraz już niema Kleki-petry z nami, ale jest jego ciało, któremu postawimy pomnik, abyśmy my i nasi potomkowie przypominali sobie dobrego Białego Ojca i ukochanego przez nas nauczyciela. Nie urodził on się w tym kraju, lecz przybył z dalekiego państwa, położonego po drugiej stronie Wielkiej Wody; poznać je można po tem, że dęby tam rosną. To też z miłości i czci dla niego nazbieraliśmy żołędzi, by je posadzić dokoła jego grobu. Jak te dęby zakiełkują i z ziemi wyrosną, tak wychyli się z grobu jego dusza i wzrośnie poza grobem. Jak się te dęby rozrosną, tak rozszerzą się w naszych sercach jego słowa i cień znajdziemy pod niemi. On zawsze myślał i troszczył się o nas. Nie odszedł też od nas bez posłania nam bladej twarzy, która na jego miejscu ma zostać naszym przyjacielem i bratem. Oto widzicie Old Shatterhanda, białego męża, z tego samego kraju, z którego przybył do nas Kleki-petra. Wie on o wszystkiem, co tamten wiedział, a jest jeszcze większym wojownikiem od niego. On zakłuł nożem szarego niedźwiedzia, a każdego wroga rozciągnie pięścią na ziemi. Inczu-czuna i Winnetou byli po kilkakroć w jego ręku, ale on nas nie zabił i zachował nam życie, ponieważ miłuje nas i jest przyjacielem czerwonych mężów. Czy jest tak?
— Howgh!
— Było ostatnim słowem i ostatnią wolą Kleki-petry, żeby Old Shatterhand został u Apaczów jego następcą, a Old Shatterhand przyrzekł spełnić to życzenie. Dlatego będzie przyjęty do szczepu Apaczów i uchodzić za wodza, jak gdyby miał barwę czerwoną i u nas się urodził. Dla zatwierdzenia tego musiałby z każdym wojownikiem Apaczów wypalić kalumet, ale to niepotrzebne. Napije się on krwi Winnetou, a Winnetou jego, poczem stanie się krwią krwi naszej i ciałem naszego ciała. Czy wojownicy Apaczów godzą się na to?
— Howgh, howgh, howgh! — zabrzmiała po trzykroć radosna odpowiedź obecnych.
— Niechaj więc Old Shatterhand i Winnetou przystąpią do trumny i usączą krwi swojej do wody braterstwa.
A więc braterstwo, rzeczywiste, prawdziwe braterstwo krwi, o którem tyle razy czytałem! Istnieje ono u wielu dzikich i półdzikich narodów, a zawiera się w ten sposób, że obydwaj dotyczący mieszają swoją krew i wypijają, albo, że jeden pije krew drugiego i na odwrót. Skutkiem tego łączą się z sobą węzłem silniejszym i bezinteresowniejszym, niż gdyby byli braćmi z urodzenia.
Na podstawie zwyczaju, przestrzeganego u Apaczów, ja miałem napić się krwi Winnetou, a on mojej. Stanęliśmy po obu stronach trumny, a Inczu-czuna obnażył przedemną rękę Winnetou i zadrasnął ją lekko nożem. Z nieznacznej rany wyciekło kilka kropel krwi, które wódz wpuścił do miseczki z wodą. Następnie odbyła się ze mną ta sama procedura i kilka kropel mojej krwi wpadło do drugiej miseczki. Winnetou otrzymał miseczkę z moją krwią a ja wziąłem miseczkę z krwią jego, poczem rzekł Inczu-czuna:
— Dusza mieszka w krwi. Dusze tych dwu młodych wojowników wejdą w siebie nawzajem, że utworzą jedną jedyną. Niechaj potem to, co pomyśli Old Shatterhand, będzie myślą Winnetou, a co Winnetou zechce, niechaj będzie wolą Old Shatterhanda. Pijcie!
Ja wypiłem moją czarkę, a Winnetou swoją. Była to woda z Rio Pecos z kilku kroplami krwi, której zresztą w smaku nie można było poczuć. Potem podał mi wódz rękę i powiedział:
— Jesteś teraz tak samo jak Winnetou synem mojego ciała i wojownikiem naszego plemienia. Sława twych czynów rozbiegnie się szybko i nikt z wojowników nie przewyższy ciebie. Wstępujesz jako wódz do szczepu Apaczów i wszystkie jego plemiona będą cię za takiego uważały i czciły!
Był to awans dość szybki! Niedawno jeszcze nauczyciel domowy w St. Louis, potem surveyor, a teraz wódz „dzikich“. Przyznaję jednak, że ci dzicy podobali mi się daleko więcej od białych, z którymi w ostatnich czasach się stykałem.
Aby zapobiec jakimkolwiek nieporozumieniom, muszę tu dodać jedną uwagę. Zdarza się i u nas, że skłonni do przygód ludzie zawierają braterstwo tak samo w sposób bardziej dziwaczny, polegający na przesądach. Takiemu braterstwu przypisuje się nadzwyczajne tajemnicze skutki, a między innemi ten, że obaj bracia muszą umrzeć równocześnie. Jeśli jeden z nich, jako chorowity i słaby, wyjedzie do Włoch i umrze tam na cholerę, to drugi, który pozostał w kraju, chociażby był zdrów i silny musi paść trupem w tej samej chwili. To oczywiście głupota. O takim przesądzie nie było mowy w tem, co zaszło między mną a Winnetou. Ani ja, ani Apacze nie przypisywali spożyciu krwi jakichś szczególnych skutków. Miało ono czysto symboliczne, obrazowe znaczenie.
A jednak sprawdzały się później niejednokrotnie słowa Inczu-czuny, że ja i Winnetou mieliśmy jedną duszę w dwu ciałach. Rozumieliśmy się, nie zwierzając się nawzajem z uczuć, myśli i postanowień. Wystarczało nam popatrzeć na siebie, a już wiedzieliśmy dokładnie, czego chcemy. Co więcej, nawet tego nie było potrzeba, gdyż postępowaliśmy często w sposób zdumiewająco zgodny nawet wówczas, kiedy byliśmy zdala od siebie. Nie był to jednak skutek spożytej krwi, lecz zupełnie naturalny wynik naszego serdecznego przywiązania do siebie, oraz pełnego miłości wnikania i wżywania się jednego w zapatrywania i indywidualne właściwości drugiego.
Gdy Inczu-czuna wymówił ostatnie słowa, powstali wszyscy Apacze, nawet kobiety i dzieci i wznieśli głośne potwierdzające: howgh! poczem wódz dodał:
— Teraz przyjęty jest między nas nowy, żyjący, Kleki-petra, a zmarłego możemy złożyć w grobowcu. Niechaj moi bracia to zrobią!
Wystosował to polecenie do tych, którzy wznieśli budowlę. Poprosiłem o i skinąłem na Hawkensa Stone’a i Parkera. Kiedy przy mnie stanęli, przemówiłem nad trumną kilka słów i dołączyłem do tego modlitwę. Potem wsunięto szczątki byłego rewolucyonisty, a następnie pokutnika, do wnętrza kamiennej budowli, czerwonoskórcy zaś zabrali się do zamknięcia otworu.
To był mój pierwszy obrzęd pogrzebowy u dzikich. Wzruszył mnie on głęboko. Nie chcę krytykować wygłoszonych przez Inczu-czunę zapatrywań. Była to mieszanina wielu prawd z wielu niejasnościami; ale ze wszystkiego biła nieprzeparta chęć zbawienia, które, jak ongiś naród Izraela, wyobrażał sobie ten Indyanin zewnętrznie, gdy tymczasem mogło ono być jedynie wewnętrznem i duchowem.
Gdy grób zamykano, zabrzmiały znowu żałobne śpiewy Apaczów i dopiero po włożeniu ostatniego kamienia można było uroczystość uważać za skończoną. Każdy zajął się teraz weselszemi czynnościami, a przedewszystkiem jedzeniem, na które zaprosił mnie Inczu-czuna do siebie.
Zamieszkiwał on największą komnatę wspomnianego piętra. Była urządzona skromnie, ale na ścianie wisiał bogaty zbiór broni indyańskiej, który zajął mnie bardzo żywo. Obsługiwał nas „Piękny Dzień“, dając dowód, że jest mistrzynią w przyrządzaniu potraw indyańskich. Mówiło się mało, prawie nic. Czerwonoskóry lubi milczeć, a dziś tyle się już nagadano, że wszystko, co jeszcze było do omówienia, odłożono chętnie na później. Wkrótce po jedzeniu zmrok zapadł. Winnetou zwrócił się do mnie z pytaniem:
— Czy mój biały brat spocznie, czy pójdzie ze mną?
— Pójdę, — odrzekłem — nie pytając go, dokąd się udać zamierzał.
Zeszliśmy na dół z puebla ku rzece, czego się zresztą spodziewałem. Tak głęboko ufundowaną naturę musiał przyciągać grób świeżo pochowanego nauczyciela. Przybywszy tam, usiedliśmy obok siebie. Winnetou ujął mnie za rękę i zatrzymał ją w swojej, nie mogąc przez długi czas słowa przemówić, ja zaś nie miałem także powodu przerywać milczenia.
Muszę tu zauważyć, że nie wszyscy Apacze, których dotąd zauważyłem, mieszkali w pueblu; na to byłoby ono mimo swoich rozmiarów za małe. Zajmował je tylko Inczu-czuna z najwybitniejszymi wojownikami, ono tworzyło zarazem punkt środkowy dla członków plemienia Mescalerów, snujących się z trzodami koni i polujących w okolicy. Stąd rządził wódz całym szczepem i stąd przedsiębrał dalekie jazdy do innych plemion, uznających go swoim wodzem najwyższym. Były to plemiona Llanero, Jicarilla, Taracone, Chiriguai, Pinalenjo, Gila, Mimbrenjo, Lipan, Apaczów z kopalń miedzi i innych. Nawet Nawajo poddawali się zazwyczaj, jeśli już nie rozkazom jego, to zarządzeniom.
Ci z Mescalerów, którzy nie mieszkali w pueblu, oddalili się po pogrzebie, a zostało ich tylko tylu, ilu potrzeba było do pilnowania odebranych od Keiowehów, a pasących się w pobliżu, koni. To też siedziałem teraz z Winnetou obok grobu Kleki-petry sam i nie widziany przez nikogo. Należy jeszcze wspomnieć, że nazajutrz posadzono rzeczywiście dokoła grobu żołędzie, które później poschodziły. Drzewa te stoją tam jeszcze dotychczas.
Nareszcie zapytał Winnetou pierwszy:
— Czy mój brat Old Shatterhand zapomni, że byliśmy jego wrogami?
— To się już stało — odrzekłem.
— Ale jednego nigdy nie przebaczysz.
— Czego?
— Obelgi, którą ci wyrządził mój ojciec.
— Kiedy?
— Gdyśmy cię po raz pierwszy zobaczyli.
— Ach, to, że mi w twarz plunął?
— Tak.
— Czemuż nie mógłbym tego przebaczyć?
— Bo ślinę można zmyć tylko krwią tego, który ją wypluł.
— Niech się Winnetou o to nie troszczy. I to już jest zapomniane.
— Mój brat powiada coś, w co ja nie mogę uwierzyć.
— Wierz mi. Udowodniłem już dawno, że o tem nie pamiętam.
— Czem?
— Tem, że twemu ojcu, Inczu-czunie, nie wziąłem tego bynajmniej za złe. A może sądzisz, że Old Shatterhand pozwoli sobie w twarz plunąć i nie odpowie na to pięścią, jeśli to za obelgę uważa?
— Tak, dziwiliśmy się później, że tego nie uczyniłeś.
— Ojciec mojego Winnetou nie mógł mnie obrazić. Otarłem ślinę, a potem przebaczyłem i zapomniałem. Nie mówmy już o tem!
— A jednak ja muszę do tego wrócić. Jestem do tego obowiązany jako względem brata.
— Czemu?
— Musisz się dopiero zapoznać ze zwyczajami naszego narodu. Żaden z wojowników nie przyzna się chętnie do błędu, a tem mniej wódz. Inczu-czuna wie, że nie miał słuszności, lecz nie wolno mu prosić cię o przebaczenie. Dla tego polecił mi z tobą pomówić. Winnetou prosi cię zamiast ojca.
— To zupełnie zbyteczne. Między nami rachunki załatwione, gdyż i ja was obraziłem.
— Nie.
— Owszem! Czy uderzenie pięścią nie jest obelgą? A ja was biłem.
— To było w walce, gdzie niema obrazy. Mój brat jest szlachetny i wspaniałomyślny. Tego nie zapomnimy mu nigdy.
— Mówmy o czem innem! Zostałem dzisiaj Apaczem. Co będzie z moimi towarzyszami?
— Do szczepu przyjąć ich nie można, ale są naszymi braćmi.
— Bez ceremonii?
— Jutro wypalimy z nimi fajkę pokoju. W ojczyźnie mego białego brata nie istnieje kalumet?
— Nie. Chrześcijanie są wszyscy braćmi i nie potrzeba do tego żadnego obrzędu.
— Wszyscy braćmi? Czyż nie prowadzą wojen między sobą?
— Zdarza się i to.
— Więc nie są inni, ani lepsi od nas. Nauczają miłości, lecz jej nie czują. Dlaczego mój brat porzucił swoją ojczyznę?
Nie jest zwyczajem czerwonoskórych zadawać takie pytania, ale Winnetou mógł to uczynić, gdyż był teraz moim bratem i musiał mnie poznać. Pytanie jego jednak było wywołane nie tylko współczującą ciekawością, ono miało jeszcze inny powód.
— Aby tu szukać szczęścia — odrzekłem.
— Szczęścia? Co to jest szczęście?
— Bogactwo!
Gdy to wymówiłem, puścił mą rękę, trzymaną mocno dotychczas i nastąpiła przerwa. Wiedziałem, że doznał w tej chwili uczucia zawodu.
— Bogactwo! — szepnął.
— Tak, bogactwo — powtórzyłem.
— A więc dlatego... dlatego... dlatego!
— Co?
— Dlatego widzieliśmy cię u... u...
Bolało go przecież, że musiał to słowo wymówić. Ja dokończyłbym za niego.
— U ziemiokradów?
— Sam to powiedziałeś. Zrobiłeś to, by się wzbogacić. Czy sądzisz, że bogactwo rzeczywiście uszczęśliwia?
— Tak.
— To się mylisz. Złoto unieszczęśliwiło tylko czerwonych. Z powodu złota jedynie wypierają nas biali jeszcze ciągle z kraju do kraju, z miejsca na miejsce tak, że wyginiemy zwolna, ale napewno. Złoto jest przyczyną naszej śmierci. Niech mój brat go nie pożąda!
— Ja też złota nie pożądam.
— Nie? A przecież przyznałeś się, że szukasz szczęścia w bogactwie.
— Tak, to prawda, ale są bogactwa rozmaitego rodzaju, bogactwo złota, mądrości, doświadczenia, zdrowia, czci, sławy, oraz łaski u Boga i ludzi.
— Uff, uff! Jak to pojmujesz? A jakiegoż ty pragniesz bogactwa?
— Ostatniego.
— Łaski u Boga? W takim razie jesteś bardzo pobożnym i wiernym chrześcijaninem!
— Czy jestem dobrym chrześcijaninem, tego nie jestem pewny, o tem wie tylko Bóg, ale chciałbym nim być.
— Więc nas uważasz za pogan?
— Nie. Wy czcicie Wielkiego Ducha i nie modlicie się do bożków.
— Spełnij mi zatem jedną prośbę!
— Chętnie, a jaką?
— Nie mów do mnie o wierze! Nie staraj się mnie nawrócić! Ja bardzo, bardzo cię kocham i żałowałbym, gdyby nasze przymierze zostało zerwane. Jest tak, jak mówił Kleki-petra. Wiara twoja może być prawdziwą, ale czerwoni ludzie nie zdołają jej zrozumieć. Gdyby chrześcijanie nie tępili nas i nie wypierali, uważalibyśmy ich za ludzi dobrych, a ich naukę za najlepszą. Wówczas znaleźlibyśmy czas i miejsce na nauczenie się tego, co trzeba wiedzieć, aby pojąć waszą świętą księgę. Ale ten, którego zwolna, lecz pewnie, duszą na śmierć, nie może uwierzyć, żeby religia tego, który go zabija, mogła być religią miłości.
— Należy robić różnicę między religią, a jej wyznawcą, który tylko na zewnątrz się do niej przyznaje, lecz do jej zasad się nie stosuje!
— Tak mówią wszystkie blade twarze. Nazywają siebie chrześcijanami, ale nie postępują jako tacy. My mamy naszego Manitou, który pragnie, żeby wszyscy ludzie byli dobrzy. Staram się być dobrym człowiekiem i pod tym względem jestem chrześcijaninem, może lepszym od tych, którzy siebie wprawdzie za takich uważają, lecz nie posiadają miłości i szukają tylko we wszystkiem własnej korzyści. Nie mów zatem nigdy do mnie o wierze i nie usiłuj zrobić ze mnie człowieka, zwanego chrześcijaninem, a nie będącego nim może! Oto prośba, którą ci przedkładam!
Spełniłem ją i nie odezwałem się doń nigdy słowem z zamiarem nawracania go. Ale czy koniecznie w tym celu mówić potrzeba? Czyliż czyn nie jest o wiele potężniejszem, bardziej przekonywującem kazaniem od słowa? „Po czynach ich, poznacie ich“ powiada Pismo Święte. To też nie w słowach, lecz w całem życiu i działalności byłem nauczycielem Winnetou, zanim po latach, pewnego, niezapomnianego dla mnie, wieczora wezwał mnie sam do rozmowy o tym przedmiocie. Siedzieliśmy wówczas przez całe godziny razem i w uroczystej nocy weszło nagle zasiane w ciszy ziarno i przyniosło wspaniałe owoce.
Zadowoliłem się na razie uściśnieniem mu ręki na znak, że spełnię jego życzenie, on zaś mówił dalej:
— W jaki sposób połączył się mój brat ze złodziejami ziemi? Czyż nie wiedział, że to była zbrodnia względem ludzi czerwonych?
— Mogłem był powiedzieć to sobie, ale nie myślałem nad tem. Cieszyłem się stanowiskiem surweyora i nadzieją na dobrą zapłatę, którą miałem otrzymać.
— Zapłatę? Zdaje mi się, że nie zdołaliście skończyć. Czyż zapłacono wam przed ukończeniem roboty?
— Nie. Ja dostałem zaliczkę. Zarobek miano mi wypłacić dopiero po ukończeniu dzieła.
— A teraz przepadną ci te pieniądze?
— Tak.
— Czy dużo tego było?
— Jak na moje stosunki, bardzo wiele.
Milczał przez chwilę, a potem rzekł:
— Bardzo mi przykro, że mój brat przez nas taką stratę poniósł. Czy nie jesteś bogaty?
— Bogaty pod każdym innym względem, ale nie w pieniądze.
— Jak długo mieliście jeszcze mierzyć, żeby dojść do końca?
— Kilka dni.
— Uff! Gdybym był znał ciebie tak, jak teraz, bylibyśmy wpadli na Keiowehów o parę dni później.
— Żeby mi pozwolić dokończyć? — spytałem wzruszony tą wielkodusznością.
— Tak.
— To znaczy, że zgodziłbyś się na to, byśmy dokonali kradzieży?
— Kradzieży nie, lecz pomiarów. Linie, które na papierze kreślicie, nic nam jeszcze nie szkodzą, gdyż przez to samo nie uskutecznia się jeszcze grabieży. To zaczyna się dopiero wówczas, gdy przybywają robotnicy bladych twarzy, aby budować drogę dla konia ognistego. Jabym ci...
Zatrzymał się w środku zdania, aby rozważyć dokładnie to, co mu na myśl przyszło, a po chwili mówił dalej:
— Czy, chcąc dostać pieniądze, musiałbyś mieć te papiery, o których właśnie wspomniałem?
— Tak.
— W takim razie nigdy ci ich nie wypłacą, ponieważ zniszczono wszystkie wasze rysunki.
— A co się stało z naszymi przyrządami?
— Wojownicy, którym wpadły w ręce, chcieli je porozbijać, ale ja zabroniłem. Jakkolwiek nie chodziłem nigdy do szkoły bladych twarzy, to jednak wiem, że takie przedmioty mają wartość wysoką i dlatego kazałem je staranie przechować. Zabraliśmy je i schowaliśmy tutaj. Oddam je memu bratu Old Shatterhandowi.
— Dziękuję ci. Przyjmuję ten dar, chociaż nie przyniesie mi bezpośrednio pożytku. Bardzo mi jednak miło, że będę mógł przynajmniej zwrócić te przyrządy.
— A więc nie przyniosą ci pożytku?
— Chyba pod tym warunkiem, gdybym dokończył pomiarów.
— Ależ brakuje papierów, które ci zniszczono!
— Przeciwnie. Byłem na tyle ostrożny, że sporządzałem rysunki podwójnie.
— I masz te drugie?
— Tu w kieszeni, dzięki temu, że nakazałeś, żeby mi niczego nie zabrano.
— Uff, uff! — zawołał Winnetou, na poły zdziwiony, a na poły zadowolony. Następnie zamilkł. Ważył, jak się później przekonałem, zamiar tak wielkoduszny, na jakiby się chyba biały nie zdobył, a tem mniej go wykonał. Po pewnym czasie wstał i powiedział:
— Mój biały brat naraził się przez nas na szkodę. Winnetou postara się o jej wynagrodzenie. Pierwej jednak musisz u nas przyjść zupełnie do zdrowia.
Wróciliśmy do puebla, gdzie my czterej biali spaliśmy po raz pierwszy jako ludzie wolni. Nazajutrz wypalili Hawkens, Stone i Parker z Apaczami uroczyście fajkę pokoju. Rozumie się samo przez się, że posypały się przytem długie mowy; najpiękniejszą wygłosił Sam, który swoim zwyczajem naszpikował ją tak zabawnymi zwrotami, że poważni Indyanie się wysilali, aby nie okazać na zewnątrz wesołości, jaka ich opanowała. W ciągu dnia wyjaśniliśmy sobie nawzajem wszystkie ciemne strony wydarzeń ostatnich tygodni. Wspomniano przytem także o uwolnieniu Inczu-czuny i Winnetou owego wieczora, a Hawkens wypalił mi z tego powodu następujące kazanie:
— Jesteście podstępnym, bardzo podstępnym człowiekiem, sir! Należy być otwartym względem przyjaciół, zwłaszcza, gdy im się tyle zawdzięcza, co wy nam. Kim i czem byliście właściwie, gdy po raz pierwszy ujrzeliśmy was w St. Louis? Nauczycielem, który dzieciom musiał pakować z przodu abecadło, a z tyłu tabliczkę mnożenia. Bylibyście nadal pozostali takim nieszczęśliwcem, gdybyśmy się wami tak serdecznie i wyrozumiale nie byli zajęli. Uwolniliśmy was od tej nieszczęśliwej tabliczki mnożenia i wlekliśmy was przez sawannę z podziwu godną cierpliwością, jeśli się nie mylę. Czuwaliśmy nad wami, jak troskliwa matka nad małem baby, albo jak kwoka nad kaczką, którą swem ciepłem wygrzała. U nas przyszliście powoli do rozumu, my wykształciliśmy wasz mózg do tego stopnia, że po dotychczasowej ciemności zaczyna w nim już świtać niekiedy. Krótko węzłowato, byliśmy dla was ojcem i matką, wujem i ciotką, karmiliśmy was cieleśnie najsoczystszymi kąskami mięsa, a duchowo tuczyliśmy naszą mądrością i doświadczeniem. Należało się spodziewać, że okażecie nam za to cześć, poważanie i wdzięczność, nie będziecie zaś uciekali jak kaczka do wody, w której jako kwoki musielibyśmy nędznie utonąć. Mimoto czyniliście zawsze to, czego wam zakazywano. Boli mnie to w mojej starej bluzie myśliwskiej, że widzę, jak tyle miłości i poświęcenia wynagrodzono niewdzięcznością. Gdybym chciał wyliczyć wszystkie wasze psie figle, nie potrafiłbym tak prędko skończyć. Ale najgorszem ze wszystkiego jest to, że uwolniliście wtenczas obu wodzów i nie powiedzieliście nam nic o tem. Tego wam ani zapomnieć, ani przebaczyć nie mogę i zapamiętam to sobie, dopóki tkwić będę w tej oto skórze. Skutki tego podstępnego milczenia nie kazały też czekać na siebie. Zamiast usmażyć nas ładnie na palu i upiec, żebyśmy się dziś przebudzili w miłych ostępach dusz indyańskich, uznano nas niegodnymi zgładzenia. Teraz siedzimy, żywi i zdrowi w tem zapadłem pueblu, gdzie usiłują zepsuć nam żołądki przysmakami i zrobić z takiego greenhorna, jak wy, półboga. To nieszczęście wam jedynie zawdzięczamy, a to głównie dla tego, że jesteście tak nikczemnym pływakiem. Ale miłość jest pod każdym względem niezrozumiałą niewiastą; im gorzej się z nią obchodzić, tem lepiej się ona czuje, dla tego nawet tym razem nie odepchniemy was od naszego grona i serca, lecz przebaczymy wam w nadziei, że wejdziecie nareszcie w siebie i zmienicie się, jeśli się nie mylę. Oto moja ręka. Czy poprawicie się, kochany sir?
— Tak. — odrzekłem, ściskając jego dłoń. -— Będę się starał tak gorliwie naśladować szlachetny wzór, jakiście mi już dali i dotąd jeszcze dajecie, że wkrótce będę uważany za samego Sama Hawkensa!
— Daremniebyście się trudzili, najszanowniejszy panie! Taki greenhorn, jak wy, miałby się stać równym Samowi Hawkensowi! To niepodobieństwo! Byłoby to zupełnie tak samo, jak gdyby zielona żaba zapragnęła zostać śpiewaczką operową, dlatego radziłbym...
Wtem wtrącił Dick Stone, śmiejąc się wprawdzie, ale z pewną niechęcią:
— Stop! Bądź już raz cicho, stary gaduło! Z tobą wprost trudno wytrzymać! Wszystko przekręcasz, wszystko robisz naopak! Na miejscu Old Shatterhanda nie pozwoliłbym sobie wiecznie od greenhornów wymyślać.
— Co on może mieć przeciw temu? Wszak jest nim!
— Niedorzeczność! Czy nie zawdzięczamy mu życia? Ze stu doświadczonych westmanów, ciebie i nas nie wyjmując, ani jeden nie dokazałby tego, co on wczoraj uczynił. On nas chroni zamiast my jego; zapamiętaj to sobie! Gdyby nie on, nie byłoby nam tu teraz tak swobodnie, a ty nie siedziałbyś w zdrowej skórze i pod starą fałszywą peruką!
— Co, fałszywą peruką? Strzeż się, byś tego więcej nie powtórzył! To prawdziwa peruka. Jeśli tego nie wiesz dotychczas, to jej się przypatrz!
Zdjął ją i podał Stone’owi.
— Precz, precz z tem futrem! — zaśmiał się Dick.
Sam nasadził ją z powrotem na głowę i rzekł z wyrzutem:
— Wstydź się, Dicku, nazywać futrem ozdobę mojej głowy! Nie spodziewałem się tego po takim, jak ty, koledze! Wy wszyscy nie umiecie się poznać na wartości starego Sama. Wyrażam wam pogardę i idę do mojej Mary. Muszę zobaczyć, czy jej się tak dobrze powodzi jak mnie.
Machnął lekceważąco rękoma i wyszedł. Uśmialiśmy się, gdyż trudno było brać mu cokolwiek za złe.
Nazajutrz powrócili wywiadowcy, którzy się skrycie udali byli za Keiowehami i donieśli, że ci podążyli bez wypoczynku dalej, że więc nie mieli zamiaru przedsiębrać teraz jakichś kroków nieprzyjacielskich.
Nastąpił teraz okres powszechnego spokoju, ale dla mnie okres czynności. Samowi, Dickowi i Willowi podobała się bardzo gościnność Apaczów, wypoczywali też gruntownie. Jedynem zajęciem Sama były codzienne przejażdżki na Mary, którą, jak się wyrażał, chciał przyzwyczaić do swego sposobu jeżdżenia.
Ja natomiast nie siedziałem z założonemi rękoma. Winnetou wziął mię do szkoły indyańskiej, często całymi dniami odbywaliśmy dalekie jazdy, podczas których musiałem się ćwiczyć we wszystkiem, co się tyczyło wojny i polowania. Łaziłem z nim po lasach i uczyłem się zakradać. On przeprowadzał ze mną poprostu ćwiczenia w służbie wojennej w polu. Często odłączał się odemnie, poleciwszy mi szukać siebie. Starał się zacierać, ile możności, swe ślady, a ja wysilałem się tak samo, by je odnaleźć. Ileż to razy siedząc w jakichś zaroślach, lub stojąc zakryty zwisającymi gałęziami w wodzie Pecosu, przypatrywał się, jak go szukałem. Zwracał moją uwagę na błędy i pokazywał na sobie, co mam robić, a czego zaniechać, była to doskonała nauka, której udzielał mi z równą gorliwością, z jaką ja byłem jego uczniem. Przytem nigdy z ust jego nie wyszła pochwała, ani nic takiego, co mogłoby być naganą. Jako mistrz we wszystkich umiejętnościach indyańskiego życia był także mistrzem w nauczaniu.
Ileż to razy wróciłem do domu znużony i jakby rozbity! Ale i wówczas nie miałem wypoczynku, ponieważ pobierałem w pueblu lekcye języka Apaczów. Miałem do tego dwu nauczycieli i jedną nauczycielkę; Nszo-czi zaznajomiła mnie z dyalektem Meskalerów, Inczu-czuna Llanerów, a Winnetou Nawajów. Ponieważ te języki bardzo są spokrewnione i nie cieszą się zbyt wielkim zapasem słów, przeto nauka postępowała dość szybko.
O ile Winnetou nie oddalał się zbytnio od puebla, brała Nszo-czi udział w tych wycieczkach. Widać było, że cieszyła się bardzo, ilekroć dobrze wywiązałem się z zadania.
Pewnego razu byliśmy w lesie, a Winnetou zażądał, żebym ich opuścił i dopiero w pół godziny zjawił się na tem samem miejscu. Polecił mi odszukać potem Nszo-czi, która miała się dobrze ukryć. Odszedłem więc dość daleko i po upływie wyznaczonego czasu wróciłem. Ślady obojga były z początku dość wyraźne; potem naraz zniknęły odciski nóg Indyanki. Wiedziałem oczywiście, że miała chód lekki, ale grunt był bardzo miękki, więc powinny były zostać choćby nieznaczne ślady. Nie znalazłem niczego, nawet jednej zgiętej, lub złamanej trawki, pomimo że w tem miejscu rósł mech miękki i bardzo czuły. Widoczne były tylko ślady Winnetou, ale one nic mnie nie obchodziły, ponieważ nie miałem wyśledzić jego, lecz siostrę. On był niewątpliwie w pobliżu, aby mnie skrycie obserwować, czy nie popełnię jakiego błędu.
Przeszukałem raz i drugi dokoła, lecz nie zauważyłem najmniejszej wskazówki. To mnie zastanowiło, zacząłem się więc namyślać. Nabierałem powoli przekonania, że Nszo-czi musiała bezwarunkowo jakiś ślad pozostawić, gdyż w tem miejscu nie mogła stopa dotknąć ziemi, żeby nie zdradzić się na tym mchu miękkim. A gdyby tak urocza Indyanka wcale po nim nie przeszła?
Zbadałem jeszcze raz ślady Winnetou. Były głębiej odciśnięte, niż przedtem. Czyżby wziął siostrę na ręce i poniósł dalej? W takim razie byłoby to dla mnie według jego mniemania zadanie bardzo trudne, lecz według mego bardzo łatwe od chwili, w której odgadłem, że poniósł Nszo-czi.
Z powodu tego ciężaru wcisnęły się głębiej jego stopy, niż poprzednio. Trzeba było odszukać ślady Indyanki, a znajdować się one mogły oczywiście nie na dole, lecz w górze.
Jeśli Winnetou szedł sam, to nie trudno mu było z wolnemi rękami przecisnąć się przez leśne podszycie. Jeśli jednak niósł siostrę, to musiał w górze niejedną nadłamać gałązkę. Idąc wciąż jego tropem, zwracałem uwagę nie na trawę na ziemi, lecz w górze na zarośla. I słusznie! Dźwigając swój ciężar, nie mógł Winnetou z powodu braku swobody ruchów ostrożnie rozsuwać gałęzi, a Nszo-czi o tem nie pomyślała. Znalazłem więc w kilku miejscach nadłamane gałązki i uszkodzone listki, czyli znaki, którychby tu nie było, gdyby Winnetou sam był przechodził.
Ślady wiodły prosto ku polance, a potem tak samo przez nią. Po drugiej stronie polany siedzieli zapewne oboje z utajoną radością, że nie zdołam wykonać mojego zadania. Mogłem przejść wprost, ale chciałem zrobić jeszcze lepiej i zaskoczyć ich poprostu. W tym celu zacząłem, korzystając troskliwie z każdego ukrycia, skradać się dokoła polany. Znalazłszy się na drugiej stronie, jąłem znowu szukać śladów Winnetou. Gdyby był poszedł dalej, musiałbym był je zauważyć, jeśli nie, to ukrył się razem z Nszo-czi. Położyłem się na ziemi i czołgałem się w półkolu, starając się ciągle kryć poza drzewami. Nie zauważyłem ani jednego odcisku nogi. Siedzieli więc widocznie na skraju polany, a mianowicie tam, gdzie jej dosięgał trop, za którym szedłem poprzednio.
Pocichu, całkiem pocichu sunąłem się ku temu miejscu. Siedzieli z pewnością spokojnie, a wprawnego ich ucha nie mógł ujść żaden szelest. Udało mi się to lepiej, niż przypuszczałem. Wreszcie ujrzałem oboje w krzaku dzikiej śliwy, zwróconych do mnie plecyma, ponieważ spodziewali się mnie ze strony przeciwnej. Rozmawiali z sobą, lecz szeptem, wskutek czego nie mogłem niczego zrozumieć.
Cieszyłem się z góry z niespodzianki i czołgałem się coraz dalej. Byłem już na długość ręki od nich i chciałem już Winnetou z tyłu pochwycić, kiedy wstrzymały mnie od tego szeptem wyrzeczone przezeń słowa:
— Czy przyprowadzić go?
— Nie — odrzekła Nszo-czi. — On sam przyjdzie.
— Nie przyjdzie!
— Przyjdzie!
— Moja siostra się myli. On nauczył się szybko wszystkiego, ale twój ślad jest w powietrzu. Jak go znajdzie?
— Znajdzie. Mój brat Winnetou powiedział mi, że Old Shatterhanda nie można już wywieść w pole. Czemu teraz zmienia swe zdanie o nim?
— Bo dziś ma najtrudniejsze zadanie, jakie wogóle być może. Oko jego wyśledzi trop każdy, ale twój da się tylko myślą odczytać, a tego on jeszcze się nie nauczył.
— A jednak przyjdzie, ponieważ potrafi wszystko, wszystko, co zechce.
Wyszeptała tylko te słowa, a jednak mimoto przebijała się w nich taka wiara i ufność, że mogłem z tego być dumnym.
— Tak, pierwszy raz spotykam człowieka, który tak wyznaje się we wszystkiem. Jednego tylko spełnić nie potrafi, dlatego Winnetou bardzo żałuje.
— Cóż to takiego?
— Życzenie, które mamy wszyscy.
Właśnie postanowiłem był ukazać się, gdy wtem Winnetou wspomniał o jakiemś życzeniu. Czyż mogłem czegoś odmówić tym kochanym, poczciwym, ludziom! Mieli jakieś życzenie, a nie wyjawili mi go, przypuszczając, że go nie spełnię. Może właśnie byłbym się teraz dowiedział czego o niem? Nie odezwałem się więc i nadsłuchiwałem dalej.
— Czy mój brat, Winnetou, mówił już z nim o tem? — spytała Nszo-czi.
— Nie — odrzekł zapytany.
— A nasz ojciec, Inczu-czuna, także nie?
— Nie. Chciał mu to powiedzieć, lecz ja nie dopuściłem do tego.
— Dlaczego? Nszo-czi kocha tę bladą twarz tak bardzo, a jest córką najwyższego wodza Apaczów!
— Tak, jest nią i czemś jeszcze więcej. Każdy czerwony wojownik i każda blada twarz byłaby szczęśliwą, mając ją za żonę, tylko nie Old Shatterhand.
— Skąd mój brat, Winnetou, o tem wie, skoro z nim o tem nie mówił?
— Stąd, że go znam. On nie jest takim, jak inni biali; dąży do rzeczy wyższych. On nie pojmie Indyanki za żonę.
— Czy tak powiedział?
— Nie.
— Czy serce jego należy do jakiej białej?
— Także nie.
— Czy jesteś tego pewny?
— Mówiliśmy o białych kobietach i wywnioskowałem z jego słów, że serce jego dotąd śpi.
— To obudzi się dla mnie.
— Niechaj się moja siostra nie łudzi! Old Shatterhand myśli i czuje inaczej, niż sobie wyobrażasz. Jeśli sobie skwaw wybierze, to będzie ona wśród kobiet tem, czem on wśród mężczyzn.
— Czyż ja taką nie jestem?
— Wśród czerwonych dziewcząt nikt nie dorówna mej pięknej siostrze! Ale co ty widziałaś i o czem słyszałaś? Znasz życie kobiet ludów czerwonych, ale nie masz pojęcia o tem, czego się musi uczyć i co musi wiedzieć biała kobieta. Old Shatterhand nie patrzy na blask złota i piękność oblicza; pożąda on rzeczy innych, których nie znajdzie u dziewcząt czerwonych.
Indyanka spuściła głowę i zamilkła. Brat pogłaskał ją po twarzy pieszczotliwie i powiedział:
— Boli mnie to, że ranię serce mej dobrej siostry, ale Winnetou zawsze mówi prawdę, a może znajdzie drogę, na której Nszo-czi dojdzie do swego celu.
Na to podniosła ona szybko głowę i zapytała:
— Jaka to droga?
— Droga do miast bladych twarzy.
— Tam mam się udać?
— Tak.
— Na co?
— Aby się nauczyć tego, coby twoją wartość podniosło do tego stopnia, aby Old Shatterhand mógł cię pokochać.
— W takim razie chcę się tam udać rychło, jak najrychlej! Czy mój brat, Winnetou, spełni mi jedną prośbę?
— Jaką?
— Pomów z naszym ojcem, Inczu-czuną! Poproś go, by mi pozwolił pójść do wielkich miast bladych twarzy! On nie odmówi, bo...
Więcej nie słyszałem, gdyż poczołgałem się cicho napowrót. Wydało mi się to niemal grzechem, że podsłuchałem tę rozmowę rodzeństwa. Jakżeż pragnąłem, żeby tego nie zauważyli! Jakaż bowiem wyniknęłaby z tego kolizya dla nich i dla mnie. Należało teraz podczas powrotu być ostrożniejszym, niż podczas zbliżania się. Najdrobniejszy szelest, najmniejszy przypadek mógł zdradzić, że poznałem tajemnicę pięknej Indyanki, a wtedy musiałbym tego samego dnia pożegnać mych czerwonych przyjaciół.
Szczęściem udało mi się wycofać niepostrzeżenie. Oddaliwszy się tak, że mnie nie mogli usłyszeć, podniosłem się z ziemi i obszedłem polanę dokoła, dopóki nie natrafiłem na ich ślad. Po nim zrobiłem kilka kroków po tej stronie, z której Nszo-czi się mnie spodziewała, na polanę i zawołałem:
— Niechaj mój brat Winnetou tutaj przejdzie!
Ponieważ nikt się nie poruszył, powtórzyłem wezwanie:
— Niech mój brat przejdzie, bo go widzę!
Nie pokazał się pomimo tego.
— Siedzi tam w krzaku dzikiej śliwy.
Na to rozdzieliły się gałęzie i Winnetou wyszedł, ale sam. Nie mógł tam siedzieć dłużej, ale chciał jeszcze zataić kryjówkę siostry i zapytał:
— Czy mój brat Old Shatterhand znalazł Nszo-czi?
— Tak.
— Gdzie?
— Tam, gdzie jest ukryta w zaroślach.
— W jakich zaroślach?...
— W tych, do których mnie jej ślad prowadzi.
— A czyż widziałeś jej ślady?
Brzmiało w tem wielkie zdziwienie. Wątpił, czy mogłem powiedzieć nieprawdę, o jej śladach sam nic nie wiedział, a ponieważ nie odstąpił jej ani na chwilę, przeto był pewien, że jej nie znalazłem. Myślał, że jestem w błędzie i dałem się wywieść w pole jakimś pozorom.
— Tak. — odrzekłem. — Widziałem je.
— Ależ siostra moja pilnowała się bardzo, by śladów nie zostawić!
— Mylisz się, widać je dobrze.
— Nie.
— Nie na ziemi, lecz na gałęziach. Nszo-czi nie dotykała ziemi nogami, ale gdy ją niosłeś, połamałeś gałęzie i pozrywałeś liście.
— Uff! Ja ją niosłem?
— Tak.
— Kto ci to powiedział?
— Twoje ślady. Zrobiły się naraz głębsze, oczywiście z powodu większego ciężaru, a ponieważ ty nie mogłeś zmienić swojej wagi, musiałeś więc wziąć na siebie jakiś ciężar. Tym była twoja siostra, której noga mchu nie dotknęła.
— Uff! Ty się mylisz. Wróć jeszcze raz i poszukaj.
— To byłoby daremne i zbyteczne, bo Nszo-czi jest tam, gdzie ty siedziałeś. Zabiorę ją stamtąd.
Puściłem się przez polanę, ale ona wyszła tymczasem z zarośli i rzekła z zadowoleniem do brata:
— Słusznie więc powiedziałam ci, że mnie znajdzie.
— Tak, moja siostra miała słuszność, a ja się pomyliłem. Mój brat Old Shatterhand umie trop ludzki czytać nie tylko okiem, lecz także myślą. Nie potrzebuje się już niczego więcej uczyć.
— O, przeciwnie. — odrzekłem. — Mój brat Winnetou wygłasza tu pochwałę, na którą nie zasłużyłem. Czego jednak dotąd nie umiem, tego nauczę się jeszcze od niego.
Była to rzeczywiście pierwsza pochwała, którą usłyszałem z ust jego; przyznaję, że byłem z niej tak dumny, jak niegdyś z pochwał profesorów.
Wieczorem tego dnia przyniósł mi Winnetou bardzo dobrze zrobione i ozdobione czerwonym haftem indyańskim ubranie myśliwskie z wygarbowanej na biało skóry.
— Siostra moja Nszo-czi prosi się, żebyś nosił to ubranie. — rzekł. — Twoje już nie wystarcza dla Old Shatterhanda.
Pod tym względem rzeczywiście nie mijał się z prawdą, bo szaty moje już nawet dla Indyan były zbyt zniszczone. Gdyby mnie w takiem ubraniu przyłapano w mieście europejskiem, dostałbym się do kozy jako ostatni włóczęga. Czy jednak wypadało od Nszo-czi przyjąć taki podarunek? Winnetou zgadywał widocznie moje myśli, bo zauważył:
— Możesz je przyjąć, gdyż ja zamówiłem je dla ciebie. To dar od Winnetou, którego ocaliłeś od śmierci, a nie dar jego siostry. Czy bladym twarzom nie wolno przyjmować darów od skwaw?
— O ile nie jest jego żoną, lub krewną.
— Jesteś moim bratem, Nszo-czi jest więc twą krewną. Mimoto pochodzi dar ten odemnie, a nie od niej; ona go tylko zrobiła.
Kiedy nazajutrz spróbowałem ubranie, przekonałem się, że było jak ulane. Nowojorski krawiec nie mógłby był lepiej wziąć miary. Pokazałem się oczywiście mojej pięknej przyjaciółce, która uradowała się nadzwyczajnie pochwałą, wypowiedzianą przezemnie. Wkrótce potem zjawili się u mnie Dick Stone i Will Parker i kazali mi podziwiać siebie, gdyż mieli także nowe ubrania, tylko zrobione nie przez Nszo-czi, lecz przez inne Indyanki. Tego samego dnia, kiedy znajdowałem się w głównej dolinie i ćwiczyłem się w rzucaniu tomahawkiem, podeszła ku mnie posuwistym krokiem osobliwa postać. Był to nowy indyański strój, zakończony dołem parą starych, olbrzymich, butów. Ponad tem wznosił się jeszcze starszy kapelusz pilśniowy z żałośnie zwieszoną krysą, z pod której wyzierał bardzo zmierzwiony zarost, ogromny nos i dwoje bardzo chytrych ocząt. Poznałem odrazu starego Sama Hawkensa. On zbliżył się, zrobił szeroki rozkrok swemi cienkiemi, krzywemi nóżkami i zapytał:
— Sir, czy znacie człowieka, stojącego teraz przed wami?
— Hm! — odrzekłem — Zobaczę!
Wziąłem go za barki, obróciłem, przypatrzyłem mu się ze wszystkich stron i zawyrokowałem:
— Zdaje mi się, że to naprawdę Sam Hawkens, jeśli się nie mylę!
— Yes mylord! Nie mylicie się! Jestem nim we własnej osobie. Czyście zauważyli co na mnie?
— Nowiuteńkie ubranie!
— No, przecież!
— Dzięki komu przyszliście do tej własności?
— Dzięki skórze niedźwiedziej, którą mi darowaliście.
— To widzę, Samie, ale ja chcę znać osobę, od której dostaliście ubranie.
— Osobę? Hm! Ach tak! Tak, osoba, sir! To jest taka rzecz... To właściwie nie jest osoba.
— A cóż?
— Osóbka.
— Jakto?
— No, czyż nie znacie pięknej Kliuny-ai?
— Nie. Kliuna-ai znaczy księżyc. Czy to skwaw, czy dziewczyna?
— Jedno i drugie, albo raczej żadne z dwojga.
— A zatem babka?
— Nonsens! Jeśli jest skwaw i dziewczyną, albo ani jednem, ani drugiem, to musi być oczywiście wdową. Jest wdową po Apaczu, który zginął w ostatniej walce z Keiowehami.
— A wy ją chcecie pocieszyć?
— Well, sir! — potwierdził. — Życzę jej dobrze, wpadła mi nawet w oko, a raczej w oboje oczu.
— Ależ Samie, to Indyanka!
— I cóż z tego? Ożeniłbym się nawet z murzynką, gdyby czarna nie była. Zresztą Kliuna-ai jest doskonałą partyą.
— Dlaczego?
— Bo w całem plemieniu najlepiej garbuje skórę.
— Czy chcecie jej także dać swoją wygarbować?
— Nie puszczajcie się na dowcipy, sir! Ja nie żartuję! Z nią żyłbym szczęśliwie... rozumiecie mnie? Ma pełną, okrągłą twarz, jak księżyc.
— Z pierwszą i ostatnią kwadrą?
— Proszę raz jeszcze nie robić żartów z księżycem! Ona jest pełnią i ożenię się z nią, jeśli się nie mylę.
— Ale nowiu chyba z tego nie będzie. Jak zawarliście tę znajomość?
— Właśnie dzięki garbarstwu. Pytałem o najlepszą garbarkę dla mojej niedźwiedziej skóry i polecono mi Kliunę-ai jako taką. Zaniosłem jej skórę i zauważyłem, że upodobała sobie.
— W skórze?
— Nonsens! Rozumie się, że we mnie.
— To świadczy o dobrym smaku, kochany Samie!
— Tak, ona go ma! O, jej bynajmniej nie brak wykształcenia! Dowodem to, że nie tylko skórę wygarbowała, lecz także uszyła mi z niej ubranie. Jak wam się w niem podobam?
— Elegant pierwszej wody!
— Gentleman, nieprawdaż? Tak gentleman! Omal ze skóry nie wyskoczyła, ujrzawszy mnie w tem ubraniu. Wierzcie mi, sir, że się ożenię!
— A gdzie wasze stare ubranie?
— Wyrzuciłem.
— Tak, tak! A pewnego pięknego poranku zapewnialiście, że tej bluzy nie sprzedalibyście za dziesięć tysięcy dolarów.
— To było wtenczas, kiedy nie było Kliuny-ai. Czasy się zmieniają. Well!
Mały konkurent w niedźwiedziej skórze odwrócił się i odszedł dumnym krokiem. Sympatya, jaką miał dla pięknej Indyanki, nie wzbudziła u mnie żadnych moralnych obaw, ani wątpliwości, gdyż wystarczyło na Sama popatrzeć, aby się uspokoić pod tym względem. Te kolosalne stopy, te cienkie, a krzywe nóżki, a wreszcie twarz..! Wyglądał, jak Pastrana męskiego rodzaju z sępim dzióbem na środku twarzy. Tego było z pewnością nawet dla Indyanki za wiele. Sam Hawkens nie odszedł był jeszcze daleko, kiedy się odwrócił do mnie i zawołał:
— Ten nowy strój, to przecież zupełnie coś innego! Jestem, jak nowo narodzony! Nie chcę już patrzeć na stary. Sam konkuruje, hi! hi! hi!
Nazajutrz spotkałem go na dole pod pueblem, bardzo zamyślonego.
— Jakież to myśli astronomiczne snują się wam po głowie, kochany Samie? — spytałem.
— Astronomiczne? Czemu właśnie te?
— Bo macie minę, jak gdybyście chcieli odkryć kometę, albo mgławicę.
— Prawie jest tak. Myślałem, że to kometa, ale prawdopodobnie będzie to mgławica.
— Kto?
— Ona, Kliuna-ai
— Ach, tak! Księżyc w pełni dziś już mgławicą? Dlaczegoż to?
— Zapytałem ją, czy wyjdzie znowu za mąż i odpowiedziała mi: „nie!“
— To nie przeszkadza wam z ufnością w przyszłość spoglądać. I Rzymu nie zbudowano odrazu!
— A mego nowego ubrania nie uszyto w jednej godzinie. Macie słuszność. Zostaję nadal konkurentem.
Wszedł na schody, aby się udać do Kliuny-ai. Nazajutrz osiodłałem sobie deresza, aby wyjechać z Winnetou na bawoły, wtem zjawił się u mnie Sam Hawkens i zapytał:
— Czy mogę pojechać z wami, sir?
— Na bawoły? Chyba nie. Wy polujecie teraz na lepszą zwierzynę.
— Kiedy mi szczęście nie dopisuje.
— Tak?
— Niestety!
— Jakto?
— Byłem znów u niej i oświadczyła mi, że zrobiła ubranie tylko na rozkaz Winnetou.
— Więc nie z miłości?
— Zdaje się, że nie. Potem zapytała, co jej dam za wygarbowanie skóry. Utrzymuje, że robiła to na moje zamówienie.
— A więc żąda zapłaty!
— Yes! Czy to objaw miłości?
— Nie wiem. Nie mam doświadczenia w takich sprawach. Dzieci kochają rodziców, a mimo to muszą rodzice wszystko za nie płacić. Może to właśnie objaw wzajemności ze strony waszej pełni księżycowej.
— Pełni? Hm! To także możliwe, że to ostatnia kwadra. A więc nie zabierzecie mnie z sobą?
— Winnetou chce ze mną samym wyjechać.
— To ja się nie sprzeciwiam.
— Zniszczylibyście sobie nowe ubranie, kochany Samie!
— Prawda! Plamy z krwi nie są stosowne dla takiego stroju.
Odszedł, ale znów się odwrócił i zapytał:
— Czy wam się nie zdaje, że moje stare ubranie było jednak o wiele praktyczniejsze?
— Być może.
— Nie tylko może, lecz nawet prawdopodobnie.
Na tem się na razie skończyło, ale następnych dni chodził Sam coraz bardziej zamyślony i coraz mniej mówił. Księżyca ubywało widocznie. Aż raz ujrzałem go wychodzącego z domu w starem ubraniu.
— Cóż to Samie? — zapytałem. — Myślałem, że zdjęliście, lub wedle słów waszych „wyrzuciliście“ nawet to ubranie.
— Tak też było.
— A jednak odszukaliście je znowu.
— Yes!
— Ze złości?
— Naturalnie! Jestem poprostu wściekły!
— Na ostatnią zmianę księżyca?
— Zrobił się nów. Nie mogę patrzyć na tę Kliunę-ai!
— A więc dobrze wam wywróżyłem!
— Tak. Stało się zupełnie to, co przepowiedzieliście. Zresztą pewna okoliczność przytem doprowadziła mnie do wściekłości.
— Czy wolno wiedzieć, jaka?
— Wam powiem. Byłem znów u niej wczoraj. W ostatnich dniach źle się ze mną obchodziła, nie spoglądała na mnie prawie i odpowiadała mi zawsze bardzo krótko. Otóż siedziałem przy niej, oparłszy głowę o pal drewniany. Była w nim widocznie drzazga, o którą zaczepiła mi się czupryna. Wstaję, coś mię gwałtownie szarpnęło za czcigodną czaszkę, odwracam się i co widzę, sir... co widzę!
— Perukę zapewne?
— Tak, peruka zawisła na słupie, a kapelusz, zerwany z głowy, upadł na ziemię.
— No, a dawna pełnia w nów się zamieniła?
— Najzupełniej. Stanęła, wytrzeszczyła na mnie oczy, jak... jak na człowieka, pozbawionego włosów na głowie.
— A potem?
— Potem krzyczała i wyła, jakby sama dostała łysiny.
— A wkońcu?
— Wkońcu? No, nów z tego się zrobił. Wypadła na dwór i nie pokazała się później.
— Może wzejdzie wam niebawem jako pierwsza kwadra, lub pełnia!
— Nie! Kazała mi to już powiedzieć.
— Co?
— Żebym nie przychodził już do niej. Głupim zwyczajem chce mieć męża z włosami na głowie. Czyż to nie jest w najwyższym stopniu naiwne?
— Hm!
— Tutaj niema co hmkać, sir! Gdy kobieta wychodzi za mąż, powinno jej być wszystko jedno, czy jej mąż ma włosy na głowie, czy w peruce, jeśli się nie mylę. To nawet zaszczytniej, gdy się je ma w peruce, bo w takim razie coś musiałyby kosztować, a prawdziwe rosną za darmo.
— To pozwoliłbym im róść samym!
— Szanowny sir, niech was kaczka kopnie! Szukam pociechy w miłosnem strapieniu i w smutku małżeńskim i słyszę drwiny! Życzę wam także peruki, a potem czerwonej wdowy, któraby wyrzuciła was za drzwi. Bądźcie zdrowi!
Odbiegł odemnie jak szalony.
— Samie! — zawołałem za nim. — Jeszcze jedno!
— Cóż takiego? — zapytał, stając.
— A gdzie on?
— Kto?
— Nowy kostyum?
— Odesłałem go z powrotem. Chciałem go ubrać na wesele i wziąć w nim ślub, ale że z wesela nic, więc i bluzy nie potrzebuję. Howgh!
Tak skończyła się przyjaźń Sama z ubywającym ciągle czerwonym księżycem. Zresztą niebawem był znów dobrej myśli i przyznał się, że się cieszy z tego, iż jest kawalerem. Zapewnił, że nie roztanie się już nigdy ze swą starą bluzą, ponieważ jest lepszą, praktyczniejszą i wygodniejszą od bluz wszystkich krawczyń czerwonoskórych. Sprawdziły się więc moje domysły, to jest Sama nie można było sobie wyobrazić jako małżonka.
Wieczorem dnia tego jadłem, jak zwykle, razem z Inczu-czuną i z Winnetou. Młodszy wódz oddalił się po wieczerzy, a ja chciałem to samo zrobić, kiedy Inczu-czuna uczynił wzmiankę o przygodzie Sama i sprowadził rozmowę potem na związki pomiędzy białymi a czerwonoskórymi. Zmiarkowałem, że mnie brał na egzamin.
— Czy mój młody brat, Old Shatterhand, uważa takie małżeństwo za dobre, czy za niewłaściwe? — zapytał.
— Jeżeli zawarte wobec kapłana, a Indyanka przyjmie przedtem chrześcijaństwo, to nie widzę w tem nic niewłaściwego — odrzekłem.
— A więc brat mój nie pojąłby nigdy Indyanki taką, jak jest, za żonę?
— Nie.
— A czy to bardzo trudno zostać chrześcijanką?
— Wcale nie.
— Czy taka skwaw może jeszcze czcić swego ojca, niechrześcijanina?
— Tak. Nasza religia wymaga od każdego dziecka czci i uszanowania dla rodziców.
— Jaką skwaw wolałby brat mój, czerwoną, czy białą?
Czy miałem się przyznać, że białą? Nie, gdyż to byłoby go obraziło, dlatego odpowiedziałem:
— To się nie da ogólnie powiedzieć. To zależy od głosu serca, którego się słucha bez względu na barwę ukochanej. W obliczu Wielkiego Ducha wszyscy są sobie równi, a ci, którzy sobie odpowiadają i są dla siebie przeznaczeni, sami zawsze się znajdą.
— Howgh! Oni się znajdą, jeśli się dla siebie nadają. Brat mój powiedział, jak zawsze, słusznie i dobrze.
Na tem wyczerpaliśmy ten temat podług mej myśli, jak mi się zdawało. Z zupełnie jasnym zamiarem położyłem nacisk na to, że Indyanka musi się nawrócić na wiarę chrześcijańską, chcąc zostać żoną białego. Życzyłem Nszo-czi najlepszego i najszlachetniejszego wojownika lub wodza, ja jednak nie przybyłem na dziki Zachód po czerwoną skwaw. Nie myślałem nawet dotąd o białej. Plan mego życia wykluczał, jak sobie wtedy wyobrażałem, wogóle małżeństwo.
O skutku mej rozmowy z Inczu-czuną dowiedziałem się nazajutrz. Sprowadził mnie on na pierwsze piętro, gdzie jeszcze do tego czasu nie byłem. Tam znajdowały się w osobnem pudle nasze narzędzia miernicze.
— Przypatrz się tym rzeczom, czy której nie brakuje! — wezwał mnie.
Przekonałem się, że było wszystko, że niczego nie uszkodzono z wyjątkiem kilku zagięć, które sam łatwo mogłem naprawić.
— Te rzeczy były dla nas lekiem, — powiedział — dlatego przechowaliśmy je tak dobrze. Niech je sobie mój młody biały brat napowrót weźmie na własność.
Chciałem podziękować za ten dar, ale stary wódz nie przyjął podziękowania i oświadczył:
— Należały do ciebie, a myśmy je zabrali, bo uważaliśmy ciebie za wroga. Skoro jednak wiemy już teraz, że nam jesteś bratem, musisz otrzymać wszystko, co było twoje. Nie masz za co dziękować. A co teraz z tem zrobisz?
— Odchodząc stąd, zabiorę je i oddam tym ludziom, od których je wziąłem.
— A gdzie oni mieszkają?
— W St. Louis.
— Znam nazwę tego miasta i wiem, gdzie ono leży. Syn mój Winnetou był tam i opowiadał mi o niem. A zatem chcesz od nas odejść?
— Tak, choć nie zaraz.
— Przykro nam będzie. Zostałeś wojownikiem naszego szczepu, a ja nadałem ci nawet władzę i tytuł wodza Apaczów. Sądziliśmy, że zostaniesz u nas na zawsze, jak Kleki-petra, który z nami był aż do śmierci.
— Moje stosunki są inne, niż jego były.
— A ty znasz je?
— O tak! on opowiedział mi wszystko.
— W takim razie obdarzył cię wielkiem zaufaniem, chociaż widział cię po raz pierwszy.
— Prawdopodobnie z tego powodu, że pochodziliśmy z jednego kraju.
— Myślę, że nie tylko dla tego. Rozmawiał z tobą nawet przed śmiercią. Nie rozumiałem słów, bo nie znam tego języka, ale powiedziałeś nam, co to było. Zostałeś z woli Kleki-petry bratem Winnetou, a jednak chcesz go opuścić. Czy to nie sprzeczność?
— Nie. Bracia nie muszą być ciągle razem; rozchodzą się często dla wykonania rozmaitych zadań.
— Ale potem widzą się znowu?
— Tak. Zobaczymy się znowu, bo mnie serce sprowadzi do was napowrót.
— Chętnie słyszy to moja dusza. Ilekroć przyjdziesz, zastaniesz u nas wielką radość. Żałuję, że wspominasz o innych zadaniach. Czy u nas nie mógłbyś się czuć szczęśliwym?
— Tego nie wiem. Bawię tutaj dopiero tak krótko, że trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Będzie to tak, jak z dwoma ptakami, siedzącymi w cieniu jednego drzewa. Jeden żywi się jego owocem i zostaje, a drugiemu potrzeba innego pożywienia; dlatego nie może długo pozostać i odlatuje.
— Wierz mi jednak, że dalibyśmy ci wszystko, czegobyś tylko zażądał.
— Wiem o tem, ale mówiąc teraz o pożywieniu, nie miałem na myśli pokarmu dla ciała.
— Tak, ja wiem, że wy, blade twarze, mówicie także o pokarmie dla ducha; słyszałem o tem od Kleki-petry. Jemu także brakowało u nas tego pokarmu, dla tego bywał czasem bardzo smutny, chociaż starał się nie okazać nam tego. Ty jesteś młodszy od niego i zatęskniłbyś tem prędzej i łatwiej. Dlatego nie zatrzymujemy cię, lecz prosimy, żebyś powrócił. Kto wie, czy nie zmienisz potem swego zapatrywania i nie przyznasz, że może ci być u nas dobrze. Ale ciekaw jestem, co uczynisz po powrocie do miast bladych twarzy.
— Tego sam jeszcze nie wiem.
— Czy zostaniesz u białych, którzy budują drogę dla konia ognistego?
— Nie.
— Słusznie uczynisz. Jesteś bratem czerwonych mężów i nie powinieneś współdziałać w chęci ograbienia nas z kraju i mienia przez blade twarze. Lecz tam, dokąd się udasz, nie będziesz mógł tak, jak tutaj, żyć z polowania. Musisz mieć pieniądze, a Winnetou mi powiedział, że jesteś biedny. Byłbyś dostał pieniądze, gdybyśmy na was nie byli napadli. Dlatego syn mój prosił mnie, bym ci to wynagrodził. Czy chcesz złota?
Popatrzył mi się przytem w oczy tak ostro i badawczo, że nie odważyłem się odpowiedzieć: „tak“. Chciał mnie wystawić na próbę.
— Złota? — rzekłem. — Nie odebraliście mi go, to też nie mogę go od was żądać.
Była to odpowiedź dyplomatyczna; ani „tak“, ani „nie“. Słyszałem, że istnieją Indyanie, którzy znają miejsca bogate w kruszcze szlachetne, lecz nie zdradzają tego nigdy przed białymi. Inczu-czuna znał zapewne również takie miejsca, dlatego zapytał, czy chcę złota. Któż z białych odpowiedziałby na to poprostu: „nie“? Nie pożądałem nigdy skarbów, które mogą zeżreć rdza i mole, ale złoto, jako środek do dobrego celu, przedstawia zawsze dla mnie niezaprzeczoną wartość! Takiego zapatrywania nie mógł jednak zrozumieć wódz Apaczów.
— Tak, nie ograbiliśmy cię z niego, — odrzekł — ale przez nas straciłeś zarobek, a i to chciałbym ci wynagrodzić. Powiadam ci, że w górach leży złoto masami. Czerwoni mężowie znają miejsca, gdzie można je znaleźć; wystarczy, żeby poszli i wzięli je stamtąd. Czy życzysz sobie, żebym ci go przyniósł?
Stu innych na mojem miejscu skorzystałoby z tej gotowości i... nie uzyskaliby nic. Poznałem to po czyhającym wzroku Inczu-czuny i rzekłem:
— Dziękuje ci! Bogactwo, osiągnięte bez trudu w darze, nie przynosi zadowolenia; tylko to ma wartość prawdziwą, co się zapracowało i zdobyło. Nie należy sądzić, że jako ubogi zginę z głodu po powrocie do bladych twarzy.
Na to zniknął zwolna z jego oblicza wyraz oczekiwania. Podał mi rękę i powiedział przyjemnym, serdecznym tonem:
— Twoje słowa dowodzą, że nie pomyliliśmy się co do ciebie. Pył złoty, pożądany przez białych poszukiwaczy, jest pyłem śmierci; kto go znajdzie przypadkiem, zginie od niego. Nie pożądaj go nigdy, bo zabije cię nietylko na ciele, lecz i na duszy! Chciałem cię wypróbować. Złota byłbym ci nie dał, ale pieniądze otrzymasz; te pieniądze, na które liczyłeś.
— To niemożebne,
— Ja tak chcę, więc będzie możebne. Pojedziemy w tę okolicę, gdzie pracowaliście, a ty dokończysz przerwanej roboty i dostaniesz obiecane wynagrodzenie.
W niemem zdumieniu spojrzałem mu w oczy. Czyżby żartował? Nie, wódz Indyan nie pozwala sobie nigdy na takie żarty. Czyżby to znów była próba? Nie, to też nie było prawdopodobne.
— Mój młody biały brat milczy — rzekł w dalszym ciągu. — Czy nie przystaje na moję propozycyę?
— Nawet z chęcią, ale trudno mi uwierzyć, że to poważny twój zamiar.
— Czemu?
— Mam skończyć to, za co ukarałeś śmiercią moich białych współpracowników. Mam zrobić to, co tak surowo osądziłeś za naszem pierwszem widzeniem!
— Robiłeś to bez zgody właścicieli kraju, a teraz otrzymasz na to pozwolenie. To, co mówię, nie pochodzi odemnie, lecz od mego syna Winnetou, który mnie upewnił, że to nam nic nie zaszkodzi, jeżeli dokonasz przerwanego dzieła.
— Pod tym względem się mylisz. Kolej zbudują, a biali przyjdą z pewnością.
Spojrzał posępnie przed siebie i przyznał po chwili:
— Masz słuszność. Nie możemy im przeszkodzić w ponownem ograbieniu nas. Najpierw oni wysyłają takie małe oddziały, jak wasz był i te możemy poniszczyć, ale to nie zmieni niczego, bo potem nadciągną gromadami, którym musimy ustąpić, bo zgniotłyby nas. Ale i ty tego zmienić nie zdołasz. Czy sądzisz może, że nie przyjdą, jeśli ty się wyrzekniesz dokończenia pomiarów przestrzeni?
— Nie, tego nie sądzę. Choćbyśmy jakich użyli środków, to koń ognisty musi pędzić przez te strony.
— W takim razie zgódź się na moją radę! Sobie przysłużysz się znacznie, a nam nie zaszkodzisz. Omówiliśmy to z Winnetou. Pojedziemy z tobą obydwaj, a towarzyszyć nam będzie trzydziestu wojowników. To wystarczy do ochrony i pomocy podczas roboty. Potem odprowadzeni przez tych trzydziestu wojowników aż tam, gdzie pewne drogi znajdziemy, udamy się kanoem parowem do St. Louis.
— Co mówi mój brat czerwony? Czy dobrze go zrozumiałem? Chce się udać na Wschód?
— Tak z tobą ja, Winnetou i Nszo-czi.
— Nszo-czi także?
— Tak i moja córka. Pragnie bardzo zobaczyć wielkie miasta bladych twarzy i pozostać tam, dopóki nie będzie taką, jak biała skwaw.
Musiałem zrobić niezbyt mądrą minę, gdyż dodał, patrząc na mnie z uśmiechem:
— Mego białego brata spotkała niespodzianka widocznie. Czy nie będzie może zadowolony z naszego towarzystwa? Niechaj powie otwarcie!
— Niezadowolony? Jakżebym mógł? Przeciwnie, cieszę się nadzwyczajnie! W waszem towarzystwie przybędę na Wschód bezpiecznie i już choćby dlatego jest to dla mnie korzystne. Ale najważniejsze to, że będą ze mną ci, których tak pokochałem.
— Howgh! — potwierdził z radością. — Dokończysz roboty, a potem ruszymy na Wschód. Czy Nszo-czi znajdzie tam ludzi, u których mogłaby mieszkać i nauczyć się czegoś?
— Tak. Ja sam chętnie się o to postaram. Ale wódz Apaczów musi uwzględnić, że blade twarze nie mogą być tak gościnne jak czerwoni mężowie.
— Wiem o tem. Gdy blade twarze przychodzą do nas nie jako wrogowie, otrzymują wszystko, czego potrzebują, bez wynagrodzenia, ale kiedy my do nich się udajemy, musimy płacić za wszystko, a nawet płacić dwa razy tyle, co biali wędrowcy. Ponadto dostajemy wszystko gorsze niż oni. Nszo-czi będzie więc musiała zapłacić.
— Tak, to prawda niestety, ale oto się nie troszczcie. Dzięki twej wielkodusznej pomocy otrzymam dużo pieniędzy i będziecie moimi gośćmi.
— Uff, uff! Co mój młody biały brat myśli o Inczu-czunie i o Winnetou! Wszak już przedtem ci powiedziałem, że czerwoni mężowie znają wiele miejsc, na których się złoto znajduje. Są góry, poprzecinane złotemi żyłami i doliny, na których zmyty przez wodę pył leży pod cienką warstwą ziemi. Udając się do miast bladych twarzy, nie będziemy mieli pieniędzy, ale tak wiele, tak wiele złota, że nie weźmiemy od nikogo ani kropli wody za darmo. Gdyby Nszo-czi musiała tam pozostać przez kilka słońc[3], to dałbym jej więcej złota, niż potrzeba na ten długi czas. Tylko niegościnność bladych twarzy zmusza nas do szukania złotego pyłu, poza tem nie używamy go wcale. Kiedy mój młody brat będzie gotów do drogi?
— Każdej chwili, kiedy się wam spodoba.
— Więc nie odwlekajmy, bo to już późna jesień, po której szybko zima następuje. Czerwony mąż nie przygotowuje się długo nawet do takiej dalekiej jazdy, moglibyśmy więc zaraz jutro wyruszyć, gdybyś był skłonny do tego.
— Jestem gotów. Trzeba się tylko zastanowić, co mamy wziąć z sobą, ile koni...
— To już Winnetou załatwi — przerwał mi. — On już o wszystkiem pomyślał i mój młody biały brat może być o wszystko spokojnym.
Opuściliśmy pierwsze piętro i wróciliśmy na górę. Na progu swego mieszkania zastałem Sam Hawkensa.
— Mam wam coś nowego powiedzieć, sir — rzekł. — Zdziwicie się, zdziwicie się ogromnie, jeśli się nie mylę.
— Czem?
— Wiadomością, którą wam przynoszę. A może już słyszeliście o tem?
— Powiedzcież, co macie na myśli, kochany Samie!
— Odchodzimy stąd, odchodzimy!
— Ach tak! O tem wiem już istotnie.
— Wiecie już? Myślałem, że wam zrobię niespodziankę, tymczasem przychodzę zapóźno.
— Oznajmił mi to właśnie Inczu-czuna. A wam kto powiedział?
— Winnetou. Spotkałem go tam nad wodą, gdzie konie wybierał. Nawet Nszo-czi jedzie z nami. Czy o tem wiecie?
— Tak.
— To bardzo szczególny pomysł, lecz mnie na rękę. Ma ona tam, na Wschodzie, jak się zdaje, zamieszkać w pensyonacie; na co i po co, to dla mnie niezrozumiałe, jeżeli...
Zatrzymał się w połowie zdania, rzucił na mnie znacząco swojemi małemi oczkami i mówił dalej:
— Jeżeli nie... jeżeli nie.. hm! Czy może Nszo-czi ma zostać waszą Kliuną-ai? Jak myślicie, kochany sir Shatterhand?
— Moją Kliuną-ai, a więc moim księżycem? Takie rzeczy zostawiam wam. Na co mi księżyca, którego ciągle ubywa, dokóki całkiem nie zniknie. Ani mi się śni gubić peruki dla Indyanki.
— Peruki? Słuchajcie, to wam się nie udało. To był dowcip zupełnie lichy, z którego nie możecie być dumni. To zresztą bardzo dobrze się stało, że miłość moja do tego ubywającego księżyca była tak nieszczęśliwa.
— Czemu?
— Bo byłbym nie mógł go tutaj zostawić i musiał zabrać z sobą. A któż jeździ chętnie z nowiem po preryi, hi! hi! hi! Dziwna rzecz, że w każdem nieszczęściu jest zawsze jakieś szczęście! Jedno mnie tylko w tem złości.
— Co?
— Ta piękna skóra niedźwiedzia. Gdybym ją był sam wyprawił, miałbym teraz paradną bluzę myśliwską, a tak ani bluzy, ani skóry.
— Niestety! Jeśli kiedy nadarzy się jeszcze sposobność zabić szarego niedźwiedzia, daruję wam skórę.
— Wy mnie? A może ja wam? Nie wyobrażajcie sobie, że szare niedźwiedzie uganiają po to, aby je greenhorny zakłuwały. Wtenczas był czysty przypadek, który przynosi wam jeszcze mniej zaszczytu, niż dopiero co wygłoszony dowcip. Nie życzmy sobie wogółe niedźwiedzi przynajmniej w czasie najbliższym, kiedy nas czeka robota. To przecież niezwykła myśl, że możecie skończyć pomiary! Nieprawdaż?
— Szlachetna, Samie, bardzo szlachetna!
— Yes! W ten sposób dostaniemy wszyscy pieniądze, które nam obiecano. Może... thunderstorm! Chciałbym, żeby się tak stało, jeśli teraz dobrze odgadłem!
— Co takiego?
— Żebyście dostali wszystkie pieniądze.. wszystkie!
— Nie rozumiem was.
— To bardzo łatwo zrozumieć. Jeśli robota będzie skończona, musi być także zapłacona. Tamci nie żyją już; więc wam wypłacą ich działy.
— Niech wam się to nie śni, Samie! Nie zrobią tego z pewnością, co wy odgadliście tak mądrze.
— Wszystko jest możliwe, wszystko, tylko musicie zabrać się dobrze do tego i zażądać wszystkiego. Sami prawie wykonaliście całą pracę. Jakże będzie?
— Nie, ani myślę ośmieszać się żądaniem większej kwoty, niż mi się należy.
— Greenhorn, znów greenhorn! Powiadam wam, że tu, w tym kraju, wasza skromność zamorska jest zupełnie chybiona. Jestem dla was życzliwy i dlatego posłuchajcie mej rady. Porzućcie myśl zostania westmanem, gdyż nigdy czemś podobnem nie będziecie. Brak wam do tego wszelkich zdolności. Musicie zatem obejrzeć się za inną karyerą, a do tego potrzeba pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Teraz, gdybyście mieli rozum, moglibyście zdobyć ładną sumę i żyć spokojnie przez jakiś czas. Jeśli jednak nie posłuchacie mej rady, to wam kij z wodą popłynie[4] i zginiecie jak ryba, na ląd wyrzucona.
— Niech was o to głowa nie boli. Nie przeszedłem przez Mississipi po to, aby zostać westmanem. Jeśli rzeczywiście tego szczęścia nie dostąpię, nie będę opłakiwał niespełnionych nadziei. Nad wami tylko trzeba będzie ubolewać.
— Nademną? Czemu?
— Bo poświęciliście daremnie tyle trudu, żeby ze mnie coś zrobić. Słyszę już, jak ludzie mówić będą do mnie, że miałem nauczyciela, który nic nie umiał.
— Nic nie umiał? Ja? Sam Hawkens? Hi! hi! hi! Ja umiem wszystko. Nawet potrafię was tu zostawić, sir!
Odszedł, lecz odwrócił się po kilku krokach i rzekł:
— Zapamiętajcie jednak to sobie. Jeżeli nie zażądacie wszystkich pieniędzy, to ja to zrobię i wsadzę je wam potem do kieszeni! Howgh!
Po tych słowach oddalił się krokami, które miały być posuwistymi, ale były czemś zupełnie przeciwnem. Ten miły człowieczek życzył mi wszystkiego najlepszego, a więc i całej zapłaty, ale o tem nie było można nawet myśleć.
To, co powiedział Inczu-czuna, sprawdziło się, gdyż czerwonoskóry wojownik nie potrzebuje wielkich przygotowań nawet do najdalszej podróży. Życie w pueblu miało i dzisiaj swój przebieg zwyczajny tak, że nic nie wskazywało na nasz blizki odjazd. Nszo-czi, obsługująca nas zwykle przy jedzeniu, była także taka, jak zawsze. Ileż to rozdrażnienia i krzątaniny poprzedza małą wycieczkę białej damy! Ta Indyanka wybierała się w drogę daleką i niebezpieczną, aby poznać wspaniałości cywilizacyi, a nie zmieniła się ani trochę. Nie pytano mnie o nic, nie domagano się rad i nie naprzykrzano mi się wogóle. Miałem tylko zapakować narzędzia miernicze, na co Winnetou dał mi kilka miękkich wełnianych koców. Siedzieliśmy wieczorem, jak zwykle, nie mówiąc ani słowa o zamierzonej podróży, a kładąc się spać, wolny byłem od uczucia, które opanowuje zwykle człowieka przed dalszą podróżą. Spokój i zimna krew Indyan udzieliły się także mnie. Rano zbudził mnie Hawkens, donosząc, że wszystko już do wyruszenia gotowe. Był to jesienny poranek, którego chłód dowodził, że nie należało już podróży odwlekać.
Po krótkiem śniadaniu odprowadzili nas wszyscy mieszkańcy puebla aż do rzeki, gdzie miała się odbyć ceremonia, jakiej nie widziałem dotychczas: znachor miał przepowiedzieć, czy podróż będzie szczęśliwa.
Na tę uroczystość przybyli także Indyanie, zamieszkali w okolicy puebla. Nasz wielki wóz stał jeszcze na tem samem miejscu. Nie braliśmy go z sobą, gdyż zawadzałby nam, jako zbyt ciężki, w tak szybkiej jeździe, jaka była konieczna wobec spóźnionej pory roku. Stanowił on sanktuaryum znachora, który obwiesił go kocami i ukrył się za nimi.
Dokoła wozu utworzono wielkie koło, a gdy się ono zamknęło, zaczął się dla czerwonych „święty obrzęd“, który ja w duchu nazwałem przedstawieniem. Najpierw dało się słyszeć z wozu jakieś mruczenie i prychanie, jak gdyby tam kilka psów i kotów gotowało się do zaciętej walki.
Ja stałem pomiędzy Winnetou i jego siostrą. Wielkie podobieństwo między obojgiem rodzeństwa wystąpiło dzisiaj jeszcze bardziej, ponieważ Nszo-czi ubrała nie szaty niewieście, lecz kostyum męski, zupełnie podobny do opisanego już ubrania brata. Na głowie nie miała okrycia, a włosy związała także tak samo, jak on. U pasa wisiało kilka woreczków z rozmaitą zawartością, za nim tkwił nóż i pistolet, a przez plecy zwieszała się strzelba. Strój ten był nowy i ozdobiony pstremi wyszywkami i frędzlami. Dziewczyna przedstawiała się tak wojowniczo, a zarazem tak ponętnie, że wszystkie spojrzenia zwracały się ku niej. Ponieważ ja miałem na sobie darowane mi ubranie, więc wszyscy troje wyglądaliśmy prawie jednakowo.
Słysząc mruczenie i prychanie, zrobiłem, zdaje się, niezbyt uroczystą minę, bo Winnetou się odezwał:
— Mój brat nie zna jeszcze naszego zwyczaju i wyśmieje się z nas w duszy.
— Dla mnie żaden religijny obrzęd nie jest śmiesznym, choćbym go jak najmniej rozumiał — odpowiedziałem.
— Dobrze się wyraziłeś, nazywając ten obrzęd religijnym, gdyż nie jest to pogańska maskarada, lecz każdy ton, każdy ruch lekarza posiada swe znaczenie. To, co teraz usłyszysz, to będzie sprzeczka dwu głosów, dobrego i złego losu.
W ten sposób wytłumaczył mi także dalszy przebieg owego tańca lekarskiego.
Po prychaniu nastąpiło przeciągłe wycie, które chwilami milkło na korzyść tonów łagodniejszych. Wycie dowodziło, że patrzący w przyszłość znachor widzi złe znaki, a delikatniejsze dźwięki brzmiały wówczas, kiedy widział coś dobrego. Po dość długiem trwaniu wycia i prychania wyskoczył nagle znachor z wozu i zaczął, jak wściekły, pędzić z rykiem dokoła. Potem zwolnił nieco w biegu, przestał ryczeć, przeszła dobrze udana trwoga, która go gnała, i rozpoczął się miarowy groteskowy taniec, tem osobliwszy, że znachora twarz pokrywała okropna maska, a całe ciało obwieszone było rozmaitymi dziwacznymi, a częściowo nawet potwornymi przedmiotami. Tańcowi towarzyszył monotonny śpiew, a jedno i drugie, taniec i śpiew, z początku żywsze, stawały się z czasem spokojniejsze, aż ustały zupełnie. Znachor usiadł i spuściwszy głowę pomiędzy kolana, długo nie wydał z siebie głosu, ni ruchu, w końcu zerwał się i obwieścił widzom głośno szczegóły swego jasnowidzenia:
— Posłuchajcie, posłuchajcie, synowie i córy Apaczów! Oto, co pozwolił mi zbadać wielki Manitou. Wodzowie Inczu-czuna i Winnetou, oraz nasz biały wódz, Old Shatterhand, wyjeżdżają ze swoimi białymi i czerwonymi wojownikami, aby Nszo-czi, młodą córę naszego szczepu, odwieźć do mieszkań bladych twarzy. Dobry Manitou gotów czuwać nad nimi. Przeżyją kilka przygód, ale im to nic nie zaszkodzi i powrócą do nas szczęśliwie. Nszo-czi, która dłuższy czas pozostanie u bladych twarzy, powróci także szczęśliwie, tylko jednego z nich nie zobaczymy już nigdy.
Zatrzymał się i spuścił głowę, aby dać wyraz smutku z powodu ostatniej przepowiedni.
— Uff, uff, uff! — zawołali czerwonoskórzy zdumieni i zatrwożeni zarazem, ale nikt się o nic nie spytał.
Ponieważ znachor trwał dłużej w pochylonej postawie i ciągle milczał, zabrakło Samowi Hawkensowi cierpliwości, dlatego zapytał:
— Któż to nie wróci? Niechaj lekarz powie!
Wezwany pogroził ręką, zaczekał jeszcze czas pewien, poczem podniósł głowę, zwrócił wzrok na mnie i zawołał:
— Byłoby lepiej, gdyby nie pytano o niego. Nie chciałem go wymienić, ale ciekawa blada twarz, Sam Hawkens, zmusił mnie do tego. To Old Shatterhanda więcej już nie zobaczymy. Śmierć zaskoczy go wkrótce. Niechaj ci, którym przepowiedziałem powrót szczęśliwy, wystrzegają się przebywania w jego pobliżu, jeżeli nie chcą z nim razem życia utracić! Obok niego narażeni będą na niebezpieczeństwo, lecz zdala od niego są zawsze pewni. Tak oznajmił mi Wielki Duch. Howgh!
Po tych słowach wrócił do wozu. Czerwonoskórzy zaczęli na mnie spoglądać i wydawać okrzyki pożałowania.
— Co temu hultajowi na myśl przyszło? — rzekł Sam do mnie. — Wy macie umrzeć? Tylko ta głowa barania mogła wpaść na taki pomysł! Taka idea mogła się tylko w zwiędłym mózgu urodzić! Skąd on to wziął?
— Spytajcie lepiej, jaki w tem miał zamiar! On nie jest mnie życzliwy. Żaden znachor indyański nie będzie przyjacielem chrześcijan, a ten ani razu do mnie nie przemówił, ja zaś odpłacałem mu taką samą monetą; był dla mnie niczem. Obawia się mego wpływu na wodzów, który mógłby się rozszerzyć na całe plemię i skorzystał ze sposobności, aby temu zapobiec.
— Czy mam pójść i przylepić kilka policzków do jego czerwonej twarzy, sir?
— Nie róbcie głupstw, Samie! Cała sprawa nie warta, żeby się nią rozdrażniać.
Inczu-czuna, Winnetou i Nszo-czi, słysząc wspomniane proroctwo, spojrzeli po sobie z zakłopotaniem. Czy mu wierzyli, czy nie, to było obojętne, ale oni znali jego wpływ na swych podwładnych. Postanowiono, żeby z nami wyruszyło trzydziestu wojowników, a jeśliby oni uwierzyli w to, że moja blizkość zagraża im zgubą, nie podobna byłoby uniknąć różnorodnych przykrości. Ponieważ przepowiedni owej trudno już było zmienić, przeto pozostawał jeden tylko sposób: osłabienia jej znaczenia. Oto wskazanem było, żeby wodzowie zachowywali się względem mnie nadal tak samo jak przedtem i to jawnie wobec ludzi. To też obydwaj ujęli mnie za ręce, a Inczu-czuna rzekł tak głośno, że to wszyscy słyszeli:
— Niechaj czerwoni bracia i siostry posłuchają słów moich! Nasz brat lekarz ma zdolność wnikania swym wzrokiem w przyszłość i często stało się to, co zapowiedział, ale przekonaliśmy się nieraz, że się może pomylić. On sprowadzał w czasie wielkiej posuchy deszcz, który jednak nie spadł. Przed ostatnią wyprawą na Komanczów, obiecał, że zdobędziemy wielkie łupy, ale zwycięstwo, przez nas odniesione, dało nam tylko kilka starych koni i trzy liche strzelby. Gdy nam zeszłego roku radził, żebyśmy udali się nad rzekę Tugah, jeśli chcemy dużo upolować bawołów, postąpiliśmy wedle słów jego, lecz zdobyliśmy tak mało mięsa, że potem omal głód nie wybuchnął. Potrafiłbym przytoczyć jeszcze kilka przykładów na to, że oko jego ściemnia się czasem. Dlatego może być, że i teraz myli się co do naszego brata Old Shatterhanda. Uważam więc jego słowa za niebyłe; wzywam moich braci i siostry, aby uczynili to samo. Zaczekamy, czy one się spełnią.
Na to wystąpił mały Sam Hawkens i zawołał:
— Nie czekamy, nie potrzebujemy czekać, gdyż mamy środek przekonania się natychmiast, czy lekarz nie minął się z prawdą.
— O jakim środku myśli mój biały brat? — zapytał wódz.
— Zaraz powiem. Nie tylko między czerwonymi, lecz i między białymi żyją lekarze, umiejący badać przyszłość, a ja, Sam Hawkens, należę wśród nich do najsłynniejszych.
— Uff, uff! — zawołali Apacze w zdumieniu.
— Tak, wy się dziwicie! Uważaliście mnie dotychczas za zwyczajnego westmana, bo nie znacie mnie jeszcze. Ale ja coś więcej umiem, niż zjadać czereśnie i poznacie mnie, hi! hi! hi! Niechaj kilku czerwonych wojowników weźmie tomahawki i wykopie w ziemi dziurę wązką, ale głęboką.
— Czy mój biały brat chce zaglądnąć do wnętrza ziemi? — zapytał Inczu-czuna.
— Tak, gdyż przyszłość spoczywa ukryta w łonie ziemi, a czasem w gwiazdach. Ponieważ teraz, w jasny dzień, gwiazd nie widzę i nie mogę ich zapytać, muszę się zwrócić do ziemi.
Kilku Indyan poszło za jego wezwaniem i wydrążyło w ziemi dziurę toporami wojennymi.
— Nie pozwalajcie sobie na humbug, Samie! — szepnąłem. — Gdy czerwonoskórzy spostrzegą, że bawicie się w głupstwa, to pogorszycie sprawę, zamiast ją naprawić!
— Humbug? Głupstwo! A czemże jest to, co ten znachor urządza? Przecież to także głupstwo. Co jemu wolno, to i mnie także, jeśli się nie mylę, przezacny sir. Ja wiem, co czynię. Jeżeli nic ze swej strony nie zrobimy, to ludzie, których mamy zabrać z sobą, będą się opierali. Bądźcie tego pewni.
— Obawy wasze nie są pozbawione słuszności, ale przestrzegam was, żebyście nie stroili żadnych żartów!
— O, to sprawa bardzo poważna! Bądźcie spokojni!
Mimo jego zapewnień było mi trochę nieswojo. Znałem go zbyt dobrze z tego, że jest żartowniś. Byłbym go też jeszcze w dalszym ciągu napominał, lecz on zostawił mnie na miejscu, a sam poszedł pomiędzy Indyan, by im powiedzieć, jak głęboką ma być dziura.
Gdy już była gotowa, odpędził ich i zdjął z siebie skórzaną bluzę myśliwską, potem ją pozapinał i postawił nad dziurą, gdzie wyglądała jakby zrobiony z blachy lub drzewa wydrążony walec. Po tych wstępnych czynnościach nadał sobie pozór powagi i zawołał:
— Mężowie, kobiety i dzieci Apaczów zobaczą, co uczynię i czego się dowiem, a popadną w zdumienie. Ziemia otworzy swe łono na skutek moich słów czarodziejskich tak, że przejrzę wszystko, co nas spotka w czasie najbliższym.
Następnie oddalił się nieco od dziury, ruszył dokoła uroczystym krokiem, przyczem ku memu przerażeniu przetrzepał całę tabliczkę mnożenia, szczęściem tak prędko, że czerwonoskórzy go nie dosłyszeli. Gdy doszedł do dziewiątki, przyśpieszył kroku, aż zaczął cwałem podskakiwać dokoła bluzy, przyczem wył głośno i machał rękoma jak skrzydłami wiatraka. Nabiegawszy i naryczawszy się aż do utraty oddechu, przystąpił do bluzy, ukłonił się jej nizko kilka razy i włożył głowę w otwór na szyję, aby spojrzeć nim w dziurę.
Niepokoiłem się o wynik tego dzieciństwa. Rozglądnąłem się dokoła i zobaczyłem ku memu uspokojeniu, że czerwonoskórcy z wielką powagą zajmowali się tą sprawą. Oblicza obu wodzów także nie zdradzały niezadowolenia, choć nie ulegało wątpliwości, iż Inczu-czuna wiedział, że to, co Sam wyprawiał, było prostą komedyą.
Z pięć minut trzymał stary chytrzec głowę pod kołnierzem bluzy i wymachiwał rękami jakby na znak, że ma przed oczyma ważne i cudowne rzeczy. Wkońcu wyciągnął głowę z wysoce poważną miną. Porozpinał bluzę, wdział ją znów na siebie i wezwał obecnych:
— Niechaj moi czerwoni bracia zasypią otwór, gdyż, dopóki jest otwarty, nic mi mówić nie wolno.
Po wykonaniu tego zarządzenia odetchnął głęboko, jak gdyby się czuł bardzo wyczerpanym i rzekł:
— Wasz czerwony brat lekarz widział fałszywie, gdyż stanie się coś przeciwnego. Dowiedziałem się o wszystkiem, co przyniosą najbliższe tygodnie, lecz nie wolno mi tego wyjawić. Mogę wytłumaczyć tylko niektóre rzeczy. Widziałem w otworze strzelby i słyszałem wystrzały. Kto ma strzał ostatni, nie mógł polec, ni umrzeć, a ostatni strzał pochodził z rusznicy Old Shatterhanda. On więc musi być zwycięzcą. Nieszczęście grozi mym czerwonym braciom, a mogą uniknąć go tylko w ten sposób, że będą się trzymali Old Shatterhanda. Jeśli jednak to uczynią, czego od nich zażądał ich lekarz, zginą. Tak powiedziałem. Howgh!
Skutek tego proroctwa był na razie przynajmniej taki, jaki Sam sobie zamierzył. Czerwonoskórni uwierzyli mu najwidoczniej. Z oczekiwaniem spoglądali ku wozowi, sądząc, że lekarz wyjdzie się bronić. Nie pokazał się jednak, więc przypuścili, że się za zwyciężonego uznał. Sam Hawkens przystąpił do mnie, błysnął małemi oczkami i zapytał:
— No, sir, jakże się sprawiłem?
— Jak prawdziwy, rzetelny, oszust.
— Well! A więc dobrze? Nieprawdaż?
— Tak. Wydaje się przynajmniej, że osiągnęliście swój cel.
— Osiągnąłem go w zupełności. Znachor pobity. Nie pokaże się, ani nie da znaku o sobie.
Winnetou spojrzał na nas spokojnym, lecz wielce wymownym wzrokiem. Ojciec jego nie był taki milczący, przystąpił do nas i rzekł do Sama:
— Mój biały brat jest człowiekiem rozumnym, gdyż odebrał moc słowom lekarza i ma bluzą, w której tkwią ważne proroctwa. Ta bluza stanie się sławną od jednej Wielkiej Wody do drugiej. Ale Sam Hawkens poszedł za daleko w swych proroctwach.
— Za daleko? Jak to? — dopytywał się mały człeczyna.
— Wystarczało powiedzieć, że Old Shatterhand nam nie zaszkodzi. Czemu Sam Hawkens dodał, że nas czeka coś złego?
— Bo to w dziurze widziałem.
Na to zrobił Inczu-czuna ręką ruch przeczący i oświadczył:
— Wódz Apaczów wie, o co chodzi; niech Sam Hawkens mu wierzy. Należało nie mówić o złych rzeczach i nie napędzać naszym ludziom strachu.
— Strachu? Wszak wojownicy Apaczów są mężnymi ludźmi, którzy się nie boją niczego.
— Tak też jest. Dowiodą tego, jeśliby nasza jazda, która ma być pokojową, sprowadziła na nas nieprzyjaciół. Ruszajmy więc!
Sprowadzono konie, między którymi było sporo jucznych. Kilka z nich niosło moje instrumenty, na resztę włożono zapasy żywności i inne potrzebne rzeczy.
U Indyan panuje zwyczaj, że odjeżdżających przez część drogi odprowadzają ci, którzy w domu pozostają. To dziś odpadło, ponieważ Inczu-czuna tego sobie nie życzył. Tych trzydziestu czerwonoskórych, którzy z nami wyjeżdżali, nie pożegnało się z żonami i dziećmi. Uczynili to byli już przedtem, bo godność wojownika nie pozwalała im robić tego publicznie.
Tylko jeden z nas pożegnał się słowami, a tym był Sam Hawkens. Zobaczył Kliunę-ai, stojącą pośród kobiet, zwrócił, siedząc już na siodle, muła w tę stronę i zapytał:
— Czy „księżyc“ wie, co widziałem w otworze?
— Wiem, gdyż słyszałam, co mówiłeś — odrzekła.
— Mogłem powiedzieć o wiele więcej, naprzykład o tobie.
— O mnie? Czy ja także byłam w otworze?
— Tak. Znam dzięki temu całą twą przyszłość. Czy opisać ci ją?
— Proszę o to — rzekła szybko i skwapliwie. — Co mi przyszłość przyniesie?
— Ona ci nic nie przyniesie, lecz zabierze coś bardzo cennego dla ciebie.
— Co to takiego? — zapytała trwożliwie.
— Twoje włosy. Stracisz je za kilka miesięcy i wyłysiejesz zupełnie, jak księżyc, który także włosów nie posiada. Wówczas przyślę ci moją perukę. Bądź zdrów, smutny blasku księżyca!
Podpędził muła i odjechał, śmiejąc się, a Kliuna-ai odwróciła się zawstydzona tem, że przez ciekawość pozwoliła zakpić z siebie.
Porządek naszej jazdy sam się ustalił. Inczu-czuna, Winnetou z siostrą i ja jechaliśmy na przedzie, potem Hawkens, Parker i Stone, a za nimi trzydziestu Apaczów, którzy po kilku naprzemian prowadzili konie juczne.
Nszo-czi siedziała na koniu po męsku. Była ona rzeczywiście, jak się potem okazało, o czem zresztą nie wątpiłem, doskonałą i wytrwałą amazonką, bo nie tylko znakomicie trzymała się na koniu, ale równie dobrze władała bronią. Ktoś nie znający jej mógł ją wziąć za młodszego brata Winnetou, ale bystrzejsze oko dopatrzyłoby się w niej łatwo kobiecej miękkości rysów twarzy i kształtów ciała. Nszo-czi była piękną, naprawdę piękną mimo stroju męskiego i męskiego sposobu siedzenia na koniu.
Pierwsze dni podróży minęły bez godnego wzmianki zdarzenia. Jak wiadomo, potrzebowali Apacze pięciu dni, aby od miejsca napadu dotrzeć do puebla nad Rio Pecos. Przewóz rannych i jeńców przedłużył drogę. Tym razem już w trzy dni dostaliśmy się na miejsce zamordowania Kleki-petry przez Rattlera. Tam zatrzymaliśmy się na nocleg. Apacze poznosili kamienie na skromny pomnik. Winnetou spoważniał tu jeszcze bardziej, niż zwykle. Opowiedziałem jemu, ojcu jego i siostrze, co mówił mi Kleki-petra o swem życiu poprzedniem.
Nazajutrz rano ruszyliśmy tam, gdzie nasze prace miernicze przerwał tak nagle napad. Pale tkwiły jeszcze w ziemi, mogłem się więc zaraz zabrać do pracy, ale było coś ważniejszego do czynienia.
Oto wówczas po walce nie wpadło Apaczom na myśl pochować zabitych białych i Keiowehów, lecz zostawili trupy tak, jak leżały. Tego, czego oni zaniechali, podjęły się sępy i inne drapieżce, ale oczywiście w sposób odmienny. Kości leżały dokoła, bądźto zupełnie poobgryzane, bądź też obwieszone jeszcze resztkami zgniłego mięsa. Pozbieranie tych szczątków i zakopanie ich we wspólnym grobie było dla mnie, dla Sama, Dicka i Willa robotą straszną. Apacze nie wzięli w tem oczywiście udziału.
Na tem przeszedł dzień jeden i dopiero nazajutrz zacząłem pracę. Oprócz wojowników, którzy mieli mnie dopomagać, Winnetou i jego siostra nie odchodzili prawie od mego boku. Była to zupełnie inna robota, aniżeli wówczas z niemiłymi ludźmi. Czerwonoskórni, których nie zatrudniałem, snuli się po okolicy, a wieczorem przynosili zdobycz z polowania.
Mimo trudności terenu dotarłem do punktu połączenia z następną sekcyą już po trzech dniach, a w czwartym uzupełniłem rysunki i zapiski. Dobrze się stało, że w tak krótkim czasie dokończyłem prac, gdyż zima zbliżała się szybko, a w nocy panowało już takie zimno, że do rana utrzymywaliśmy ogień.
Jeśli powiedziałem, że mi Apacze pomagali, to nie znaczy to niestety, że to chętnie czynili. Musieli słuchać pod tym względem rozkazu wodzów, ale bez tego byliby mi nie pomagali z pewnością. Widać było po każdym, że się cieszył, ilekroć zwalniałem go od pracy. A gdy potem wieczorem siadaliśmy razem, obozowało owych trzydziestu Indsmanów od nas nieco dalej, niż tego wymagał wzgląd na szacunek dla wodzów. Ci zauważyli to, ale milczeli. Sam to też spostrzegł i powiedział do mnie:
— Ci czerwoni nie bardzo się biorą do rzeczy. To jest i będzie prawdą na zawsze, że czerwony jest dzielnym myśliwym i walecznym wojownikiem, ale poza tem leniwcem. Praca mu nie smakuje.
— To, co dla mnie robią, nie męczy ich wcale i nie jest właściwie pracą, a niechęć ich ma inny powód.
— Tak? Jaki?
— Pamiętają widocznie proroctwo znachora, któremu wierzą bardziej, niźli waszemu, kochany Samie.
— Być może, ale to byłoby głupie z ich strony.
— Ponadto zaś praca moja jest niewątpliwie dla nich zgrozą. Te okolice do nich należą, a ja odmierzam je dla innych ludzi, dla ich nieprzyjaciół. O tem musicie także pamiętać, mój Samie.
— Ależ tak chcą ich wodzowie!
— Zapewne. Z tego jednak nie wynika, żeby i oni czuli się z tego zadowolonymi. Oni skrycie są temu przeciwni. A gdy się im przypatruję, kiedy siedzą z sobą i rozmawiają pocichu, widzę po ich minach, że mówią o mnie, i to, zdaje się, nic pocieszającego.
— Ja się też tego domyślam, ale to może nam być obojętne. Myślami swemi i słowami nic nam nie zaszkodzą. My mamy do czynienia z Inczu-czuną, Winnetou i Nszo-czi, a na tych troje nie możemy się chyba uskarżać.
Pod tym względem miał Sam słuszność, bo Winnetou i jego ojciec dopomagali mi we wszystkiem z iście braterską uprzejmością, a Indyanka wyczytywała mi z oczu każde życzenie, odgadywała każdą myśl moją. Robiła zawsze to, co chciałem, nawet gdy swej woli nie wyrażałem, a odnosiło się to nawet do rzeczy i drobnostek, na które zwykle się nie zważa. Czułem dla niej z każdą chwilą coraz to większą wdzięczność. Była bystrą obserwatorką i uważną słuchaczką, a niebawem z zadowoleniem i ku mej wielkiej radości zauważyłem, że umyślnie, czy mimowoli stałem się jej nauczycielem, od którego się z zapałem uczyła. Ilekroć coś mówiłem, zawisała poprostu wzrokiem na moich ustach i naśladowała zazwyczaj moje czyny, choćby to się nawet sprzeciwiało zwyczajom jej rasy. Zdawało się, że jest tutaj jedynie dla mnie i troszczyła się o moje wygody i zdrowie więcej odemnie samego, gdyż ja sam nie rościłem sobie prawa do tego, żeby mnie miało być lepiej niż innym.
Na końcu czwartego dnia skończyłem pomiary, zapakowałem przyrządy miernicze w zabrane w tym celu koce i rankiem piątego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Obaj wodzowie zgodzili się na ten sam kierunek, którym Sam przyprowadził mnie w te strony.
Idąc tak przez dwa dni, znaleźliśmy się w płaskiej, pokrytej trawą, poprzerywanej zrzadka zaroślami, okolicy, w której mimoto mieliśmy przed sobą widok dość wolny i przestronny, co na Zachodzie jest zawsze okolicznością korzystną. Nigdy bowiem nie można z góry przewidzieć, jakich ludzi się spotka, dobrze więc jest zawsze, jeśli się zdaleka zauważy, że ktoś się zbliża. Ujrzeliśmy czterech, jadących ku nam, białych mężczyzn. Oni spostrzegli nas również i zatrzymali się, niepewni, czy mają jechać dalej, czy nam zejść z drogi. Spotkanie trzydziestu czerwonoskórych to dla czterech białych rzecz dość niemiła, zwłaszcza jeśli nie wiedzą, do jakiego plemienia Indyanie należą. Wnet jednak zobaczyli, że wśród Indyan znajdują się biali i to usunęło prawdopodobnie ich wątpliwości, bo puścili konie dalej w tym samym kierunku.
Ubrani byli jak cowboye[5] i uzbrojeni w strzelby, noże i rewolwery. Na dwadzieścia kroków przed nami wstrzymali konie, wzięli strzelby do rąk wedle zwyczaju, a jeden z nich zawołał do nas:
— Good day, panowie! Czy należy trzymać palec na cynglu, czy też nie?
— Good day, bracia! — odrzekł Sam. — Odłóżcie śmiało pukawki! Nie mamy zamiaru was pożreć. Czy wolno zapytać, skąd idziecie?
— Z nad starej Mississipi.
— A dokąd się udajecie?
— W górę, do Nowego Meksyku, a stamtąd do Kalifornii. Słyszeliśmy, że potrzeba tam pasterzy wołów i że ich lepiej płacą niżeli tam, gdzieśmy dotąd byli.
— Może macie słuszność, sir; ale przed wami jeszcze daleka droga, zanim dostaniecie to piękne stanowisko. My stamtąd wracamy do St. Louis. Czy droga teraz wolna?
— Tak. Nie słyszeliśmy przynajmniej o czemś przeciwnem. Ale i w takim wypadku nie byłoby o was obawy, bo jesteście w dość wielkiej liczbie, chyba, gdyby czerwoni gentlemani odprowadzili was tylko niedaleko.
— Dalej jadą tylko ci dwaj wojownicy z córką i siostrą, Inczu-czuna i Winnetou, wodzowie Apaczów.
— Co mówicie, sir! Czerwona lady udaje się do St. Louis? Czy można wiedzieć, jak się nazywacie?
— Czemużby nie! To uczciwe nazwiska i nie potrzeba ich wcale ukrywać. Ja się nazywam Sam Hawkens, jeśli się nie mylę. To są moi towarzysze Dick Stone i Will Parker, a tu obok mnie widzicie Old Shatterhanda, boya, który szarego niedźwiedzia nożem przebija, a najsilniejszego człowieka obala pięścią na ziemię. Czy będziecie teraz łaskawi wymienić nam swoje nazwiska?
— Chętnie. Słyszeliśmy już o Samie Hawkensie, ale o tamtych gentlemanach nie. Ja nazywam się Santer i nie jestem takim słynnym westmanem jak wy, lecz prostym biednym cowboyem.
Podał także nazwiska swoich trzech towarzyszy, których sobie nie spamiętałem, zapytał jeszcze o to i owo i odjechali. Gdy się oddalili, spytał Winnetou Sama:
— Dlaczego mój brat tak dokładnych udzielił tym ludziom wiadomości?
— Czyli miałem im tego odmówić?
— Tak.
— Nie wiem, dlaczego? Pytali nas uprzejmie, musiałem więc odpowiedzieć tak samo; tak przynajmniej postępuje zawsze Sam Hawkens.
— Nie dowierzam uprzejmości bladych twarzy. Byli uprzejmi, gdyż nas było ośm razy tyle, co ich. Przykro mi, że wyjawiłeś im, kim jesteśmy.
— Czemu? Czy sądzisz, że nam to co zaszkodzi?
— Tak.
— W jaki sposób?
— W różnoraki. Nie podobały mi się te blade twarze. Ten, który z tobą rozmawiał, miał oczy niedobre.
— Tego nie zauważyłem. Ale to nic, choćby nawet tak było. Niema już ich, oni jadą tam, a my tam. Ani im przez myśl nie przejdzie wracać i nam się naprzykrzać.
— Mimo to chcę się dowiedzieć, co zrobią. Niech moi bracia jadą dalej pomału, a ja z Old Shatterhandem zawrócę za temi blademi twarzami, aby się przekonać, czy istotnie pojadą dalej, czy też to tylko udają.
Podczas gdy wszyscy ruszyli dalej, zawrócił Winnetou ze mną dotychczasowym naszym śladem za czterema obcymi. Muszę przyznać, że i mnie nie podobał się ten Santer, a jego trzej towarzysze nie wzbudzali też zbytniego zaufania. Nie umiałem sobie tylko wytłumaczyć, co chcieliby, lub mogli nam zrobić. Gdyby to nawet byli ludzie, którzy zamieniają cudzą własność na swoją, to zapytywałem siebie daremnie, czy skłoniłoby ich co do przypuszczenia, że u nas można coś porwać. A gdyby wreszcie nawet i tak myśleli, to wydało mi się nieprawdopodobnem, żeby się odważyli uderzyć samoczwór na trzydzieści siedm dobrze uzbrojonych osób. Gdy o to spytałem Winnetou, odrzekł:
— Jeżeli to złodzieje, to nie zwrócą się przeciwko naszej przemocy, bo nie zamierzają otwarcie na nas napaść. Pójdą za nami ukradkiem, aby skorzystać z chwili, kiedy ten, którego sobie upatrzą, odłączy się od reszty towarzystwa.
— A kogóżby mogli sobie upatrzyć? Wszakżeż nas wcale nie znają.
— Tego, u którego spodziewają się złota.
— Złota? Skąd mogą wiedzieć, czy wogóle mamy złoto, a po drugie, który z nas wśród tylu osób. Musieliby być wszechwiedzącymi.
— O nie. Wystarczy im tylko zastanowić się nad tem, aby nabrać pewności. Sam Hawkens był nieostrożny i zdradził im, że jesteśmy wodzami i udajemy się do St. Louis. Więcej im nie potrzeba.
— Ach, teraz pojmuję, co mój czerwony brat ma na myśli. Indyanie, dążący na Wschód, potrzebują pieniędzy, a nie mając monet, wiozą z sobą złoto, o którem wiedzą, gdzie leży. A gdy są w dodatku wodzami, to znają takie miejsca napewno i biorą prawdopodobnie dużo złota.
— Mój brat Old Shatterhand odgadł. Na nas obudwu jako na wodzów zwróciliby oko ci biali, gdyby zamierzali dokonać kradzieży, albo rabunku. Oczywiście teraz nic nie znaleźliby przy nas.
— Nie? A przecież chcieliście zaopatrzyć się w złoto.
— Zrobimy to dopiero jutro. Na co mamy je nosić z sobą, gdy go nie potrzebujemy. Nie mieliśmy dotąd nic do płacenia; nastąpi to dopiero, gdy zajedziemy do portów, położonych na naszej drodze. Dla tego już jutro prawdopodobnie weźmiemy złota z sobą.
— Więc takie miejsce leży obok naszej drogi?
— Tak. Jest to góra zwana Nugget-tsil, ale tylko przez nas, bo inni, nie wiedzący, że się tam złoto znajduje, nazywają tę górę inaczej. Zbliżymy się do niej dziś wieczór i weźmiemy, ile nam potrzeba.
Przyznaję, że się zdziwiłem, a opanowała mnie zarazem i zazdrość. Ci ludzie wiedzieli, gdzie leżą masy tego metalu cennego i zamiast go używać, wiedli życie, nie znające prawie potrzeb cywilizowanego człowieka. Nie nosili sakiewek, ani pularesów, ponieważ wszędzie, gdzie przyszli, znajdowali ukryte skarbce, do których wystarczało sięgnąć ręką, aby kieszenie złotem napełnić. Czy inni ludzie mogliby mieć złoto i żyć tak skromnie jak oni?
Musieliśmy zastosować wszelkie środki ostrożności, gdyż chodziło o to, by Santer nie spostrzegł, że udaliśmy się za nim. Korzystaliśmy zatem z każdego wzniesienia gruntu, z każdego krzaka, aby za nim się ukryć. W dobry kwadrans ujrzeliśmy wszystkich czterech, kłusujących żwawo swoją drogą. Widocznie spieszyli naprzód, nie myśląc o zawracaniu. Zatrzymaliśmy się, a Winnetou patrzył za nimi, dopóki nie zniknęli nam z oczu. Dopiero wtedy powiedział:
— Nie mają złych zamiarów, możemy zatem być spokojni.
Nie przeczuwał tak samo, jak ja, jak bardzo się teraz mylił. Oni mieli zamiary, ale byli bardzo chytrymi drabami, jak się później sam przekonałem. Spodziewali się, że przez pewien czas będziemy ich śledzili i udali w tym celu, że im bardzo pilno. Potem jednak zawrócili i ruszyli za nami.
Zawróciliśmy konie i cwałem doścignęliśmy wnet towarzyszy. Wieczorem stanęliśmy nad wodą. Przywykli do ciągłych ostrożności, zbadali najpierw wodzowie starannie okolicę, zanim wydali rozkaz rozłożenia się obozem. Tą wodą było źródło, które wytryskało z ziemi czysto i silnie. Trawy dość było dla koni, a ponieważ miejsce otoczone było dokoła drzewami i zaroślami, mogliśmy przeto rozniecić jasne ogniska bez obawy, żeby je zdaleka ujrzano. Gdy jeszcze Inczu-czuna postawił dwie warty, zdawało się, że uczyniono wszystko, co nakazywała troska o bezpieczeństwo.
Apacze rozłożyli się, jak zwykle, w niepotrzebnem oddaleniu, aby przy ogniskach zjeść swoje porcye suszonego mięsa. Nas siedmiu siedziało dokoła ogniska na skraju zarośli, które wybraliśmy dlatego, że chroniły przed zimnym wiatrem.
Po wieczerzy rozmawialiśmy przez pewien czas. Inczu-czuna powiedział, że nazajutrz wyruszymy później, aż koło południa, a gdy Hawkens zapytał o powód zwłoki, oświadczył z otwartością, nad którą później ubolewałem:
— To powinnoby być tajemnicą, ale powiem ją białym braciom, jeśli mi przyrzekną, że nie będą się starali z niej skorzystać.
Gdyśmy to przyrzekli, mówił dalej:
— Potrzeba nam pieniędzy, więc pójdę jutro z dziećmi po nuggety i powrócę dopiero w południe.
Stone i Parker wydali okrzyk zdziwienia, a Hawkens zapytał z niemniejszem zdumieniem:
— Więc tu niedaleko jest złoto?
— Tak — odrzekł Inczu-czuna. — Nikt nie domyśla się tego, nawet moi wojownicy. Ja dowiedziałem się o tem od mego ojca, a on od swego. Takie tajemnice dziedziczą się tylko z ojców na synów i należą do świętości. Nie powierza się ich nawet najlepszemu przyjacielowi. Ja teraz o tem mówiłem, ale nie wskazałbym miejsca, ani nie powiedziałbym o niem nikomu, a zastrzeliłbym każdego, ktoby się odważył pójść za nami, by to miejsce znaleźć.
— Czy nas zabiłbyś także?
— Oczywiście! Powziąłem do was zaufanie, a gdybyście go nadużyli, zasłużylibyście na śmierć. Wiem jednak że nie opuścicie obozu przed naszym powrotem.
Po tem krótkiem ostrzeżeniu sprowadził rozmowę na inne tory, a przerwał ją dopiero po pewnym czasie Sam Hawkens. Inczu-czuna, Winnetou i Nszo-czi siedzieli odwróceni plecyma od zarośli, a Sam, Dick i Will zajmowali drugą stronę ogniska, mieli zatem zarośla przed oczyma. Wtem krzyknął Hawkens, porwał strzelbę, złożył się, wypalił w zarośla i zaalarmował tem oczywiście cały obóz. Indyanie przyskoczyli do nas, my zaś zerwaliśmy się, pytając Sama, dlaczego strzelił.
— Zobaczyłem dwoje ócz, wyzierających poza Inczu-czuną z zarośli — oświadczył.
Natychmiast chwycili czerwonoskórzy głownie z ogniska i rzucili się w krzaki, ale szukali napróżno. Wobec tego wszyscy uspokoili się i posiadali napowrót.
— Sam Hawkens z pewnością się pomylił — rzekł Inczu-czuna. — Takie migotliwe światło bardzo łatwo wywołuje złudzenie.
— Byłoby to dla mnie bardzo dziwnem, gdyż zdaje mi się, że całkiem wyraźnie widziałem parę oczu.
— Może wiatr odwrócił dwa liście, a mój brat zobaczył ich spodnią, jaśniejszą, stronę i wydało mu się, że to oczy.
— To możliwe istotnie; zastrzeliłem więc dwa liście!
Zaśmiał się swoim sposobem, Winnetou jednak nie zapatrywał się na tą sprawę ze strony żartobliwej, lecz rzekł poważnie:
— Mój brat popełnił w każdym razie błąd, którego się na przyszłość powinien wystrzegać.
— Ja? Błąd? Jakim sposobem?
— Należało nie strzelać.
— Nie? Toby ładnie było! Gdy szpieg siedzi w zaroślach, to mam prawo posłać mu kulę, jeśli się nie mylę.
— Czy można wiedzieć z góry, że wywiadowca przychodzi ze złymi zamiarami? Może skrada się po to, żeby zobaczyć, kim jesteśmy, może wyszedłby i powitał nas potem.
— To prawda zaiste — przyznał Sam.
— Ten wystrzał jest dla nas niebezpieczny — mówił Winnetou dalej. — Albo Sam się pomylił i nie widział oczu, a w takim razie huk był zbyteczny i może dopiero sprowadzić nieprzyjaciół, jeśli znajdują się w pobliżu, albo był to istotnie człowiek, którego oczy Sam spostrzegł, a w tym wypadku również lepiej było nie strzelać, gdyż było do przewidzenia, że kula nie trafi.
— Oho! Sam Hawkens jest pewny swej kuli! Chciałbym zobaczyć tego, ktoby mi udowodnił, że spudłowałem!
— Ja także umiem strzelać, a chybiłbym prawdopodobnie. Taki szpieg spostrzegłby niewątpliwie, że w niego mierzą, i poruszyłby głową, by ją usunąć z przed wylotu lufy. Kula nie trafia następnie, a człowiek ów znika w ciemnościach.
— Tak, tak, lecz co uczyniłby mój czerwony brat na mojem miejscu?
— Albo złożyłbym się do strzału, trzymając strzelbę na kolanie, albo odszedłbym stąd pocichu, aby szpiega zajść z tyłu.
Dać strzał ze strzelby, trzymanej przy kolanie, t. zw. strzał z kolana jest nadzwyczaj trudno. Nie udaje on się wielu westmanon, chociaż są zresztą dobrymi strzelcami. Ja nie wiedziałem nic o tego rodzaju strzelaniu, ale gdy mi na to Winnetou zwrócił uwagę, ćwiczyłem się w tem w czasach ostatnich.
Przypuśćmy, że siedzę, czy to sam, czy z drugimi przy obozowem ognisku, a przy mnie leży strzelba po prawej stronie tak, żebym ją mógł zaraz pochwycić. Wtem spostrzegam dwoje oczu, patrzących na mnie z ukrycia. Nie mogę dojrzeć twarzy obserwatora, gdyż tkwi w ciemności, ale widać oczy jego, o ile nie jest na tyle ostrożny, żeby je zakryć rzęsami. Oczy mają słaby, fosforyzujący połysk, występujący tem wyraźniej, im bardziej je ów człowiek wytęża. Nie należy jednak sądzić, jakoby łatwo było zobaczyć dwoje oczu wśród liści. Nauczyć się tego nie można, gdyż taka bystrość wzroku musi być już wrodzoną.
Skoro jestem pewien, że mam przed sobą szpiega, muszę go dla własnego ocalenia nieszkodliwym uczynić, zabić go i to kulą, wymierzoną pomiędzy oczy jako jedyny widoczny cel. Jeśli jednak zwyczajnym sposobem się złożę, to znaczy przycisnę kolbę do policzka, to zauważy, że mierzę do niego i zniknie natychmiast. Trzeba go więc tak wziąć na cel, żeby tego nie spostrzegł. To się da uskutecznić zapomocą strzału z kolana. Zginam prawą nogę w ten sposób, że się kolano podnosi, a udo tworzy linię, której przedłużenie dosięgłoby owych oczu. Potem biorę strzelbę na pozór bezmyślnie, jakby dla zabawy i bez żadnego zamiaru do ręki, kładę lufę na udzie tak, że wchodzi na przedłużenie i wypalam. Taki strzał dać jest bardzo trudno, tembardziej że tylko prawą ręką można się przy tem posłużyć, gdyby bowiem obie ręce były zajęte, to cała operacya pozbawiona byłaby pozoru niewinności. Setki ludzi nie potrafią tak jedną ręką położyć strzelby, przycisnąć jej dobrze do nogi i wypalić. Pominąłem tu jeszcze tę okoliczność, jak to trudno mierzyć w tej pozycyi, gdy się nie może oka przyłożyć do wizera. W dodatku cel tworzą tylko dwa niewyraźne punkty wśród masy liści, poruszanych wiatrem i drżących w migotliwem świetle ognia! Taki to strzał miał na myśli Winnetou, mówiąc o strzale z kolana. On sam był mistrzem w tym sposobie strzelania. Mnie nie udawało się to przeważnie dla tego, że moją ciężką rusznicą trudno było tak zręcznie, jak potrzeba, kierować. Ale nieustannem ćwiczeniem doprowadziłem ostatecznie do upragnionych wyników.
Podczas gdy drugich zadowoliły i uspokoiły bezskuteczne poszukiwania, to z Winnetou było inaczej. On podniósł się po jakimś czasie, aby jeszcze raz przeprowadzić badania i uzupełnić je. Zanim powrócił, upłynęła może godzina.
— Niema nikogo — powiedział. — Sam Hawkens musiał się więc pomylić.
Mimoto postawił zamiast dotychczasowych dwu aż cztery straże, nakazując im czuwać bardzo uważnie i często obóz obchodzić. Potem ułożyliśmy się do snu.
Spałem niespokojnie, budziłem się często wskutek snów nieprzyjemnych, w których Santer i towarzysze odgrywali główną rolę. Te sny, jakkolwiek wywołane oczywiście naszem spotkaniem z Santerem, nadały rano jego osobie jakiegoś dziwnego znaczenia, którego mimo starania nie mogłem w oczach swoich obniżyć. Doświadczenie poucza właśnie, że gdy się ktoś człowiekowi przyśni, staje się dla niego ważniejszym, niż był poprzednio.
Po śniadaniu, które się składało z mięsa i pewnego rodzaju zamieszki, wyruszył Inczu-czuna z synem i córką w drogę. Zanim odeszli, poprosiłem ich, żeby pozwolili odprowadzić się przynajmniej kawałek. By ich przekonać, że nie szło mi o znalezienie drogi do pokładów złota, powiedziałem, że nie mogę się pozbyć myśli o Santerze. Dziwiłem się sam sobie, gdyż bez dostatecznego powodu utrwaliło się we mnie rano przekonanie, że on wrócił ze swymi ludźmi. Był to chyba skutek snów moich.
— Niechaj się mój brat o nas nie troszczy — odrzekł Winnetou. — Aby go uspokoić, poszukam jeszcze raz śladów Santera. Wiemy, że ty nie pożądasz złota, ale gdybyś trochę tylko nam towarzyszył, domyśliłbyś się, w którem miejscu to jest, a potem porwałaby cię żądza śmiercionośnego pyłu, nie opuszczająca bladej twarzy, dopóki ta nie zginie na ciele i na duszy. Prosimy cię zatem nie z nieufności, lecz z miłości i przezorności, żebyś z nami nie poszedł.
To mi musiało wystarczyć. Winnetou zbadał jeszcze raz okolicę, ale śladów nie znalazł. Wobec tego odeszli wszyscy troje. Z tego, że nie udali się konno, wywnioskowałem, że to miejsce było niedaleko.
Położyłem się w trawie, zapaliłem kalumet i wdałem się w rozmowę z Samem, Dickiem i Willem po to tylko, aby się pozbyć tych bezpodstawnych obaw. Ale spokój mnie odbiegał, podniosłem się więc wkrótce, bo jakaś wewnętrzna siła pędziła mnie naprzód. Zarzuciłem strzelbę na ramię i oddaliłem się w nadziei, że może natrafię na jaką zwierzynę, która odwróci moją uwagę od dotychczasowych myśli.
Inczu-czuna wyszedł z obozu na południe, ja udałem się więc na północ, żeby nie wyglądało, iż błąkam się niepotrzebnie zakazanemi drogami.
Po upływie kwadransu, natknąłem się na trop trojga ludzi, którzy musieli mieć na nogach mokassyny, na to bowiem wskazywały wyraźnie ślady. Z tej ostatniej okoliczności, jakoteż z tego, że ślady pochodziły od nóg dużych, średnich i małych, wywnioskowałem, że musieli to być Inczu-czuna, Winnetou i Nszo-czi, którzy umyślnie puścili się na południe, a potem zwrócili na północ, aby nas wywieść w pole i utrzymać w przekonaniu, że pokłady złota znajdują się na południu.
Czy wypadało mi iść dalej? Nie. Mogli mnie zobaczyć, a wracając, przynajmniej natrafić na mój ślad, a wtedy pomyśleliby, że potajemnie za nimi poszedłem. Do obozu jednak powrócić także jeszcze nie chciałem, ruszyłem więc ku wschodowi.
Wkrótce znów się musiałem zatrzymać, gdyż zauważyłem na trawie nowe ślady, których zbadanie wykazało, że zrobili je czterej mężczyzni w butach z ostrogami. W tej chwili przyszedł mi na myśl Santer. Ślady prowadziły w tę stronę, w której domyślałem się obu wodzów, a wychodziły z niedalekich zarośli, z których wysterczało kilka pokrytych jeszcze liśćmi szkarłatnych dębów. Tam więc skierowałem najpierw swoje kroki.
Gdy wdarłem się między zarośla, ujrzałem tam stojące cztery konie, na których poprzedniego dnia jechali Santer i jego trzej towarzysze. Po ziemi poznać było, że ci czterej opryszkowie noc tu spędzili. A zatem wrócili! Po co? Chyba tylko ze względu na nas. Nosili się pewnie z zamiarami, które wyjaśnił mi był Winnetou. Sam Hawkens nie pomylił się więc wczoraj wieczorem i zobaczył rzeczywiście oczy, ale spłoszył szpiega niewłaściwem zachowaniem się, zanim jeszcze wystrzelił. Teraz było pewnem, że nas podsłuchano. Santer śledził nas, aby tego z nas, którego sobie upatrzy, pochwycić potem samego. Ale to miejsce znajdowało się tak daleko od naszego obozu. Jak mógł nas stąd obserwować?
Przypatrzyłem się drzewom. Były wysokie, lecz niezbyt grube, łatwo więc było na nie się wdrapać. Na korze jednego z drzew wyraźnie widniały draśnięcia, które mogły tylko od ostróg pochodzić. Wyleźli więc byli na drzewo, a stamtąd widzieli, jeśli nie sam obóz, to każdego, kto go opuścił. O nieba! Co za myśl przyszła mi teraz do głowy! O czem mówiliśmy wczoraj, zanim Sam owe oczy spostrzegł? O dzisiejszej wyprawie Inczu-czuny i dzieci jego po złoto. Podsłuchiwacz to słyszał, a wylazłszy dzisiaj rano na drzewo, widział przechodzących tych troje, na których czekał. Wkrótce więc potem udał się za nimi z trzema towarzyszami. Winnetou w niebezpieczeństwie, a Nszo-czi i ojciec jej także! Musiałem oczywiście w tej chwili jak najprędzej ruszyć za opryszkami. Nie mogłem sobie nawet pozwolić na to, by powrócić do obozu i dać znać o tem, co się święciło. Odwiązałem coprędzej jednego z koni, wyciągnąłem go z zarośli, wskoczyłem i popędziłem tropem tych drabów, który się niebawem złączył ze śladami wodzów.
Starałem się przytem o wskazówki, gdzie należy szukać pokładów złota na wypadek, gdybym trop zgubił. Winnetou mówił o górze, zwanej Nugget-tsil. „Nuggety“ to są ziarnka złota rozmaitej wielkości, a „tsil“ znaczy w języku Apaczów „góra“. Nugget-tsil znaczyło więc: Góra Nuggetów. Pokłady musiały więc leżeć wysoko. Zbadałem okolicę, przez którą jechałem. Na północy, właśnie w kierunku, który w pogoni obrałem, wznosiło się kilka wielkich wzgórz, porosłych lasem, a jedno z nich było niewątpliwie Górą Nuggetów.
Stare konisko, na którem siedziałem, było zanadto powolne. Urwałem więc w przelocie gałązkę z krzaka, by go nią od czasu do czasu podpędzić, koń wytężył wszystkie siły, wkrótce więc minąłem równinę i znalazłem się u stóp wspomnianych wzgórz. Trop prowadził pomiędzy dwiema górami, lecz niebawem nie mogłem go już rozpoznać, ponieważ w tem miejscu wody górskie naniosły masę złomów kamiennych. Nie zsiadłem mimoto z konia, gdyż rozumiało się samo przez się, że ci, których szukałem, poszli dalej doliną w górę.
Później jednak otworzyła się przedemną po prawej stronie boczna dolina, zasypana także kamieniami. Tu zeskoczyłem z konia i zbadałem osypisko, gdyż należało się przekonać, czy ci ludzie skręcili tu na prawo, czy poszli dalej prosto. Z niemałą trudnością odszukałem ślady, które rzeczywiście wiodły na prawo do parowu. Dosiadłem znowu konia i pojechałem tędy dalej. Wkrótce jednak droga znowu się rozwidliła i musiałem zsiąść. Obawiałem się, że te zmiany dróg będą się potem powtarzały, przy czem koń mógł mi tylko przeszkadzać, dlatego przywiązałem go do drzewa i pośpieszyłem dalej piechotą.
Pędziłem wązkim skalistym żlebem, w którym teraz wody nie było. Trwoga nagliła mnie do pośpiechu, na jaki tylko zdobyć się mogłem, przeto niebawem zabrakło mi oddechu. Przybywszy nad ostrą przełęcz, musiałem się zatrzymać dla uspokojenia płuc, a potem ruszyłem w dół, dopóki ślady nie zwróciły się do lasu. Pędziłem pomimo drzew, stojących z początku gęsto, a potem rzadziej, aż zrobiło się przedemną tak przejrzysto, że wydało mi się, iż mam przed sobą wolne miejsce. Nie dotarłem tam jeszcze, kiedy nagle usłyszałem huk strzałów. W kilka chwil potem zabrzmiał krzyk, przeszywający jak szpadą; był to przedśmiertny okrzyk Apaczów.
Teraz już nie biegłem, lecz rzucałem się wprost w długich skokach, jak drapieżne zwierzę, wpadające na zdobycz. Znowu dał się słyszeć jeden strzał, potem drugi z dwururki Winnetou, którą poznałem po huku. Chwała Bogu! A więc żył jeszcze, gdyż w przeciwnym razie nie mógłby strzelać. Po jeszcze kilku skokach dostałem się do polany, gdzie mimowoli zatrzymałem się za drzewem ostatniem, gdyż widok, który się moim oczom przedstawił, poprostu nogi mi opętał.
Na środku polany leżeli Inczu-czuna i jego córka, niewiadomo, czy jeszcze żywi, czy już martwi. Nieopodal, za niewielkim odłamem skały, siedział Winnetou, zajęty ponownem nabijaniem strzelby, na lewo odemnie stało dwu drabów, ukrytych za drzewami ze strzelbami, gotowemi do strzału, gdyby tylko Winnetou poważył się odkryć. Na prawo od nich sunął się ostrożnie trzeci pod drzewami, aby zajść młodego wodza z tyłu. Czwarty leżał na wprost mnie z przestrzeloną głową.
Ci dwaj byli na razie dla wodza niebezpieczniejsi od tego, który się skradał. Zdjąłem prędko z ramienia rusznicę i zastrzeliłem obydwu, poczem, nie nabiwszy ponownie, rzuciłem się w pogoń za trzecim. Ten usłyszawszy moje strzały, odwrócił się czemprędzej i wymierzył do mnie. Ja skoczyłem w bok, wskutek czego nie dosięgła mnie jego kula. Wobec tego dał on za wygraną i pomknął w las. Pobiegłem za nim, gdyż był to Santer, którego chciałem koniecznie pochwycić. Byliśmy jednak tak daleko od siebie, że wprawdzie na skraju polany widziałem go jeszcze dobrze, ale w lesie zniknął mi zupełnie z oczu. Zmuszony kierować się jego śladami, nie mogłem podążyć za nim tak szybko, jak tego pragnąłem, zawróciłem więc niebawem, zwłaszcza że Winnetou mógł mnie potrzebować.
Ujrzałem go też, jak klęczał nad ojcem i siostrą, szukając w nich trwożliwie życia. Na mój widok powstał na chwilę z dziwnym wyrazem w oczach, którego nigdy nie zapomnę; przebijała się w nich wściekłość i boleść, które mogły doprowadzić do obłędu.
— Mój brat, Old Shatterhand, widzi, co się stało. Nszo-czi, ta najpiękniejsza i najlepsza z dziewic Apaczów, nie pojedzie już do miast bladych twarzy. Jest w niej jeszcze trochę życia, lecz oczu nie otworzy już nigdy.
Nie byłem zdolny wymówić choćby jedno słowo; nie mogłem nic powiedzieć, ani o nic zapytać. Na cóżby się to zresztą przydało? Widziałem przecież, jak rzeczy stały! Leżeli obok siebie w kałuży krwi Inczu-czuna z przestrzeloną głową, a „Piękny Dzień“ ze zranioną śmiertelnie piersią. On zginął zaraz, ona zaś oddychała jeszcze, charcząc ciężko, a bronz jej pięknej twarzy mętniał coraz to więcej. Pełne jej policzki zaczęły się zapadać, a wyraz śmierci przyoblekł drogie mi rysy.
Wtem poruszyła się lekko. Zwróciła głowę ku ojcu i otworzyła powoli oczy. Zobaczyła Inczu-czunę w krwi i przestraszyła się bardzo, chociaż wyraz tego przestrachu nie wystąpił już tak żywo wobec wielkiego osłabienia. Zdawało się, że się namyśla; wreszcie odzyskała przytomność i sięgnęła ręką do serca. Poczuła cieknącą stamtąd ciepłą krew i westchnęła głęboko, charcząc.
— Nszo-czi, moja dobra, jedyna siostro! — skarzył się Winnetou głosem, którego w słowach nie podobna przedstawić.
Na to podniosła ona na niego oczy.
— Winnetou... mój... bracie! — szepnęła. — Pomścij... pomścij... mnie!
Następnie przeszedł wzrok jej z niego na mnie i weselszy, choć zamierający, uśmiech zakwitł na jej wargach wybladłych.
— Old... Shatter...hand! — westchnęła. — Jesteś tu... Teraz... umieram... tak...
Więcej nie słyszeliśmy już, gdyż śmierć nie pozwoliła jej dokończyć, zamykając jej usta na zawsze. Myślałem, że mi serce pęknie. Musiałem postarać się o jakąś ulgę w mem cierpieniu. Zerwałem się z klęczek i krzyknąłem tak głośno, że aż echo się odbiło od skał poblizkich.
Winnetou wstał też powoli, jak gdyby przytrzymywały go cetnary, a objąwszy mnie obiema rękami, powiedział:
— Oni już nie żyją! Największy, najszlachetniejszy z wodzów i siostra moja Nszo-czi, która duszę swoją tobie oddała. Umarła z twem imieniem na ustach. Nie zapomnij o tem, nie zapomnij, kochany bracie!
— Nigdy, nigdy nie zapomnę! — zawołałem.
Potem twarz jego przybrała wyraz całkiem inny, a głos jego brzmiał jak grzmoty dalekie, kiedy mnie zapytał następnie:
— Czy słyszałeś, co było jej prośbą ostatnią?
— Tak.
— Zemsta! Mam ją pomścić, a pomszczę ją tak, jak nikt jeszcze mordu nie pomścił. Czy wiesz, kim byli mordercy? Czy ich widziałeś? Były to blade twarze, którym nie zrobiliśmy nic złego. Tak zawsze było i tak będzie zawsze, dopóki nie wypuszczą krwi z ostatniego z czerwonych mężów. Choćby on bowiem zginął własną śmiercią, to obchodzenie się białych względem mojego narodu jest jednem wielkiem morderstwem. Chcieliśmy udać się do miast tych przeklętych bladych twarzy; Nszo-czi pragnęła zostać białą skwaw, ponieważ kochała ciebie i sądziła, że zdobędzie twe serce, jeśli sobie przyswoi wiedzę i obyczaje białych. Przypłaciła to jednak życiem. To wszystko jedno, czy was kochamy, czy nienawidzimy; gdzie blada twarz nogę postawi, tam idzie w ślad za nim nasza zguba. Pójdzie płacz wielki po wszystkich szczepach Apaczów i podniesie się wielkie wycie wściekłości i zemsty wszędzie, gdzie tylko znajdują się członkowie naszego narodu. Oczy wszystkich patrzą teraz na Winnetou, aby zobaczyć, jak pomści śmierć ojca i siostry. Niechaj mój brat, Old Shatterhand, posłucha, co ślubuję tutaj tym obu trupom! Przysięgam na Wielkiego Ducha i wszystkich moich walecznych przodków, zebranych w odwiecznych ostępach, że od dzisiaj każdego, każdego białego, którego spotkam, zastrzelę ze strzelby, wypadłej z martwej ręki ojca, albo...
— Stój! — przerwałem mu, przejęty zgrozą, gdyż wiedziałem, że przysięgi dokona bezwzględnie, nieubłaganie. — Stój! Niechaj mój brat, Winnetou, teraz nie przysięga — nie teraz!
— Czemu nie teraz? — zapytał niemal z gniewem.
— Przysięgać należy ze spokojem w duszy.
— Uff! Dusza moja spokojna teraz jak grób, do którego włożę tych moich zmarłych. Jak on ich nigdy nie odda, tak samo ja nie cofnę nic ze słów, które...
— Nie mów dalej...! — zacząłem go prosić znowu.
Na to błysnął on na mnie wprost groźnie oczyma i zawołał:
— Czy Old Shatterhand chce mi przeszkodzić w spełnieniu obowiązku? Czy mam dopuścić do tego, żeby na mnie spluwały stare baby, żebym został wypchnięty ze szczepu za brak odwagi do pomszczenia tego, co tu dzisiaj się stało?
— Nie myślę tego od ciebie żądać. Ja także domagam się kary dla mordercy. Trzech ona już dosięgła, lecz czwarty umknął, ale on z naszych rąk nie ujdzie.
— To nie ulega wątpliwości! — wybuchnął. — Ale ja nietylko z nim mam do czynienia. On działał jako syn tej białej rasy, która przynosi nam zgubę. Ona odpowiada za to, czego nauczyła jego, ją więc pociągnę do odpowiedzialności, ja, Winnetou, teraz pierwszy i najwyższy wódz wszystkich plemion Apaczów!
Stał przedemną wyprostowany, jak człowiek, czujący się mimo młodości królem swoich poddanych! Tak on był zdolny wykonać to, co zamierzał. On byłby potrafił niewątpliwie zgromadzić pod swem dowództwem wszystkich czerwonych wojowników i rozpocząć z białymi olbrzymią, rozpaczliwą walkę, której koniec był wprawdzie niewątpliwym, która jednak byłaby dziki Zachód pokryła setkami tysięcy trupów. Teraz, w tej chwili, rozstrzygało się właśnie, czy tomahawk śmierci miał zacząć szaleć w ten sposób, czy nie.
Wziąłem zrozpaczonego za rękę i rzekłem:
— Powinieneś zrobić, co zechcesz i zrobisz to, przedtem jednak wysłuchaj mojej prośby, która może będzie ostatnią: potem nigdy już nie usłyszysz głosu białego przyjaciela i brata. Tu leży Nszo-czi. Sam powiadasz, że mnie kochała i że umarła z mojem imieniem na ustach. Ciebie ona także kochała; mnie jako przyjaciela, ciebie jako brata, a ty odwzajemniałeś jej miłość sowicie. Na tę naszą miłość cię proszę, nie składaj teraz przysięgi, lecz dopiero wówczas, kiedy zamkną się głazy nad najszlachetniejszą córą Apaczów!
Winnetou spojrzał na mnie poważnie, nawet ponuro i opuścił wzrok na umarłą. Rysy jego twarzy łagodniały zwolna, wkońcu popatrzył znowu na mnie, mówiąc:
— Brat mój, Old Shatterhand, posiada wielką władzę nad sercami wszystkich, z którymi obcuje. Nszo-czi spełniłaby pewnie jego prośbę, więc i ja nie mogę jej odmówić. Wtedy dopiero, kiedy oko moje nie będzie już widziało tych trupów, roztrzygnie się, czy Mississipi i wszystkie jej dopływy poniosą krew białych i czerwonych narodów do morza. Powiedziałem. Howgh!
Podziękowałem Bogu za to, że przynajmniej na razie udało mi się odwrócić wielkie nieszczęście. Uścisnąłem młodemu wodzowi rękę z wdzięcznością i powiedziałem:
— Mój czerwony brat zaraz zobaczy, że nie proszę o łaskę dla winnego. Niechaj dosięgnie go kara tak ciężki i surowa, jak na to zasługuje. Trzeba mu nie zostawić czasu dla ucieczki, nie pozwolić mu zbytnio się od nas oddalić. Niechaj Winnetou powie, co poczniemy względem mordercy!
— Nogi moje spętane — oświadczył znów posępnie. — Zwyczaje mego narodu nakazują mi pozostać przy zmarłych, jako najbliższych krewnych, aż do ich pogrzebu. Potem dopiero będzie mi wolno wstąpić na drogę zemsty.
— A kiedy odbędzie się pogrzeb?
— Nad tem naradzę się z wojownikami. Albo pochowamy ich tutaj na miejscu, gdzie zmarli, albo zabierzemy ich do puebla, gdzie mieszkali wśród swoich. Jeśli jednak nawet tutaj będzie miejsce ich spoczynku, upłynie kilka dni, zanim spełnimy wszystkie czynności, związane z pogrzebem tak wielkiego wodza.
— W takim razie morderca umknie napewno!
— Nie. Chociaż bowiem Winnetou nie może go ścigać, to dokonają tego inni. Niechaj mi brat mój opowie krótko, jak się to stało, że tutaj przyszedł.
Teraz, kiedy chodziło o sprawy czysto rzeczowe, był spokojny, jak zwykle. Opowiedziałem mu to, czego żądał, poczem nastąpił krótki namysł. Podczas tej przerwy doleciało nas ciężkie westchnienie z miejsca, gdzie leżeli rabusie, zastrzeleni przezemnie. Widocznie któryś jeszcze żył. Udaliśmy się tam prędko. Jednemu z nich przeszła kula przez samo serce, drugi zaś był trafiony tak samo jak Nszo-czi i ten, żywy jeszcze właśnie, przyszedł był do siebie. Wytrzeszczył na nas oczy bezmyślnie i zamruczał jakieś niezrozumiałe słowa. Pochyliłem się nad nim i zawołałem:
— Przychodzę do was! Czy wiecie, kto teraz przy was?
Starał się widocznie przypomnieć sobie. Oczy rozjaśniły mu się rzeczywiście i usłyszałem ciche pytanie:
— Gdzie... jest... Santer?
— Umknął — odrzekłem, gdyż nie mogło mi przejść przez usta kłamstwo wobec umierającego, chociaż to był morderca.
— Do... dokąd?
— Tego niewiem, ale spodziewam się, że dostanę od was jakąś wskazówkę. Wasi towarzysze nie żyją, a wy także za kilka sekund przeniesiecie się na tamten świat. Nad grobem zachowacie się chyba lepiej, niż przedtem. Skąd Santer pochodzi?
— Tego... nie... wiem.
— Czy istotnie nazywa się Santer?
— Ma wiele... wiele... nazwisk.
— Czem jest właściwie?
— Także... także... nie wiem.
— Czy macie tu blizko znajomych, może w którym z portów?
— Nie... nie.
— Dokąd jechaliście?
— Ni... nigdzie. Tam, gdzie pieniądze... zdobycz...
— A więc byliście rabusiami z zawodu! To straszne! Skąd przyszło wam na myśl napaść na obu Apaczów z dziewczyną?
— Nug... nuggety.
— Przecież nie mogliście nic wiedzieć o nuggetach.
— Chcieliśmy udać się... do... do...
Zamilkł. Było mu nadzwyczaj trudno odpowiadać, lecz odgadłem, co chciał powiedzieć i spytałem:
— Słyszeliście, że ci Apacze mają zamiar pójść na Wschód i przypuściliście, że mają z sobą złoto?
Skinął głową.
— Postanowiliście więc napaść na nich. Ponieważ zaś przypuszczaliście, że będziemy ostrożni, przeto pojechaliście dobry kawał naprzód, a zawróciliście dopiero wówczas, kiedy sądziliście, żeśmy się już uspokoili.
Skinął znów głową.
— Potem pojechaliście za nami. Czy podsłuchaliście nas wieczorem?
— Tak, Santer.
— A więc to był sam Santer! Czy powiedział wam, co usłyszał?
— Apacze... Nugget-tsil... zabrać nuggety... rano...
— Zupełnie tak, jak się domyślałem. Potem ukryliście się w zaroślach i śledziliście nas z drzew, aby się dowiedzieć, gdzie Apacze zbierają nuggety?
Zamknął oczy i nie odpowiedział.
— A może postanowiliście napaść na nich podczas powrotu, aby...
Wtem przerwał mi Winnetou:
— Niech mój brat dalej nie pyta; ta blada twarz nie odezwie się już, bo nie żyje. Te białe psy pragnęły gorąco poznać naszą tajemnicę, ale przyszły zapóźno, gdyż myśmy powracali już, kiedy oni zobaczywszy nas, ukryli się za drzewami i strzelili. Inczu-czuna i Nszo-czi padli, mnie zaś przesunęła się tylko kula po rękawie. Wypaliłem do jednego z nich, ale on w chwili, gdy pociągnąłem za cyngiel, skoczył za drzewo, wskutek czego chybiłem. Natomiast druga kula powaliła innego. Potem ukryłem się za głazami, ale nie byłbym ocalił życia, gdyby był nie nadszedł brat mój, Old Shatterhand. Dwaj trzymali mnie z przodu, a trzeci chciał dostać się z tyłu gdzie nie miałem osłony i byłby we mnie trafił. Wtem usłyszałem gruby głos rusznicy Old Shaterhanda, co było znakiem mego ocalenia. Teraz brat mój wie wszystko, niech się więc zastanowi, jak wziąć się do schwytania Santera.
— Czy mnie przypadnie to zadanie w udziale?
— Tak, Old Shatterhandowi, gdyż on znajdzie ślad zbiega napewno.
— Spodziewam się, ale na mozolnem szukaniu dużo czasu upłynie.
— Nie. Śladu szukać nie trzeba, gdyż poprowadzi on niewątpliwie do koni mordercy, do których się ten musi najpierw udać. Tam, gdzie nocował ze swymi ludźmi, będzie z pewnością trawa i Old Shatterhand zobaczy łatwo, dokąd się zwrócił.
— A potem?
— Potem weźmie z sobą mój brat dziesięciu wojowników i ruszy z nimi, aby go pojmać. Pozostałych dwudziestu wojowników przyśle mnie, żeby ze mną rozpoczęli pieśni żałobne.
— Niech się tak stanie. Mam nadzieję, że nie zawiodę zaufania, które mój czerwony brat we mnie pokłada.
— Wiem, że Old Shatterhand postąpi tak, jak gdybym ja sam był na jego miejscu. Howgh!
Podaną mi przez Winnetou rękę uścisnąłem serdecznie, pochyliłem się raz jeszcze nad twarzami obojga zmarłych i odszedłem. Na skraju polany odwróciłem się, skąd zobaczyłem, jak Winnetou przykrywał właśnie ich głowy, i usłyszałem przytem jego przytłumione jęki, któremi Indyanie zwykle rozpoczynają swoje pieśni za umarłych. O, jak mnie to strasznie bolało! Ale ja miałem działać, ruszyłem więc czemprędzej drogą, którą tutaj przybyłem.
Początkowo zdawało mi się, że spełni się przepowiednia Winnetou, ale gdy przechodziłem przez wspomnianą przełęcz, wzbudziły się we mnie wątpliwości.
Santer musiał przedewszystkiem pomyśleć o tem, żeby jak najszybciej uciec i wydostać się jak najrychlej z naszego pobliża, gdyby natomiast pobiegł do swego obozu, to opóźniłby swoją ucieczkę. Mógł chyba tylko po konia udać się do obozu. A co byłoby, gdyby znalazł tego, na którym ja przyjechałem? Wszak puścił się tą samą drogą, którą ja tutaj przybyłem, musiał więc konia zobaczyć.
Ta myśl podwoiła moje kroki. Zbiegłem z góry zaciekawiony w najwyższym stopniu, czy znajdę jeszcze konia. Łatwo sobie wyobrazić, jaka mię złość opanowała, kiedy go na tem miejscu nie zastałem. Zatrzymałem się tylko na chwilę, a potem poleciałem raczej, niż pobiegłem przez parów, na co mogłem sobie pozwolić wobec tego, że szukanie śladów na kamiennem osypisku zabrałoby zbyt wiele czasu, a nie doprowadziło do pożądanego wyniku. Znalazłszy się jednak na dolinie, stanąłem, by zbadać ślady dokładnie. Nie odrazu mi się to udało, gdyż grunt był tu jeszcze zbyt twardy. W odległości dziesięciu minut drogi stąd miał nastąpić grunt miększy, gdzie było łatwiej znaleźć odciski kopyt.
Ale tu spotkało mię zupełne rozczarowanie. Szukałem i badałem, natężałem oczy i umysł, ale nadaremnie: Santer tędy nie przejeżdżał i widocznie opuścił parów nieco powyżej, na miejscu odpowiedniejszem, gdzie na skale śladów nie było. Inaczej być nie mogło. Stałem więc, nie wiedząc, co począć. Czy miałem wrócić i szukać tego miejsca? Na tem mogły przejść całe godziny, a takiej straty czasu byłbym w żaden sposób nie usprawiedliwił. Lepiej było pośpieszyć do obozu Santera po pomoc.
Tak też zrobiłem. Biegłem tak długo i szybko, jak nigdy dotąd, lecz wytrzymałem, ponieważ nauczyłem się od Winnetou, jak się w biegu zachować, by nie stracić tchu i nie zmęczyć się zaprędko. Oto należy opierać cały ciężar ciała zawsze tylko na jednej nodze, a przenosić go w razie znużenia na drugą. W ten sposób można bez wielkiego natężenia kłusować godzinami. Trzeba tylko mieć dobre płuca.
Zbliżywszy się do celu, zwróciłem się najpierw ku obozowi Santera. Wszystkie trzy konie stały jeszcze w zaroślach. Odwiązałem je, dosiadłem jednego, a resztę wziąłem za cugle i pojechałem do naszego obozu. Popołudniu zobaczyłem już Sama, który zawołał do mnie:
— Gdzie się włóczycie, sir? Spóźniliście się do jedzenia, a ja... — utknął, przypatrzył się koniom zdumionym wzrokiem i mówił dalej: — Do stu piorunów! Poszliście piechotą, a wracacie konno! Zostaliście chyba koniokradem!
— Nie. Zdobyłem te zwierzęta.
— Gdzie?
— Niedaleko stąd.
— Od kogo?
— Przypatrzcie się im dobrze! Ja poznałem je natychmiast, a wy macie przecież dobre oczy.
— Tak jest! Domyśliłem się odrazu, czyje, ale było to dla mnie niejasne. To konie Santera i jego towarzyszy. Ale jednego brakuje.
— Poszukamy jego i tego, który na nim siedzi.
— Ale jakże...
— Cicho, kochany Samie! — przerwałem mu. — Stała się rzecz bardzo ważna i smutna. Musimy stąd wyruszyć natychmiast.
— Stąd? Dlaczego?
Zamiast mu odpowiedzieć, zwołałem Apaczów, z których kilku oddaliło się było, i zawiadomiłem ich o śmierci Inczu-czuny i jego córki. Po moich słowach zapanowało głębokie milczenie, gdyż wieść, którą przyniosłem, była im nie podobną do wiary i zbyt okropną. Przedstawiłem im więc dokładniej wypadki i dodałem na końcu:
— A teraz niechaj moi czerwoni bracia przyznają, kto lepiej przepowiedział przyszłość, Sam Hawkens, czy wasz lekarz! Inczu-czuna i Nszo-czi zginęli, ponieważ oddalili się odemnie, a Winnetou ja ocaliłem. Czy więc towarzystwo moje śmierć sprowadza, czy życie?
Teraz nie mogli już wątpić. Rozległo się więc wycie, dosłyszalne na kilka mil angielskich dokoła. Czerwonoskórcy biegali jak wściekli, wymachiwali bronią i robili straszliwe miny dla okazania swej złości. Dopiero po pewnym czasie przekrzyczałem ich wrzaski:
— Niechaj milczą wojownicy Apaczów! — nakazałem. — Wyciem nie nie wskóracie. Wyruszamy, aby schwytać mordercę!
— Tak, wyruszamy! — zawołali, przyskakując do koni.
— Ciszej! — nakazałem powtórnie. — Wszak bracia moi nie wiedzą, co mają czynić. Ja im to powiem.
Zaczęli się tak do mnie cisnąć, że omal mię nie przewrócili. Gdyby Santera dostali w tej chwili w ręce, rozszarpaliby go na kawałki. Hawkens, Stone i Parker stali w ciszy obok siebie. Wiadomość o śmierci ojca i siostry Winnetou zrobiła na nich piorunujące wrażenie. Teraz podeszli, a Sam zaczął:
— Zdaje mi się, że mi ktoś dał silnie po łbie; ciągle pojąć tego jeszcze nie mogę. To straszne, to okropne! Ta miła, piękna, dobra, czerwona miss! Zawsze była dla mnie taka uprzejma i teraz miałaby już nie żyć! Wiecie, czuję się zupełnie tak, jak gdybym...
— Jak się czujecie, to zachowajcie dla siebie, kochany Samie! — wpadłem mu w słowo. — Musimy się puścić w pogoń za mordercą. Gadanie nic nie pomoże.
— Well! Zgadzam się, ale wy wiecie, dokąd się ten łotr udał?
— Teraz nie jeszcze.
— Myślę. Wszak nie widzieliście jego śladów. Jak je teraz znajdziemy? To się wydaje niemożebnem, a przynajmniej niezmiernie trudnem.
— Przeciwnie, to bardzo łatwe.
— Sądzicie? Hm! Chcecie powiedzieć, że pojedziemy do parowu, skąd on wywinął się na bok. Będzie wiele szukania!
— Niema mowy o parowie.
— Nie? W takim razie jestem ciekawy, na jaką wpadliście myśl. Czasem może i greenhorn mieć dobrą myśl, ale...
— Dajcie pokój greenhornowi! Odeszła mnie ochota do słuchania takich dowcipów. Zachowajcie je dla siebie, bo mnie serce pęka!
— Dowcipy? Hallo! Ktoby sądził, że stroję sobie żarty, ten dostanie kułakiem w brzuch, że aż stąd do Kalifornii poleci! Ja tylko nie mogę zrozumieć, jak schwytacie Santera, nie popatrzywszy na miejsce, gdzie zginął ślad jego.
— W takim razie musielibyśmy, jak sami wspomnieliście, zbyt długo szukać. Za śladem trzebaby długo iść przez doliny i góry, co także byłoby zbyt powolne. Dla tego zabierzemy się do tego inaczej. Gdy się przypatruję tym górom, podejrzewam, że one nie łączą się z sobą, lecz stoją z osobna, każda dla siebie.
— To prawda. Znam nieźle te okolice. Z tej i z tamtej strony jest równina. Te góry nie należą do żadnego łańcucha, lecz usadowiły się same dla siebie na preryi.
— Preryi? A więc tam jest trawa?
— Tak, trawa dokoła, jak tutaj.
— Na to liczyłem. Santer może sobie jechać, jak zechce, po górach, lub pomiędzy górami, ale skoro je opuści, wyjedzie na otwartą preryę i musi ślad pozostawić.
— To rozumie się samo przez się, szanowny sir.
— Słuchajcie dalej! Utworzymy dwa oddziały i pojedziemy dokoła tych gór, my czterej biali w prawo, a dziesięciu wyznaczonych dla mnie przez Winnetou Apaczów w lewo. Po drugiej stronie się spotkamy, a wtedy pokaże się, czy który z oddziałów na trop natrafił. Jestem pewien, że trop znajdziemy, a wtedy będziemy już wiedzieli, jak postąpić.
Sam przypatrzył mi się z boku, zrobił nieszczególną minę i zawołał:
— Lack—a—day! Ktoby to był pomyślał! Że też ja na to nie wpadłem! To najprostszy i najniezawodniejszy sposób działania i każde dziecko musi to uznać, jeśli się nie mylę!
— Zgadzacie się zatem, Samie?
— Zupełnie, sir, zupełnie. Wybierzcie sobie prędko dziesięciu czerwonych!
— Wybiorę tych, którzy mają najlepsze konie, na wypadek, gdyby długo trzeba było ścigać tego łotra. Musimy się też w żywność zaopatrzyć. Jeśli znacie nieźle te strony, to wiecie zapewne, w jakim czasie można zajechać na drugą stronę gór.
— Pizy wielkim pośpiechu za dobre dwie godziny.
— Więc nie zwlekajmy!
Wyznaczyłem dziesięciu Apaczów, którzy ucieszyli się moim wyborem, gdyż woleli ścigać mordercę, niż śpiewać przy zwłokach pieśni żałobne. Pozostałych pouczyłem, którą drogą dostaną się najprędzej do Winnetou, poczem odjechali.
Wkrótce potem wyruszyło moich dziesięciu dokoła gór na lewo, a więc łukiem na zachód, a my czterej biali mieliśmy się udać na wschód. Dosiadłszy koni, ruszyliśmy też najpierw do obozu Santera, gdzie odszukałem miejsce, na którem mój koń poprzedni głębiej wcisnął w ziemię kopyto. Z tego, bardzo wyraźnego, śladu zdjąłem sobie dokładny rysunek. Sam Hawkens potrząsnął na to głową i rzekł:
— Czy malowanie kopyt końskich należy także do sztuki surveyora?
— Nie, lecz westman powinien znać to.
— Na co?
— Bo mu się to może nieraz bardzo przydać.
— Jakto?
— Zobaczycie to później. Gdy znajdę jakie ślady konia, porównam je z tym rysunkiem.
— Ah! Hm! Słusznie! To wcale niezłe! Czy przejęliście to także z książek?
— Nie.
— A skąd?
— Ten pomysł przyszedł mi sam.
— Więc są istotnie pomysły, którym to sprawia przyjemność, że do was przychodzą. Nie byłbym przypuścił, hi! hi! hi!
— Pshaw! U mnie im chyba lepiej, niż pod waszą peruką, mój Samie!
— To słuszne, to słuszne! — zawołał Dick Stone. — Nie pozwólcie mu na nic już więcej! Widać to z każdą chwilą coraz więcej, że przeskoczyliście go już dawno.
— Milcz! — huknął na niego Sam w komicznym gniewie. — Co ty wiesz o skakaniu, a tem bardziej o przeskoczeniu! To dla mnie obelga, chwytać mnie ciągle za perukę. Dłużej tego nie zniosę!
— A cóż na to poradzisz?
— Podaruję ją tobie; w ten sposób jej się pozbędę, a ty się dowiesz, jakie pod nią myśli siedzą. Przyznałem zresztą, że zapatrywanie naszego greenhorna niezłe, powinien był jednak także tym dziesięciu Apaczom, którzy pojechali tamtą stroną, dać taki ładny obraz kopyta.
— Nie zrobiłem tego, bo uważałem to za niepotrzebne — odpowiedziałem ja.
— Niepotrzebne? Dlaczego?
— Bo wątpię, czyby potrafili porównać ślad kopyta z rysunkiem. Zawsze to dzicy, którym daremnie dawać w rękę rysunek. Powtóre jestem pewien, że oni nie natkną się na trop Santera.
— A ja twierdzę przeciwnie. Nie my, lecz oni go znajdą. Rozumie się samo przez się, że Santer pojedzie na zachód.
— Dla mnie nie jest to tak samo przez się zrozumiałem.
— Nie? Kiedyśmy go spotkali, jechał przecież także na zachód, a teraz będzie to samo.
— Chyba trudno. To drab kuty na cztery nogi, czego dowiódł swojem zniknięciem bez śladu. Pomyśli sobie, że będziemy się na to tak zapatrywali, jak wy teraz, to znaczy, pomyśli, że będziemy go szukali na zachodzie, ponieważ spotkaliśmy go, gdy jechał na zachód, zawróci więc prawdopodobnie na wschód. To można łatwo zmiarkować.
— Skoro tak mówicie, to łatwo. Miejmy nadzieję, że się tak stanie.
Ścisnęliśmy konie ostrogami i popędziliśmy przez preryę, mając góry ciągle po lewej ręce. Trzymaliśmy się oczywiście zawsze miękkiego gruntu, a Santer musiał, jeśli był tam istotnie, jakiś ślad pozostawić. Patrzyliśmy przytem nieustannie na ziemię, gdyż im prędzej jechaliśmy, tem bardziej musieliśmy uważać, by nie prześlepić tropu.
Tak przeszła godzina, potem pół godziny. Okrążyliśmy już byli prawie góry dokoła, kiedy zauważyliśmy ciemny pas, biegnący tuż przed nami przez trawę. Był to trop jeźdźca, a zatem prawdopodobnie ten, któregośmy szukali teraz. Zsiedliśmy wobec tego z koni, a ja ruszyłem wzdłuż śladów, aby znaleźć odcisk dokładny. Natknąwszy się niebawem na taki, porównałem go z rysunkiem, a oba tak przystawały do siebie, że bezwątpienia był to trop Santera.
— Taki rysunek jest istotnie rzeczą bardzo praktyczną — rzekł Sam. — Muszę to sobie zapamiętać.
— Tak, zapamiętaj to sobie! — potwierdził Parker, — A oprócz tego jeszcze jedno?
— Co?
— Że doszło już do tego, iż ty, nauczyciel, uczysz się teraz od ucznia.
— Czy chcesz mnie złościć, stary Willu? To ci się nie uda, hi! hi! hi! — śmiał się Sam. — To zaszczyt dla nauczyciela, gdy doprowadził ucznia do takiej wprawy, że ten w końcu robi się mędrszym i zręczniejszym od mistrza. Co do ciebie trzebaby się z góry wyrzec takich wyników. Ileż to lat trudziłem się, aby z ciebie zrobić westmana i wszystko okazało się daremnem. Ty nie będziesz mógł niczego na stare lata zapomnieć, bo nic w młodości się nie nauczyłeś.
— Wiem już! Nazwałbyś mnie chętnie greenhornem, bo nie możesz żyć bez tego słowa, a wobec Old Shatterhanda nie wypada już z tem wyjeżdżać.
— Jesteś greenhornem i jeszcze jakim! Mianowicie starym; wprost wstydzić się powinieneś młodego, który już dawno starego przewyższył, jeśli się nie mylę.
Pomimo tej utarczki słownej zgodziliśmy się na to, że ślad Santera pochodzi mniej więcej z przed dwu godzin. Bylibyśmy nim ruszyli natychmiast, lecz musieliśmy zaczekać na Apaczów, co trwało niestety trzy kwadranse. Wysłałem jednego z nich do Winnetou z doniesieniem, że znaleźliśmy trop Santera. Posłaniec miał już przy wodzu pozostać, my zaś puściliśmy się dalej ku wschodowi.
W tej spóźnionej porze roku brakowało do wieczora ledwie dwóch godzin, a chodziło nam oto, żeby, zanim się ściemni, jak najdalej dojechać, gdyż potem musielibyśmy zatrzymać się aż do dnia następnego, nie moglibyśmy bowiem podążać naprzód, nie widząc śladów.
Natomiast należało napewno przypuścić, że Santer skorzysta z wieczora i nocy, aby się od nas jak najbardziej oddalić, będąc przekonanym, że urządzą za nim pościg. Czekała nas więc nazajutrz ostra jazda, tem cięższa, że utrudniona odczytywaniem śladów, czem ścigany się nie opóźniał. Jedna okoliczność wyrównywała na szczęście jako tako tę różnicę: oto Santer musiał się sam zmęczyć jazdą całonocną, a tembardziej koniowi pozwolić na dłuższy odpoczynek.
Wzgórza, nazwane przez Winnetou i jego ojca Górami Nuggetów, zniknęły wkrótce za nami, ustępując miejsca płaskiej preryi, pokrytej z początku krzewami, a potem trawą zieloną, a w końcu zeschłą. Ślady były wyraźne, gdyż Santer jechał przeważnie ostro, więc kopyta jego konia odbijały się silnie.
Gdy się zmierzchło, zsiedliśmy z koni i ruszyliśmy za tropem piechotą, gdyż w ten sposób widzieliśmy go dokładniej. Tak szliśmy dopóty, dopóki nie straciliśmy go całkiem z oczu. Zatrzymaliśmy się szczęściem na miejscu, gdzie było trochę zieleni. Konie puściliśmy na paszę, a sami otuliwszy się kocami, ułożyliśmy się do snu, gdzie który stał.
Noc była bardzo chłodna. Zauważyłem też kilkakrotnie, że towarzysze budzili się z tego powodu. Ja i bez tego nie mógłbym był zasnąć. Gwałtowna śmierć Inczu-czuny i jego córki trzymała mi oczy otworem, a ilekroć je zamknąłem, widziałem oboje leżących w kałuży krwi i słyszałem ostatnie słowa Nszo-czi. Zacząłem sobie wyrzucać, że nie okazywałem jej więcej uprzejmości i że w owej rozmowie z ojcem nie wyraziłem się inaczej. Wydawało mi się, jak gdybym wpędził ją tem w objęcia śmierci.
Nad ranem zrobiło się jeszcze zimniej. Wstałem i zacząłem chodzić, aby się rozgrzać. Sam Hawkens spostrzegł to i zapytał:
— Zmarzliście, szanowny sir? Powinniście byli zabrać z sobą na Zachód flaszkę do grzania. Greenhorny zwykły przecież nosić się z takiemi rzeczami. Ja chwalę sobie moją starą bluzę; nie przebije jej ani strzała Indyanina, ani zimno. Czy wam jej pożyczyć, hi! hi! hi!
Z powodu zimna pobudzili się wszyscy przed świtem. Skoro tylko można było rozpoznać ślady, pojechaliśmy dalej. Konie wypoczęły dobrze, a że w nocy trochę przeziębły, więc rwały dzielnie naprzód, ponieważ to je rozgrzewało.
Znajdowaliśmy się wciąż jeszcze na preryi, która stawała się falistą. Na grzbietach fal trawa była zeschła i twarda, a w dolinach zielona i miękka. Tu i ówdzie trafiała się kałuża, gdzie zatrzymywaliśmy się, aby konie napoić.
Trop, wiodący dotychczas w kierunku wschodnim, zwrócił się około południa trochę ku południowi. Ujrzawszy to Sam Hawkens, przybrał minę frasobliwą. Zapytałem go o przyczynę i otrzymałem tę odpowiedź:
— Jeśli tak jest, jak przypuszczam, to trud nasz będzie daremny.
— Z jakiego powodu?
— To lis. Jedzie prawdopodobnie do Keiowehów.
— Tego chyba nie zrobi!
— Czemu? Czy powinien może z miłości dla was stanąć na środku preryi i dać się wziąć za łeb. Co myślicie! On dokłada wszelkich starań, by się ocalić. Miał chyba oczy otwarte i widział, że nasze konie lepsze od jego. Przypuszcza więc, że wkrótce go dościgniemy i wpadł na dobry pomysł schronienia się u Keiowehów.
— Ale czy go przyjmą przyjaźnie?
— Nie wątpię o tem ani na chwilę. Wystarczy, jeśli tylko opowie, że zastrzelił Inczu-czunę i Nszo-czi, a powitają go radośnie. Starajmy się usilnie, żebyśmy go dopędzili jeszcze przed wieczorem.
— Jak dawny jest zdaniem waszem dzisiejszy trop?
— Oto nie chodzi. Santer tu jechał nocą, więc musimy zaczekać aż do miejsca, na którem spoczął. Wtedy zobaczymy, ile godzin upłynęło od czasu, w którym ten ślad dzisiejszy zostawił. Im dłużej wypoczywał, tem rychlej go dopadniemy.
Około południa pokazało się, gdzie się Santer był zatrzymał. Koń jego leżał jakiś czas, bo był znużony, co poznać było także po śladach. Sam jeździec musiał być nie mniej wyczerpany, gdyż oceniliśmy, że nowy ślad pochodził z przed niespełna dwu godzin. Z tego wywnioskowaliśmy, że spał dłużej, niż zamierzył. Ten czas, o który on nas wyprzedził przez jazdę nocną, odzyskaliśmy teraz, a nawet byliśmy o jakie pół godziny bliżej niego, niż na początku pościgu.
Trop skręcał jeszcze bardziej na południe. Santer chciał widocznie opuścić okolicę Kanadianu i zbliżyć się ku rzece Red River. Daliśmy tylko koniom odsapnąć i postanowiliśmy ująć go, ile możności, jeszcze przed wieczorem.
Popołudniu jechaliśmy znowu przez zieloną preryę, a potem natknęliśmy się nawet na zarośla. Ścisłe badanie śladów pouczyło nas, że ścigany był na tem miejscu zaledwie przed pół godziną. Widnokrąg, rozpościerający się przed nami, przybierał ciemną barwę.
— To las — objaśnił Sam. — Przypuszczam, że dojeżdżamy do jakiegoś dopływu północnego ramienia rzeki. Wolałbym dalej mieć preryę, bo to byłoby dla nas korzystniejsze.
Rozumie się, że byłoby to dla nas korzystniejszem, bo na sawannie widziało się wszystko przed sobą, a w lesie łatwo było się narazić na jaką zasadzkę. Wobec pośpiechu, z jakim jechaliśmy, niepodobna było badać terenu przed wstąpieniem nań. Sam miał słuszność. Przybyliśmy bowiem nad małą rzekę, w której jednak wody płynącej nie było, tylko tu i ówdzie kałuże w zagłębieniach. Na brzegach rosły krzaki i drzewa. Właściwego lasu nie było, tylko większe lub mniejsze grupy drzew w rozmaitych odstępach od obu brzegów.
Przed samym wieczorem znaleźliśmy się już tak blizko ściganego, że każdej chwili mógł się przed nami wychylić. To zwiększyło naszą gorliwość. Ja pędziłem sam na przodzie, ponieważ mój deresz trzymał się najdzielniej pod względem sił, a także dlatego, że skłaniał mię do tego jakiś wewnętrzny popęd. Widziałem w duszy pomordowanych i chciałem ująć mordercę. Nie była to ani srogość, ani żądza zemsty, lecz silne pragnienie ukarania mordercy.
Przejeżdżaliśmy przez jedną z grup, rosnących na lewym brzegu. Dotarłszy do drzew ostatnich, zobaczyłem, że trop skręca w dół do wyschłego łożyska. Zatrzymałem się na chwilę, aby zawiadomić o tem jadących za mną towarzyszy i to było dla nas szczęściem prawdziwem. Czekając na nich przez kilka chwil, rzuciłem okiem wzdłuż łożyska i odkryłem coś, co spowodowało mnie do jak najrychlejszego cofnięcia się ze skraju lasku. O pięćset kroków od tego miejsca znajdował się inny las, ale już na przeciwległym brzegu. Pod tym lasem przepędzali Indyanie konie. Ujrzałem pale, wbite do ziemi i powiązane rzemieniami, na których wisiało mięso. Gdybym był wyjechał dalej jeszcze na długość konia, byliby mnie Indyanie zobaczyli. Zsiadłem z konia i pokazałem naszym ludziom odbywającą się przed nami scenę.
— Keiowehowie! — rzekł jeden z Apaczów.
— Tak, Keiowehowie — potwierdził Sam. — Dyabeł widocznie bardzo lubi tego Santera, skoro jeszcze w ostatniej chwili użycza mu tej pomocy. Wyciągnąłem był już po niego wszystkich dziesięć palców; ale on mimo to nam nie ujdzie!
— To nie wielki oddział Keiowehów — zauważyłem ja.
— Hm! Widzimy tych tylko, którzy są po tej stronie lasu, ale niewątpliwie są inni po tamtej stronie. Byli na polowaniu i przyrządzają sobie tu mięso.
— Co zrobimy, Samie? Czy zawrócimy, aby cofnąć się jak najdalej?
— Ani mi się śni! Tu zostaniemy.
— Ale to niebezpieczne!
— Bynajmniej!
— Przecież łatwo może tu nadejść któryś z czerwonych!
— Nawet mu przez myśl nie przejdzie. Po pierwsze: są na drugim brzegu, a powtóre: ściemni się zaraz, a o tym czasie nie oddalą się oni od obozu.
— Ale im ostrożniej, tem lepiej!
— A im trwożliwiej, tem bardziej po greenhornowsku! Zapewniam was, że przed Keiowehami jesteśmy tak bezpieczni, jak w Nowym Jorku. Oni myślą o tem, żeby tu przyjść, ale my ich odwiedzimy. Muszę dostać w swe ręce tego Santera, żebym go miał zabrać z pomiędzy stu Keiowehów!
— Robicie dzisiaj to, za co mnie zawsze ganicie: jesteście nierozważni.
— Jak? Co? Nierozważny? Sam Hawkens nierozważny? Śmiać mi się chce, hi! hi! hi! Tego mi jeszcze nikt nie zarzucił! Sir, nie znacie trwogi zazwyczaj, idziecie nawet z nożem na szarego niedźwiedzia; skądże dziś ta bojaźliwość?
— To nie bojaźliwość, lecz ostrożność. Znajdujemy się za blizko wrogów.
— Za blizko? Śmieszne! Sądzę nawet, że jeszcze bardziej zbliżymy się do nich. Zaczekajcieno, aż się ściemni!
Sam Hawkens był dzisiaj innym, niż zwykle. Śmierć „pięknej, miłej, dobrej czerwonej miss“ tak go oburzyła, że pożądał zemsty, a ponieważ Stone i Parker go popierali, nie mogłem na to poradzić. Przywiązaliśmy konie i siedliśmy, aby zaczekać do wieczora.
Keiowehowie zachowywali się tak, jak gdyby im nic nie groziło. Jeździli, lub biegali po otwartem miejscu, nawoływali się i postępowali sobie, jak gdyby znajdowali się u siebie, w dobrze pilnowanej wsi indyańskiej.
— Wszak widzicie, jak dalece nie przeczuwają niczego — rzekł Sam. — Nie trapi ich dziś ani jedna zła myśl.
— Jeśli się nie mylicie!
— Sam Hawkens nigdy się nie myli!
— Pshaw! Mógłbym wam dowieść czegoś przeciwnego. Ja mam przeczucie, że Keiowehowie udają.
— Przeczucie? Tylko stare baby miewają przeczucia. Pamiętajcie o tem, szanowny sir! W jakim celu zresztą udawaliby?
— Aby nas zwabić.
— To zbyteczne, bo my i bez wabienia do nich pójdziemy.
— Czy przypuszczacie, że Santer jest u nich?
— Naturalnie! Przybywszy na to miejsce, zobaczył ich i przeszedł do nich przez wyschłe koryto rzeki.
— A czy sądzicie, że im powiedział o tem, co się stało i dlaczego do nich się chroni?
— Co za pytanie! Rozumie się, że przed nimi tego nie zataił.
— W takim razie zawiadomił ich także, że pościg jest prawdopodobnie bardzo blizko.
— Możliwe i to.
— Wobec tego ja się dziwię, że nie zarządzili żadnych środków ostrożności.
— Niema się czemu dziwić. Uważają to za niemożebne, żeby ta blizkość, o której mówicie, była tak znaczną i oczekują nas na jutro. Skoro się ściemni, zakradnę się tam i przypatrzę się całej historyi. Potem zobaczymy, co robić. Ja muszę dostać w swe ręce tego Santera!
— Dobrze, to i ja pójdę!
— To niepotrzebne.
— Ja uważam to wprost za konieczne.
— Sam Hawkens nie potrzebuje pomocników na zwiadach. Nie wezmę was z sobą. Znam was i waszą bezcelową humanitarność. Chcecie zapewne ocalić życie temu mordercy?
— Ani mi się śni!
— Nie udawajcie!
— Mówię, jak myślę. Ja także chciałbym bardzo Santera żywcem pochwycić i oddać Winnetou, a skoro się przekonam, że go żywcem nie ujmę, poślę mu kulę w łeb. Bądźcie tego pewni!
— Otóż to właśnie. Kulę w łeb! Zamierzacie w danym wypadku nie dopuścić do tego, żeby go zamęczono. Ja także jestem wrogiem takich traceń, ale temu opryszkowi życzę męczeńskiej śmierci z całego serca. Pochwycimy go i zabierzemy do Winnetou. Muszę się wpierw dowiedzieć, ilu jest Keiowehów, gdyż to nie ulega wątpliwości, że ich jest więcej, niż nam się tu pokazują.
Wolałem milczeć, gdyż jego słowa obudziły podejrzliwość w Apaczach. Pamiętali, że wstawiałem się za Rattlerem, więc blizcy byli tej myśli, że i teraz żywię podobne zamiary względem Santera. Udałem zatem, że stosuję się do woli Sama i rozciągnąłem się obok konia na ziemi.
Słońce zaszło już było i nastał zmrok. U Keiowehów zapalono kilka ognisk, których płomienie buchały wysoko. Ostrożni czerwonoskórcy nie urządzają się tak, utwierdziłem się przeto w mej poprzedniej myśli, że postanowili nas zwabić. Zachowaniem się swojem starali się nas upewnić, że nic nie wiedzą o naszej obecności w ich pobliżu, a przez to wywołać napad z naszej strony. Gdybyśmy to uczynili, wpadlibyśmy im w otwarte ramiona.
Gdy tak nad tem myślałem, wydało mi się, że słyszę szelest, którego nikt z nas nie spowodował, gdyż powstał za mną, gdzie nie było nikogo, ja bowiem zająłem miejsce na samym kraju. Zacząłem nadsłuchiwać. Szmer się powtórzył. Usłyszałem go wyraźnie i rozpoznałem. Było to ciche rozsuwanie prętów, na których wisiały zeschłe liście, coś takiego, jak gdyby kto wyciągał źdźbła z wiązki słomy. Nie był to ruch gładkiej gałązki, lecz pręta z kolcami, gdyż szmer powtarzał się w stałych odstępach od kolca do kolca.
Ta okoliczność naprowadziła mnie natychmiast na to, gdzie należało szukać przyczyny szmeru. Za mną rósł pomiędzy trzema blizko siebie stojącemi drzewami krzak ożyn i ktoś poruszał jedną jego gałęzią. Mogło tam siedzieć jakieś małe zwierzę, ale położenie nasze nakazywało ostrożność. Nie była też wykluczona obecność człowieka, należało więc to zbadać, przekonać się. W tej ciemności? Chociażby!
Wspomniałem już, że po drugiej stronie płonęły u Keiowehów ogniska, których blask nie padał wprawdzie aż tutaj, pozwalał jednak widzieć każdy przedmiot, znajdujący się pomiędzy niemi a mojem okiem. Aby ten krzak ożyn w podobny sposób wziąć na oko, musiałem się niespostrzeżenie przedostać na drugą jego stronę. Wstałem więc i odszedłem powoli, ale nie w tym kierunku, w którym zamierzałem właściwie się udać. Odszedłszy już dość daleko, zawróciłem i zbliżyłem się do lasku z właściwej strony. Będąc już zupełnie blizko, położyłem się na ziemi i zacząłem się czołgać ku ożynom tak, że mnie moi ludzie nie zauważyli. Krzak miałem tuż przed sobą, mogłem go ręką dosięgnąć, a za nim płonęły po przeciwnej stronie dwa ognie. Przez kilka miejsc można było przejrzeć, ale ogółem krzak był za gęsty. Wtem usłyszałem znowu wspomniany szmer i to nie ze środka krzaku, lecz z boku. Zaczołgałem się tam i zaiste ujrzałem to, czego się spodziewałem.
Siedział tam Indyanin i starał się stamtąd teraz wydostać. To musiało wywołać szmer, który on usiłował rozdzielić na poszczególne odstępy czasu. Dokonywał też tego naprawdę po mistrzowsku, gdyż zamiast jednego głośnego szelestu następowały po sobie w odstępach minutowych ciche chrupania, jak gdyby kto słomę łamał. Dosłyszałem je tylko dlatego, że tak blizko leżałem, a mimo to byłaby mu się ta trudna sztuczka udała. Całe jego ciało było już wolne, a tylko jedno ramię wraz z ręką, szyją i głową tkwiły jeszcze w zaroślu.
Podsunąłem się ku niemu tak, że znalazłem się poza jego plecami. On wydobywając się coraz to więcej, uwolnił był już barki, szyję, głowę i tylko jeszcze rękę potrzebował wyciągnąć. Wtem ja, podniósłszy się na kolanach, pochwyciłem go lewą ręką za szyję i uderzyłem prawą pięścią w głowę trzy razy tak, że padł bez ruchu.
— Co to było? — zapytał Sam. — Czyście nic nie słyszeli?
— Tupnął koń Old Shatterhanda. — odrzekł Dick.
— Jego niema. Gdzie on może być? Nie popełni chyba jakiego głupstwa!
— Głupstwa? On? Nie popełnił jeszcze żadnego i nie popełni nigdy.
— Oho! On to potrafi. Zakradnie się do Keiowehów, aby ich zaalarmować i ocalić życie temu Santerowi!
— Nie, on tego nie zrobi. Raczej zadławi mordercę, niż go wypuści. Śmierć pomordowanych dotknęła go bardzo. Zapewne zauważyłeś to na nim.
— Możliwe, ale ja nie wezmę go z sobą, gdy się będę zakradał do Keiowehów, on mi się tam na nic nie przyda. Chcę ich policzyć i zobaczyć to miejsce, a potem naradzimy się, jak na nich napaść. On, jakkolwiek greenhorn, często wcale dobrze się sprawi, ale nie dokaże tego, żeby przy takich ogniach zbliżyć się do obozu Keiowehów. Wiedzą, że mamy nadejść, są więc ostrożni i będą uszu nadstawiać tak, że stary westman tylko zdoła ich podpatrzeć, jego zobaczyliby i dosłyszeliby natychmiast.
Na to ja powstałem, przystąpiłem doń szybko i rzekłem:
— Mylicie się, kochany Samie! Zdaje wam się, że mnie niema, a tymczasem ja jestem. Umiem więc skradać się, czy nie?
— Do stu piorunów! — zawołał. — Jesteście tu rzeczywiście? Nie zauważono was jednak!
— To znaczy, że wam brak tego, o brak czego mnie posądzacie. Nie wiecie wogóle, że oprócz mnie są tu całkiem inni ludzie.
— Któż taki? Kogo macie na myśli?
— Idźcie tam do krzaka ożynowego, a zobaczycie.
Sam wstał i poszedł za moją wskazówką.
— Hallo! — rzekł. — Tu leży Indyanin! Skąd się tu wziął?
— Niech wam to powie!
— Ależ on nie żyje!
— Nie. Ogłuszyłem go tylko.
— Gdzieżto? Chyba nie tutaj. Nie było was, zapewne zaskoczyliście go gdzieś, uderzyliście tak, jak wy to umiecie i potem przynieśliście go tutaj.
— Nie, jesteście w błędzie! Leżał ukryty w ożynach i ja go zauważyłem. Kiedy wysuwał się, ażeby odejść, uderzyłem go w głowę, wy usłyszeliście to uderzenie, bo pytaliście o nie i wzięliście je za tupanie mojego konia.
— Do wszystkich dyabłów, to się zgadza! Więc był istotnie, siedział w krzaku i słyszał wszystko, co mówiliśmy do siebie. Co za nieszczęście wynikłoby z tego dla nas, gdyby mu się było udało ujść! Jak to dobrze, że zrobiliście go nieszkodliwymi Zwiążcie go i zakneblujcie, jeśli się nie mylę! Ale dlaczego on nie został po tamtej stronie ze swymi ludźmi? Co miał tu do czynienia? Musiał tu chyba być już przed nami?
— Pytacie się w ten sposób, a drugich nazywacie greenhornami! To przecież istne greenhornowskie pytanie! Oczywiście, że był tutaj przed nami. Keiowehowie wiedzieli, że nadejdziemy, przypuszczali, że podążymy śladem Santera i że tu się pojawimy. Chcieli nas przyjąć, ażeby zaś nie stracić stosownej chwili, postawili tu strażnika, który miał ich zawiadomić o naszem zbliżaniu się. Ponieważ jednak jechaliśmy zbyt prędko, albo może dlatego, że niedobrze uważał, albo wreszcie z tego powodu, że przybył tu właśnie w chwili, kiedy nadeszliśmy z drugiej strony, zaskoczyliśmy go i musiał się ukryć w ożynach.
— Mógł przecież umknąć na drugą stronę do swoich!
— Brakło mu już na to czasu, bo bylibyśmy go zobaczyli w biegu i odgadli, że Keiowehowie są przygotowani na nasze przybycie dzięki jego ostrzeżeniu. Kto wie zresztą, czy nie postanowił już z góry ukryć się tutaj, by nas podsłuchać.
— Wszystko to bardzo być może i niechaj sobie będzie, jak chce. Szczęście, że go mamy w ręku! Teraz będzie musiał wyspowiadać się i przyznać do wszystkiego.
— On nie zdradzi niczego. Nic zeń nie wydobędziecie.
— Możliwe. Nie potrzebujemy też z nim zbyt się trudzić. Wiemy bez tego, o co idzie, a czego jeszcze nie wiemy dotychczas, o tem ja dowiem się wkrótce, gdyż udam się teraz na tamtą stronę.
— Może po to, aby już na tę nie wrócić!
— Czemu?
— Bo was Keiowehowie zatrzymają. Sami podnieśliście trudności skradania się przy tych licznych i jasnych ogniach.
— Tak, dla was to bardzo byłoby trudno, ale nie dla mnie. Dla tego stanie się tak, jak powiedziałem: ja pójdę na drugą stronę, a wy tu zostaniecie.
Wygłosił te słowa w tonie tak stanowczym i rozkazującym, że mu przecież odrzekłem:
— Jesteście dziś jakby przemienieni, Samie! Nie sądzicie chyba, że wolno wam mnie rozkazywać? A może jednak?
— Oczywiście, że tak sądzę.
— W takim razie muszę wam po przyjacielsku oświadczyć, że się mylicie. Jako surveyor jestem nad wami, gdyż przydzielono nam was tylko dla obrony. Wiecie też, że za zgodą całego szczepu zamianował mnie Inczu-czuna wodzem. Rozpatrujcie więc stosunek swój do mnie, z której strony wam się spodoba, ale ja jestem zawsze nad wami i mam prawo rozkazywać.
— Mnie żaden wódz niema nic gadać — stwierdził. — Poza tem jestem starym westmanem, a tymczasem wy jesteście greenhornem i moim uczniem. O tem nie powinniście zapominać, jeśli nie chcecie narazić się na nazwę niewdzięcznika. Tak będzie, że ja teraz pójdę, a wy tu zostańcie!
Poszedł istotnie. Apacze zaczęli na niego szemrać, a Stone rzekł też z niechęcią:
— On dzisiaj rzeczywiście zupełnie inny, niż zawsze. Wam zarzucił niewdzięczność! My powinniśmy wam dziękować, gdyż bez was nie żylibyśmy już dawno. Czy on wam także kiedy życie ocalił?
— Dajcie mu pokój! — odpowiedziałem. — To dzielny człeczyna, a jego dzisiejsze wystąpienie przemawia właśnie na jego korzyść. To wściekłość z powodu śmierci Inczu-czuny i Nszo-czi do działania go podnieca. Nie będę mu, co prawda, posłuszny i pójdę także do Keiowehów. W rozdrażnieniu, w jakiem się teraz znajduje, może się porwać do czegoś, czego uniknąłby w zwyczajnym nastroju. Zostańcie tu, dopóki ja nie wrócę i nie odchodźcie, choćbyście nawet słyszeli strzały. Tylko, gdy zabrzmi mój głos, dosłyszalny aż tutaj, pośpieszcie mi z pomocą.
Zostawiłem rusznicę tak samo, jak Sam swoją Liddy i oddaliłem się. Spostrzegłem, że Hawkens wprost od nas poszedł przez łożysko rzeki; chciał się zatem skradać po drugiej stronie. Uważając to za niewłaściwe, postanowiłem zrobić to inaczej, lepiej. Keiowehowie wiedzieli, że należało nas szukać w górę rzeki i tam zwrócili swoją uwagę. Hawkens postąpił zatem fałszywie, chcąc się do nich zbliżyć z tamtej strony. Ja powziąłem myśl przyjść do nich z przeciwnej strony.
W tym celu poszedłem po tej stronie w dół rzeki, ale tak daleko od brzegu, żeby blask ognia mnie nie dosięgnął, aż do miejsca, gdzie po drugiej stronie kończył się lasek. Tam już ognisk nie było, a drzewa powstrzymywały blask ognia. Było tu więc tak ciemno, że mogłem niepostrzeżenie zejść do łożyska i wydostać się na drugim brzegu. Znalazłszy się pod drzewami, położyłem się na ziemi i poczołgałem się naprzód. Paliło się ośm ognisk, więcej zatem, niż było potrzeba, gdyż naliczyłem wszystkiego czterdziestu Indyan, zapalili je więc tylko na to, aby nam pokazać, gdzie obozują.
Keiowehowie siedzieli pod drzewami w grupach i trzymali w rękach strzelby, gotowe do strzału. Biada nam, gdybyśmy byli wpadli w tę pułapkę, zresztą zastawioną tak widocznie i głupio, że tylko całkiem niedoświadczeni ludzie mogli się w nią dostać! Konie Indyan pasły się na otwartej preryi.
Byłbym chętnie podsłuchał jedną z tych grup, o ile możności tę, przy której się znajdował dowódca, bo tam pewniej można było zasięgnąć potrzebnych wiadomości. Ale gdzie należało szukać dowódcy? Chyba tam, gdzie był Santer. Zacząłem sunąć się od drzewa do drzewa, aby go wyszukać.
Po jakimś czasie zobaczyłem go wśród czterech Indyan, z których jednak żaden nie miał odznaki wodza. Było to zresztą zbytecznem, gdyż najstarszy z tej grupy musiał być wodzem wedle zwyczaju czerwonoskórych. Nie mogłem niestety przyczołgać się tak blizko, jakbym był chciał, bo las nie miał podszycia, któreby mnie było zasłoniło, ale kilka drzew rosło w ten sposób, że razem zabezpieczały mnie poniekąd, chociaż nie wiele. Ponieważ paliło się ośm ognisk, rzucało każde drzewo po kilka cieni i półcieni, które, chwiejąc się w różne strony nadawały laskowi czarodziejskiego wyglądu.
Na moje szczęście rozmawiali czerwoni głośno, gdyż wcale nie zamierzali się kryć; chodziło im właśnie o to, żebyśmy ich nietylko widzieli, lecz i słyszeli. Dostałem się do wspomnianego cienia i zostałem w nim, może o dwieście kroków od Santera, który opowiadał o Górze Nuggetów i wzywał czerwonych, żeby tam z nim się udali po skarby.
— Czy mój biały brat zna miejsce, gdzie możnaby je znaleźć? — zapytał najstarszy z Indyan.
— Nie. Chcieliśmy się dowiedzieć, ale Apacze powrócili za prędko. Spodziewaliśmy się, że zatrzymają się tam, dopóki ich nie zdołamy podpatrzeć.
— W takim razie daremne wszelkie poszukiwania, choćby nawet dziesięć razy po stu ludzi w tym celu się tam udało. Czerwoni mężowie umieją doskonale robić takie miejsca całkiem nieznacznemi. Ponieważ jednak mój biały brat zastrzelił największego z naszych wrogów i jego córkę, zrobimy mu tę przysługę, że pojedziemy tam z nim i pomożemy mu szukać. Przedtem jednak musimy pojmać ścigających, a potem także zabić Winnetou.
— Winnetou? Wszak on będzie z nimi!
— Nie, on nie może opuścić teraz zmarłych i zatrzyma przy sobie większą część wojowników, a mniejszą poprowadzi ten biały pies, Old Shatterhand, który zgruchotał kolana naszemu wodzowi. Ten oddział dziś pokonamy.
— A potem podążymy w Góry Nuggetów, aby uśmiercić Winnetou i rozpatrzeć się za pokładami złota!
— Nie może być tak, jak sobie mój brat myśli. Winnetou musi pochować ojca i córkę, w tem przeszkodzić mu nie wolno, bo Wielki Duch nie przebaczyłby nam tego. Napadniemy na niego po pogrzebie. On nie pojedzie już teraz do miast bladych twarzy, lecz powróci do domu. Potem urządzimy zasadzkę, albo zwabimy go tak, jak Old Shatterhanda, który tu pewnie będzie. Czekam tylko na powrót wywiadowcy, ukrytego po drugiej stronie. Także straże, wystawione daleko, nie doniosły mi jeszcze o niczem.
Ostatnie słowa mówcy przestraszyły mię bardzo. Przed laskiem były więc straże! Co będzie, jeśli Sam Hawkens ich nie spostrzeże i między nie się dostanie? Zaledwie to pomyślałem, usłyszałem kilka krótkich okrzyków. Dowódca zerwał się i jął nadsłuchiwać. Reszta Keiowehów zamilkła także, nadstawiwszy uszu.
Wtem zbliżyła się do lasku grupa, złożona z czterech czerwonoskórców, wlokących z sobą białego, który bronił się, lecz bezskutecznie. Nie był wprawdzie skrępowany, ale czterej zwycięzcy trzymali go w szachu nożami. Jeńcem był mój nieostrożny Sam! Postanowiłem natychmiast nie zostawić go w niewoli, choćbym to miał życiem przypłacić.
— Sam Hawkens! — zawołał, poznawszy go Santer. — Good evening, sir! Nie spodziewaliście się chyba zobaczyć się tutaj ze mną?
— Łotrze, zbóju, morderco! — odrzekł mu nieustraszony człowieczek, chwytając go za gardło. — Dobrze, że cię mam, otrzymasz teraz nagrodę, jeśli się nie mylę!
Napadnięty bronił się, czerwonoskórcy przyskoczyli i oderwali Sama. Powstało zamieszanie, z którego ja skorzystałem czemprędzej. Wziąłem do rąk oba rewolwery i rzuciłem się w sam środek Indyan.
— Old Shatterhand! — krzyknął Santer i uciekł ze strachu.
Posłałem za nim dwie kule, które go jednak nie dosięgły, resztę strzałów dałem do Indyan, którzy się też cofnęli.
— Precz stąd, dokładnie za mną! — zawołałem na Sama.
Zdawało się, że czerwonoskórcy z przerażenia stracili zdolność do ruchu. Stali, jak skamieniali, chociaż do nich strzelałem, ale umyślnie nie w miejsca niebezpieczne. Wziąłem Sama za rękę i porwałem go z sobą przez lasek na dół w łożysko rzeki. Odbyło się to wszystko tak prędko, że od mego ataku upłynęła zaledwie minuta.
— All devils, to się stało w sam czas! — rzekł Sam, kiedy zeszliśmy na dół. — Te draby mnie...
— Nie gadajcie, lecz chodźcie za mną! — przerwałem mu, puszczając jego rękę i zwracając się w prawo w dół rzeki, bo należało odejść od owego lasku na odległość strzału.
Teraz dopiero przyszli zaskoczeni i osłupiali czerwonoskórcy do siebie. Zawyli za nami tak, że zagłuszyli odgłos kroków Sama. Zabrzmiały przeraźliwe okrzyki, huknęły strzały i nastąpił hałas piekielny.
Dlaczego nie umykałem w górę rzeki ku obozowi, lecz w odwrotnym kierunku? Z bardzo prostego powodu. Przedewszystkiem dlatego, że czerwoni nie mogli nas widzieć, bo w łożysku było ciemno, nadto z tej przyczyny, że pobiegli zapewne w górę, spodziewając się nas w tamtej stronie, a my spiesząc w dół, byliśmy dość bezpieczni i mogliśmy potem łukiem dostać się do obozu.
Kiedy mi się wydało, że odbiegłem już dość daleko, zatrzymałem się na chwilę. Wycie czerwonoskórców rozlegało się wciąż jeszcze, ale w miejscu, na którem ja stałem, nic się nie poruszyło.
— Samie! — zawołałem stłumionym głosem.
Odpowiedź nie nastąpiła.
— Samie, czy mnie słyszycie? — spytałem głośniej.
Nie odpowiedział i teraz. Gdzie on się podział? Szedł przecież za mną. Uciekaliśmy przez zeschły, popękany, namuł i głębokie kałuże. Dobyłem z za pasa naboje, nabiłem ponownie rewolwery i zawróciłem wolnym krokiem, aby Sama poszukać.
Piekielny hałas Keiowehów brzmiał jeszcze ciągle, ale mimoto zbliżałem się coraz to więcej, dopóki nie znalazłem się na tem miejscu pod laskiem, gdzie wezwałem Sama, aby szedł za mną. Poszukiwania moje nie odniosły skutku. Sam był widocznie innego zdania i puścił się zaraz na drugi brzeg, nie zważając na moje słowa. Ale tam w blasku ognisk wystawił się nietylko na widok, lecz także na kule Keiowehów. Jakże nierozważnym okazał się ten nikły, a dziś tak uparty człeczyna. Zląkłem się znów o niego. Oddaliłem się napowrót od lasku tak, że nie można mnie było dostrzec i pobiegłem łukiem do naszego obozu.
Tam zastałem wszystko w poruszeniu. Czerwoni i biali towarzysze cisnęli się do mnie, a Dick Stone zawołał głosem, pełnym wyrzutu:
— Sir, dlaczego zakazaliście nam iść za sobą nawet, gdyby padły tam strzały? Czekaliśmy naprawdę pożądliwie na wasze wołanie. Dzięki Bogu, że wy przynajmniej już tutaj i to nie uszkodzony, jak widzę!
— Gdzie Sam? Niema go tutaj? — spytałem.
— Tutaj? Jak możecie tak pytać? Czyż nie widzieliście, co się z nim stało?
— Cóż takiego?
— Czekaliśmy spokojnie, kiedyście nas opuścili. W jakiś czas potem usłyszeliśmy okrzyki czerwonych i znowu wszystko ucichło. Wtem huknęło kilka strzałów rewolwerowych, a wkrótce potem rozległo się okropne wycie. Następnie padło kilka strzałów ze strzelb i ujrzeliśmy Sama.
— Gdzie?
— Tam na dole przy lasku, ale już na tym brzegu.
— Myślałem to sobie. Sam był dzisiaj tak nierozważny, jak nigdy jeszcze. Cóż dalej?
— Biegł do nas, ale tuż za nim pędziło mnóstwo Keiowehów, którzy go doścignęli i pochwycili. Widzieliśmy to wyraźnie, bo ogniska palą się jasno, i chcieliśmy pójść mu na pomoc. Zanim jednak zdołaliśmy dobiec do tego miejsca, przeszli wrogowie z nim już przez łożysko i zniknęli między drzewami. Mieliśmy wielką ochotę udać się za nimi i odbić Sama, ale pamiętaliśmy o waszym zakazie i zaniechaliśmy tego.
— Zrobiliście bardzo rozsądnie, gdyż w jedenastu nie dokazalibyście byli niczego i stracili tylko życie.
— Ale co my poczniemy, sir? Sam pojmany!
— Niestety i to już po raz wtóry.
— Wtóry? — zawołał zdumiony.
— Tak. Po pierwszym razie wydobyłem go już na wolność. Gdyby był tylko szedł za mną, stałby tu teraz tak samo, jak ja, ale on ma dziś swoją głowę.
Opowiedziałem im, co się stało, a gdy skończyłem, odezwał się Will Parker:
— W takim razie nie wasza wina, sir! Zrobiliście o wiele więcej, niż każdy inny na waszem miejscuby zrobił. Hawkens sam wpakował się w ten bigos, ale mimo to nie możemy go tam zostawić!
— Nie, on musi wyleźć, ale to będzie trudniej niż pierwszym razem, gdyż nie ulega wątpliwości, że Keiowehowie będą teraz lepiej uważali.
— To pewne, ale może przecież da się go odbić!
— Hm! Wszystko możliwe, ale cóż wskóra dwunastu ludzi przeciwko pięćdziesięciu, czekających tylko na to, żeby na nich napaść... A jednak jest to prawdopodobnie jedyny środek, gdyż za dnia tem mniej moglibyśmy odważyć się na atak.
— Well! Uderzymy więc jeszcze tej nocy!
— Powoli, powoli! Trzeba się nad tem zastanowić.
— Rozważcie to, sir, ale pozwólcie mi tymczasem przekraść się na drugą stronę celem zbadania, jak sprawa stoi.
— Możecie to zrobić, ale później, gdy po jakimś czasie zmniejszy się czujność wrogów. Zresztą nie pójdziecie sami, bo ja będę wam towarzyszył i weźmiemy z sobą prawdopodobnie wszystkich.
— Pięknie, bardzo dobrze, sir! Niech tak będzie. Wyprawa z wszystkimi pachnie napadem. Spełnimy naszą powinność. Ja biorę na siebie sześciu, lub ośmiu Keiwehów, a Stone też mniej nie zechce. Prawda, mój stary Dicku?
— Yes, zgadłeś, mój stary Willu! — odrzekł zapytany. — Nie dbam o liczbę, gdy chodzi o oswobodzenie Sama. Jest to zresztą dobry wyga, ale miał dziś kiepski dzień.
Zaiste, Samowi tego dnia wcale szczęście nie dopisało. Zacząłem naradzać się z sobą w duszy, jakby Sama uwolnić. Własne życie mogłem narazić, ale nie miałem prawa wystawiać na szwank życia Apaczów. Przypuszczałem zresztą, że może uda się drogą podstępu dojść do celu łatwiej i z mniejszem niebezpieczeństwem, ale to mogło się okazać dopiero później po przekradnięciu się na drugą stronę. Postanowiłem zabrać z sobą Apaczów na wypadek, gdyby nagły atak okazał się rzeczą korzystną.
Musieliśmy narazie zaczekać, gdyż zauważyliśmy, że po drugiej stronie panował jeszcze wielki ruch. Wnet jednak uspokoiło się zupełnie, a ciszę przerywały tylko silne, donośne, uderzenia tomahawków. To czerwonoskórcy rąbali drzewo; widocznie zamierzali utrzymać ognie do rana.
Potem ustały także odgłosy toporów. Gwiazdy wskazywały północ, czas był już przystąpić do dzieła. Najpierw postaraliśmy się o to, żeby przywiązać dobrze konie, które postanowiliśmy zostawić, poczem jeszcze raz przypatrzyłem się więzom i kneblowi pojmanego Keioweha. Następnie opuściliśmy obóz i ruszyliśmy tą samą drogą, którą ja szedłem poprzednio.
Stanąwszy poniżej lasku w łożysku rzeki, kazałem Apaczom pod komendą Dicka Stone’a zatrzymać się i unikać wszelkiego szmeru. Potem udałem się z Willem Parkerem cicho ku drzewom. Wydostawszy się na brzeg, położyliśmy się na ziemi i jęliśmy nadsłuchiwać. Dokoła panowała grobowa cisza. Ośm ognisk biło wciąż jeszcze w górę płomieniami. Ze zdumieniem spostrzegłem, że ponarzucano w nie całe kupy grubych konarów. Poczołgaliśmy się więc zwolna naprzód, lecz nie ujrzeliśmy nikogo. W końcu przekonaliśmy się, że w lasku nie było nikogo, ani jednego Keioweha.
— Odeszli, rzeczywiście odeszli potajemnie! — rzekł zdziwiony Parker. — A mimoto podsycili ogniska!
— Aby zamaskować swój odwrót. Myśleli, że temi ogniami utrzymają nas w mniemaniu, jakoby jeszcze byli ciągle tutaj.
— Ale dokąd odeszli? I czy na zawsze?
— Przypuszczam, gdyż Sam jest dla nich dobrą zdobyczą, którą chcą zabezpieczyć. Ale kto wie, czy nie zamierzają coś dyabelskiego.
— Co takiego?
— Napaść na nas po tamtej stronie tak, jak my uderzylibyśmy na nich tutaj.
— Do pioruna, to możliwe! Musimy temu czemprędzej zapobiec, sir!
— Tak, musimy przejść i konie zabezpieczyć, choćby to się miało później zbytecznem okazać. Im pewniej, tem lepiej.
Zeszliśmy do Apaczów i pośpieszyliśmy do obozu, gdzie zastaliśmy wszystko w porządku. Ale Keiowehowie mogli zbliżyć się do nas później, dosiedliśmy więc koni i pojechaliśmy dość daleko w głąb preryi, gdzie znowu rozłożyliśmy się obozem. Keiowehowie nie byliby znaleźli nas na dawnem miejscu, gdyby w celu napadu tam podeszli i musieliby do dnia zaczekać, by nas zobaczyć. Jeńca zabraliśmy oczywiście z sobą.
Nie pozostawało nam nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość do rana. Kto mógł spać, spał, a kto nie, ten czuwał. Tak przeszła noc, a gdy rankiem szarzeć zaczęło, dosiedliśmy koni i wróciliśmy najpierw do naszego obozu. Przekonaliśmy się, że w nocy tam nikogo nie było, nie zachodziła więc potrzeba opuszczania tego miejsca, ale ta ostrożność nie zaszkodziła. Potem udaliśmy się przez rzekę do lasku. Ogniska Keiowehów się wypaliły i pozostały z nich tylko kupy popiołu jako jedyne znaki, że wczoraj panowało tu takie ożywienie.
Zaczęliśmy badać ślady. Od miejsca, gdzie stały konie, wiodły ślady wszystkich Keiowehów; wsiedli tutaj na konie i odjechali w kierunku południowo-wschodnim. Porzucili widocznie zamiar wdawania się w walkę, która nie mogła przynieść im żadnego pożytku, bo jużby nas byli nie zaskoczyli.
A Sam? Zabrali go z sobą, co nadzwyczajnie dotknęło Dicka Stone’a i Willa Parkera. Mnie także było serdecznie żal poczciwego człeczyny. Gotów byłem przedsięwziąć wszystko dla jego wyswobodzenia, choćby te kroki tylko w części podyktowane były rozsądkiem.
— Jeśli go nie uwolnimy, będą go męczyli na palu — biadał Dick Stone.
— Nie — pocieszałem go. — My mamy także jeńca, a więc zakładnika.
— Ale czy oni o tem wiedzą!
— Pewnie. Sam był bezwarunkowo na tyle mądry, że im o tem powiedział. Jak oni z nim, tak my postąpimy z naszym jeńcem.
— Ależ my musimy pojechać za tymi Indsmanami, choćby nie wiem co było.
— Nie.
— Co? Chcecie go tak zostawić?
— Także nie.
— Jakżeż to się zgadza jedno z drugiem?
— Tak, że nie pozwolę się tym czerwonym drabom wodzić za nos po sawannie.
— Za nos? Nie rozumiem was.
— Przypatrzcie się ich śladom! Kiedy zostawione?
— Jak się zdaje, przed północą.
— Ja też tak myślę. Od tego czasu upłynęło około dziesięciu godzin. Czy sądzicie, że zdołamy to dzisiaj nadrobić?
— Nie.
— Albo jutro?
— Także nie.
— A dokąd zdaniem waszem odjechali?
— Do swojej wsi.
— Więc przybędą tam, zanim ich dościgniemy. Czy wyobrażacie sobie może, iż powinniśmy zapuszczać się w terytoryum Keiowehów, aby napaść na jedną wieś i wyswobodzić jednego jeńca?
— To byłoby szaleństwem.
— Pięknie! Ja jestem tego samego zdania; nie pojedziemy więc za nimi.
Na to poskrobał się Stone za uchem i mruknął bezradnie i ze złością:
— Ależ Sam, Sam, Sam! Co będzie z naszym starym Samem? Przecież nie możemy go opuścić!
— Nie, tego nie uczynimy; przeciwnie, uwolnimy go nawet.
— A niech was dyabeł porwie, sir! Ja nie jestem do rozwiązywania takich zagadek. Raz mówicie, że nie pojedziemy za czerwonymi, a zaraz potem twierdzicie, że będziemy się starali uwolnić jeńca. To tak samo, jak gdybyście jednym tchem nazwali osła raz wielbłądem, a drugi raz małpą! Niech rozumie to, kto chce. Ja tego nie pojmuję!
— Przykład wasz w tym wypadku nie jest stosowny. Keiowehowie nie udali się wcale do swej wsi.
— Nie? A dokąd?
— Nie domyślacie się?
— Nie.
— Hm! Cóż to za westmani z was! Wobec tego ja wolę greenhornów, którzy rozgryzają takie orzechy i nie łamią sobie na tem zębów! Czerwoni poszli na Górę Nuggetów.
— Na... na... behold! Czy rzeczywiście?
— Tak jest, bądźcie pewni.
— Możnaby się tego istotnie po nich spodziewać!
— Nie tylko spodziewam się tego, lecz twierdzę to całkiem stanowczo.
— Ależ im nie wolno przeszkadzać w pogrzebie!
— Nie zamierzają też tego. Zaczekają na koniec. Są dla nas i dla Apaczów wrogo usposobieni i pragną zemsty. Przybycie Santera było im więc bardzo na rękę. Dowiedziawszy się o śmierci Inczu-czuny i jego córki, ucieszyli się bardzo. Jakże będą sobie życzyli tego samego losu dla Winnetou! Obmyślili go także dla nas, usłyszawszy od Santera, że go ścigamy. Byliśmy jednak ostrożni i z wyjątkiem Sama nie wpadliśmy w pułapkę. Oni próbują teraz inaczej. Udali, że jadą do wsi, myśląc, że to nas powstrzyma od podążenia za nimi; przypuszczają więc, że powrócimy do Winnetou. Ujechawszy jednak jakiś czas ku południowemu wschodowi i ściągnąwszy, gdy się nadarzy sposobność, jeszcze więcej wojowników, zwrócą się ku Górze Nuggetów, gdzie spodziewają się na nas napaść i wyciąć w pień.
— Ładna rachuba, wcale ładna, ale my się postaramy, żeby wynik był inny!
— Prawdopodobnie podsunął im to Santer, który chce skorzystać ze sposobności i zabrać sobie złoto. Jednem słowem jestem pewien, że wszystko pójdzie tak, jak przedstawiłem. No, chcecie jeszcze ścigać Keiowehów?
— Ani myślę! Wasze obliczenie jest wprawdzie trochę ryzykowne, ale odkąd was znam, nie pomyliliście się jeszcze nigdy i zawsze mieliście słuszność, to też przypuszczam, że to i teraz nastąpi. Cóż ty na to, stary Willu?
— Sądzę, że tak jest, jak powiada Old Shatterhand. Musimy stąd ruszyć w tej chwili, aby w czas ostrzec Winnetou. Czy się godzicie, sir?
— Owszem.
— A czy jeńca zabierzemy z sobą?
— Oczywiście. Przywiążemy go do Mary Sama, co mu zbyt przyjemnem nie będzie. Załatwiwszy się z tem, wyruszymy natychmiast. Przedtem jednak musimy znaleźć w łożysku jaką kałużę, aby konie napoić.
W pół godziny potem byliśmy w drodze, oczywiście niezbyt zadowoleni z wyniku wyprawy. Zamiast pochwycić Santera, utraciliśmy Sama Hawkensa, ale z jego własnej winy, a jeżeliby się moje przypuszczenie sprawdziło, to można było mieć pewną nadzieję, że uwolnimy jego, a pochwycimy Santera.
Ścigając tego drugiego, musieliśmy naturalnie trzymać się jego tropu i kołowaliśmy z tego powodu, ponieważ on zmienił pierwotny kierunek i pojechał pod kątem rozwartym. Postanowiłem ten kąt przeciąć, a skutek tego był taki, że tuż przed południem stanęliśmy przed parowem, prowadzącym na polanę, na której dokonano podwójnego morderstwa.
Zostawiliśmy konie pod opieką jednego z Apaczów na dolinie, a sami ruszyliśmy w górę. Na skraju polany stał strażnik, który powitał nas tylko cichym ruchem ręki. Spostrzegliśmy na pierwszy rzut oka, że pozostałych dwudziestu Apaczów pracowało pilnie nad przygotowaniem pogrzebu dla wodza i jego córki. Mnóstwo wysmukłych drzew, ściętych tomahawkami, przeznaczono na rusztowanie. Oprócz tego leżały tam wielkie kupy kamieni, które ciągle jeszcze znoszono. Do tych robotników przyłączyli się zaraz przybyli ze mną Apacze. Pogrzeb miał się odbyć nazajutrz.
Nieopodal zbudowano tymczasową chałupę, w której przechowywano zwłoki obojga pomordowanych. Na wiadomość o naszem przybyciu wyszedł z tej chaty Winnetou, gdyż w niej ciągle przesiadywał, jak nam powiedziano. Jakżeż wyglądał ten młody wódz Apaczów!
Był wogóle bardzo poważny i tylko rzadko przemykał mu lekki uśmiech po twarzy. Nie słyszałem nigdy, żeby się zaśmiał głośno. Mimo tej powagi był w rysach jego wyraz dobroci i przychylności, jego aksamitnie ciemne oko umiało w danym wypadku spojrzeć nawet bardzo przyjaźnie. Ileż to razy spoczywało ono na mnie z miłością i pieszczotą, jaką się tylko w oczach kobiet znajduje! Dzisiaj nie było z tego wszystkiego ani śladu. Twarz Winnetou była jakby z kamienia, a oko patrzało posępnie we własne wnętrze. Ruchy miał powolne i ociężałe. W takim stanie zbliżył się do mnie, uścisnął mdło moją rękę, spojrzał mi w oczy wzrokiem, który mnie przeniknął do głębi duszy, i zapytał:
— Kiedy mój brat powrócił?
— W tej chwili właśnie.
— Gdzie jest morderca?
— Umknął.
Otwartość każe mi przyznać, że podczas tej odpowiedzi spuściłem wzrok ku ziemi. Prawie wstydziłem się własnych słów.
Apacz także wbił oczy w ziemię. O gdybym był mógł wiedzieć, co się w jego duszy działo! Po dłuższej chwili zapytał:
— Czy mój brat stracił trop jego?
— Nie, mam go jeszcze dotychczas. Morderca przyjdzie tutaj niebawem.
— Niech mi to Old Shatterhand opowie!
Usiadłszy z Winnetou na kamieniu, dokładnie i zgodnie z prawdą zdałem mu sprawę ze wszystkiego. On słuchał tego w nieprzerwanem milczeniu, dopiero gdy skończyłem, odezwał się:
— Więc mój brat nie wie napewno, czy Santera dosięgły kule rewolwerowe.
— Nie, ale przypuszczam, że go nie zraniłem.
Skinął lekko głową, uścisnął mi rękę i rzekł:
— Niech mi mój brat wybaczy, że zapytałem o to, czy trop nie stracony! Old Shatterhand wykonał swe zadanie znakomicie, a na końcu postąpił sobie nawet bardzo mądrze. Sam Hawkens będzie bardzo żałował nieostrożności, ale mu ją przebaczymy i wydobędziemy go z niewoli. Ja także tak sądzę, jak mój brat; Keiowehowie nadejdą, lecz zastaną nas innymi, niż się spodziewają. Z jeńcem nie należy się źle obchodzić, ale pilnować go trzeba ostro. Jutro wybuduje się grobowce dla Inczu-czuny i Nszo-czi. Czy mój brat będzie przy tem?
— Byłoby mi bardzo przykro, gdyby Winnetou na to nie zezwolił!
— Nie zezwalam, lecz proszę o to. Twoja obecność zachowa może życie wielu synom bladych twarzy. Prawo krwi domaga się śmierci wielu białych ludzi, lecz oko twoje jest jako słońce, które rozmiękcza twardy lód i zamienia go w wodę orzeźwiającą. Wiesz, kogo utraciłem. Bądź mi ojcem i bądź mi siostrą zarazem; proszę cię o to, Szarlih!
Łza zabłysła mu w oku. Wstydził się jej i nie pokazałby jej przed nikim, tylko przedemną jej nie ukrywał. Pobiegł do chaty, w której, jak wspomniałem, leżeli zmarli, i zniknął w jej wnętrzu. Dziś po raz pierwszy nazwał mnie po imieniu, Karol, i wymawiał to później zawsze tak, jak teraz, Szarlih.
Powinienbym teraz opowiedzieć o pogrzebie, który się odbył ze wszystkiemi indyańskiemi ceremoniami. Wiem, że dokładny opis byłby zajmujący, ale kiedy przypominam sobie owe smutne godziny, odczuwam dziś jeszcze ból tak głęboki, jak gdyby to dopiero wczoraj się stało, a opis ich wydaje mi się jakby ubliżeniem nie grobowcom, które wznieśliśmy wtedy pod Nugget-tsil, lecz pomnikowi, wystawionemu w mem sercu zamordowanym, który nieustanną, pełną uszanowania opieką otaczam. Dla tego proszę, żeby mi było wolno zaniechać tego opisu.
Zwłoki Inczu-czuny przywiązano do konia, poczem obsypano go ziemią tak, że się nie mógł poruszyć, a wkońcu przestrzelono mu głowę. Potem naniesiono ziemi stopniowo tyle, że zupełnie zakryła jeźdźca razem z bronią i lekami. Wreszcie obłożono wszystko warstwami kamieni.
Nszo-czi otrzymała na moją prośbę grób inny. Nie chciałem, żeby ją bezpośrednio ziemią pokryto. Oparliśmy ją o pień drzewa w postawie siedzącej, a potem tak ułożyliśmy dokoła niej kamienie, że utworzyły silną, pustą w środku piramidę, z której szczytu wystawała korona drzewa.
Odwiedzaliśmy potem z Winnetou kilka razy grobowce pod Nugget-tsil i zastawaliśmy je zawsze w nienaruszonym stanie...