Winnetou/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Winnetou
Podtytuł czerwonoskóry gentleman
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Aleksander Ripper
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WSTĘP.

Myśl o Indyanach przywodzi mi zawsze na pamięć Turków. To może się wydać dziwnem, a jednak ma swe uzasadnienie. Jeśli bowiem nawet przypuścimy, że mało jest między nimi punktów porównania, to w każdym razie w tem są do siebie podobni, że z nimi, z jednymi w mniejszym, a z drugimi w większym stopniu, załatwiono się i rachunki zamknięto. O Turku nie mówi się prawie inaczej, jak o „chorym człowieku“, a każdy znający stosunki uważa Indyanina za „człowieka umierającego“.
Tak, czerwony naród jest w agonii! Od Ziemi Ognistej aż hen daleko poza jeziora północno-amerykańskie leży rozciągnięty ten pacyent, powalony bez miłosierdzia przez losy nieubłagane. Opierał się temu, jak mógł, ale napróżno. Siły jego znikały coraz bardziej i bardziej. Ma jeszcze wydać kilka ostatnich tchnień, a drgnienia, przebiegające od czasu do czasu jego nagie ciało, to konwulsye, zapowiadające zbliżanie się śmierci.
Czy on, winien temu przedwczesnemu zgonowi? Czy nań zasłużył?
Jeśli prawdą jest, że wszystko, co żyje, ma prawo do życia i jeżeli odnosi się to zarówno do ogółu jak do poszczególnych istot, to i czerwonoskórcom nie można odmówić prawa do bytu; im nie mniej jak białym powinno być wolno korzystać z zupełnej swobody w rozwoju społecznym i państwowym stosownie do ich indywidualności. Słyszymy oczywiście nieraz, że Indyanin nie posiada odpowiednich zdolności do tworzenia państw. Czy to prawda? Powiadam: Nie! Twierdzenia jednak takiego nie stawiam, gdyż nie zamierzam pisać o tem uczonej rozprawy. Biały miał czas rozwinąć się w sposób naturalny; z biegiem czasu stał się z myśliwca pasterzem, a następnie rolnikiem i przemysłowcem. Potrzebował na to całych wieków. Czerwonoskóry tego czasu nie znalazł, gdyż mu go nie dano. Kazano mu z pierwszego i najniższego stopnia rozwoju wykonać odrazu skok na stopień najwyższy, ale nie zważano wcale na to, że to może spowodować upadek, dla niego śmiertelnie szkodliwy.
Jest to prawo okrutne, że słabszy musi ustępować silniejszemu; ponieważ jednak objawia się w całym ciągu stworzenia i ma znaczenie w całej ziemskiej naturze, przeto trzeba koniecznie przypuścić, że okrucieństwo to jest albo tylko pozorne, albo że chrześcijaństwo zdoła je złagodzić, gdyż odwieczna mądrość, która nadała to prawo jest zarazem nieskończoną miłością. Czy można twierdzić, że względem wymierającej rasy indyańskiej nastąpiło takie złagodzenie?
To, czego doznały od Indsmenów pierwsze „blade twarze“, było nietylko gościnnem przyjęciem, lecz prawie ubóstwieniem. Jakaż nagroda przypadła im za to w udziale? Do nich bezsprzecznie należał kraj, przez nich zamieszkały, ale go im odebrano. Ile krwi przy tem spłynęło, ile popełniono okrucieństw, o tem wie każdy, kto czytał historyę „sławnych“ konkwistadorów. Za ich wzorem szli potem następcy. Biały zjawiał się ze słodkiemi słowy na ustach, ale z wyostrzonym nożem za pasem i strzelbą nabitą w ręku. Obiecywał miłość i pokój, a dawał krwawą nienawiść. Czerwony musiał się cofać krok za krokiem, coraz dalej i dalej. Od czasu do czasu poręczano mu „wieczne“ prawo do „jego“ terytoryum, ale wkrótce wypędzano go znowu dalej. Kupowano od niego ziemię, ale płacono mu albo zamiennymi towarami bez wartości, których on użyć nie mógł, albo nie dostawał żadnego odszkodowania. Natomiast tem skwapliwiej raczono go przyjemnie działającą trucizną „wody ognistej“, obdarzono go ospą i innemi, o wiele gorszemi i obrzydliwszemi chorobami, które całe szczepy przerzedzały i całe wsi wyludniały. Ilekroć czerwonoskóry chciał praw swoich dochodzić, odpowiadano mu prochem i ołowiem, a on musiał ulegać przewadze broni białych. Rozgoryczony tem, mścił się na poszczególnych „bladych twarzach“, które spotykał; ale nawzajem za jego postępowanie dokonywano wprost rzezi na czerwonoskórych. Przez to ten pierwotnie dumny, odważny, waleczny, lubiący prawdę, otwarty i wierny zawsze swoim przyjaciołom myśliwiec stał się nieufnym, kłamliwym, podstępnym człowiekiem. Ale nie on temu zawinił, lecz biały.
Gdzież to podziały się trzody dzikich mustangów, zpośród których Indyanin brał sobie ongiś wierzchowca? Gdzie te bawoły, którymi się żywił, kiedy milionami zaludniały preryę? Czem on dziś żyje? Czy może mąką i mięsem, którego mu dostarczają? Przypatrz się, ile gipsu i innych pięknych rzeczy znajduje się w tej mące! A gdy czasem jakiemuś szczepowi przyznają sto „szczególnie tłustych“ wołów, to zmieniają się one po drodze w trzy stare, wychudłe, krowy, z których sęp chyba zdołałby oderwać kąsek dla siebie. Zapewne zapyta niejeden, dlaczego czerwonoskóry nie żyje z uprawy roli? Czyż może liczyć na zbiory on, wyjęty z pod prawa, którego przepędzają ciągle dalej i dalej, nie pozwalając mu obrać stałej siedziby?
Jakże pięknem zjawiskiem był on dawniej, kiedy owiany grzywą mustanga mknął przez daleką sawannę, a jak nędznie i podupadle wygląda dzisiaj w łachmanach, niezdolnych pokryć jego nagości! On, który w nadmiarze siły rzucał się z pięściami na strasznego szarego niedźwiedzia, włóczy się teraz, jak głodny pies parszywy po kątach, aby jaki ochłap wyżebrać, lub... ukraść.
Tak, on dziś już chory, umierający, a my stoimy nad jego łożem, aby mu stulić powieki. Stać nad łożem śmierci to rzecz poważna, ale stokroć poważniejsza, jeżeli to łoże śmierci całej rasy. Tu wyłania się wiele, wiele zapytań, a przedewszystkiem to: co byłaby zdziałała ta rasa gdyby była miała czas i pole do rozwoju wewnętrznych i zewnętrznych sił i zdolności? Jakie oryginalne formy kultury przepadną dla ludzkości z zagubą tego narodu? Ten umierający nie dał się zasymilować, bo był charakterem; czyż trzeba go było dlatego zabijać, czy nie można go było ocalić? Jeżeli dla bizona stwarza się w Parku Narodowym Montany i Wyomingu asylum po to, aby nie wyginął, czemuż prawowitemu właścicielowi kraju nie zostawia się jakiegoś miejsca, gdzieby mógł mieszkać bezpiecznie i rozwijać zdolności swego ducha?
Ale jakiż pożytek przyniosą takie pytania w obliczu śmierci, której niepodobna odwrócić? Co pomogą wyrzuty tam, gdzie wogóle nie da się już nic zaradzić? Skarżyć się tylko mogę, ale nie zmienię już niczego; mogę się smucić, ale zmarłego nie powołam do życia. Ja? Tak, ja! Poznałem czerwonoskórych w ciągu wielu lat, a pośród nich jednego, któremu zbudowałem w mem sercu i myśli wspaniały, wysoki i świetlany przybytek. On ze wszystkich moich przyjaciół najlepszy, najwierniejszy, najskłonniejszy do ofiar, był prawdziwym typem rasy, z której pochodził; jak ona powoli ginie, tak zginął on, zdmuchnięty morderczym wystrzałem wroga. Kochałem go, jak nikogo drugiego, i kocham do dzisiaj jeszcze ten naród wymierający, którego on był synem najszlachetniejszym. Byłbym oddał życie własne, aby jego zachować, jak on czynił to setki razy. Jednakże losy odmówiły mi. On zszedł z tego świata jako zbawca swoich przyjaciół. Ale umarł tylko cieleśnie. Dalej niech żyje na tych kartkach jak w mojej duszy on: Winnetou, wielki wódz Apaczów. Tu chcę mu wystawić zasłużony pomnik, a jeżeli czytelnik, patrzący nań okiem ducha, wyda sprawiedliwy wyrok o narodzie, którego wiernym obrazem był ten dowódca, wówczas będę wynagrodzony sowicie.

Autor.




ROZDZIAŁ I.
Greenhorn.

Czy wiesz, Szanowny Czytelniku, co to jest greenhorn, określenie wysoce złośliwe i uchybiające temu, względem którego się go użyje?
Green znaczy zielony, przez horn należy rozumieć macadełko. Greenhorn to zielony, a zatem nowy i niedoświadczony człowiek, który musi macadełka wysuwać naprzód ostrożnie, jeśli się nie chce narazić na niebezpieczeństwo wyśmiania.
Greenhorn to człowiek, który nie wstaje z krzesła, gdy lady chce na niem usiąść, pozdrawia pana domu, zanim się pokłoni mistress i miss, wsuwa odwrotnie nabój do lufy przy nabijaniu strzelby, albo najpierw pakuł, potem kulę, a dopiero na końcu proch. Greenhorn albo wcale nie mówi po angielsku, albo bardzo czysto i wyszukanie, a okropnością jest dlań angielski język Jankesów, lub narzecze zaleśne, które żadną miarą nie chce mu wleźć do głowy, a tem mniej na język. Greenhorn uważa racoona za opossum, a średnio ładną mulatkę za kwadronkę. Greenhorn pali papierosy, a brzydzi się wypluwającym sok tytoniowy sirem. Greenhorn otrzymawszy policzek od Paddy[1], leci ze skargą do sędziego pokoju zamiast, jak prawdziwy Jankes, zastrzelić napastnika na miejscu. Greenhorn weźmie ślady turkeya za trop niedźwiedzi, a lekki sportowy jacht za parowiec z rzeki Missisipi. Greenhorn wstydzi się swoje brudne buty położyć na kolanach towarzyszowi podróży, a gdy pije rosół, to nie chlipie jak konający bawół. Greenhorn wlecze z sobą na prerye gąbkę do mycia wielkości harbuza i dziesięć funtów mydła; zabiera w dodatku kompas, który już na trzeci dzień wskazuje wszystkie możliwe kierunki z wyjątkiem północy. Greenhorn zapisuje sobie ośmset indyańskich wyrazów, a spotkawszy się z pierwszym czerwonoskórcem, przekonywa się, że zapiski te wysłał w ostatniej kopercie do domu, a list schował do kieszeni. Greenhorn uczył się przez dziesięć lat astronomii, ale choćby przez taki sam czas patrzał na niebo, nie poznałby, która godzina. Greenhorn wtyka nóż za pas w ten sposób, że kaleczy się w udo, gdy się pochyli. Greenhorn roznieca na dzikim Zachodzie tak duże ognisko, że płomień bucha do wysokości drzewa, a gdy go Indyanie zauważą i zastrzelą, dziwi się, że mogli go znaleźć. Greenhorn to właśnie greenhorn i takim byłem wówczas ja także.
Nie należy jednak sądzić, jakobym przyznawał, że to przykre określenie stosowne było dla mnie. Żadną miarą! Najwybitniejszą cechą greenhorna jest właśnie to, że raczej wszystkich, niż siebie za „zielonych“ uważa.
Przeciwnie, zdawało mi się, że jestem rozsądnym i doświadczonym człowiekiem; wszak uczyłem się wiele i nigdy, jak to mówią, nie bałem się egzaminu! Jako młody nie zastanawiałem się wówczas nad tem, że życie jest właściwą i prawdziwą wszechnicą, w której pytani są uczniowie w obliczu opatrzności co dzień i co godziny. Nieprzyjemne stosunki w ojczyźnie i wrodzona żądza czynu zapędziły mnie za ocean do Stanów Zjednoczonych, gdzie warunki bytu były dla młodego i zapobiegliwego człowieka daleko lepsze podówczas niż teraz. Mogłem w państwach wschodnich znaleźć dobre utrzymanie, ale coś pędziło mnie na Zachód. Podejmując się różnej pracy, zarabiałem tyle, że przybyłem do St. Louis dobrze wyposażony na zewnątrz, a wewnętrznie pełen najlepszych myśli. Tam zawiodło mię szczęście na łono pewnej rodziny, u której jako nauczyciel domowy znalazłem chwilową ostoję. Bywał tam mr. Henry, oryginał i rusznikarz, który oddawał się swemu rzemiosłu z zamiłowaniem artysty, a siebie nazywał z patryarchalną dumą mr. Henry the gunsmith.
Był to wielki filantrop, pomimo że wyglądał na coś przeciwnego, gdyż prócz wspomnianej rodziny nie utrzymywał z nikim stosunków, a ze swoimi odbiorcami obchodził się tak szorstko, że ci tylko dla dobroci towaru nie omijali jego sklepu.
Utracił żonę i dzieci wskutek jakiegoś okropnego wypadku. O tem nigdy nie chciał mówić, ale domyśliłem się z niektórych wzmianek, że wymordowano ich podczas jakiegoś napadu. Ten straszny cios zapewne spowodował u niego szorstkość w obejściu. On sam może nawet nie wiedział, jak skończonym był grubianinem, w głębi jego duszy jednak tkwiła łagodność i dobrotliwość, gdyż nieraz widziałem, jak oczy mu łzami zachodziły, ilekroć opowiadałem o ojczyźnie i moich rodakach, do których całem sercem byłem i jestem przywiązany.
Nie mogłem długi czas zrozumieć, dlaczego ten stary człowiek właśnie mnie, młodemu i obcemu, okazywał tyle przychylności, aż raz sam mi to powiedział. Przychodził do mnie często, przysłuchiwał się nauce, a po jej skończeniu zabierał mnie z sobą na miasto. Raz nawet zaprosił mnie do siebie w gościnę. Tego rodzaju wyróżnienie nikogo jeszcze z jego strony nie spotkało, dlatego wahałem się, czy mam z tego skorzystać. Ale moje ociąganie się nie podobało mu się widocznie. Dziś jeszcze przypominam sobie minę, jaką zrobił, gdy pewnego razu do niego przyszedłem, i ton, z jakim mnie przyjął, nie odpowiadając na moje good evening.
— Gdzieżeście to siedzieli wczoraj, sir?
— W domu.
— A przedwczoraj?
— Także w domu.
— Nie tumańcie mnie!
— Mówię prawdę, mr. Henry!
— Pshaw! Takie żółtodzióby, jak wy, nie siedzą w gnieździe, ale wciskają się wszędzie, gdzie mogą, tylko nie tam, gdzie należy!
— Powiedzcież łaskawie, gdzie to należy?
— Tu do mnie. Zrozumiano? Miałem już dawno o coś was zapytać.
— Czemuż nie uczyniliście tego?
— Bo mi się nie chciało.
— A kiedy wam się zechce?
— Może dzisiaj.
— A więc pytajcie śmiało — wezwałem go, siadając wysoko na ławce, przy której pracował.
Spojrzał mi w twarz zdziwiony, potrząsnął karcąco głową i zawołał:
— Śmiało! Jak gdybym takiego greenhorna, jak wy, miał dopiero pytać o pozwolenie, czy mogę z nim mówić!
— Greenhorna? — odrzekłem, marszcząc czoło, gdyż uczułem się ciężko dotkniętym. — Przypuszczam, mr. Henry, że wam się to słowo bez zamiaru wyrwało!
— Nie wyobrażajcie sobie za wiele! Powiedziałem to z pełnym namysłem. Jesteście greenhorn i to jaki jeszcze! Treść przeczytanych książek dobrze wam siedzi w głowie; to prawda. To wprost zdumiewające, ile wy się tam musicie uczyć! Ten młodzieniec wie dokładnie, jak daleko są gwiazdy, co król Nebukadnezar pisał na kamieniach, ile waży powietrze, którego nawet nie widział. Pełen takiej wiedzy wyobraża sobie, że jest mędrcem. Ale wsadźcie nos w życie, rozumiecie mnie, tak z pięćdziesiąt lat w życie, wówczas dowiecie się może, na czem polega mądrość właściwa! Wasze dotychczasowe wiadomości są niczem, wprost zerem, a to, co potraficie, to ma jeszcze mniejszą wartość, wy z pewnością nie umiecie nawet strzelać!
Powiedział to z wielką pogardą i tak stanowczo, jak gdyby był pewny swej sprawy.
— Strzelać? Hm! — odparłem z uśmiechem. — Czy to pytanie chcieliście mi przedłożyć?
— Tak. Teraz odpowiedźcie!
— Dajcie mi dobrą strzelbę do ręki, to dostaniecie odpowiedź, pierwej nie.
Na te słowa odłożył on lufę, którą śrubował, wstał, zbliżył się do mnie, utkwił we mnie zdziwione oczy i zawołał:
— Strzelbę do ręki, sir? Tego się nie spodziewajcie po mnie! Moje strzelby dostają się tylko w takie ręce, którym razem z niemi mogę powierzyć mój honor!
— Ja mam takie ręce — stwierdziłem.
Spojrzał na mnie tym razem z boku, usiadł, zaczął znowu pracować nad lufą i mruczał pod nosem.
— Taki greenhorn! Gotów mnie na prawdę rozzłościć swojem zuchwalstwem!
Nie wyszedłem z równowagi, ponieważ go znałem. Wyjąłem cygaro i zapaliłem. Mój gospodarz milczał może kwadrans, ale dłużej nie wytrzymał. Podniósł lufę pod światło, popatrzył przez nią i zauważył:
— Strzelać to nie jest to, co patrzeć na gwiazdy, lub czytać ze starych kamieni Nebukadnezara. Zrozumiano? Czy mieliście kiedy strzelbę w ręku?
— Miałem.
— Kiedy?
— Dość dawno.
— Czyście mierzyli także, wypalili?
— Tak.
— I trafiliście?
— Oczywiście.
Na to opuścił on prędko trzymaną w ręku lufę, spojrzał znów na mnie i rzekł:
— Tak, trafiliście, naturalnie, ale w co?
— W cel, to się samo przez się rozumie.
— Co? Tego we mnie nie wmawiajcie!
— Nie wmawiam, lecz stwierdzam zgodnie z prawdą.
— Niech was dyabeł porwie, sir! Was nie można zrozumieć. Jestem pewien, że chybilibyście, choćbyście strzelali w mur na dwadzieścia łokci wysoki i pięćdziesiąt długi, a robicie do swego twierdzenia minę tak poważną i pewną siebie, że żółć się w człowieku przewraca. Ja nie jestem chłopakiem, któremu lekcyi udzielacie, rozumiecie! Taki greenhorn i mól książkowy, jak wy, chce umieć strzelać! Grzebał nawet w tureckich, arabskich i innych głupich szpargałach i znalazł przytem czas na strzelanie! Zdejmcie to stare gun[2] tam z gwoździa i złóżcie się niem jak do celu. To rusznica na niedźwiedzie, najlepsza ze wszystkich, jakie miałem w rękach!
Poszedłem za jego wezwaniem.
— Halloo! — zawołał, zrywając się. — A to co? Obchodzicie się z tą strzelbą jak z laseczką, a to najcięższe gun, jakie znam. Posiadacie taką siłę fizyczną?
Zamiast odpowiedzi chwyciłem go zdołu za kamizelkę i haftkę u spodni i podniosłem prawą ręką do góry.
— Thunder — storm! — zakrzyknął. — Puśćcie! Jesteście o wiele silniejsi od mego Billa.
— Waszego Billa? Kto to?
— To był mój syn, który... ale dajmy temu spokój! Nie żyje tak jak i reszta. Rósł na dzielnego chłopa, ale sprzątnięto go razem z innymi w czasie mej nieobecności. Podobni jesteście do niego z postaci, macie prawie takie same oczy, ten sam układ ust i dlatego was... ale to was przecież nic nie obchodzi!
Twarz jego nabrała wyrazu głębokiego smutku; przesunął po niej ręką i rzekł weselej:
— Wielka szkoda, że, mając tak silne muskuły, rzuciliście się do książek. Powinniście byli ćwiczyć się fizycznie!
— Robiłem to.
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Boksujecie się?
— U nas nie jest to w użyciu. Ale gimnastykuję się i mocuję.
— Jeździcie konno?
— Tak.
— A w szermierce?
— Udzielałem lekcyi.
— Człowiecze, nie blaguj!
— Może spróbujemy?
— Dziękuje, mam dość tego, co było! Muszę zresztą pracować. Usiądźcie napowrót!
Wrócił do warsztatu, a ja za nim. Rozmowa stała się skąpą, bo Henry zajęty był widocznie jakiemiś myślami. Naraz podniósł oczy od roboty i zapytał:
— Czy zajmowaliście się matematyką?
— To jedna z moich ulubionych nauk.
— Arytmetyką, geometryą?
— Oczywiście.
— I miernictwem?
— Nawet z wielkiem upodobaniem. Uganiałem często bez potrzeby z teodolitem po polach.
— Potraficie robić pomiary naprawdę?
— Tak, brałem udział w pomiarach poziomych i wysokości, chociaż wcale nie uważam się za skończonego geodetę.
— Well, dobrze, bardzo dobrze!
— Czemu o to pytacie, mr. Henry?
— Mam do tego powód. Zrozumiano? Jaki, to się jeszcze kiedyś pokaże. Muszę najpierw wiedzieć, hm, tak muszę najpiew wiedzieć, czy umiecie strzelać.
— Wystawcie mnie na próbę!
— Zrobię to; tak zrobię, bądźcie tego pewni. Kiedy jutro rozpoczynacie naukę?
— O ósmej rano.
— To wstąpcie do mnie o szóstej. Pójdziemy na strzelnicę, gdzie zaprawiam moje strzelby do strzelania,
— Czemu tak wcześnie?
— Bo nie chce mi się dłużej czekać. Zawziąłem się, żeby was przekonać, jaki z was greenhorn. Na teraz dość już; mam coś o wiele ważniejszego do roboty.
Uporał się widocznie z lufą, wyjął z szafy wieloboczny kawałek żelaza i zaczął opiłowywać jego rogi. Zauważyłem na powierzchni każdego rogu otwór.
Henry pracował nad tem z taką uwagą, że zapomniał prawie zupełnie o mej obecności. Oczy mu się iskrzyły, gdy od czasu do czasu przypatrywał się swojemu dziełu; bił z jego oczu, rzekłbym, wyraz miłości. Ten kawałek żelaza miał widocznie wielką wartość dla niego. Ponieważ mię to zaciekawiło, dlatego zapytałem:
— Czy to będzie część strzelby?
— Tak — odrzekł, jak gdyby sobie przypomniał, że jeszcze jestem.
— Ja nie znam systemu broni z tego rodzaju częścią składową.
— Wierzę. Taki ma dopiero powstać. Będzie to system Henry’ego.
— Aha, nowy wynalazek?
— Yes.
— W takim razie proszę wybaczyć, że zapytałem! To oczywiście tajemnica.
Zaglądał do wszystkich dziurek przez dłuższy czas, obracał to żelazo w różnych kierunkach, przykładał je kilka razy do tylnego wylotu lufy, nakoniec odezwał się:
— Tak, to tajemnica; wiem jednak, że milczeć umiecie, chociaż z was skończony i prawdziwy greenhorn; dlatego powiem wam, co z tego będzie: sztuciec repetierowy na dwadzieścia pięć strzałów.
— Niemożliwe!
— Zamknijcie dziób! Nie jestem taki głupi, żebym się porywał do niemożliwych rzeczy!
— W takim razie musielibyście mieć komory na amunicyę dla dwudziestu pięciu strzałów!
— To też je mam!
— Ale niewątpliwie duże, niezgrabne i ciężkie.
— Będzie tylko jedna komora, bardzo wygodna. To żelazo jest komorą.
— Wcale się nie rozumiem na waszem rzemiośle, ale obawiam się, czy się lufa zanadto nie rozgrzeje?
— Ani się jej śni. Materyał i sposób obchodzenia się z lufą jest moją tajemnicą. Zresztą, czy potrzeba naraz wystrzelić dwadzieścia pięć nabojów jeden za drugim?
— Chyba nie.
— A zatem! To żelazo będzie walcem obracającym się, dwadzieścia pięć otworów zawierać będą tyleż nabojów. Przy każdym strzale posunie walec następny nabój ku lufie. Długie lata nosiłem się z tym pomysłem, długo się to nie udawało; teraz jest nadzieja, że się to jakoś sklei. Już obecnie jako gunsmith mam dobre imię, ale potem stanę się sławnym, bardzo sławnym i zarobię bardzo dużo pieniędzy.
— A w dodatku obciąży pan sumienie!
Patrzył na mnie przez chwilę zdumiony, poczem zapytał:
— Sumienie? Jakto?
— Sądzicie, że morderca może mieć czyste sumienie?
— Zounds! Czy chcecie powiedzieć, że jestem mordercą?
— Teraz nie jeszcze.
— Albo, że nim zostanę?
— Tak, gdyż pomoc w morderstwie jest tak samo zbrodnią jak morderstwo.
— Niech was dyabli porwą! Nie będę pomagał do żadnego morderstwa! Co wygadujecie?
— Oczywiście nie w pojedyńczych, ale masowych.
— Jakto? Nie rozumiem was.
— Jeżeli sporządzicie strzelbę na dwadzieścia pięć strzałów i oddacie ją w ręce każdego zbója, to na preryach, w puszczach i w górskich wąwozach rozpocznie się wnet okropne mordowanie. Do biednych Indyan strzelać będą jak do kujotów i za kilka lat nie ostanie się ani jeden Indsman. Gotowi jesteście wziąć to na swoje sumienie?
Wypatrzył się na mnie w milczeniu.
— Jeżeli każdy będzie mógł za pieniądze nabyć taką strzelbę — mówiłem dalej — to zbierzecie wprawdzie po kilku latach tysiące, ale mustangi i bawoły będą wytępione, a wraz z nimi wszelkiego rodzaju zwierzyna, potrzebna czerwonoskórym do życia. Setki i tysiące myśliwców uzbroją się w wasze sztućce i pójdą na Zachód. Krew ludzi i zwierząt popłynie strumieniami i niebawem wyludnią się okolice z tej i z tamtej strony Gór Skalistych z wszelkich żywych istot.
— ’sdeath! — zawołał. — Czy rzeczywiście przybyliście tu niedawno z Germany?
— Tak.
— A przedtem nigdy nie byliście tutaj?
— Nie.
— A tem mniej na dzikim Zachodzie?
— Także nie.
— A zatem zupełny greenhorn. Mimo to gębuje tak, jak gdyby był pradziadkiem wszystkich Indyan i żył już tutaj od stu lat! Człowieczku, nie wyobrażajcie sobie, że napędzicie mi strachu! A gdyby nawet było tak, jak przedstawiacie, to wiedzcie, że wcale nie zamierzam zakładać fabryki broni. Jestem człowiek samotny i chcę samotnym pozostać. Nie mam ochoty ujadać się ze stu lub więcej robotnikami.
— Moglibyście uzyskać patent na swój wynalazek, sprzedać go i dużo na tem zarobić.
— O to wy się nie troszczcie, sir! Dotąd miałem dość na swoje potrzeby; spodziewam się, że i nadal biedy nie zaznam. Teraz zabierajcie się do domu! Nie będę dłużej słuchał pisku ptaszka, który musi najpierw z gniazda wylecieć, zanim się śpiewać nauczy.
Nie obraziłem się za te szorstkie słowa. Taka była jego natura, nie wątpiłem ani na chwilę, że mnie szanuje. Polubił mnie i chciał z pewnością wspierać mnie, o ileby mógł, pod każdym względem. Podawszy mu rękę na pożegnanie, którą on silnie potrząsnął, odszedłem.
Nie przeczuwałem, jak ważnym miał się stać dla mnie ów wieczór, a tem mniej, że ciężka rusznica, którą Henry nazwał „starem gun“, oraz niegotowy jeszcze sztuciec odegrają w przyszłem mem życiu tak wielką rolę. Cieszyłem się jednak myślą o następnym poranku, gdyż strzelałem już rzeczywiście dużo i dobrze i byłem pewien, że popiszę się przed moim starym osobliwym przyjacielem.
Stawiłem się u niego punktualnie o szóstej godzinie rano. Czekał już na mnie, przywitał się ze mną, a po jego starej, poczciwie surowej twarzy, przebiegł lekki, jakby drwiący uśmiech.
Welcome, sir! — rzekł. — Macie minę zwycięzcy. Czy zdaje wam się, że traficie w mur, o którym wczoraj mówiłem?
— Spodziewam się.
— Well, zobaczymy. Ja wezmę lżejszą strzelbę, a wy poniesiecie rusznicę, bo nie chce mi się wlec z takim ciężarem.
On przewiesił sobie przez plecy lekką dwururkę, a ja wziąłem „stare gun“, stosownie do jego życzenia. Gdyśmy przybyli na strzelnicę, nabił obydwie strzelby i dał najpierw dwa strzały ze swojej. Potem przyszła kolej na mnie. Nie znałem jeszcze tej rusznicy, trafiłem mimo to pierwszy raz w samą krawędź czarnego koła na tarczy. Drugi raz powiodło się jeszcze lepiej, trzeci strzał padł już dokładnie w sam środek, a wszystkie następne kule przeleciały przez dziurę, wybitą za trzecim razem.
Zdumienie Henry’ego wzmagało się za każdym strzałem; musiałem spróbować i jego dwururkę, a gdy i teraz okazał się ten sam wynik, zawołał on:
— Albo macie dyabła w sobie, sir, albo jesteście wprost urodzeni na westmana. Nie widziałem jeszcze tak strzelającego greenhorna!
— Dyabła nie mam, mr. Henry — zaśmiałem się. — Nie chcę nic wiedzieć o takiem przymierzu.
— W takim razie jest waszem zadaniem, a nawet powinnością zostać westmanem. Czy nie czujecie do tego ochoty?
— Owszem!
— Well, zobaczymy, co się da zrobić z greenhorna. A konno umiecie także jeździć?
— Od biedy.
— Od biedy? A więc nie tak dobrze jak strzelać?
— Pshaw! Niema nic nadzwyczajnego w tej jeździe! Najtrudniej dosiąść konia. Gdy się już znajdę w siodle, nie dam się zrzucić żadnemu koniowi.
Spojrzał na mnie badawczo, czy mówię poważnie, czy żartem. Zrobiłem minę, jak gdybym się nie domyślał niczego, a on zauważył:
— Tak rzeczywiście sądzicie? Chcecie zapewne trzymać się grzywy? W takim razie jesteście w błędzie. Sami przyznaliście, że najtrudniej dostać się na siodło, bo to trzeba wykonać o własnych siłach. Zsiąść o wiele łatwiej, gdyż o to już koń się stara i to bardzo prędko.
— U mnie koń się o to nie postara!
— Tak? Zobaczymy! Może spróbujecie?
— Z chęcią.
— To chodźcie! Dopiero siódma godzina, macie jeszcze dość czasu. Pójdziemy do Jima Kornera, odnajmującego konie. Ma on deresza, który się już o to dla was postara.
Wróciliśmy do miasta, odszukaliśmy handlarza koni, który posiadał dużą ujeżdżalnię, otoczoną stajniami. Korner wyszedł sam i zapytał, czego żądamy.
— Ten młodzieniec twierdzi, że żaden koń nie zrzuci go z siodła — odpowiedział Henry. — Cóż wy na to, mr. Korner? Pozwolicie mu wydrapać się na waszego deresza?
Handlarz zmierzył mnie badawczym wzrokiem, potrząsnął potem głową i odrzekł:
— Kościec zdaje się dobry i giętki; zresztą młodzi ludzie nie łamią karku tak łatwo, jak starsi. Jeżeli ten gentleman chce spróbować deresza, to nie mam nic przeciwko temu.
Wydał odpowiednie rozkazy i niebawem wyprowadzili ze stajni dwaj parobcy osiodłanego konia. Był bardzo niespokojny i usiłował się wyrwać. Stary mr. Henry zląkł się o mnie i prosił, żebym próby zaniechał, ale ja się po pierwsze nie bałem, a po drugie uważałem tę sprawę za rzecz honoru. Kazałem sobie podać bicz i przypiąć ostrogi i po kilku daremnych skokach konia, którymi chciał nie dopuścić do uskutecznienia mego zamiaru, wydostałem się na siodło.
W tej samej chwili odbiegli parobcy czemprędzej, a deresz rzucił się wszystkiemi czterema nogami w górę, a potem skoczył w bok. Utrzymałem się na siodle, chociaż nóg nie miałem jeszcze w strzemionach. Spieszyłem się, by je prędko założyć. Zaledwie się to stało, zaczął koń wyrzucać tyłem, a gdy nic tem nie wskórał, podbiegł ku ścianie, aby mnie o nią zsunąć, ale bicz odpędził go wkrótce od niej. Nastąpiła ciężka walka z koniem, niebezpieczna wprost dla jeźdźca. Wytężyłem odrobinę mej zręczności i niedostatecznej podówczas jeszcze wprawy, oraz całą siłę nóg; to wszystko razem przyniosło mi wkońcu zwycięstwo. Gdy zsiadłem, nogi mi drżały ze zmęczenia, ale koń ociekał potem i bryzgał dużymi, ciężkimi, płatami piany. Nie mniej posłuszny był na każde poruszenie ostrogi lub lejców.
Handlarz zląkł się o konia, kazał owinąć go kocem i przeprowadzać zwolna po dziedzińcu; potem zwrócił się do mnie:
— Tego byłbym nie przypuścił, młodzieńcze; sądziłem, że będziecie leżeli po pierwszym skoku. Nie zapłacicie oczywiście nic, a jeżeli chcecie mi sprawić przyjemność, to przyjdźcie jeszcze i nauczcie dobrze tę bestyę rozumu. Nie idzie mi o jakich dziesięć dolarów, bo to nie jest koń tani, ale gdy się zrobi posłusznym, to ja na tem dużo zyskam.
— Jeśli sobie życzycie, to jestem gotów wyświadczyć wam tę grzeczność.
Henry nie odezwał się ani słowem od czasu, kiedy zsiadłem; przypatrywał mi się tylko, kiwając głową. Naraz załamał ręce i zawołał:
— Ten greenhorn, to istotnie nadzwyczajny, raczej wprost niezwykły greenhorn! Mało na śmierć nie zdusił konia, zamiast dać się rzucić na piasek. Kto was tego nauczył, sir?
— Przypadek. Swojego czasu dostał się był w moje ręce półdziki ogier z puszty węgierskiej, który nie pozwalał wsiąść na siebie nikomu. Powoli i dzięki wytrwałości opanowałem go, ale wprost z narażeniem życia.
— Dziękuję za takie kreatury! Wolę swój stary fotel, który się nie sprzeciwia temu, że na nim siadam. Chodźmy, dostałem zawrotu głowy! Ale nie nadarmo widziałem, jak strzelacie i jeździcie na koniu. Możecie mi wierzyć.
Poszliśmy do domu: on do siebie, a ja do mego mieszkania. Nie pokazał się tego dnia, ani w dwóch następnych, a ja także nie miałem sposobności udać się do niego. Ale na trzeci dzień zajrzał do mnie po południu, wiedząc, że jestem wolny.
— Czy macie ochotę przejść się ze mną? — zapytał.
— A dokąd?
— Do pewnego gentlemana, który chciałby was poznać.
— Dlaczego mnie?
— Możecie sobie wyobrazić: nie widział jeszcze nigdy greenhorna.
— Dobrze. Pójdę i zaznajomię się z nim.
Henry miał dziś tak filuterną i przedsiębiorczą minę, jak nigdy. Jego zachowanie się wprowadziło mię na domysł, że przygotowuje jakąś niespodziankę. Przeszliśmy przez kilka ulic i wstąpili do jakiegoś biura z szerokiemi szklanemi drzwiami od ulicy. Henry wpadł tam tak prędko, że nie mogłem dokładnie przeczytać złotych liter na szybach, zdawało mi się jednak, że zobaczyłem słowa Office i surveying. Okazało się też niebawem, że się nie pomyliłem.
Siedzieli tam trzej panowie, którzy z Henrym przywitali się serdecznie, a ze mną uprzejmie i z nieukrywaną ciekawością. Na stołach leżały mapy i plany, a wśród nich rozmaite przyrządy miernicze. Byliśmy w biurze geodetycznem. Cel tych odwiedzin nie był mi wiadomy. Henry nie przyszedł ani z zamówieniem, ani po informacyę, tylko jakby na przyjacielską pogadankę, która się też bardzo szybko rozwinęła i zeszła oczywiście na znajdujące się tutaj przedmioty. Ucieszyłem się nawet tem, gdyż mogłem w niej wziąć większy udział, niż gdyby mówiono o sprawach amerykańskich, których jeszcze dobrze nie znałem.
Henry interesował się dziś widocznie bardzo miernictwem, chciał wiedzieć wszystko i tak mnie powoli wciągnął w rozmowę, że w końcu sam odpowiadałem ciągle na pytania, objaśniałem użycie różnych przyrządów; pokazywałem, jak się rysuje mapy i plany. Był ze mnie istotnie tęgi greenhorn, gdyż nie odgadłem ich zamiaru. Uderzyło mnie to dopiero, gdy powiedziałem, co wiem o różnicy zdjęć metodą współrzędnych, biegunową i dyagonalną, o pomiarach perimetrycznych i o trygonometrycznej triangulacyi, oraz zauważyłem, że ci panowie dają rusznikarzowi tajemne znaki. Wstałem z krzesła, chcąc niejako zwrócić uwagę Henry’emu, że życzę sobie już wyjść. On się nie sprzeciwił, wobec tego wyszliśmy pożegnani jeszcze przyjaźniej, niż byliśmy przyjęci.
Gdy znaleźliśmy się w takiem oddaleniu od biura, że nie można nas już było zobaczyć, zatrzymał się Henry, położył mi rękę na ramieniu i rzekł, promieniejąc zadowoleniem:
— Sir, człowieku, młodzieńcze, greenhornie, ależ zrobiliście mi przyjemność! Jestem wprost dumny z was!
— Czemu?
— Bo nawet przewyższyliście moje polecenie i oczekiwania tych panów!
— Polecenie, oczekiwania? Nie rozumiem.
— To nie jest potrzebne. Sprawa bardzo prosta. Twierdziliście niedawno, że znacie się na miernictwie. Aby się przekonać, czy to nie blaga, zaprowadziłem was do tych gentlemanów, a moich dobrych znajomych, aby was wymacali. Pokazało się, że wszystko macie zdrowe, i wyrąbaliście się z honorem.
— Blaga? Mr. Henry, jeśli uważacie mnie za zdolnego do takich rzeczy, to już więcej nigdy was nie odwiedzę!
— Nie dajcie się wyśmiać! Nie odbierzecie chyba staremu przyjemności oglądania was. Wspominałem już wam: z powodu podobieństwa do syna! Byliście kiedy u handlarza koni?
— Codziennie rano.
— I jeździliście na dereszu?
— Tak.
— Będzie co z tego konia?
— Tak sądzę, ale wątpię, czy ktoś, kto go kupi, da sobie z nim radę. Przyzwyczaił się do mnie i zrzuci każdego innego.
— Cieszy mnie to, bardzo mnie to cieszy; koń chce widocznie nosić tylko greenhorny. Chodźcieno przez tę boczną uliczkę. Znam tu doskonały dining house, gdzie się bardzo dobrze jada, a jeszcze lepiej pije. Musimy uczcić egzamin, któryście dziś zdali tak znakomicie.
Nie mogłem pojąć Henry’ego; zdawało się, że się odmienił. Ten samotny, powściągliwy człowiek chciał jeść w dining house! Twarz jego przybrała inny wyraz niż zwykle, głos brzmiał jaśniej i weselej niż kiedykolwiek. Wtrącił coś o egzaminie. Zastanowiło mnie to słowo, choć tutaj mogło być bez znaczenia.
Od tego dnia odwiedzał mnie codziennie i obchodził się ze mną jak z ukochanym przyjacielem, którego się ma wkrótce utracić. Nie pozwolił jednak na to, żebym zbytecznie urósł w dumę z powodu tego wyróżnienia; miał zawsze tłumik w postaci fatalnego słowa „greenhorn“.
W tym samym czasie zmienił się także względem mnie stosunek rodziny, u której pracowałem. Rodzice więcej się mną zajmowali, a dzieci okazywały więcej przywiązania. Nieraz przyłapywałem ich na tajemnych spojrzeniach na mnie, których nie mogłem zrozumieć; były jakieś serdeczne i jakby żalem wywołane.
Może w trzy tygodnie po naszej osobliwej wizycie w owem biurze, poprosiła mnie lady pewnego dnia, żebym wieczorem nie wychodził, lecz został na kolacyi z rodziną, podając za powód tę okoliczność, że przybędzie Henry, oraz dwu gentlemanów, z których jeden, niejaki Sam Hawkens, słynnym był westmanem. Jako greenhorn nie słyszałem oczywiście o tem nazwisku, ale ucieszyłem się sposobnością poznania prawdziwego i to znakomitego westmana.
Jako domowy nie czekałem, aż wybije oznaczona godzina, lecz stawiłem się o kilka minut wcześniej w dining-roomie. Ku memu zdziwieniu ujrzałem nie zwyczajne, lecz wspaniałe nakrycie, jak do uczty. Mała, pięcioletnia, Emmy była sama w pokoju i wsadziła właśnie palec do kompotu. Wyjęła go, skoro tylko wszedłem, i otarła szybko w swoją jasną fryzurkę. Gdy jej pogroziłem, przyskoczyła do mnie i szepnęła kilka słów do ucha. Aby swój błąd naprawić, zdradziła mi tajemnicę ostatnich dni, która wprost rozsadzała jej serduszko. Zdawało mi się, że ją fałszywie rozumiem. Zapytałem ją jeszcze raz, a ona powtórzyła z radością te same słowa: „Your farewell-feast“.
Moja uczta pożegnalna! Czyż było to możliwe? Nie. Z pewnością dziecko tak sobie uroiło. To też uśmiechnąłem się tylko na to. Następnie usłyszałem głosy w pierwszym pokoju; nadchodzili goście, wyszedłem więc naprzeciw, by ich powitać.
Wszyscy trzej przybyli w tym samym czasie, jak się później dowiedziałem, wedle umowy. Henry przedstawił mi trochę tępo i niezgrabnie wyglądającego młodzieńca, mr. Blacka, a następnie westmana Sama Hawkensa.
Westmana! Przyznaję otwarcie, że nie wyglądałem chyba zbyt mądrze, kiedy na nim spoczęło moje oko zdziwione. Takiej postaci nie widziałem nigdy przedtem; później oczywiście poznałem jeszcze inne. Ten człowiek i tak już osobliwy potęgował jeszcze to wrażenie tem, że stał tu w wytwornym salonie zupełnie tak, jakby w puszczy, bo z okryciem na głowie i strzelbą w ręku! Zewnętrzny jego wygląd przedstawiał się tak:
Z pod smętnie obwisłych krys pilśniowego kapelusza, którego barwy, wieku i kształtu najbystrzejszy myśliciel nie oznaczyłby bez łamania sobie głowy, wyzierał z plątaniny czarnego zarostu nos, straszliwych rozmiarów, mogący na każdym słonecznym zegarze służyć do rzucania cienia. Z powodu potężnego zarostu widać było z całej twarzy oprócz organu powonienia tylko małe rozumne oczka, nadzwyczaj ruchliwe i utkwione we mnie z szelmowską jakąś chytrością. On przypatrywał się mnie tak samo uważnie, jak ja jemu. Później dowiedziałem się, dlaczego się tak mną zajmował.
Ta górna część spoczywała na ciele, tkwiącem aż po kolana w starej bluzie myśliwskiej z koźlej skóry, zrobionej najwidoczniej dla słuszniejszej osoby. W niej wyglądał ten mały człowiek jak dziecko, które dla zabawy ubrało się raz w surdut dziadka. Z tego, więcej niż wystarczającego okrycia, wyzierała para chudych, krzywych jak sierpy, nóg, ubranych w wystrzępione pludry, których wiek dowodnie świadczył, że człowieczek ten wyrósł z nich może przed dwoma dziesiątkami lat. Nie mniejszą uwagę zwracały na siebie jego buty indyańskie, w których mogła się zmieścić cała osoba ich właściciela.
W ręku trzymał ten słynny westman strzelbę, podobniejszą raczej do kija niż do tego rodzaju broni palnej. Byłbym się odważył dotknąć jej tylko z największą ostrożnością. Większej karykatury myśliwca z preryi trudno było sobie teraz wyobrazić. Jednak w krótkim stosunkowo czasie poznałem wartość tego oryginała.
Obejrzawszy mnie od stóp do głów, rzekł westman cienkim głosem do rusznikarza:
— Czy to jest ten młody greenhorn, o którym opowiadaliście, mr. Henry?
— Yes — potwierdził zapytany.
— Well! On mi się dosyć podoba. Spodziewam się, że Sam Hawkens także mu się spodoba, hi! hi! hi! hi!
Z tym delikatnym, dziwnym nieco śmiechem, zwrócił się do drzwi, w których ukazali się właśnie pan i pani domu. Powitali myśliwca w taki sposób, iż można było wnosić, że go już raz widzieli. Stało się to za mojemi plecyma. Potem poproszono nas do jadalni.
Poszliśmy za tem wezwaniem, przyczem Hawkens ku memu zdziwieniu nie odłożył strzelby, ani kapelusza. Dopiero gdy wyznaczono nam miejsca przy stole rzekł, wskazując na swą starą pukawkę:
— Prawdziwy westman nie spuszcza nigdy z oka swej strzelby, a tem bardziej nie czynię tego ja z moją zacną Liddy. Zawieszę ją koło firanek.
A więc strzelbę swoją nazywał Liddy! Później oczywiście dowiedziałem się, że owi strzelcy, uganiający po Zachodzie, obchodzą się ze swemi strzelbami jak z żywem stworzeniem i nadają im imiona. Powiesił więc strzelbę na wymienionem miejscu i chciał tosamo zrobić z kapeluszem, ale gdy go zdjął, zostały w nim wszystkie włosy z głowy. Można się było naprawdę przestraszyć widokiem jego bezskórnej, jak krew czerwonej, czaszki. Lady krzyknęła głośno, dzieci zaczęły wrzeszczeć, on jednak zwrócił się do nas celem uspokojenia:
— Nie lękajcie się, moje panie i panowie, to nic! Nosiłem własne włosy uczciwie od dzieciństwa. Żaden adwokat nie poważył się zaprzeczyć mi prawa do tego. Dopiero jeden czy dwa tuziny pawneów wpadły na mnie i zdarły mi włosy z głowy razem ze skórą. Było to dyabelnie przykre uczucie, ale przebyłem to szczęśliwie hi! hi! hi! Potem udałem się do Tekamy i kupiłem nowy skalp, jeśli się nie mylę. Nazywa się to peruką i kosztowało mnie trzy grube wiązki skórek bobrowych. Ale to nic nie szkodzi, gdyż nowa skóra jest o wiele praktyczniejsza, zwłaszcza w lecie; mogę ją zdjąć, kiedy się spocę, hi! hi! hi!
Rzucił kapelusz na strzelbę i założył perukę na głowę, poczem rozebrał się z bluzy i przewiesił ją przez krzesło. Była połatana wielokrotnie tak, że jeden kawał skóry przyszyty był na drugim, co nadało jej takiej sztywności i grubości, że strzała Indyanina nie łatwoby ją przebiła.
Teraz ujrzeliśmy jego cienkie, krzywe nogi. Na nim została tylko skórzana kamizelka, a za pasem nóż i dwa pistolety. Gdy powrócił do krzesła przy stole, spojrzał chytrze najpierw na mnie, a potem na panią domu i zapytał:
— Może mylady powie przed jedzeniem temu greenhornowi, o co chodzi, jeśli się nie mylę?
Zwrot „jeśli się nie mylę“ był jego stałą nawyczką. Lady skinęła głową, zwróciła się do mnie, wskazała na młodszego gościa i rzekła:
— Nie wiecie zapewne, że mr. Black jest waszym następcą, sir!
— Moim... na...stępcą? — wybuchnąłem zmieszany.
— Ponieważ żegnamy was dzisiaj uroczyście, musieliśmy się rozglądnąć za nowym nauczycielem.
— Poże...gna...nie?
Przypuszczam, że wyglądałem w owej chwili jak uosobione przerażenie.
— Tak, pożegnanie, sir. — rzekła z uśmiechem, który mi się wydał niestosownym, gdyż ja bynajmniej nie czułem ochoty do wesołości. — Polubiliśmy was bardzo, nie chcieliśmy przeto przeszkadzać wam w tem, byście jak najprędzej doszli do szczęścia. Bardzo nam przykro, że nas opuszczacie, ale rozstajemy się z wami przejęci wielką dla was życzliwością. Jedźcie jutro w imię Boże!
— Odjeżdżać? Jutro? Dokąd? — wykrztusiłem.
Na to uderzył mnie Sam Hawkens po ramieniu i odrzekł z uśmiechem:
— Dokąd? Na dziki Zachód ze mną. Zdaliście znakomicie egzamin, hi! hi! hi! Inni surweyorzy odjeżdżają jutro i nie mogą na was czekać. Mnie, Dicka Stone i Willa Parkera przyjęto na przewodników w drodze wzdłuż Kanadianu do Nowego Meksyku. Myślę, że nie zechcecie tutaj nadal pozostać greenhornem!
Teraz spadła mi łuska z oczu. To wszystko było z góry ułożone! Surweyor, pomiary, może dla jednej z wielkich kolei, które zamierzono budować. Co za wieść radosna! Dalej nie było o co pytać, gdyż mój zacny Henry sam przystąpił, ujął mnie za rękę i rzekł:
— Powiedziałem wam już, dlaczego was lubię. Jesteście tu u zacnych ludzi, ale stanowisko nauczyciela domowego nie jest dla was. Musicie się udać na Zachód. Zwróciłem się w tym celu do Atlantik i Pacifik Company i kazałem wybadać wasze wiadomości tak, abyście się tego nie domyślili. Zdaliście dobrze i tu macie instalacyę.
Podał mi dokument. Gdy rzuciwszy nań okiem, przeczytałem przypuszczalną wysokość wynagrodzenia, ciemno mi się w oczach zrobiło. Stary przyjaciel mówił dalej:
Pojedzie się konno, potrzebujecie więc dobrego konia. Kupiłem dla was deresza, którego ujeździliście. Bez broni nie możecie się ruszyć, dostaniecie więc to stare gun, z którego tak dobrze zawsze trafiacie. I cóż wy na to, sir, he?
Z początku milczałem, a gdy wreszcie odzyskałem mowę, próbowałem nie przyjąć darów, ale bez skutku. Ci zacni ludzie postanowili mnie uszczęśliwić, byłbym ich dotknął głęboko, gdybym się był uparł przy odmowie. Aby na razie przynajmniej zapobiec rozwlekaniu tej sprawy, usiadła mylady przy stole, a my musieliśmy pójść za jej przykładem. Podczas jedzenia nie należało podejmować tego tematu.
Po kolacyi udzielono mi potrzebnych wiadomości. Miano poprowadzić kolej z St. Luis przez Indyan-Territory, New Mexiko, Arizonę i Kalifornię do wybrzeża Pacyfiku i postanowiono tę długą przestrzeń zbadać i sekcyami odmierzyć. Sekcya, która przypadła w udziale mnie i trzem innym surweyorom pod kierunkiem starszego inżyniera, leżała między źródliskami rzek Rio Pecos i południowego Kanadianu. Trzej wytrawni przewodnicy: Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker, mieli nam towarzyszyć aż na miejsce, gdzie nas oczekiwała gromada dzielnych westmanów, dodanych nam dla bezpieczeństwa. Oczywiście byliśmy także pewni pomocy wszystkich załóg po fortach. Aby mię zaskoczyć niespodzianką, powiedziano mi o tem dopiero dzisiaj, co prawda, trochę zapóźno. Uspokoiła mnie jednakże wiadomość, że postarano się o wszystko, co było konieczne do podróży, aż do najdrobniejszych szczegółów. Nie pozostawało nic innego, jak przedstawić się kolegom, którzy czekali na mnie w mieszkaniu starszego inżyniera. Poszedłem do nich w towarzystwie Henry’ego i Sama Hawkensa. Przyjęli mnie nader serdecznie, nie biorąc za złe spóźnienia, wiedzieli bowiem, że przyczyną tego była właśnie ta niespodzianka.
Pożegnawszy się nazajutrz z rodziną, u której dotąd byłem zajęty, udałem się do Henry’ego. Zacząłem mu dziękować, ale on potrząsnąwszy mnie silnie za ręce, przerwał mi temi słowy:
— Zamknijcie dziób, sir! Wysyłam was tylko dlatego, żeby moje stare gun także mogło przemówić! Gdy wrócicie, odszukacie mnie i opowiecie, coście przeżyli i czego doświadczyli. Wówczas dopiero się pokaże, czy jesteście jeszcze tem, czem dzisiaj, mianowicie greenhornem, jakiego szukać pod słońcem.
To rzekłszy, wysunął mnie za drzwi. Obróciłem się jeszcze raz i zobaczyłem łzy w jego oczach.



ROZDZIAŁ II.
Kleki-petra.

Zbliżał się koniec wspaniałej, północno-amerykańskiej jesieni. Od trzech miesięcy byliśmy przy robocie, ale nie wypełniliśmy jeszcze naszego zadania, gdy tymczasem inne sekcye wróciły już były do domu. Złożyły się na to dwa powody.
Pierwszy ten, że przeznaczono nam bardzo trudną okolicę do opracowania. Kolej miała iść przez preryę wzdłuż południowego Kanadianu; kierunek był więc wskazany aż do źródeł tej rzeki; od Nowego Meksyku zaś wyznaczało go położenie dolin i wąwozów. Ale nasza sekcya leżała pomiędzy Kanadianem a Nowym Meksykiem, myśmy mieli dopiero znaleźć odpowiedni kierunek. Do tego potrzeba było jazd, pożerających wiele czasu, uciążliwych wędrówek i wielu, bardzo wielu pomiarów porównawczych, zanim mogliśmy przystąpić do właściwej roboty. Utrudniało nam pracę jeszcze i to, że znajdowaliśmy się w okolicy niebezpiecznej. Tamtejsi bowiem Indyanie Kiowa, Komancze i Apacze nie chcieli nic wiedzieć o budowie kolei przez kraje, które oni uznawali za swoją własność. Musieliśmy się bardzo strzec i ciągle być na pogotowiu, przez co oczywiście robota nasza opóźniała się znacznie.
Ze względu na tych Indyan nie staraliśmy się o środki żywności za pomocą polowania, ponieważ oni byliby przez to łatwo odkryli nasze ślady. Sprowadzaliśmy wszystko, czego nam było potrzeba, z Santa Fè na wozach, zaprzężonych wołami. Niestety ten dowóz także był bardzo niepewny, kilkakrotnie nie mogliśmy postąpić naprzód w pomiarach, ponieważ wozy nie przybywały na czas.
Druga przyczyna tkwiła w składzie naszego towarzystwa. Wspomniałem, że w St. Louis przywitał mnie starszy inżynier i drudzy surveyorzy bardzo przychylnie. To przyjęcie, jakiego doznałem, pozwalało się spodziewać dobrego i skutecznego współdziałania. Jednak pod tym względem spotkało mię przykre rozczarowanie.
Moi koledzy, prawdziwi Jankesi, widzieli we mnie niedoświadczonego greenhorna. Chcieli zarobić pieniądze, nie pytając wiele o to, czy wypełnią sumiennie swoje zadanie. Ja zawadzałem im przy tem, to też niebawem zniknęła okazywana mi przez nich z początku przychylność. Nie dałem się tem zbić z tropu i robiłem, co do mnie należało. Wkrótce też poznałem, że niezbyt duży zasób wiedzy posiadali. Zarzucali mnie najtrudniejszą robotę, a sami szukali sposobności do uprzyjemnienia sobie życia. Nie sprzeciwiałem się temu obarczaniu mnie pracą, wierząc w to, że im więcej się musi dokonać, tem więcej nabiera się sił i doświadczenia.
Starszy inżynier, mr. Bankroft, był z nich najuczeńszy, ale pokazało się niestety, że lubił wódkę. Przywieziono z Santa Fè kilka baryłek tego zgubnego napoju, a od tego czasu zajmował się on więcej brandym niż przyrządami mierniczymi. Nieraz i pół dnia przeleżał na ziemi zupełnie pijany. Trzej surveyorzy, Riggs, Marcy i Wheeler musieli jak i ja płacić za gorzałę, aby więc nie ponieść straty, pili z nim na wyścigi. Można sobie wyobrazić, że i ci dżentlmeni nie zawsze byli w najlepszem usposobieniu. Ponieważ ja nie kosztowałem nawet wódki, przeto obowiązek pracy spoczywał oczywiście tylko na mnie, a oni przeplatali sobie spokojnie pijatykę spaniem. Wheeler był dla mnie jeszcze najmilszym z nich, ponieważ miał na tyle rozumu, iż poznał, że ja męczyłem się za nich, wcale nie będąc do tego zobowiązanym. Że praca nasza na tem cierpiała, tego oczywiście nie trzeba osobno podkreślać.
Reszta towarzystwa pozostawiała również wiele do życzenia. Przybywszy na sekcyę, zastaliśmy na niej dwunastu „westmanów“. Jako nowicyusz szanowałem ich z początku ogromnie, lecz wnet przekonałem się, że mam do czynienia z ludźmi, o bardzo nizkim poziomie moralnym.
Byli oni nam dodani do obrony i pomocy. Szczęściem nie zaszło nic takiego przez całe trzy miesiące, coby mnie spowodowało do uciekania się pod ich obronę, a co do pomocy, to można było śmiało powiedzieć, że to właściwie zeszło się dwunastu największych próżniaków w Stanach Zjednoczonych na schadzkę.
Jak smutnie musiała w takich warunkach wyglądać karność!
Bankroft, komendant z tytułu i polecenia, zachowywał się jak taki, ale nikt go nie słuchał. Wyśmiewano jego rozkazy, a on klął wprost strasznie, a wkońcu szedł do baryłki, aby wódką wynagrodzić sobie wysiłek. Riggs, Marcy i Wheeler postępowali nie o wiele inaczej. Miałem więc powód do tego, by im ukrócić cugli. Uczyniłem też to, ale tak, żeby tego nie zauważyli. Takiego młodego i niedoświadczonego człowieka jak mnie, nie mogli darzyć pełnym szacunkiem. Gdybym był kiedy nieoględnie przemówił rozkazująco, byłbym się tylko naraził na śmiech powszechny. Musiałem więc postępować cicho i ostrożnie, jak rozumna żona, która umie tak kierować opornym mężem, że on niema o tem pojęcia.
Ci napół dzicy, nieokiełznani, ludzie nazywali mnie po dziesięć razy dziennie: greenhorn, a mimo to do mnie się stosowali bezwiednie. Przytem zdawało im się zawsze, że właściwie tylko według własnej woli wszystko czynią.
Pod tym względem ogromnie byli mi pomocni Sam Hawkens i jego dwaj towarzysze, Dick Stone i Will Parker. Wszyscy trzej byli na wskróś uczciwi, rozumni i doświadczeni westmani i z tego daleko i szeroko sławni. Trzymali się przeważnie mnie i odsuwali się od reszty towarzyszy, ale tak oględnie, że to tamtych nie mogło obrazić. Szczególnie Sam Hawkens umiał pomimo swych śmiesznych właściwości zdobyć u opornego towarzystwa znaczne poważanie. Cokolwiek zaś przeprowadzał swoim na poły poważnym, a na poły zabawnym sposobem, to zawsze po to, aby mnie dopomóc do osiągnięcia moich zamiarów.
Wytworzył się między nami w cichości stosunek, który dałby się najlepiej porównać ze stosunkiem suwerena do lennika. Hawkens wziął mnie w opiekę, wcale się nie pytając o to, czy się z tem zgadzam. Ja byłem greenhorn, a on wytrawnym westmanem, którego słowa i czyny miały być dla mnie czemś nieomylnem. W wolnym czasie i przy sposobności udzielał mi teoretycznych i praktycznych lekcyi ze wszystkiego, co należy wiedzieć i czemu podołać na dzikim Zachodzie. Jeżeli dziś zgodnie z prawdą powiedzieć muszę, że wyższą szkołę odbyłem dopiero później u boku Winnetou, to słuszna i sprawiedliwa rzecz przyznać, że Sam Hawkens dał mi nauki elementarne. Sporządził mi nawet własnoręcznie lasso i pozwalał mi ćwiczyć się w rzucaniu na swojej własnej niewielkiej osobie i na swoim koniu. Gdy potem doprowadziłem do tego, że pentla chwytała już cel niechybnie za każdym rzutem, ucieszył się serdecznie i zawołał radośnie:
— To pięknie, mój młody sir; to dobrze! Ale nie bądźcie jeszcze zbyt dumni z pochwały! Bakałarz musi nawet najgłupszego ucznia pochwalić od czasu do czasu, jeżeli ten ma zrobić jakikolwiek postęp. Byłem już nauczycielem niejednego westmana, a wszyscy uczyli się o wiele łatwiej i znacznie prędzej mnie pojmowali niż wy. Jeżeli jednak nadal tak się będziecie ćwiczyli, to może po sześciu lub ośmiu latach nikt nie nazwie już was greenhornem. Aż do tego czasu pocieszajcie się tą starą maksymą, że głupi doprowadza nieraz do tychsamych wyników, co mądry, a nawet większych, jeśli się nie mylę!
Wygłaszał te słowa pozornie z największą powagą, a ja taksamo je przyjmowałem, ale wiedziałem, że on sądził całkiem inaczej.
Praktyczne jego pouczenia były mi najbardziej na rękę, gdyż praca zawodowa zabierała mi tyle czasu, że, gdyby nie Hawkens, nie byłbym go znalazł na ćwiczenie się w tych rzeczach, które musi znać myśliwiec na preryi. Zresztą trzymaliśmy w tajemnicy te ćwiczenia i urządzaliśmy je tak daleko od obozu, że nie można nas było podglądnąć. Sam Hawkens tego żądał, a gdy razu pewnego zapytałem o przyczynę, odpowiedział:
— To ze względu na was, sir! Tak mało macie zręczności w tych rzeczach, że musiałbym się wstydzić z głębi waszej duszy, gdyby nas te draby zobaczyły. Teraz już wiecie, hi! hi! hi! Weźcie to sobie do serca!
Skutkiem tego całe towarzystwo nie liczyło na mnie wcale na wypadek konieczności użycia broni lub zręczności ciała. Ale to nie martwiło mnie bynajmniej.
Mimo wszystkie wspomniane poprzednio przeszkody doszliśmy przecież w końcu tak daleko, że za tydzień mogliśmy już połączyć się z sekcyą następną. Aby tę wiadomość tam zanieść, należało pchnąć posłańca. Bancroft oświadczył, że sam pojedzie pod przewodnictwem jednego westmana. Nie czyniło się tego poraz pierwszy, gdyż ciągle musieliśmy się porozumiewać tak z sekcyą, pracującą za nami jak i przed nami. Stąd wiedziałem, że kierujący robotą przed nami starszy inżynier był nadzwyczaj tęgim człowiekiem.
Pewnej niedzieli rano zamierzał Bancroft wyruszyć. Uważał za stosowne napić się trochę na pożegnanie, w czem wszyscy mieli wziąć udział. Mnie tylko nie zaproszono, a Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker nie uwzględnili nadesłanego im zaproszenia. Popijanie, co zresztą przewidziałem, przeciągnęło się tak, że ustało dopiero wtedy, kiedy Bancroft nawet już paplać nie mógł. Towarzysze zabawy dotrzymywali mu kroku i upili się nie mniej od niego. O zamierzonej jeździe nie było teraz mowy. Hultaje zrobili to, co czynili zawsze w tym stanie: wleźli w zarośla, aby się wyspać.
Cóż było począć? Posłaniec musiał odejść, tymczasem należało się spodziewać, że pijani będą spać do późna po południu. Wypadało wobec tego, żebym ja pojechał. Ale czy mogłem? Byłem pewien, że aż do mego powrotu przez cztery dni nikt nie weźmie się do pracy. Gdy się nad tem z Samem Hawkensem naradzałem, wskazał on ręką na zachód i rzekł:
— Nie będzie potrzeba jechać, sir. Możecie dać wiadomość tym dwom, którzy o to się zbliżają.
Spojrzawszy w tym kierunku, zobaczyłem dwu jeźdźców. Byli to biali, a w jednym z nich poznałem starego scouta[3], który już kilka razy był u nas z wieściami od następnej sekcyi. Obok niego jechał młodszy mężczyzna, ubrany nie tak jak zachodniokrajowiec. Nie widziałem go jeszcze nigdy. Stanąwszy przed nami, zapytał nieznajomy mnie o nazwisko. Skoro mu je wymieniłem, obrzucił mnie przyjaźnie badawczem spojrzeniem i rzekł:
— A więc to pan jest tym młodym gentlemanem, który robi tu wszystko, gdy tymczasem drudzy leniuchują. Będziecie pewnie wiedzieli, kim jestem, skoro powiem wam moje nazwisko. Jestem White.
Był to kierownik najbliższej zachodniej sekcyi, do którego mieliśmy wysłać wiadomość. Jego przybycie spowodowała z pewnością jakaś przyczyna. Zsiadł z konia, podał mi rękę i powiódł wzrokiem po naszym obozie. Ujrzawszy śpiących w zaroślach, a obok baryłkę z wódki, uśmiechnął się domyślnie, ale nie przyjaźnie.
— Chyba pijani? — spytał.
Skinąłem głową.
— Wszyscy?
— Tak. Mr. Bancroft chciał udać się do was i urządzono małe strzemienne. Zbudzę go i...
— Stać! — przerwał. — Mogę z wami pomówić tak, żeby oni tego nie słyszeli. Zejdźmy na bok i nie budźmy ich! Kto są ci trzej ludzie, którzy stali z wami?
— To Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker, nasi, trzej godni zaufania, przewodnicy.
— Ach, Hawkens, ten mały osobliwy myśliwiec. To dzielny chłop, słyszałem o nim. Niechaj wszyscy trzej pójdą z nami.
Uczyniłem zadość jego wezwaniu, a następnie spytałem:
— Przybywacie sami, mr. White. Czy sprowadza was coś ważnego?
— Bynajmniej. Chciałem się tylko przekonać, czy wszystko tu w porządku i właśnie z wami pomówić. Myśmy już skończyli naszą sekcyę, a wy waszej jeszcze nie?
— Winny temu trudności terenu, zamierzam...
— Wiem, wiem! — przerwał mi. — Wiem niestety o wszystkiem. Gdybyście wy nie natężali się w trójnasób, byłby dziś Bancroft tam, gdzie rozpoczął.
— Tak nie jest, mr. White. Nie wiem wprawdzie, skąd macie to błędne mniemanie, że tylko ja byłem pilny, ale moim obowiązkiem...
— Cicho, sir, cicho! Chodzili posłańcy od nas do was i z powrotem, ja ich wybadałem tak, że się nie spostrzegli. To bardzo szlachetnie z waszej strony, że bierzecie w obronę tych pijaków, ale ja chciałbym prawdę usłyszeć. Ponieważ zaś widzę, że jesteście zbyt skromni, aby mi ją powiedzieć, przeto spytam nie was, lecz Sama Hawkensa. Usiądźmy!
Poszliśmy do namiotu. On usiadł przed nim na trawie i skinął na nas, żebyśmy zrobili to samo. Skoro uczyniliśmy zadość temu wezwaniu, zaczął wypytywać Hawkensa, Stone’a i Parkera, którzy przedstawili mu całą prawdę, nie dodawszy ani słowa. Mimo to wtrąciłem tu i ówdzie jakieś słówko, aby złagodzić te słuszne zarzuty i bronić kolegów, ale nie wywarło to na Whitem pożądanego skutku. Przeciwnie, prosił mnie on kilkakrotnie, żebym się nie trudził daremnie.
Gdy się już o wszystkiem dowiedział, zażądał, żebym mu pokazał nasze rysunki i mój dziennik. Mogłem nie spełnić tego życzenia, nie uczyniłem tego jednak z obawy, żeby go nie obrazić. Czułem zresztą, że względem mnie żywi dobre zamiary. Przeglądnął wszystko uważnie, a kiedy mnie o to spytał, nie zaprzeczyłem, że sam byłem rysownikiem i autorem, gdyż nikt z tamtych ani kreski nie zrobił, nie napisał ani jednej litery.
— Ale tego z dziennika nie widać — rzekł — ile pracy przypada na każdego z osobna. Posunęliście się za daleko w swem chwalebnem koleżeństwie.
Na to zauważył chytrze Sam Hawkens:
— Sięgnijcie mu do kieszeni, mr. White! Tam tkwi coś blaszanego, w czem dawniej były sardynki. Sardynek teraz już niema, ale jest zato coś papierowego. To prawdopodobnie dziennik prywatny, jeśli się nie mylę. Tam wszystko spisał on zapewne inaczej, niż tu w urzędowem sprawozdaniu, gdzie zatuszowuje lenistwo kolegów.
Sam Hawkens wiedział, że prowadziłem prywatne zapiski, oraz, że nosiłem je w wypróżnionej puszce od sardynek. Było mi przykro, że mię zdradził. White poprosił, żebym mu je pokazał. Cóż miałem zrobić? Czy koledzy moi zasłużyli na to, żebym się dla nich męczył bez żadnej wdzięczności z ich strony i żebym to jeszcze zatajał? Szkodzić im nie chciałem w żaden sposób, ale nie mogłem być niegrzecznym wobec White’a. Dlatego podałem mu dziennik, ale pod warunkiem, że nikomu o tem nie wspomni. Przeczytał, zwrócił mi go i rzekł:
— Powinienbym właściwie zabrać z sobą te kartki i przedłożyć je, gdzie należy. Wasi koledzy to nicponie, którzy nie są warci ani jednego dolara. Wam powinni zapłacić w trójnasób. Zostawiam jednak wam swobodę. Zwracam tylko na to uwagę, że dobrze zrobicie, jeśli zachowacie te prywatne zapiski, gdyż one mogą wam się później bardzo przydać. A teraz pobudźmy tych niezwykłych gentlemanów.
Wstał i narobił hałasu. „Gentlemani“ powyłazili z zarośli z błędnemi oczyma i wykrzywionemi twarzami. Bancroft gotów był uciec się do grubiaństw z tego powodu, że go zbudzono, okazał się jednak uprzejmym, gdy usłyszał, że przybył mr. White z najbliższej sekcyi. Oni obaj widzieli się po raz pierwszy. Bancroft podał mu przedewszystkiem kieliszek wódki, ale źle się z tem wybrał. White skorzystał z tej grzeczności w ten sposób, że skarcił go wprost strasznie. Zdumiony Bancroft milczał przez chwilę, ale potem rzucił się na White’a, pochwycił go za ramię i krzyknął:
— Panie, wasze nazwisko?
— White.
— Czem jesteście?
— Starszym inżynierem sąsiedniej sekcyi.
— Czy tam może wam kto rozkazywać?
— Sądzę, że nie.
— A więc! Ja jestem Bancroft, starszy inżynier tutejszej sekcyi i nikt nie ma prawa mi tu rozkazywać, a już najmniej wy, mr. White!
— To słuszne, że jesteśmy sobie równi — rzekł napadnięty spokojnie. — Żaden z nas nie jest obowiązany przyjmować od drugiego rozkazów. Ale skoro jeden widzi, że drugi szkodzi przedsiębiorstwu, przy którem pracujemy obydwaj, to jest jego powinnością zwrócić uwagę na jego błędy. Wy szukacie, jak się zdaje, zadania swojego życia w baryłce brandy. Wszyscy szesnastu, których tu zastałem, przyjechawszy przed dwoma godzinami, byli pijani.
— Przed dwoma godzinami — przerwał mu Bancroft. — Tak długo tu już jesteście?
— Oczywiście. Przypatrzyłem się już zdjęciom i dowiedziałem się, kto je robił. Wy żyliście sobie jak w raju, tymczasem jeden i to najmłodszy z was dźwigał cały ogrom pracy!
Na to zwrócił się Bancroft do mnie i syknął:
— To wy powiedzieliście o tem, nikt inny! Nie wypierajcie się, nikczemny kłamco i podstępny zdrajco!
— Nie — odparł mr. White. — Wasz młody kolega postąpił jak gentleman; wyrażał się o was tylko dobrze i brał was w obronę. Radzę wam przeto prosić go o przebaczenie za to, że nazwaliście go kłamcą i zdrajcą.
— Prosić o przebaczenie? Ani myślę! — zaśmiał się Bancroft szyderczo. — Ten greenhorn nie umie odróżnić trójkąta od czworoboku i wyobraża sobie, że jest surveyorem. Zostaliśmy w pracach naszych w tyle, ponieważ on wszystko robił przewrotnie; a skoro teraz, zamiast to uznać, oskarża nas przed wami i oczernia...
Nie domówił. Miesiące całe cierpiałem i pozwalałem tym ludziom myśleć o mnie, jak chcieli. Teraz nadeszła chwila pokazania im, jak się pomylili w ocenie mojej osoby. Pochwyciłem Bancrofta za ramię i ścisnąłem tak silnie, że aż krzyknął z bólu.
— Mr. Bancroft — rzekłem — wypiliście za dużo sznapsa i nie odespaliście jeszcze tego. Zapewne jesteście jeszcze pijani, przyjmuję więc, żeście tego nie powiedzieli.
— Ja pijany? Zwaryowaliście! — wrzasnął.
— Tak, pijany! Gdybym był pewny, że jesteście trzeźwi i że pozwoliliście sobie z namysłem rzucić mi te obelgi, to cisnąłbym wami o ziemię, jak pierwszym lepszym hultajem. Zrozumiano? Czy macie teraz odwagę zaprzeczyć temu, jakobyście się upili?
Trzymałem jeszcze w ręku jego ramię. Nie przypuszczał pewnie nigdy, że będzie musiał bać się mnie kiedykolwiek, ale teraz nastąpiło to naprawdę; widać to było po nim. Nie chciał się przyznać, że jest jeszcze pijany, a zarazem brakło mu odwagi do podtrzymania oskarżeń. Zwrócił się więc do dowódcy dwunastu westmanów, dodanych nam do pomocy i obrony:
— Mr. Rattlerze, czy ścierpicie, żeby ten człowiek porywał się na mnie? Czy nie na to tutaj jesteście, żebyście nas bronili?
Ten Rattler, wysoki i tęgo zbudowany, posiadał, jak się zdawało, siłę trzech, a może czterech ludzi. Osobnik ordynarny, pił ustawicznie razem z Bancroftem. Nie znosił mnie i z radością skorzystał ze sposobności, aby dać ujście złości, jaką czuł do mnie. Przyskoczył prędko, pochwycił mnie za ramię, jak ja Bancrofta i odpowiedział:
— Nie, na to ja nie pozwolę, mr. Bancrofcie. To dziecko nie wydeptało jeszcze dziur w pierwszych pończochach, a ośmiela się już grozić dorosłym mężczyznom, gnębić ich i oczerniać. Odejm rękę od mr. Bancrofta, smarkaczu, bo ci pokażę, jaki z ciebie greenhorn!
Z takiem to wezwaniem zwrócił się on do mnie. Dobrze się stało, że on to zrobił, gdyż silniejszym był przeciwnikiem od Bancrofta. Nie wątpiłem ani na chwilę, że, jeśli jego nauczę moresu, to to silniej podziała, niżeli gdybym tamtemu dowiódł, że nie jestem tchórzem. Wyrwałem mu ramię z ręki i odrzekłem:
— Ja smarkacz, greenhorn? Odwołajcie to natychmiast, mr. Rattlerze, bo grzmotnę wami o ziemię!
— Wy mną? — zaśmiał się. — Taki greenhorn jest naprawdę na tyle głupi, że...
Nie skończył mówić, gdyż tak uderzyłem go pięścią w skroń, że jak wór runął sztywnie na ziemię i nie ruszył się więcej. Kilka krótkich chwil trwała głęboka cisza, poczem zawołał jeden z towarzyszy Rattlera:
— All devills! Czy będziemy spokojnie patrzeć, jak taki przybłęda bije naszego dowódcę? Dalej na tego draba!
Poskoczył ku mnie. Wtem ja kopnąłem go w brzuch. To najpewniejszy środek, aby przeciwnika przewrócić, trzeba tylko stać mocno na drugiej nodze. Hultaj padł, a w tej samej chwili ja ukląkłem na nim i uderzyłem go w skroń tak, że go ogłuszyłem. Potem wstałem szybko, wyrwałem oba rewolwery z za pasa i zawołałem:
— Kto jeszcze? Niech przyjdzie!
Cała horda Rattlera miała wielką ochotę pomścić na mnie klęskę towarzyszy. Jeden spozierał na drugiego, lecz ja przestrzegłem:
— Posłuchajcie mnie, ludzie! Kto krokiem ku mnie postąpi, lub za broń chwyci, dostanie kulą w łeb! Myślcie sobie o greenhornach, co się wam podoba, ale ja wam dowiodę, że jeden taki, jak ja, da sobie radę z dwunastu takimi westmanami, jak wy!
Wtem stanął przy mnie Sam Hawkens i rzekł:
— A ja, Sam Hawkens, także was ostrzegam, jeśli się nie mylę. Ten młody greenhorn jest pod moją szczególną opieką. Ktoby się poważył włos mu zerwać z głowy, temu natychmiast wystrzelę dziurę w postaci. Ja nie żartuję. Zapamiętajcie to sobie! Hi-hi-hi!
Dick Stone i Will Parker uważali także za stosowne stanąć obok mnie, aby zaznaczyć, że są tego samego zdania, co Hawkens. To nastraszyło przeciwników. Odwrócili się odemnie, mrucząc przekleństwa pod nosem i zajęli się skwapliwie obydwoma leżącymi na ziemi, aby ich przywieść do przytomności.
Bancroft uznał za najrozumniejsze pójść do namiotu i tam się ukryć. White patrzył na mnie szerokiemi od zdziwienia oczyma. Po tem zajściu potrząsnął głową i rzekł tonem niekłamanego zdumienia:
— Ależ, sir, to niebezpieczne! Nie chciałbym dostać się wam pomiędzy palce. Należałoby was naprawdę nazwać Shatterhand za to, że wielkiego i silnego jak dąb człowieka rozciągnęliście na ziemi jednem uderzeniem pięści. Nie widziałem jeszcze nic takiego.
Ten projekt podobał się widocznie Samowi Hawkensowi, gdyż zaczął prychać wesoło:
— Shatterhand, hi-hi-hi! Greenhorn i już wojenny przydomek — i to jaki! Ilekroć Sam Hawkens rzuci okiem na greenhorna, tylekroć zawsze zrobi się coś z tego. Shatterhand, Old Shatterhand! Całkiem tak, jak Old Firehand, także westman i silny, jak niedźwiedź. Cóż wy na to miano Dicku i Willu?
Odpowiedzi ich już nie dosłyszałem, gdyż musiałem uwagę poświęcić Whitemu, który ująwszy mnie za rękę, odprowadził na bok i odezwał się temi słowy:
— Podobacie mi się nadzwyczajnie, sir! Czy nie mielibyście ochoty pójść ze mną?
— Trudno wchodzić w to, czy mam ochotę, czy nie mam, mr. White. Ja nie mogę.
— Czemu?
— Bo mnie tutaj trzyma obowiązek.
— Pshaw! Ja biorę to na siebie.
— To mi się na nic nie przyda, jeślibym ja sam nie mógł się usprawiedliwić. Przysłano mnie tutaj do pomocy przy pomiarze tej sekcyi, nie wolno mi się stąd ruszyć, ponieważ jeszcze nie jesteśmy gotowi.
— Bancroft dokończy z tymi trzema.
— Tak, ale kiedy i jak! Nie, ja muszę zostać.
— Zważcie, że dla was to niebezpieczne!
— Jakto?
— Pytacie jeszcze? Widzicie chyba, że porobiliście sobie z tych ludzi wrogów zakamieniałych.
— Nie. Przecież im nic nie uczyniłem.
— To prawda, albo raczej było prawdą dotychczas. Ponieważ jednak powaliliście dwu z nich na ziemię, to między wami stosunki zerwane.
— Być może, ale ja się nie boję. Właśnie przez te dwa uderzenia zdobyłem sobie poważanie. Nie rychło porwie się kto znów na mnie. Zresztą przy mnie stoją Hawkens, Stone i Parker.
— Jak chcecie. Wolna wola to niebo dla człowieka, ale często i piekło. Bardzobyście mnie się przydali. Ale przynajmniej kawałek drogi mnie odprowadzicie?
— Kiedy?
— Teraz.
— Czy chcecie zaraz wracać, mr. White?
— Tak. Zastałem tu takie stosunki, że nie mogę bawić tu dłużej, niż potrzeba.
— Ależ coś zjeść musicie, nim wyruszycie w drogę, sir?
— Zbyteczne. Mamy w torbach siodłowych wszystko, niezbędne do życia.
— Nie pożegnacie się z Bancroftem?
— Nie.
— Przybyliście, aby z nim o interesach pomówić!
— Zapewne, ale mogę to wam także powiedzieć. Przekonałem się nawet, że wy lepiej się rozumiecie na rzeczy, niż on. Ale przedewszystkiem chciałbym was ostrzec przed czerwonoskórymi.
— Czy widzieliście ich?
— Nie bezpośrednio, lecz ślady. W tym czasie ciągną na południe dzikie mustangi i bawoły, a czerwonoskórcy opuszczają wsi swoje, aby na nie dla mięsa polować. Przed Keiowehami niema obawy, gdyż pogodziliśmy się z nimi co do kolei, ale Komancze i Apacze nic o tem nie wiedzą i dlatego nie możemy się im pokazywać. Ja skończyłem prace około mojej sekcyi i opuszczam te strony. Mnie więc nic nie grozi. Ale dla was staje się ten teren codzień niebezpieczniejszym. Starajcie się rychło doprowadzić prace do końca. Osiodłajcie teraz konia i spytajcie, czy Sam Hawkens ma ochotę udać się z nami.
Oczywiście miał Sam ochotę.
Chciałem tego dnia właściwie pracować, ale była to niedziela, kiedy każdy chrześcijanin, nawet w puszczy, powinien się skupić i zająć swymi duchowymi obowiązkami. Zresztą zasłużyłem na odpoczynek. Poszedłem więc do namiotu Bancrofta i oświadczyłem, że dziś pracować nie będę, lecz z Samem Hawkensem odprowadzę White’a.
— Idźcie do dyabła i każcie mu sobie karki pokręcić! — odrzekł, a ja nie przeczuwałem, że to ordynarne życzenie miało się spełnić niebawem.
Od kilku dni już nie wyjeżdżałem nigdzie, to też deresz mój zarżał radośnie, gdy go zacząłem siodłać. Okazał się koniem wyśmienitym, cieszyłem się więc, że będę mógł oznajmić to memu staremu „gunsmithowi“ Henry’emu.
Jadąc w blasku pięknego jesiennego poranku, rozmawialiśmy o zamierzonych wielkich przedsiębiorstwach kolejowych i o wszystkiem, co nam leżało na sercu. White dał mi kilka wskazówek, odnoszących się do połączenia z jego sekcyą, a około południa zatrzymaliśmy się nad strumieniem, żeby się skromnie posilić. Potem White pojechał dalej ze scoutem, a my poleżeliśmy jeszcze przez chwilę, roztrząsając zagadnienia, tyczące się wiary.
Hawkens był właściwie bogobojnym człowiekiem, chociaż wobec drugich tego nie okazywał.
Na krótko przed wyruszeniem w drogę powrotną pochyliłem się nad wodą, aby ręką zaczerpnąć. Czysta była jak kryształ, ujrzałem więc na dnie odciski, jak mi się zdawało, nogi ludzkiej. Oczywiście zwróciłem na to uwagę Sama. On przypatrzył się uważnie, poczem ozwał się:
— White miał zupełną słuszność, ostrzegając nas przed Indyanami.
— Sądzicie, Samie, że to ślad Indyanina?
— Tak, indyańskiego mokassyna. Jakież wrażenie robi to na was, sir?
— Żadnego.
— Fi, musicie przecież coś czuć i myśleć?
— Cóż innego jak to, że tu był czerwonoskóry?
— Więc nie boicie się wcale?
— Ani mi się śni!
— Przynajmniej lekki niepokój?
— Także nie.
— Tak, wy nie znacie czerwonoskórych!
— Ale spodziewam się, że ich poznam. Będą chyba tacy sami, jak inni ludzie, wrogami swoich wrogów i przyjaciółmi swoich przyjaciół. Ponieważ zaś nie zamierzam występować przeciwko nim wrogo, więc przypuszczam, że nie potrzebuję się ich obawiać.
— Jesteście greenhorn i wiecznie nim zostaniecie. Postanawiajcie postępować z czerwonymi, jak chcecie, wynik będzie zawsze inny, całkiem inny. Wypadki nie zależą przecież od waszej woli. Doświadczycie tego i życzę wam, żeby to nie kosztowało was strzępu własnego ciała, lub nawet życia.
— Kiedy ten Indsman mógł być tutaj?
— Mniej więcej przed dwoma dniami. Widzielibyśmy tu na trawie jego ślady, gdyby się tymczasem nie była podniosła.
— Wyszedł chyba na zwiady?
— Tak, na zwiady za mięsem bawolem. Teraz panuje pokój między tutejszymi szczepami, więc nie mógł to być szpieg wojenny. Był nadzwyczaj nieostrożny, a więc prawdopodobnie młody.
— Jakto?
— Wytrawny wojownik nie wstępuje do takiej wody jak ta, gdzie ślad zostaje na płytkim gruncie, długo jeszcze widoczny. Takiego błędu dopuszcza się tylko głupiec, który jest zupełnie takim samym czerwonym greenhornem, jako wy białym, hi! hi! hi! A białe greenhorny bywają jeszcze głupsze od czerwonych. Zapamiętajcie to sobie, sir!
Zaczął sam do siebie z cicha parskać śmiechem i wstał, by dosiąść konia. Poczciwy Sam lubiał okazywać mi przywiązanie swoje w ten sposób, że mnie głupim nazywał.
Mogliśmy wrócić tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj, ale zadaniem mojem jako surveyora było zbadać naszą przestrzeń, dlatego skręciliśmy trochę i pojechaliśmy potem po równoległej linii.
W ten sposób dostaliśmy się na dość szeroką dolinę, porosłą bujną trawą. Zbocza, zamykające ją z jednej i z drugiej strony, pokrywały dołem zarośla, a górą las. Długość doliny wynosiła może z pół godziny drogi, tak prostej, że można było widzieć ją od początku do końca. Zaledwie kilka kroków zrobiliśmy w tem miłem zagłębieniu, kiedy naraz Sam wstrzymał konia i popatrzył uważnie przed siebie.
— Heigh-day! — krzyknął. — Otóż są! Naprawdę te najpierwsze!
— Co? — zapytałem.
Ujrzałem daleko przed sobą ośmnaście, a może dwadzieścia zwolna poruszających się punktów.
— Co? — powtórzył, kręcąc się żywo na siodle. — Wy nie wstydzicie się tak pytać? Ach prawda, wszak wy greenhorn i to potężny! Takie osobniki jak wy nie widzą często, choć oczy mają otwarte. Bądźcie, najszanowniejszy sir, łaskawi zgadnąć, co to za istoty kręcą się tam, gdzie spoczywają wasze piękne oczy!
— Zgadnąć? Hm! Wziąłbym je za sarny, gdybym nie wiedział, że ten rodzaj zwierzyny żyje w gromadkach, liczących najwyżej dziesięć sztuk. Biorąc także na uwagę odległość, trzeba powiedzieć, że owe zwierzęta, chociaż wydają się stąd tak małemi, muszą być znacznie większe od saren.
— Sarny, hi! hi! hi! — śmiał się. — Sarny tu w górze, nad źródłami Kanadianu! To wam się znakomicie udało! Ale to, co potem powiedzieliście, było nieźle pomyślane. Tak to większe zwierzęta, o wiele większe od saren.
— Ach, kochany Samie! To chyba nie bawoły?
— Oczywiście, że bawoły. Bizony, całkiem prawdziwe bizony, znajdujące się w drodze, pierwsze, które widzę w tym roku. A teraz przyznać musicie, że mr. White miał słuszność: bizony i Indyanie. Z Indyan napotkaliśmy tylko ślady, ale bawoły mamy przed sobą w całej okazałości. Cóż wy na to, jeśli się nie mylę, he?
— Musimy pójść do nich!
— Rozumie się!
— Przypatrzyć im się!
— Przypatrzyć? Rzeczywiście przypatrzyć? — zapytał, spoglądając na mnie z ukosa, a w zupełnem zdumieniu.
— Tak. Nie widziałem jeszcze nigdy bizonów i chciałbym je bardzo podpatrzyć.
Byłem zaciekawiony jako zoolog, czego mały Sam nie mógł zrozumieć. Załamał ręce i rzekł:
— Podpatrzyć, tylko podpatrzyć? To zupełnie tak samo, jak kiedy malec przykłada oczy do szpary w króliczarni, aby podpatrzyć króliki. O greenhornie, co ja z wami przeżywam! Ja nie będę im się przypatrywał, ani ich podpatrywał, lecz będę na nie polował!
— Dzisiaj, w niedzielę?
Wyrwało mi się to niebacznie. Sam Hawkens rozgniewał się z tego powodu naprawdę i krzyknął na mnie:
— Zamknijcie dziób z łaski swojej, sir! Czy prawdziwy westman pyta kiedy, czy to niedziela, widząc przed sobą pierwsze bizony? One dają mięso! Zrozumiano? Mięso i to jakie, jeśli się nie mylę! Kawał polędwicy bawolej jest rzeczą wspanialszą niźli niebiański Ambroży, czy Ambrożyna, czy też jak to się tam nazywa, czem żyli starzy greccy bogowie. Muszę dostać polędwicy bawolej, żebym miał głową nałożyć! Wiatr wieje ku nam, a to dobre. Tu na północnej ścianie doliny świeci słońce, ale tam na południowej cień leży. Jeśli się tam zaczaimy, nie zobaczą nas bawoły. Chodźcie!
Spojrzał na swoją „Liddy“, czy obie lufy w porządku i popędził konia na wskazane miejsce. Ja także zbadałem za jego przykładem swoją rusznicę. Ujrzawszy to, zatrzymał Sam zaraz konia i zapytał:
— Macie ochotę wziąć udział w polowaniu?
— Oczywiście!
— Dajcie temu pokój, jeżeli nie chcecie być za dziesięć minut rozdeptani na miazgę! Bizon, to nie kanarek, którego się bierze na palec i każe śpiewać. Zanim będziecie mogli puścić się na tak niebezpieczną zwierzynę, to nie raz jeszcze zaświeci słońce na górach, i nie jedna burza po nad niemi przejdzie.
— Spróbuję mimo...
— Milczcie i słuchajcie! — przerwał mi tonem, jakiego nigdy wobec mnie nie używał. — Ja waszego życia na swe sumienie nie wezmę. Wjechalibyście z pewnością w paszczę niechybnej śmierci. Kiedyindziej, róbcie sobie, co się wam podoba, ale teraz oporu nie zniosę!
Gdyby nie dobry stosunek między nami, byłby Sam dostał na to należytą odpowiedź; tak jednak umilkłem i pojechałem za nim zwolna pasem cienia, rzuconym przez las.
— Jest ich, jak widzę, ze dwadzieścia — mówił już łagodniej — ale popatrzcie, kiedy ich tysiąc pędzi przez sawannę! Widywałem dawniej trzody, liczące po dwa tysiące i więcej sztuk. Był to chleb Indyanina, a biali mu go zabrali. Czerwonoskórzec oszczędzał zwierzyny, gdyż dawała mu pożywienie, zabijał tylko w miarę potrzeby, biały natomiast grasował wśród tych trzód niezliczonych, jak dzikie zwierzę drapieżne, mordujące nawet wówczas, gdy już jest syte, dla samego rozlewu krwi. Wkrótce zniknie tutaj ostatni bawół, a zaraz po nim Indyanin. Niech się Bóg nad nimi zlituje! Tak samo jest z trzodami koni. Dawniej żyły gromady, złożone z tysiąca lub więcej mustangów, teraz wpada człowiek w zachwyt, gdy ich setkę razem zobaczy.
Tymczasem zbliżyliśmy się niepostrzeżenie do bawołów na jakich czterysta kroków. Hawkens zatrzymał konia. Zwierzęta pasąc się, zwolna posuwały się w górę doliny. Na samym przodzie szedł stary byk, którego olbrzymie cielsko w zdumienie mię wprawiło. Był pewnie ze dwa metry wysoki, a ze trzy długi. Nieumiałem wówczas jeszcze ocenić wagi bizona, ale ten mógł ważyć ze trzydzieści cetnarów: olbrzymia masa mięsa i kości. Natrafił na błotnistą kałużę, zaczął się w niej tarzać z widocznem zadowoleniem.
— To przewodnik, — szepnął Sam — najniebezpieczniejszy z całej gromady. Kto się z nim spotka, powinien mieć przy sobie podpisany testament. Biorę młodą krowę na prawo za nim. Uważajcie, gdzie jej kulę wpakuję! Za łopatką w bok skośnie w serce, to najlepszy i najpewniejszy strzał, oprócz strzału w oko. Ale chyba waryat celowałby w bizona z przodu, aby go trafić w oko! Stańcie tutaj i wciśnijcie się z koniem w zarośla! Skoro mnie spostrzegą, rzucą się do ucieczki, odbędzie się tędy cała ta dzika gonitwa. Ale niech was Bóg broni przed myślą opuszczenia tego miejsca, zanim nie powrócę, lub was nie zawołam!
Pojechał zwolna i cicho dopiero, gdy wykonałem jego rozkaz, zajmując stanowisko między dwoma chaszczami. Dziwne uczucia mną owładnęły. Czytałem często, jak się poluje na bizony i pod tym względem niktby mi był nic nowego nie powiedział, ale zawsze jest różnica między papierem, na którym się o tem drukuje, a dziczą, w której się to przeżywa. Tego dnia po raz pierwszy w życiu widziałem bawołu. Zwierzęta, które dawniej strzelałem, nie mogły nawet iść w porównanie z tymi niebezpiecznymi olbrzymami. Należałoby więc przypuścić, że stosownie do rozkazu Sama wstrzymam się od udziału w polowaniu, tymczasem stało się całkiem przeciwnie. Przedtem chciałem się tylko biernie przypatrywać bizonom, a teraz uczułem silną, niepohamowaną, żądzę czynnego wobec nich wystąpienia. Sam postanowił zabić tylko młodą krowę? Tfu! Pomyślałem sobie w duchu. Do tego nie potrzeba odwagi! Prawdziwy mężczyzna weźmie się właśnie do najtęższego buhaja!
Koń zaczął się bardzo niepokoić i przebierać kopytami. Nie widział nigdy jeszcze bawołów, bał się i chciał uciekać. Z wielką trudnością utrzymywałem go na miejscu. Czy nie było lepiej zmusić go do wyjścia naprzeciwko buhaja? Bez żadnego podniecenia rozważałem tę myśl. W tem rozstrzygnęło wrażenie chwili.
Sam zbliżył się do bizonów na trzysta kroków, poczem ścisnął konia ostrogami, pocwałował ku trzodzie i przemknął obok byka, aby się dostać do owej krowy. Ona stropiła się, zapomniała o ucieczce, a on dobiegł do niej i w przelocie wystrzelił. Ofiara drgnęła i spuściła głowę. Czy padła, tego nie widziałem, gdyż inny widok zajął moją uwagę.
Olbrzymi buhaj zerwał się i łypnął oczyma za Samem Hawkensem. Co za potężne zwierzę! Gruba głowa ze sklepioną wysoko czaszką, szerokiem czołem i krótkimi wprawdzie, ale mocnymi, wygiętymi w górę rogami, gęsta, kudłata, grzywa na głowie i piersi, oraz wznoszący się ku przednim łopatkom zad, przedstawiały obraz pierwotnej, surowej siły. Tak, to było niebezpieczne stworzenie, ale widok jego podsycał wprost pragnienie, by spróbować zdolności ludzkich na tej sile zwierzęcej.
Nie wiem, czy ja podpędziłem deresza, czy też on sam mnie uniósł. Wypadł z zarośli i skierował się w lewo; szarpnąłem go jednak w prawo i pognałem prosto na byka, który posłyszał, że się zbliżam, odwrócił się, a ujrzawszy mnie, pochylił głowę, aby konia i jeźdźca przyjąć rogami. Sam krzyczał z całych sił, ale ja nie miałem czasu popatrzeć w tę stronę. Nie mogłem bizona poczęstować kulą, bo nie stał mi dobrze pod strzał, a powtóre koń opierał się mnie i leciał ze strachu wprost na groźnego olbrzyma. Byk rzucił w bok tylne nogi, a głowę w górę, aby konia nadziać na rogi. Z wytężeniem wszystkich sił udało mi się pchnąć deresza w bok o tyle, że wyciągniętym skokiem przeleciał nad zadem byka, który wobec tego rogami uderzył tuż obok nóg moich. Ten skok zaprowadził konia wprost do kałuży, w której przedtem byk się tarzał. Spostrzegłem to w czas i wyjąłem na szczęście nogi ze strzemion, gdyż koń się pośliznął, padając razem ze mną w błoto. Już w następnej chwili jednak stałem, trzymając strzelbę mocno w ręku. Ale jak do tego mogło tak prędko przyjść, do dziś nie pojmuję. Bawół obrócił się za nami i puścił się w niezgrabnych susach ku koniowi, który się tymczasem podniósł, chcąc uciec. Gdy byk nadstawił ku mnie bok, złożyłem się do strzału. Rusznica miała teraz pokazać, co naprawdę potrafi. Jeszcze jeden skok, a bizon byłby dobiegł do deresza. Wypaliłem. Olbrzymie zwierzę zatrzymało się w biegu, niewiadomo, czy ze strachu przed hukiem, czy dlatego, że dobrze trafiłem. Posłałem mu natychmiast drugą kulę. Bawół podniósł zwolna głowę, wydał ryk tak straszny, że ciarki po mnie przeszły, zachwiał się kilka razy tam i nazad i runął na miejscu.
Byłbym krzyknął z radości nad tem ciężkiem zwycięstwem, gdyby nie było nic ważniejszego do czynienia. Koń mój pędził na bok bez jeźdźca, a Sam Hawkens cwałował po drugiej stronie doliny, ścigany przez byka, nie o wiele mniejszego od tego, którego zabiłem.
Należy wiedzieć, że bizon, raz podrażniony, nie wypuszcza przeciwnika i że dorównywa przytem w szybkości koniowi. W takim wypadku okazuje odwagę, chytrość i wytrwałość, jakiej nikt nie spodziewałby się po nim.
Tak i ten byk nastawał już na pięty Hawkensowi, który, uciekając przed nim, wykonywał niebezpieczne zwroty, nużące konia. Pomoc była konieczna, gdyż koń nie byłby wytrzymał tak długo, jak bawół. Nie miałem czasu popatrzyć, czy mój buhaj żyje, czy nie żyje. Nabiłem czemprędzej obie lufy i pobiegłem przez dolinę. Sam to zobaczył, chciał wyjść na spotkanie odsieczy i zwrócił konia ku mnie, lecz przez to popełnił straszny błąd, gdyż byk, który pędził tuż za nim, dostał teraz konia z boku. Ujrzałem, jak schylił głowę i jednem pchnięciem podrzucił w górę konia i jeźdźca, a kiedy potem obaj upadli na ziemię, zaczął ich wściekle obrabiać, szarpiąc bezustannie rogami. Sam wołał, jak zdołał najgłośniej, o pomoc. Choć jeszcze jakich stopięćdziesiąt krokow dzieliło mnie od niego, to jednak ani chwili nie mogłem się wahać. Wiedziałem dobrze, że strzał z mniejszej odległości byłby niewątpliwie pewniejszy, ale zachodziła też możliwość śmierci Hawkensa, gdybym się spóźnił. Gdybym był nawet dobrze nie trafił, to spodziewałem się przynajmniej tej korzyści, że odwrócę od przyjaciela uwagę potwora. Stanąłem, wymierzyłem w lewą łopatkę i wystrzeliłem. Bawół podniósł głowę, jak gdyby nadsłuchiwał i odwrócił się powoli. Ujrzawszy mnie, rzucił się w tę stronę, ale gnał ze zmniejszającą się ciągle szybkością, dzięki czemu udało mi się choć w gorączkowym pośpiechu nabić powtórnie. Uporałem się z tem, kiedy byk był odemnie o jakich trzydzieści kroków. Wskutek utraty sił biegł już tylko powoli, ale zbliżał się do mnie z pochyloną głową i zakrwawionemi oczyma jak przeznaczenie, którego wstrzymać nie można. Ukląkłem i wymierzyłem. Ten mój ruch spowodował to, że bizon na chwilę stanął i podniósł nieco głowę do góry, aby mnie lepiej zobaczyć. Przez to podsunął oczy swoje przed moje lufy. Skorzystałem z tego i wpakowałem mu jedną kulę w prawe, a drugą w lewe oko. Krótkie drżenie przebiegło przez jego cielsko i bestya runęła na ziemię.
Zerwałem się, by pospieszyć do Sama, ale to okazało się zbytecznem, gdyż on sam znalazł się zaraz koło mnie.
— Halloo! — zawołałem doń. — Żyjecie? Nie jesteście ciężko ranieni?
— Wcale nie! — odpowiedział. — Boli mnie tylko prawy kłąb, albo lewy, jeśli się nie mylę; nie mogę się teraz tego dobadać.
— A koń!
— Już po nim. Dycha jeszcze wprawdzie, ale bawół rozdarł mu cały brzuch. Aby mu skrócić cierpienia, musimy go zastrzelić; biedne zwierzę! Czy bizon nie żyje?
— Przypuszczam!
Podszedłszy ku zwierzęciu, przekonaliśmy się, że w niem już życia nie było. Wtem rzekł Hawkens, odetchnąwszy głęboko:
— A to mi ten stary, brutalny, wół zadał roboty! Krowa postąpiłaby ze mną delikatniej. Oczywiście trudno wymagać Od wołów, żeby były ladylike hi, hi, hi!
— Jakże on wpadł na ten głupi pomysł, żeby was zaczepić?
— Nie widzieliście tego?
— Nie.
— Zastrzeliłem krowę i zatrzymałem cwałującego konia dopiero w chwili, kiedy wpadł już na byka. Ten wziął mi to za złe i zabrał się do mnie naprawdę. Dałem mu wprawdzie czemprędzej kulę, która mi w drugiej lufie została, ale to nie nauczyło go widocznie rozumu, gdyż zaczął mi okazywać przywiązanie, jakiem mu się odwzajemnić nie mogłem. Tak ścigał mnie zawzięcie, że mi nie pozwolił nabić strzelby powtórnie. Wobec tego odrzuciłem ją od siebie, jako niepotrzebną. Mając obie ręce wolne, kierowałem teraz koniem skuteczniej, jeśli się nie mylę. On biedny robił, co mógł, ale to się na nic nie zdało.
— Dlatego, że wykonaliście ten ostatni nagły zwrot. Należało jechać łukiem; bylibyście konia w ten sposób ocalili.
— Byłbym ocalił? Mówicie, jak stary. Nie spodziewałem się tego po greenhornie.
— Pshaw! Greenhorny mają także swoje dobre strony!
— Słusznie. Gdyby nie wy, leżałbym teraz tak samo skłuty i poszarpany jak koń. Chodźmy do niego!
Zastaliśmy nieszczęśliwe zwierzę w stanie opłakanym: wnętrzności wyszły mu z brzucha. Sam nabił swoją strzelbę, którą był dopieroco odrzucił i dał mu strzał miłosierny. Potem zdjął zeń cugle i siodło i rzekł:
— Teraz mogę udawać własnego konia i wziąć siodło na plecy. To jest korzyść z najechania na wołu.
— Tak. A skąd weźmiecie innego konia? — spytałem.
— O to się najmniej troszczę. Schwytam sobie, jeśli się nie mylę.
— Mustanga?
— Tak. Bawoły już są. Zaczęły wędrówkę na południe, wkrótce więc pokażą się także i mustangi.
— Czy będę mógł wam towarzyszyć?
— Oczywiście. I to poznać musicie. Lecz teraz chodźcie obejrzeć starego stadnika. Takie matuzalemy miewają nadzwyczaj twarde życie.
Poszliśmy. Zwierzę leżało martwe i teraz dopiero można było zmierzyć lepiej oczyma olbrzymie kształty jego cielska. Sam spozierał to na mnie, to na bawołu, robił nieokreślone miny i potrząsał głową.
— To niepojęte, wręcz niepojęte! — odezwał się wkońcu. — Czy wiecie, gdzie trafiliście go kulą?
— No, gdzie?
— W samo właściwe miejsce. To prastare bydlę. Ja byłbym się zastanowił dziesięć razy, zanim poważyłbym się go zaczepić. Czy wiecie, czem wy jesteście?
— Czem?
— Najlekkomyślniejszym człowiekiem na świecie.
— Oho!
— Tak, najlekkomyślniejszym na świecie.
— Lekkomyślność nigdy nie była mym błędem.
— To zaprzyjaźniliście się z nią teraz. Zrozumiano? Kazałem wam przecież nie tykać bawołów i siedzieć w krzakach. Czemu nie posłuchaliście?
— Sam nie wiem.
— Tak! A więc podejmujecie się czynów bez powodu. Czyż to nie lekkomyślne?
— Sądzę, że nie. Z pewnością była już jakaś przyczyna.
— To chyba znacie ją!
— Może to, że wydaliście mi rozkaz, a ja nie pozwalam sobie rozkazywać.
— Tak! Jeśli się ma dla was dobre chęci i ostrzega przed niebezpieczeństwem, to jesteście właśnie na tyle uparty, że narażacie się na nie.
— Nie przybyłem na Zachód, żeby unikać grożących tu niebezpieczeństw.
— Bardzo dobrze, ale jesteście greenhorn i winniście mieć się na baczności. A skoro wam nie w smak było mnie słuchać, to dlaczego zabraliście się właśnie do tego olbrzymiego bydlęcia, a nie do krowy?
— Bo to bardziej rycerskie.
— Rycerskie! Ten greenhorn chce być rycerzem, jeśli się nie mylę, hi-hi-hi!
Śmiał się, że się aż za brzuch trzymał i mówił dalej:
— Jeśli istotnie wbiliście sobie to w głowę, żeby występować tu jako rycerz, to grajcie Toggenburga, bo na Bayarda i Rolanda brak wam jeszcze wielu rzeczy. Zakochajcie się w krowie bawolej, siadajcie na nią codziennie o zachodzie słońca i czekajcie, dopóki ukochana nie zejdzie do was na dolinę. Wtedy moglibyście nawet pewnego pięknego wieczoru jako trup stać się upragnionym żerem dla kujotów i sępów. Cokolwiek czyni westman, nie zważa nigdy na to, czy to rycerskie, lecz czy mu się przyda.
— Przecież i w tym wypadku było właśnie i to uwzględnione.
— Jakto?
— Zabiłem bawołu, bo ma więcej mięsa niż krowa.
Patrzył na mnie czas jakiś i zawołał:
— Więcej mięsa? Ten młodzieniec zastrzelił byka dla mięsa, hi-hi-hi! Zdaje się, że wątpiliście o mojej odwadze, ponieważ ja obrałem krowę?
— Tak nie myślałem, chociaż uważałem za dowód większej odwagi wybrać zwierzę silniejsze.
— I jeść mięso buhaja? Okropny z was mądrala, sir! Ten byk dźwiga z pewnością ośmnaście, lub dwadzieścia lat na grzbiecie, a składa się ze skóry, kości, ścięgien i żył. Mięsa jego nie można już nazwać mięsem, chyba skórą wygarbowaną; choćbyście je całymi dniami piekli i gotowali, nie zdołacie go rozgryźć. Każdy doświadczony westman woli krowę niż wołu, ponieważ jej mięso miększe i delikatniejsze. Widzicie więc, jaki z was greenhorn. Nie miałem czasu na was uważać. Jakżeż rozegrał się wasz lekkomyślny atak na bawołu?
Opowiedziałem mu wszystko szczegółowo, a gdy skończyłem, zmierzył mnie wielkiemi oczyma i potrząsnął znowu głową.
— Zejdźcie tam na dół — rzekł — i sprowadźcie swego konia. On nam poniesie mięso, które zabierzemy z sobą.
Uczyniłem zadość wezwaniu Hawkensa. Ale przyznaję otwarcie, że zachowanie jego rozczarowało mnie. Wysłuchał mego opowiadania i nie odezwał się na to ani słowem, tymczasem ja spodziewałem się jakiegoś, choćby małego, uznania. Zamiast tego wysłał mnie on po konia. Nie gniewałem się mimo to na niego, ponieważ nigdy nie robiłem niczego dla pochwał.
Kiedy konia przyprowadziłem, klęczał już Sam nad zabitą krową, zdjął z tylnych nóg prawidłowo skórę i wykroił polędwicę.
— Tak — rzekł — to będzie pieczeń na dziś wieczór. Ułożymy to mięso razem z siodłem i uzdą na waszym koniu. Przeznaczam to tylko dla siebie, dla was, dla Dicka i Willa. Jeżeli tamci też zechcą, to niech sobie przyjadą tutaj i zabiorą krowę.
— Jeśli jej przedtem nie rozdzióbią ptaki i nie pożrą inne dzikie zwierzęta.
— Tak? Cóż za mądrość u was! Rozumie się samo przez się, że nakryjemy ją gałęziami i przyłożymy potem kamieniami. Chyba niedźwiedź, lub inne jakie wielkie zwierzę mogłoby się potem dostać do tego.
Wyciąłem silne gałęzie z poblizkich krzaków i naznosiłem ciężkich kamieni. Nakryliśmy tem krowę, a potem obładowaliśmy konia.
— Co będzie ze stadnikiem? — zapytałem.
— Cóż miałoby z nim się stać?
— Czy nic się dla nas z niego nie przyda?
— Zupełnie nic.
— A skóra?
— Jesteście może garbarzem? Ja nie!
— Czytałem, że skóry zabitych bawołów chowa się w t. zw. caches.
— Czytaliście o tem? No, skoro tak, to musi to być prawdą, gdyż wszystko, co piszą o dzikim Zachodzie, to prawda, czysta prawda, niezachwiana prawda, hi-hi-hi! Rzeczywiście są westmani, zabijający zwierzęta dla skóry. Ja to już także robiłem, ale teraz nie jest to naszym celem, nie będziemy się wlekli z tą ciężką skórą.
Wyruszyliśmy z powrotem i przybyliśmy do obozu w pół godziny, jakkolwiek musieliśmy iść piechotą, w takiej bowiem odległości znajdowała się dolina, w której położyłem trupem pierwszego, a raczej dwa pierwsze bawoły.
Nasz powrót piechotą i brak Samowego konia wywołał ogólne zdziwienie. Pytano o przyczynę.
— Polowaliśmy na bawoły, przyczem rozpruł mi buhaj konia — odrzekł Sam Hawkens.
— Polowali na bawoły, bawoły, bawoły! — zabrzmiało z ust wszystkich. — Gdzież to, gdzie?
— O małe pół godzinki stąd. Przynieśliśmy sobie udo, a wy możecie zabrać resztę.
— Owszem, zaraz! — zawołał Rattler, zachowując się tak, jakby pomiędzy mną a nim nic nie zaszło. — Gdzie jest to miejsce?
— Jedźcie naszym śladem, a znajdziecie. Macie dość oczu, jeśli się nie mylę.
— Ile sztuk było?
— Dwadzieścia.
— A ile zabiliście?
— Jedną krowę.
— Tylko? Gdzież reszta?
— Znikła! Możecie sobie szukać. Nie troszczyłem się i nie pytałem o to, gdzie się wybrały na przechadzkę, hi-hi-hi!
— Ale żeby dwu strzelców z dwudziestu sztuk zabiło tylko jedną krowę, to szczególne — zauważył jeden z nich pogardliwie.
— Zróbcie to lepiej, jeżeli zdołacie, sir! Wy zabilibyście pewnie wszystkich dwadzieścia i jeszcze kilka ponadto. Zresztą, gdy tam przyjdziecie, znajdziecie jeszcze dwa stare dwudziestoletnie byki, które zastrzelił ten młody gentleman.
— Byki, stare byki! — zawołano dokoła. — No, żeby popełnić takie głupstwo i strzelać do dwudziestoletnich byków, na to potrzeba strasznego greenhorna!
— Śmiejcie się z niego, panowie, ale przypatrzcie się także tym bykom! On mi tem życie uratował!
— Życie? Jakto?
Domagali się natarczywie, żeby im opowiedzieć o przygodzie, ale Sam odprawił ich temi słowy:
— Nie mam ochoty mówić teraz o tem. Niech on wam sam opowie, jeżeli uważacie za stosowne pójść po mięso dopiero wtedy, kiedy się ściemni.
Miał słuszność, gdyż słońce już się było bardzo ku zachodowi pochyliło. Zresztą domyślili się oni, że ja tem mniej będę skłonny do opowiadania, dosiedli więc prędko koni i odjechali wszyscy razem; wszyscy, bo nie dowierzali sobie wzajemnie. Między porządnymi myśliwcami, których łączy przyjacielski stosunek, należy zwierzyna, ubita przez jednego, do wszystkich, ale tego poczucia wspólności ci ludzie nie posiadali. Później nawet dowiedziałem się, że jak dzicy rzucili się do krowy i wśród kłótni i przekleństw nożami wyrywali każdy dla siebie, o ile możności, największy i najlepszy kawałek.
Kiedy się ci oddalili, zdjęliśmy polędwicę i siodło z konia, potem ja odprowadziłem go na bok, by go rozkiełznać i przywiązać do pala. Przez ten czas skreślił Sam Hawkens dzieje naszej przygody Parkerowi i Stone’owi. Między nimi a mną stał namiot, nie widzieli więc mnie, kiedy znów się do nich zbliżyłem. Będąc już prawie koło namiotu, usłyszałem głos Sama:
— Wierzcie mi, że tak jest, jak mówię. Ten człeczyna bierze wam największego właśnie i najsilniejszego byka na cel i kładzie go jak stary strzelec. Udałem oczywiście, że uważam to za lekkomyślność, wyłajałem go nawet, jak się należy, ale wiem, co o nim myśleć.
— Ja także — potwierdził Stone. — Będzie z niego tęgi westman.
— I to wnet — doleciał mnie głos Parkera.
— Yes — rzekł Hawkens. — On urodzony, wprost urodzony do tego. A przytem jego siła fizyczna! Czy nie pociągnął wczoraj ciężkiego wozu sam, bez cudzej pomocy? Gdzie on przejdzie, tam nie rychło trawa wyrośnie. Ale przyrzeknijcie mi jedno!
— Co? — spytał Parker.
— Nie okazujcie mu tego, co o nim sądzimy.
— Czemu?
— Bo przewróciłoby mu się w głowie.
— O nie!
— Przeciwnie! To wcale skromne stworzenie bez odrobiny pychy, ale zawsze to źle chwalić człowieka; łatwo przez to popsuć nawet najlepszy charakter. Nazywajcie go więc śmiało greenhornem, bo choć on posiada wszystkie zalety, potrzebne dzielnemu westmanowi, to nie są one jeszcze wykształcone; musi się jeszcze wiele ćwiczyć i wiele doświadczyć.
— Czy podziękowałeś mu za ocalenie życia?
— Ani mi na myśl nie przyszło!
— Nie? Cóż on pomyśli o tobie?
— To mi jest zupełnie obojętne, jeśli się nie mylę. Ty, rozumie się, uważasz mnie za obranego z rozumu i niewdzięcznego draba, ale mniejsza o to. Ważniejsze to, żeby się nie wynosił i został takim, jak jest. Byłbym go chętnie uściskał i ucałował!
— Fi! — zawołał Stone. — Ciebie całować! Na uścisk możnaby jeszcze się odważyć, ale całować, nie!
— Co? Nie? Dlaczego? — zapytał Sam.
— Dlaczego? Cóż to, czy nie widziałeś nigdy jeszcze lusterka, albo swej uroczej podobizny w czystej wodzie? Ta twarz, ta broda i ten nos! Człowiecze, ktoby wpadł na niedorzeczny pomysł dotknąć swojemi ustami tam, gdzie twoich szukać należy, ten zrobiłby to chyba wskutek słonecznego udaru, albo zamrożenia mózgu.
— Tak! Ach! Hm! Wcale przyjemnie wyrażasz się o mnie. Jestem więc poczwarą! Za cóż ty siebie uważasz? Może za piękność? Nie bądź zarozumiały! Daję słowo, że na konkursie piękności ja otrzymałbym pierwszą nagrodę, a ciebieby odpalono, hihihi! Ale to nie należy do rzeczy. Wróćmy do naszego greenhorna. Nie podziękowałem mu, jak już zaznaczyłem, i nie uczynię tego, ale gdy się polędwica upiecze, dostanie najlepszy i najsoczystszy kawałek; sam mu go ukroję, bo na to zasłużył. Wiecie, co jutro zrobię?
— Co? — spytał Stone.
— Wielką przyjemność greenhornowi.
— Czem?
— Dam mu sposobność schwytania mustanga.
— Pójdziesz na mustangi?
— Tak. Przecież muszę się postarać o konia. Tymczasem do polowania pożyczysz mi swego. Ponieważ dzisiaj pokazały się bawoły, więc nadejdą także mustangi. Przypuszczam, że wystarczy zjechać na prerye gdzie wytyczaliśmy kolej. Tam będą z pewnością mustangi, jeśli tylko przyszły już na tę szerokość.
Przestałem podsłuchiwać, cofnąłem się w zarośla, aby się do towarzyszy zbliżyć z drugiej strony. Chciałem zostawić ich w przekonaniu, że nie słyszałem, co o mnie mówili.
Rozniecono ognisko, obok którego wbito w ziemię dwie widlaste gałęzie. Tworzyły one podporę dla rożna, sporządzonego z prostego konara. Wsadzono nań całe udo, poczem Hawkens zaczął rożen obracać powoli i z artystyczną rozwagą. W duchu ubawiłem się jego pełnemi upojenia minami, jakie przytem stroił.
Kiedy tamci wrócili z mięsem, wszyscy rozniecili sobie za naszym przykładem kilka ognisk. Oczywiście, że nie zachowywali się tak spokojnie, jak my. Każdy chciał piec dla siebie, tymczasem zabrakło miejsca i skutkiem tego musieli spożyć swoje porcye w stanie na pół surowym.
Ja dostałem rzeczywiście najlepszy kawałek, może trzyfuntowy i zjadłem go. To nie powinno wywołać zarzutu, że jestem żarłok. Kto sam tego nie przeżył i nie doświadczył, nie uwierzy, jakie masy mięsa potrafi i musi spożywać zachodnio-krajowiec, jeśli chce się utrzymać przy zdrowiu i siłach.
Człowiek potrzebuje do utrzymania życia oprócz pierwiastków nieorganicznych pewnej ilości białka i węglowodanów i może je sobie zdobyć w odpowiednim stosunku, jeśli żyje w kraju cywilizowanym. Ale westman, który nieraz miesiące całe spędzał w odludnych okolicach, żył tylko mięsem, zawierającem mało węglowodanów, musiał zjadać dużo mięsa, ażeby wprowadzić do organizmu konieczną ilość węglowodanów. Że przytem spożywał niepotrzebnie zbyt wiele białka, które w odżywianiu odgrywało nawet szkodliwą rolę, o to oczywiście nie troszczył się wiele. Widziałem trapera, który zjadł naraz ośm funtów mięsa, a gdy go potem spytałem, czy już syty, odparł mi, krząkając:
— Muszę być syty, gdyż więcej nie mam, ale jeśli mi odstąpicie kawałek ze swego, nie będziecie długo czekali, zanim zniknie wam z oczu.
Podczas jedzenia bawili się „westmani“ naszem polowaniem na bawoły. Dowiedziałem się, że nabrali innego wyobrażenia o „głupstwie,“ które popełniłem, gdy ujrzeli obydwa byki.
Nazajutrz rano udałem, że się zabieram do pracy, gdy wtem pojawił się Sam Hawkens.
— Zostawcie te instrumenta, sir! Czeka was robota, bardziej zajmująca.
— Jaka?
— Jeszcze się o tem dowiecie. Przygotujcie konia. Zaraz ruszamy.
— Na przejażdżkę? Ja mam tu obowiązki.
— Pshaw! Namęczyliście się dość chyba. Zresztą przypuszczam, że już w południe wrócimy. Potem będziecie sobie mierzyli i liczyli, ile wam się spodoba.
Zawiadomiwszy o tem Bancrofta, odjechaliśmy z Samem. Hawkens robił po drodze tajemnicze miny, a ja nie okazywałem wcale, że znam już jego zamiary. Po zmierzonej już przestrzeni dostaliśmy się aż do preryi, wspomnianej wczoraj przez Sama.
Była może na dwie mile angielskie szeroka, a dwa razy tak długa, otaczały zaś ją lesiste wzgórza. Środkiem jej płynął potok, wcale szeroki, miała więc dość wilgoci, a skutkiem tego rosła tam bujna trawa. Od północy można się było dostać na tę preryę pomiędzy dwoma górami, a ku południowi kończyła się ona doliną, ciągnąca się dalej w tym samym kierunku. Kiedyśmy tam przybyli, zatrzymał się Hawkens i przebiegł równinę badawczem spojrzeniem, poczem puściliśmy się dalej na północ wzdłuż brzegu strumienia. Nagle wydał ze siebie Hawkens okrzyk, osadził konia na miejscu, zsiadł zeń, przeskoczył przez potok i popędził na miejsce gdzie było widać stratowaną trawę. Zbadawszy to miejsce dokładnie, wrócił, dosiadł znów konia i pojechał dalej, ale już nie w kierunku północnym, lecz zboczył pod prostym kątem tak, że wkrótce znaleźliśmy się na zachodniej krawędzi preryi. Tu zsiadł znowu z konia i puścił go na paszę, związawszy przedtem starannie. Od chwili zbadania śladów nie wypuścił z ust ani słowa, ale na zarosłej jego twarzy rozlewał się wyraz zadowolenia jak blask słoneczny po lesistej okolicy. Uroczyście zwrócił się do mnie z wezwaniem.
— Zsiądźcie także, sir, z konia i zechciejcie go przywiązać! Tu zaczekamy.
— Dlaczego mocno przywiązać? — spytałem, pomimo że wiedziałem dobrze, o co idzie.
— Bo moglibyście go łatwo utracić. Byłem nieraz świadkiem tego, jak konie uciekały w takich okolicznościach.
— Jakich okolicznościach?
— Nie domyślacie się?
— Hm!
— No, zgadnijcie!
— Mustangi?
— A wy skąd o tem wiecie? — rzekł zdziwiony, rzucając na mnie szybko spojrzenie.
— Czytałem o tem.
— O czem?
— Że konie swojskie, nieprzywiązane należycie, uciekają chętnie z dzikimi mustangami.
— Niech was dyabeł porwie! O wszystkiem czytaliście i nie łatwo wam zrobić niespodziankę. Wobec tego wolę ludzi, którzy nie umieją czytać!
— Chcecie mi sprawić niespodziankę?
— Naturalnie.
— Polowaniem na mustangi?
— Tak.
— To już niemożliwe. Warunkiem niespodzianki jest poprzednia nieświadomość o danej rzeczy, tymczasem wy musielibyście mi powiedzieć o tem, zanim się konie ukażą.
— Słusznie! Słuchajcie więc, mustangi były już tutaj.
— Czy to ich ślady badaliście dopiero co?
— Tak; wczoraj tędy przeszły. Była to straż przednia, uważacie, wywiadowcy. Trzeba wam wiedzieć, że to zwierzęta ogromnie mądre. Wysyłają zawsze małe oddziały naprzód i na boki, mają swoich oficerów zupełnie jak wojsko, a dowódcą jest zawsze stary i doświadczony ogier. Czy się pasą, czy przenoszą się z miejsca, zawsze obwód trzody stanowią ogiery, potem następują ku środkowi klacze, a w samym środku znajdują się źrebięta. Dzieje się to w tym celu, żeby ogiery mogły bronić klaczy i źrebiąt. Pokazywałem wam już nieraz, jak chwytać lassem mustanga. Zapamiętaliście sobie?
— Rozumie się.
— Czy macie ochotę złapać sobie jednego?
— Owszem.
— Przed południem nastręczy się sposobność do tego, sir!
— Dziękuję! Ja z niej nie skorzystam.
— Nie! All devils! Czemu?
— Bo nie potrzebuję konia.
— Ależ westman nie ogląda się na, to czy mu konia potrzeba, czy nie!
— Wyobrażałem sobie inaczej prawego westmana.
— Jakimże on ma być?
— Mówiliście wczoraj o myśliwych, polujących dla ścierwa, o białych, którzy zabijają masami bawoły, chociaż mięso ich na nic im się nie przyda. Uważam to za krzywdę, wyrządzaną zwierzętom i czerwonoskórym, których przez to pozbawia się pożywienia. Wy chyba nie jesteście innego zdania?
— Oczywiście!
— Zupełnie tak samo ma się rzecz z końmi. Nie chcę żadnemu z tych wspaniałych mustangów zabierać wolności, nie mogąc tego usprawiedliwić koniecznością zdobycia konia.
— Uczciwie myślicie, sir, bardzo uczciwie. Tak samo jak wy musi myśleć, mówić i działać każdy człowiek i chrześcijanin. Ale kto wam to powiedział, że macie jakiemuś mustangowi odebrać wolność. Ćwiczyliście się w rzucaniu lassem, teraz możecie zrobić próbę. Chcę zobaczyć, czy zdacie egzamin.
— To co innego. Na to przystaję.
— Pięknie! Mnie idzie oczywiście o konia i wybiorę też sobie jednego. Zwracałem wam już tyle razy na to uwagę i teraz powtarzam: Siedźcie mocno na siodle i osadźcie dobrze konia w chwili, kiedy się lasso napręży i nastąpi szarpnięcie. W przeciwnym razie spadniecie, a mustang popędzi i pociągnie na lassie waszego konia za sobą. Stracicie własnego konia i zostaniecie pospolitym piechurem, takim, jak ja teraz.
Chciał mówić dalej, lecz utknął i podniósł rękę ku wspomnianym już dwom górom na północnym krańcu preryi. Tam ukazał się jeden luźny koń. Szedł powoli, nie pasąc się, rzucał głową to w jedną, to w drugą stronę i wciągał w nozdrza powietrze.
— Widzicie go? — szepnął Sam cicho, choć koń nie mógł nas usłyszeć. — Czy nie powiedziałem, że nadejdą? To wywiadowca, który poskoczył naprzód, aby zbadać, czy okolica bezpieczna. Chytry ogier. Jak łypie oczyma na wszystkie strony, jak wietrzy! Nas nie poczuje, bo stoimy twarzą do wiatru. Umyślnie wybrałem to miejsce.
Teraz puścił się mustang kłusem najpierw w prawo potem w lewo, a w końcu zawrócił i umknął tam, skąd był wyszedł.
— Przypatrzyliście się temu koniowi? — spytał Sam. — Jak mądrze się zachowuje, jak wyzyskał każdy krzak, żeby się ukryć przed obcym wzrokiem! Indyański wywiadowca lepiej nie robiłby tego.
— To prawda. Jestem zdumiony.
— Teraz wrócił, aby swemu czworonożnemu generałowi donieść, że droga wolna. Ale się pomylą, hi! hi! hi! Założę się, że najpóźniej za dziesięć minut będą już tutaj.
— No, a my?
— Wy pojedziecie czemprędzej aż do wyjścia z preryi i zaczekacie, ja zaś udam się ku wejściu i ukryję się tam w lesie. Gdy trzoda nadbiegnie, przepuszczę ją i popędzę za nią, ona będzie ku wam umykać, a skoro się pokażecie, cofnie się napowrót. Tak będziemy ją nawzajem ku sobie posyłać, dopóki nie upatrzymy sobie dwu najlepszych koni. Postaramy się schwytać je, potem ja wybiorę sobie lepszego, a gorszego puścimy wolno. Zgadzacie się?
— Jak możecie o to pytać! Ja nie rozumiem się zupełnie na chwytaniu koni, w czem wy mistrzem jesteście, będę się więc trzymał waszych wskazówek.
— Well! Macie słuszność! Siedziałem już na wielu dzikich mustangach i opanowałem niejednego, mogę więc potwierdzić, że w słowie „mistrz“ nie mieści się tym razem żadne głupstwo. A więc zabierajcie się, bo czas ucieknie, a my nie staniemy na miejscu właściwem.
Dosiadłszy znowu koni, rozjechaliśmy się, on na północ, a ja na południe, na najdalsze punkty preryi. Wiedziałem, że moja ciężka rusznica będzie mi zawadzała podczas chwytania mustangów. Byłbym się jej chętnie pozbył na razie, gdybym był nie znał zasady, że ostrożny westman rozłącza się ze strzelbą tylko wówczas, gdy jest pewny, że mu nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Teraz jednak każdej chwili mógł się zjawić Indyanin, lub zwierzę drapieżne, postarałem się więc tylko o to, żeby „stare gun“ dobrze na rzemieniu wisiało i nie tłukło mnie w ruchu.
Z ciekawością czekałem na konie. Zatrzymałem się pod pierwszemi drzewami lasu, przytykającego do preryi, przywiązałem jeden koniec lassa do kuli u siodła i położyłem je potem zwinięte w pętle przed sobą tak, że trzeba tylko było je chwycić w stosownej chwili.
Dolny kraniec preryi był tak daleko odemnie, że byłbym nie dojrzał mustangów, gdyby się tam pojawiły. Musiałby je Sam na mnie napędzić. Nie minął jeszcze kwadrans, kiedy w dali ujrzałem mnóstwo ciemnych punktów, zwiększających się szybko w miarę, jak się do mnie zbliżały. Z początku nie większe od wróbli, wyglądały potem jak koty, psy, cielęta, aż w końcu przybrały naturalną wielkość. To mustangi leciały ku mnie w dzikim popłochu.
Co za wspaniały widok przedstawiały te zwierzęta! Grzywy owiewały im szyje, a ogony chwiały się jak pióropusze. Było ich wszystkiego ze trzysta sztuk, a jednak zdawało się, że ziemia drży pod ich kopytami. Pochód prowadził siwy ogier, godny tego, żeby go schwytać i oswoić, gdyby nie to, że żadnemi myśliwemu na preryach przez myśl nie przejdzie jeździć na koniu jasnej maści, gdyż zdradziłoby, go to przed każdym nieprzyjacielem.
Teraz nadszedł czas, żeby się im ukazać. Wyjechałem z pod drzew na czyste pole. Na skutek tego, siwek dowódca rzucił się wstecz, jak gdyby kulą w pierś dostał, stado stanęło, wszystko parsknęło głośno i trwożnie, poczem cały szwadron zrobił w tył zwrot, siwek wysunął się szybko znowu na czoło i zwierzęta pognały tam, skąd przybiegły.
Ruszyłem za niemi wolno. Nie śpieszyłem się, będąc pewnym, że Sam znów je ku mnie napędzi. Podczas tego starałem się wytłumaczyć sobie zjawisko, które mnie zastanowiło. Chociaż konie zatrzymały się przedemną tylko na chwilkę, jednak wydało mi się, że jedno ze zwierząt nie było koniem, lecz mułem. Jakkolwiek pomyłka w tym względzie nie była wykluczona, to przecież myślałem, że dobrze widziałem. Za drugim razem postanowiłem lepiej się przypatrzeć. Rzekomy muł znajdował się w pierwszym szeregu zaraz za siwkiem dowódcą; widocznie uważały go konie nie tylko za równego sobie, ale nawet obdarzyły go pewną rangą.
Po pewnym czasie nadbiegły zwierzęta znowu, a na mój widok zawróciły. Powtórzyło się to raz jeszcze, a wtedy spostrzegłem wyraźnie, że się nie pomyliłem. Między nimi był muł, jasnobrunatny z ciemnym pasem wzdłuż grzbietu, robił nawet bardzo dobre wrażenie mimo wielkiej głowy i uszu. Muły mniej są wybredne niż konie, mają krok o wiele pewniejszy, a nad przepaścią nie dostają zawrotu głowy. Te zalety ważą dużo na szali, pomimo że zwierzęta te są bardzo uparte. Pozwalają się nieraz raczej na śmierć zabatożyć, a nie zrobią kroku naprzód, pomimo że nie dźwigają ciężaru i idą po drodze wyśmienitej. Poprostu nie chcą.
Wydało mi się, że ten muł miał dużo ognia, że mu oczy błyszczały jaśniej i inteligentniej niż u koni, postanowiłem więc złowić go. Nasunęło mi się także przypuszczenie, że uciekł właścicielowi za przelatującem stadem dzikich koni i przy nich już pozostał.
Teraz zawrócił Sam znów stado ku mnie i zbliżył się tak, że go już widziałem. Mustangi nie mogły się ruszyć ani w tył, ani naprzód, rzuciły się więc w bok, a my za nimi. Stado rozdzieliło się, a muł został w głównym oddziale przy boku siwka, dając dowód nadzwyczajnej rączości i wytrwałości. Trzymałem się więc tego oddziału, a Sam zamierzał widocznie to samo uczynić.
— Brać w środek, ja z lewej, wy z prawej! — zawołał do mnie.
Dawszy koniom ostrogi, nie tylko dorównaliśmy w szybkości mustangom, lecz nawet dopędziliśmy je, zanim się dostały do lasu. Tam już biec nie mogły, zawróciły więc, aby pomiędzy nami przelecieć. Aby temu zapobiec, zmniejszyliśmy z Hawkensem odległość między sobą, a konie rozprószyły się jak gromada kur, na które jastrząb uderzył. Siwek i muł, oddzieliwszy się od reszty, przemknęły pomiędzy nami, a my popędziliśmy za nimi. Teraz zawołał Sam do mnie, okręcając już lassem nad głową:
— Znowu greenhorn! Zostaniecie nim wiecznie!
— Dlaczego?
— Bo chcecie wziąć siwka, a tak robi tylko greenhorn, hi; hi! hi!
Odpowiedziałem mu, lecz on mnie nie usłyszał, gdyż głośny jego śmiech zagłuszył moje słowa. A więc on sądził, że zamierzyłem się na siwka! Zostawiłem muła jemu i skręciłem na bok, gdzie mustangi pędziły w różnych kierunkach, parskając i rżąc ze strachu. Sam znalazł się już tak blizko muła, że rzucił lasso, którego pętla upadła dobrze i owinęła się do koła szyi zwierzęcia. Teraz musiał Sam osadzić konia i poderwać go wstecz, jak to mnie gorliwie przedtem doradzał, aby wytrzymać szarpnięcie, skoro się lasso napręży. Zrobił też tak, lecz o mgnienie oka zapóźno; konia powaliło to gwałtowne szarpnięcie, gdyż nie zawrócił i nie stanął silnie na nogach w swoim czasie. Sam Hawkens wywinął strasznego koziołka w powietrzu i spadł na ziemię. Koń wstał natychmiast i popędził naprzód. Wskutek tego lasso zwolniało, a muł, który się nie przewrócił, zaczerpnął powietrza i pocwałował dalej, ciągnąc za sobą przez preryę konia; lasso bowiem przywiązane było do kuli u siodła.
Pośpieszyłem do Sama zobaczyć, czy mu upadek nie zaszkodził. On jednak wstał i zawołał:
— Do stu piorunów! Koń Dicka ucieka mi razem z mułem bez pożegnania, jeśli się nie mylę!
— Boli was co?
— Nie. Złaźcie prędko i dajcie mi swego konia!
— Na co?
— Muszę lecieć za zbiegami. No, złaźcie prędzej!
— Ani mi się śni! Narazilibyście się znowu na kozła i oba konie poszłyby do dyabłów.
To rzekłszy, ruszyłem za mułem, który odbiegł już był przestrzeń dość daleką, ale popadł teraz w zatarg z koniem. Koń biegł nieregularnie, zmieniając co chwila kierunek, a to wstrzymywało oczywiście muła, lassem z nim związanego. To też dopędziłem je rychło. Nie używając własnego lassa, chwyciłem za tamto, owinąłem je sobie kilka razy o rękę w nadziei, że opanuję już muła napewno. Pozwoliłem mu z początku biec dalej i cwałowałem z tyłu z obydwoma końmi, ściągając rzemień co raz to mocniej tak, że pętla się coraz więcej zwężała. Udało mi się przy tem do pewnego stopnia kierować zwierzęciem, bo pozornem rozluźnianiem i naprężaniem lassa doprowadziłem do tego, że łukiem zawróciło tam, gdzie stał Sam Hawkens. Teraz ściągnięta nagle pętla zacisnęła się mułowi na szyi tak, że stracił oddech i runął na ziemię.
— Trzymajcie mocno, póki nie pochwycę tego gałgana, a potem puśćcie! — zawołał Sam.
Przyskoczył i pomimo że muł walił nogami na wszystkie strony, stanął tuż obok niego.
— Teraz! — zakomenderował.
Puściłem lasso, muł zaczerpnął powietrza i podniósł się w górę, ale w tej chwili wyskoczył Sam na grzbiet. Zwierzę stało nieruchomo przez chwilę, jak skamieniałe ze strachu, potem jednak zaczęło wyrzucać to przedniemi, to zadniemi nogami. Wtem skoczyło wszystkiemi czterema nogami w bok i wygięło grzbiet jak kot, ale Sam siedział mocno.
— Nie zrzuci mnie! — zawołał. — Teraz spróbuje ostatniego środka i zechce ze mną uciekać. Zaczekajcie tu na mnie, sprowadzę go oswojonego napowrót!
Ale co do tego pomylił się Hawkens. Muł z nim nie uciekł, lecz rzucił się nagle na ziemię i zaczął się tarzać, grożąc temsamem Samowi połamaniem wszystkich żeber: jeździec musiał zejść z siodła. Zeskoczyłem, chwyciłem wlokący się po ziemi koniec lassa i owinąłem je dwukrotnie dokoła dość grubego pnia poblizkiego drzewa. Muł strząsnąwszy z siebie jeźdźca, chciał pognać precz, ale pień wytrzymał, lasso się naprężyło, a pętla ścisnęła znowu silnie szyję zwierzęciu, wskutek czego runęło po raz drugi na ziemię.
Sam Hawkens uchylił się w bok, macał się po żebrach i po nogach, stroił miny, jak gdyby najadł się kiszonej kapusty z powidłami i rzekł:
— Puśćcie tę bestyę; jej nikt nie zmoże, jeśli się nie mylę!
— A toby ładnie było! Nie mogę się dać zawstydzić mułowi, którego ojciec nie był gentlemanem, lecz zwyczajnem osłem. Musi mnie być posłusznym. Uważajcie!
Odwinąłem lasso od pnia i stanąłem nad zwierzęciem szerokim rozkrokiem. Skoro tylko muł dobrze odetchnął, zerwał się z ziemi. Teraz chodziło przedewszystkiem o to, by go silnie ścisnąć nogami, a pod tym względem przewyższałem chyba Hawkensa. Żebro konia powinno się giąć pod naciskiem kolana jeźdźca; to przygniata wnętrzności i powoduje śmiertelną trwogę. Gdy muł użył wszystkich środków, wypróbowanych względem Sama, podniosłem lasso, zwisające mu z szyi na ziemię, zwinąłem je i ująłem silnie tuż za pętlicą. Skoro tylko spostrzegłem, że zwierzę ma zamiar rzucić się na ziemię, zacisnąłem pętlicę przez to, oraz naciskiem kolan utrzymałem je na nogach. Była to ciężka walka, rzekłbym, siła przeciwko sile. Zacząłem się pocić wszystkimi porami, ale i mułowi jeszcze bardziej pot spływał z ciała, a z pyska wielkie płaty piany. Ruszał się coraz to słabiej i mimowolniej, wściekłe parskanie przeszło w krótki kaszel, aż wkońcu padł podemną nie z własnej woli, lecz dlatego, że opuściły go siły. Legł na ziemi bez ruchu z zawróconemi oczyma. Zaczerpnąłem głęboko powietrza, zdawało mi się, że wszystkie żyły i ścięgna we mnie się porwały.
— Heavens, a wy co za człowiek! — zawołał Sam. — Mieliście więcej sił niż to bydlę! Zlęklibyście się, gdybyście zobaczyli swoją twarz!
— Wierzę.
— Oczy wam wyłażą, wargi popuchły, a policzki poprostu czerwone.
— To przydarza się greenhornom, którzy nie dają się zwierzętom zrzucić z grzbietu, gdy tymczasem ktoś inny, mistrz w polowaniu na mustangi, jako mądrzejszy, pozwolił się strącić, przywiązawszy poprzednio własnego konia do muła i puściwszy obydwa na przechadzkę.
Poczciwiec zrobił jeszcze bardziej płaczliwą miną i rzekł głosem przygnębionym:
— Milczcie o tem, sir! Zapewniam was, że nawet najlepszemu myśliwcowi może się coś takiego przytrafić. Mieliście dobre dni wczoraj i dzisiaj.
— Spodziewam się, że więcej takich dobrych dni dożyję. Tem gorsze były one dla was. Jakżeż tam z waszemi żebrami i innemi kosteczkami?
— Nie wiem. Pozbieram je i zliczę kiedyś, gdy mi się zrobi lepiej. Teraz kłapią mi w całem ciele. Takiej bestyi nie miałem jeszcze między nogami! Przypuszczam, że teraz przyjdzie już do rozumu!
— To się już stało. Popatrzcie, jaka zmęczona, aż litość bierze. Założymy jej uzdę i siodło i pojedziecie na niej do domu.
— Zacznie podskakiwać na nowo!
— Nie bójcie się! Dosyć się już nabiegała. To mądre bydlę, z którego schwytania będziecie bardzo uszczęśliwieni.
— Tak sądzę, ale też ja od samego początku upatrzyłem ją sobie, a wy siwka, co było oczywiście ogromnem głupstwem.
— Wiecie to napewno?
— Rozumie się, że było to głupstwo!
— Nie o to mi chodzi, lecz o to, czy rzeczywiście siwka sobie wybrałem.
— A cóż?
— Także muła.
— Naprawdę?
— Tak. Chociaż jestem greenhorn, to jeszcze tyle wiem, że siwek na nic nie przyda się westmanowi. Muł spodobał mi się zaraz na pierwszy rzut oka.
— Trzeba wam przyznać, że posiadacie dobry rozum koński.
— Życzę wam, żeby wasz ludzki był tak samo dobry, kochany Samie! Pomóżcie mi dźwignąć z ziemi muła!
Podnieśliśmy go, on zaś stanął spokojnie, drżąc na całem ciele. Nie opierał się też przy założeniu nań siodła i uzdy. Gdy go Sam dosiadł, był mu posłuszny jak ujeżdżony koń.
— Poznać, że miała już pana — rzekł mały — i to dobrego jeźdźca. Uciekła mu pewnie. Wiecie, jaką jej nazwę dam?
— No?
— Mary. Jeździłem już dawniej na mulicy, która się Mary nazywała, nie potrzebuję więc wymyślać innego imienia.
— A więc muł Mary, a strzelba Liddy!
— Tak, to bardzo miłe imiona, nieprawdaż? Ale, ale muszę was poprosić jeszcze o jedną grzeczność.
— Jaką?
— Nie mówcie o tem, co się tu stało! Przysługę tę będę zawsze bardzo wysoko cenił.
— Co też wygadujecie! Tego, co się samo przez się rozumie, nie ceni się wcale wysoko.
— Ja myślę inaczej. Toby tę bandę w obozie śmiech porwał, gdyby się dowiedziała, w jaki sposób Sam Hawkens przyszedł do swej uroczej Mary! Mieliby gaudium, wielkie gaudium. Jeśli o tem nie wspomniecie, to ja...
— Proszę was, bądźcie cicho! — przerwałem. — Nie traćcie słów niepotrzebnie. Jesteście mym nauczycielem i druhem. To wystarczy.
Jego małe chytre oczka zwilżyły się.
— Tak, jestem wam druhem, sir — zawołał z zapałem — i gdybym wiedział, że darzycie mnie także odrobiną miłości, to serce moje pełne byłoby, rozkoszy i radości.
Podałem mu rękę i odrzekłem:
— Mogę wam sprawić tę uciechę, drogi Samie. Bądźcie pewni, że kocham was tak, no... jak się kocha mniej więcej dobrego, zacnego wuja. Wystarczy wam to?
— W zupełności, sir, w zupełności! Jestem tem tak zachwycony, że chciałbym o ile możności zaraz tu na miejscu wam się odwzajemnić. Powiedzcie, co mam uczynić! Czy mam, czy mam... na przykład tę nową Mary zjeść tu w oczach waszych z kośćmi i skórą? Czy może wolicie, żebym sam siebie zamarynował, poćwiartował i połknął? Czy...
— Wstrzymajcie się! — zawołałem z uśmiechem. — Utraciłbym was w obu wypadkach, bo w pierwszym musielibyście pęknąć, a w drugim zginąć na niestrawność, połknąwszy perukę, której nie zniósłby wasz żołądek. Zrobiliście mi już dość przyjemności i jeszcze nieraz okażecie mi swoją miłość. Darujcie więc na razie życie Mary i sobie i starajcie się, żebyśmy wkrótce do obozu wrócili. Chciałbym pracować.
— A cóżeście tutaj robili? Jeśli to nie była praca, to nie wiem, co pracą nazwać.
Przywiązałem konia Dickowego lassem do mego i odjechaliśmy. Mustangi pouciekały oczywiście już dawno, a muł taki był posłuszny, że Sam kilkakrotnie zauważył:
— Ona przeszła szkołę, ta Mary, bardzo dobrą szkołę! Za każdym krokiem coraz więcej czuję i poznaję, że od teraz będę miał dobrego wierzchowca. Ona przypomina sobie teraz, co niegdyś umiała, a co jej między mustangami z głowy wyleciało. Prawdopodobnie ma nie tylko temperament, lecz także charakter.
— Jeśli go jeszcze nie ma, to możecie ją tego nauczyć. Nie jest jeszcze na to za stara.
— Ile ma lat, jak sądzicie?
— Z pięć, nie więcej.
— Ja też tak myślę. Zbadam później, czy się nie mylę. Wam to zwierzę zawdzięczam, tylko wam. Były to dla mnie dwa dni złe, bardzo złe, ale dla was pełne zaszczytu. Czy przypuszczaliście, że nauczycie się polować na bizony i mustangi w tak krótkich odstępach czasu?
— Czemu nie? Tu na Zachodzie trzeba być przygotowanym na wszystko. Spodziewam się, że poznam jeszcze inne polowania.
— Hm, tak. Życzę wam, żebyście z nich wyszli tak, jak wczoraj i dzisiaj. Zwłaszcza wczoraj życie wasze wisiało na włosku. Nie zapominajcie nigdy, że jesteście greenhorn. Ten człowiek pozwala spokojnie zbliżyć się do siebie bawołowi i strzela mu w oczy! Czy to kto widział? Jesteście jeszcze niedoświadczeni i nie doceniacie bizonów. Uważajcie na siebie lepiej w przyszłości i nie ufajcie sobie zanadto! Polowanie na bizona bardzo niebezpieczne. Jest jeszcze tylko jedno bardziej niebezpieczne.
— Jakie?
— Na niedźwiedzia.
— Czy na czarnego z żółtym pyskiem?
— Baribala? Z tego się śmieję, bo bardzo dobroduszny i spokojny, można go nauczyć prasować i haftować. Ja myślę o grizzlim, szarym niedźwiedziu z Gór Skalistych. Pewnie czytaliście o nim, jak zresztą o wszystkiem?
— Tak.
— To się cieszcie, jeżeli nie ujrzycie żadnego. Gdy się podniesie, jest od was wyższy o dwie stopy, a jak raz kłapnie zębami, to wam miazgę z głowy zrobi. Napadnięty i wprawiony we wściekłość nie spocznie, dopóki nie rozszarpie i nie zniszczy wroga.
— Albo wróg jego!
— Oho! Patrzcie, już znowu pokazuje się wasza wielka lekkomyślność! Mówicie o wielkim, niezwyciężonym, szarym niedźwiedziu, jak gdyby chodziło o małego nie groźnego pracza.
— Tak nie jest. Nie lekceważę go sobie, ale też nie zgadzam się na to, że jest niezwyciężony. Nie istnieją zwierzęta drapieżne, którychby nie można pokonać. Tak samo ma się rzecz z grizzlim.
— Czy i to znaleźliście w książkach?
— Tak.
— Hm! Zdaje mi się, że to książki, przez was czytane, są powodem waszej lekkomyślności. Jesteście zresztą człowiekiem rozumnym, jeśli się nie mylę. Potrafilibyście pójść tak samo na szarego niedźwiedzia, jak wczoraj na bizony.
— Gdybym nie mógł inaczej, to tak.
— Nie mógł inaczej! Głupstwo! Co przez to rozumiecie? Każdy może inaczej, jeśli chce!
— To znaczy, że może uciec, jeżeli jest tchórzem. Czy o tem myślicie?
— Tak, ale o tchórzostwie niema przy tem mowy. To nie tchórzostwo uciekać przed grizzlim. Przeciwnie, zaatakować go jest samobójstwem, czystem samobójstwem!
— Tu się nasze zdania rozchodzą. Gdy mię zaskoczy niespodzianie, a czasu do ucieczki zabraknie, to muszę się bronić. Gdy się rzuci na towarzysza, to idę mu na pomoc. To są dwa wypadki, w których nie mogę, lub nie wolno mi uciekać. Poza tem wyobrażam sobie, że odważny westman zabierze się do szarego niedźwiedzia nawet bez przymusu, po to tylko, żeby dać dowód swej odwagi i unieszkodliwić niebezpiecznego drapieżnika, a przytem pokosztować szynki i łap.
— Jesteście wiecznie niepoprawni, cierpnę o was ze strachu. Dziękujcie Bogu, jeźli nie zaznajomicie się z temi łapami i szynką! Nie taję oczywiście, że to największe przysmaki na ziemi, przewyższające nawet polędwicę bawolą.
— Prawdopodobnie zbyteczne są na razie obawy o mnie. Czyżby i w tych stronach żyły szare niedźwiedzie?
— Czemu nie? Grizzli przebywa we wszystkich górach, posuwa się wzdłuż rzek czasem nawet na preryę. Biada temu, kogo napotka. Przestańmy o tem już mówić!
Nie przeczuwał tak samo jak ja, że już nazajutrz inna potoczy się rozmowa na ten temat i że to niebezpieczne zwierzę wejdzie nam w drogę. Nie starczyło już zresztą czasu na dalsze rozstrząsania tej sprawy, gdyż przybyliśmy już do obozu, który posunięto tymczasem naprzód o odmierzoną część przestrzeni. Bancroft zabrał się z trzema surveyorami tęgo do roboty, aby wkońcu pokazać, co potrafi. Wywołaliśmy ogólny podziw.
— Muł, muł! — wołano. — Skąd go macie?
— Przysłano mi go — odrzekł Sam poważnie.
— Nie może być! A kto?
— Pospieszną pocztą, pod opaską za dwa centy. Czy chcecie zobaczyć okładkę?
Kilku się zaśmiało, a reszta jęła wyzywać, ale Sam osiągnął swój cel; nie pytano go dalej. Nie zauważyłem, czy wobec Dicka Stone’a i Willa Parkera okazał się skłonniejszym do wynurzeń, gdyż zabrałem się natychmiast do pomiarów, które też dzięki temu postąpiły naprzód tak prędko, że mogliśmy nazajutrz zabrać się już do doliny, gdzie zderzyliśmy się onegdaj z bizonami. Rozmawiając o tem wieczorem, spytałem Sama, czy mogłyby nam bawoły przeszkodzić, ponieważ, jak się zdawało, obrały sobie tamtędy drogę, a dotychczas przeszła tylko przednia straż i należało się przygotować na to, że ukaże się także trzoda główna.
— Nie sądźcie tak, sir — odrzekł on na to. — Bizony nie są głupsze od mustangów. Napędzone przez nas forpoczty wróciły i przestrzegły trzodę, pójdzie ona z pewnością w kierunku całkiem innym i będzie unikała doliny.
Z brzaskiem dnia przenieśliśmy nasz obóz na górną część tej doliny bez udziału Hawkensa, Stona i Parkera, pierwszy z nich bowiem, chcąc ujeździć swoją Mary, udał się na preryę, gdzie schwytaliśmy muła, a tamci dwaj towarzyszyli jemu.
My, jako surveyorzy, zajęliśmy się przedewszystkiem ustawieniem tyczek pomiarowych przy pomocy kilku podwładnych Rattlera. On sam włóczył się z drugimi, nic nie robiąc, po okolicy. Zbliżyliśmy się podczas tego do miejsca, na którem zabiłem niedawno oba bawoły. Nie zauważywszy z pewnej odległości zwłok starego byka, zdziwiłem się niemało, podszedłem bliżej i zobaczyłem szeroki ślad, ciągnący się się ku zaroślom od miejsca, na którem zwierzę leżało. Na szerokość dwu łokci była trawa zgnieciona, jakby ktoś wlókł coś po niej.
— Do stu piorunów! — zawołał Rattler. — Czy coś podobnego jest możliwe. Kiedy zabieraliśmy stąd mięso, przekonałem się przez zbadanie dokładne, że obydwa buhaje były martwe, tymczasem ten miał jeszcze życie w sobie.
— Tak sądzicie?
— Tak jest. A może myślicie, że martwy bawół sam potrafi się oddalić?
— A czy musiał się sam oddalić? Mógł go ktoś inny usunąć.
— Tak? A kto?
— Naprzykład Indyanie. Trochę dalej na północ znaleźliśmy ślad nogi indyańskiej.
— Tak! Jaki rozumny i mądry bywa taki greenhorn! Gdyby byka zabrali Indyanie, to skądby oni się wzięli?
— Skądsiś.
— Bardzo słusznie. Może nawet z nieba spadli! Ja myślę inaczej. W bawole było jeszcze życie, a gdy odzyskał trochę sił, zawlókł się w zarośla i tam oczywiście zginął.
Rattler poszedł ze swoimi ludźmi za śladem, przypuszczając może, że pospieszę zaraz za nimi, tymczasem ja nie uczyniłem tego, gdyż nie podobał mi się szyderczy ton, jakim do mnie przemawiał, nadto czekała mię robota. Zresztą było mi dość obojętne, gdzie się podział trup byka. Zabrałem się więc do pracy, ale zaledwie wziąłem tyczkę do ręki, gdy z zarośli zabrzmiały okrzyki przerażenia, huknęły dwa czy trzy strzały i doleciał mnie głos Rattlera:
— Na drzewa, prędko na drzewa, bo śmierć! On nie umie się wspinać!
Kogo miał na myśli, mówiąc, że nie umie się wspinać? Wtem wypadł z zarośli jeden z jego ludzi w skokach, jakie się robi tylko w strachu śmiertelnym.
— Co tam, co tam? — zapytałem głośno.
— Niedźwiedź, olbrzymi niedźwiedź, szary grizli! — stęknął, przebiegając koło mnie.
Równocześnie zakrzyknął jakiś wrzaskliwy głos:
— Na pomoc, na pomoc! Ma mnie! Oh, oh!
Tak ryczeć mógł tylko człowiek, przed którym rozwarła się paszcza śmierci. Groziło mu widocznie wielkie niebezpieczeństwo, należało więc przyjść mu z pomocą. Zostawiłem był strzelbę w namiocie, ponieważ mi przeszkadzała w pracy, przez co nie postąpiłem bynajmniej lekkomyślnie, gdyż jako surveyorzy mieliśmy do obrony westmanów. Gdybym był poleciał dopiero do namiotu, człowiek ów byłby rozszarpany, zanim zdołałbym do niego powrócić. Musiałem więc pójść tak, jak stałem, tylko z nożem i rewolwerami za pasem. Ale cóż ta broń znaczy wobec szarego niedźwiedzia! Grizli to blizki krewny wymarłego już niedźwiedzia jaskiniowego i należy raczej do czasów przedhistorycznych niż do teraźniejszości. Dochodzi do dziewięciu stóp wysokości, a ja sam zabijałem sztuki, ważące po tyleż cetnarów. Obdarzony jest taką siłą muskułów, że z jeleniem, źrebięciem, lub cielęciem bawołem w pysku biegnie z łatwością. Tylko na rączym i silnym koniu potrafi jeździec przed nim umknąć. Wobec olbrzymiej siły, bezwzględnej nieustraszoności i nieznużonej wytrwałości szarego niedźwiedzia uważają Indyanie jego zabicie za czyn ogromnie zuchwały.
Poskoczyłem w zarośla. Ślad prowadził dalej, aż tam, gdzie zaczynały się drzewa. Tam zawlókł niedźwiedź stadnika i stamtąd też wyszedł był poprzednio, dlatego nie widzieliśmy jego śladów, bo przygniótł je ciężar ciągnionego bizona.
Była to chwila okropna. Za mną wołali surveyorzy, biegnąc do namiotu po broń, przedemną krzyczeli westmani, a wśród tego brzmiały wrzaski boleści tego, którego niedźwiedź dostał w swoje łapy.
Zbliżałem się za każdym skokiem. Wtem usłyszałem głos niedźwiedzia, a raczej nie głos, gdyż i tem różni się ten niedźwiedź od innych gatunków, że nie mruczy, lecz w gniewie lub bolu w szczególny sposób parska i prycha głośno i szybko.
Nareszcie stanąłem na miejscu. Przedemną leżało zupełnie rozszarpane cielsko bizona, z prawej i lewej strony krzyczeli westmani, którzy prędko pouciekali na drzewa i czuli się tam dość bezpieczni, gdyż rzadko kiedy, a raczej nigdy nie widziano, żeby szary niedźwiedź piął się na drzewo. Poza trupem bawolim starał się jeden z westmanów dostać się na drzewo, ale niedźwiedź go przytem zaskoczył. Leżał górną połową ciała na pierwszym nizkim konarze, obejmując pień obu rękami, a grizzli podniósłszy się szarpał przedniemi łapami jego nogi i brzuch. Jeden rzut oka przekonał mię, że ten człowiek przepadł bez ratunku. Mogłem więc teraz uciec bez narażania się na jakiekolwiek zarzuty, ale ten widok podziałał na mnie z nieodporną potęgą. Porwałem jedną z porzuconych strzelb, ale niestety już w niej naboju nie było. Przeskoczyłem przez bawoła i zadałem niedźwiedziowi kolbą z całej siły cios w czaszkę. Ale cóż? Strzelba rozprysnęła się jak szkło w moich rękach, zyskałem jednak tyle przynajmniej, że odwróciłem uwagę niedźwiedzia od ofiary. Zwrócił głowę ku mnie, ale nie jak drapieżne zwierzę z gatunku kotów, lub psów, lecz powoli, jakby się zdziwił tym głupim atakiem. Mierząc mnie swojemi małemi oczyma zdawał się namyślać, czy ma zostać przy swojej ofierze, czy mnie pochwycić. Tych kilka chwil ocaliło mi życie, gdyż wpadłem na myśl, w mem położeniu szczęśliwą i jedyną. Wyrwałem z za pasa rewolwer, podbiegłem tuż do niedźwiedzia i strzeliłem mu cztery razy w oczy. Dokonałem tego oczywiście tak prędko, jak tylko mogłem nadążyć, poczem odskoczyłem daleko w bok i stanąłem, przypatrując się, z dobytym nożem.
Gdybym się był nie ruszył z miejsca, byłbym to przypłacił życiem, gdyż oślepione zwierzę puściło czemprędzej drzewo i rzuciło się na miejsce, na którem stałem przed chwilą. Nie znalazłszy mnie tam, zaczął niedźwiedź szukać mnie wśród jadowitego sapania i wściekłych uderzeń łapami. Jak szalony kręcił się na wszystkich czterech łapach w kółko, szarpał ziemię, skakał na wszystkie strony, sięgając łapami daleko od siebie, aby mnie chwycić, ale to mu się nie udało, gdyż na szczęście trafiłem dobrze. Byłby go może węch zaprowadził do mnie, ale ta szalona wściekłość zagłuszyła w nim instynkt.
Wreszcie zajął się niedźwiedź swoimi ranami, zaniedbując tego, który je zadał. Usiadł, podniósł się w tej pozycyi i zaczął sobie, parskając i kłapiąc zębami, przecierać oczy przedniemi łapami. Ja stanąłem czemprędzej przy nim i wbiłem mu dwa razy nóż między żebra. Sięgnął za mną w tej chwili, ale znowu napróżno, gdyż mnie już przy nim nie było. Nie trafiłem go w serce, miał więc jeszcze siły szukać mnie ze zdwojoną zajadłością może przez dziesięć minut. Utracił jednak w czasie tego wiele krwi i zmęczył się widocznie. Potem usiadł napowrót i znów zaczął oczy przecierać, dając mi sposobność do następnych dwu pchnięć nożem, o wiele skuteczniejszych. Odskoczyłem, a on opuścił przednie łapy na ziemię, podbiegł, chwiejąc się i chrapiąc, naprzód, potem w bok i znowu napowrót, chciał się podnieść, ale sił już nie starczyło. Upadł na bok, potoczył się tam i nazad, napróżno starając się wstać. Wreszcie wyciągnął się i legł spokojnie.
— Dzięki Bogu! — krzyknął Rattler z drzewa. — Bestya nie żyje. Byliśmy w okropnem niebezpieczeństwie.
— Nie wiem, na czem ta okropność polegała — odrzekłem. — Przecież postaraliście się o bezpieczeństwo. Teraz możecie zleźć.
— Nie, nie jeszcze! Zbadajcie wpierw, czy naprawdę niedźwiedź zginął.
— To zbyteczne.
— Nie powinniście tak twierdzić. Wy nie macie pojęcia, jak wielką siłę życia posiada takie bydlę. Zbadajcie zatem!
— Czy może dla was? Jeśli chcecie dowiedzieć się, czy żyje, to przekonajcie się sami! Wszak wy słynny westman, a ja greenhorn!
Podszedłem teraz do towarzysza, wiszącego jeszcze w opisanej poprzednio pozycyi. Przestał już był jęczeć i nie ruszał się wcale. Z jego wykrzywionej twarzy patrzyły ku mnie oczy szklannym wzrokiem. Nogi obdarte były z mięsa aż do kości, a z brzucha wypływały mu wnętrzności. Opanowałem odrazę, jaką wzbudził we mnie ten okropny widok i zawołałem:
— Puśćcie się, sir! Ja was zdejmę.
Nic nie odpowiedział, ani jednym ruchem nie okazał, że słowa moje rozumie. Poprosiłem jego towarzyszy, żeby z drzew pozłazili i pomogli mi, ale słynni westmani nie dali się do tego nakłonić, dopóki nie przewróciłem kilka razy niedźwiedzia, dowodząc w ten sposób, iż rzeczywiście nie żyje. Wówczas odważyli się zejść i zdjęli zemną okropnie poszarpanego człowieka na ziemię, nie bez trudności, gdyż ramiona jego trzymały silnie drzewo. Trzeba było dopiero odczepić je od gałęzi.
W tem też tkwił niezawodny znak, że towarzysz nie żył.
Ale ten zgon okropny nie wzruszył widocznie jego towarzyszy, gdyż zaraz odwrócili się od niego ku niedźwiedziowi, a ich dowódca powiedział:
— Teraz będzie odwrotnie: pierwej chciał niedźwiedź nas pożreć, a teraz my pożremy jego. Prędzej ludzie, zdjąć skórę, dobierzmy się do szynki i do łap!
Dobył noża i ukląkł, chcąc wprowadzić zaraz w czyn swój zamiar. Lecz ja zauważyłem:
— Bylibyście w każdym razie zdobyli większy zaszczyt dla siebie, gdybyście, dopóki żył, spróbowali byli na nim swojego noża. Teraz zapóźno. Nie trudźcie się!
— Co? — wybuchnął. — Może mi przeszkodzicie w wykrojeniu pieczeni?
— Oczywiście, mr. Rattler!
— Jakiem prawem?
— Wielkiem i niezaprzeczonem. Ja przecież powaliłem niedźwiedzia.
— To nieprawda. Nie będziecie chyba twierdzili, że greenhorn zabił nożem szarego niedźwiedzia. Myśmy strzelili kilka razy do niego, gdyśmy go ujrzeli.
— A potem pouciekaliście czemprędzej na drzewa; Tak, to prawda, prawda!
— Ale nasze kule dosięgły go i od nich on zginął ostatecznie, a nie od tych kilku ukłuć szpilką, jakie zadaliście mu, gdy już ledwie dyszał. Niedźwiedź nasz, zrobimy z nim, co nam się spodoba. Zrozumiano?
Chciał rzeczywiście zabrać się już do roboty, lecz go przestrzegłem:
— Odstąpcie natychmiast, mr. Rattler, bo nauczę was zważać na moje słowa! Zrozumiano?
Gdy mimo to wjechał nożem w futro niedźwiedzia, pochwyciłem go tak, jak nad nim klęczał, rękami za biodra i cisnąłem nim o najbliższe drzewo, aż zatrzeszczało. W tej chwili gniewu było mi zupełnie obojętnem, czy sobie przytem co połamie, czy nie. Kiedy jeszcze leciał, wyrwałem drugi nabity rewolwer z za pasa, aby się obronić, gdyby się na mnie chciał rzucić. Rattler podniósł się, spojrzał na mnie z wściekłością, dobył noża i zawołał.
— Odpokutujecie wy za to! Uderzyliście mnie już raz, postaram się, żebyście się nie mogli porwać na mnie po raz trzeci!
Już zamierzył się był zrobić krok ku mnie, ale ja skierowałem rewolwer ku niemu i zagroziłem:
— Jeszcze krok, a kulę wam w łeb wpakuję! Precz z nożem! Na „trzy!“ strzelam, jeśli jeszcze będziecie go w ręku trzymali. A więc: raz... dwa... i...
On trzymał nóż, wskutek czego ja byłbym strzelił istotnie, może nie w głowę, ale w rękę, gdyż chodziło o to, żeby poczuli szacunek dla mojej osoby, ale szczęściem nie doszło do tego, gdyż w tej krytycznej chwili zabrzmiał jakiś głos:
— Gents, czyście poszaleli! Jaki może być słuszny powód do tego, żeby biali karki sobie kręcili! Stójcie!
Spojrzeliśmy w stronę, skąd głos nas doleciał, i ujrzeliśmy człowieka wychodzącego z za drzewa. Był mały, chudy i garbaty, ubrany prawie jak czerwonoskórzec. Trudno było dobrze rozpoznać, czy to był biały, czy Indyanin. Ostre rysy twarzy wskazywały na to drugie, chociaż ta twarz, aczkolwiek opalona od słońca, musiała być kiedyś białą. Z głowy nieokrytej spływały ciemne włosy aż na ramiona. Ubranie jego składało się ze skórzanych indyjskich spodni i takiej samej koszuli myśliwskiej, uzbrojenie zaś stanowiła strzelba i nóż. Spojrzenie miał bardzo inteligentne i mimo ułomnej postaci nie wywoływał wrażenia śmiesznego. Zresztą tylko ludzie ordynarni chyba natrząsają się z niezawinionego błędu cielesnego. Do tego rodzaju ludzi należał Rattler, gdyż ujrzawszy przybysza, zawołał:
— Halloo, cóż to za karzeł i dziwoląg! Czy tu na pięknym Zachodzie bywają tacy ludzie?
Obcy zmierzył go od stóp do głów i odrzekł spokojnie tonem wyższości:
— Dziękujcie Bogu, że was obdarzył zdrowszymi członkami. Zresztą ciało nie odgrywa w człowieku najważniejszej roli, dużo zależy także od serca i ducha, a co do tego nie obawiam się porównania z wami.
Zrobił pogardliwy ruch ręką i zwrócił się do mnie:
— Macie siłę w kościach, sir! Rzucić w powietrze tak ciężkiego człowieka nie potrafi ktokolwiek tak łatwo. Rozkosz była popatrzeć na to.
Po tych słowach kopnął niedźwiedzia i ciągnął dalej, jak gdyby żałował:
— A więc to jest ten, którego my chcieliśmy mieć! Szkoda, że tak nie jest.
— Chcieliście go zabić?
— Tak. Znaleźliśmy wczoraj trop jego i szliśmy za nim w różne strony polem i gąszczem, aż teraz, kiedy dostajemy się na miejsce, rzecz już skończona.
— Mówicie w liczbie mnogiej, sir; nie jesteście sami?
— Nie, zemną są dwaj gentlemani.
— Kto taki?
— Przedstawię ich wam, skoro się dowiem, kto wy jesteście. W tej okolicy nie można być dość ostrożnym, napotyka się więcej złych ludzi, niż dobrych.
Powlókł spojrzeniem po Rattlerze i jego towarzyszach i mówił dalej przyjaźnie:
— Zresztą widać zaraz po gentelmanie, czy można mu zaufać. Słyszałem koniec waszej rozmowy i wiem poniekąd, co mam sądzić.
— Jesteśmy surveyorami, sir, — objaśniłem. — Jeden starszy inżynier, czterej surveyorzy, trzej scouci i dwunastu westmanów dla naszej obrony.
— Hm, co do tego, to wydajecie mi się człowiekiem, niepotrzebującym obrony. A więc jesteście surveyorami. Macie tu jaką czynność?
— Tak.
— A co odmierzacie?
— Kolej.
— Która ma tędy przechodzić?
— Tak.
— Więc zakupiliście te terytorya?
Wzrok jego stał się przy tem pytaniu kłujący, a oblicze mu spoważniało. Miał widocznie powód do tych zapytań, to też odrzekłem:
— Polecono mi wziąć udział w pomiarach, wykonywam też to, nie troszcząc się o resztę.
— Hm, tak! Sądzę jednak, że wiadomo wam, jak o tem myśleć należy. Teren, na którym się znajdujecie, jest własnością Indyan, a mianowicie Apaczów, z plemienia Mescalerów. Twierdzę stanowczo, że ani kraju tego oni nie sprzedali, ani też nie odstąpili w żaden inny sposób.
— Co was to obchodzi? — zawołał do niego Rattler. — Nie kłopoczcie sobie głowy cudzemi sprawami! Lepiej pamiętajcie o swoich!
— Ja też to czynię, sir, czynię, ponieważ jestem Apaczem i do tego Meskalero.
— Wy? Nie dajcie się wyśmiać! Trzebaby ślepym być, żeby nie poznać, że jesteście białym.
— A mimo to się mylicie! Nie sądźcie o mnie z barwy mej skóry, lecz podług imienia. Nazywają mnie Kleki-petra.
To znaczy w języku Apaczów, których dyalektu nie umiałem jeszcze podówczas, tyle, co biały ojciec. Rattler słyszał już widocznie to imię, gdyż postąpił krok naprzód ruchem ironicznego zdumienia i powiedział:
— Ach, Kleki-petra, słynny bakałarz Apaczów! Źle, że jesteście garbaty. Dużo was to trudu pewnie kosztuje, że nie śmieją się z was te czerwone gałgany.
— O, to nic nie szkodzi, sir! Przywykłem do tego, że szydzą ze mnie gałgany, bo ludzie rozsądni tego nie czynią. A teraz, skoro już wiem, kim jesteście i co tu robicie, mogę wam wyjawić, kim są moi towarzysze. Będzie najlepiej, jeśli wam ich pokażę.
Krzyknął jakieś indyańskie słowo ku lasowi, na co ukazały się dwie, nadzwyczaj zajmujące, postaci i z godnością przybliżyły się do nas. Byli to Indyanie i, jak to na pierwszy rzut oka wywnioskowałem: ojciec i syn.
Starszy był nieco więcej niż średniego wzrostu, ale bardzo silnie zbudowany. Z postawy jego biła pewna szlachetność, a z ruchów wnosić należało o wielkiej fizycznej zręczności. Twarz miał typowo indyańską, choć o nie tak ostrych i wyrazistych rysach, jak to zwykle bywa u czerwonoskórców. Oko jego miało wyraz spokojny, niemal łagodny, wyraz cichego wewnętrznego skupienia, które musiało go wynosić nad zwyczajnych współplemieńców. Na głowie nie nosił żadnego okrycia ciemne włosy związane były w kłąb, podobny do hełmu, w którym tkwiło orle pióro na znak godności wodza. Ubranie składało się z mokassynów, opatrzonych frędzlami spodni i ze skórzanej bluzy myśliwskiej. Wszystko bardzo proste i sporządzone nadzwyczaj trwale. Z za pasa wystawał nóż, oraz zwieszało się kilka torebek z drobiazgami, potrzebnymi westmanowi. Na szyi zauważyłem woreczek z lekami i fajkę pokoju z główką, toczoną ze świętej gliny. W ręku trzymał dwururkę, której części drewniane obite były srebrnymi gwoździami. Tą strzelbą, zwaną później strzelbą srebrną, miał się syn jego Winnetou tak bardzo wsławić.
Młodszego strój różnił się od stroju starszego tylko zgrabniejszem wykonaniem. Mokassyny ozdobione były szczecią jeżatki, a szwy spodni i bluzy delikatnemi czerwonemi nićmi. On nosił także na szyi woreczek z lekami, a do tego kalumet. Uzbrojenie stanowiły także, jak u ojca, nóż i dwururka. Głowę miał również okrytą, a włosy związane w węzeł, ale bez pióra. Były tak długie, że mimo węzła opadały mu z tyłu na plecy. Niejedna dama pozazdrościłaby mu tych wspaniałych, aż niebiesko połyskujących włosów. Rysy jego twarzy, jasno brunatnej, z lekkim odcieniem bronzu, odznaczały się jeszcze większą szlachetnością, niż rysy ojca. Jak się teraz domyśliłem, a później dowiedziałem, był w tym samym wieku, co i ja, i zrobił na mnie na pierwszy rzut oka głębokie wrażenie. Czułem, że musi być dobrym człowiekiem i posiadać nadzwyczajne zdolności. Przypatrzyliśmy się sobie nawzajem długiem i badawczem spojrzeniem, a w czasie tego wydało mi się, że z jego poważnych, ciemnych, o aksamitnym połysku, oczu zamigotało na krótką chwilę przyjazne mi światło jakby pozdrowienie, wysłane otworem w chmurach przez słońce na ziemię.
— Oto moi towarzysze i przyjaciele — rzekł Kleki-petra, wskazując najpierw na ojca, a potem na syna. — To Inczu-czuna[4], wielki wódz Mescalerów, uznany także za dowódcę innych plemion Apaczów. A tu stoi syn jego Winnetou, który pomimo młodości dokonał już więcej dzielnych czynów, niż dziesięciu starych wojowników przez całe życie. Imię jego głosić będą kiedyś i sławić, jak daleko sięgają sawanny i Góry Skaliste.
Brzmiało to trochę przesadnie, ale jak się później przekonałem, nie powiedział on za wiele. Rattler zaśmiał się szyderczo i zawołał:
— Ten młokos miałby takie czyny popełnić? Mówię naumyślnie „popełnić“, gdyż czyny jego obracają się z pewnością w zakresie kradzieży, rozbojów i grabieży. Już my to znamy. Wszyscy czerwoni kradną i grabią.
Była to ciężka obelga. Trzej obcy udali, że jej nie słyszeli. Przystąpili do niedźwiedzia i jęli mu się przypatrywać. Kleki-petra pochylił się nad nim i zbadał.
— Zginął od pchnięć, zadanych nożem, a nie od kul — rzekł, zwracając się do mnie.
Słyszał z ukrycia sprzeczkę moją z Rattlerem i chciał tylko stwierdzić, że miałem słuszność.
— To się pokaże — rzekł Rattler. — Co się taki garbaty bakałarz rozumie na polowaniu na niedźwiedzie? Gdy zdejmiemy skórę z niedźwiedzia, zobaczymy, która rana była śmiertelną. Ja nie pozwolę się greenhornowi oszukać w mem prawie.
Na to pochylił się także Winnetou nad niedźwiedziem, dotknął miejsc krwawych i zapytał mnie, wyprostowawszy się napowrót:
— Kto rzucił się z nożem na niego?
Mówił czystą angielszczyzną.
— Ja — odpowiedziałem.
— Czemu mój młody brat nie strzelał?
— Bo nie miałem strzelby przy sobie.
— Tu leżą strzelby!
— Nie są moje. Ci, do których one należą, poodrzucali byli je i powyłazili na drzewa.
— Idąc śladem niedźwiedzia, słyszeliśmy zdala okrzyki strachu. Gdzie to było?
— Tu.
— Uff! Wiewiórki i śmierdziele zmykają na drzewa za zbliżeniem się nieprzyjaciela, mężczyzna jednak powinien walczyć, gdyż, jeśli ma odwagę, to dana mu jest moc pokonania najsilniejszego zwierzęcia. Mój młody biały brat posiadał tę odwagę. Dlaczego nazywają go tu greenhornem?
— Ponieważ po raz pierwszy i dopiero przez krótki czas jestem na Zachodzie.
— Blade twarze, to szczególni ludzie. Nazywają greenhornem młodzieńca, który tylko z nożem w ręku rzuca się na straszliwego grizzli, a tym, którzy ze strachu wyłażą na drzewa i tam wyją z przerażenia, wolno siebie uważać za dzielnych westmanów. Czerwoni są sprawiedliwi; u nich mężny nie może uchodzić za tchórza, a tchórz za mężnego.
— Syn mój słusznie powiedział — potwierdził ojciec trochę gorszą angielszczyzną. — Ta młoda blada twarz, to już nie greenhorn. Kto w ten sposób zabija szarego niedźwiedzia, tego trzeba nazwać wielkim bohaterem. Nadto ten, który to czyni, aby drugich ocalić, powinien się spodziewać z ich strony wdzięczności, nie obelg. Howgh! Wyjdźmy w pole, aby zobaczyć, dlaczego znajdują się blade twarze w tych stronach.
Jakaż różnica między moimi białymi towarzyszami a tymi, pogardzanymi przez nich, Indyanami! Już samo poczucie sprawiedliwości skłoniło czerwonoskórych do oświadczenia się na moją korzyść, co nawet było odwagą z ich strony. Ich było tylko trzech, nie wiedzieli, ile my głów liczymy, narażali się więc na niebezpieczeństwo, robiąc sobie wrogów z naszych westmanów. Ale o tem nie pomyśleli nawet widocznie, bo przeszli obok nas powoli i dumnym krokiem, opuszczając zarośla. My udaliśmy się za nimi. Wtem Inczu-czuna ujrzał wbite w ziemię paliki miernicze, stanął, odwrócił się do mnie i zapytał:
— Co tu się robi? Czy blade twarze chcą ten kraj zmierzyć?
— Tak.
— Na co?
— Aby zbudować drogę dla konia ognistego.
Z oczu jego zniknął wyraz spokojnej zadumy. Rozgorzał gniewem i zapytał pospiesznie:
— Czy ty należysz do tych ludzi?
— Tak.
— Czy mierzyłeś razem z nimi?
— Tak.
— I płacą ci za to?
— Tak.
Obrzucił mnie pogardliwem spojrzeniem, a tak samo pogardliwie odezwał się do Kleki-petry:
— Nauki twoje brzmią bardzo pięknie, ale nie zawsze się sprawdzają. Oto zobaczyliśmy raz młodą bladą twarz z mężnem sercem, szczerem obliczem i rzetelnemi oczyma, a zaledwie spytaliśmy, co ona tu robi, wychodzi na jaw, że przybyła, aby nam za zapłatę kraść ziemię. Twarze białe mogą sobie być dobre, czy złe, wewnątrz jest zawsze jeden taki sam jak drugi!
Uczciwość każe mi wyznać, że nie znalazłem wtedy słów na obronę. W duchu czułem się zawstydzonym, gdyż wódz miał słuszność. Czyż mogłem być dumnym ze swojego zawodu, ja, surowo moralny, chrześcijański mierzyciel kraju?
Starszy inżynier ukrył się był razem z trzema surveyorami w namiocie, wyglądając przez dziurkę w stronę, skąd przybyć miał niedźwiedź. Spostrzegłszy nas, odważyli się wyleźć, wielce zdumieni, a nawet stropieni widokiem Indyan. Przywitali nas oczywiście pytaniem, jak obroniliśmy się przed niedźwiedziem. Rattler odrzekł:
— Zastrzeliliśmy go i w południe będą na obiad łapy niedźwiedzie, a wieczór szynka.
Trzej goście spojrzeli na mnie, jakby pytając, czy do tego dopuszczę.
— A ja twierdzę — rzekłem — że to ja niedźwiedzia zakłułem. Tutaj stoją trzej rzeczoznawcy, którzy przyznali mi słuszność, ale niech to jeszcze nie rozstrzyga. Gdy nadejdą Hawkens, Stone i Parker, wydadzą sąd swój, do którego my się zastosujemy.
— Dyabła mi tam stosować się do nich! — mruknął Rattler. — Pójdę tam z moimi ludźmi, aby niedźwiedzia rozkroić, a kto nam w tem zechce przeszkodzić, dostanie w brzuch pół tuzina kul!
— Nie nadymajcie się tak, bo zaraz będziecie cieńszy, mr. Rattlerze! Ja się tak waszych kul nie boję, jak wy baliście się niedźwiedzia. Mnie nie wpędzicie na drzewo; zapamiętajcie to sobie! Nie sprzeciwiam się temu, żebyście poszli, ale tylko ze względu na naszego zmarłego towarzysza, którego macie pochować. Nie możecie go przecież tak zostawić.
— Zginął kto? — zapytał Bancroft przestraszony.
— Tak, Rollins — odrzekł Rattler. — Ten biedak utracił życie tylko przez cudzą głupotę, bo mógł się ocalić.
— Jak to? Przez czyją głupotę?
— No, zrobił tak, jak my i poskoczył ku drzewu. Byłby wylazł zupełnie dobrze, tymczasem nadbiegł ten greenhorn i w głupi sposób podrażnił niedźwiedzia, który rzucił się potem wściekle na Rollinsa i poszarpał go na sztuki.
To była jednak tak daleko posunięta nieuczciwość, że ze zdziwienia mowy omal nie straciłem. Nie mogłem ścierpieć takiego przedstawienia sprawy i to jeszcze w mej obecności. Zwróciłem się więc do Rattlera prędko z zapytaniem:
— Czy takie jest wasze przekonanie, mr. Rattlerze?
— Yes! — skinął stanowczo głową i wyciągnął rewolwer, w przypuszczeniu, że napadnę go czynnie.
— Rollins mógł uniknąć śmierci i tylko ja mu przeszkodziłem?
— Yes.
— Ja zaś sądzę, że niedźwiedź go pochwycił, zanim ja nadszedłem!
— Kłamstwo!
Well, to posłyszycie i poczujecie prawdę!
Po tych słowach wytrąciłem mu lewą ręką rewolwer, a prawą wymierzyłem tak potężny policzek, że potoczył się może o sześć kroków na ziemię. Zerwał się, wyjął nóż z za pasa i przybiegł do mnie, rycząc jak wściekłe zwierzę. Odparowałem pchnięcie nożem lewą ręką, a prawą grzmotnąłem go po głowie tak mocno, że padł nieprzytomny pod moje nogi.
— Uff, uff! — zawołał zdumiony Inczu-czuna, zapominając na widok tego ciosu myśliwskiego o zwykłem indyańskiem panowaniu nad sobą. Ale już w następnej chwili poznałem, że żałował tego uznania.
— To był znowu Shatterhand, — rzekł surveyor Wheeler.
Nie zważałem na te słowa, lecz zwróciłem oczy na kolegów Rattlera. Widziałem, że są wściekli, ale żaden nie odważył się ze mną zaczepić. Zdobyli się tylko na to, że dużo mruczeli i klęli pomiędzy sobą.
— Weźcie się raz porządnie do Rattlera, mr. Bancrofcie! — rzekłem do inżyniera. — Nic mu nie uczyniłem, a on szuka ze mną wciąż zwady. Obawiam się, że w obozie przyjdzie z tego powodu do morderstwa, albo zabójstwa. Odprawcie go, a jak nie, to ja mogę odejść.
— Oho, sir, tak źle chyba jeszcze nie jest!
— Tak, jest źle. Macie tu jego nóż i rewolwer. Nie oddajcie mu ich, dopóki się nie uspokoi, bo zapewniam was, że będę się bronił, a jeśli jeszcze raz przyjdzie do mnie z bronią w ręku, to go zastrzelę. Nazywacie mnie greenhornem, ale ja znam prawa preryi. Kto mi grozi rewolwerem lub nożem, tego wolno mi zabić na miejscu.
Tyczyło się to oczywiście nie tylko Rattlera, lecz także jego westmanów, którzy na to ani słowem się nie odezwali. Teraz zwrócił się wódz Inczu-czuna do inżyniera:
— Ucho moje usłyszało dopiero co, że ty masz między blademi twarzami prawo rozkazu. Czy jest tak?
— Tak. — odpowiedział zapytany.
— Wobec tego muszę z tobą pomówić.
— O czem?
— Dowiesz się. Stoisz na nogach, ale mężowie powinni siedzieć podczas narady.
— Czy chcesz być naszym gościem?
— To niemożliwe. Jak mogę być twoim gościem, skoro ty znajdujesz się na mojej ziemi, w moim lesie, na mojej dolinie i mojej preryi. Niechaj biali mężowie usiędą. Co to za blade twarze, które tu jeszcze nadchodzą?
— Należą do nas.
— Więc niechaj z nami zasiędą.
Sam, Dick i Will powracali właśnie z przejażdżki. Jako doświadczeni westmani zdziwili się nie mało na widok Indyan, a zaniepokoili się, dowiedziawszy się, kim oni są.
— Kto jest ten trzeci? — spytał mnie Sam.
— Nazywa się Kleki-petra, a Rattler przezwał go bakałarzem.
— Kleki-petra, bakałarz? Ach, o nim słyszałem, jeśli się nie mylę. To bardzo tajemniczy człowiek, biały, a żyje już długo pośród Apaczów, coś w rodzaju misyonarza, chociaż nie jest kapłanem. Cieszę się, że go widzę. Pomacam go trochę, hi! hi! hi!
— Jeśli na to pozwoli!
— Nie ukąsi mnie chyba. Czy stało się co jeszcze?
— Tak.
— Co?
— Coś bardzo ważnego.
— To gadajcie, co!
— Zrobiłem to, przed czem ostrzegaliście mnie wczoraj.
— Nie wiem, co macie na myśli. Ostrzegałem was przed wielu rzeczami.
— Grizzli.
— Jak, gdzie, cooo? Był tutaj szary niedźwiedź?
— I jeszcze jaki?
— Gdzieżto, gdzie? Żartujecie chyba!
— Ani mi to w głowie. Za tymi krzakami w lesie. Zawlókł tam starego byka.
— Rzeczywiście, naprawdę? A do stu piorunów, musiało się wtedy właśnie stać, kiedy człowieka nie było. Czy zginął kto?
— Rollins.
— A wy? Jak wyście postąpili? Trzymaliście się chyba zdaleka?
— Tak.
— To słuszne! Ale nie chce mi się w to uwierzyć.
— Możecie spokojnie uwierzyć. Trzymałem się o tyle zdaleka, że mi nie mógł nic zrobić, ja zaś jemu wbiłem nóż między żebra.
— A to wy mądrzy jesteście! Zaatakowaliście go nożem?
— Tak, bo strzelby nie miałem.
— Co za człowiek! Prawdziwy, rzetelny, greenhorn. Wziął z sobą umyślnie ciężką strzelbę na niedźwiedzie, a gdy jednego spotkał, strzela nożem zamiast z rusznicy. Czy uważałby kto coś podobnego za możliwe? Jakżeż do tego przyszło?
— Tak, że Rattler twierdzi, iż to nie ja położyłem niedźwiedzia trupem, lecz on.
Opowiedziałem mu, jak się wszystko odbyło, i jak się potem znowu starłem z Rattlerem.
— Człowiecze, jesteście rzeczywiście lekkoduchem nie do uwierzenia! — zawołał. — Nie widział nigdy jeszcze szarego niedźwiedzia i idzie nań jak na starego pudla! Muszę się natychmiast przypatrzyć zwierzęciu. Chodźcie, Dicku i Willu! Zobaczcie wy także, jakie głupstwo popełnił znowu ten greenhorn.
Chciał się oddalić, ale w tej chwili przyszedł Rattler do siebie, Sam zaś zwrócił się doń ze słowami:
— Słuchajcie, mr. Rattlerze, mam coś wam powiedzieć. Zaczepiliście znowu mojego młodego przyjaciela. Gdybyście się jeszcze raz poważyli, postaram się o to, żeby się to wogóle już więcej nie stało. Moja cierpliwość się skończyła. Zapamiętajcie to sobie!
Po tem ostrzeżeniu opuścił nas w towarzystwie Stone’a i Parkera. Na twarzy Rattlera odbiła się wściekłość, rzucał na mnie pełne nienawiści spojrzenia, ale milczał. Podobny był do miny, mającej wybuchnąć za chwilę.
Obaj Indyanie usiedli na trawie razem z Kleki-petrą, a inżynier naprzeciwko nich, lecz rozmowa nie zaczęła się jeszcze. Czekali na powrót Sama i jego wyrok. Wrócił on niebawem i zawołał już zdala:
— Co za głupota strzelać do niedźwiedzia, a potem zmykać. Jeśli się nie chce stanąć z nim do walki, nie strzela się wogóle, lecz zostawia go się w spokoju, wówczas nic nikomu nie zrobi. Ten Rollins okropnie wygląda! Któż to zabił niedźwiedzia?
— Ja — zawołał Rattler pospiesznie.
— Wy? A czem?
— Kulą.
Well, to się zgadza — to słuszne!
— Tak też myślałem.
— Tak, niedźwiedź zginął od kuli.
— A więc należy do mnie. Słuchajcie, ludzie! Sam Hawkens oświadczył się za mną — krzyczał Rattler z tryumfem.
— Tak, za wami. Wasza kula przeszła mu po głowie i urwała czubek ucha. Wskutek utraty takiego czubka ginie grizzli oczywiście na miejscu, hi! hi! hi! Jeśli to prawda, że kilku wypaliło naraz, to trafili właśnie poza niego ze strachu. Tylko jedna kula musnęła go w ucho, poza tem z kul ani śladu. Są natomiast cztery tęgie znaki od noża: dwa w okolicy serca, a dwa na wprost serca. Ale kto go pchnął nożem?
— Ja — odpowiedziałem.
— Tylko wy?
— Nikt więcej.
— Wobec tego niedźwiedź jest wasz, to znaczy, futro jest wasze, do mięsa mają prawo wszyscy, ponieważ stanowimy towarzystwo, tylko wy je musicie rozdzielić. Taki zwyczaj panuje na dzikim Zachodzie. Cóż wy ma to, mr. Rattlerze?
— Niech was dyabeł porwie!
Rzucił jeszcze kilka przekleństw i poszedł do wozu, na którym leżała baryłka brandy. Nalał sobie wódki do szklanki i wypił co tchu. Byłem pewien, że będzie pił, dopóki tylko zdoła.
Sprawa była już załatwiona, przeto Bancroft wezwał wodza Apaczów, by przedłożył swoje życzenia.
— To, co chcę wypowiedzieć, nie jest życzeniem, to rozkaz — odrzekł dumnie Inczu-czuna.
— A my nie przyjmujemy rozkazów — zapewnił taksamo dumnie inżynier.
Przez twarz wodza przemknęło coś jakby gniew, lecz pohamował się i rzekł spokojnie:
— Mój biały brat odpowie mi na kilka pytań, ale zgodnie z prawdą. Czy posiada swój dom tam, gdzie mieszka?
— Tak.
— I ogród przy tem?
— Tak.
— Czy mój brat zniósłby, żeby mu sąsiad budował drogę przez ogród?
— Nie.
— Krainy po tamtej stronie Gór Skalistych i na wschód od Mississipi należą do bladych twarzy. Jakby się one zapatrywały na to, gdyby Indyanie przyszli tam budować drogi żelazne?
— Wypędziłyby ich.
— Mój brat nie minął się z prawdą. Tymczasem blade twarze wciskają się tu do kraju, który do nas należy, wyłapują nam mustangi, zabijają nasze bawoły i szukają u nas złota i drogich kamieni. Teraz zamierzają nawet wybudować długą, długą, drogę, po której ma biec ich koń ognisty. Tą drogą przyjeżdżać będzie co raz więcej bladych twarzy, będą na nas napadać i zabierać powoli tę odrobinę, którą nam jeszcze pozostawiono. Cóż my na to powiemy?
Bancroft milczał.
— Czyż mamy mniej prawa niż wy? Nazywacie siebie chrześcijanami i mówicie ciągle o miłości, utrzymujecie jednak przytem, że wolno wam nas okradać i ograbiać, a żądacie, byśmy byli wobec was uczciwi. Czy to jest miłość? Powiadacie, że Bóg wasz jest dobrym ojcem czerwonych i białych ludzi, a tymczasem on jest dla nas tylko ojczymem, a dla was ojcem prawdziwym. Czyż cały ten kraj nie należał do mężów czerwonych? Odebrano nam go i co dostaliśmy za to? Nędzę, nędzę i nędzę! Wypieracie nas coraz to dalej i spychacie razem tak, że wkrótce się już podusimy. I dlaczegoż wy to czynicie? Czy może z potrzeby, z braku ziemi? Nie, tylko z chciwości, bo w krajach waszych jest jeszcze miejsce dla wielu, wielu milionów. Każdy z was chciałby posiadać całe państwo, cały kraj, czerwony zaś, prawowity właściciel, nie ma gdzie głowy położyć. Kleki-petra, który tu obok mnie siedzi, opowiadał mi o waszej świętej księdze. Można tam wyczytać, że pierwszy człowiek miał dwu synów, z których jeden zabił drugiego tak, że krew zabitego wołała o pomstę do nieba. Jak się ma rzecz z czerwonym i z białym bratem? Czyż wy nie jesteście Kainem, a my Ablem, którego krew woła o pomstę do nieba? Wy jeszcze wymagacie od nas, żebyśmy się pozwolili mordować, nawet bez obrony! Nie, my się bronimy! Pędzono nas z miejsca na miejsce co raz to dalej i dalej. Teraz tutaj mieszkamy. Zdawało nam się, że wypoczniemy i odetchniemy spokojnie, ale wy znów przychodzicie wytyczać drogę żelazną. Czy nam nie przysługuje takie same prawo, jak tobie w twoim ogrodzie? Gdybyśmy chcieli z praw naszych korzystać, musielibyśmy wytracić was wszystkich. Ale my życzymy sobie tylko, żeby wasze prawa miały i wobec nas znaczenie. Czy tak jest? Nie! Wasze prawa mają dwie twarze, wy odwracacie je ku nam, jak wam korzystniej. Chcesz tutaj drogę budować. Czy pytałeś nas o pozwolenie?
— To niepotrzebne.
— Czemu? Czy to wasz kraj?
— Tak sądzę.
— Nie, on do nas należy. Czy kupiłeś go od nas?
— Nie.
— Czy darowaliśmy ci go?
— Mnie nie.
— I nikomu innemu. Jeśli jesteś człowiekiem uczciwym i przychodzisz tu budować drogę dla konia ognistego, to powinieneś był spytać najpierw tego, który cię wysłał, czy on ma prawo do tego, a gdyby tak utrzymywał, zażądać dowodu. Tego jednak nie uczyniłeś. Zakazuję wam mierzyć tu dalej!
Ostatnie słowa wypowiedział z naciskiem, w którym brzmiała surowa stanowczość. Ten Indyanin wprawił mnie w zdumienie. Czytałem wiele książek o Indyanach i wiele mów, przez nich wygłoszonych, ale z taką się jeszcze nie spotkałem. Inczu-czuna mówił wyraźną, jasną, angielszczyzną, a logika jego, zarówno jak sposób wyrażania się były dziełem inteligentnego człowieka. Czyżby te zalety zawdzięczał bakałarzowi Kleki-petrze?
Starszy inżynier był w wielkim kłopocie. Jeśli chciał uczciwie wyznać prawdę, to nie mógł zbić tego oskarżenia. Przedstawił wprawdzie to i owo, ale były to same wykręty, wnioski fałszywe. Gdy wódz, zabrawszy znów głos, przycisnął go do muru, zwrócił się do mnie:
— Sir, czy nie słyszycie, o czem mowa? Zajmijcie się tą sprawą i dorzućcie coś także!
— Dziękuję, mr. Bancrofcie! Jestem tu surveyorem, a nie adwokatem. Róbcie, co chcecie. Mnie kazano mierzyć, a nie mowy wygłaszać.
Na to zauważył wódz stanowczo:
— Dalszych mów nie potrzeba. Oświadczyłem już, że was tu nie ścierpię. Chcę, żebyście dziś jeszcze wrócili tam, skąd przyszliście tutaj. Zastanówcie się, czy posłuchacie, czy nie. Ja odejdę teraz z synem Winnetou i zjawię się tu znowu po upływie czasu, który blade twarze nazywają godziną, po odpowiedź. Jeśli opuścicie te strony, będziemy braćmi, w przeciwnym razie wykopie się topór wojenny między nami i wami. Jestem Inczu-czuna, wódz wszystkich Apaczów. Powiedziałem. Howgh!
Howgh jest indyańskim wyrazem, służy do nadania dobitności temu, co się powiedziało, a znaczy tyle, co amen, basta, tak będzie, a nie inaczej! Inczu-czuna powstał, a Winnetou także. Przeszli zwolna dolinę, aż zniknęli na skręcie. Kleki-petra pozostał na miejscu. Inżynier zwrócił się do niego i prosił o radę. Stary odrzekł:
— Róbcie, co chcecie, sir! Ja mam to samo zdanie, co dowódca. Na czerwonej rasie dokonywa się ustawicznie zbrodni. Ale jako biały wiem, że Indsman nadaremnie się broni. Jeżeli nawet pójdziecie dziś stąd, zjawią się jutro inni, którzy dokończą waszego dzieła. Ale pragnę was przestrzec. Wódz myśli o tej sprawie poważnie.
— Gdzie on poszedł?
— Po nasze konie.
— Macie je z sobą?
— Naturalnie. Poznawszy, że zbliżamy się już do niedźwiedzia, ukryliśmy je, bo szarego niedźwiedzia nie szuka się na koniu w kryjówce.
Powstał i oddalił się także, aby się uwolnić od ponownych pytań i nalegań. Poszedłem za nim i mimo to zapytałem:
— Sir, pozwólcie, że wam będę towarzyszył. Przyrzekam, że nie powiem, ani nie zrobię niczego, coby was mogło wprawić w kłopot. Inczu-czuna i Winnetou nadzwyczajnie mnie zajęli.
Że i jego osoba mnie zaciekawiła, tego już nie chciałem mu powiedzieć.
— Tak, chodźcie trochę, sir — odrzekł. — Odsunąłem się od białych, porzuciłem ich sposób życia i nie chcę już więcej nic o nich słyszeć, ale wy podobaliście mi się, więc przejdziemy się razem. Wydajecie mi się najrozsądniejszym z tych wszystkich ludzi. Czy mam słuszność?
— Jestem najmłodszym i wcale nie takim, żebym się mógł podobać. Mój wygląd nadaje mi zapewne pozorów znośnie dobrodusznego człowieka.
— Przeciwnie, przekonałem się, że dzielni jesteście, jak mniej więcej każdy Amerykanin.
— Nie jestem Amerykaninem.
— A czemże, jeśli się tem pytaniem nie naprzykrzę?
— Bynajmniej. Nie mam powodu kryć się z ojczyzną, którą bardzo kocham. Jestem Niemiec.
— Niemiec? — rzekł, podniósłszy głowę. — W takim razie pozdrawiam cię, ziomku! Ja także Niemiec, a zupełny Apacz! Czy wam się to nie wydaje niezwykłem?
— Niezwykłem nie. Drogi Boże wyglądają często cudownie, a zawsze są naturalne.
— Drogi Boże? Czemu pan mówi o Bogu, a nie o losie, opatrzności, przeznaczeniu?
— Bo jestem chrześcijaninem i nie pozwolę sobie wydrzeć mojego Boga.
— Słusznie. Pan szczęśliwy człowiek! Tak, pan ma słuszność. Drogi Boże wyglądają często cudownie, ale są zawsze bardzo naturalne. Największe cuda są skutkiem naturalnych praw, a najpowszedniejsze zjawiska przyrody wielkimi cudami. Niemiec, uczony, znany badacz i rzetelny Apacz, to wygląda dziwnie, ale droga, którą do tego celu doszedłem, była całkiem naturalna.
O ile wziął mnie z sobą prawie niechętnie, o tyle ucieszył się teraz, że się mógł wygadać. Poznałem wkrótce, że to był niezwykły charakter, ale unikałem wszelkich pytań o jego przeszłość. On nie kierował się tym względem i śmiało pytał o moje stosunki, na co ja mu tak obszernie odpowiadałem, jak sobie tego życzył. Nie odszedłszy daleko od obozu, usiedliśmy pod drzewem. W czasie rozmowy przypatrzyłem się dokładnie wyrazowi jego twarzy. Życie wyryło na niej głębokie runy, podłużne łysy strapienia, poprzeczne myślniki wątpliwości, zygzaki biedy, troski i niedostatku. Ileż to razy zapewne spoglądało oko jego posępnie, groźnie, gniewnie, trwożliwie, może nawet z rozpaczą, a teraz było jasne i spokojne, jak leśne jezioro, którego tafli ani wietrzyk nie mąci, które jednak jest tak głębokie, że nie można zobaczyć, co na jego dnie się dzieje. Usłyszawszy odemnie wszystko, co było godne wspomnienia, kiwnął zlekka głową i rzekł:
— Pan stoi u początku tych walk, do których kresu ja już doszedłem; dla pana jednak będą one tylko powierzchowne, a nie wewnętrzne. Nad panem czuwa Bóg, który pana nigdy nie opuści. Ze mną było inaczej. Ja straciłem Boga po wyjeździe z ojczyzny; zamiast bogactw, jakie daje wiara, zabrałem z sobą rzecz najgorszą, jaką człowiek posiadać może: nieczyste sumienie.
Przy tem wyznaniu spojrzał na mnie badawczo. Widząc spokój na mej twarzy, zapytał:
— Czy to pana nie trwoży?
— Nie.
— Ależ nieczyste sumienie! Pomyśl pan tylko o tem!
— Eh! Złodziejem, ani mordercą pan nie był. Pan nie był zdolny do takich instynktów.
Uścisnął moją rękę i mówił dalej:
— Dziękuję panu serdecznie! A jednak pan się pomylił. Byłem złodziejem, gdyż ukradłem wiele, bardzo wiele! Byłem także mordercą. Ileż to dusz ja pomordowałem! Działałem jako nauczyciel wyższej szkoły; gdzie, o tem zamilczę. Największą moją dumą było uchodzić za wolnomyślnego, detronizować Boga i dowodzić do ostatka, że wiara w Boga to niedorzeczność. Będąc dobrym mowcą, porywałem słuchaczy. Nasienie chwastu, rozrzucane przezemnie pełnemi rękoma, schodziło bujnie, ani jedno ziarnko nie poszło na marne. Byłem więc masowym złodziejem i rozbójnikiem, który w masach zabijał wiarę w Boga i zaufanie do niego. Nastały czasy rewolucyi. Kto Boga nie uznaje, dla tego też król, ani żadna władza świętą nie będzie. Wystąpiłem otwarcie jako przywódca niezadowolonych; spijali mi poprostu z ust słowa, tę oszołomiającą truciznę, którą ja oczywiście uważałem za lekarstwo. Zbiegali się gromadami i porywali za broń. Iluż to padło ich w boju! Ale nie tylko ich mordercą ja się stałem, inni pomarli później w murach więziennych. Mnie śledzili oczywiście pilnie, ale szczęśliwie umknąłem i porzuciłem ojczyznę, bez zmartwienia. Nie płakała na mną ani jedna dusza kochająca; nie miałem już ani ojca, ani matki, ani siostry, ani innych krewnych. Nie zwilżyło się za mną ani jedno oko, ale zato inni płakali przezemnie! Lecz o tem nie myślałem wówczas wcale; uświadomienie pod tym względem uderzyło we mnie później jakby pałką, że omal nie runąłem na ziemię. W dniu, w którym się dostałem nad zabezpieczającą mnie granicę, ścigała mnie policya i następowała już na pięty. Przechodziłem przez ubogą wioskę fabryczną. Idąc za tak zwanym przypadkiem, pobiegłem przez mały ogródek do nędznego domku, gdzie nie wymieniając nazwiska, powierzyłem się opiece jakiejś staruszki i jej córki, które znalazłem w nizkiej izdebce. Ukryły mnie ze względu na mężów, za których kolegę mnie uważały. Siadły potem przy mnie w ciemnym kącie i zaczęły opowiadać wśród gorzkich łez o swoich strapieniach. Dawniej były ubogie wprawdzie, lecz zadowolone; córka wyszła była za mąż dopiero przed rokiem. Mąż jej usłyszał jedną z moich mów i dał się jej uwieść. Na następne zebranie przyprowadził z sobą teścia, na którego trucizna także podziałała. Przyprawiłem tych czworo zacnych ludzi o utratę szczęścia. Młody zginął potem na polu walki, lecz bynajmniej nie na polu chwały, a starego skazano na kilkuletnie więzienie. To opowiedziały mi kobiety, które ukryły mnie, winnego ich nieszczęścia. Moje nazwisko wymieniły jako imię uwodziciela. To było uderzenie pałką, które mnie ugodziło nie w głowę, ale w duszę. Kara Boża nie długo kazała na siebie czekać. Wolności nie utraciłem, ale w duszy znosiłem męczarnie, na jakie żaden sędzia nie potrafiłby mnie skazać. Błąkałem się z jednego państwa do drugiego, czepiałem się wszystkiego, ale nigdzie nie zaznałem spokoju, bo sumienie dręczyło mnie okropnie. Ileż to razy byłem blizki samobójstwa, a zawsze powstrzymała mnie od tego jakaś ręka... ręka Boża. Zawiodła mnie ona po wielu latach udręczeń i skruchy do pewnego proboszcza w Kanzas. Odgadł on stan mojej duszy i nalegał, bym mu się zwierzył. Uczyniłem to na swoje szczęście. Po długich okresach zwątpienia znalazłem nareszcie przebaczenie, pociechę, silną wiarę i spokój wewnętrzny. Wielki Boże, jakże ci za to dziękuję!
Tu przestał, złożył ręce i zwrócił błyszczący wzrok ku niebu. Potem znów ciągnął dalej:
— Aby się wewnęrznie umocnić, unikałem świata i ludzi i udałem się w lasy. Ale nie tylko wiara uszczęśliwia; drzewo jej powinno także rodzić owoce czynów. Chciałem działać o ile możności w przeciwnym niż dotąd kierunku. Wtem ujrzałem czerwonego człowieka, broniącego się rozpaczliwie przed zagładą, ujrzałem morderców, grzebiących w jego ciele i serce napełniło mi się gniewem, miłosierdziem i żalem. Losy czerwonego były już postanowione, ocalić go nie mogłem, ale jedno było możliwe: śmierć uczynić mu lżejszą i ostatnią godzinę opromienić blaskiem miłości i przebaczenia. Poszedłem między Apaczów i starałem się przystosować swoją działalność do ich indywidualności. Pozyskałem ich zaufanie i dziś już patrzę na wyniki swej pracy. Chciałbym, żebyś pan poznał Winnetou: dzieło, do którego własności najbardziej się przyznaję. Ten młodzieniec, to wysoce uzdolniona osobistość. Gdyby był synem księcia europejskiego, zostałby wielkim wodzem, a jeszcze większym władcą pokoju. Jako syn naczelnika indyjskiego zginie jak cała jego rasa. O gdybym dożył tego dnia, kiedy nazwie się chrześcijaninem! Jeśliby to nie miało nastąpić, to pragnę przynajmniej aż do chwili śmierci być przy nim w każdej przygodzie, niebezpieczeństwie i potrzebie. To moje dziecko, kocham go więcej niż siebie samego, a gdyby mi kiedy przypadło to szczęście, żeby przeznaczona dlań kula w mojem sercu ugrzęzła, umarłbym z radością za niego i z myślą, że ta śmierć jest ostatnią pokutą, za moje grzechy dawniejsze.
Zamilkł, spuściwszy głowę. Wzruszony do głębi jego wyznaniem, nie odzywałem się, każda bowiem uwaga w tej chwili musiałaby brzmieć trywialnie. Ująłem go tylko za rękę i uścisnąłem serdecznie. Zrozumiał mnie i odpowiedział lekkiem skinieniem głowy i uściskiem. Po długiej dopiero chwili zapytał z cicha.
— Skąd to poszło, że wynurzyłem się przed panem? Widzę pana po raz pierwszy, a może i ostatni zarazem. A może to zrządzenie Boskie, że się z panem tutaj zetknąłem? Uważa pan, że ja, dawniejszy odstępca, staram się teraz wszystko uzależniać od wyższej woli? Tak mi teraz dziwnie, tak mi smutno, ale ten smutek nie jest uczuciem bolesnem. Podobny nastrój przychodzi, kiedy liście spadają w jesieni. Jak też liść mojego życia spadnie z drzewa? Czy cicho, lekko, spokojnie, czy też odłamie go co przed czasem?
Spojrzał jakby w cichej, nieświadomej, tęsknocie w dolinę, skąd zbliżali się Inczu-czuna i Winnetou. Jechali teraz na koniach, a luźnego Kleki-petry prowadzili z sobą. Powstaliśmy, by się udać do obozu, gdzie przybyliśmy równocześnie z nimi. Rattler stał o wóz oparty z nabrzmiałą czerwoną twarzą i wypatrzył się na nas. Ten zezwierzęcony człowiek wypił przez ten czas tyle, że już nie mógł pić więcej. Wzrok miał podstępny jak byk, przygotowujący się do ataku. Postanowiłem nie spuszczać zeń oka.
Wódz i Winnetou pozsiadali z koni i przystąpili do nas.
— Czy moi biali bracia rozważyli, czy mają pozostać tu, czy odejść? — zapytał Inczu-czuna.
Starszy inżynier wpadł na pomysł pośredniczący i odrzekł:
— Gdybyśmy nawet chcieli odejść, to nie moglibyśmy, gdyż musimy zostać stosownie do wydanych nam rozkazów. Pchnę dziś jeszcze posłańca do Santa Fé po rozporządzenie, gdy on wróci, będę mógł odpowiedzieć.
Było to nieźle pomyślane, gdyż zanimby posłaniec powrócił, moglibyśmy skończyć robotę. Ale wódz rzekł stanowczo:
— Nie będę czekał tak długo. Biali bracia muszą oświadczyć natychmiast, co uczynią.
Rattler napełnił sobie czarkę wódką i podszedł ku nam. Sądziłem, że coś przeciwko mnie zamierza, on jednak zbliżył się do Indyanina i rzekł bełkocząc:
— Jeżeli Indsmani wypiją ze mną, to spełnimy ich wolę i odejdziemy, inaczej nie. Niechaj młody zaczyna. Masz tu wodę ognistą, Winnetou!
Podał mu czarkę, lecz Winnetou odstąpił z ruchem odmownym.
— Co, nie chcesz napić się ze mną? To straszna obelga. Bryznę ci w twarz, obrzydła czerwona skóro. Zliż wódkę, skoro pić nie chcesz!
Zanim kto zdołał temu przeszkodzić, rzucił młodemu Apaczowi czarkę w twarz razem z zawartością. Wedle pojęć indyańskich była to śmierci godna obraza, którą też, choć nie tak srodze, ukarano natychmiast. Winnetou uderzył Rattlera pięścią w twarz tak silnie, że ten runął na ziemię i z trudem tylko się podniósł. Przygotowałem się już, by wkroczyć, gdyby wybuchła bójka, ale do tego nie przyszło. Uderzony wypatrzył się tylko groźnie na młodego Apacza i klnąc położył się do wozu.
Winnetou obtarł się i zachował tak samo jak ojciec zimną, niewzruszoną minę, po której niepodobna było poznać, co wewnątrz w nim się działo.
— Pytam znowu — rzekł wódz — ale po raz ostatni. Czy blade twarze opuszczą jeszcze dziś tę dolinę?
— Nam nie wolno — brzmiała odpowiedź.
— To my ją opuścimy. Niema między nami pokoju.
Spróbowałem jeszcze pośredniczyć, ale napróżno; wszyscy trzej odeszli do koni. Wtem zabrzmiał głos Rattlera:
— Precz, wy psy czerwone! Ale za policzek zapłaci mi ten młodzieniec natychmiast!
Dziesięćkroć prędzej, niż się tego po jego stanie można było spodziewać, wziął strzelbę z wozu i zmierzył się do Winnetou, który stał w tej chwili wolno, niczem nie kryty. Kula byłaby go napewno dosięgła, gdyż wszystko odbyło się tak prędko, że go żaden ruch nie mógł ocalić. Wtem krzyknął Kleki-petra:
— Odejdź, Winnetou, prędzej odejdź!
Równocześnie przyskoczył, aby zasłonić sobą młodego Apacza. Huknął strzał, Kleki-petra, obrócony do połowy uderzeniem kuli, chwycił się ręką za serce, zachwiał się w jedną i w drugą stronę i padł na ziemię. W tej chwili runął Rattler powalony pięścią przezemnie. Aby zapobiec strzałowi, poskoczyłem szybko ku niemu, ale niestety za późno. Podniósł się ogólny krzyk zgrozy, tylko obaj Apacze nie wydali głosu z siebie. Uklękli obok przyjaciela, który się za ulubieńca poświęcił i badali w milczeniu ranę. Kula wbiła się w piersi tuż koło serca, a krew buchała gwałtownie. Pośpieszyłem tam także. Kleki-petra miał oczy zamknięte, a twarz bladła mu z gwałtowną szybkością.
— Weź głowę jego na kolana — poprosiłem Winnetou. — Gdy oczy otworzy i zobaczy ciebie, lżej mu będzie umierać.
Bez słowa na ustach poszedł młody Indyanin za mojem wezwaniem; nie drgnęła mu ani powieka, tylko wzroku nie odwracał od twarzy gasnącego, który tymczasem zwolna oczy otworzył. Ujrzał Winnetou pochylonego nad sobą, uśmiech szczęścia przebiegł mu zapadłe oblicze.
— Winnetou, szi ya Winnetou; Winnetou, o mój synu Winnetou! — wyszeptał słabo.
Potem wydało się, że jego gasnące oko szuka jeszcze kogoś — spoczęło na mnie.
— Zostań pan przy nim... — rzekł Kleki-petra po niemiecku — wierny... prowadź dalej... moje dzieło...
— Zrobię to. Napewno, zrobię to!
Twarz jego nabrała prawie nadziemskiego wyrazu. Zaczął się modlić zamierającym głosem:
— Oto spada mój liść... odłamany... nie cicho i lekko... to ostatnia pokuta... Umieram jak... jak sobie... życzyłem ... Panie Boże, przebacz... przebacz!... Łaski... łaski...! Idę... idę... łaski!
Skrzyżował ręce. Po jeszcze jednym kurczowym wybuchu krwi z rany głowa mu wstecz opadła... Już nie żył.
Teraz wiedziałem już, co skłoniło go do wywnętrzenia się przedemną. Wspomniał o zrządzeniu Bożem. Pragnął zginąć w obronie Winnetou i jakże rychło spełniło się to życzenie! To była jego ostatnia pokuta, którą tak chciał odbyć. Bóg jest miłością i miłosierdziem i nie gniewa się wiecznie na skruszonego.
Winnetou ułożył głowę zmarłego na trawie, wstał powoli i spojrzał pytająco na ojca.
— Tam leży morderca, którego obaliłem — rzekłem. — Zostawiam go wam.
— Wodę ognistą!
Z ust wodza wyszła tylko ta krótka odpowiedź, lecz ileż w niej było pogardliwej złości.
— Będę waszym przyjacielem i bratem. Pójdę z wami! — wyrwało mi się z ust przemocą.
Na to plunął mi on w twarz, mówiąc:
— Parszywy psie! Złodzieju ziemi za pieniądze! Smrodliwy kujocie! Ośmiel się pójść za nami, a zmiażdżę cię!
Komu innemu byłbym odpowiedział pięścią na tę obelgę. Czemuż tego nie zrobiłem względem niego? Czy jako wciskający się w cudze dziedziny zasłużyłem może na karę? Pogodziłem się z tem raczej bezwiednie, ale jeszcze raz się narzucić — nie mogłem mimo przyrzeczenia, danego zmarłemu.
Biali stali w milczeniu dokoła, czekając, co uczynią Apacze. Ci, nie spojrzawszy już na nas ani razu, posadzili trupa na konia, przywiązali go doń, potem wsiedli na swoje i podtrzymując chylące się zwłoki Kleki-petry, odjechali. Nie rzucili ani słowa groźby lub zemsty, nie odwrócili się ani na chwilę ku nam, ale to było gorsze, o wiele gorsze, niż gdyby nam byli zaprzysięgli śmierć najstraszniejszą.
— To było okropne, a może jeszcze okropniej się skończyć — odezwał się Sam Hawkens. — Tam leży ten łajdak ciągle jeszcze bez życia po waszem uderzeniu i po wódce. Co z nim teraz zrobimy?
Nie odpowiedziawszy na to, osiodłałem konia i odjechałem, chcąc oddać się samotności, aby przynajmniej zewnętrznie przezwyciężyć okropności tej półgodziny. Późno wieczorem, znużony i jak rozbity na duszy i na ciele, wróciłem do obozu.




ROZDZIAŁ III.
Winnetou w pętach.

Aby nie było potrzeba niedźwiedzia wlec zbyt daleko, przysunięto podczas mej nieobecności obóz w pobliże miejsca, na którem go powaliłem. Był tak ciężki, że połączone siły dziesięciu mężczyzn z trudnością tylko wydobyły go z pod drzew i przeniosły przez zarośla do ognia.
Mimo że późno wróciłem, zastałem jeszcze wszystkich na nogach z wyjątkiem Rattlera, który odsypiał jeszcze przepicie. Musiano go nawet przenieść jak kloc i porzucono w trawie. Sam zdjął skórę z niedźwiedzia, ale mięsa się nie tknął. Gdy zsiadłem z konia i zaprowadziłem go na miejsce, rzekł mały:
— Gdzie wy uganiacie? Z bólem serca czekaliśmy na was, bo chcieliśmy miśka pokosztować, a nie mogliśmy go krajać bez waszego pozwolenia. Na razie ściągnąłem zeń surdut, tak dobrze na niego zrobiony, że nie miał ani jednego fałdu, hi! hi! hi! Nie weźmiecie mi chyba tego za złe. A teraz rozstrzygniecie, jak podzielimy się mięsem. Chcemy upiec kawałek, zanim się spać położymy.
— Dzielcie, jak się wam podoba, — odrzekłem — mięso należy do wszystkich.
— Well, w takim razie posłuchajcie kilku słów. Najsmaczniejsze są łapy. Ja zresztą nie znam nic lepszego nad łapy niedźwiedzie. Muszą jednak poleżeć przez pewien czas, zanim nabiorą właściwego smaku. Wyborne są wtedy, kiedy je już robaki poprzeżerają, ale my tak długo czekać nie możemy, gdyż obawiam się, że nam Apacze popsują biesiadę. Dlatego wolimy zawczasu zabrać się i dziś już nadpocząć łapy, a gdy je spożyjemy, wtedy mogą nas zdmuchnąć czerwonoskórcy. Zgoda, sir?
— Owszem.
— Well, niechajże się dzieło zacznie. Apetyt jest, jeśli się nie mylę.
Odkroił stopy od łap i rozdzielił je na tyle części, ilu było ludzi. Ja otrzymałem najlepszy kawałek przedniej łapy, owinąłem go i odłożyłem na bok, gdy tymczasem inni pośpieszyli ze swoimi, by je upiec czemprędzej. Ja nie mogłem jeść, choć czułem dotkliwy głód po długiej i męczącej jeździe. Wciąż jeszcze byłem pod strasznem wrażeniem mordu. Zdawało mi się, że siedzę z Kleki-petrą, słyszę jego zwierzenia, które mi się teraz przedstawiały jak spowiedź ostatnia, ciągle snuły mi się po głowie jego słowa końcowe, brzmiące jak przeczucie blizkiej śmierci. Tak, liść jego życia nie opadł cicho i lekko, lecz zerwany został przemocą i przez kogo, przez jakiego człowieka, dlaczego w taki sposób? Tam leżał jeszcze morderca pijany do utraty przytomności. Byłbym go zastrzelił, lecz brzydziłem się nim. To uczucie odrazy sprawiło też prawdopodobnie, że go Apacze nie ukarali na miejscu. „Woda ognista“ wyraził się Inczu-czuna wzgardliwie. Jakież oskarżenie i zarzuty zawierały się w tem jednem słowie!
Jeśli mię co mogło uspokoić w sprawie tego krwawego wypadku, to ta okoliczność, że Kleki-petra skonał na ręku Winnetou, przeszyty kulą, przeznaczoną dla tego Apacza. Ale skąd wzięła się prośba, bym przy Winnetou został i dokończył poczętego dzieła? Czemu ją wystosował do mnie? Kilka minut przedtem sądził, że nie zobaczymy się już nigdy, że więc droga mojego życia nie zawiedzie mnie do Apaczów, a naraz narzucił mi zadanie, które musiało połączyć mnie ściśle z tym szczepem. Czyżby to życzenie było tylko pustem, niepotrzebnie rzuconem, słowem? A może danem jest umierającemu, kiedy rozstaje się z ukochanymi, w ostatniej chwili, gdy jednem skrzydłem unosi się w wieczność — może danem mu jest spojrzeć w przyszłość? W tym wypadku należałoby coś podobnego przypuścić, gdyż udało mi się później spełnić życzenie Kleki-petry, choć teraz zanosiło się prawie na to, że spotkanie moje z Winnetou przyprawi mnie tylko o zgubę.
Czemu tak prędko dałem umierającemu przyrzeczenie? Z litości? Prawdopodobnie. Ale istniał także inny powód, choć nieświadomy. Winnetou wywarł na mnie wrażenie jak nikt inny dotąd. On był w równym wieku ze mną, a tak mnie jednak przewyższał; wyczułem to na pierwszy rzut oka. Poważna i dumna przejrzystość aksamitnie miękkiego spojrzenia, spokojna pewność w postawie i każdym ruchu, rzewne tchnienia głębokiego, niemego cierpienia, które dostrzegłem na jego twarzy młodzieńczej, podziałały na mnie natychmiast. Na jaki szacunek zasługiwało zachowanie się jego i ojca! Inni ludzie, czerwoni czy biali, byliby się rzucili zaraz na mordercę i zabili. Ci dwaj nie zaszczycili go nawet spojrzeniem i ani jednym ruchem twarzy nie okazali tego, co się działo w ich duszach. Czemże my byliśmy wobec nich? Gdy drudzy smacznie zajadali mięso, ja siedziałem tak pogrążony w myślach, dopóki Hawkens nie zbudził mnie z tej zadumy:
— Co z wami, sir? Nie jesteście głodni?
— Nie będę jadł.
— Tak? Wolicie się ćwiczyć w myśleniu! Ostrzegam was, że nie wolno wam do tego się przyzwyczajać. Mnie także złości dzisiejsze zajście, ale westman musi się nauczyć obojętności na takie występy. Nie darmo nazywa się Zachód „dark and bloody grounds:“ ciemnym i krwawym gruntem. Wierzcie, że ziemia tu na każdym kroku przepojona jest krwią, a kto ma nos tak delikatny, że tego wąchać nie może, niechaj w domu zostanie i pije wodę z cukrem. Nie bierzcie sobie tej historyi do serca i dajcie mi swój kawałek łapy, niech go wam upiekę!
— Dziękuję, Samie, nie będę jadł naprawdę. Czy uradziliście, co się stanie z Rattlerem?
— Mówiliśmy o tem.
— Jaka go kara spotka?
— Kara? Sądzicie, że należy go ukarać?
— Naturalnie.
— Ach tak! A jak zdaniem waszem? Czy może każecie zaprowadzić go do San Francisko, Nowego Yorku lub Waszyngtonu i zaskarzyć tam jako mordercę?
— Głupstwo! My jesteśmy władzą, która go ma sądzić i on podpada prawom Zachodu.
— Popatrzcie, co taki greenhorn wie o prawach Zachodu. Czy przybyliście ze starego Germany, aby tu grać rolę lorda sędziego? Czy ten Kleki-petra był waszym krewnym lub przyjacielem?
— Nie zaiste.
— Oto macie punkt, o który idzie. Tak, dziki Zachód rządzi się stałemi szczególnemi prawami; żąda oka za oko, zęba za ząb i krwi za krew, jak w biblii. Jeśli popełniono morderstwo, to ktoś uprawniony do tego może natychmiast zabić mordercę, albo tworzy się jury, które wydaje wyrok i natychmiast go wykonywa. W ten sposób usuwa się złe żywioły, które w przeciwnym razie wyrosłyby ponad głowę uczciwym myśliwcom.
— A więc złóżmy to jury.
— Do tego byłby potrzebny przedewszystkiem oskarżyciel.
— Ja nim jestem!
— Na jakiej podstawie?
— Na tej podstawie, że nie mogę dopuścić, żeby taka zbrodnia uszła bezkarnie.
— Pshaw! Mówicie jak greenhorn. Jako oskarżyciel moglibyście wystąpić tylko w dwu wypadkach: po pierwsze: jeżeli zamordowany był wam blizkim wskutek pokrewieństwa lub przyjaźni, resztę okoliczności wykluczyliście już sami, powtóre: jeślibyście sami byli tym zamordowanym, hi! hi! hi! Czy zachodzi ten drugi wypadek?
— Samie, z takiej sprawy nie robi się żartów!
— Wiem o tem, wiem! Chciałem tylko dla dokładności wspomnieć o tym punkcie, gdyż zamordowany ma pierwsze i największe prawo domagać się ukarania mordercy. Wy nie macie powodu do oskarżenia, a my tak samo, gdzie zaś niema oskarżyciela, tam nie potrzeba także sędziego. Nie możemy więc tworzyć jury.
— Więc Rattler będzie korzystał z bezkarności?
— O tem niema mowy. Nie zapalajcie się tak! Daję słowo, że jak pewnie kula z mej Liddy celu dosięga, tak niechybnie spotka go kara ze strony Apaczów.
— A nas razem z nim!
— To bardzo prawdopodobne. Czy sądzicie zresztą, że zapobiegniemy temu zabiciem Rattlera. Razem chodzimy, razem dostaniemy się do niewoli i razem zawiśniemy na haku. Apacze nietylko jego, lecz także nas uważają za morderców i postąpią z nami jako z takimi, skoro nas w ręce dostaną.
— Nawet jeśli jego się pozbędziemy?
— Nawet wtedy. Wystrzelają nas, nie pytając, czy on jest z nami, czy nie. Ale w jaki sposób chcielibyście się go pozbyć?
— Napędzić.
— Tak, naradzaliśmy się już i nad tem, przyszliśmy jednak do przekonania, że po pierwsze: nie przysługuje nam prawo napędzać go, a powtóre: że nawet w przeciwnym razie nie uczynilibyśmy tego ze względów przezorności.
— Ależ, Samie, ja was nie rozumiem! Jeśli ktokolwiek mnie nie odpowiada, to się odeń odłączam. A cóż dopiero morderca! Czy musimy cierpieć przy sobie takiego łotra i pijaka, który nam coraz nowe kłopoty sprawia?
— Niestety tak. Usługi Rattlera wynajęto dla was, tak samo jak moje, Stone’a i Parkera i tylko ci, którzy go przyjęli i opłacają, mogą go oddalić. Pod tym względem musimy trzymać się ściśle litery prawa.
— Wobec człowieka, który dzień za dniem depce nogami prawa boskie i ludzkie!
— Choćby nawet! Powody, które podnosicie, wszystkie są słuszne, ale nie wolno popełniać błędu dlatego, że ktoś drugi się zbrodni dopuścił. Mojem zdaniem władza powinna być przedewszystkiem czystą, dlatego my westmani, którzy sprawujemy w danym wypadku obowiązki władzy, musimy zachować sławę, niczem nieskalaną. Ale nawet pominąwszy to, pytam was, co począłby wypędzony przez nas Rattler?
— To jego rzecz!
— Ale tak samo i nasza! Groziłoby nam każdej chwili niebezpieczeństwo, że spróbuje się zemścić. Lepiej zatrzymać go przy sobie i mieć na oku, niźli napędzić, żeby się snuł dokoła i któregokolwiek z nas według upodobania poczęstował kulą. Spodziewam się, że teraz i wy taksamo jak ja na tę sprawę się zapatrujecie.
Rzucił przytem ku mnie spojrzenie, które zrozumiałem odrazu, gdyż łypnął znacząco okiem ku towarzyszom Rattlera. Nie dowierzaliśmy im, gdyż należało się obawiać, że w razie naszego wystąpienia przeciwko niemu sprzymierzą się z nim. To też odpowiedziałem Samowi:
— Wobec takiego przedstawienia rzeczy przyznaję, że musimy pozwolić tej sprawie dobiec do końca dotychczasowym sposobem. Boję się tylko Apaczów, gdyż nie ulega wątpliwości, że przyjdą się zemścić.
— Przyjdą i to tem pewniej, że nie zagrozili ani słowem. Postąpili nie tylko nadzwyczaj dumnie, lecz także bardzo mądrze. Gdyby byli zaraz wykonali zemstę, to byłaby ona dosięgła tylko Rattlera, nawet gdybyśmy byli do tego dopuścili, co jest bardzo wątpliwe. Oni na nas wszystkich zagięli parol, ponieważ Rattler do nas należał. Z powodu tych pomiarów uważają nas za wrogów, chcących zagrabić im ich kraj i mienie, dlatego panowali nad sobą w sposób taki niezwykły i odjechali, nie podniósłszy na nas palca. Ale za to tem pewniej powrócą, aby nas wszystkich dostać w swe ręce. Jeśli im się to uda, możemy się przygotować na ciężką śmierć, gdyż szacunek, jakiego zażywał pośród nich ten Kleki-petra, wymaga podwójnej i potrójnej zemsty.
— I to wszystko przez opoja! Zjawią się oczywiście w większej liczbie.
— Rozumie się! Wszystko zależy od tego, kiedy nadciągną. Mielibyśmy czas umknąć, ale musielibyśmy zostawić wszystko i zaniechać będącej już na ukończeniu roboty.
— Może przecież jakoś temu zaradzimy.
— Kiedy, zdaniem waszem, da się wszystko skończyć przy należytym pośpiechu?
— Za pięć dni.
— Hm! O ile wiem, nie ma tutaj w okolicy obozu Apaczów. Najbliższych Mescalerów szukałbym stąd o dobre trzy dni drogi. Jeśli się pod tym względem nie mylę, będą musieli Inczu-czuna i Winnetou jechać ze cztery dni, zanim dostaną pomoc. Potem trzy dni z powrotem, to zabierze razem dni siedm. Ponieważ sądzicie, że będziecie gotowi za pięć dni, to przypuszczam, że możemy mierzyć dalej.
— A jeśli wasze obliczenie okaże się mylnem? Kto wie, czy Apacze nie ukryją na razie trupa w miejscu bezpiecznem i nie wrócą, aby strzelić do nas z zasadzki. Możliwe i to, że natkną się na jaki swój oddział, a nawet trzeba przypuścić, że mają w pobliżu przyjaciół, gdyż dziwnem byłoby to, żeby dwaj Indyanie i do tego dowódcy oddalali się tak bardzo od swoich mieszkań bez towarzystwa. Ponieważ obecnie jest czas polowań na bawoły, przeto zachodzi możliwość, że Inczu-czuna i Winnetou należą do znajdującego się w pobliżu oddziału myśliwskiego i że odłączyli się odeń tylko na krótko. To wszystko wypada wziąć pod uwagę, jeśli mamy być przezorni i ostrożni.
Sam Hawkens przymknął jedno ze swych małych oczek, zrobił grymas zdziwienia i zawołał:
Good lack, jacyż wy rozsądni i mądrzy! Doprawdy, dzisiaj kurczę dziesięć razy mędrsze od starej kwoki, jeśli się nie mylę. Ale prawdę mówiąc, to nie było głupie, coście powiedzieli. Przyznaję wam zupełną słuszność w tem, że musimy zwracać oczy na te wszystkie możliwe wypadki. Dlatego należy się dowiedzieć, dokąd się Apacze udali. O świcie wyjadę za nimi.
— A ja z wami — rzekł Will Parker.
— I ja — oświadczył Dick Stone.
Sam zamyśliwszy się na chwilę, odpowiedział:
— Wy tu zostaniecie, gdyż jesteście potrzebni. Zrozumiano?
Spojrzał przytem na towarzyszy Rattlera. Stary westman miał słuszność. Gdyby ci niepewni ludzie sami przy nas zostali, mogłoby po przebudzeniu się Rattlera przyjść łatwo do niemiłych scen. Lepiej więc było, żeby Stone i Parker nie wydalali się z obozu.
— Przecież nie możesz sam jechać! — rzekł Stone.
— Jużbym ja potrafił, jeślibym chciał, ale właśnie nie chcę — odrzekł Sam. — Wyszukam sobie towarzysza.
— Kogo?
— Tego młodego greenhorna — rzekł, wskazując przytem na mnie.
— Jemu odejść nie wolno! — odparł inżynier.
— Czemu, mr. Bancrofcie?
— Bo ja go potrzebuję.
— Ciekaw jestem, do czego!
— Do roboty. Skoro mamy być gotowi za pięć dni, musimy wytężyć wszystkie siły. Nikogo nie powinno mi zabraknąć.
— Tak, wytężyć wszystkie siły! Ale dotychczas tego nie czyniliście. Jeden musiał robić za wszystkich. Niech się teraz wszyscy za jednego wysilą.
— Mr. Hawkensie, chcecie dawać mnie przepisy? Wypraszam to sobie!
— Ani mi to przez myśl nie przeszło. Uwaga to jeszcze bynajmniej nie przepis.
— Ale to całkiem tak brzmiało!
— Możliwe. Ja zresztą nic nie mam przeciwko temu. Co do waszej pracy, to nie opóźni się ona tak dalece przez to, że jutro będzie robiło czterech zamiast pięciu. Mam w tem pewien zamiar, żeby tego greenhorna, zwanego Shatterhand, zabrać z sobą.
— Czy wolno zapytać, jaki?
— Owszem. Niech raz zobaczy, jak należy skradać się za Indyanami. To mu się przyda, jeśli będzie umiał ślady dobrze rozpoznawać.
— To dla mnie nie jest rozstrzygającem.
— Wiem o tem. Zachodzi jeszcze jeden powód. Czeka mnie droga niebezpieczna, z korzyścią więc będzie dla mnie i dla was, jeśli mi będzie towarzyszył człowiek z taką siłą fizyczną i ze strzelbą, z której tak dzielnie strzela.
— Nie pojmuję, o ileby to nam mogło się przydać.
— Nie? To mnie dziwi. Jesteście zresztą bardzo sprytny i przezorny gentleman. — odrzekł Sam z przekąsem. — Cóż się stanie, gdy zmierzający tu wrogowie spotkają mnie i zdmuchną? Nikt nie zawiadomi was o niebezpieczeństwie, oni napadną na was i wymordują. Mając z sobą tego greenhorna, który swojemi delikatnemi rączkami powali najtęższego chłopa jednem uderzeniem, wrócę z nim prawdopodobnie cało. Wiecie więc, o co chodzi?
— Hm, tak.
— A teraz rzecz najważniejsza: On musi jutro pojechać, żeby nie przyszło do jakiej awantury, która mogłaby się nieszczęśliwie zakończyć. Wiadomo wam, że Rattler wziął go na kieł. Gdy ten miłośnik wódki zbudzi się jutro, to zabierze się prawdopodobnie do tego, który dziś znowu nim grzmotnął o ziemię. Trzeba ich przynajmniej na ten pierwszy dzień po morderstwie rozdzielić. Dlatego jeden z nich, niepotrzebny mi, zostanie z wami, a drugi pojedzie ze mną. Cóż wy na to?
— Niech jedzie.
— A zatem zgoda między nami — rzekł, a zwracając się do mnie, dodał: — Słyszeliście, jaki was jutro czeka wysiłek. Może nie będziemy mieli nawet chwili czasu na popas i spoczynek. Pytam więc, czy nie ukąsicie ani kawałka waszej niedźwiedziej łapy?
— Wobec tego spróbuję przynajmniej.
— Spróbujcie tylko, spróbujcie! Znam ja te próby, hi! hi! hi! Wystarczy skosztować, a nie przestanie się jeść, aż nic nie zostanie. Podajcie łapę; upiekę ją wam. Taki greenhorn nie posiada do tego odpowiedniego rozumu. Uważajcie więc, żebyście się nauczyli! Gdybym wam musiał drugi raz piec taki przysmak, nie dostalibyście go wcale, bo zjadłbym sam.
Poczciwy Sam miał słuszność. Kiedy on dokonał swego kulinarnego arcydzieła, ugryzłem raz i równocześnie przyszedł apetyt. Zapomniałem na razie o zmartwieniach i jadłem rzeczywiście dopóty, dopóki mięsa starczyło.
— A widzicie! — zaśmiał się do mnie Sam. — Istotnie o wiele przyjemniej jeść szarego niedźwiedzia, niż go zabijać. Wykroimy sobie teraz kilka tęgich kawałków szynki i upieczemy je dzisiaj jeszcze. Weźmiemy je jutro z sobą na zapas, gdyż na takich zwiadach nie zawsze znajdzie się czas na zastrzelenie zwierzyny i nie można rozniecać ognia, żeby ją upiec. A teraz połóżcie się i wyśpijcie się porządnie, a krótko, gdyż wyruszamy o brzasku, a trzeba nam sił na jutro.
Well, więc pójdę spać, ale powiedzcie mi wpierw, na którym koniu pojedziecie?
— Nie pojadę wcale na koniu.
— Jakto?
— Co za pytanie? Czy myślicie, że wsiądę na krokodyla, lub jakiego innego ptaszka? Poniesie mnie oczywiście muł, moja Mary!
— Jabym nie radził.
— Czemu?
— Zamało ją jeszcze znacie.
— Za to ona mnie zna dobrze. To bydlę czuje przedemną wielki respekt, hi! hi! hi!
— Ale na takiej wyprawie wywiadowczej, jaka czeka nas jutro, należy być bardzo ostrożnym i wszystko naprzód rozważyć. Koń niepewny może wszystko popsuć.
— Tak? Rzeczywiście? — zaśmiał się.
— Tak — odrzekłem skwapliwie. — Wiem, że parsknięcie konia może kosztować życie jeźdźca.
— Ach, wiecie o tem? A to mądrala! Czy czytaliście także o tem, sir?
— Tak.
— Myślałem to sobie. Czytanie takich książek musi być bardzo zajmujące. Gdybym nie był westmanem, udał bym się na Wschód, siadłbym sobie wygodnie na kanapie i czytałbym piękne historye o Indyanach. Przypuszczam, że można przytem utyć, pomimo że się łapy niedźwiedzie dostaje tylko na papierze. Chciałbym wiedzieć doprawdy, czy zacni gentlemani, pisujący takie książki, przeszli kiedy rzeczywiście przez starą Mississipi.
— Większość prawdopodobnie to uczyniła.
— Tak o tem sądzicie?
— Tak.
— Różne powody wzbudzają we mnie wątpliwości co do tego.
— Jakie powody?
— Zaraz powiem, sir. Ja umiałem także dawniej pisać, ale teraz wyszło mi to z pamięci tak, że obecnie potrafiłbym zaledwie się podpisać. Ręka, która tak długo lassem wywijała, nie nadaje się już do malowania po papierze zygzaków. Prawdziwy westman zapomniał pisać napewno, a kto nim nie jest, ten lepiej zrobi, jeżeli nie będzie pisał o rzeczach, których sam nie rozumie.
— Hm! Aby ułożyć książkę o Zachodzie, na to nie potrzeba tam bawić tak długo, aby aż stracić wprawę w pisaniu.
— To się wam nie udało, sir! Powiedziałem właśnie, że pisać prawdę może tylko dzielny westman, ale taki właśnie nie zabierze się nigdy do tego.
— Czemu?
— Bo nie przyjdzie mu na myśl opuścić Zachód, a tu kałamarzy niema. Prerya jest jak morze; nie puszcza od siebie nikogo, kto ją polubił i poznał. Nie, wszyscy ci pisarze nie znają Zachodu, gdyż jeśliby go raz poznali, nie wyjechaliby stąd, aby kilka set stron papieru atramentem zaczernić. Takie jest moje zdanie o tem i z pewnością słuszne.
— Nie. Ja znam naprzykład człowieka, który polubił Zachód i pragnie zostać dzielnym myśliwym, a mimo to powróci kiedyś do cywilizacyi, aby o Zachodzie napisać.
— Tak? Któż to taki? — zapytał, patrząc ciekawie.
— Domyślcie się!
— Domyślić? Ja? Może macie na myśli siebie samego?
— Tak.
— A do stu piorunów! Pójdziecie więc między tych nicponiów, którzy książki robią?
— Prawdopodobnie.
— Dajcie temu pokój, sir, tak, dajcie pokój, proszę was o to usilnie. Wierzcie mi, że zmarnowalibyście się przez to tylko.
— Wątpię.
— A ja to twierdzę. Mogę nawet przysiąc! — zawołał z naciskiem. — Czyż wyobrażacie sobie to życie, jakie was czeka?
— Tak.
— No?
— Podróżuję, żeby badać kraje i ludzi, wracam czasem do ojczyzny, aby bez przeszkody spisać nabyte doświadczenia.
— W jakim celu, na miłość Boga? Nie mogę tego zrozumieć.
— Aby pouczać czytelników i zarabiać przytem pieniądze.
Zounds! Pouczać swoich czytelników i zarabiać pieniądze! Sir, dostaliście bzika, jeśli się nie mylę! Czytelnicy nic się od was nie nauczą, bo wy sami nic nie rozumiecie. Jak może taki greenhorn, taki dorosły i wypchany greenhorn być nauczycielem czytelników! Zapewniam was, że nie znajdziecie ani jednego czytelnika! Powiedzcie mi, zaklinam na wszystkie świętości, dlaczego wy właśnie chcecie być nauczycielem czytelników, których mieć nie będziecie! Czyż na świecie nie dość jest nauczycieli i bakałarzy? Czy musicie powiększyć ich liczbę?
— Słuchajcie, Samie, być nauczycielem to zawód wysoki i święty!
— Pshaw! Westman jest tysiąc razy ważniejszy! Już ja to wiem, bo nim jestem, tymczasem wy zaledwie nos wstawiliście tutaj. Wypraszam więc sobie stanowczo, żebyście mieli być nauczycielem swoich czytelników! I jeszcze pieniądze na tem zarabiać! Co za pomysł, co za bezmyślna, niedorzeczna idea! Ileż kosztuje taka książka, jaką chcecie napisać?
— Dolara, dwa, trzy, stosownie do wielkości.
— Ślicznie! A co kosztuje skórka bobrowa? Czy macie o tem pojęcie? Gdy będziecie zastawiali sidła, zarobicie o wiele więcej, niż jako nauczyciel czytelników, od którego, gdybyście ich znaleźli na swoje i ich nieszczęście, nie nauczyliby się nic, prócz głupstw. Zarabiać pieniądze! To można najłatwiej tu na Zachodzie. Tu leżą one na preryi, w puszczy, między skałami i na dnie rzeki. A co za nędzne życie wiedlibyście jako dostawca książek! Musielibyście zamiast pysznej wody źródlanej Zachodu pić gęsty czarny atrament i żuć stare pióro gęsie zamiast łapy niedźwiedziej, lub polędwicy bawolej. Zamiast rozkosznego błękitu mielibyście nad sobą odrapaną z wapna powałę, a pod sobą, zamiast miękkiej zielonej trawy, pryczę drewnianą, na której dostaniecie postrzału. Tu dźwiga was koń, a tam podarty fotel. Tu możecie czy w deszcz, czy w pogodę korzystać z pierwszej ręki z wielkich darów Bożych, a tam podnosicie za pierwszą kroplą czerwony, lub zielony parasol. Tu jesteście wolnym i wesołym człowiekiem ze strzelbą w garści, a tam będziecie siedzieli przy biurku i marnowali siły na piórze lub ołówku, który... no, kończę, bo nie chcę drażnić siebie dłużej. Ale jeśli rzeczywiście pragniecie zostać nauczycielem swoich czytelników, to jesteście najbardziej pożałowania godnym człowiekiem na ziemi!
W tej powodzi słów uniósł się tak, że oczka mu płonęły, twarz poczerwieniała, o ile zarost pozwalał to zobaczyć, a nos zrobił się purpurowy. Domyślałem się, co go tak rozłościło, ale chciałem się o tem z własnych jego ust dowiedzieć, dolałem więc jeszcze oliwy do ognia, mówiąc:
— Ależ, kochany Samie, zapewniam was, że wam samym sprawiłbym wielką przyjemność, gdyby mi się udało wykonać swój zamiar.
— Przyjemność? Mnie? Nie wyjeżdżajcie z takiem głupstwem. Przyjmijcie raz do wiadomości, że nie znoszę takich dowcipów!
— To nie dowcip, lecz sprawa poważna.
— Poważna? A niech to piorun trzaśnie, jeśli się nie mylę! O ile poważna? Czemże miałbym się tu cieszyć?
— Samym sobą.
— Jakto?
— Bo o was także znajdzie się wzmianka w moich książkach.
— O mnie? — zapytał, rozszerzając coraz więcej swoje oczka.
— Tak, o was.
— Czy napisalibyście, co robię i mówię?
— Tak. Opowiadam, co przeżyłem, a ponieważ byłem razem z wami, przeto wystąpicie w moich książkach całkiem tak, jak tu przedemną siedzicie.
Na to chwycił Sam strzelbę, odrzucił kawał szynki, który trzymał nad ogniem podczas rozmowy, zerwał się, stanął przedemną w groźnej postawie i krzyknął:
— Pytam was całkiem poważnie i przy wszystkich tych świadkach, czy chcecie to zrobić naprawdę?
— Oczywiście.
— Tak? W takim razie odwołajcie to natychmiast i przysięgnijcie, że tego zaniechacie. Żądam tego stanowczo!
— Dlaczego?
— Bo w przeciwnym razie zastrzelę was, albo zatłukę tą starą Liddy, którą widzicie w moim ręku. A więc odwołujecie, czy nie?
— Nie.
— To walę! — krzyknął, zamierzając się kolbą.
— Walcie sobie! — odrzekłem spokojnie.
Obrażony wywijał przez kilka chwil kolbą nad moją głową; potem ją opuścił, rzucił strzelbę na trawę, załamał beznadziejnie ręce i biadał:
— Ten człowiek dostał bzika, zwaryował, całkiem zwaryował! Domyśliłem się tego odrazu, gdy oświadczył, że chce zostać nauczycielem swoich czytelników, a teraz moje przypuszczenie się sprawdziło. Tylko waryat może siedzieć tak obojętnie, gdy moja Liddy lata nad jego głową. Co począć z tym człowiekiem? Mnie się zdaje, że jego wyleczyć nie można!
— Nie potrzeba żadnego leczenia, kochany Samie — odrzekłem. — Mój rozum jest zupełnie nie zamącony.
— A dlaczego nie chcecie spełnić mej woli? Czemu wzbraniacie się przysiąc mi i wolicie się dać ubić?
Pshaw! Sam Hawkens mnie nie ubije; wiem o tem dobrze.
— Wiecie o tem? Tak, więc wiecie o tem? Niestety, to prawda. Prędzej ubiłbym siebie, niźlibym włos skrzywił na waszej głowie.
— Ja przysięgi nie składam, bo u mnie słowo tyle znaczy, co sama przysięga, a zresztą nie pozwolę na sobie wymusić przyrzeczenia groźbami, choćby nawet kolbą Liddy. Sprawa z książkami wcale nie jest tak głupia, jak wam się wydaje. Nie rozumiecie się na tem, kiedyś więc wyjaśnię wam to przy wolnej chwili.
— Dziękuję! — rzekł, siadając i biorąc szynkę do ręki. — Obejdę się bez wyjaśnienia sprawy, która się wyjaśnić nie da. Nauczyciel swych czytelników! Ciągnąć zyski z robienia książek! To śmieszne!
— Ale pomyślcie o zaszczycie, Samie!
— Jakim zaszczycie? — zapytał, zwracając się szybko do mnie.
— Być czytanym przez tylu ludzi. W ten sposób dochodzi się do sławy.
Podniósł prawą rękę z szynką i krzyknął:
— Sir, przestańcie w tej chwili, bo rzucę wam w głowę tymi dwunastoma funtami szynki. Tam jej miejsce, gdyż jesteście tacy głupi, a nawet głupsi od niedźwiedzia! Wsławić się robieniem książek! Czy słyszał kto podobne twierdzenie? Ja jeszcze nie słyszałem! Co wy wiecie o sławie! Ja wam powiem, jak się sławę zdobywa. Oto leży tu skóra niedźwiedzia. Przypatrzcie się jej! Utnijcie uszy i załóżcie za wstążkę od kapelusza, wyrwijcie z łap pazury, a zęby z paszczy, zróbcie z tego łańcuch i powieście go sobie na szyi. Tak postępuje każdy biały westman i Indyanin, ilekroć ma to wielkie szczęście zabić szarego niedźwiedzia. Potem mówią o nim wszędzie, gdzie się pokaże: „Popatrzcie na tego człowieka! On zmierzył się z szarym niedźwiedziem“. Każdy z szacunkiem ustępuje mu miejsca, a imię jego powtarzają od namiotu do namiotu i od jednej miejscowości do drugiej. W ten sposób staje się człowiek sławnym. Zrozumiano? A zasadzcie sobie swoje książki za kapelusz i powieście łańcuch z nich na karku! Co powiedzą na to, hę? Że jesteście waryatem, zupełnym waryatem! Taką sławę, a nie inną zdobędziecie sobie swojem pisaniem książek!
— Ależ Samie, dlaczego się tak zapalacie? Wam powinno to być zupełnie obojętnem, co ja uczynię.
— Tak? Obojętnem? Mnie? Do wszystkich dyabłów! Co za człowiek z was, jeśli się nie mylę? Miłuję go jak syna, wprost zakochałem się w nim i mam z obojętnością patrzeć na to, co on sobie poczyna. Nie, tego mi już za wiele! Posiada siłę bawołu, mięśnie mustanga, ścięgna jelenia, oko sokoła, ucho myszy i pięć albo sześć funtów mózgu w głowie, sądząc według czoła. Strzela jak stary, jeździ jak duch sawanny i leci na bawoła i na niedźwiedzia, chociaż ich przedtem nigdy nie widział, jak na świnkę morską. I taki człowiek, myśliwiec preryi, stworzony na westmana, a teraz już dokazujący więcej od niejednego myśliwca, który dwadzieścia lat jeździł po sawannie, taki człowiek chce wrócić do domu i pisać książki! To okropne! Czyż można się temu dziwić, jeśli rzetelny westman wpada wskutek tego w gniew?
Patrzył na mnie przytem pytająco, a nawet wyzywająco. Spodziewał się odpowiedzi, ale mu jej nie dałem. Złapałem go. Przysunąłem więc siodło, położyłem je sobie pod głowę, wyciągnąłem się jak długi i zamknąłem oczy.
— Jak wy się wobec mnie zachowujecie? zapytał, trzymając wciąż jeszcze szynkę w ręku. — Czy nie jestem godzien odpowiedzi?
— O tak, — odrzekłem. — Dobranoc wam, Samie! Śpijcie spokojnie!
— Idziecie spać?
— Tak. Właśnie radziliście mi to przed chwilą.
— To było przed chwilą, ale teraz nie skończyliśmy jeszcze z sobą, sir!
— Przeciwnie!
— Nie, ja mam jeszcze z wami pomówić.
— Ale ja z wami nie, bo wiem już to, co chciałem wiedzieć.
— Chcieliście wiedzieć? Co takiego?
— To, co mnie przyznać tak bardzo wzbranialiście się zawsze.
— Ja wzbraniałem się? Ciekaw jestem, co to takiego? No, gadajcie!
— To, że stworzony jestem na westmana i teraz dokonywam już większych rzeczy, niż niejeden myśliwiec, który przez dwadzieścia lat jeździł po preryi.
Na to opuścił Sam całkiem rękę z szynką, zakaszlał kilka razy w zakłopotaniu i rzekł:
— Do... wszystkich dyabłów! Ten młokos... ten greenhorn... mnie... hm, hm, hm!
— Dobranoc, Samie Hawkens, śpijcie dobrze! — powtórzyłem i odwróciłem się.
Na to huknął on na mnie:
— Tak, śpijcie, wisielcze! Lepiej będzie, niż gdybyście czuwali, bo dopóki wy macie oczy otwarte, nikt uczciwy nie jest pewny, czy nie wodzicie go za nos. Znajomość nasza skończona, stosunek ze mną zerwany! Przejrzałem was teraz na wylot. Jesteście filut, przed którym trzeba się dobrze strzec!
Mówił to w bardzo wielkim gniewie. Z jego słów i tonu, w jakim się odzywał, można było odnieść wrażenie, że między nami istotnie już wszystko skończone. Tymczasem, może po upływie pół minuty dodał łagodnym i przyjaznym już znowu głosem:
— Dobranoc, sir; śpijcie prędko, żebyście byli silni, gdy was obudzę!
Stary Sam Hawkens, był przecież miłym, dobrym i uczciwym człowiekiem!
Spałem istotnie twardo, dopóki mnie nie obudził. Parker i Stone powstawali już także, a reszta, nie wyjmując Rattlera, pogrążona była jeszcze we śnie. Zjadłszy po kawałku mięsa, napiliśmy się wody, a po napojeniu koni odjechaliśmy. Sam Hawkens udzielił towarzyszom wskazówek, jak się mają zachować w razie niebezpieczeństwa. Słońce jeszcze było nie zeszło, kiedy rozpoczęliśmy jazdę, która łatwo mogła się dla nas stać niebezpieczną. Były to moje pierwsze, moje najpierwsze zwiady! Ogarnęła mię ciekawość, jak się one skończą. Ileż to takich jazd przedsięwziąłem później jeszcze!
Obraliśmy kierunek, w którym odjechali byli obydwaj Apacze, tj. doliną w dół i poza zakręt lesisty. Ślady widniały jeszcze na trawie; nawet ja, greenhorn, je zauważyłem. Wiodły one na północ, a tymczasem Apaczów powinniśmy byli zobaczyć na południu. Za zakrętem doliny ukazała się przed nami w lesie, wznoszącym się lekko, łysina, spowodowana prawdopodobnie żarłocznością jakichś owadów szkodników. Tam prowadziły ślady. Przez pewien czas jechaliśmy przez ową łysinę, poczem wstąpiliśmy na preryę, która podnosiła się równo i zwolna jak dach ku południowi. Tu także widać było ślady. Apacze objechali nas widocznie. Znalazłszy się na szczycie tego dachu, ujrzeliśmy pod sobą wielką, porosłą trawą, płaszczyznę, która zdawała się nie kończyć ku południowi. Chociaż od odjazdu Apaczów upłynęły trzy czwarte doby, mimoto widzieliśmy ich ślady, ciągnące się równiną jak prosta linia. Sam, który dotąd nie rzekł ani słowa, potrząsnął głową i mruknął pod wąsem:
— Ten ślad mi się wcale, a wcale nie podoba!
— A mnie tem więcej — powiedziałem ja.
— Bo jesteście greenhorn, czemu wczoraj wieczorem usiłowaliście zaprzeczyć. Uroił sobie, że ja chciałem go chwalić i porównywać z myśliwcem na preryi! Czegoś podobnego nie należy nawet za możliwe uważać! Wystarczy słyszeć wasze słowa obecne, aby wiedzieć, z kim się ma do czynienia. Wam się ten ślad podoba. Wierzę, bo tak pięknie prosto przed wami się ciągnie, że ślepy potrafiłby go namacać rękami. Mnie jednak, staremu bywalcowi w sawannie, wydaje się to podejrzanem.
— Mnie nie.
— Zamknijcie dziób, szanowny sir! Nie na to was wziąłem z sobą, żebyście mi nosa ucierali swojemi młodymi poglądami. Gdy dwaj Indyanie tak pokazują swe ślady, budzi to zawsze podejrzenie, tembardziej, że opuścili nas we wrogich zamiarach. Nasuwa się łatwo przypuszczenie, że chcą nas zwabić w pułapkę. Rozumie się bowiem samo przez się, że pójdziemy za nimi.
— Na czem będzie ta pułapka polegała?
— Na razie jeszcze wiedzieć tego nie można.
— A gdzież ma być zastawiona?
— Naturalnie, że tam na południu. Zachęcili nas bardzo do tego, żebyśmy poszli za nimi. Gdyby nie mieli w tem całkiem pewnego zamiaru, postaraliby się o zatarcie śladów.
— Hm! — mruknąłem.
— Co? — zapytał?
— Nic.
— Oho! To brzmiało zupełnie tak, jak gdybyście mieli coś do powiedzenia.
— Wystrzegam się już tego!
— Czemu?
— Ważne powody skłaniają mnie do zamknięcia dzióba. Obawiam się, byście nie pomyśleli, że chcę wam utrzeć nosa, do czego, prawdą się świadcząc, nie mam talentu, ani ochoty.
— Nie mówcie takich rzeczy! Między przyjaciółmi nie należy tak odważać wyrazów. Postanowiliście przecież czegoś się nauczyć, a jakże tego dopniecie, jeśli zachowacie stale milczenie. Cóż znaczyło to mruknięcie, które wydaliście właśnie z siebie?
— Byłem innego zdania. Nie wierzę w żadną pułapkę.
— Tak! Dlaczego?
— Obaj Apacze zdążają do swoich, aby ich czemprędzej poprowadzić przeciwko nam, a wiozą z sobą przy tem cieple trupa. To są dwie dostateczne przyczyny do przyśpieszenia jazdy, bo w drodze mogą im zwłoki zgnić, a nadto przybyliby za późno, aby nas złowić. Brakło im czasu na zacieranie śladów. To jedynie zdaniem mojem tłumaczy tę okoliczność, że tak dokładnie widzimy ich ślady.
— Hm! — mruknął teraz znowu Sam.
— A gdybym nie miał słuszności — mówiłem dalej — to mimo to możemy śmiało iść za nimi. Dopóki znajdujemy się na tej równinie, to próżne są obawy, gdyż zdaleka zobaczymy każdego wroga i cofniemy się zawczasu.
— Hm! — mruknął Sam ponownie, patrząc na mnie z ukosa. — Wspomnieliście o zwłokach. Czy sądzicie, że zabiorą je z sobą w tem cieple?
— Tak.
— Nie pochowają po drodze?
— Nie. Zmarły cieszył się u nich wielką powagą. Zwyczaje ich wymagają, żeby go pochowano z całą pompą indyańską. Koroną tej uroczystości byłoby zabicie przez nich mordercy obok zwłok zamordowanego. Zachowają więc niezawodnie trupa i będą się starali dostać w ręce nas i Rattlera. O ile ich znam, to należy się tego spodziewać.
— O ile ich znacie! Czy urodziliście się w ich kraju?
— Co za gadanie!
— A skądże ich znacie?
— Z książek, o których wy nie chcecie nic wiedzieć.
— Well! Jedźmy dalej!
Nie oświadczył, czy się zgadza z mojem zdaniem, czy nie, ale ilekroć rzucił na mnie spojrzenie z ukosa, przemykało mu pod wąsem znane mi lekkie drgnienie, które było zawsze oznaką, że nie mógł czegoś łatwo strawić duchowo.
Popędziliśmy cwałem przez równinę. Była to taka, porosła krótką trawą, sawanna, jakie ciągną się pomiędzy źródliskami Kanadianu i Rio Pecos. Ślad był potrójny, jak gdyby ktoś sunął trójzębem. Konie szły więc tu jeszcze tak, jak widzieliśmy je, gdy Apacze odjeżdżali. Musiało to być uciążliwe trzymać trupa wyprostowanego na koniu podczas tak długiej jazdy, gdyż nie zauważyliśmy dotychczas, żeby sobie to jakoś byli ułatwili. Domyślałem się jednak, że nie wytrzymaliby długo takiej jazdy.
Teraz wydało się Samowi Hawkensowi, że przyszedł czas na to, żeby mnie pouczać. Objaśnił mi, z czego należy wnosić, czy trop pochodzi od kłusa, czy od cwału, co zresztą łatwo było zobaczyć i zapamiętać.
W pół godziny potem wydało się, że las przecina wpoprzek równinę, lecz to się tylko zdawało, sawanna bowiem tworzyła tu zakręt. Jadąc nim, mieliśmy las po lewej ręce. Drzewa stały tu tak rzadko, że cały oddział jeźdźców mógł tędy się przesunąć, ale jeden za drugim, Apacze zaś jechali na trzech koniach obok siebie i dlatego przecisnąć się nie mogli. Z tego powodu zmuszeni byli do okrążeń, których i myśmy się chętnie trzymali, bo mieliśmy drogę otwartą. Później oczywiście, kiedy byłem już „wyuczony,“ aniby mi przez myśl było nie przeszło jechać za tropem; byłbym przejechał prosto lasem i natknął się na trop po drugiej stronie, przecinając w ten sposób zakręt.
Następnie zwężała się prerya, przechodząc w wązki pas łąki, pokryty zrzadka krzakami. Tu przybyliśmy na miejsce, gdzie Apacze się byli zatrzymali. Było to w pobliżu krzaka, z którego wystrzelały w górę wysmukłe dęby i buki. Objechaliśmy go ostrożnie i zbliżyliśmy się wtedy dopiero, kiedyśmy się przekonali, że czerwonoskórych już tam oddawna nie było. Z jednej strony zarośli trawa była zupełnie stratowana. Zbadaliśmy, że Apacze zsiedli tu z koni, odwiązali trupa i położyli na trawie, następnie weszli w zarośla, wycięli koły dębowe i odarli je z gałęzi, które zauważyliśmy na ziemi.
— Co oni mogli zrobić z tych kołów? — spytał Sam, patrząc na mnie, jak nauczyciel na ucznia.
— Nosze, lub rodzaj sani dla trupa — odrzekłem.
— Skąd o tem wiecie?
— Od siebie samego.
— Jakto?
— Już dawno czekałem na coś podobnego. To nie drobnostka podtrzymywać zwłoki tak długo. Spodziewałem się, że sobie poradzą na pierwszym postoju.
— Nieźle pomyślane. Czy można coś takiego w waszych książkach przeczytać?
— Czegoś, coby odpowiadało zupełnie temu wypadkowi, to nie, ale to zależy od tego, kto i jak czyta taką książkę. Można się istotnie wiele z tego nauczyć i zastosować do innych podobnych zdarzeń.
— Hm, to szczególne! A więc ci, którzy to pisali, przecież zdaje się byli na Zachodzie. Zresztą przypuszczenie wasze zgadza się z mojem. Zobaczymy, czy ono słuszne.
— Sądzę, że nie sporządzili noszów, lecz sanie.
— Czemu?
— Aby zmarłego dźwigać na noszach, na to potrzeba dwu koni, idących obok siebie, lub za sobą. Apacze mają jednak tylko trzy konie, a do sań wystarczy jeden.
— Słusznie, ale sanie robią dyabelne ślady, co dla Apaczów może się stać zgubnem. Zresztą należy przypuścić, że byli tutaj wczoraj przed samym wieczorem, pokaże się więc niebawem, czy tu obozowali, czy też ruszyli dalej nocą.
— Przypuszczam, że zaszło to drugie, gdyż mają podwójny powód do pośpiechu.
— Całkiem słusznie; chodźmy więc!
Zsiadłszy z koni, poszliśmy, prowadząc konie za sobą, zwolna tropem, który wyglądał teraz zupełnie inaczej, niż przedtem; był w prawdzie także potrójny, ale w odmienny sposób. Środkowy szeroki pochodził od kopyt końskich, a dwa boczne wyżłobiły sanie, które składały się widocznie z dwu konarów podłużnych i kilku poprzecznych.
— Stąd jechali jeden za drugim — zauważył Sam. — To nie stało się bez powodu, gdyż mogli dzięki obszerności miejsca jechać obok siebie. Pośpieszmy za nimi!
Dosiadłszy znowu koni, pojechaliśmy kłusem. W drodze myślałem nad tem, dlaczego Apacze mogli teraz jechać za sobą. Niebawem wydało mi się, że znalazłem właściwą przyczynę tego i rzekłem:
— Samie, wytężcieno swój wzrok! Ten ślad zmieni się wkrótce, a my tego nie spostrzeżemy.
— Jakto? Zmieni się? — zapytał.
— Tak jest, oni sporządzili sanie nie tylko na to, żeby sobie jazdę ułatwić i trupa nie podtrzymywać, lecz także, żeby się móc rozłączyć.
— Co wam przychodzi do głowy? Rozłączyć się? Toby im się nawet nie przyśniło hi! hi! hi! — zaśmiał się.
— Nie przyśniłoby się, bo zrobili to na jawie.
— Powiedzcie, jak wpadliście na tę myśl! To was porządnie książki wywiodły w pole.
— Tego w nich niema. Pomyślałem sobie to jednak, co prawda, dlatego, że czytałem te książki uważnie i zastanawiałem się żywo nad ich treścią.
— No i...?
— Dotychczas graliście wy rolę nauczyciela, a teraz ja was o coś zapytam.
— Pewnie o coś mądrego; ciekawym bardzo!
— Czemu Indyanie zwykle jeżdżą jeden za drugim? Chyba nie dla wygody, lub z towarzyskości?
— Nie, lecz na to, żeby jadący za nimi nie mógł policzyć, ilu było jedźców.
— Sądzę, że w tym wypadku jest ten sam powód.
— Tak wam się zdaje!
— Dlaczegóż jadą obaj gęsiego, chociaż jest dość miejsca na trzech jedźców?
— Przypadkiem, albo, co może właściwsze, ze wględu na zmarłego. Jeden jedzie przodem jako przewodnik, potem koń ze zwłokami, a na końcu drugi, aby uważać, czy sanie mocno trzymają i czy trup nie spadnie na ziemię.
— To może być, ale ja muszę wciąż mieć to na myśli, że im pilno do nas powrócić. Przewóz zastrzelonego jest zbyt powolny, przeto jeden z nich pospieszy prędzej, aby zawiadomić Apaczów.
— Takie myśli podsuwa wam wyobraźnia. Powiadam wam, że ani im przez myśl nie przejdzie się rozłączać.
Poco miałem się z nim sprzeczać? Mogłem się mylić i tak najprawdopodobniej było, bo on był doświadczonym scoutem, a ja greenhornem. Zamilkłem więc, ale uważałem pilnie na ziemię i na ślady.
Niebawem dotarliśmy do płytkiego, ale zato szerokiego, koryta wyschłego strumienia, którem tylko z wiosną spływają z gór wody. Dno między obydwu nizkimi brzegami było zasypane okrągłymi kamieniami, między którymi znajdowały się pólka drobnego piasku. Trop wiódł napoprzek.
Podczas powolnego przejazdu przypatrywałem się dokładnie żwirowi i piaskowi. Jeżeli przedtem odgadłem, to tu była dla Apacza najlepsza sposobność do zboczenia. Gdyby tylko zjechał trochę w dół wyschłem łożyskiem, wiodąc konia nie po piasku, lecz po kamieniach, gdzie nie zostawiał odcisków, mógł zniknąć bez śladu. Jeżeli zaś drugi z koniem, wlokącym zwłoki, pojechał dalej, to trop ich można było nadal uważać za pochodzący od trzech koni.
Jechałem za Samem Hawkensem. Byliśmy prawie po drugiej stronie, kiedy na pólku piaskowem, przytykającem do żwiru, zobaczyłem okrągłe wgłębienie z pozapadanymi brzegami, wielkości dość dużej filiżanki. Nie miałem wówczas ani tego bystrego wzroku, ani tego doświadczenia, co później, ale wówczas przeczułem przynajmniej to, co później byłbym udowodnił i stwierdził. Oto wydało mi się, że to wgłębienie pochodziło od kopyta końskiego, które zsunęło się ze żwiru na niżej położone pólko piasku. Dostawszy się na drugi brzeg, chciał Sam jechać dalej za tropem, lecz ja wstrzymałem go temi słowy:
— Chodźcieno tu na prawo, Samie!
— Dlaczego? — spytał.
— Coś wam pokażę.
— Co?
— Zaraz zobaczycie. Chodźcie!
Pojechałem wzdłuż brzegu, porosłego trawą. Nie ujechaliśmy jeszcze więcej jak dwieście kroków, kiedy ujrzeliśmy ślady jeźdźca, wychodzące z piasku na brzeg, a potem ciągnące się trawą ku południowi.
— Co to jest, Samie? — zapytałem z niemałą dumą, że jako nowicyusz mam słuszność.
Małe jego oczka omal nie wylazły całkiem z oczodołów, a chytra twarz przedłużyła się znacznie.
— Ślady końskie! — odrzekł zdumiony.
— Skąd się tu wzięły?
Rzucił okiem na łożysko, a nie zauważywszy śladów po drugiej stronie, powiedział:
— W każdym razie z tej rzeki, która powstaje na wiosnę.
— Zapewne. A kto mógł być tym jeźdźcem?
— Czy ja wiem!
— Ale ja wiem.
— No, któż?
— Jeden z Apaczów.
Twarz wydłużyła mu się jeszcze bardziej.
— Z owych dwu? Nie może być! — zawołał.
— Przeciwnie! Oni rozłączyli się, jak to przypuszczałem poprzednio. Wróćmy do naszego tropu, a przypatrzywszy mu się dobrze, przekonamy się, że pochodzi tylko od dwu koni.
— To byłoby zdumiewające! Zobaczmy! Jestem bardzo ciekaw!
Wróciliśmy i zaczęliśmy śledzić trop baczniej, niż byśmy to byli czynili, gdybym był nie zrobił mego odkrycia. Odczytaliśmy rzeczywiście, że stąd szły już tylko dwa konie. Sam odkaszlnął kilka razy, zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem od stóp do głów i zapytał:
— Jakże wpadliście na to, że odgałęziające się ślady wyjdą tam z wyschłego koryta?
— Spostrzegłem tam na dole odcisk na piasku i z tego wywnioskowałem resztę.
Gdy go na to miejsce zaprowadziłem, spojrzał na mnie jeszcze podejrzliwiej, niż przedtem i zapytał:
— Sir, czy powiecie mi choć raz prawdę?
— Czy sądzicie, że was już kiedy okłamałem?
— Hm, wydajecie mi się prawdomównym i rzetelnym człowiekiem, ale w tym wypadku przecież wam niedowierzam. Nie byliście jeszcze nigdy na preryi?
— Nie.
— Wogóle na dzikim Zachodzie?
— Nie.
— Ani w Stanach Zjednoczonych?
— Nigdy.
— A może jest jaki inny kraj z sawannami, preryami, podobnemi do tych na Zachodzie? Może byliście w tym kraju?
— Nie, dotychczas nigdzie nie ruszałem się z ojczyzny.
— To niech was dyabeł porwie, niepojęty człowieku!
— Oho, Samie Hawkens! Czy to ma być błogosławieństwo przyjaciela, jakim się mienicie?
— No, nie bierzcie mi tego za złe, jeśli mi w takich sprawach mucha usiądzie na nosie! Przychodzi taki greenhorn na Zachód, nie widział jeszcze, jak trawa rośnie, ani nie słyszał, jak śpiewa pchła ziemna i zaraz na pierwszych zwiadach wywołuje rumieniec na twarzy starego Sama Hawkensa. Aby przytem zachować zimną krew, na to trzeba w lecie być Eskimosem, a w zimie Grenlandczykiem, jeśli się nie mylę. Ja w waszym wieku byłem dziesięć razy mądrzejszy od was, a teraz na stare lata wydaję się sobie dziesięć razy głupszym. Czy to nie smutne dla westmana, mającego porcyę ambicyi?
— Nie bierzcie sobie tego tak głęboko do serca.
— O, to boli! Muszę wam przyznać, że mieliście słuszność, ale nie wiem, jak do tego doszliście.
— Przez logiczne myślenie i wnioskowanie. Dobry wniosek, to ważna rzecz.
— Wnioskowanie? Nie rozumiem tego. To dla mnie za mądre.
— Wnioskowałem w sposób następujący: Jeśli Indyanie postępują w drodze jeden za drugim, to chcą zatrzeć swoje ślady. Ci dwaj Apacze jechali jeden za drugim, a więc chcieli zatrzeć swe ślady. To chyba rozumiecie?
— Oczywiście.
— Za pomocą tego słusznego wniosku doszedłem do właściwego odkrycia. Prawdziwy westman musi przedewszystkiem dobrze myśleć. Powiem wam jeszcze jeden taki wniosek. Chcecie?
— Dobrze?
— Nazywacie się Hawkens. To podobno znaczy „sokół“?
— Yes!
— Słuchajcież! Sokół pożera myszy polne. Prawda?
— Tak, jeśli je złapie, to pożera.
— A więc macie wniosek: Sokół pożera polne myszy, wy się nazywacie Hawkens, a zatem wy pożeracie polne myszy.
Sam otworzył usta, aby zaczerpnąć powietrza, oraz pozbierać myśli, patrzył na mnie przez chwilę, jak gdyby nic nie widział, aż wreszcie wybuchnął:
— Sir, stroicie sobie ze mnie żarty? Wypraszam to sobie! Daleko mi jeszcze do bajarza, któremu można skakać po plecach. Obraziliście mnie ciężko tem dyabelskiem twierdzeniem, że pożeram myszy i do tego nędzne, polne myszy. Żądam za to zadośćuczynienia. Co myślicie o pojedynku?
— Wspaniała rzecz!
— Tak jest! Uczyliście się w szkołach wyższych, nie prawdaż?
— Tak.
— Jesteście więc zdolni do zadośćuczynienia, przyślę wam mego sekundanta. Zrozumiano?
— Tak, a wy chodziliście do szkół wyższych?
— Nie.
— Więc nie jesteście zdolni dać zadośćuczynienie. Zrozumiano?
To wprawiło w niemały kłopot poczciwego Sama Hawkensa. Wytrzymałem go przez chwilę w tym stanie, a wreszcie odezwałem się:
— Wprawdzie nie możecie mnie wcale wyzywać, ale ja mimo to dam wam pewne zadośćuczynienie.
— Jakie?
— Daruję wam moją skórę niedźwiedzią.
Małe jego oczka zamigotały natychmiast.
— Przecież sami jej potrzebujecie!
— Nie; wam ją oddam.
— Naprawdę?
— Tak.
Heigh-day, przyjmuję bez namysłu. Dziękuję, sir, dziękuję nadzwyczajnie! Halloo, a to się tamci będą złościli! Wiecie, co z tej skóry zrobię?
— No?
— Nową bluzę myśliwską, bluzę ze skóry szarego niedźwiedzia. Co za tryumf! Jestem znakomitym krawcem do tego. Przypatrzcie się tej, jak ją pięknie naprawiłem!
Wskazał na przedpotopowy wór, którym był odziany. Było tyle łat skórzanych naszytych jedna na drugiej, że bluza miała grubość deski.
— Ale — dodał z wielką radością — uszy, pazury i zęby wy dostaniecie, bo ja obejdę się bez tych trofeów, a wy zdobyliście je z największem niebezpieczeństwem dla życia. Zrobię wam z tego naszyjnik, ponieważ znam się na takich robotach. Chcecie?
— Dobrze.
— To słuszne, to słuszne, gdyż wówczas jeden i drugi będzie miał swoją radość. Jesteście naprawdę zuch, wielki zuch. Darujecie waszemu Samowi Hawkensowi skórę niedźwiedzią. Wobec tego możecie o mnie nawet powiedzieć, że pożeram nie tylko myszy polne, lecz także szczury, a to nie zburzy mi spokoju duszy. A co do książek... przyznaję, że nie są wcale tak złe i że można się dużo z nich nauczyć. Czy napiszecie jaką książkę naprawdę?
— Może nawet kilka.
— O tem, co przeżywacie?
— Tak.
— I ja się także tam znajdę?
— Znajdą się tylko moi najwybitniejsi przyjaciele. Będzie to rodzaj pisemnego pomnika dla nich.
— Hm, hm! Wybitni! Pomnik! To brzmi oczywiście całkiem inaczej, niż wczoraj. Niezawodnie przesłyszało mi się tak tylko. A więc ja także?
— Jeżeli chcecie.
— Słuchajcie, sir, ja chcę. Proszę was nawet o to, żebym się tam dostał.
— Zgoda, stanie się tak.
— Dobrze, ale musicie mi zrobić jedną przyjemność!
— Jaką?
— Opowiecie tam wszystko to, co przeżyliśmy razem?
— Rozumie się.
— To wypuśćcie tę okoliczność, że nie znalazłem tu odgałęzionego tropu. Żeby Sam Hawkens nie znalazł czegoś takiego! Wstydziłbym się wszystkich czytelników, którzy zechcą uczyć się od was. Jeźli będziecie tacy dobrzy to zataić, to możecie sobie śmiało pisać o myszach i szczurach. Wszystko mi jedno, co sobie ludzie pomyślą o tem, co zjadam, ale gdyby mnie uważali za westmana, pozwalającego odjechać Indyaninowi i nie umiejącego tego wyczytać ze śladów, toby mnie gryzło, bardzoby mnie gryzło!
— To nie może być, kochany Samie.
— Nie? Dlaczego?
— Ponieważ każdą wymienioną osobę tak muszę przedstawić, jaką jest. W takim razie wolę was opuścić.
— Nie, nie, ja chcę być w książce! Wolę, że prawdę powiecie. Jeśli prawdą napiszecie o moich błędach, to niech to będzie dla czytelników, takich głupich jak ja, ostrzegającym przykładem i zachętą do czegoś lepszego, hi! hi! hi! Ja natomiast wiedząc, że będę wydrukowany, postaram się z całych sił, aby tego rodzaju błędów unikać. A za tem zgoda między nami?
— Tak.
— Jedźmy więc dalej!
— Za którym śladem? Za tem odgałęzieniem?
— Nie, za tym.
— Tak, to będzie Winnetou.
— Z czego wnosicie?
— Ten ma ze zwłokami posuwać się powolniej, a tamten wyjechał naprzód, aby czemprędzej zgromadzić wojowników; będzie to więc wódz prawdopodobnie.
Yes! To słuszne. Jestem tego samego zdania. Wódz nas teraz nic nie obchodzi. Pojedziemy za synem.
— Czemu za nim?
— Bo chcę jeszcze zobaczyć, czy się zatrzymywał po drodze; zależy mi na tem. A więc naprzód, sir!
Ruszyliśmy dalej kłusem, przyczem nie zaszło nic godnego wzmianki, opis zaś okolic, przez które przejechaliśmy, nie byłby zajmującym. Dopiero na godzinę przed południem zatrzymał się Sam i rzekł:
— Na razie wystarczy. Winnetou jechał także przez całą noc; widocznie im bardzo pilno i należy się wkrótce spodziewać napadu; może nawet jeszcze w przeciągu tych pięciu dni, potrzebnych wam do ukończenia roboty.
— To byłoby źle!
— Zapewne. Gdybyście przerwali pracę i jeślibyśmy uciekli, to zostałaby niedokończona, a gdy nie odejdziemy, napadną na nas i robota się przecież nie skończy. Trzeba z Bancroftem poważnie pomówić o całej sprawie.
— Może znajdzie się jakie wyjście?
— Jakie?
— Ukryjemy się naprzykład w miejscu bezpiecznem, a potem, gdy Apacze się cofną, skończymy robotę!
— Tak, to dałoby się może uskutecznić. Zobaczymy, co drudzy na to powiedzą. Musimy śpieszyć, aby jeszcze przed nocą dostać się do obozu.
Wróciliśmy tą samą drogą. Nie oszczędzaliśmy wierzchowców, ale mój deresz był jeszcze zupełnie rzeźki, a „nowa Mary“ wyglądała tak, jak gdyby dopiero wyszła ze stajni. Przebyliśmy w krótkim czasie znaczne przestrzenie, aż zatrzymaliśmy się nad potokiem, gdzie napoiliśmy konie i sami odpoczęliśmy z godzinkę, zsiadłszy z koni i rozciągnąwszy się w zaroślach na miękkiej trawie.
Nie mając o czem z sobą mówić, leżeliśmy cicho. Ja myślałem o Winnetou i czekającej nas walce z nim i z jego Apaczami, a Sam Hawkens zamknął oczy i... zasnął, co poznałem po miarowym ruchu klatki jego piersiowej. Mógł sobie tu pozwolić na lekką drzemkę, bo ja czuwałem, a przez całą drogę nie zauważyliśmy nic podejrzanego.
Wtem nadarzyła mi się sposobność przekonania się, jak bystre są zmysły ludzi i zwierząt na dzikim Zachodzie. Muł tkwił w zaroślach tak, że był niewidoczny i szczypał liście z gałęzi; było to zwierzę nietowarzyskie, unikało koni, trzymając się najczęściej na osobności. Mój deresz stał w pobliżu i ścinał trawę ostrymi zębami.
Wtem muł wydał z siebie dziwne, jakby ostrzegawcze, parsknięcie, a Sam zbudził się w tej chwili i odrazu stanął na nogach.
— Zasnąłem, Mary parsknęła, to mnie zbudziło. Zbliża się człowiek, lub zwierzę. Gdzie muł?
— Tutaj w zaroślach. Chodźcie!
Wleźliśmy w krzaki i zobaczyliśmy Mary, ukrytą ostrożnie za gałęziami i wyglądającą przez nie na zewnątrz. Strzygła żywo długiemi uszyma, a ogon podnosiła i opuszczała. Ujrzawszy nas, uspokoiła się, a uszy i ogon przestały się poruszać. Zwierzę było widocznie w dobrych rękach, Sam więc mógł sobie powinszować, że złapał ją, a nie innego konia.
Rzuciwszy okiem pomiędzy gałęzie, ujrzeliśmy sześciu Indyan, jednego za drugim jadących naszym tropem od północy, dokąd my zamierzaliśmy się udać. Pierwszy z nich, nie wielkiej, lecz muskularnej postaci, miał głowę spuszczoną i nie odwracał widocznie oczu od śladów. Wszyscy ubrani byli w skórzane spodnie i sukienne bluzy, a uzbrojeni w strzelby, noże i tomahawki. Twarze świeciły im się od tłuszczu, a na poprzek przecinały je dwa pasy: niebieski i czerwony.
Zacząłem się już niepokoić tem spotkaniem, kiedy Sam odezwał się, nie tłumiąc bynajmniej głosu.
— Co za spotkanie! To nas ocali, sir!
— Ocali? Jakto? Mówcie ciszej, bo są już tak blizko, że mogą nas usłyszeć.
— I owszem, to ludzie ze szczepu Kiowa. Na czele jedzie Bao, co w ich języku oznacza: „lisa“, dzielny i chytry wojownik, jak to widać z imienia. Wódz tych ludzi nazywa się Tangua; to przedsiębiorczy Indsman, a zarazem mój przyjaciel. Mają barwy wojenne na twarzy i są prawdopodobnie na zwiadach. Nie słyszałem jednak, żeby jeden szczep wyruszył przeciwko drugiemu.
Słowo Kiowa wymawia się Ke-i-o-weh. To czerwone plemię jest prawdopodobnie mieszaniną Shoshonów i Pueblów. W terytoryum dla Indyan wyznaczono im osobne miejsca, ale wiele oddziałów snuje się po tak zwanem Pem-handle aż do Nowego Meksyku. Oddziały te mają dużo dobrych koni. Z powodu żądzy grabieży są bardzo niebezpieczni dla białych i dlatego graniczni osadnicy są ich najzawziętszymi wrogami. Żyją także na stopie wojennej z rozmaitemi plemionami Apaczów, ponieważ nie oszczędzają także zazwyczaj mienia i życia tych czerwonych braci. Są to jednem słowem bandy rozbójników, a dlaczego nimi zostali, o to pytać nie trzeba.
Tych sześciu wywiadowców zbliżyło się teraz do nas całkiem. Jak nas mieli ocalić, tego oczywiście sobie nie wyobrażałem. Sześciu Indyan mogło nam pomóc nie wiele, albo wcale nic. Później, co prawda, dowiedziałem się, jak to Sam Hawkens rozumiał. Na razie ucieszyłem się tem, że Sam ich znał, gdyż wobec tego nie było powodu ich się obawiać.
Keiowehowie przyjechali za naszym tropem i zauważyli ślady powrotne, wiodące w zarośla. Wywnioskowali z tego oczywiście, że w zaroślach znajdują się ludzie. Natychmiast więc zawrócili swoje nadzwyczaj silne i ruchliwe konie i popędzili w przeciwnym kierunku, aby się dostać poza odległość strzału. Na to wystąpił Sam z zarośli, złożył dłonie koło ust i wydał przeraźliwy, donośny okrzyk, widocznie Indyanom znany, gdyż stanęli i spojrzeli za siebie. Sam zawołał powtórnie i dał im znak ręką. Wywiadowcy zrozumieli okrzyk i znaki, a spostrzegłszy Sama, którego osobliwej postaci nie podobna było nie poznać, wrócili cwałem. Teraz i ja stanąłem obok Sama. Indyanie nadbiegli, jak gdyby nas mieli zamiar stratować, naraz zdarli przed nami konie tak, że aż przysiadły na zadach, pozeskakiwali z nich i puścili je wolno.
— Nasz biały brat Sam jest tutaj? — zapytał dowódzca. — Skąd wziął się na drodze swych czerwonych przyjaciół i braci?
— Bao, chytry lis, spotkał mnie, bo znalazł się na moim tropie — odrzekł Sam.
— Myśleliśmy, że to ślady czerwonych psów, których szukamy — rzekł Lis łamaną, lecz dość zrozumiałą, angielszczyzną.
— O jakich psach mówi mój brat czerwony?
— O Apaczach z plemienia Mescalerów.
— Dlaczego nazywacie ich psami? Czy wyniknął spór między nimi i mymi dzielnymi braćmi Keiowehami?
— Topór wojenny wykopany został pomiędzy nami a tymi parszywymi kujotami.
— Uff! To mnie cieszy! Bracia moi niech usiądą z nami. Mam ich zawiadomić o czemś ważnem.
Lis spojrzał na mnie badawczo i zapytał:
— Nie widziałem jeszcze tej bladej twarzy, jest jeszcze młoda; czy należy już do wojowników białych mężów? Czy zdobyła sobie już imię?
Moje właściwe nazwisko nie byłoby zrobiło wrażenia. To też Sam Hawkens, przypomniawszy sobie słowa Wheelera, odrzekł:
— Ten mój najmilszy brat i przyjaciel przybył niedawno przez Wielką Wodę z ojczyzny, gdzie jest wielkim wojownikiem. Nie widział nigdy przedtem bawołu, ani niedźwiedzia, a mimoto walczył przedwczoraj z dwoma bykami i zabił je, aby mnie życie ocalić, a wczoraj zakłuł nożem szarego niedźwiedzia z Gór Skalistych, przyczem zwierz nawet nie zadrasnął mu skóry.
— Uff, uff! — zawołali z podziwem czerwonoskórzy, a Sam ciągnął dalej w sposób, co prawda, przesadny:
— Kula jego nigdy celu nie chybia, a w pięści jego mieści się tyle siły, że jednem uderzeniem powali na ziemię każdego nieprzyjaciela. Dlatego nadali mu biali z Zachodu imię Old Shatterhand.
W ten sposób opatrzono mnie bez mego zezwolenia imieniem wojennem, które odtąd stale w tamtych stronach nosiłem. Taki panuje zwyczaj na Zachodzie. To też często najlepsi przyjaciele nie znają nawzajem swych nazwisk właściwych.
Lis podał mi rękę i rzekł przyjaźnie:
— Jeśli Old Shatterhand pozwoli, będziemy jego braćmi i przyjaciółmi, miłujemy bowiem ludzi, którzy zabijają wroga jednem uderzeniem. Przyjmiemy cię chętnie w naszych namiotach.
Znaczyło to innemi słowami: Potrzeba nam hultajów z taką siłą, jak twoja, dlatego przyjdź do nas. Jeśli dla nas będziesz myszkował, kradł i grabił, to będzie ci u nas znośnie. Ja jednak odpowiedziałem prawie z taką godnością, jaką sobie potem przyswoiłem:
— Ja kocham czerwonych mężów, jako synów Wielkiego Ducha, którego dziećmi są także biali. Jesteśmy braćmi, pomagajmy więc sobie przeciw wszystkim wrogom, którzy nas i was nie poważają.
Wyraz zadowolenia przemknął mu przez twarz, zasmarowaną tłuszczem i farbą, gdy mnie zapewniał:
— Old Shatterhand słusznie powiedział. Zapalimy z nim fajkę pokoju.
Potem Keiowehowie usiedli z nami nad wodą. Lis dobył fajkę, której przyjemnie dojmująca woń oburzyła mój nos już zdaleka, i napchał ją mieszaniną, złożoną, jak się zdawało, z buraków, liści lnu, siekanych żołędzi i kapusty, zapalił ją, powstał, pociągnął raz, wydmuchnął dym ku niebu i ku ziemi i powiedział:
— Tam na górze mieszka Dobry Duch, a tu na ziemi rosną rośliny i zwierzęta, które on przeznaczył dla Keiowehów.
Następnie pociągnął jeszcze cztery razy, wypuszczając dym ku północy, południu, wschodowi i zachodowi.
— W tych stronach — rzekł potem — mieszkają czerwoni i biali mężowie, przywłaszczając sobie bezprawnie rośliny i zwierzęta. My jednak znajdziemy ich i zabierzemy, co do nas należy. Powiedziałem, howgh!
Co za mowa! Jakżeż zupełnie odmienna od tych, jakie dotąd czytałem, a później tak często słyszałem. Ten Keioweh oświadczył przecież otwarcie, że wszystkie wytwory świata roślinnego i zwierzęcego uważa za własność swego plemienia, a stąd uznaje grabież nietylko za swoje prawo, ale wprost za obowiązek! I ja miałem teraz zostać przyjacielem tych ludzi! Niestety, kto wejdzie między wrony, musi krakać jak i one.
Lis podał Samowi niepokojową fajkę pokoju, on zaś dzielnie pociągnął sześć razy i wygłosił następujące słowa:
— Wielki Duch nie zważa na rozmaitość skór ludzkich, gdyż mogą się posmarować barwami, by go oszukać, lecz patrzy w serce. Serca wojowników sławnego szczepu Keioweh są dzielne, nieustraszone i wierne. Moje serce przywiązane do nich, jak mój muł do drzewa, i zawsze tak będzie, jeśli się nie mylę. Powiedziałem, howgh!
Oto był Sam Hawkens, ów mały i chytry człowiek, który umiał każdą sprawę uchwycić ze strony najznośniejszej. Mowę jego nagrodzono kilkakrotnem „uff, uff, uff!“ Ale cóż, kiedy popełnił teraz tę zbrodnię, że wetknął mi do ręki glinianego śmierdziela. Musiałem zapuścić zęby w to kwaśne jabłko i postanowiłem opanować rysy mej męsko poważnej twarzy. Paliłem raz nawet taki tytoń, że kto go zapali, tego musi trzymać trzech ludzi, by się nie przewrócił. Przypuszczałem tedy, że i ta fajka na ziemię mnie nie powali. Podniosłem się więc, zrobiłem ręką ruch uroczysty i pociągnąłem po raz pierwszy. Przekonałem się, że w fajce znajdowały się wszystkie podane poprzednio składniki, a ponadto jeszcze piąty; teraz bowiem poczułem nosem i językiem coś jakby zapach i dym pilśniowego buta. Wydmuchnąłem dym także ku niebu i ziemi i rzekłem:
— Z nieba spada promień słońca i deszcz, stamtąd pochodzą wszelkie dobre dary i błogosławieństwo. Ziemia przyjmuje ciepło i wilgoć i wydaje za to bawołu i mustanga, niedźwiedzia i jelenia, dynię i kukurudzę, a przedewszystkiem szlachetną roślinę, z której mądrzy czerwoni mężowie przyrządzają kinnikinnik, rozszerzający z fajki pokoju zapach miłości i zbratania.
Czytałem swego czasu, że Indyanie nazywają swój tytoń mieszany kinnikinnik i wyzyskałem czemprędzej tę wiadomość. Pociągnąłem znów do ust pełno dymu i wypuściłem go na wszystkie cztery strony świata. Zapach był jeszcze bardziej skomplikowany niż przedtem. Poznałem wyraźnie obecność jeszcze dwóch składników w tej mieszaninie, a to kalafonię i pocięte paznokcie. Po tem znakomitem odkryciu mówiłem dalej:
— Na zachodzie wznoszą się Góry Skaliste, a na wschodzie rozciągają się równiny, na północy lśnią się jeziora, na południu zaś przewalają się wielkie wody morza. Gdyby tak cały kraj był moją własnością, darowałbym go wojownikom Keiowehów, gdyż uważam ich za braci. Oby w tym roku upolowali dziesięć razy tyle bawołów i szarych niedźwiedzi, ile głów liczy ich plemię. Oby ziarnka kukurudzy były jako dynie, a dynie tak wielkie, żeby z jednej łupy można było wykroić dwadzieścia kanoe. Powiedziałem, howgh!
Mnie to zbyt wiele nie kosztowało, że życzyłem im tych wszystkich wspaniałości, oni zaś cieszyli się, jak gdyby je istotnie dostali. Była to najlepsza z moich mów, jakie kiedykolwiek w życiu wygłosiłem, to też przyjęto ją z radością bezprzykładną, jeśli się uwzględni chłodny spokój, jaki Indyanie zawsze zachowują. Tyle jeszcze nikt, a tem mniej biały człowiek, im nie życzył, ani nie chciał darować, to też okrzyki „uff, uff!“ powtarzały się bez końca. Lis ściskał mi rękę kilkakrotnie, zapewniał o swej przyjaźni po wszystkie czasy i tak szeroko roztwierał usta za każdem swojem „howgh“, że udało mi się pozbyć fajki pokoju w ten sposób, że wsunąłem mu ją pomiędzy długie, żółte zęby. On zamilkł natychmiast, pragnąc napawać się jej treścią.
Była to moja pierwsza „święta czynność“ wśród Indyan, gdyż palenie fajki uważają oni rzeczywiście za uroczystość, mającą równie ważne powody jak skutki. Ileż to razy potem jeszcze musiałem palić kalumet, będąc zawsze świadom powagi tej czynności. Tu jednak dzisiaj napełniło mnie z miejsca to postępowanie odrazą, a potem rozśmieszyło gdy usłyszałem o sercu Sama, „przywiązanem jak muł do drzewa“. Ręka cuchnęła mi fajką, to też cała dusza moja rozradowała się w sobie, gdy ta fajka znalazła się w ustach dowódcy. Wyjąłem z kieszeni cygaro i zapaliłem dla zabicia przykrego smaku. Jakież pożądliwe spojrzenia zwrócili teraz na mnie czerwonoskórcy! Lis otworzył usta, że mu aż fajka wypadła, ale jako doświadczony wojownik pochwycił ją i wsunął w usta napowrót. Widać było jednak po nim, że wolałby teraz jedno cygaro niźli tysiąc fajek pokoju i kinnikinniku.
Ponieważ pozostawaliśmy w stosunkach z Santa Fé, skąd wozami sprowadzaliśmy wszelkie potrzebne nam artykuły, przeto łatwo było mi zaopatrzyć się w cygara, które były dość tanie. Wolałem je niż wódkę, którą drudzy tak przyjemnie spijali. Zabrałem z sobą tyle cygar, żeby wystarczyło, gdybyśmy nazajutrz rano dopiero mieli powrócić; podałem więc każdemu z nich po jednem. Lis odłożył zaraz fajkę i zapalił, jego ludzie natomiast wsadzili w usta nietylko koniec, lecz całe cygara i zaczęli je żuć. Są gusta i guściki. Poprzysiągłem sobie nie darować im nigdy niczego do palenia.
Na tem skończyły się formalności. Czerwonoskórzy byli teraz w najlepszym nastroju. Toteż Sam rozpoczął pytaniem:
— Moi bracia mówią, że topór wojenny wykopano między nimi a Apaczami Mescalero, o czem ja nic nie wiem. Od kiedy topór nie spoczywa już w ziemi?
— Od czasu, który blade twarze nazywają dwa tygodnie. Mój brat Sam przebywał widocznie w dalekich stronach, skoro nie słyszał o tem.
— To prawda. Ale narody żyły przecież jeszcze w pokoju. Co skłoniło moich braci do pochwycenia za broń?
— Te psy Apacze zabiły naszych czterech wojowników.
— Gdzie?
— Nad Rio Pecos.
— Wszak tam nie stoją wasze namioty.
— Ale Mescalerów.
— Czego tam chcieli wasi wojownicy?
Nie namyślając się ani chwilki, wypowiedział Keioweh smutną prawdę:
— Gromada naszych wojowników wyruszyła, aby nocą napaść na konie Apaczów. Te psy śmierdzące czuwały jednak dobrze. Zaczęli się bronić i zabili nam czterech dzielnych wojowników. Dla tego między nami a nimi wykopany topór wojenny.
Keiowehowie postanowili byli zatem pokraść konie, ale ich na tem schwytano i odpędzono. Że przytem kilku z nich życie postradało, temu sami byli winni. Mimoto mieli za to odpokutować Apacze, którzy bronili swojej własności. Najchętniej byłbym tym łotrzykom w oczy powiedział, co myślę i otworzyłem już nawet usta, lecz Sam dał mi ręką znak ostrzegawczy i pytał dalej:
— Czy Apacze wiedzą o tem, że wasi wojownicy przeciwko nim wyruszyli?
— Czy brat mój sądzi, że powiedzieliśmy im to? Napadniemy na nich znienacka, zabijemy, ilu zdołamy i zabierzemy potem wszystko, co nam się przyda z ich rzeczy.
To było straszne! Nie mogłem się dłużej powstrzymać od następującego pytania:
— Dla czego dzielni moi bracia chcieli zabrać konie Apaczom? Słyszałem, że bogaty szczep Keiowehów posiada daleko więcej koni, niż potrzebuje.
Lis spojrzał mi w twarz z uśmiechem i odrzekł:
— Mój młody brat Old Shatterhand przybył z za Wielkiej Wody i nie wie jeszcze, jak żyją i myślą ludzie po tej stronie. Tak, mamy dużo koni, ale przyszli biali mężowie i chcieli tyle zakupić, że nie mogliśmy im takiej ilości dostarczyć. A wtedy biali opowiedzieli nam o trzodach Apaczów i przyrzekli za każdego ich konia tyle towarów i brandy, co za konia Keiowehów. Wobec tego udali się nasi wojownicy po konie do Apaczów.
A więc kto był winien śmierci już poległych i przyszłego rozlewu krwi? Biali handlarze koni, którzy chcieli płacić wódką i wysyłali wprost Keiowehów na kradzież koni! Byłbym sobie ulżył z ochotą, ale Sam skinął na mnie energicznie i zapytał:
— Czy mój brat Lis wyszedł na zwiady?
— Tak.
— Kiedy wasi wojownicy przybędą za wami?
— Może o jeden dzień później.
— Kto nimi dowodzi?
— Sam waleczny wódz Tangua.
— Ilu ma wojowników z sobą?
— Dwakroć po sto.
— I sądzicie, że zaskoczycie Apaczów?
— Spadniemy na nich, jak orzeł na wrony, które go nie spostrzegły.
— Mój brat się myli. Apacze wiedzą, że Keiowehowie mają na nich uderzyć.
Lis potrząsnął głową z niedowierzaniem i odrzekł:
— Skądżeby się o tem dowiedzieli? Czy uszy ich sięgają do namiotów Keiowehów?
— Tak.
— Nie rozumiem mego brata Sama. Niechaj mi powie, jak rozumie te słowa!
— Apacze mają uszy, umiejące chodzić i jeździć. Widzieliśmy wczoraj czworo takich uszu, które były koło namiotów Keiowehów, by podsłuchiwać.
— Uff! Czworo uszu? A więc dwaj na zwiadach?
— Tak.
— W takim razie wracam zaraz do wodza. Wyruszyło tylko dwustu wojowników, bo więcejby nam nie było potrzeba, gdyby Apacze nie spodziewali się niczego. Skoro zaś wiedzą, to trzeba o wiele więcej.
— Moi bracia nie rozważyli dokładnie wszystkiego. Inczu-czuna, wódz Apaczów, jest bardzo mądrym wojownikiem. Widząc, że jego ludzie zabili czterech Keiowehów, powiedział sobie, że Keiowehowie pomszczą śmierć swoich ludzi i wyjechał, by ku nim się zakraść.
— Uff, uff! On sam?
— Tak i jego syn Winnetou.
— Uff! I ten także! Gdybyśmy to byli wiedzieli, bylibyśmy pochwycili tych psów! Teraz sprowadzą mnóstwo wojowników, aby nas przyjąć. Muszę o tem donieść wodzowi, aby się zatrzymał i sprowadził więcej naszych ludzi. Czy Sam i Old Shatterhand będą nam towarzyszyli?
— Tak.
— Więc niech siadają na konie!
— Tylko powoli! Muszę jeszcze przedtem koniecznie z tobą pomówić.
— Powiesz mi to po drodze.
— Nie. Ja pojadę z tobą, ale nie do Tanguy, lecz do naszego obozn.
— Mój brat Sam bardzo się myli.
— Posłuchaj, co ci powiem! Czy chcecie wodza Apaczów, Inczu-czunę, schwytać żywcem?
— Uff! — zawołał Keioweh, jakby tknięty iskrą elektryczną, a ludzie jego nadstawili uszu.
— I jego syna z nim razem?
— Uff, uff! Czy to możebne?
— Bardzo łatwo.
— Znam mego brata Sama, bo inaczej pomyślałbym, że na jego języku żart teraz mieszka, którego nie mógłbym ścierpieć.
Pshaw! Mówię poważnie. Możecie żywcem pochwycić wodza i jego syna.
— Kiedy?
— Sądziłem, że za pięć, sześć lub siedm dni, ale teraz widzę, że o wiele prędzej.
— Gdzie?
— Koło naszego obozu.
— Ja nie wiem, gdzie się ten obóz znajduje.
— Zobaczycie, gdyż pojedziecie bardzo chętnie, usłyszawszy to, co teraz powiem.
Opowiedział im o naszej sekcyi i o jej celu, przeciw któremu oni nic nie mieli, a potem o spotkaniu z obu Apaczami i dodał do tego uwagę:
— Zdziwiłem się na widok samych obudwu wodzów i sądziłem, że w czasie polowania na bawoły odłączyli się na krótki czas od swoich wojowników. Ale teraz wiem, co to znaczy. Obaj Apacze byli u was na zwiadach. A że właśnie dwaj najwyżsi podjęli się tej jazdy, to świadczy, że uważają sprawę za bardzo ważną. Teraz udali się do domu. Jazda Winnetou opóźni się przez zwłoki, ale Inczu-czuna pojechał naprzód i zajedzie konia na śmierć, jeśli będzie potrzeba, aby zgromadzić swoich wojowników.
— Dla tego muszę równie prędko donieść o tem naszemu wodzowi!
— Niechaj mój brat zaczeka i pozwoli mi skończyć! Apacze zechcą się zemścić podwójnie, na was i na nas z powodu zamordowania Kleki-petry. Wyślą więc oddział większy przeciwko wam, a mniejszy przeciwko nam, a przy drugim będą wódz i syn jego. Po napadzie na nas połączą się z większym oddziałem. Gdy ci pokażę nasz obóz, pojedziesz do twego wodza i oznajmisz mu wszystko, co wiesz odemnie. Następnie przybędziecie do nas, zaczekacie na Inczu-czunę i zabierzecie go do niewoli z jego niewielką garstką. Was jest dwustu, a on nie przyprowadzi więcej jak piędziesięciu. Nas jest dwudziestu białych i dopomożemy wam oczywiście; zwyciężycie Apaczów z wielką łatwością. Skoro potem dostaniecie w swe ręce obu dowódców, to będzie to znaczyło to samo, jak gdybyście cały szczep opanowali i będziecie mogli zażądać, co wam się spodoba. Czy mój brat nie uznaje tego wszystkiego?
— Tak. Plan mego brata Sama jest dobry. Skoro wódz o nim się dowie, ucieszy się, a my czemprędzej zastosujemy się do niego.
— A więc wyruszajmy i jedźmy szybko, żebyśmy jeszcze przed nocą dotarli do obozu!
Wsiedliśmy na wypoczęte już konie i popędziliśmy cwałem. Oczywiście teraz nie trzymaliśmy się już tropu, lecz jechaliśmy wprost do obozu, przez co nie potrzebowaliśmy kołować.
Muszę nadmienić, że wcale mnie postępowanie Sama nie zbudowało, ono raczej rozgniewało mnie. Winnetou, ten szlachetny Winnetou, miał razem z ojcem i pięćdziesięciu wojownikami wpaść w zastawioną pułapkę! Jeśliby to się udało, to oni obaj i owi Apacze byliby zgubieni. Jak mógł Hawkens poradzić coś podobnego! Wiedział, z jaką życzliwością odnosiłem się do Winnetou, bo z tem się przed nim zwierzyłem, wiedziałem zaś także, że Sam był dla młodego wodza Apaczów przychylnie usposobiony.
Wszystkie moje starania, aby po drodze zbliżyć się do Sama i odciągnąć go choćby na krótko od Keiowehów, były daremne. Chciałem tak, żeby oni tego nie słyszeli, odwieść go od jego planu, a sprowadzić na inny, lecz on przeczuwał to widocznie i nie odstępował od boku naczelnika tego wywiadowczego oddziału. To wzmogło jeszcze mój gniew i jeżeli ja, nie mający bynajmniej zdolności do zmiany humoru, byłem kiedy w złym humorze, to stało się to wówczas, gdy wieczorem przybyliśmy do obozu. Zsiadłem z konia, rozsiodłałem go i położyłem się rozgoryczony na trawie, widząc, że na razie nie doprowadzę z Samem do żadnej wymiany zdań. On nie zwracał uwagi na moje znaki i opowiadał teraz towarzyszom obozu, jak spotkaliśmy się z Keiowehami i co teraz miało nastąpić. Z początku przestraszyło ich ukazanie się Indyan, ale tem więcej się ucieszyli wiadomością, że ci są naszymi przyjaciółmi i sprzymierzeńcami i że zbyteczne są dalsze obawy o Apaczów. Mogliśmy w otoczeniu i pod osłoną dwustu Keiowehów dokończyć pracy w tem przekonaniu, że napad nam wcale nie zaszkodzi.
Keiowehów przyjęto gościnnie, dano im sporo mięsa niedźwiedziego do jedzenia, poczem oni opuścili nasz obóz, chcąc jechać przez całą noc, aby swoich jak najrychlej zawiadomić. Dopiero po ich odjeździe przystąpił Sam do mnie, położył się obok na trawie i rzekł zwyczajnym tonem wyższości:
— Robicie dzisiaj złe miny, sir. Powodem tego jest zapewne jakieś zaburzenie albo w trawieniu, albo w duchowych wnętrznościach, hi! hi! hi! Co słuszne, jedno czy drugie; chyba to drugie, nieprawdaż?
— Oczywiście! — odparłem niechętnie.
— To zmiękczcie swe serce, wyjawcie przyczynę, a ja was wyleczę.
— Cieszyłbym się bardzo, gdybyście to potrafili, Samie, ale pozwalam sobie wątpić.
— Potrafię, potrafię; możecie mi wierzyć.
— Więc powiedzcie mi, jak wam się Winnetou podobał.
— Niesłychanie. Wam chyba także.
— I wy chcecie go pchnąć w zgubę! Jak to się jedno z drugiem zgadza?
— W zgubę? Ja jego? Ani to przez myśl nie przeszło jedynemu synowi mojego ojca.
— Przecież mają go schwytać!
— Rozumie się.
— I to będzie jego zgubą!
— Nie wierzcie w strachy, sir! Winnetou tak polubiłem, że gdyby się znalazł w niebezpieczeństwie, oddałbym życie za jego ocalenie,
— A dlaczegóż zwabiacie go w pułapkę?
— Aby nas obronić przed nim i jego Apaczami.
— A potem?
— Potem, hm! Wybyście może ujęli się gorliwie za tym młodym Apaczem, sir?
— Nie tylko ująłbym się, lecz uczynię to rzeczywiście! Wyswobodzę go, jeśliby go wzięli do niewoli, a gdyby broń przeciwko niemu podnieśli, stanę u jego boku i będę walczył w jego obronie. Oświadczam to wam pod słowem i otwarcie.
— Tak? Zrobicie to? Rzeczywiście?
— Dałem umierającemu rękę na to, a takie przyrzeczenie jest dla mnie przysięgą, gdyż ja nigdy nawet zwyczajnego słowa nie łamię.
— Cieszy mnie to, bardzo mnie to cieszy. Zgadzamy się obydwaj zupełnie.
— Ależ — napierałem zniecierpliwiony — jak można pogodzić wasze piękne słowa z waszymi zamiarami niecnymi?
— O tem więc chcielibyście się dowiedzieć! Hm, tak, wasz stary Sam Hawkens zauważył po drodze, że pragnęliście z nim pomówić, ale dobrze że to nie doszło do skutku, bo cały mój piękny plan byłby stracony. Jestem zupełnie innym człowiekiem i mam zupełnie inne zamiary, niż się to zdaje na oko. Tylko nie każdemu pozwalam w karty sobie zaglądać, hi! hi! hi! Wam mogę to wyjawić, bo wy mi dopomożecie, a Dick, Stone i Will Parker także, jeśli się nie mylę. O ile mogę sądzić o Inczu-czunie, to nie wyszedł on z Winnetou na razie tylko na zwiady, lecz kazał się swoim wojownikom równocześnie przygotować i wyruszyć. Oni niezawodnie dość daleko posunęli się naprzód, a że zarówno on, jak Winnetou, pojadą przez całą noc, spodziewam się, że spotka się z nimi już jutro rano, lub przed południem. W przeciwnym razie nie natężałby tak konia. Pojutrze wieczorem może się już tu pojawić. Widzicie z tego, w jakiem znajdujemy się niebezpieczeństwie i jak blizko ono już jest. Jak to dobrze, że pojechaliśmy za nim! Nie byłbym go się tak rychło tutaj spodziewał! A jak to dobrze, że natknęliśmy się na Keiowehów i że dowiedzieliśmy się od nich o wszystkiem! Oni sprowadzą tutaj swoich dwustu jeźdźców i...
— Ja ostrzegę Winnetou przed Keiowehami — wpadłem mu w słowo.
— Broń Boże! — zawołał. — Toby zaszkodziło nam tylko, bo Apacze umknęliby, pozostając dla nas nadal groźnymi mimo Kejowehów. Nie, oni muszą być pojmani i śmierci w oczy zaglądnąć. Jeśli ich potem potajemnie uwolnimy, to będą nam winni wdzięczność i zaniechają zemsty. Co najwyżej zażądają od nas Rattlera, a ja im nie odmówię. Cóż wy na to, rozgniewany gentlemanie?
Podałem mu rękę mówiąc:
— Jestem zupełnie uspokojony, kochany Samie; obmyśliliście to bardzo dobrze!
— Prawda? Sam Hawkens jada podobno, jak ktoś powiedział, polne myszy, ale ma także swoje dobre strony, hi! hi! hi! A zatem zgoda między nami?
— Tak, stary Samie.
— To kładźcie się i śpijcie spokojnie. Jutro będzie wiele do czynienia. Zawiadomię Stone’a i Parkera, o co chodzi.
Czyż nie było to dobre, kochane, człowieczysko ten stary Sam Hawkens? Wyrazu: stary nie biorę dosłownie. On nie miał więcej nad lat czterdzieści, ale bór zarostu i straszliwy nos, wystający zeń jak wieża strażnicza, i bluza skórzana, jak gdyby zbita z desek, czyniły go o wiele starszym.
Tu przyda się zresztą uwaga co do słowa: old, stary. I u nas używa się go nietylko na oznaczenie wieku, lecz często także jako wyrazu pieszczotliwego. „Mój stary,“ „poczciwy stary“ nie koniecznie musi być naprawdę starym; nazywa się tak często nawet młode osoby. Prócz tego ma to słowo jeszcze jedno znaczenie. Mówi się często o ludziach: „stary hultaj,“ „stary mruk,“ „stary wyga“. Tu wyraz „stary“ jest znakiem potwierdzenia, mocniejszego wyrażenia jakiejś właściwości człowieka, silniejszem jej podkreśleniem.
Tak samo posługują się na dzikim Zachodzie słowem „old“. Jeden z najsławniejszych strzelców preryowych nazywał się Old Firehand. Skoro wziął strzelbę do ręki, to ogień jej niósł z sobą śmierć pewnie; stąd nazwa: Ognista Ręka. Poprzedzające ją Old podnosiło właśnie tę pewność. Do nazwy Shatterhand, którą ja otrzymałem, dodawano później także Old.
Po odejściu Sama starałem się zasnąć, lecz bez skutku przez jakiś czas. Towarzysze obozowi, uszczęśliwieni przybyciem Keiowehów, tak głośno obrabiali ten temat, że usnąć przytem było sztuką niemałą. Oprócz tego własne myśli nie dawały mi spokoju. Hawkens mówił o swoim planie z taką ufnością, jak gdyby nieudanie się było wykluczone zupełnie, ja jednak nie mogłem się do tego zapatrywania przyłączyć. Postanowiliśmy uwolnić Winnetou i jego ojca, ale czy także resztę Apaczów, tego nie powiedziano bynajmniej. Czy oni mieli zostać w rękach Keiowehów przy równoczesnem ocaleniu obu wodzów? To mi się wydało niesłusznem. Zresztą uwolnić wszystkich Apaczów nie mogli czterej ludzie, zwłaszcza że musiało się to stać potajemnie, żeby podejrzenie nie padło na nas. W jaki sposób mieli się Apacze dostać w ręce Keiowehów? Chyba nie bez walki, a w takim razie można było przewidzieć, że ci dwaj właśnie, których zamierzyliśmy ocalić, będą się bronili najdzielniej, a tem samem najbardziej narażą się na niebezpieczeństwo śmierci. Jak temu przeszkodzić? Gdyby się nie dali zwyciężyć i wziąć do niewoli, zabiliby ich prawdopodobnie Keiowehowie, a do tego nie należało dopuścić pod żadnym warunkiem.
Dumałem nad tem, przewracałem się z boku na bok ale wyjścia nie znalazłem żadnego. Wkońcu uspokoiła mnie do pewnego stopnia myśl jedyna, że chytry Sam Hawkens wybrnie jakoś z tych trudności. Na wszelki wypadek przyrzekłem sobie wystąpić w obronie obu dowódców i w razie potrzeby zasłonić ich nawet sobą. Nareszcie zasnąłem.
Nazajutrz rano wziąłem się ze zdwojoną gorliwością do pomiarów, ponieważ dnia poprzedniego nie pracowałem. Każdy starał się, jak mógł, posuwaliśmy się więc szybciej naprzód. Rattler trzymał się zdala, włóczył się bez zajęcia tam i sam, ale koledzy jego obchodzili się z nim przyjaźnie, jak gdyby nic nie zaszło. Wobec tego nabrałem przekonania, że w razie nieporozumienia z nim nie będę mógł na nich liczyć. Wieczorem okazało się, że odmierzyliśmy przestrzeń dwa razy tak długą jak zwykle, pomimo że teren był trudniejszy niż w dniach poprzednich. To nas bardzo znużyło, dla tego położyliśmy się spać zaraz po wieczerzy. Obóz posunięto oczywiście naprzód.
Następnego dnia pracowaliśmy również pilnie aż do południa, przeszkodziło nam dopiero przybycie Kejowehów. Wywiadowcy ich dostali się do nas łatwo z obozowiska, na którem u nas byli, gdyż zostawione przez nas ślady były aż nadto widoczne.
Indyanie, silne wojownicze postaci, siedzieli na dobrych koniach i wszyscy bez wyjątku uzbrojeni byli w strzelby, noże i tomahawki. Naliczyłem ich przeszło dwustu. Ich dowódca miał rzeczywiście wzrost niezwykły, surowe, ponure rysy twarzy i dwoje drapieżnych oczu, po których trudno było spodziewać się czegoś dobrego. Biła z nich żądza grabieży i walki. Nazywał się Tangua, czyli Dowódca. Należało stąd wnosić, że jako wódz nie potrzebował obawiać się żadnych porównań. Patrząc na jego twarz i oczy, doznawałem lęku i trwogi na myśl, że Inczu-czuna i Winnetou mogą się dostać w jego ręce.
Tangua przybył jako nasz przyjaciel i sprzymierzeniec, ale nie zachowywał się bynajmniej jako taki. Występował, że tak powiem, jak tygrys, który łączy się z lampartem, gdy idzie na polowanie, aby go potem także pożreć. Dowódca jechał z Lisem na czele czerwonej gromady, a przybywszy do nas, nie zsiadł z konia, by nas powitać, lecz zrobił ręką ruch rozkazujący, na skutek czego ludzie jego nas otoczyli. Potem zbliżył się do naszego wozu i podniósł płachtę, aby zaglądnąć do środka. Zawartość nęciła go widocznie, gdyż zsiadł z konia i wlazł na wóz, aby zbadać, co się w nim znajduje.
— Oho! — rzekł Sam Hawkens, stojący przy mnie. — On nas i naszą własność uważa widocznie za swoją zdobycz, zanim jeszcze słówko do nas powiedział, jeśli się nie mylę. Jeśli on sobie wyobraża, że Sam Hawkens jest na tyle głupi, żeby wpuszczać wilka do obory, to się przekona o czemś innem. Zaraz mu to pokażę.
— Tylko ostrożnie, Samie! — prosiłem. — Tych dwustu drabów ma nad nami przewagę.
— Liczbą, prawda, ale nie dowcipem, hi! hi! hi!
— Ale otoczyli nas.
Well! Ja widzę to także. A może myślicie, że ja nie mam oczu? Zdaje się, że nie sprowadziliśmy tu sobie dobrych pomocników. Okoliczność, że nas kazał okrążyć, uprawnia do przypuszczenia, że chce nas razem z Apaczami schować do kieszeni, lub nawet pożreć. Ale bądźcie pewni, że ten kąsek leżałby mu długo w żołądku. Chodźcie do wozu i posłuchajcie, jak Sam Hawkens rozmawia z takimi łotrzykami! Jestem dobrym znajomym Tanguy, a chociaż on mnie nie widział, to wie całkiem dobrze, że się tutaj znajduję. Zachowanie się jego nietylko mnie złości, lecz także budzi podejrzenie co do nas wszystkich. Popatrzcie na te marsowate miny, jakie oni do nas stroją. Zaraz im dowiodę, że Sam Hawkens jest tu na miejscu. Chodźcie więc!
Udaliśmy się ze strzelbami w ręku do wozu, w którym buszował Tangua. Mnie opanowało przytem nieprzyjemne uczucie. Stanąwszy koło wozu, rzekł Sam ostrzegawczo:
— Czy sławny wódz Keiowehów czuje ochotę przejść się za kilka chwil w odwieczne krainy?
Zapytany, zwrócony do nas plecyma, podniósł się, odwrócił się do nas i odrzekł szorstko:
— Czemu blade twarze przeszkadzają mi tem głupiem pytaniem? Tangua będzie kiedyś rządził w odwiecznych krainach, ale jeszcze dużo czasu upłynie, zanim się tam wybierze.
— Ten czas będzie może tylko minutą.
— Dlaczego?
— Zleź z wozu, to ci powiem, ale czemprędzej!
— Zostanę tutaj!
— Dobrze, to leć w powietrze!
Po tych słowach Sam odwrócił się i udał, że odchodzi. Na to wódz szybko zeskoczył z wozu, pochwycił Hawkensa za ramię i zawołał:
— Lecieć w powietrze? Dla czego Sam Hawkens mówi takie słowa?
— Aby cię przestrzec.
— Przed czem?
— Przed śmiercią, któraby cię była porwała, gdybyś był jeszcze przez kilka chwil został na wozie.
— Uff! Śmierć jest na wozie?
— Tak.
— Gdzie? Pokaż mi ją!
— Może później. Czy twoi wywiadowcy nie powiedzieli ci, na co tutaj jesteśmy?
— Chcecie wybudować drogę dla ognistego konia bladych twarzy.
— Słusznie! Taka droga przechodzi przez rzeki, przepaści i skały, a te ostatnie zwykle rozsadzamy. Przypuszczam, że ci o tem wiadomo.
— Tak; ale co to ma wspólnego ze śmiercią, którą mi groziłeś?
— Bardzo wiele, więcej niż się domyślasz. Czy słyszałeś kiedy, czem rozsadzamy skały, stojące na drodze dla naszego konia ognistego? Czy myślisz, że prochem, którym ze strzelb swoich strzelacie?
— Nie. Blade twarze zrobiły inny wynalazek, którym mogą całe góry rozsadzać.
— Słusznie! Ten wynalazek mamy na wozie. Jest on wprawdzie dobrze opakowany, ale kto nie wie, jak paczkę wziąć do ręki, i dotknie się jej, ten jest zgubiony, bo pęknie mu w rękach i rozerwie go na tysiąc kawałków.
— Uff, uff! — zawołał przerażony widocznie. — Czy byłem blizko tych paczek?
— Tak blizko, że gdybyś był nie zeskoczył, znajdowałbyś się już teraz w odwiecznych krainach myśliwskich. A z czem byłbyś tam poszedł? Ani leków, ani skalpowego kosmyka nie zobaczonoby na tobie: nic nie przyniósłbyś tam z sobą prócz kawałeczków mięsa i kości. Jakżeż mógłbyś w tej postaci panować na polach wieczności jako wielki wódz? Szczątki twoje podeptałyby tam i porozgniatały rumaki duchów.
Indyanina, schodzącego w wieczne ostępy myśliwskie bez leków i skalpowego kosmyka, przyjmują zmarli bohaterowie z pogardą, a kiedy ci pławią się w indyańskich rozkoszach, musi on kryć się przed oczyma szczęśliwców. W to wierzą czerwonoskórni. Jakież to dopiero nieszczęście przybyć tam w małych, porozrywanych, kawałeczkach! Mimo ciemnej barwy widać było, że wodzowi krew z twarzy uciekła wskutek strachu.
— Uff! — zawołał po chwili — jak to dobrze, że powiedziałeś mi to jeszcze zawczasu! Ale dlaczego przechowujecie ten wynalazek na wozie, gdzie znajduje się tyle innych, pożytecznych, rzeczy?
— Czy mają te paczki leżeć na ziemi, gdzie mogłyby się zepsuć i wyrządzić największe nieszczęście? Powiadam ci, że nawet na wozie są dość niebezpieczne. Gdyby taka paczka pękła, wyleciałoby w powietrze wszystko, co jest w pobliżu.
— A ludzie także?
— Naturalnie, ludzie i zwierzęta w obrębie stu końskich długości.
— Wobec tego muszę nakazać moim wojownikom, żeby się nikt nie zbliżał do wozu.
— Proszę cię, zrób to, żeby jaka nieostrożność nie zgubiła nas wszystkich! Widzisz, jak ja się o was troszczę w przekonaniu, że Keiowehowie są naszymi przyjaciółmi. Tymczasem zdaje mi się, że się pomyliłem. Przyjaciele przy spotkaniu pozdrawiają się i palą razem fajkę pokoju. Czy postanowiłeś tego dzisiaj zaniechać?
— Paliłeś już przecież z moim wywiadowcą Lisem!
— Tylko ja i ten biały wojownik, stojący przy mnie, ale reszta moich towarzyszy nie. Skoro ich nie pozdrawiasz, to muszę przypuścić, że przyjaźń twoja nie jest szczera.
Tangua patrzył przez czas jakiś przed siebie w zadumie i odpowiedział wymówką:
— Jesteśmy na wyprawie wojennej i nie wzięliśmy z sobą kinnikinniku pokoju.
— Usta wodza Keiowehów mówią inaczej, niż serce myśli. Widzę worek kinnikinniku, wiszący u jego pasa, prawdopodobnie pełny. Nam go nie potrzeba, bo mamy podostatkiem tytoniu. Niekoniecznie muszą wszyscy wziąć udział w kalumecie. Ty zapalisz za siebie i za swoich wojowników, a ja za siebie i obecnych tu białych; wówczas przymierze obejmować będzie wszystkich mężów, którzy się tu znajdują.
— Na cóż my dwaj będziemy palili, skoro już jesteśmy przyjaciółmi? Niechaj Sam Hawkens uważa, że wypaliliśmy kalumet za wszystkich.
— Dobrze, ale w takim razie uczynimy to, co nam się spodoba, a ty nie dostaniesz Apaczów w swe ręce.
— Czy chcesz ich może ostrzec? — spytał Tangua, błysnąwszy złowrogo oczyma.
— Ani nie myślę o tem, ponieważ są naszymi wrogami i postanowili nas zabić. Ale nie powiem ci, jak ich schwytać.
— Nie potrzebuję ciebie do tego. Sam to wiem.
— Oho! Czy wiadomo ci, kiedy i z której strony nadejdą, gdzie możemy się na nich natknąć?
— Dowiem się, bo wyślę ludzi na zwiady.
— Tego nie zrobisz, bo będziesz na tyle mądry i powiesz sobie, że Apacze znaleźliby twoje ślady i przygotowaliby się do napadu. Krok za krokiem posuwaliby się z największą ostrożnością ku nam, a wtedy pytanie, czy dostałbyś ich w ręce. Tymczasem według mojego planu moglibyście ich całkiem niespodzianie otoczyć i wziąć do niewoli, jeśli się nie mylę.
Spostrzegłem, że to wyjaśnienie nie pozostało bez wrażenia. Tangua oświadczył po chwili namysłu:
— Pomówię z moimi wojownikami.
Następnie oddalił się od nas, poszedł do Lisa, skinął na kilku jeszcze czerwonoskórych i zaczął się z nimi naradzać.
— Przez to, że chce wpierw pomówić z nimi, przyznaje, że nie miał względem nas dobrych zamiarów. — rzekł Sam.
— To źle z jego strony, gdyż jesteście jego przyjacielem i nie wyrządziliście mu nic złego. — odrzekłem ja.
— Przyjacielem? Co nazywacie przyjacielem u Keiowehów? To opryszki, żyjący z grabieży. Oni uważają człowieka za przyjaciela tylko do tego czasu, dopóki nie posiada rzeczy, któreby oni mogli zrabować. My właśnie mamy wóz z środkami żywności i innemi rzeczami, przedstawiającemi wielką wartość dla czerwonoskórców. Wywiadowcy donieśli o tem wodzowi, a od tej pory postanowili nas ograbić.
— A teraz?
— Teraz, hm! Jesteśmy pewni.
— Cieszyłbym się, gdyby się to okazało prawdą.
— Sądzę, że tak jest. Ja znam tych ludzi. To kapitalny pomysł z mej strony, że wmówiłem w niego, jakobyśmy przechowywali na wozie coś w rodzaju giantpowder, hi! hi! hi! On uważał już wszystko, co się tam znajduje, za smaczny i pewny kąsek. Wszak pierwszy swój krok zrobił ku wozowi. Teraz nie wątpię, że nikt z czerwonych nie odważy się ruszyć niczego na wozie. Spodziewam się nawet, że ta obawa będzie nam jeszcze później na rękę. Ja wezmę sobie puszkę z sardynek i przekonam ich, że zawiera materyał wybuchowy. Wy macie także taką puszkę przy sobie. Zapamiętajcie to sobie w razie przypadku na przyszłość.
— Pięknie! Spodziewam się, że odniesie należyty skutek. Ale co sądzicie o fajce pokoju?
— To było ułożone, że nie będziemy jej palić, ale teraz sądzę, że się namyślą. Mój dowód trafił wodzowi do przekonania, a on to tamtym wyjaśni. Mimoto i nadal nie możemy im wierzyć.
— A zatem widzicie, Samie, że onegdaj miałem słuszność do pewnego stopnia. Chcieliście swój plan wykonać z pomocą Keiowehów, a tymczasem oddaliście siebie i nas w ich ręce. Jestem ciekawy, co z tego wyniknie!
— Nic innego jak to, czego się spodziewam. Możecie spokojnie zdać się na to. Wódz zamierzył sobie wprawdzie ograbić nas, a potem schwytać Apaczów na własną rękę, teraz jednak musi uznać, że ci są zbyt chytrzy na to, żeby się jemu dać połapać i pozarzynać. Oni, jak mu to już przedstawiłem, znaleźliby ślady wysłanych przeciwko nim wywiadowców, a wtedy onby sobie poczekał, zanimby mu wpadli sami w ręce jak ślepe kury na preryi. O już skończyli i on nadchodzi. Teraz się rozstrzygnie.
To rozstrzygnięcie zobaczyliśmy, zanim się Tangua do nas przybliżył, gdyż na kilka okrzyków Lisa cofnął się otaczający nas dotąd krąg czerwonoskórych, a jeźdźcy pozsiadali z koni. Wódz okazał teraz mniej posępną minę.
— Naradziłem się z wojownikami. — powiedział. — Zgadzają się na to, bym zapalił kalumet z moim bratem Samem, a to będzie po tem obowiązywało wszystkich.
— Spodziewałem się tego, ponieważ jesteś nietylko dzielnym, lecz także rozumnym człowiekiem. Niechaj wojownicy Keiowehów utworzą koło, abyśmy zamienili między sobą dym pokoju i przyjaźń.
Tak się też stało. Tangua i Sam Hawkens wypalili kalumet, a potem my biali poszliśmy od jednego czerwonego do drugiego, aby im podać rękę po kolei. Teraz mogliśmy być spokojni, że na dzisiaj przynajmniej i na dni najbliższe nie żywili względem nas nieprzyjaznych zamiarów. Co potem mogli pomyśleć i zrobić, tego oczywiście nie wiedzieliśmy.
Mówiąc, że palili kalumet, czyli fajkę pokoju, posługuję się określeniem, u nas używanem. Indyanin, jak się sam o tem wyraża, nie pali tytoniu, lecz go pije, a ten zwrot o tyle jest właściwy, że Indyanin paląc, połyka dym, gromadzi go w żołądku i wypuszcza w poszczególnych wolnych wybuchach.
Pod tym wzglądem zgadza się Indyanin w dziwny sposób z Turkiem. Tytoń nazywa się po turecku titin, a palić tytoń lub fajkę, „titin“ lub „czibuk iczmek“; iczmek zaś nie znaczy palić, lecz pić.
Jaką czcią otaczają Indyanie fajkę, wynika z tego, że naprzykład w języku Jemesów i we wszystkich dyalektach Apaczów mają dla niej ten sam wyraz, co dla oznaczenia dowódcy. W języku Jemesów wódz nazywa się fui, a fajka fuiczasz, u Apaczów zaś dowódca natan, a fajka natantse. To „tse“ znaczy kamień i określa zarówno gliniane, wypalane, fajki, jakoteż sporządzone z kamienia. Głowica fajki pokoju powinna być zrobiona ze świętej gliny, znajdującej się w Dakocie.
Po przywróceniu tego, tymczasowego przynajmniej, porozumienia zażądał Tangua zwołania wielkiej rady, w której także biali mieli wziąć udział. Nie byłem z tego wcale zadowolony, gdyż odrywało to nas od roboty, która przecież nie cierpiała zwłoki. Prosiłem więc Sama, żeby się postarał o odłożenie tej narady na wieczór, słyszałem bowiem, że czerwonoskórcy, zajęci taką naradą, nie łatwo ją kończą, chyba że jakieś niebezpieczeństwo zmusi ich do tego. Hawkens pomówił z wodzem i oświadczył mi potem:
— Jako prawdziwy Indsman nie chce zmienić swej woli. Na Apaczów trzeba będzie jeszcze długo zaczekać, dla tego domaga się posiedzenia, na którem ja mam mój plan wyłuszczyć, poczem nastąpi w każdym razie tęgie jedzenie. Zapasów nam niebrak, a Keiowehowie sprowadzili także dość mięsa na swoich koniach jucznych. Szczęściem uzyskałem tyle, że tylko ja, Dick Stone i Will Parker będą obecni przy naradzie. Wam wolno pójść do roboty.
— Wolno? Jak gdybyśmy potrzebowali do tego pozwolenia Indsmanów! Ja zachowam się względem nich tak, że poznają, iż uważam się za zupełnie niezależnego od nich.
— Nie wprowadzajcie mi tu zamieszania, sir! Udajcie lepiej, że nie zauważyliście nic takiego! Nie powinniście ich na siebie oburzać, jeżeli chcecie, aby wszystko poszło dobrze.
— Ale ja chciałbym także zasiadać w tej radzie.
— To zbyteczne.
— Ja sądzę przeciwnie. Ja muszę też wiedzieć, jakie postanowienia zapadną.
— Dowiecie się potem natychmiast.
— Ale jeśli postanowicie coś, na co ja się nie zgodzę?
— Nie zgodzę? Wy? Patrzcie na tego greenhorna! Wyobraża sobie naprawdę, że będzie dopiero zatwierdzał to, co przedsięweźmie Sam Hawkens! Czy mam was także pytać o pozwolenie, gdy sobie zechcę obciąć paznokcie, albo buty oczyścić?
— Tak tego nie rozumiałem. Chciałbym tylko być pewnym, że nie uchwalicie czegoś takiego, przez co życie obu Apaczów byłoby narażone na szwank.
— Co do tego możecie się zdać zupełnie na waszego starego Sama Hawkensa. Zaręczam słowem, że wyjdą zupełnie cało. Czy wam to wystarczy?
— Tak. Poważam słowo wasze, bo sądzę, że raz je dawszy, baczyć będziecie, żeby się spełniło.
Well! Zabierajcie się więc do roboty i bądźcie pewni, że sprawa pójdzie i bez was tak, jak gdybyście sami swój nos w nią wetknęli!
Musiałem się z tem pogodzić, gdyż zależało mi na ukończeniu pomiarów jeszcze przed starciem z Apaczami. Zabraliśmy się więc do przestrzeni z nową gorliwością i posuwaliśmy się naprzód bardzo szybko, gdyż Bancroft i jego trzej podwładni wytężali wszystkie siły dzięki temu, że przedstawiłem im grożące nam niebezpieczeństwo.
Gdybyśmy bowiem nawet cokolwiek żałowali byli naszych sił, to mogli przybyć Apacze, zanimbyśmy skończyli robotę, a wtedy los nasz nie byłby może tak bardzo przyjemny, albo z przyczyny ich, albo nawet Keiowehów. Jeślibyśmy zaś dzieło doprowadzili do końca przed ich ukazaniem się, to należało się spodziewać, że uda nam się umknąć i zabezpieczyć siebie i rysunki. Na skutek tych uwag i przestróg pracowali ludzie tak pilnie i wytrwale jak nigdy przedtem. Cel swój zatem osiągnąłem. Sam jednak nie myślałem ani na chwilę o tego rodzaju ucieczce. Mnie chodziło o Winnetou. Reszta mogła czynić, co chciała, ja byłem gotów nie odejść, dopókibym nie nabrał pewności, że nie grozi mu już żadne niebezpieczeństwo.
Ja miałem robotę podwójną: gdyż musiałem mierzyć i księgę prowadzić, a zarazem sporządzać rysunki i to w duplikatach. Jeden egzemplarz dostawał starszy inżynier, a drugi chowałem ja potajemnie sobie na wszelki wypadek. Położenie nasze było tak niebezpieczne, że przezorność ta była usprawiedliwiona.
Narada trwała istotnie aż do wieczora, a skończyła się właśnie wtedy, kiedy musieliśmy roboty zaprzestać z powodu ciemności. Keiowehowie byli w znakomitem usposobieniu, ponieważ Sam zrobił ten błąd, czy też mądry uczynek, że obdzielił ich pozostałą naszą wódką. Nie przyszło mu oczywiście na myśl zapewnić sobie poprzednio zezwolenie Rattlera. Płonęło już kilka ognisk, a dokoła nich siedzieli ucztujący czerwonoskórcy. Obok pasły się konie, a dalej w ciemności pilnowały obozu czaty, rozstawione przez wodza.
Usiadłem obok Sama i jego nieodłącznych towarzyszy, Parkera i Stone’a, jadłem wieczerzę i wodziłem oczyma po obozie, który przedstawiał dla mnie, jako nowicyusza, niezwykły widok, bo wyglądał dość wojowniczo. Przypatrując się kolejno czerwonym twarzom, nie znalazłem ani jednej, którąby można było posądzić o zdolność do wzruszenia się niedolą wroga. Naszej wódki wystarczyło ledwie na tyle, że każdy pociągnął tylko z pięć lub sześć łyków. Nie zauważyłem więc ani jednego pijanego, ale woda ognista, której rzadko dostawali, wywarła jednak skutek podniecający. Indsmeni byli bardziej ożywieni w ruchach i głośniejsi w rozmowie, niż zazwyczaj.
Zapytałem oczywiście Sama o wynik narady.
— Możecie być zadowoleni. — odrzekł. — Obu waszym ulubieńcom nic się nie stanie.
— A jeśli będą się bronili?
— Do tego wcale nie dojdzie. Zostaną pokonani i skrępowani, zanim się domyślą, że spotka ich coś podobnego.
— Tak! Jakżeż wy sobie właściwie wyobrażacie tę całą sprawę, mój stary Samie?
— Bardzo po prostu. Apacze nadejdą drogą całkiem pewną. Zgadniecie, którą, sir?
— Tak. Udadzą się najpierw tam, gdzie się z nami zetknęli, a potem dalej naszym śladem.
— Słusznie! Nie jesteście rzeczywiście tacy głupi, jak się wydaje, gdy się waszą twarz widzi. Mamy zatem najpierwszą z potrzebnych nam wiadomości, to jest wiemy, skąd się ich spodziewać. Druga rzecz to czas, w którym przybędą.
— Nie da się to obliczyć dokładnie, ale można przypuścić mniej więcej.
— Tak, kto ma olej w głowie, może już coś podobnego przypuścić, ale sam domysł nic jeszcze nie znaczy. Kto w takiem położeniu, jak nasze, działa wedle domysłów, ten naraża niewątpliwie swą skórę. Pewność musimy mieć, zupełną pewność.
— Moglibyśmy ją tylko za pomocą zwiadów uzyskać, ale tego wy nie chcecie, kochany Samie. Twierdzicie, że zdradziłyby nas ślady wywiadowców.
— Wywiadowców czerwonych; zapamiętajcie to sobie! Apacze wiedzą, że jesteśmy tutaj i skoro natkną się na ślad białego, nie wzbudzi to w nich podejrzenia. Gdyby jednak znaleźli ślady czerwonoskórych, to byłoby zupełnie coś innego, bo ostrzeżeni tem baczyliby starannie na wszystko. Jako nadzwyczajnie mądra głowa wyobrażacie sobie zapewne, coby Apacze przypuścili.
— Że w pobliżu są Keiowehowie?
— Tak, odgadliście rzeczywiście! Gdybym nie musiał oszczędzać mojej starej peruki, zdjąłbym teraz przed wami kapelusz z wielkiego uszanowania. Pomyślcie sobie, że się to stało niniejszem.
— Dziękuję, Samie! Mam nadzieję, że ten szacunek nie ustanie nigdy. Ale wróćmy do naszej sprawy. Sądzicie zatem, że powinniśmy wysłać białych, a nie czerwonych na zwiady?
— Ale nie kilku, tylko jednego.
— Czy nie zamało?
— Nie, gdyż na tego jednego można się zdać zupełnie; nazywa się on Sam Hawkens i jada myszy polne; hi! hi! hi! Znacie tego człowieka, sir?
— Tak. — rzekłem. — Jeśli on to weźmie na siebie, to już zbyteczne będą obawy. On nie da się pochwycić Apaczom.
— Pochwycić się nie da, lecz im się pokaże.
— Co? Mają więc was zobaczyć?
— Rozumie się.
— W takim razie pochwycą was i zabiją.
— Ani im to w głowie nie postanie. Są na to zbyt mądrzy. Urządzę się tak, że mnie zobaczą, iżby nie pomyśleli, że się ktoś do nas przyłączył. Gdy zaś tak spokojnie przejdę się przed ich oczyma, przypuszczą, że czujemy się bezpiecznie, jak na łonie Abrahama. Nic mi nie zrobią, bo wy powzięlibyście podejrzenie, gdybym do obozu nie wrócił. Będą mniemali, że potem dostaną mnie napewno w swe ręce.
— Ależ, Samie, to niemożliwe, żeby oni was zobaczyli, a wy ich nie?
— Sir — wybuchnął żartobliwie — jeśli mi dajecie taki moralny policzek, to skończyłem z wami! Ja miałbym ich nie zobaczyć! Sama Hawkensa oczka małe są, lecz bardzo bystre. Apacze nie zbliżą się wprawdzie kupami, lecz wyślą kilku na zwiady ale ja i tych nie prześlepię, ponieważ tak się ustawię, że będę musiał ich ujrzeć. Wiecie, są miejsca, gdzie najlepszy scout nie potrafi się ukryć i musi wyjść w czyste pole. Takie miejsca wyszukuje się, by podpatrywać wywiadowców. Skoro ich tylko spostrzegę, doniosę wam o tem, żebyście okazali się spokojnymi, gdy się będą do obozu skradali.
— Ale w takim razie zauważą Keiowehów i zawiadomią o tem wodza!
— Kogo zauważą? Keiowehów? Człowiecze, greenhornie, szanowny młodzieńcze, czy myślicie, że mózg Sama Hawkensa składa się z waty i bibuły? Już ja się o to postaram, że z Keiowehów nie będzie widać ani śladu, najmniejszego śladu, zrozumiano? Nasi kochani przyjaciele, Keiowehowie, ukryją się bardzo dobrze i wypadną w stosownej chwili. Wywiadowcy Apaczów mają zobaczyć tylko te osoby, które były w obozie podczas bytności Winnetou i jego ojca.
— To zaiste coś innego!
— Prawda? Wywiadowcy Apaczów mogą zatem śmiało krążyć dokoła nas i nabrać pewności, że czujemy się zupełnie bezpiecznie. Skoro się potem oddalą, ruszę za nimi, aby zaczekać na całą gromadę. Nadciągnie ona oczywiście nie w dzień, lecz w nocy i zbliży się do obozu, jak tylko będzie mogła, poczem dzielni Apaczowie rzucą się na nas.
— I wezmą nas do niewoli, albo pozabijają; przynajmniej kilku!
— Słuchajcie, sir; żal mi się was robi naprawdę. Udajecie człowieka wykształconego, a nie wiecie nawet o tem, że się zmyka, jeśli się nie chce być pojmanym. Wie dziś o tem każdy zając, nawet ów mały czarny i kąśliwy owad, który skacze sześćset razy tak wysoko jak jego wielkość. A wy, wy tego nie wiecie! Hm, czy niema tego w owych książkach, których tak dużo przeczytaliście.
— Nie, gdyż dzielny westman nie powinien skakać sześćset razy tak wysoko jak jego wielkość, tak jak ów owad. Zdaniem waszem jest zatem, żebyśmy się ukazali?
— Tak. Rozniecimy ogień, żeby nas mogli dokładnie zobaczyć. Dopóki będzie płonął, pozostaną Apacze z pewnością w ukryciu. Skoro się tylko wypali, osuniemy się pociemku, aby sprowadzić Keiowehów. Wtem rzucą się Apacze na obóz i... nie znajdą w nim nikogo, hi! hi! hi! Ogarnie ich oczywiście zdumienie i rozniecą znów ogień, żeby nas szukać. Dzięki temu zobaczymy ich tak wyraźnie, jak wówczas, kiedy tu byli i cała sprawa się odwróci; napadniemy wtedy na nich! Będzie to coup, o którem długo będą ludzie opowiadali, zaznaczając przytem, że to Sam Hawkens urządził, jeśli się nie mylę.
— Tak, to byłoby wcale dobre, gdyby się wszystko tak stało, jak sobie wyobrażacie, a nie inaczej.
— Postaram się o to, żeby nie było inaczej.
— Ale co potem? Zapewne potajemnie uwolnimy Apaczów?
— Przynajmniej Inczu-czunę i Winnetou.
— A innych nie?
— Ilu się da, bez zdradzenia siebie.
— A co będzie z innymi?
— Nic złego, sir; mogę was o tem zapewnić. Keiowehowie mniej będą myśleli o nich, niż o chwytaniu zbiegów, a gdyby się okazali rzeczywiście krwiożerczymi, to będzie tu jeszcze Sam Hawkens. Wogóle nie łammy sobie głowy nad tem, co się potem stanie, wy przynajmniej możecie ze swojej zrobić lepszy użytek. Jak dalsze wypadki się potoczą, to się potem pokaże. Teraz musimy się rozglądnąć za miejscem dla przeprowadzenia naszego planu, bo nie każde się do tego nadaje. Postaram się o to jutro. Na razie mówiliśmy dość już, od jutra trzeba działać.
Miał słuszność. Dalsze gadanie i kucie planów było zbyteczne; teraz należało tylko czekać na to, co się zdarzy.
Noc była dość nieprzyjemna. Zerwał się wiatr, który się w burzę zamienił, a nad ranem dało się odczuć zimno tak dotkliwe, jakie w tych stronach bywa rzadkością. Znajdowaliśmy się mniej więcej na wysokości Damaszku, a mimo to obudziło nas zimno. Sam Hawkens przypatrzył się niebu i rzekł:
— Dzisiaj stanie się tutaj coś, co się rzadko trafia w tych stronach; deszcz spadnie, jeśli się nie mylę. To nam się bardzo przyda w naszym planie.
— Jakto? — spytałem.
— Nie możecie przyjść na to sami? Popatrzcie, jak się trawa dokoła pokładła! Skoro przyjdą Apacze, zauważą, że było tu więcej ludzi i zwierząt, niż nas jest. Jeśli deszcz spadnie, trawa podniesie się prędko, a w przeciwnym razie jeszcze po czteru lub pięciu dniach widoczne byłyby ślady obozu. Zabiorę się z czerwonymi czemprędzej.
— Aby wyszukać miejsce na napad?
— Tak. Mógłbym Keiowehów zostawić tutaj i dopiero później po nich przyjść, lecz im rychlej się oni oddalą, tem prędzej znikną ich ślady. Wy pracujcie sobie tymczasem dalej.
Zawiadomił wodza o swoim zamiarze, a ten zgodził się nań. Wkrótce odjechali Indyanie z Samem i z jego obydwu towarzyszami. Oczywiście miejsce, które postanowił wybrać, musiało leżeć na linii naszych pomiarów, inaczej bowiem kosztowałoby to nas wiele czasu i wpadłoby w oko Apaczom.
Posuwaliśmy się za nimi zwolna w miarę postępu naszej roboty. Około południa spełniła się przepowiednia Sama i to w sposób, w jaki deszcz pada tylko w owych szerokościach geograficznych. Zdawało się, że z nieba spada jezioro.
Wśród tej ulewy nadszedł Sam z Dickiem i Willem. Nie spostrzegliśmy ich, aż gdy zbliżyli się na dziesięć do piętnastu kroków; tak gęsto padał deszcz. Dowiedzieliśmy się, że znaleźli stosowne miejsce. Parker i Stone mieli je nam pokazać, a Hawkens wyszedł na zwiady, zabrawszy z sobą trochę żywności. Wybrał się pieszo, bo tak mógł się lepiej ukryć, niż z mułem. Gdy zniknął za gęstą zasłoną deszczu, doznałem uczucia, że katastrofa zbliża się krokiem pośpiesznym.
Jak niezwykłą była ulewa, tak też prędko się skończyła. Naraz zamknęły się niebieskie upusty, zaświeciło nad nami słońce tak ciepłe, jak wczoraj, przeto podjęliśmy na nowo przerwaną pracę.
Znajdowaliśmy się na równej, niezbyt wielkiej i otoczonej lasem, sawannie, porosłej zrzadka krzakami. Teren był korzystny, więc postępowaliśmy szybko naprzód. Zauważyłem przytem, że Sam Hawkens całkiem słusznie ocenił dziś rano skutki deszczu. Keiowehowie przejeżdżali tędy właśnie, gdzieśmy teraz byli, a mimo to nie został ani ślad kopyt ich koni. Idący za nami Apacze nie mogliby się domyślić, że mamy dwustu sprzymierzonych w pobliżu.
Gdy o zmierzchu zaprzestaliśmy pracy, dowiedzieliśmy się od Stone’a i Parkera, że jesteśmy w blizkości przypuszczalnego placu boju. Byłbym go chętnie zobaczył, ale na to już było za późno.
Nazajutrz rano dotarliśmy po krótkiej pracy do potoka, tworzącego dość duży staw, napełniony prawdopodobnie zawsze wodą, gdy tymczasem koryto potoku było przeważnie wyschłe. Do tego stawu prowadził wązki szmat sawanny, obramiony drzewami i zaroślami. W staw wchodził półwysep, porosły także drzewami i krzakami. Wązki tam, gdzie się łączył z terenem, rozszerzał się ku środkowi stawu tak, że miał kształt prawie kolisty. Po drugiej stronie stawu wznosiło się łagodne, lesiste wzgórze.
— Oto miejsce, obrane przez Sama, — rzekł Stone spoglądając dokoła okiem znawcy. — Znakomicie nadaje się ono do tego, co zamierzamy.
To skłoniło mnie oczywiście do rozejrzenia się na wszystkie strony.
— Gdzież są Keiowehowie, mr. Stone? — spytałem.
— Ukryci, bardzo dobrze ukryci. — odrzekł. — Trudźcie się, jak chcecie i nie znajdziecie z nich ani śladu, chociaż oni widzą nas i mogą obserwować dokładnie.
— A zatem gdzie są?
— Zaczekajcie, sir! Najpierw muszę wam wyjaśnić, dlaczego wybór chytrego Sama padł na to miejsce. Sawannę, którą przybyliśmy tutaj, pokrywa dużo samotnie stojących krzaków. Tę właściwość terenu wyzyskają wywiadowcy Apaczów; pojadą za nami niepostrzeżenie, kryjąc się za tymi krzakami. Następnie przypatrzcie się temu językowatemu trawnikowi. Ogień, rozniecony tutaj, oświetli trawnik i rzucać będzie światło na sawannę, którą nadciągną wrogowie. To znęci Apaczów, to też zbliżą się oni do nas ukryci za drzewami i krzakami, otaczającemi z obu stron trawnik. Powiadam wam, panie, że nie mogliśmy znaleźć lepszego miejsca na napad czerwonych!
Jego długa, chuda, ogorzała twarz świeciła przytem poprostu od wewnętrznego zadowolenia, ale starszy inżynier nie podzielał bynajmniej tego zachwytu i rzekł potrząsając głową:
— Jacy wy dziwni, mr. Stone! Radość was ogarnia z tego powodu, że na was napadną. Mnie zaś to tak dalece nie cieszy, że się stąd zabiorę!
— Aby tem pewniej wpaść w ręce Apaczów! Strzeżcie się przed podobnemi myślami, mr. Bancrofcie! Rozumie się, że rad jestem z tego miejsca, gdyż skoro ono ułatwi Apaczom schwytanie nas, to jeszcze bardziej umożliwi nam potem ich ujęcie. Spojrzyjcie tylko za wodę! Tam na wzgórzu siedzą w lesie Keiowehowie. Ich wywiadowcy powyłazili na najwyższe drzewa i widzieli nas z pewnością, gdyśmy nadchodzili. Tak samo zauważą nadciągających Apaczów, gdyż mogą stamtąd objąć okiem sawannę.
— Ależ — wtrącił starszy inżynier — co nam to pomoże w razie napadu Apaczów, że za wodą kryją się w lesie Keiowehowie?
— Oni tam bawią tylko tymczasem; nie mogą być tutaj, gdyż odkryliby ich wywiadowcy Apaczów. Skoro tylko ci się oddalą, zejdą Keiowehowie natychmiast i ukryją się na półwyspie, gdzie nie będzie można ich spostrzec.
— A wywiadowcy Apaczów tam nie pójdą?
— Mogliby, lecz my ich nie puścimy.
— W takim razie musielibyście ich odpędzić, a przecież my mamy udawać, że nie wiemy o ich obecności. Jak to się godzi jedno z drugiem, mr. Stone?
— Bardzo dobrze. Nie wolno nam, co prawda, okazać, jakobyśmy ich szukali, ani zabronić wejścia na półwysep. Ma on jednak tam, gdzie z brzegiem się styka, tylko trzydzieści kroków szerokości, a tę szerokość zabarykadujemy naszymi końmi.
— Konie barykadą? Czy to możebne?
— Tak jest. Przywiążemy tam konie do drzew, a Indyanin napewno się nie zbliży, gdyż konie mogłyby go zdradzić parskaniem. Pozwolimy więc podejść wywiadowcom spokojnie i rozglądnąć się, bo na półwysep nie będą się wdzierali. Skoro się oddalą po większą liczbę wojowników, wtedy zejdą z góry Keiowehowie i ukryją się na półwyspie. Potem nadciągną pocichu Apacze, by na nas napaść, skoro się spać pokładziemy.
— A jeśli nie będą czekać tak długo? — wtrąciłem ja. — Wszak nie zdołamy się na czas cofnąć!
— To nie przedstawiałoby także żadnego niebezpieczeństwa — odrzekł — gdyż Keiowehowie przyszliby nam zaraz z pomocą.
— Ale to nie odbyłoby się bez rozlewu krwi, a tego właśnie chcemy uniknąć.
— Tak, sir, tu na Zachodzie trudno liczyć się z jedną kroplą krwi. Ale nie obawiajcie się! To samo powstrzyma też Apaczów od napadu, dopóki jeszcze będziemy czuwali, bo przecież zrozumieją, że będziemy się bronili, a wtedy padnie kilku z nich, zanim zdołaliby uczynić nas nieszkodliwymi. Nie, oni tak samo oszczędzają życia i krwi swojej, jak my naszej. Dla tego zaczekają, dopóki się spać nie położymy. My prędko zgasimy ogień i udamy się na wyspę.
— A co będziemy robili do tego czasu? Możemy pracować?
— Tak; tylko musicie być tutaj w stanowczej chwili.
— A więc nie traćmy czasu. Chodźcie, panowie, i zróbmy co jeszcze!
Poszli za mem wezwaniem, chociaż do pracy bynajmniej chęci nie okazywali. Jestem pewien, że byliby pouciekali wszyscy, ale wówczas nie skończyliby pracy i nie otrzymaliby za nią wedle kontraktu zapłaty, a tej nie chcieli utracić. A gdyby nawet umknęli, to Apacze dopędziliby ich niebawem. To też spostrzegłszy, że tutaj bezpieczeństwo ich było względnie największe, zostali na miejscu.
Co się mnie tyczy, to przyznaję otwarcie, że nie czekałem obojętnie na wypadki. Opanował mnie nastrój, podobny do gorączki, gdy z dział bić zaczną. Nie był to lęk, o nie, do tego bowiem miałem więcej powodów, gdy kładłem trupem bawoły, a potem niedźwiedzia. Dziś chodziło o ludzi i to niepokoiło mnie. Na moje życie mniej zważałem, gdyż potrafiłbym je jakoś obronić; ale Inczu-czuna i Winnetou! Tyle w ostatnich dniach o nim myślałem, że w duchu czułem się coraz bliższym jemu. Stał się dla mnie drogim, choć nieobecny i nie zaprzyjaźniony ze mną wcale. Był to osobliwy proces duchowy, chociaż nie psychologiczna zagadka. I rzecz, szczególna! Dowiedziałem się później od Winnetou, że podówczas myślał on o mnie tak często, jak ja o nim!
Wewnętrznego niepokoju mego i praca nie usunęła. Natomiast byłem pewien, że zniknie on w chwili stanowczej, dlatego pragnąłem, żeby nadeszła jak najrychlej, tembardziej, że ominąć jej nie było można. Życzenie to miało się spełnić, gdyż na krótko przed południem ujrzeliśmy Sama Hawkensa, wracającego ze zwiadów. Mały człowieczek był widocznie znużony, lecz jego drobne, chytre oczka wyzierały nadzwyczaj pogodnie z lasu zarostu.
— Czy wszystko się udało? — zapytałem. — Widzę to po was, zacny stary Samie.
— Tak? — zaśmiał się. — Gdzież to napisane? Na moim nosie, czy w waszem urojeniu?
— Urojeniu? Pshaw! Kto zobaczy wasze oczy, ten nie może wątpić.
— Tak, więc oczy mnie zdradzają. Dobrze, że wiem o tem, to mi się przyda na przyszłość. Ale wy macie słuszność. Udało mi się, udało o wiele lepiej, niż przypuszczałem.
— A więc widzieliście wywiadowców?
— Wywiadowców? Czy widziałem? Coś więcej, o wiele więcej! Nie tylko wywiadowców, lecz całą gromadę i nie tylko widziałem, lecz także słyszałem i podsłuchałem.
— Podsłuchaliście? Ach, to powiedzcie prędzej, czegoście się dowiedzieli!
— Nie teraz i nie tutaj. Zbierzcie przyrządy i idźcie do obozu! Przyjdę zaraz za wami, ale muszę się przedtem udać do Keiowehów, aby im oznajmić wynik moich badań i pouczyć, jak się mają zachować.
Poszedł nad stawem do potoku, przeskoczył przezeń i zniknął na drugiej stronie pod drzewami. My zabraliśmy nasze rupiecie i udaliśmy się do obozu i czekaliśmy tam na Sama Hawkensa. Nie widzieliśmy, żeby wracał, ani też nic nie słyszeliśmy, tymczasem on stanął nagle między nami i rzekł zarozumiale:
— Oto jestem, mylords! Czyż nie macie oczu, ani uszu? Was mógłby zaskoczyć słoń, którego kroki słychać zresztą o kwadrans drogi!
— Co prawda nie zachowaliście się jak taki słoń. — odrzekłem.
— Być może. Chciałem wam tylko pokazać, że można przyjść niepostrzeżenie do kogoś. Siedzieliście spokojnie i nie rozmawialiście wcale, a jednak nie zauważyliście mnie, gdy się skradałem. Zupełnie tak samo było także wczoraj wieczorem, kiedy zabierałem się do Apaczów.
— Opowiedzcie nam to, opowiedzcie! — Well! Usłyszycie, ale aż usiądę, gdyż jestem bardzo zmęczony. Nogi moje przyzwyczaiły się do konnej jazdy i nie chcą już wdawać się w chodzenie. Zresztą konnica dostojniejsza od piechoty, jeśli się nie mylę.
Zajął miejsce blizko mnie, łypnął okiem do każdego z osobna i rzekł, kiwając znacząco głową:
— A zatem dzisiaj pójdziemy w taniec!
— Już dziś wieczorem? — zapytałem, zaskoczony niespodzianką i na poły uradowany, ponieważ życzyłem sobie rozstrzygnięcia. — To dobrze, to bardzo dobrze!
— Zawzięliście się widocznie na to, żeby się dostać w ręce Apaczów! Ale słusznie mówicie, że to dobrze. Ja także cieszę się, że dłużej czekać nie trzeba. To przykra rzecz czekać na coś, co się może skończyć inaczej, niż sobie człowiek zamyśla.
— Jak to inaczej? Czy jest jaka przyczyna do obaw?
— Bynajmniej. Teraz właśnie jestem pewien, że wszystko skończy się dobrze. Ale doświadczony człowiek wie zawsze, że i z najlepszego dziecka wyróść może opryszek. Tak samo bywa ze zdarzeniami. Najpiękniejsza nieraz sprawa schodzi wskutek przypadku z dobrej drogi.
— Ale tego chyba nie należy się tym razem obawiać?
— Nie. Według tego, co słyszałem, będzie wynik znakomity.
— Cóżeście słyszeli? Opowiedzcie, opowiedzcie!
— Tylko powoli, mój młody sir! Wszystko po porządku. Nie mogę jeszcze powiedzieć, co słyszałem, bo muszę wpierw wspomnieć, co przedtem się stało. Wyszedłem podczas ulewy, nie czekając jej końca, ponieważ deszcz nie przedostanie się przez tę bluzę, hi!hi!hi! Dotarłem prawie do miejsca, gdzie obozowaliśmy, kiedy obaj Apacze do nas przybyli, ale tam już ukryłem się, gdyż ujrzałem trzech czerwonoskórców, wietrzących dokoła. To wywiadowcy Apaczów, pomyślałem sobie, ale nie pójdą dalej, gdyż tu jest kres ich wędrówki. I tak też było. Przeszukali okolicę, ale nie znaleźli mych śladów, wreszcie usiedli pod drzewami, ponieważ poza lasem ziemia była zbyt mokra, i tak czekali ze dwie godziny. Ja ułożyłem się również pod drzewem i czekałem także ze dwie godziny. Musiałem przecież wiedzieć, co teraz się stanie. Wtem nadjechał oddział jeźdźców, pomalowanych wojennemi barwami. Poznałem natychmiast Inczu-czunę i Winnetou.
— Ilu było wszystkich?
— Tylu, ilu się spodziewałem: około pięćdziesięciu ludzi. Wywiadowcy wyszli z pod drzew i zdali sprawę dowódcom. Potem ruszyli znowu przodem, a gromada zwolna za nimi. Możecie sobie wyobrazić, gentlemani, że Sam Hawkens wybrał się także w drogę. Deszcz pozacierał zwyczajne ślady, ale zostały wasze pale powbijane i one to służyły jako niezawodne drogowskazy. Obym, dopóki żyć będę, miał zawsze takie piękne, wyraźne ślady! Lecz Apacze musieli być bardzo ostrożni, gdyż mogli na każdym zakręcie lasu, za każdym rogiem zarośli natknąć się na nas i dla tego zwolna posuwali się naprzód. Poczynali sobie bardzo chytrze i przezornie, czem się bardzo w duchu cieszyłem, gdyż jak zawsze, sądzę, że Apacze przewyższają pod tym względem wszystkie inne narody. Inczu-czuna to zuch, a Winnetou również. Najdrobniejszy ruch tych czerwonoskórych był osobliwy. Nie wymówiono ani słowa i porozumiewano się na migi. O dwie mile od miejsca, gdzie ujrzałem ich po raz pierwszy, zapadł wieczór. Wtedy Indyanie zsiedli z koni, przywiązali je do palików i zniknęli w lesie, gdzie mieli zostać do rana.
— I wy tam podsłuchaliście, co mówili? — zapytałem.
— Tak. Jako rozumni ludzie nie rozniecili ognia, a ponieważ Sam Hawkens tak samo mądry, jak oni, więc go tam zobaczyć nie mogli. Posuwałem się zwolna coraz to dalej i dalej pod drzewami na własnym brzuchu, bo innego nie miałem, aż się do nich zbliżyłem i usłyszałem wszystko, o czem rozprawiali.
— A zrozumieliście wszystko?
— Nierozsądne pytanie! Potrafię chyba usłyszeć, co się mówi?
— Myślę o tem, czy posługiwali się żargonem indyańsko-angielskim?
— Nie posługiwali sobie wzajemnie, lecz mówili, jeśli się nie mylę, dyalektem Mescalerów, który od biedy rozumiem. Przybliżyłem się całkiem do obu wodzów, którzy zamieniali z sobą co pewien czas kilka słów, krótkich wprawdzie indyańskim zwyczajem, lecz pełnych treści. Dowiedziałem się dość i wiem, czego się mam trzymać.
— To wystrzelcież! — prosiłem, gdy zrobił pauzę.
— Więc idźcie na bok, sir, jeżeli chcecie, by was mój strzał nie dosięgnął! Apacze zawzięli się istotnie na nas i pałają żądzą pochwycenia nas żywcem.
— A więc nie będą zabijali?
— Owszem. Chcą nas zabić cokolwiek, ale nie zaraz. Będą się starali nas tylko pojmać, nie uszkodziwszy, i zabrać potem do namiotów Mescalerów nad Rio Pecos, gdzie nas poprzywiązują do słupów i żywcem przypieką. Well, całkiem jak karpie, które się bierze do domu, wkłada do wody i karmi, aby je potem ugotować z różnymi korzeniami. Ciekawym, jakie mięso da wówczas stary Sam, zwłaszcza gdy go całego wsadzą do rynki i usmażą razem z bluzą myśliwską, hi! hi! hi!
Zaśmiał się zwykłym swoim sposobem i mówił dalej:
— Szczególnie godzą na mr. Rattlera, który siedzi tu z wami w niemym zachwycie i patrzy na mnie w upojeniu, jak gdyby niebo razem ze wszystkiemi swojemi szczęśliwościami czekało tylko na niego. Tak, mr. Rattlerze, nawarzyliście sobie piwa i musicie je wypić. Nadzieją was na rożen, wbiją na pal, strują, zakłują, zastrzelą, zamęczą kołem i powieszą, pięknie jedno za drugiem, a za każdym razem tylko potroszkę, żebyście odrazu nie zginęli i mogli skosztować wszystkich rodzajów męczarni i śmierci. A jeśli nie umrzecie mimo to wszystko, położą was razem z zastrzelonym przez was Kleki-petrą do grobu i żywcem zakopią.
— O nieba! Czy tak powiedzieli? — zapytał Rattler, zbladłszy z przerażenia.
— Rozumie się. Zasłużyliście na to, a ja wam w tem nieszczęściu nie pomogę. Życzę wam tylko, żebyście po przebyciu wszystkich rodzajów śmierci nie popełnili już tak niecnego czynu. Sądzę, że tego zaniechacie. Zwłoki Kleki-petry oddano znachorowi, aby je zabrał do domu. Musicie wiedzieć, że południowi czerwonoskórcy umieją tak konserwować swych zmarłych, że się długo trzymają. Widziałem mumie dzieci indyańskich, które po upływie przeszło stu lat tak wyglądały, jak gdyby żyły dzień przedtem. Gdy nas wszystkich pojmają, zrobią nam tę przyjemność, że zobaczymy, jak mr. Rattlera żywcem w mumię zamienią.
— Ja tutaj nie zostanę! — zawołał wymieniony. — Odchodzę! Mnie nie dostaną!
Chciał się zerwać, ale Sam go przytrzymał i upomniał:
— Ani kroku stąd, jeśli wam życie miłe! Powiadam, że Apacze obsadzili tu już może całą okolicę. Wpadlibyście im prosto w ręce.
— Czy tak sądzicie naprawdę, Samie? — spytałem ja.
— Tak. To nie pusta groźba, mam prawo to przypuszczać. Nie pomyliłem się także pod innym względem. Apacze wyruszyli już także przeciwko Keiowehom; jest całe wojsko, z którem się mają połączyć obaj wodzowie, skoro tu uporają się z nami. Tylko w ten sposób mogli tak szybko do nas powrócić. Nie jeździli po wojowników przeciwko nam aż do wsi, lecz spotkali w drodze gromady, wyszłe przeciw Keiowehom, oddali zwłoki Kleki-petry znachorowi i kilku ludziom, by je odnieśli do domu, a wybrali pięćdziesięciu dobrych jeźdźców na wyprawę przeciwko nam.
— Gdzie znajdują się oddziały, przeznaczone na Keiowehów?
— Nie wiem tego. Nie słyszałem o tem ani słowa. Jest to też obojętne.
Tu stary Sam nie miał słuszności. Nie było nam to wcale obojętnem, gdzie się znajdowały te liczne gromady. Przekonaliśmy się o tem już w dniach następnych. Sam ciągnął dalej:
— Usłyszawszy dość, byłbym się zaraz wybrał do was, ale nocą trudno ślad zatrzeć; mogli go rano zobaczyć, a prócz tego chciałem im się jeszcze nazajutrz rano przypatrzyć. Dla tego pozostałem w leśnem ukryciu i wstałem dopiero, kiedy oni odeszli. Postępowałem za nimi około sześć mil stąd, a potem okrążyłem ich, aby niepostrzeżenie przyjść do was. Well, oto i wszystko, co wam mogę oznajmić.
— Więc nie pokazaliście się im wcale?
— Nie.
— I postaraliście się, żeby nie odkryli waszych śladów?
— Tak.
— Wszak powiedzieliście, że im się pokażecie i...
— Wiem już, wiem! Byłbym to zrobił, ale było zbyteczne, gdyż, bo... pst, czyście słyszeli?
Trzykrotny krzyk orła przerwał mu mowę.
— To wywiadowcy Keiowehów. — rzekł. — Siedzą na drzewach. Powiedziałem im, żeby dali ten znak, gdy zobaczą Apaczów na sawannie. Chodźcie, sir, przekonamy się, jakie macie oczy!
Wezwanie to zwrócił Sam do mnie. Podniósł się z ziemi, żeby odejść, a ja wziąłem strzelbę i poszedłem za nim.
— Stać! — rzekł. — Strzelbę zostawcie tutaj. Westman nie powinien się wprawdzie rozłączać ze strzelbą, ale to wyjątkowy wypadek, gdyż musimy udawać, że nie myślimy o żadnem niebezpieczeństwie. Będziemy pozornie zbierali drzewo na ognisko. Apacze wywnioskują z tego, że będziemy tu wieczorem obozowali, a to nam się przyda.
Włóczyliśmy się na pozór niewinnie pomiędzy rzędami drzew i zarośli na otwartym trawniku, poczem poszliśmy na sawannę. Tam zaczęliśmy na skraju lasu zbierać suche gałęzie i spoglądaliśmy przy tem ukradkiem w stronę Apaczów. Jeśli się znajdowali w pobliżu, to niewątpliwie w zaroślach, rozsypanych po sawannie w mniejszej lub większej od nas odległości.
— Czy widzicie kogo? — spytałem Sama po chwili.
— Nie — odpowiedział.
— Ja także nie.
Wytężyliśmy wzrok tak, jak tylko zdołaliśmy, ale nie dostrzegliśmy niczego. Tymczasem, jak się później dowiedziałem od samego Winnetou, leżał on może o pięćdziesiąt kroków od nas za krzakiem i stamtąd nas śledził. Nie wystarczą tylko bystre oczy, trzeba jeszcze ćwiczenia, a wówczas jeszcze oczy moje go nie miały. Dzisiaj spostrzegłbym Winnetou zaraz, choćby tylko przez muchy, które, znęcone wyziewami jego ciała, gęściej kłębiły się nad krzakiem, niż gdzieindziej.
Powróciliśmy więc do naszych towarzyszy, nic nie wskórawszy i zaczęliśmy zbierać drzewo na ognisko. Nazbieraliśmy więcej, niż było potrzeba.
— To słuszne — rzekł Sam. — Musimy zostawić kupkę chróstu dla Apaczów, ażeby mieli drzewo pod ręką, gdy po naszem zniknięciu zechcą nas schwytać i rozniecić ogień w tym celu.
Ściemniło się. Sam, jako najbardziej doświadczony, ukrył się na samym przodzie, gdzie pas trawy zaczynał się na sawannie, chcąc posłyszeć zbliżanie się wywiadowców, których należało się spodziewać napewno, gdyż mieli zbadać nasz obóz. Rozniecono ogień, który rzucał światło daleko na sawannę. Za jak niedoświadczonych ludzi niewątpliwie uważali nas Apacze! Ten ogień bowiem wskazywał wybornie wrogowi drogę do nas.
Ułożyliśmy się do wieczerzy tak swobodnie, jak gdybyśmy byli dalecy od wszelkiej obawy przed jakiem przykrem zdarzeniem. Strzelby leżały dość daleko od nas, ale zwrócone ku półwyspowi, żebyśmy potem mogli zabrać je z sobą. Półwysep, jak to Sam przedtem postanowił, zamykały konie.
Już upłynęły od zmierzchu ze trzy godziny, kiedy Sam wrócił cicho jak cień i zawiadomił nas półszeptem:
— Nadchodzą dwaj wywiadowcy: jeden z tej, a drugi z tamtej strony. Słyszałem ich i widziałem.
Zbliżali się więc z dwu stron trawnika, kryjąc się w cieniu zarośli. Sam przysiadł się do nas i rozpoczął rozmowę na jakiś obojętny temat, a myśmy mu odpowiadali. W ten sposób rozwinęła się rozmowa, której ożywienie miało uśpić czujność wywiadowców. Wiedzieliśmy, że byli i że nas śledzili, ale nie rzuciliśmy ani jednego podejrzliwego spojrzenia ku zaroślom.
Teraz szło przedewszystkiem o to, żeby się dowiedzieć, kiedy się oddalą. Słyszeć tego, ani widzieć nie mogliśmy, a jednak po ich odejściu nie mieliśmy ani chwili czasu do stracenia, gdyż należało się spodziewać, że zaraz potem zbliży się cała gromada, a podczas tego musieli Keiowehowie obsadzić półwysep. Wobec tego najlepiej było nie czekać, aż wywiadowcy sami opuszczą zarośla, lecz zmusić ich do tego. Sam Hawkens podniósł się więc i udając, że szuka drzewa, wszedł w zarośla z jednej, a ja z drugiej strony. Teraz nie ulegało już wątpliwości, że się Indyanie cofnęli. Następnie złożył Sam dłonie koło ust i wydał trzykrotny okrzyk, naśladując głos ropuchy. Był to dla Keiowehów znak, by się zbliżyli. Ponieważ znajdowaliśmy się nad wodą, przeto nie mógł ten krzyk wzbudzić podejrzenia. Potem udał się Sam znów naprzód na swoją placówkę, by nam donieść o zbliżaniu się całej gromady.
Ledwie upłynęły dwie minuty od krzyku żaby, a już nadeszli Keiowehowie, jeden za drugim, w długim szeregu, złożonym z dwustu ludzi. Nie czekali w lesie, lecz, aby prędzej na znak dany wystąpić, posunęli się aż do potoka, przez który przebrnęli. Jak węże czołgali się w naszym cieniu ku półwyspowi, a tak zręcznie i szybko, że w trzy minuty minął nas już ostatni.
Teraz czekaliśmy na Sama, który wnet zjawił się i szepnął:
— Nadchodzą i to z dwu stron. Dołóżcie drzewa. Trzeba się postarać, żeby po zgaśnięciu ognia został jeszcze żar pod popiołem, od któregoby czerwoni mogli szybko ogień rozniecić.
Ułożyliśmy zapas drzewa dokoła ognia w ten sposób, żeby światło żaru nie zdradziło przedwcześnie naszego zniknięcia. Teraz musiał każdy z nas stać się mniej lub więcej dobrym aktorem. Wiedzieliśmy, że w pobliżu znajduje się pięćdziesięciu Apaczów, a nie mogliśmy się zdradzić z tą świadomością, gdyż bardzo wiele, wprost życie nasze zależało od tej chwili. My przypuściliśmy, że nieprzyjaciele zaczekają, dopóki rzekomo nie zaśniemy na dobre, ale co mogło się stać, jeśliby tego nie zrobili i przedtem już na nas napadli? Wprawdzie mielibyśmy w Keiowehach dwustu sprzymierzeńców, ale wtedy przyszłoby do walki i krwi rozlewu, a to mógł niejeden z nas życiem przypłacić. Dziwne było nasze zachowanie się w obliczu katastrofy. Ja byłem spokojny, jak gdyby szło o zagranie partyi w szachy, albo w domino. Rattler leżał twarzą do ziemi i udawał śpiącego. Strach śmiertelny objął go lodowatemi rękoma. Jego „sławni westmani“ patrzyli na się z wybladłemi twarzami i ledwie urywanemi słowy brali udział w naszej rozmowie. Will Parker i Dick Stone siedzieli tak swobodnie, jak gdyby na całym świecie nie było ani jednego Apacza. Sam Hawkens wypowiadał jeden dowcip za drugim, a ja śmiałem się z jego żartów.
Ponieważ minęło tak już z pół godziny, przeto nabraliśmy pewności, że napad nastąpi dopiero, gdy zaśniemy, w przeciwnym bowiem razie byłby już dawno doszedł do skutku. Ogień już się był prawie wypalił, toteż uważałem za stosowne nie zwlekać dłużej z rozstrzygnięciem. Ziewnąłem więc przeciągle kilka razy, i powiedziałem:
— Jestem znużony i chciałbym się położyć spać. A wy, Samie Hawkens?
— Nic nie mam przeciwko temu i także tak zrobię, — odrzekł. — Ogień już gaśnie; dobranoc!
— Dobranoc! — zawołali również Stone i Parker, poczem odeszliśmy jak najdalej od ognia, ale tak, żeby to nie uderzało, i rozciągnęliśmy się na ziemi.
Ogień malał coraz bardziej, aż wreszcie zgasł. Żar jego tlił się jeszcze pod popiołem, ale światło jego już nas dosięgnąć nie mogło, byliśmy więc zupełną ciemnością zakryci. Teraz należało przenieść się w miejsce bezpieczne. Wziąwszy swoją strzelbę, zacząłem zwolna się czołgać. Sam trzymał się mego boku, a reszta ruszyła za nami. Na wypadek, gdyby który z nich szmer był wywołał, postarałem się w ten sposób uczynić go niedosłyszalnym, że dostawszy się do koni, zmusiłem jednego z nich do głośnego tupotu, popychając go to w jedną, to w drugą stronę; to musiało przygłuszyć wszelki odgłos zdradziecki. Wszystkim też udało się dojść do Keiowehów, zaczajonych jak krwi chciwe pantery.
— Samie, — rzekłem — jeżeli obu wodzów mamy rzeczywiście oszczędzać, to nie wolno nam dopuścić do nich Keioweha. Czy się z tem zgadzacie?
— Tak.
— Ja biorę na siebie Winnetou, a wy, Stone i Parker zaopiekujcie się Inczu-czuną.
— Jakto? Wy bierzecie jednego, a nam aż trzem także tylko jednego zostawiacie? To trochę niesprawiedliwie, jeśli się nie mylę.
— Zupełnie sprawiedliwie. Ja prędko uporam się z Winnetou, ale was musi być trzech, żeby ojciec nie mógł się wcale bronić, gdyż skoro tylko znajdzie czas i miejsce do obrony, to łatwo narazi się na rany, a nawet na śmierć.
— Well, macie słuszność! Ale żeby który Keioweh nas nie uprzedził, to wysuńmy się trochę naprzód, a będziemy pierwsi. Chodźcie!
Ustawiwszy się o kilka kroków bliżej ognia, czekaliśmy z najwyższem napięciem na hasło walki Apaczów, gdyż należało się spodziewać, że nie wykonają napadu bez tego. Wedle ich zwyczaju daje wódz znak okrzykiem, a potem wtóruje mu reszta, jak może najpiekielniej. Wycie to ma pozbawić przeciwnika ochoty do obrony. Można ten właściwy wszystkim szczepom okrzyk naśladować w ten sposób, że się najwyższą fistułą wydaje długie „hiiiiiiiih“, a potem dłonią uderza szybko raz za razem po wargach tak, że to brzmi jak tryl.
Keiowehowie byli w takiem samem naprężeniu jak my. Każdy z nich chciał być pierwszym, więc pchali się naprzód i sunęli nas coraz to więcej ku ognisku. To mogło się stać dla nas, zanadto naprzód wysuniętych, niebezpiecznem, dlatego pragnąłem, żeby Apacze rozpoczęli atak jak najrychlej.
Nareszcie spełniło się to życzenie. Zabrzmiało wspomniane „hiiiiiiih“ tak przeraźliwie i dojmująco, że mi ciarki przeszły po plecach, poczem nastąpiło wycie tak straszliwe, jak gdyby je tysiąc dyabłów wydało. Mimo miękkości gruntu usłyszeliśmy odgłos szybkich kroków i skoków, poczem zapanowała cisza, przez kilka chwil nic się nie ruszyło dokoła. Potem doszedł nas głos Inczu-czuny, który wymówił krótkie słowo „ko!“
Wyraz ten oznacza: ogień. Popiół, któryśmy pozostawili tlił się jeszcze, a leżący okok chróst palił się łatwo. Apacze wykonali rozkaz czemprędzej i rzucili trochę drzewa na przygasłe nieco ognisko. W kilka sekund buchnęły płomienie na nowo i oświetliły otoczenie.
Inczu-czuna i Winnetou stali obok siebie, a skoro tylko Apacze spostrzegli, że nas nie było, utworzył się dokoła wodzów krąg wojowników.
— Uff, uff, uff! — wołali zdumieni.
Winnetou okazał już teraz, mimo swej młodości, rozwagę, którą później tak podziwiałem u niego. Pomyślał, że jesteśmy jeszcze niedaleko i że wobec tego stojący w świetle ognia Apacze stanowili dla nas zbyt wyraźny cel. Dlatego zawołał:
— Tatisza, tatisza!
Słowo to znaczy: oddalić się. Winnetou już się zabierał do skoku, kiedy ja go uprzedziłem. Po kilku szybkich krokach znalazłem się przy otaczającym go kole wojowników. Roztrąciwszy na prawo i lewo zawadzających mi Apaczów, przebiłem się do środka, a Sam, Stone i Parker szli zaraz za mną. Wtedy właśnie, kiedy Winnetou zawołał głośno „tatisza!“ i zamierzał odskoczyć, stanął przedemną. Popatrzyliśmy sobie w oczy przez chwilę. On sięgnął ręką błyskawicznie do pasa po nóż, lecz równocześnie ja uderzyłem go pięścią w skroń tak, że zachwiał się i runął na ziemię, a w tej samej chwili Sam, Will i Dick pochwycili już ojca.
Apacze zawyli z wściekłości, ale wycie ich przygłuszył okropny ryk Keiowehów, którzy się teraz rzucili.
Przebiwszy koło Apaczów, stałem w samym środku kłębka walczących i wyjących ludzi. Dwustu Keiowehów przeciwko pięćdziesięciu Apaczom, a więc czterech na jednego! Ale dzielni wojownicy Winnetou bronili się ze wszystkich sił. Musiałem się dobrze wytężyć, żeby kilku z nich utrzymać zdala od siebie i kręcić się w kółko jak bąk, pomagając sobie przy tem pięściami, ponieważ nie chciałem nikogo zranić, ani zabić. Powaliwszy jeszcze czterech, czy pięciu, zdobyłem trochę miejsca, a wtedy osłabł także opór ogólny. W pięć minut po naszym ataku walka się zakończyła. Tylko w pięć minut! Ale w takim wypadku znaczą one przecież czas długi!
Wódz Inczu-czuna leżał związany na ziemi, a obok niego Winnetou bez przytomności. Jego również skrępowano. Ani jeden z Apaczów nie uciekł, prawdopodobnie dlatego, że tym mężnym wojownikom ani przez myśl nie przeszło opuścić obu, pokonanych zaraz na początku, wodzów. Oni, jako też i Keiowehowie, mieli rannych, nawet trzech z tych ostatnich, a pięciu Apaczów poniosło śmierć na miejscu. Wprawdzie takiego zamiaru u nas nie było, lecz energiczny opór Apaczów zmusił Keiowehów do gwałtowniejszego użycia broni, niż myśmy sobie tego życzyli.
Pokonanych nieprzyjaciół zaraz skrępowano, co wielką sztuką nie było, gdyż na jednego Apacza wypadało po czterech, a licząc nas białych, po pięciu ludzi. Trzech Keiowehów przytrzymywało jednego Apacza, a czwarty, lub piąty zajmował się wiązaniem.
Trupy usunięto na bok, a ponieważ ranni Keiowehowie znaleźli pomoc u swoich, przeto my zabraliśmy się do opatrzenia rannych Apaczów. Oczywiście przyjęli nas z ponuremi twarzami, a niektórzy nawet stawiali opór, gdyż byli zbyt dumni na to, aby korzystać z przysługi nieprzyjaciół i woleli, żeby krew im z ran uchodziła. Tem ja nie czułem się zaniepokojonym, gdyż rany ich były przeważnie lekkie.
Ukończywszy opatrywanie rannych, zapytaliśmy, jak pojmani noc spędzą. Chciałem im ulżyć, ile możności, ale wódz Keiowehów, Tangua, huknął na mnie:
— Te psy do nas należą, nie do was, ja tylko mam prawo stanowić o ich losie!
— A co z nimi zrobisz? — spytałem.
— Zatrzymalibyśmy ich w niewoli aż do powrotu do naszych wsi, ale ponieważ chcemy napaść na ich ludzi, a droga do nich długa, przeto nie będziemy się z nimi wlekli tak daleko. Pójdą na męczeński pal.
— Wszyscy?
— Wszyscy!
— O tem wątpię.
— Czemu?
— Ponieważ przedtem znajdowałeś się w błędzie.
— Kiedy?
— Kiedy powiedziałeś, że Apacze do was należą. To było fałszywe.
— To było słuszne!
— Nie. Wedle praw Zachodu pojmany należy do tego, który go pokonał. Weźcie więc sobie Apaczów, których wyście ujęli, ja wam w tem nie przeszkodzę. Ci jednak, których myśmy ubezwładnili, dostaną się w nasze ręce.
— Uff, uff! Jak mądrze ty mówisz! Chcecie zatem wziąć sobie Inczu-czunę i Winnetou?
— Naturalnie!
— A jeśli ja wam ich nie dam?
— O to ja się nie boję!
On mówił głosem nieprzyjaznym, a ja odpowiadałem spokojnie, ale stanowczo. Tangua wyciągnął z za pasa nóż, wbił go w ziemię aż po rękojeść i rzekł, błyskając ku mnie groźnie oczyma:
— Dotknijcie się tylko jednego Apacza, a ciała wasze będą jako to miejsce, w którem tkwi nóż. Powiedziałem. Howgh!
Sprawa wzięła więc dość niebezpieczny obrót, ale mimoto byłbym mu dowiódł, że on mnie zastraszyć nie potrafi, gdyby Sam Hawkens nie był na tyle mądrym i nie rzucił mi ostrzegawczego spojrzenia, które przyprowadziło mnie do rozwagi. Wolałem więc zamilknąć.
Skrępowani Apacze leżeli dokoła ognia. Najprostszą rzeczą było zostawić ich tak, zwłaszcza że łatwo dałoby się było ich przypilnować. Ale Tangua chciał mi pokazać, że uważa ich rzeczywiście za swoją własność, oraz że może z nimi robić, co mu się podoba. Rozkazał więc, żeby poprzywiązywano ich do drzew w stojącej postawie.
Zlecenie jego wykonano i jak to sobie można łatwo wyobrazić, niezbyt łagodnie. Keiowehowie postępowali tak bezwzględnie, jak tylko umieli i starali się jeńcom sprawiać jak najwięcej bolu. Żaden z Apaczów nie drgnął przy tem na twarzy, bo wszyscy wychowani byli surowo i wyćwiczeni w znoszeniu bolu. Najwięcej przykrości wyrządzono obu wodzom, których więzy tak mocno ściągnięto, że im omal krew nie trysnęła z nabrzmiałych członków.
O tem nie było mowy, żeby który z jeńców mógł własną siłą wydobyć się z więzów i umknąć, a mimoto rozstawił Tangua czaty dokoła obozu.
Rozniecony na nowo ogień płonął, jak wspomniałem, na wewnętrznym końcu ciągnącego się ku wodzie trawnika. Rozłożyliśmy się dokoła ognia, zamierzając nie dopuścić tutaj nikogo z Keiowehów, ponieważ to byłoby utrudniło, lub nawet uniemożliwiło uwolnienie Winnetou i jego ojca. Na szczęście nie przyszli do nas. Okazali się dla nas nieprzychylnymi zaraz z początku, a teraźniejsza moja sprzeczka z dowódcą tembardziej nie zmieniła ich usposobienia na lepsze. Zimne, pogardliwe niemal spojrzenia, jakie na nas rzucali, nie budziły bynajmniej zaufania, musieliśmy sobie powiedzieć, że dobrze będzie, jeżeli rozstaniemy się z nimi bez starcia.
Keiowehowie zapalili sobie daleko od nas, a bliżej sawanny, kilka ognisk i rozłożyli się przy nich obozem. Tam rozmawiali z sobą nie żargonem, używanym w stosunkach czerwonych z białymi, lecz językiem swojego szczepu, oczywiście dlatego, abyśmy ich nie rozumieli, a to było także złym znakiem. Widocznie uważali siebie za panów położenia i zachowanie ich względem nas podobne było do zachowania się lwa w menażeryi, który jako tako znosi przy sobie pieska w klatce.
Wykonanie naszego zamiaru utrudniała jeszcze ta okoliczność, że mogły o nim wiedzieć tylko cztery osoby: Sam Hawkens, Dick Stone, Will Parker i ja. Reszty towarzyszy nie chcieliśmy i nie powinniśmy byli wtajemniczać w tę sprawę, gdyż niewątpliwie byliby się sprzeciwili temu, udaremniliby, a może nawet donieśli o tym planie Keiowehom. Spodziewaliśmy się zresztą, że wszyscy niebawem zasną, a przez to nie zauważą naszych ruchów. Z tego więc powodu, jakoteż dlatego, że w razie udania się naszego zamiaru nawet mowy o tem nie było, żebyśmy potem mogli odpocząć, przeto zwrócił Sam uwagę, że byłoby dobrze teraz trochę się przespać. Poszliśmy więc za jego radą. Ja zasnąłem rychło, pomimo podniecenia psychicznego, w jakiem się znajdowałem. Nie umiałem jeszcze wówczas, jak później, mierzyć czasu podług gwiazd, ale niewątpliwie było już około północy, kiedy Sam mnie obudził. Towarzysze spali, a ognisko się wypaliło. Keiowehowie podtrzymywali jeszcze tylko jedno, kiedy reszta zgasła. Rozmawiać mogliśmy z sobą, ale oczywiście przyciszonym głosem. Parker i Stone także już czuwali. Sam szepnął do mnie:
— Przedewszystkiem należy z pomiędzy nas wybrać dwu ludzi, bo wszyscy czterej nie możemy stąd odejść. Dwaj wystarczą.
— Ja do nich oczywiście należę! — rzekłem stanowczo.
— Oho, nie tak nagle, sir! Sprawa bardzo niebezpieczna.
— Wiem o tem.
— Well. Jesteście zuch, jeśli się nie mylę, ale zachodzi jeszcze inne niebezpieczeństwo, oprócz tego, dla którego życie narażamy.
— Jakież to?
— Powodzenie zamiaru zawisło od osób, które go wykonają.
— To słuszne.
— Cieszy mnie, że to przyznajecie, sądzę przeto, że wyrzekniecie się osobistego udziału.
— Ani mi się śni!
— Miejcie rozum, sir! Puśćcie mnie z Dickiem!
— Nie!
— Jesteście jeszcze nowicyuszem. Poprostu nie umiecie jeszcze się skradać.
— Możliwe. Dowiodę wam jednak dzisiaj, że człowiek potrafi spełnić zadanie nawet, jeśli się na niem nie rozumie. Trzeba tylko mieć ochotę.
— I zdolności, sir i zdolności! A tych właśnie brak wam. To musi być wrodzone i wyćwiczone, a wam do tego jeszcze niestety daleko.
— Niech próba rozstrzygnie.
— A zrobicie próbę?
— Tak.
— Jaką?
— Wiecie, czy śpi Tangua?
— Nie.
— A to dla nas bardzo ważne. Prawda?
— Tak. Ja się tam zakradnę.
— Nie, ja to uczynię.
— Wy? Dlaczego?
— Właśnie, by odbyć próbę.
— Ach tak! A jeżeli was odkryją?
— To nic nie będzie strasznego, ponieważ mam dobrą wymówkę. Powiem, że chciałem się przekonać, czy czaty dobrze pilnują.
— Dobrze. Ale po co ta próba?
— Aby sobie zdobyć wasze zaufanie. Jeśli mi się to uda, to weźmiecie mnie z sobą do Winnetou.
— O tem jeszcze potem pomówimy.
— Zgoda. A zatem mogę się udać do wodza?
— Tak, ale miejcie się na baczności! Gdy was spostrzegą, powezmą podejrzenie, jeśli nie teraz, to potem po ucieczce Winnetou. Pomyślą, że wyście go odcięli.
— I nie będą w zbyt grubym błędzie.
— Kryjcie się za każdem drzewem i każdym krzakiem, a unikajcie miejsc, oświetlonych ogniem. Starajcie się być ciągle w ciemności!
— Zastosuję się ściśle do waszych wskazówek.
— Spodziewam się. Nie śpi jeszcze przynajmniej trzydziestu Keiowehów, jeśli się nie mylę, nie licząc czat. Jeżeli dokażecie tego, że was nie spostrzegą, to was pochwalę i pomyślę sobie, że przecież może z was jeszcze kiedyś będzie westman, chociaż pomimo moich zbawiennych rad jesteście wciąż jeszcze greenhorn, jakiego nie znajdzie w żadnem panoptikum, hi! hi! hi!
Wsunąłem nóż i rewolwer za pas tak głęboko, że wypaść nie mogły po drodze i odczołgałem się od ognia. Dziś, kiedy to opowiadam, znam całą odpowiedzialność, jaką wówczas wziąłem na siebie tak lekko, całe zuchwalstwo zamierzonego przedsięwzięcia. Ja nie chciałem wtedy zakraść się do wodza Tanguy.
Polubiłem Winnetou i pragnąłem dać mu dowód tej przyjaźni, ile możności czynem, wymagającym narażenia życia na niebezpieczeństwo. Teraz nastręczyła się doskonała sposobność ku temu, sposobność wyswobodzenia go z niewoli. Ale ja chciałem to sam zrobić! Tymczasem Sam Hawkens stanął mi w drodze ze swojemi wątpliwościami. Gdybym był nawet podpatrzył wodza szczęśliwie, mimo to należało przypuścić, że Sam nie pozbędzie się tych wątpliwości. To, czem się ja tak cieszyłem, zamierzał on wykonać z Dickiem Stone. Dla tego przyszło mi na myśl nie żebrać i nie trudzić się o to, żeby spełnił me życzenie. Postanowiłem udać się nie do Tanguy, lecz do Winnetou!
Wystawiałem przez to na szwank nie tylko moje życie, lecz także i towarzyszy, bo jeśliby mnie schwytano przy zamierzonej robocie, zginęliby oni i ja z nimi. Zdawałem sobie z tego sprawę wtedy, ale w młodzieńczym zapale przeszedłem nad tem do porządku dziennego.
O tem, jak należy się skradać, czytałem dużo w młodości, a także słyszałem, odkąd sam już byłem na dzikim Zachodzie. Szczególnie Sam opowiadał i pokazywał mi często, jak się to robi. Starałem się go naśladować w tem, ale o umiejętności, jakiej mi dziś było potrzeba, nie mogło być nawet mowy. To nie zamąciło mi jednak wiary w siebie i w powodzenie przedsięwzięcia.
Leżałem w trawie i posuwałem się przez zarośla. Od obozu do miejsca, gdzie Inczu-czunę i Winnetou przywiązano do drzew, było z pięćdziesiąt kroków. Powinienem był posuwać się tak, żeby tylko palcami rąk i końcami butów dotykać ziemi, ale do tego potrzeba siły i wytrwałości, jaką zdobywa się przez długie ćwiczenie, a ja go jeszcze wtedy nie miałem. To też sunąłem się na kolanach i przedramionach jak czworonóg. Zanim oparłem gdzie ręce, obmacywałem to miejsce, próbując, czy niema tam kawałka zeschłego drzewa, które, złamane ciężarem mego ciała, mogło szmer wywołać. Ilekroć musiałem się przeciskać pod lub pomiędzy gałęziami, splatałem je najpierw uważnie, żeby się przesunąć, nie dotykając ich wcale. Jak z tego widać, odbywał się ten pochód bardzo powoli.
Apaczów poprzywiązywano do drzew po obu stronach otwartego trawnika. Obaj dowódcy znajdowali się, idąc od obozu, po lewej stronie. Drzewa ich stały na brzegu skrawka, a o pięć do sześciu kroków przed nimi siedział, twarzą zwrócony do nich, Indyanin, który ich, jako najważniejszych osób, pilnował. Ta okoliczność utrudniała mi moje zadanie i mogła je nawet udaremnić, ale ja obmyśliłem sobie sposób odwrócenia uwagi strażnika. Do tego potrzeba było kamieni, których tam jednak, napróżno zdaje się, byłbym szukał.
Przebyłem już prawie pół drogi i zużyłem na to przeszło pół godziny. Dwadzieścia pięć kroków w pół godziny! Wtem ujrzałem obok coś jasnego. Posunąwszy się tam, spostrzegłem ku mej radości małe, może na dwa metry średnicy, zagłębienie, napełnione piaskiem. Jeśli kiedy deszcz wypełniał potok i staw, a woda występowała z brzegów, wówczas napływała ona do tego zagłębienia i nanosiła piasku. Wziąłem więc prędko piasku do kieszeni i polazłem dalej.
Po następnej półgodzinie ujrzałem się nareszcie za Winnetou i jego ojcem może o cztery kroki. Drzewa, do których ich przywiązano, nie sięgały grubości człowieka. Nie byłbym się mógł do nich zbliżyć, gdyby u ich stóp nie rosło trochę krzaków, pokrytych liśćmi, które pozwalały mi ukryć się przed strzegącym jeńców Indyaninem. Z boku o kilka kroków za nim stał krzak kolczasty, który miałem na oku.
Doczołgałem się najpierw do Winnetou i poleżałem kilka chwil spokojnie, aby się przypatrzyć dozorcy. Był niewątpliwie znużony, gdyż miał oczy zamknięte i otwierał je z widocznym wysiłkiem. To mi było na rękę.
Należało najpierw zbadać, w jaki sposób przywiązano Winnetou. Sięgnąłem więc ręką do pnia i obmacałem go dokoła razem z nogami jeńca, który to z pewnością poczuł. Bałem się, że się poruszy, przez co byłby mnie zdradził. Nie uczynił tego jednak, bo zbyt mądry był i obdarzony niezwykłą przytomnością umysłu. Przekonałem się, że nogi miał w kostkach związane, a oprócz tego przymocowano je do drzewa rzemieniem. Dwa cięcia zatem były tu konieczne.
Następnie spojrzałem w górę. Przy migotliwem świetle ognia zauważyłem, że ręce jego z prawej i z lewej obejmowały drzewo i związane były z tyłu rzemieniem. Tu wystarczało jedno cięcie.
Teraz dopiero przyszło mi do głowy coś, nad czem nie pomyślałem poprzednio. Oto należało się spodziewać, że Winnetou po przecięciu więzów natychmiast zacznie uciekać, a to naraziłby mnie nad największe niebezpieczeństwo. Zastanawiałem się długo nad tem, jakby tego uniknąć, ale wyjścia nie znalazłem żadnego. Musiałem odważyć się na wszystko, a w razie ucieczki Apacza natychmiast starać się o ratowanie siebie samego.
Ale jakżeż pomyliłem się wtedy w tem mniemaniu o Winnetou! Pokazało się właśnie, że go nie znałem. Kiedy później rozmawialiśmy o tem wyswobodzeniu, opowiedział mi swoje myśli ówczesne. Oto poczuwszy ręce moje na swoich nogach i rękach, sądził że to Apacz. Schwytano wprawdzie — myślał sobie — wszystkich, których miał z sobą, ale mógł iść za nimi niepostrzeżenie jaki wywiadowca, lub poseł, wiozący wieści od oddziału głównego. Winnetou był pewny uwolnienia i czekał na zbawcze cięcia noża. Nie byłby jednak zmienił swej postawy przy drzewie, lecz byłby pozostał na razie w tej samej, gdyż nigdy nie byłby umknął bez ojca, a zarazem pamiętał, że szybką ucieczką naraziłby na niebezpieczeństwo tego, który go oswobodził.
Najpierw przeciąłem dolne rzemienie, górnego nie mogłem z ziemi dosięgnąć, a gdyby mi się to było nawet udało, to jednak należało być ostrożnym, ażeby Winnetou nie skaleczyć w rękę. Trzeba więc było wstać, ale w takim razie mógł mnie spostrzec strażnik. Aby jego uwagę odwrócić, przyniosłem właśnie z sobą nieco piasku. Sięgnąłem ręką do kieszeni, wyjąłem odrobinę i rzuciłem ją obok Winnetou i strażnika na krzak kolczasty. To wywołało szelest. Czerwonoskóry oglądnął się, popatrzył na krzak, ale się wnet uspokoił. Drugi rzut wzbudził w nim już podejrzenie. W krzaku mógł się znajdować jaki płaz jadowity. Powstał, podszedł do krzaka i przypatrzył mu się badawczo. Odwrócił się przytem do nas plecyma. W tej chwili ja się podsunąłem i przeciąłem górny rzemień. Wpadły mi przytem w oko wspaniałe włosy Winnetou, związane na głowie w węzeł, podobny do hełmu i spadające potem obficie na plecy. Uchwyciwszy lewą ręką cienki kosmyk tych włosów, odciąłem go prawą i obsunąłem się znowu na ziemię.
Na co to zrobiłem? Aby w razie potrzeby mieć w ręku dowód, że to ja go odciąłem.
Ku mej radości Winnetou nie ruszył się nawet, lecz stał dalej tak samo, jak przedtem. Zwinąłem włosy na palcu w pierścionek i schowałem do kieszeni. Następnie polazłem do Inczu-czuny, którego pęta zbadałem tak samo. On był także jak Winnetou skrępowany i przywiązany do drzewa i również nie poruszył się, gdy poczuł dotknięcie mej ręki. Przeciąłem jego rzemienie najpierw z dołu, a potem odwróciwszy w ten sam sposób uwagę strażnika, uwolniłem ręce wodza z pęt. On okazał się tak samo rozważnym jak syn i ani nie drgnął.
Wtem przyszło mi na myśl, że lepiej będzie nie zostawiać na ziemi przeciętych rzemieni. Keiowehowie nie potrzebowali wiedzieć, jak oswobodzono jeńców. Gdyby zaś znaleźli rzemienie, zobaczyliby, że były rozcięte i podejrzenie ich padłoby na nas. Zabrałem więc najpierw rzemienie od Inczu-czuny i przemknąłem się znowu do Winnetou, aby tam zrobić to samo. Następnie schowałem je i ruszyłem z powrotem.
W razie zniknięcia obu wodzów byłby strażnik podniósł natychmiast alarm i pobudził wszystkich, a wówczas ja nie powinienem był znajdować się w pobliżu. Musiałem więc spieszyć. Wlazłem przeto w zarośla tak daleko, że nie dostrzeżonoby mnie nawet, gdybym się wyprostował, wstałem i szedłem ostrożnie, ale znacznie szybciej niż przedtem, do obozowiska, w którego blizkości znalazłszy się, położyłem się znowu i odbyłem resztę drogi czołgając się po ziemi.
Moi trzej towarzysze zaniepokoili się o mnie bardzo. Kiedy do nich się dostałem i znowu położyłem na ziemi, szepnął Sam do mnie:
— Byliśmy w strachu o was, sir! Czy wiecie, jak długo was nie było?
— No?
— Prawie dwie godziny.
— Słusznie: pół godziny tam, pół z powrotem, a godzina na miejscu.
— Po co bawiliście tam tak długo?
— Aby się przekonać dokładnie, czy wódz śpi.
— Jakżeż zabraliście się do tego?
— Patrzyłem na niego przez ten czas, a gdy się nie ruszył, wtedy już nie wątpiłem, że śpi.
— A to ładnie, ładnie! Słyszeliście, Dicku i Willu? Aby się przekonać, czy wódz śpi, patrzył na niego przez całą godzinę, hi! hi! hi! Był i zostanie greenhornem, niepoprawnym greenhornem! Czyż nie macie mózgu już w głowie, że nie obmyśliliście lepszego środka? Mogliście chyba dość kawałków drzewa i kory znaleźć po drodze? Nie?
— Tak, — odpowiedziałem na te ostatnie, zwrócone do mnie słowa.
— Wystarczało więc z pewnej odległości rzucić taki kawałeczek drzewa, lub grudkę ziemi na dowódcę, a on gdyby czuwał, poruszyłby się z pewnością. Wy rzucaliście także, ale spojrzenie za spojrzeniem przez całą godzinę, hi! hi! hi!
— Być może, ale próbę przecież odbyłem!
Podczas rozmowy miałem oczy z oczekiwaniem zwrócone na Apaczów. Dziwiłem się, że stali jeszcze przy drzewach, jak gdyby przywiązani, mogąc już odejść. Powód był całkiem prosty. Winnetou spodziewał się, że rozciąwszy najpierw jemu pęta, poszedłem do jego ojca, oczekiwał więc teraz znaku odemnie. To samo, tylko odwrotnie, myślał zapewne ojciec, sądząc, że jestem jeszcze zajęty przy Winnetou. Nie widząc potem przez czas dłuższy żadnego znaku, podpatrzył syn chwilę, w której dozorca zamknął znużone oczy, podniósł rękę, by dać znać ojcu, że już nie jest skrępowany, a wódz uczynił to samo ze swej strony i wtedy dopiero zniknęli ze swoich miejsc.
— Tak, odbyliście próbę — rzekł Sam Hawkens. Śledziliście ruchy wodza przez całą godzinę, a nie daliście się pochwycić!
— Wobec tego przyznacie, że będę mógł się udać do Winnetou i głupstwa nie zrobię.
— Hm! Czy wam się zdaje, że oswobodzicie obu dowódców, bombardując ich wzrokiem przez całą godzinę?
— Nie. Odetniemy ich.
— Myślicie, że ich tak łatwo odciąć jak gałąź od drzewa. Czy nie widzicie przy nich strażnika?
— O, widzę dobrze.
— On tak samo robi jak wy: ostrzeliwa ich spojrzeniami. Uwolnić ich pomimo jego czujności to rzecz, do której nie dorośliście jeszcze. Nie wiem, czy nawet mnie się uda. Spojrzyjcie tam tylko, sir! Już zakraść się tam byłoby arcydziełem, a gdy się tam szczęśliwie dostanie, to... good lack! A to co?
Zwrócił oczy ku Apaczom i utknął w mowie, gdyż w tej chwili właśnie zniknęli. Udałem, że tego nie widzę i zapytałem:
— Co się dzieje? Czemu dalej nie mówicie?
— Czemu? Bo... bo... Czy to prawda, czy ja się mylę?
Przetarł sobie oczy i mówił dalej;
— Tak. Na Boga, to prawda! Dicku, Willu, popatrzcie tam; czy widzicie jeszcze Winnetou i Inczu-czunę?
Zapytani spojrzeli w tę stronę i chcieli właśnie dać wyraz swemu zdumieniu, kiedy dozorca, który w tej chwili dostrzegł także brak powierzonych jego opiece osób, zerwał się, wygapił się na oba opuszczone drzewa i wybuchnął głośnym, przejmującym okrzykiem, budząc nim wszystkich. Gdy im opowiedział, co się stało, powstał zgiełk nieopisany.
Wszystko pędziło do drzew, nawet biali. Ja pospieszyłem za nimi, udając, że nie wiem o niczem, a równocześnie wysypałem z kieszeni piasek na ziemię.
Szkoda, że zdołałem uwolnić tylko Winnetou i Inczu-czunę! Jakże chętnie byłbym wszystkim dopomógł do odzyskania wolności, ale sama próba, podjęta w tym celu, graniczyła z szaleństwem.
Więcej niż dwustu ludzi cisnęło się dokoła miejsc, gdzie stali obaj jeńcy przed chwilą. Panował przytem wrzask i wycie tak wściekłe, że łatwo się było domyślić, coby mnie było spotkało, gdyby prawda wyszła była na jaw. Wreszcie nakazał Tangua spokój i wydał rozkazy, na skutek których może połowa obecnych rozbiegła się po sawannie, aby mimo ciemności szukać zbiegów. Wódz pienił się poprostu od wściekłości. Uderzył niebacznego dozorcę pięścią w twarz, zdarł mu z szyi woreczek z lekami i podeptał nogami. W ten sposób odebrano cześć biedakowi.
Z wyrazu „leki“ nie należy sądzić, jakoby tu chodziło o lekarstwa jako o środki lecznicze. Słowo to przyszło do Indyan dopiero z pojawieniem się białych. Leki bladych twarzy nie były im znane, uważali więc ich skutek za działanie czarów, jakiejś niepojętej, tajemniczej siły. Odtąd nazywają lekarstwem wszystko, co im się czarem wydaje, czego nie rozumieją, co im się przedstawia jako skutek wyższych wpływów. Oczywiście każdy szczep inaczej i przez siebie utworzonym wyrazem nazywa lekarstwo: Mandanowie: hopenesz, Tuskarorowie: yunnjuh queht, Czarnonodzy: nehtowa, Siouksowie: wehkon a Riccarehowie: wehrootih.
Każdy dorosły wojownik, każdy wódz nosi na szyi: „leki.“ Młodzieniec, który chce wejść w grono mężów i wojowników, znika nagle i szuka samotności. Tam pości, głodzi się i odmawia sobie nawet wody. Rozmyśla przytem o swych nadziejach, życzeniach i planach. Wysiłki duchowe w połączeniu z cielesnym niewywczasem wprawiają go w stan gorączkowy, w którym nie umie już odróżnić pozoru od rzeczywistości. Zdaje mu się, że przychodzą nań wyższe podszepty, a sen jest dlań objawieniem. W tym stanie czeka na pierwszy lepszy przedmiot, jaki mu się we śnie, lub w jakikolwiek inny sposób zamajaczy i przedmiot ten jest potem przez całe życie jego świętością, „lekiem.“ Gdyby to miał być nietoperz, nie spocznie, dopóki go nie pochwyci. Skoro mu się to uda, wraca do szczepu i oddaje go lekarzowi, czarownikowi, umiejącemu preparować takie rzeczy. Zamyka się to w osobliwie sporządzonym woreczku, który trzeba nosić jako najcenniejszą własność. Indyanin, tracąc owe leki, traci i honor zarazem. Taki nieszczęśliwiec może odzyskać cześć tylko przez to, że zabije sławnego wroga i pokaże jego lekarstwo, które staje się odtąd własnością zwycięzcy.
Można więc sobie wyobrazić, jaką karą było dla strażnika zerwanie i podeptanie tego woreczka. Nie rzekłszy ani słowa usprawiedliwienia lub gniewu, zarzucił strzelbę na ramię i zniknął między drzewami. Nie żył odtąd dla swego szczepu, który przyjąć mógł go tylko w wymienionym powyżej wypadku.
Wściekłość wodza zwróciła się nietylko przeciwko winnemu, lecz i przeciwko mnie. Przystąpił tedy do mnie i krzyknął:
— Rościłeś sobie prawo do tych psów. Biegnij teraz za nimi i złap ich!
Chciałem się odwrócić bez odpowiedzi, gdy wtem Tangua pochwycił mnie za ramię i zawołał:
— Słyszałeś, co rozkazałem? Masz ich ścigać!
Strząsnąłem go z siebie i odparłem:
— Rozkazałeś? Czy masz do tego prawo wobec mnie?
— Rozumie się. Jestem wodzem tego obozu, a wy musicie mnie słuchać!
Wyjąłem z kieszeni puszkę z sardynek.
— Czy mam ci dać właściwą odpowiedź — rzekłem, trzymając puszkę w ręce — i wysadzić cię w powietrze z wszystkimi wojownikami? Powiedz jeszcze słowo, które mi się nie spodoba, a zniszczę was wszystkich tem lekarstwem!
Byłem ciekawy, czy ten żart wywoła pożądany skutek. Nie czekałem długo na to. Wódz cofnął się daleko i krzyknął:
— Uff, uff! Zachowaj to lekarstwo dla siebie i bądź psem, jak nim jest każdy Apacz!
Była to obelga, której nie byłbym przyjął spokojnie, gdyby nie wzgląd na rozdrażnienie jego i większości jego ludzi. My biali powróciliśmy do naszego obozu, gdzie starano się z różnych stron oświetlić zdarzenie, ale nikt wyjaśnienia nie znalazł. Ja milczałem nawet wobec Sama, Dicka i Willa. Bawiło mnie to w duchu, że posiadałem tajemnicę uwolnienia jeńców, której oni mimo gorliwości rozwiązać nie mogli. Kosmyk włosów Winnetou miałem przy sobie na wszystkich wędrówkach po Zachodzie i do dziś dnia go posiadam.



ROZDZIAŁ IV.
Dwa razy w walce o życie.

Zachowanie się Keiowehów, pomimo że nie uważaliśmy ich za stanowczych nieprzyjaciół, budziło w nas pewne obawy. Dla tego zarządziliśmy, kładąc się na spoczynek, żeby czuwać naprzemian po godzinie do rana. Ten środek naszej ostrożności nie uszedł oczywiście uwagi czerwonoskórych, rozumie się też samo przez się, że go nam wzięli za złe. Przyjaźń ich zmniejszyła się jeszcze bardziej.
O świcie zbudził nas ten, który czuwał. Spostrzegliśmy, że Keiowehowie starali się odszukać ślady zbiegłych dowódców, czego w nocy zrobić nie mogli, a znalazłszy trop, poszli za nim. Prowadził on do miejsca, na którem Apacze ukryli byli konie przed napadem, naturalnie pod dozorem kilku strażników. Inczu-czuna i Winnetou odjechali z nimi, nie zabrawszy reszty koni z sobą. Dowiedziawszy się o tem Sam Hawkens, zrobił chytrą minę i zapytał mnie:
— Czy domyślacie się, sir, dlaczego tak postąpili obaj wodzowie?
— Nie trudno odgadnąć.
— Oho! Taki greenhorn jak wy niech sobie nie wyobraża, że dzięki prostemu przypadkowi wpadnie zawsze na dobry pomysł. Potrzeba na to doświadczenia, aby odpowiedzieć na moje pytanie.
— Wszakżeż je mam.
— Wy? Doświadczenie? Ciekawym, skądbyście je wzięli. Może mi to powiecie?
— Owszem. Doświadczenie, które posiadam, zaczerpnąłem z książek.
— Znowu te wasze książki! Zapewne przeczytaliście niejedno, co się tutaj przydać może, ale nie sądźcie zaraz, że łyżkami najedliście się mądrości. Zaraz wam udowodnię, że nic, ale to nic nie wiecie. A zatem, dlaczego obaj wodzowie zabrali tylko swoje konie z sobą, a zostawili konie jeńców?
— Właśnie z powodu tych jeńców.
— Ach! Jakto?
— Bo ci będą jeszcze bardzo potrzebowali koni.
— O ileż mogą jeńcy potrzebować koni?
Słowa jego nie zraniły mojej ambicyi, bo znałem już jego usposobienie.
— Dwie możliwości mogą tu zajść. — odpowiedziałem. — Albo obaj wodzowie powrócą z dostateczną liczbą wojowników, aby jeńców wydobyć z niewoli, a w takim razie poco mieliby zabierać konie i odprowadzać z powrotem. Albo Keiowehowie nie zaczekają na Apaczów i opuszczą te strony razem z jeńcami, a w tym wypadku konno łatwiej odbędą jeńcy drogę. Przeprowadzenie ich napotka na mniejsze trudności, a wobec tego jest nadzieja, że Keiowehowie zabiorą ich do swoich wsi, a po drodze będzie ich można uwolnić. Nie mając zaś koni, musieliby iść piechotą, a wtedy mogłoby Keiowehom przyjść na myśl uniknąć uciążliwego i nudnego transportu przez zabicie jeńców na miejscu.
— Hm! To nie jest wcale tak głupio pomyślane, jakby należało wnosić z wyrazu waszej twarzy. Ale zapomnieliście o trzeciej możliwości. Oto czy nie pozabijają Keiowehowie jeńców pomimo koni?
— Napewno nie.
— Nie? Sir, skąd wam to przychodzi na myśl przeczyć czemuś, co Sam Hawkens za możliwe uważa?
— Bo Sam Hawkens zapomniał widocznie, że ja tu jestem.
— Ach, wy tu jesteście! Wyobrażacie więc sobie, że wasza szanowna obecność jest jak wstrząsające światem zdarzenie?
— Nie. Chciałem tylko zaznaczyć, że dopóki tu jestem, dopóki choćby ręką ruszyć potrafię w obronie jeńców, to dotąd nie będą wymordowani.
— Naprawdę? O, to z was wielki człowiek, hi! hi hi! Keiowehowie mają dwustu ludzi, a wy jeden człowiek, greenhorn, chcecie nie dopuścić do zrobienia tego, co im się spodoba!
— Spodziewam się, że nie zostanę sam jeden.
— Nie? A na kogoż liczycie?
— Na was, oraz na Dicka Stone’a i Willa Parkera! Ufam niezachwianie, że sprzeciwilibyście się takiemu masowemu mordowaniu.
— Tak! A więc macie przecież do nas zaufanie! Bardzo jestem wam za to wdzięczny, a to rzeczywiście nie żart posiadać zaufanie takiego jak wy człowieka. Jestem zarozumiały z tego, jeśli się nie mylę!
— Słuchajcie, Samie, mówię poważnie i bynajmniej nie mam ochoty robić żartów z tej sprawy. Gdzie chodzi o życie tylu ludzi, tam żart ustaje po prostu!
Stary błysnął ku mnie ironicznie swemi małemi oczkami i rzekł:
— Thunder-storm! Więc naprawdę nie żartujcie? W takim razie muszę zrobić inną minę. Ale jak wy to sobie właściwie wyobrażacie, sir? Na resztę nie możemy liczyć, jest nas więc wszystkiego cztery osoby, które w danym wypadku staną do walki z dwustu Keiowehami. Czy sądzicie, że to się dla nas dobrze skończy?
— Ja nie pytam o koniec! Nie zniosę, żeby w mojej obecności dopuszczono się takiego mordu!
— A jednak on dojdzie do skutku, tylko z tą małą różnicą, że i was razem zdmuchną. A może spodziewacie się czego po swojem nowem nazwisku: Old Shatterhand? Czy sądzicie, że powalicie dwustu wojowników pięściami?
— Głupstwo! Nie nazwałem się tak sam i wiem dobrze, że nie dalibyśmy rady dwustu wojownikom, ale czy przemoc tu konieczna? Podstępem więcej wskóramy.
— Tak? Czytaliście o tem?
— Tak.
— To też dzięki temu staliście się okropnie mądrym człowiekiem! Chciałbym was choć raz widzieć podstępnym. Ciekawym, jaką mielibyście przytem minę. Ja twierdzę, że cała wasza chytrość na nic się nie przyda. Czerwoni zrobią, co zechcą, nie troszcząc się oto, czy nasze miny będą groźne, czy chytre.
— Dobrze! Widzę, że na was liczyć nie mogę. Jeśli mnie zmuszą do tego, to będę sam działał.
— Na miłość Boga, sir, nie róbcie głupstw! Nie poczynajcie nic na własną rękę, musicie we wszystkiem do nas się stosować! Nie powiedziałem bynajmniej, że nie ujmę się za Apaczami, gdyby im groziło niebezpieczeństwo, ale nie było i nie jest moim zwyczajem walić głową o mur. Pamiętajcie, że mury zawsze twardsze od głowy.
— Niemniej ja nie powiedziałem, że chcę dokonać niemożliwości. Dotąd nie wiemy jeszcze, co Keiowehowie postanowili uczynić z jeńcami i nie mamy powodu dręczyć się obawami. Gdyby nam jednak potem wypadło działać, to znajdzie się do tego sposób najlepszy.
— Być może, ale człowiek ostrożny nie powinien się na tem ograniczać. Że coś się dopiero zdarzy, to mnie nic nie obchodzi. My mamy przed sobą całkiem określone pytanie: Co uczynimy, gdy Apaczów zechcą pozabijać?
— Nie dopuścimy do tego.
— To słowo nic jeszcze nie mówi, zupełnie nic. Nie dopuścimy? Wyrażajcie się jaśniej!
— Sprzeciwimy się temu.
— To nie odniesie skutku.
— W takim razie zmuszę dowódcę, by spełnił moją wolę.
— W jaki sposób?
— Jeśli się nie da inaczej, to wezmę w swoją moc jego osobę i przyłożę mu nóż do piersi.
— I zakłujecie go?
— Jeśli nie będzie posłuszny.
— All devils! A to z was gwałtownik — zawołał z przestrachem. — Po was można się tego spodziewać!
— Zapewniam was, że to uczynię.
— To jest... to jest... — Tu urwał. Jego z początku zatroskana twarz przybrała zwolna inny wyraz. — Słuchajcie, — ciągnął dalej — to jest myśl wcale nie zła. Przyłożenie dowódcy noża do gardła, to w tym wypadku jedyny sposób zmuszenia go, żeby zastosował się do naszych żądań. To istotnie prawda, że czasem nawet greenhorn miewa dobre pomysły. Trzymajmy się tego.
Chciał jeszcze mówić dalej, gdy wtem przystąpił do nas Bancroft i wezwał mnie do roboty, w czem miał najzupełniejszą słuszność. Musieliśmy się śpieszyć, aby skończyć nasze zadanie, zanim Inczu-czuna i Winnetou powrócą z wojownikami.
Aż do południa pracowaliśmy z wielkim wysiłkiem, o tej porze nadszedł Sam Hawkens i rzekł do mnie:
— Muszę wam niestety przeszkodzić, sir, gdyż zdaje mi się, że Keiowehowie zaczynają coś robić koło jeńców.
— Coś? To bardzo nieokreślone. Nie wiecie, co?
— Coś przypuszczam, jeśli się nie mylę. Prawdopodobnie chcą ich życia pozbawić przy palu męczeńskim.
— Kiedy? Później, czy zaraz?
— Naturalnie, że zaraz, bo nie byłbym teraz do was tu przyszedł. Porobili przygotowania, z których wnoszę, że postanowili zamęczyć Apaczów, a zdaje się, że wezmą się do dzieła niebawem.
— Wyprosimy to sobie! Gdzie dowódca?
— Między wojownikami.
— To musimy go stamtąd wywabić. Czy postaracie się o to, Samie?
— Owszem, lecz w jaki sposób?
Rzuciłem badawcze spojrzenie za siebie. Keiowehów także już nie było tam, gdzie obozowaliśmy dnia poprzedniego. Posuwali się za nami stopniowo i usadowili na skraju małego lasku preryowego. Z nimi był Rattler ze swymi ludźmi, Sam Hawkens włóczył się koło nich, żeby podpatrywać, co będą robili z jeńcami, a Parker i Stone siedzieli w mojem pobliżu. Pomiędzy czerwonoskórymi a nami ciągnęły się małe zarośla, które nadawały się bardzo do moich zamiarów, gdyż nie pozwalały Keiowehom widzieć tego, co się u nas działo. Odpowiedziałem na pytanie Sama:
— Oświadczcie mu po prostu, że mam mu coś oznajmić, że jednak nie mogę przerwać roboty, to przyjdzie.
— Spodziewam się, ale jeśli weźmie jeszcze innych z sobą?
— To ich pozostawię wam, Stone’owi i Parkerowi. Przygotujcie rzemienie do ich związania. Sprawa cała musi się odbyć prędko, ale pocichu.
— Well! Nie wiem, czy dobre będzie to, co zamierzacie, ale ponieważ nic lepszego nie przychodzi mi na myśl, to niech się dzieje wasza wola. Narażamy życie, ale ponieważ nie czuję ochoty do śmierci, więc sądzę, że wyjdziemy z jednem, lub kilku podbitemi oczami, hi! hi! hi!
Odszedł, śmiejąc się jak zwykle do siebie. Panowie koledzy znajdowali się nieopodal, ale nie mogli słyszeć naszej rozmowy. Nie uważałem też za stosowne podawać do ich wiadomości moich zamiarów, wiedziałem bowiem, że staraliby się mi w tem przeszkodzić. Oni cenili swoje życie wyżej, niż życie pojmanych Apaczów.
Byłem świadom, jak niebezpiecznego podejmowałem się zadania. Czy wolno mi było wciągać w to Dicka Stone’a i Willa Parkera bez poprzedniego zawiadomienia? Nie. Zapytałem więc ich, czy mogę na nich liczyć. Na to odrzekł Stone:
— Co z wami jest, sir! Czy uważacie nas za hultajów, którzy przyjaciela w potrzebie lubią opuścić? Wasz plan, to prawdziwy figiel westmański, w którym wezmę udział z całą rozkoszą. Prawda, stary Willu?
— Tak. — potwierdził Parker. — Chciałbym zobaczyć, czy nas czterech potrafi sobie dać radę z dwustu Indsmanami! Z góry cieszę się już tem, jak nadbiegną z rykiem, a jednak nic nam nie będą mogli zrobić.
Pracowałem dalej spokojnie i nie oglądałem się, gdy po pewnym czasie Stone zawołał:
— Przygotujcie się, sir, nadchodzą!
Obróciłem się. Sam zbliżał się z Tanguą i niestety z jeszcze trzema czerwonoskórymi.
— Każdy z nas weźmie jednego — rzekłem. — A chwyćcie ich za gardło, żeby nie mogli krzyczeć. Oczywiście zaczekacie, dopóki ja nie zacznę.
Puściłem się wolnym krokiem naprzeciw Tanguy, a Stone i Parker za mną. Na miejscu spotkania staliśmy tak, że Keiowehowie nie mogli nas widzieć z powodu wspomnianych krzaków. Wódz miał minę niechętną i rzekł równie niechętnie:
— Blada twarz, zwana Old Shatterhand, kazała mnie zawołać. Czy zapomniałeś, że jestem wodzem Keiowehów?
— Owszem, wiem, że nim jesteś. — odrzekłem.
— Więc ty powinieneś był przyjść do mnie, a nie ja do ciebie. Ponieważ jednak przebywasz dopiero od niedawna w tym kraju i musisz się dopiero nauczyć grzeczności, przeto wybaczam ci ten błąd. Co chciałeś mi powiedzieć? Mów krótko, bo nie mam czasu!
— Jakież to ważne czynności naglą cię do pośpiechu?
— Chcemy, żeby te psy Apacze zawyły.
— Kiedy?
— Teraz.
— Czemu tak rychło? Sądziłem, że zabierzecie ich do swoich wigwamów i że tam zadacie im śmierć na palu w obecności żon i dzieci waszych.
— Pierwotnie zamierzaliśmy tak postąpić, ale toby nam przeszkodziło w wyprawie wojennej. Dla tego już dziś muszą zginąć.
— Proszę cię, żebyś tego nie czynił!
— Nie wolno ci o nic prosić! — huknął na mnie.
— Możebyś mówił tak grzecznie, jak ja? Wypowiedziałem tylko prośbę; gdybym ci rozkazywał, to może prędzej miałbyś prawo grubiańsko się zachować.
— Nie przyjmuję od was ani prośby, ani rozkazu. Nie zmienię mego postanowienia dla żadnej bladej twarzy.
— A jednak, może! Czy przysługuje wam prawo zabijania jeńców? Nie chcę słyszeć twej odpowiedzi, bo znam ją i nie będę się o to z tobą sprzeczał, ale zachodzi pewna różnica między zabiciem człowieka prędkiem i bez bolu, a zamęczaniem go na śmierć. Nie pozwolimy na to, żeby się to stało w naszej obecności!
Na to wyprostował się Tangua i odrzekł pogardliwie:
— Nie pozwolicie? Za kogoż ty się uważasz! Jesteś wobec mnie żabą, stawiającą się do niedźwiedzia z Gór Skalistych. Jeńcy są moją własnością, zrobię z nimi, co mi się spodoba.
— Oni dostali się w wasze ręce tylko dzięki naszej pomocy, więc mamy do nich takie same prawo, jak wy. My życzymy sobie, żeby zostali przy życiu.
— Życz sobie, czego chcesz, biały psie; ja kpię sobie z twoich słów!
Splunął przedemnie i już chciał się odwrócić, ale wtem ja ugodziłem go pięścią tak, że runął na ziemię. Twardą jednak miał czaszkę, bo uderzenie nie ogłuszyło go całkiem; chciał się podnieść. Musiałem więc schylić się, aby mu powtórnie zadać cios i nie mogłem zważać na tamtych. Gdy potem się podniosłem, zobaczyłem Sama, klęczącego na jednym z czerwonych i trzymającego go za gardło, Dick i Will powalili drugiego, a trzeci umykał z krzykiem.
Przyszedłem Samowi z pomocą. Po związaniu Keioweha załatwili się także Stone i Parker ze swoimi.
— To źle z waszej strony — rzekłem — że pozwoliliście trzeciemu umknąć.
— Bo ja pochwyciłem właśnie tego samego, którego obrał Stone. — usprawiedliwiał się Parker. — Straciliśmy przez to tylko dwie sekundy, ale to wystarczyło temu drabowi do ucieczki.
— Nic nie szkodzi — pocieszał Sam Hawkens. — To nie pociągnie za sobą nic ponadto, że taniec prędzej się zacznie. Nie łammy sobie nad tem głowy. Za dwie lub trzy minuty czerwoni będą już tutaj. Postarajmy się o wolne pole między sobą a nimi.
Skrępowaliśmy wodza czemprędzej. Surveyorzy z przerażeniem patrzyli na nas. Starszy inżynier przyskoczył i krzyknął z trwogą:
— A wam co, ludzie? Co wam Indyanie zrobili? Zginiemy wszyscy!
— Tak będzie, sir, jeśli nie połączycie się z nami czemprędzej. — odrzekł Sam. — Zawołajcie tu swoich ludzi i chodźcie z nami! My was obronimy.
— Wy nas obronicie? To przecież...
— Milczeć! — przerwał mu Sam. — My wiemy dobrze, czego chcemy. Jeśli nie staniecie po naszej stronie, to będziecie zgubieni. A zatem prędzej!
Dźwignąwszy skrępowanych Indyan z ziemi, odnieśliśmy ich czemprędzej na otwartą preryę, gdzie zatrzymaliśmy się i położyliśmy ich na trawie. Bancroft poszedł za nami wraz z trzema surveyorami. Obraliśmy umyślnie to miejsce, ponieważ czuliśmy się bezpieczniejszymi na otwartem polu niż w terenie, którego nie można było objąć okiem.
— Kto będzie mówił z czerwonymi, skoro nadejdą? Może ja? — spytałem.
— Nie, sir. — odrzekł Sam. — Ja to uczynię, bo wy nie władacie jeszcze półindyańską mieszaniną. Ale pomagajcie mi, udając, że chcecie zakłuć dowódcę.
Ledwie Sam skończył, usłyszeliśmy wściekłe wycia Indyan, a w kilka chwil potem ujrzeliśmy ich wyskakujących z zarośli, które służyły nam dotąd niejako za firankę. Wypadali z poza nich i pędzili ku nam, ale że jeden biegł szybciej od drugiego, nie utworzyli zwartej gromady, lecz dość długi szereg. Było to dla nas korzystne, gdyż zwartej gromadzie nie oparlibyśmy się tak łatwo.
Odważny Sam wyszedł nieco naprzeciwko nich i dawał im obiema rękami znaki, żeby się zatrzymali. Wołał też coś do nich, ale tego nie rozumiałem z powodu zbytniego oddalenia. Nie poskutkowało to odrazu, dopiero gdy okrzyk kilkakrotnie powtórzył, zobaczyłem, że przedni Keiowehowie stanęli, a następni uczynili to samo. Sam przemówił do nich, wskazując przy tem na nas kilkakrotnie. Wezwałem Stone’a i Parkera, żeby wodza postawili na nogach i zamierzyłem się nań nożem. Czerwonoskórzy wydali okrzyk zgrozy.
Sam mówił do nich w dalszym ciągu, poczem odłączył się od gromady jeden z nich, prawdopodobnie drugi, niższy, dowódca i podszedł ku nam z Samem zwolna i krokiem pełnym godności. Gdy się do nas całkiem zbliżyli, wskazał Sam na trzech pojmanych i rzekł:
— Widzisz, że słyszałeś prawdę z ust moich. Są zupełnie w naszej mocy.
Dowódca, w którego twarzy przebijał się wyraźnie gniew, z trudnością hamowany, przypatrzył się wszystkim trzem i odpowiedział:
— Ci dwaj czerwoni wojownicy żyją jeszcze, ale wódz już nie, jak się zdaje.
— Nie umarł. Powaliła go pięść Old Shatterhanda i opuściła go przytomność, ale mu wróci niebawem. Zaczekaj na to, a tymczasem usiądź. Skoro wódz przyjdzie do siebie, odzyska mowę, a wtedy naradzimy się z wami. Ale gdyby który z was broń przeciwko nam podniósł, utonie nóż Shatterhanda w sercu Tanguy. Możesz być tego pewnym!
— Jak możecie podnosić rękę na swych przyjaciół?
— Przyjaciół? Sam nie wierzysz w to, co mówisz!
— Wierzę. Czyż nie paliliśmy z sobą fajki pokoju?
— Przyznaję, ale temu pokojowi nie można zbyt ufać.
— Dlaczego?
— Czy jest zwyczajem Keiowehów obrażać swoich przyjaciół i braci?
— Nie.
— No, a wasz wódz obraził Old Shatterhanda, nie możemy więc uważać was za przyjaciół. Popatrz, już zaczyna się ruszać!
Tangua, którego Stone i Parker znowu położyli na ziemi, poruszył się rzeczywiście. Niebawem otworzył oczy, popatrzył na każdego z nas po kolei, jak gdyby sobie chciał przypomnieć, co zaszło wreszcie odzyskał widocznie przytomność, bo zawołał:
— Uff, uff! Old Shatterhand mnie powalił. Kto mnie skrępował?
— Ja. — odpowiedziałem,
— Zdjąć mi rzemień! Rozkazuję!
— Przedtem ty nie chciałeś posłuchać mej prośby, a teraz ja nie wykonam twego rozkazu. Nie masz zresztą prawa rozkazywać.
Zwrócił na mnie wzrok wściekły i zgrzytnął:
— Milcz chłopcze, bo cię zmiażdżę!
— Milczenie byłoby lepszem dla ciebie, niż dla mnie. Obraziłeś mnie przedtem i dlatego cię powaliłem. Old Shatterhand nie pozwala bezkarnie nazywać siebie psem i ropuchą. Jeśli nie będziesz grzeczny, może być z tobą jeszcze gorzej.
— Żądam uwolnienia! W przeciwnym razie zniszczą was moi wojownicy!
— Wtedy byłbyś ty pierwszy zgubiony. Zastanów się nad tem, co ci powiem: Tam stoją twoi ludzie. Jeśli któryś z nich nogą z miejsca ruszy, aby zbliżyć się do nas bez pozwolenia, zatopię ci w sercu to ostrze noża. Howgh!
Przyłożyłem mu koniec noża do piersi. Musiał uznać, że był w mej mocy i nie wątpił, że w danym razie spełnię mą groźbę. Nastąpiła pauza, podczas której zdawało się, że nas połknie swojemi dziko przewracającemi się oczyma, starał się jednak swój gniew stłumić i zapytał spokojniej:
— Czegóż chcesz odemnie?
— Tego, o co cię przedtem prosiłem, żeby Apacze nie zginęli na palu męczeńskim.
— Żądacie, żeby ich wogóle nie zabito?
— Zróbcie z nimi potem, co się wam będzie podobało, ale dopóki my jesteśmy z wami i z nimi, nic im się stać nie powinno.
Znowu minęła chwila ciszy. Mimo barw wojennych na jego twarzy widać było przemykające po niej wyrazy rozmaitych uczuć: gniewu, nienawiści i podstępnej radości. Przypuszałem, że się utarczka słowna między nami przedłuży. Zdziwiłem się więc niemało, kiedy się wódz tak odezwał:
— Niechaj się stanie według twojego życzenia, zrobię nawet więcej, jeśli się zgodzisz na to, czego ja zechcę.
— Cóż to takiego?
— Najpierw oświadczam ci, że nie obawiam się twojego noża. Nie ośmielisz się mnie zabić, gdyby bowiem do tego doszło, rozdarliby was moi wojownicy na kawałki. Choćbyście byli najwaleczniejsi, to jednak dwustu wojowników nie zwyciężycie. Śmieję się więc z twej pogróżki. Mógłbym spokojnie powiedzieć, że nie spełnię twej prośby, ale ty nie zrobiłbyś mi nic złego. Mimo to nie zginą te psy Apacze na palach. Przyrzekam ci nawet, że wcale ich nie zabijemy, jeśli zgodzisz się walczyć o nich na śmierć i życie.
— Z kim?
— Z jednym z moich wojowników, wyznaczonym przezemnie.
— Jaką bronią?
— Tylko nożem. Jeśli on ciebie przebije, to zginą także Apacze, jeśli ty jego, będą żyli.
— I odzyskają wolność?
— Tak.
Przypuszczałem, że ma w tem jakąś myśl ukrytą. Uważał mnie prawdopodobnie za najniebezpieczniejszego wśród białych i chciał mnie uczynić nieszkodliwym, należało bowiem być pewnym, że wybór jego padnie na mistrza w walce na noże. Mimoto odrzekłem, nie namyślając się długo:
— Zgadzam się. Omówimy warunki i zapalimy fajkę pokoju, oraz fajkę przysięgi, a potem walka będzie mogła się zacząć.
— Co poczynacie, sir? — zawołał Sam Hawkens. — Ja nie pozwolę na to, żebyście popełnili to głupstwo i przystali na walkę!
— To nie jest głupstwo, kochany Samie!
— Głupstwo, jakie tylko być może. W słusznej i rzetelnej walce szanse muszą być równe, ale tu tak nie jest.
— Właśnie, że tak jest!
— Ja sądzę inaczej. Czy walczyliście już z kim nożem na życie i śmierć?
— Nie.
— A więc macie! Dostaniecie oczywiście na przeciwnika mistrza w tej walce. A rozważcie też różne skutki zwycięstwa! Gdy was przebiją, zginą także Apacze, a jeśli wy przebijecie Keioweha, kto wówczas da głowę? Nikt!
— Ale Apacze zostaną przy życiu w wolności.
— Czy wierzycie w to istotnie?
— Tak, ponieważ zapalimy na to kalumet, co oznacza przysięgę.
— Niech dyabeł wierzy przysiędze, za którą kryje się sto różnych myśli! A nawet jeżeli ją biorą uczciwie, to mimoto jesteście greenhorn i...
— Bądźcie cicho z waszym greenhornem, kochany Samie! — wtrąciłem. — Doświadczyliście już nieraz, że ten greenhorn wie, co czyni!
Sprzeczał się jednak jeszcze przez pewien czas a Dick Stone i Will Parker odradzali mi także. Zostałem jednak wierny postanowieniu, na co Sam zawołał w końcu z niechęcią:
— Dobrze! Walcie swoją grubą głową w dziesięć, dwadzieścia murów, jeżeli się wam tak podoba, nie sprzeciwiam się już temu, ale będę uważał, żeby podczas walki wszystko się uczciwie odbyło i biada temu, ktoby was lub wogóle nas usiłował oszukać! Wystrzelę go moją Liddy w powietrze, że w tysiącach kawałków zawiśnie na chmurach, jeśli się nie mylę!
Następnie ułożono warunki. Na miejscu, nieporosłem trawą, miano nakreślić na piasku ósemkę, czyli znak, złożony z dwu stykających się z sobą zer. Każdy z przeciwników miał stanąć w jednem z tych zer i nie opuścić go podczas walki. Wzajemne oszczędzanie się wykluczono; jeden musiał zginąć, ale stronnikom zabitego nie wolno było mścić się na zwycięzcy. Resztę warunków i skutki walki ustanowiono już przedtem.
Gdyśmy się pod tym względem zgodzili, kazałem zdjąć wodzowi pęta i wypaliłem z nim kalumet. Następnie wypuściliśmy także tamtych dwu jeńców i czerwonoskórzy udali się do swoich wojowników, aby ich zawiadomić o czekającem ich widowisku.
Starszy inżynier i surveyorzy robili mi wyrzuty, lecz ja nie zważałem na to. Sam, Dick i Will byli także innego zdania niż ja, lecz nie sprzeczali się przynajmniej. Hawkens rzekł z niepokojem:
— Mogliście zrobić coś lepszego, jak przystać na to szelmostwo, sir! Zawsze mówiłem i teraz powtarzam: jesteście człowiekiem lekkomyślnym, nadzwyczaj lekkomyślnym! Co wam właściwie z tego przyjdzie, że was zakłują? Powiedzcie mi!
— Śmierć. Nic więcej.
— Nic więcej? Nie róbcież w dodatku lichych dowcipów! Śmierć to jest wszystko, bo skoro się raz umrze, to nie może się już nic więcej zdarzyć.
— Przeciwnie.
— Tak? Co naprzykład?
— Można być pochowanym.
— Zamknijcie dziób, zacny sir! Jeżeli już nic nie potraficie, tylko złościć mnie w mojem strapieniu, to szkoda, że nie ofiarowałem swej przyjaźni godniejszemu osobnikowi.
— Czy martwicie się istotnie, kochany Samie?
— Rozumie się. Nie pytajcie tak głupio! To prawie pewne, że was zdmuchną, zupełnie zdmuchną. Co ja pocznę potem na świecie na stare lata? He, co ja pocznę? Ja muszę mieć greenhorna, z którym mógłbym się sprzeczać. A z kim będę się sprzeczał, gdy was zakłują?
— Z innym greenhornem.
— To łatwiej powiedzieć, niż zrobić, bo takiego skończonego i niepoprawnego greenhorna nie znajdę już nigdy w życiu. Ale zapowiadam wam, sir, że gdy wam się co stanie, to mnie ci czerwoni popamiętają. Wpadnę między nich jak szalony Uhland i...
— Roland, Roland, kochany Samie, — przerwałem.
— Wszystko mi jedno, czy będę szalonym Rolandem, czy Uhlandem. Nie pozwolę na to, żeby was zakłuto. A jakże tam, sir, z waszą humanitarnością? Wiem, że macie dobre serce i niechętnie zabijacie człowieka. Nie żywicie chyba ukrytego zamiaru oszczędzania tego draba, z którym będziecie walczyć?
— Hm, hm!
— Hm, hm! Tu nie czas hmkać! To chodzi o życie i śmierć!
— A jeśli go tylko zranię?
— Wszak słyszeliście, że to niema znaczenia.
— Myślę o takiej ranie, wskutek jakiej nie będzie mógł dalej walczyć.
— To także nic nie znaczy. Nie uznają was w takim razie zwycięzcą i będziecie musieli walczyć z drugim. Słyszeliście, że zwyciężony musi umrzeć, musi! Gdyby więc wam się udało pozbawić przeciwnika zdolności do walki, to obowiązani jesteście na śmierć go zakłuć, pchnąć go poraz ostatni z łaski. Nie róbcie sobie z tego powodu wyrzutów. Jeśli chcecie zostać dzielnym westmanem, to nóż wasz jeszcze nieraz skosztuje ludzkiego mięsa. Pamiętajcie, że ci Keiowehowie to zbóje i że oni winni wszystkiemu, co teraz się dzieje, bo chcieli ukraść konie Apaczów. Przez zabicie jednego takiego łotra ocalicie żywot wielu Apaczom, a jeśli go będziecie oszczędzać, to ci zginą. Musicie na to zważać, jeśli się nie mylę. No, powiedzcie mi szczerze, czy pójdziecie śmiało, jak prawdziwy westman, nie mdlejący na widok kropli krwi. Uspokójcie mnie!
— Jeśli to was uspokoi, to bądźcie pewni, że pobłażliwym nie będę, gdyż i jemu przez myśl nie przejdzie mnie oszczędzać. Ocalę tem życie tylu ludziom. To pojedynek. Tam w starym kraju godzą na siebie najbardziej poważani szlachcice i to o głupstwo, a ja nie mam do czynienia z rycerzem, lecz z czerwonym opryszkiem i mordercą. Przyrzekam zatem, że nie będę się kierował delikatnością, ani żadnemi innemi wątpliwościami.
— Pięknie! To godne słowo. Czekam teraz na to z większym spokojem, mimoto mam uczucie, jakby mi syna na rzeź prowadzono. Wolałbym ja walczyć na waszem miejscu. Czy pozwolicie?
— Nie, mój Samie. Po pierwsze sądzę, szczerze mówiąc, że lepiej, iżby zginął greenhorn, niż tak dzielny westman, jak wy, a powtóre...
— Zamknijcie dziób znowu! Na mnie nie wiele zależy, gdy umrę jako taki stary dziad, ale jeśli taki młody, pełen na...
— Wy usta zamknijcie! — przerwałem mu tak samo, jak on mnie przedtem. — Powtóre zaś byłoby to brakiem honoru i dowodem tchórzostwa z mej strony, gdybym pozwolił komu innemu walczyć za siebie. Zresztą wódz nie zgodziłby się na to, bo o mnie mu chodzi.
— To właśnie nie może mi się w głowie pomieścić! On na was zagiął parol, na was. Mam nadzieję, że jego kanoe inaczej popłynie, niż on zamierza sterować. Oto nadchodzą!
Indyanie przymaszerowali powoli. Nie było ich dwustu, gdyż część pozostała na straży przy pojmanych Apaczach. Tangua przeprowadził ich obok nas na wspomniane powyżej miejsce. Tam utworzyli trzy czwarte koła, a czwartą część mieliśmy my biali wypełnić. Gdyśmy to zrobili, wódz dał znak. Z szeregu czerwonoskórych wystąpił wojownik o istotnie herkulicznych kształtach i odłożył wszelką broń oprócz noża. Następnie obnażył górną połowę ciała. Kto spojrzał na te nagie mięśnie, musiał się o mnie zatrwożyć. Wódz wyprowadził go na środek i oznajmił głosem, w którym brzmiała pewność zwycięstwa:
— Oto stoi Metan-akwa[5], najsilniejszy wojownik Keiowehów, którego nożowi jeszcze nikt się nie oparł; wróg pada pod jego pchnięciem, jakby rażony piorunem. Blada twarz, Old Shatterhand, będzie z nim walczyła.
— All devils! — szepnął Sam do mnie. — To prawdziwy Goliat! Słuchajcie, kochany sir, już po was!
— Pshaw!
— Nonsens! Nie rójcie sobie niczego! Jest tylko jeden sposób pokonania tego draba.
— Jaki?
— Nie wdawajcie się w długą walkę, lecz przyjcie do końca, bo was zmęczy i będziecie zgubieni. Jak tam z waszem tętnem?
Wziął mnie za przegub i nadsłuchiwał, poczem rzekł:
— Chwała Bogu nie więcej jak sześćdziesiąt uderzeń, a więc całkiem prawidłowo. Nie jesteście rozdrażnieni? Nie boicie się wcale?
— Jeszcze tego brakowało! Rozdrażnienie i obawa w położeniu, w którem życie od krwi zimnej zawisło! Nazwa tego olbrzyma mówi tak wiele, jak jego postać. Ponieważ jest najsilniejszym i włada nożem niechybnie, zaproponował mi wódz walkę na noże. Zobaczymy, czy rzeczywiście jest niezwyciężony.
Podczas tej krótkiej, cicho przeprowadzonej rozmowy, rozebrałem się ja także. Wprawdzie nie było to objęte warunkami, ale chciałem uniknąć podejrzenia, że w ubraniu szukam osłony przed nożem przeciwnika. Rusznicę i rewolwery oddałem Samowi i wstąpiłem w środek koła. Poczciwemu Samowi serce głośno pukało, ale ja trwogi nie czułem. Być dobrej myśli to pierwszy warunek w każdem niebezpieczeństwie.
Wyryto na piasku trzonkiem tomahawka dość wielką ósemkę, poczem wódz nas wezwał, żebyśmy zajęli miejsca. „Nóż-piorun“ zmierzył mnie wysoce pogardliwem spojrzeniem i rzekł donośnie:
— Ciało tej słabej bladej twarzy trzęsie się ze strachu. Czy odważy się wejść w tę figurę?
Ledwie wymówił to słowa, wstąpiłem w zwrócone ku południowi kółko ósemki. W ten sposób miałem słońce za plecyma, gdy tymczasem czerwonoskóry musiał się do niego twarzą obrócić i to go musiało oślepiać. Możnaby to nazwać wyzyskaniem położenia, ale on szydził ze mnie i skłamał, mówiąc, że się ciało moje trzęsie ze strachu. To więc zrobiłem mu za karę. Pozwolić mu wejść w moje kółko byłoby delikatnością, wcale w tym wypadku nie wskazaną. Powtarzam jeszcze raz, że straszną była dla mnie ta walka na śmierć i życie. Być zmuszonym zabić człowieka, to rzecz okropna, ale wszelkie oszczędzanie byłbym przypłacił życiem, postanowiłem więc bezwarunkowo przebić tego Samsona. Zachowałem zimną krew pomimo jego postaci i niezwykłego imienia. Nie widziałem powodu uważać siebie za lichego szermierza, choć po raz pierwszy stałem przed przeciwnikiem z nożem w ręku.
— On się odważa naprawdę! — zaśmiał się szyderczo. — Nóż mój go pożre. Wielki Duch oddaje go w moje ręce, odebrawszy mu rozum.
U Indyan są w zwyczaju takie wstępne przedmowy. Byłbym uszedł za tchórza, gdybym był milczał. Odrzekłem przeto:
— Ty walczysz gębą, a ja stoję z nożem. Wejdź na twe miejsce, jeżeli się nie boisz!
Na to on jednym skokiem stanął w drugiem kółku ósemki i krzyknął gniewnie:
— Bać się? Metan-akwa miałby się bać? Czy słyszeliście, wojownicy Keiowehów? Pozbawię życia tego białego psa za pierwszem pchnięciem!
— Pierwsze me pchnięcie ciebie go pozbawi. A teraz milcz! Powinienbyś właściwie nazywać się nie Metan-akwa lecz Awat-ya[6].
— Awat-ya, Awat-ya! Ten smrodliwy kujot ośmielił się mnie zelżyć! Dobrze, niechaj sępy pożrą twoje wnętrzności!
Ta pogróżka była wielką nierozwagą, wprost głupotą z jego strony, gdyż zwróciła moją uwagę na sposób, w jaki użyć chce broni. Moje wnętrzności! Nie zamierzał więc pchnąć mnie w serce od góry, lecz ciąć od dołu, aby mi brzuch rozpruć.
Byliśmy od siebie tak daleko, że wystarczało schylić się, aby przeciwnika nożem dosięgnąć. Indyanin utkwił wzrok w moich oczach. Prawą rękę opuścił prosto na dół, trzymając nóż w ten sposób, że koniec trzonka opierał się o mały palec, a klinga sterczała ostrzem do góry pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. Domyśliłem się, że będzie się starał zadać mi cios od dołu do góry, gdyż przy uderzeniu z góry trzyma się nóż odwrotnie: trzonkiem opartym o kciuk, a ostrzem wystającem z garści przy małym palcu.
Kierunek ataku był mi już wiadomy, a teraz szło głównie o czas, a to musiał mi wzrok powiedzieć. Znałem ten szczególny błysk oka, poprzedzający zawsze taką chwilę. Opuściłem powieki, by przeciwnika co do siebie upewnić, śledziłem jednak ruchy jego tem ostrzej przez rzęsy.
— Pchnij, psie! — zawezwał mnie.
— Nie mów już więcej, lecz działaj, czerwony chłopcze! — odparłem.
Po tej, zbyt wielkiej, obeldze musiała nastąpić albo gniewna odpowiedź, albo uderzenie i tak też się stało. Błyskawiczne roszerzenie źrenicy Indyanina było mi zapowiedzią, bo rzeczywiście już w następnej chwili wyrzucił silnie naprzód prawę rękę pod górę, aby mi rozciąć brzuch. Gdybym się był ciosu z góry spodziewał, byłoby po mnie, tak jednak odparowałem cięcie i pchnąwszy z błyskawiczną szybkością nożem wstecz, rozprułem mu przedramię.
— Ty psie parszywy! — ryknął, cofając rękę i wypuszczając nóż ze strachu i z bolu.
— Nie gadać, lecz walczyć — odrzekłem, podrzuciłem rękę w górę, a w następnej chwili... utkwił mój nóż w jego sercu aż po rękojeść. Wyrwałem go natychmiast, a z rany trysnął na mnie gruby na palec, czerwony, ciepły strumień krwi. Olbrzym zachwiał się tylko raz w jedną i w drugą stronę, chciał krzyknąć, ale wydobył tylko jękliwe westchnienie i runął martwy na ziemię.
Indyanie zawyli wściekle, tylko jeden z nich nie zawtórował im, a mianowicie wódz Tangua. Podszedł, schylił się nad mym przeciwnikiem, obmacał brzegi rany, podniósł się znowu i przypatrzył się na mnie wzrokiem, którego długo nie mogłem zapomnieć. Przebijała się w nim mieszanina wściekłości, zgrozy, strachu, podziwu i uznania. Potem wódz odwrócił się, by się oddalić. Wobec tego rzekłem:
— Czy widzisz, że stoję jeszcze na miejscu, a Metan-akwa opuścił swoje i leży poza figurą. Kto z nas zwyciężył?
— Ty! — odrzekł wściekle i odszedł, ale zaledwie zrobił kilka kroków, wrócił i syknął do mnie: — Jesteś białym synem złego czarnego Ducha. Nasz lekarz zdejmie z ciebie czary, a wtedy oddasz nam życie!
— Rób sobie ze swoim lekarzem, co ci się podoba, ale dotrzymaj danego nam słowa!
— Jakiego słowa? — zapytał szyderczo.
— Że Apacze nie zginą.
— My ich nie zabijemy. Przyrzekłem to i dotrzymam.
— I będą wolni?
— Odzyskają wolność. Co powie wódz Keiowehów, Tangua, to spełni się zawsze!
— W takim razie pójdę, teraz z moimi przyjaciółmi i zdejmę im więzy.
— Ja to sam zrobię, skoro czas przyjdzie.
— Już przyszedł, już jest, bo zwyciężyłem.
— Milcz! Czy mówiliśmy przedtem o czasie?
— Nie wspomnieliśmy o tem osobno, ale rozumie się samo przez się, że...
— Milcz! — huknął na mnie ponownie. — Czas ja oznaczę. Nie zabijemy tych psów Apaczów, ale co na to poradzimy, jeżeli pomrą, gdy nie dostaną jadła, ani napoju? Czy ja będę temu winien, jeżeli umrą prędzej z głodu i pragnienia, zanim ich będę mógł puścić wolno?
— Łajdaku! — rzuciłem mu w twarz.
— Psie, powiedz jeszcze słowo, a...
Chciał groźby dokończyć, lecz powstrzymał się i wpatrzył mi się w twarz z trwogą, bo zaniepokoił go widocznie jej wyraz. Ja zaś dokończyłem za niego:
— ...a powalę cię tą pięścią na ziemię, ciebie, najpodlejszego ze wszystkich kłamców!
Odskoczył czemprędzej o kilka kroków wydobył nóż i zawołał:
— Z pięścią już się do mnie zanadto nie zbliżysz, bo w takim razie przebiłbym ciebie natychmiast.
— Nóż-piorun chełpił się także, że to zrobi, a teraz tutaj leży. Ciebie spotkałby ten sam los. O tem, co się ma stać z Apaczami, pomówię z moimi białymi braćmi. Gdybyś im włos zerwał z głowy, już byłoby po tobie i twoich. Wiesz, że możemy was wysadzić w powietrze.
Dopiero po tych słowach wystąpiłem z ósemki i poszedłem do Sama, który z powodu wrzasku czerwonoskórych nie mógł słyszeć mojej rozmowy z wodzem. Poskoczył ku mnie, objął mnie oburącz i zawołał w zachwycie:
— Wiwat, wiwat, sir! Pozdrawiam was tak, gdyż wracacie z krainy śmierci, w którą wpadliście byli bezwarunkowo. Człowiecze, przyjacielu, skarbie, młodzieńcze, greenhornie, co z was za stworzenie: Nie widział bawołów, a strzela najsilniejsze! Nie widział szarego niedźwiedzia, a bierze się z nożem do niego jak do jabłka! Nie widział nigdy mustanga, a złapał mi moją Mary! A tu staje przed najsilniejszym i najsłynniejszym czerwonym nożowcem i uderza go pierwszem pchnięciem w samo serce, nie tracąc sam ani kropli krwi! Dicku i Willu, chodźcie tu i przypatrzcie się temu surveyorowi! Co z niego zrobić?
— Towarzysza — rzekł Stone z zadowoleniem.
— Towarzysza? Co przez to rozumiesz?
— Dowiódł znowu, że już nie jest uczniem, greenhornem. Zamianujemy go towarzyszem, a potem może zostać mistrzem.
— Nie jest greenhornem? Zrobić go towarzyszem? Skoro cię język swędzi, żeby coś powiedzieć, to nie mów przynajmniej przedwczesnych niedorzeczności! To greenhorn z krwi i kości, bo niebyłby się odważył zaczepić tego zręcznego i olbrzymiego Indyanina. Ale ludzie lekkomyślni mają najwięcej szczęścia, tak jak najgłupszemu chłopu rodzą się największe kartofle. On głupi, lekkomyślny i greenhorn! Że jeszcze żyje, tego nie zawdzięcza sobie, lecz swej głupocie, jeśli się nie mylę. Gdy ruszył, serce mi bić przestało i nie mogłem tchu złapać, wszystkie moje myśli zajęte były testamentem tego greenhorna. Naraz jedno uderzenie, jedno pchnięcie i czerwony grzmotnął sobą o ziemię! Teraz osiągnęliśmy to, o co nam chodziło, t. j. życie i wolność Apaczów.
— Mylicie się prawdopodobnie — odrzekłem, nie gniewając się na sposób, w jaki do mnie przemawiał.
— Ja się mylę? Jakto?
— Wódz, dając nam słowo, poczynił sobie w duszy zastrzeżenia, które teraz zaznacza.
— Wiedziałem, że będzie miał myśli ukryte! O jakich zastrzeżeniach mówicie?
Powtórzyłem mu słowa Tanguy, które go tak rozgniewały, że natychmiast poszedł do niego po usprawiedliwienie. Skorzystałem z tego, żeby się znowu ubrać i zabrać broń.
Keiowehowie nie wątpili ani na chwilę, że Nóż-piorun mnie zabije. Ten zupełnie odwrotny wynik walki przejął ich smutkiem i wściekłością na nas. Byliby najchętniej na nas napadli, ale było to nie tylko umówione, lecz nawet wypaliliśmy na to fajkę, że strona zwyciężonego nie zemści się na zwycięzcy. Tego nie wolno już było naruszyć. W każdym razie myśleli o znalezieniu innego powodu do wrogiego przeciwko nam wystąpienia. Mogli teraz jeszcze zaczekać, bo byli nas jeszcze pewni. Dla tego przytłumili na razie złość swą i zajęli się trupem poległego towarzysza. Wódz znajdował się także przy nim, łatwo więc sobie wyobrazić, że Sam Hawkens nie znalazł chętnego i przychylnego ucha dla swych wywodów. Wrócił wysoce zniechęcony i oznajmił nam:
— Ten drab nie chce istotnie dotrzymać słowa. Postanowił, jak się zdaje, zagłodzić jeńców. I ten łajdak nazywa to „niezabijaniem“! Ale będziemy mieli oczy otwarte, jeśli się nie mylę i wypłatamy mu figla, hi! hi! hi!
— Żeby ten figiel nas samych nie dotknął! — zauważyłem. — To trudna rzecz bronić innych, gdy się samemu potrzebuje obrony.
— Boicie się chyba tych czerwonych?
— Pshaw! Że się nie boję, o tem wiecie chyba tak dobrze, jak ja sam.
— Ale z jedną różnicą. Tam, gdzie jabym się obawiał, tam wy idziecie przebojem, jak wół za czerwonem suknem, a tam, gdzie potrzebna odwaga, tam wy podnosicie wątpliwości. Ale to już taki zwyczaj greenhornów. O czem myślicie teraz w zadumie?
— O czem?
— O walce na noże, którą przebyliście teraz.
— Myślę, że teraz zapewne was zadowoliłem.
— Ja o tem nie myślę. Mówię o pewnych wyrzutach.
— Wyrzutach? Któżby mi je zrobił; czy wy może?
— Mój Boże! Jakżeż wy ciężko pojmujecie! Powiedzcieno, czy byliście już kiedy w starym kraju mordercą i czy staliście już kiedy na rusztowaniu?
— Sądzę, że nie. Przynajmniej sobie nie przypominam — odrzekłem na to przykre pytanie.
— Więc nie zabiliście jeszcze nikogo?
— Nie.
— A zatem dopuściliście się dzisiaj po raz pierwszy zabójstwa. Jakżeż czujecie się w duszy? Oto, co chciałem wiedzieć.
— Hm! Nie jest to zaiste miłe uczucie. Nie tak rychło już chyba pozbawię człowieka życia. Poruszenia mej duszy bardzo podobne do nieczystego sumienia.
— Nie rójcie sobie niczego i nie wpadajcie na głupie myśli! Może wam się to tutaj wbrew woli zdarzyć codziennie, że sprzątniecie człowieka, aby własne życie ocalić. W takim wypadku musi się ...heavens, oto i zaraz będzie taki wypadek! — przerwał sam sobie. — To już naprawdę Apacze! No, to się niejeden łeb zakrwawi. Przygotujcie się do walki, panowie!
Stamtąd, gdzie znajdowali się więźniowie ze strażnikami, zabrzmiał przeraźliwy okrzyk Apaczów „hiiiiiiiiih“. Inczu-czuna i Winnetou wrócili już wbrew wszelkim oczekiwaniom i napadli na obóz Keiowehów. Ci z nich, którzy byli przy nas, zaczęli nadsłuchiwać w przerażeniu, poczem dowódca krzyknął:
— Nieprzyjaciele na dole tam przy naszych braciach! Prędzej tam, prędzej na pomoc!
Chciał pobiec, ale Sam zastąpił mu drogę i zawołał:
— Nie możecie tam pójść i zostaniecie, bo jesteśmy pewnie już otoczeni. A może myślicie, że obydwaj wodzowie Apaczów tacy głupi, iż zaatakowali tylko straże, nie wiedząc, gdzie się znajdujecie? W następnej chwili będą tu...
Mówił pośpiesznie, a mimoto nie dokończył, gdyż w tej chwili zabrzmiał także dokoła nas przejmujący wojenny okrzyk Apaczów. Staliśmy wprawdzie na otwartej preryi, ale rosły na niej tu i ówdzie krzaki, za którymi skradali się Apacze niepostrzeżeni przez nas i otoczyli nas dokoła zupełnie. Teraz biegli gromadami ze wszystkich stron. Keiowehowie strzelili do nich i kilku nawet trafili, ale to nie wchodziło nawet w rachubę. Tymczasem napastnicy nadbiegli.
— Nie zabijajcie Apaczów! — zawołałem do Sama Dicka i Willa, a w tej chwili rozszalała już dokoła nas walka na blizką metę. My czterej nie wzięliśmy w niej udziału, ale starszy inżynier i surveyorzy bronili się i dla tego ich zastrzelono. To było straszne. Patrząc w tę stronę, nie widziałem, co się działo po za mną. Napadła na nas stamtąd gromada i rozerwała nas. Wołaliśmy wprawdzie do nich, że jesteśmy ich przyjaciółmi, ale napróżno. Natarli na nas tak nożami i tomahawkami, że musieliśmy się bronić, chociaż staraliśmy się tego właściwie uniknąć. Powaliliśmy kilku z nich kolbami, na skutek czego odstąpili od nas.
Tę wolną chwilę wyzyskałem na rozglądnięcie się dokoła. Niebyło jednego Keioweha, który niemiałby przeciwko sobie kilku Apaczów. Sam zobaczył to i zawołał:
— Uciekać czemprędzej tam, w krzaki!
Wskazał na wspomniane już kilkakrotnie zarośla, które kryły nas od strony obozu, i pobiegł tam, a Dick Stone i Will Parker za nim. Ja wahałem się przez kilka chwil, spoglądając na miejsce, gdzie znajdowali się surveyorzy. Jako białym chętnie byłbym pospieszył im z pomocą, ale już było zapóźno, dlatego zwróciłem się także ku zaroślom, od których byłem jeszcze daleko, kiedy ujrzałem ukazującego się właśnie tam Inczu-czunę.
Razem z Winnetou stał on na czele tego oddziału Apaczów, którego zadaniem było napaść na obóz i uwolnić jeńców. Osiągnąwszy to, pośpieszyli obaj wodzowie zobaczyć skutki napadu większego odziału, z którym my mieliśmy do czynienia. Inczu-czuna, wyprzedzając nieco syna, obiegł zarośla, a zobaczywszy mnie, zawołał:
— Złodzieju ziemi!
I równocześnie natarł na mnie odwróconą srebrną strzelbą.
Odpowiedziałem mu wprawdzie kilka słów celem wyjaśnienia, że nie jestem jego wrogiem, lecz on tego nie słuchał i zdwoił ciosy. Musiałem niestety, jeśli nie chciałem odnieść ran ciężkich, albo nawet życia stracić, jemu sprawić ból. W chwili właśnie, kiedy zamierzył się do uderzenia, odrzuciłem rusznicę, którą się dotąd broniłem, pochwyciłem go lewą ręką za gardło, a prawą palnąłem go kilkakrotnie po skroni. On upuścił strzelbę, zacharczał krótko i padł na ziemię. Wtem zabrzmiał tuż za mną głos tryumfujący:
— To Inczu-czuna, najwyższy wódz tych psów, Apaczów! Muszę dostać jego skórę, jego skalp!
Oglądnąwszy się, ujrzałem Tanguę, który z niewiadomego mi powodu obrał ten sam kierunek. Odłożył strzelbę, wyciągnął z za pasa nóż i chciał zabrać się do nieprzytomnego Apacza, by go oskalpować. Ująłem go za ramię i zawołałem:
— Odejm rękę! Ja go zwyciężyłem, należy więc do mnie, a nie do ciebie!
— Milcz, biały robaku! — odpowiedział. — Nie pytam wcale o ciebie. Ja tylko mam do wodza prawo! Puść mnie, bo...
Pchnął nożem i trafił mnie w przegub. Nie chciałem go zabijać, nie uciekłem się przeto do noża, rzuciłem się tylko na rozjuszonego Tanguę, starając się go odtrącić od siebie. Gdy mi się to nie udało, zgniotłem mu szyję tak, że już nie mógł się ruszać, a sam pochyliłem się nad Inczu-czuną, którego twarz skropiła krew z mojej rany na ręce. W tej chwili usłyszałem jakiś szmer za sobą i oglądnąłem się. Ten ruch ocalił mi życie, gdyż otrzymałem kolbą w plecy straszne uderzenie, które pierwotnie wymierzone było w głowę i byłoby mi roztrzaskało czaszkę. Tym, który mnie ugodził, był Winnetou.
Został on był, jak już wspomniano, w tyle za Inczuczuną. Teraz właśnie wynurzył się z zarośli, a spostrzegłszy mnie klęczącego nad ojcem, który leżał jak martwy z twarzą, skropioną krwią, zamachnął się do śmiertelnego uderzenia kolbą, szczęściem jednak trafił mnie w plecy. Następnie cisnął strzelbę na ziemię, wyrwał nóż z za pasa i rzucił się na mnie.
Położenie moje było okropne. Uderzenie wstrząsnęło całą moją osobą i obezwładniło mi rękę. Byłbym chętnie dał Winnetou jakieś wyjaśnienie, ale wszystko odbywało się tak prędko, że na to czasu nie starczyło. Młody wódz Apaczów byłby mi utopił nóż w sercu aż po rękojeść, gdybym był ruchem nieznacznym, na jaki się w tej chwili zdobyć mogłem, nie udaremnił ciosu przynajmniej o tyle, że nóż trafił w lewą kieszeń piersiową, gdzie pośliznął się o wspomnianą już puszkę z sardynek, w której przechowywałem moje papiery, posunął się po blasze ku szyi, a przeszedłszy przez szczękę, przebił także język. Winnetou wyciągnął nóż i pochwyciwszy mnie za gardło, zamierzył się do drugiego pchnięcia. Trwoga śmiertelna podwaja siły fizyczne. Ja mogłem tylko lewą ręką się posługiwać, a on leżał trochę bokiem na mnie. Udało mi się złapać jego prawą rękę, którą ścisnąłem tak silnie, że on nóż musiał wypuścić. Następnie porwałem go za lewy łokieć i podepchałem w górę tak wysoko, że jeśli chciał uniknąć złamania ręki, musiał ją odjąć od mego gardła. Zgiąłem nogi w kolanach, całą siłą podrzuciłem się w górę i strząsnąłem Winnetou z siebie tak, że padł brzuchem na ziemię. W następnej chwili leżałem już na jego grzbiecie, jak on przedtem na moim.
Teraz szło o to, żeby go przytrzymać, gdyż byłbym zgubiony, gdyby się był podniósł znowu. Klęknąwszy mu prawem kolanem na udach, a lewem na jednej ręce, wziąłem go zdrową ręką za kark. On tymczasem drugą ręką szukał noża, ale niestety daremnie. Zaczęło się szatańskie mocowanie. Trzeba sobie wyobrazić, że był to Winnetou, którego nikt przedtem, ani potem nie zwyciężył, Winnetou, obdarzony kocią zręcznością, stalowymi mięśniami i ścięgnami. Teraz miałem już czas przemówić, ale mi krew z ust buchała, a gdy chciałem poruszyć przebitym językiem, wydobywałem z siebie zaledwie niezrozumiały bełkot. Przeciwnik mój wytężał wszystkie siły, aby mnie zrzucić z siebie, ja zaś ciężyłem na nim jak góra, której strząsnąć niepodobna. Zaczął coraz to bardziej stękać, a ja mu ściskałem szyję coraz silniej, aż mu brakło oddechu. Czyż miałem go udusić? Nie, w żadnym razie! Zwolniłem więc na chwilę jego szyję z uścisków, a on podniósł natychmiast głowę, która przez to przybrała korzystną dla mnie postawę. Nastąpiły szybko po sobie dwa, czy trzy uderzenia pięścią i Winnetou był ogłuszony: zwyciężyłem niezwyciężonego. Poprzednie rzucenie nim o ziemię nie było zwycięstwem, gdyż nie poprzedziła go walka.
Zaczerpnąłem głęboko powietrza, zważając przytem, żeby nie połknąć krwi, zalewającej mi usta. Trzymałem je wciąż otwarte, by mogła spływać. Z rany zewnętrznej buchała także krew grubym na palec strumieniem. Chciałem właśnie dźwignąć się z ziemi, gdy wtem zabrzmiał za mną groźny okrzyk Indyanina, który uderzył mnie kolbą po głowie tak silnie, że padłem bez zmysłów.
Gdy przyszedłem do siebie, był już wieczór, tak długo więc leżałem bez przytomności. Z początku marzyłem jak we śnie: Wydało mi się, że wpadłem w murowane łożysko młyńskiego koła, które nie mogło się obracać dlatego, że ja zawadzałem, znajdując się pomiędzy niem a murem. Woda szumiała nademną, a siła, z jaką działała na koło, ściskała mię coraz to mocniej i mocniej. Bałem się, że mnie lada chwila rozmiażdży. Bolały mnie wszystkie członki, a szczególnie głowa i plecy. Zwolna poznałem, że nie była to rzeczywistość lecz i nie senne marzenie. Szum i łoskot nie pochodził od wody, lecz był w mej głowie jako skutek uderzenia kolbą, które mnie powaliło, a ból w plecach sprawił cios, zadany mi przez Winnetou. Krew płynęła mi z ust wciąż jeszcze, wciskała mi się do gardła i dławiła mnie. Usłyszałem okropne charczenie i zgrzytanie i zbudziłem się całkiem. Tym charczącym byłem ja sam.
— On się rusza! Dzięki Bogu, rusza się! — doszedł mnie głos Sama.
— Tak, ja także zauważyłem! — odrzekł Dick Stone.
— Teraz oczy otwiera! — Żyje, żyje! — dodał Will Parker.
Istotnie podniosłem powieki. Widok, jak mi się na pierwszy rzut oka przedstawił, wcale nie był pocieszający. Znajdowaliśmy się jeszcze na placu boju. Dokoła płonęło może dwadzieścia ognisk, a wśród nich uwijało się z pięciuset Apaczów. Wielu z nich rannych. Zauważyłem także znaczną liczbę zabitych, których ułożono w dwa rzędy, w jednym Apaczów, w drugim Keiowehów. Pierwsi stracili jedenastu, a drudzy trzydziestu wojowników. Dokoła leżeli pojmani Keiowehowie, silnie skrępowani: ani jeden nie uszedł. Wodza Tanguy także nie brakło między nimi. Starszego inżyniera i surveyorów nie dostrzegłem, gdyż zabito ich dlatego, że się bronili.
Niedaleko od nas leżał człowiek, skurczony w kółko mniej więcej tak, jak ongiś ofiary inkwizycyi przy torturach, zwanych kozłem hiszpańskim. Był to Rattler. Apacze związali go tak w krąg, aby mu sprawić ból większy. Jęczał tak, że mimo jego nędzy i upadku moralnego litość mnie brała. Towarzysze jego nie żyli już, gdyż wystrzelano ich zaraz w pierwszym ataku. Jego oszczędzono, żeby jako morderca Kleki-petry poniósł śmierć cięższą, połączoną z większemi mękami.
Ja miałem także skrępowane ręce i nogi, a tak samo Stone i Parker, który leżał po mej lewej ręce. Po prawej siedział Sam Hawkens. Nogi miał skrępowane, a lewą rękę związaną na plecach; prawą, jak się później dowiedziałem, pozostawiono mu wolną, żeby mi mógł dopomagać.
— Dzięki Bogu, że już przyszliście do siebie, kochany sir! — rzekł, głaszcząc mnie pieszczotliwie po twarzy. — Jak się to stało, że was powalono?
Chciałem odpowiedzieć, lecz nie mogłem, gdyż miałem usta krwi pełne.
— Wypluńcie to! — rzekł.
Posłuchałem, lecz zdołałem dobyć zaledwie kilka słów niezrozumiałych, gdyż usta napełniły mi się krwią na nowo. Z powodu utraty krwi byłem też śmiertelnie osłabiony. Odpowiadać mogłem tylko w krótkich, oderwanych słowach i to tak cicho, że je Sam mógł zaledwie zrozumieć.
— Z Inczu-czuną walcz... Winnetou... pchnął w usta... kolbą po głowie... od... nie wiem...
Reszta słów ugrzęzła w gardle.
Ze zgrozą teraz zauważyłem, że leżałem w kałuży własnej krwi.
— Do stu piorunów! Ktoby to pomyślał! Bylibyśmy się chętnie poddali, lecz Apacze nie słuchali słów naszych. Wleźliśmy więc w krzaki, aby zaczekać do czasu, kiedy ochłoną z gniewu, jeśli się nie mylę. Przypuszczaliśmy, że wy zrobiliście tak samo i szukaliśmy was dlatego. Gdy was nie znalazłem, poczołgałem się na skraj zarośli, gdzie ujrzałem jakby martwych Inczu-czunę i Winnetou. Obaj niebawem podnieśli się. Wy leżeliście także obok, jak zabity. Tak się tem przeraziłem, że zabrałem natychmiast Dicka Stone’a i Willa Parkera i pobiegłem z nimi do was zobaczyć, czy jest jeszcze w was życie. Oczywiście natychmiast nas pojmano. Zapewniałem Inczu-czunę, że jesteśmy przyjaciółmi Apaczów, że wczoraj mieliśmy zamiar uwolnić obu dowódców, on jednak wyśmiał się ze mnie i tylko Winnetou zawdzięczam, że mi tę rękę wolną zostawili. On też opatrzył wam ranę na szyi, bo gdyby nie to, to bylibyście już nigdy się nie obudzili wskutek upływu krwi, jeśli się nie mylę. Czy pchnięcie doszło daleko?
— Przez... język — wybełkotałem.
— A do wszystkich dyabłów! To niebezpieczne. Przyjdzie na was gorączka, której ja nie chciałbym dostać, ale wziąłbym ją chętnie na siebie, bo taki stary pracz jak ja przetrzyma ją łatwiej niż taki greenhorn, który dotychczas widywał krew tylko w krwawej kiszce. Ale innych już ran nie macie?
— Uderzenia kolbą... głowę... plecy — odrzekłem.
— A zatem was powalono? Sądziłem, że wszystkiemu winno tylko pchnięcie. To wam pewnie głowa mruczy dyabelnie. Ale to minie. Główna rzecz to, że nie zabito tej odrobiny rozumu, którą mieliście. Niebezpieczeństwo tkwi dla was w przebitym języku, którego nie podobna obwiązać. Ja teraz...
Dalej już nie słyszałem, gdyż znów zemdlałem.
Kiedy się zbudziłem, uczułem, że jestem w ruchu. Dokoła rozlegał się tupot kopyt końskich. Otworzyłem oczy, bo mię to zastanowiło. Leżałem — proszę sobie wyobrazić — na skórze zakłutego przezemnie szarego niedźwiedzia, którą związano mniej więcej na kształt hamaku i zawieszono pomiędzy dwoma końmi. Leżałem tak głęboko w futrze, że widziałem tylko dwie głowy końskie i niebo. Słońce rzucało na mnie promienie żaru, a w żyłach płynęło mi coś gorącego, jak roztopione żelazo. Usta miałem spuchnięte i pełne stężałej krwi. Starałem się to wyrzucić językiem, ale nie mogłem nim ruszyć.
„Wody, wody!“ — chciałem zawołać, gdyż dokuczało mi okropne pragnienie, ale nie zdołałem wydobyć głosu z siebie. Powiedziałem sobie, że już po mnie i zacząłem, jak powinien to czynić każdy umierający, myśleć o Bogu i o tamtym świecie. Tymczasem zemdlałem znowu.
Potem walczyłem z Indyanami, bawołami i niedźwiedziami, odbywałem śmiertelne jazdy przez stepy, płynąłem miesiącami po morzach bezbrzeżnych. Była to gorączka z ran, w której przez długie dni mocowałem się ze śmiercią. Czasem doszedł mnie jakby z wielkiego oddalenia głos Hawkensa, czasem widziałem nad sobą dwoje aksamitnych oczu Winnetou, a wreszcie umarłem, włożono mnie do trumny i zakopano. Słyszałem, jak grudy ziemi spadały na wieko trumny, spoczywałem potem w niej przez całą wieczność, nie mogąc się poruszyć. Naraz wieko podniosło się w górę i zniknęło. Nademną zajaśniał czysty błękit, a ściany grobu osunęły się na dół. Czy to była prawda? Czy mogło się stać coś takiego? Sięgnąłem ręką do czoła i...
— Alleluja, Alleluja! Budzi się ze snu; budzi się! — krzyknął Sam.
Odwróciłem głowę.
— Czy widzicie, że ręką chwycił się za głowę, że nawet głowę teraz odwrócił? — krzyczał mały.
Pochylił się nademną. Twarz promieniała mu poprostu z zachwytu, co pomimo niezwykle gęstego zarostu jego wyraźnie spostrzegłem.
— Czy widzicie mnie, kochany sir? — zapytał. — Otworzyliście oczy i poruszyliście się. A więc znowu żyjecie. Czy mnie widzicie?
Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem, po pierwsze ze znużenia, a powtóre dla tego, że język ciężył mi jak ołów. To też skinąłem tylko głową.
— A czy mnie słyszycie? — mówił dalej.
Skinąłem znowu.
— Patrzcie na niego, patrzcie, patrzcie!
Twarz jego zniknęła, a ukazały się głowy Stone’a i Parkera. Zacni ludzie mieli łzy w oczach. Już mieli jakieś pytanie na ustach, ale Sam ich odsunął, krzycząc:
— Puście mnie do niego, ja chcę z nim mówić, ja!
Wziął moje ręce, przycisnął do nich tę część zarostu, w której powinny się usta znajdować i zapytał:
— Czy czujecie głód, pragnienie, sir?
Potrząsnąłem głową na znak zaprzeczenia. Osłabiony byłem tak bardzo, że byłbym nawet kropli wody nie wypił.
— Nie? Naprawdę nie? Boże, czy to możliwe? Czy wyobrażacie sobie, jak długo leżeliście?
Zaprzeczyłem znów głową.
— Trzy tygodnie, całe trzy tygodnie! Pomyślcie tylko! Nie wiecie także oczywiście, co się z wami stało, gdyście zostali zranieni i gdzie się teraz znajdujecie. Mieliście straszną gorączkę i popadliście potem w letarg. Apacze chcieli was już zakopać, ale ja nie wierzyłem w waszą śmierć i dopóty żebrałem, dopóki Winnetou nie wstawił się za wami u ojca i nie uzyskał pozwolenia pochowania was dopiero wówczas, kiedy już rozkład nastąpi. Zawdzięczamy to Winnetou. Muszę pójść do niego i sprowadzić go tutaj!
Zamknąłem oczy i leżałem znowu, ale nie w grobie, lecz w rozkosznem znużeniu, w niebiańskim jakimś spokoju. Pragnąłem wiecznie tak leżeć, gdy wtem doszedł mnie odgłos kroków. Jakaś ręka dotykała mnie i podnosiła moją rękę, poczem usłyszałem głos Winnetou:
— Czy Sam Hawkens się nie pomylił? Czy Selki lata[7] obudził się rzeczywiście?
— Tak, tak. Wszyscy trzej widzieliśmy to dokładnie, głową odpowiadał nawet na moje pytania.
— W takim razie stał się cud wielki, ale byłoby lepiej, gdyby był martwym pozostał, bo tylko na to powrócił do życia, by umrzeć: pójdzie na śmierć razem z wami.
— Ależ to największy przyjaciel Apaczów!
— A dwa razy mnie powalił.
— Bo musiał!
— Nie musiał!
— Przeciwnie. Pierwszy raz uczynił to, aby ci życie ocalić. Broniłeś się i Keiowehowie byliby cię zabili. Drugim razem zmuszony był odpierać od siebie twoje ciosy. Chcieliśmy się poddać dobrowolnie, ale wasi wojownicy nie zważali na nasze zapewnienia.
— Hawkens przedstawia tak sprawę dlatego, aby się wyratować.
— Nie, to jest prawda!
— Język twój kłamie. Wszystko, co mi opowiedziałeś, aby ujść śmierci męczeńskiej, przekonało nas niezbicie, że jesteście dla nas jeszcze większymi wrogami niż te psy Keiowehy. Skradałeś się ku nam i podsłuchałeś nas. Gdybyś nam sprzyjał, byłbyś nas ostrzegł, a wówczas nie napadniętoby na nas nad wodą i nie przywiązanoby nas do drzew.
— Ale wy bylibyście pomścili na nas śmierć Kleki-petry, albo, gdybyście byli z wdzięczności tego nie uczynili, tobyście byli nam przeszkodzili w dokończeniu robót.
— Bylibyście i tak tego zrobić nie mogli. Zmyślasz wymówki, które dziecko potrafi przejrzeć. Czy uważasz Inczu-czunę i Winnetou za tak głupich, a nawet głupszych od małego dziecka?
— Ani mi to w głowie nie postało! Old Shatterhand znowu zemdlał. Gdyby był przytomny i zdołał przemówić, potwierdziłby prawdziwość słów moich.
— Kłamałby tak samo, jak ty. Blade twarze to sami kłamcy i oszuści. Znałem tylko jednego białego, w którego sercu mieszkała prawda, był nim przez was zamordowany Kleki-petra. Nie wiele już brakowało, żebym się co do Old Shatterhanda pomylił. Widziałem jego odwagę, oraz siłę fizyczną i podziwiałem go. Z jego oczu przebijała szczerość, zdawało mi się, że go pokocham. Ale to był taki sam złodziej krajów jak inni: dopuścił do tego, że nas zwabiono w pułapkę i po dwakroć uderzył mnie pięścią po głowie. Dla czego Wielki Duch stworzył takiego człowieka i dał mu serce takie fałszywe?
Starałem się spojrzeć na Winnetou, gdy mnie dotykał, ale wtedy znużone nerwy odmówiły posłuszeństwa woli. Ciało moje było jakby z eteru, jakby z jakichś nieuchwytnych dla zmysłów pierwiastków, nie mogło też odczuć tego, co jest uchwytne. Teraz jednak, gdy uświadomiłem sobie ten wyrok Winnetou, posłuchały mnie powieki; otwarły się, dzięki czemu ujrzałem go stojącego obok mnie. Miał teraz na sobie lekkie płócienne ubranie, był bez broni, a w ręku trzymał książkę, na której widniał napis Hiawatha. Ten Indyanin, ten syn narodu, zaliczanego do „dzikich“, umiał więc nie tylko czytać, lecz posiadał nawet zmysł dla rzeczy wyższych. Sławny poemat Longfellowa w ręku Apacza! Czy byłbym kiedy coś podobnego przypuścił?
— Znowu ma oczy otwarte! — zawołał Sam, a Winnetou zwrócił się do mnie. Przystąpił, rzucił na mnie długie, przeciągłe spojrzenie i zapytał:
— Czy nie możesz mówić?
Potrząsnąłem głową.
— Czy boli cię ciało?
Nastąpiła taka sama odpowiedź.
— Bądź ze mną szczery! Jeśli się człowiek ze snu śmierci budzi, nie może mówić nieprawdy. Czy wy czterej chcieliście nas rzeczywiście ocalić?
Skinąłem głową dwukrotnie.
Na to machnął on pogardliwie ręką i rzekł, z widocznem oburzeniem w głosie:
— Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo! Nawet nad ponownie otwartym grobem kłamstwo! Gdybyś był prawdę powiedział, byłbym może pomyślał, że jeszcze się poprawisz i byłbym poprosił ojca Inczu-czunę o darowanie ci życia. Ale ty nie jesteś godny takiego wstawienia się, musisz więc umrzeć. Będziemy cię pielęgnowali troskliwie, ażebyś wnet przyszedłszy do zdrowia, odzyskał siły i mógł przez długi czas wytrzymać męczarnie, które na ciebie czekają. Gdybyś umarł prędko jako człowiek chory i słaby, to nie byłaby kara.
Dłużej nie zdołałem trzymać oczu otwartych i zamknąłem je znowu. O gdybym był mógł przemówić! Sam, ten zresztą taki chytry Sam Hawkens, nie prowadził bynajmniej bystro naszej obrony. Ja byłbym się wziął do tego całkiem inaczej. On, jak gdyby odgadł moje myśli, zaczął przedstawiać młodemu wodzowi Apaczów:
— Dowiedliśmy ci jasno i niezbicie, że byliśmy po waszej stronie. Waszym wojownikom miano zadać straszne męki i aby temu przeszkodzić, walczył Old Shatterhand z „Nożem-piorunem“ i zwyciężył go. Naraził więc życie swoje na niebezpieczeństwo i teraz ma ponieść w nagrodę za to śmierć męczeńską?
— Nie udowodniliście niczego, gdyż to opowiadanie jest jednem wielkiem kłamstwem.
— Spytaj Tanguę, wodza Keiowehów, który się w twoich rękach znajduje!
— Już to uczyniłem.
— A co powiedział?
— Że kłamiesz. Old Shatterhand nie walczył z „Nożem-piorunem“, zabili go nasi wojownicy podczas napadu na was.
— To straszna nieuczciwość ze strony Tanguy. Wie, że potajemnie staliśmy po waszej stronie i chce zemścić się za to w ten sposób.
— Przysiągł mi na Wielkiego Ducha, jemu więc, a nie wam wierzę. Powtórzę ci to samo, co przed chwilą słyszał odemnie Old Shatterhand: Gdybyście byli przyznali się otwarcie, byłbym się wstawił za wami. Kleki-petra, który był mym ojcem, przyjacielem i nauczycielem, posiał mi w sercu zamiłowanie pokoju i łagodności. Nie pożądam krwi, a mój ojciec czyni zawsze to, o co go proszę. Dla tego nie zabiliśmy dotąd żadnego z Keiowehów, których tu jeszcze ciągle mamy w niewoli. Za wszystko, co nam złego wyrządzili, nie zapłacą życiem, lecz końmi, bronią, namiotami i kocami. Nie pogodziliśmy się jeszcze z nimi o cenę, ale to się załatwi niebawem. Rattler jest mordercą Kleki-petry i musi dać głowę. Jesteście jego towarzyszami, mimoto okazalibyśmy może dla was pobłażliwość, gdybyście byli otwarci, ponieważ zaś tak nie jest, przeto podzielicie los jego.
Było to przemówienie tak długie, jakie rzadko później i tylko w najważniejszych chwilach słyszałem z ust milczącego Winnetou. Los nasz obchodził go zatem więcej, niż się sam przyznawał do tego.
— Przecież nie możemy się ogłaszać waszymi wrogami, skoro przyjaciółmi jesteśmy — odparł Sam.
— Milcz! Widzę, że umrzesz z tem wielkiem kłamstwem na ustach. Pozostawiliśmy wam dotąd więcej wolności, niż innym jeńcom, aby wam dać możność czynienia usług Old Shatterhandowi. Nie jesteście godni tych względów i odtąd będziemy postępować z wami ostrzej. Chory już was nie potrzebuje. Pójdźcie teraz ze mną. Wskażę wam miejsce, którego wam nie będzie wolno opuścić.
— Nie, Winnetou, tylko nie to! — zawołał Sam przestraszony. — Ja nie mogę się rozłączyć z Old Shatterhandem.
— Będziesz mógł, bo ja ci to nakazuję! Stanie się to, co ja chcę!
— Prosimy cię, byś nam przynajmniej...
— Cicho! — przerwał mu Apacz surowo. — Nie ścierpię ani słowa sprzeciwu. Czy pójdziecie ze mną, czy mam polecić mym wojownikom, by was związali i stąd zabrali?
— Jesteśmy w waszej mocy, musimy więc was słuchać. Kiedy wolno nam będzie zobaczyć znowu Old Shatterhanda?
— W dzień jego i waszej śmierci.
— A prędzej nie?
— Nie.
— Więc pozwól nam pożegnać się z nim.
Sam ujął mnie za ręce; potem poczułem brodę jego na mej twarzy, gdyż pocałował mnie w czoło. Parker i Stone zrobili to samo, poczem odeszli razem z Winnetou. Leżałem sam przez pewien czas, dopóki nie zbliżyło się kilku Apaczów i nie zaniosło mnie, nie wiem dokąd, ponieważ wskutek słabości nie zdołałem drugi raz oczu otworzyć. Już podczas tego, kiedy mnie nieśli, zasnąłem na nowo.
Nie wiem, jak długo spałem. Był to sen wyzdrowienia, który zwykle bywa głęboki i trwa bardzo długo. Zbudziwszy się, otworzyłem oczy z łatwością. Osłabienie dawniejsze znacznie się zmniejszyło. Potrafiłem już do pewnego stopnia poruszać językiem i sięgnąć palcem w usta, by je oczyścić z nagromadzonej krwi i ropy.
Znajdowałem się ku memu zdumieniu w jakiejś czworokątnej komnacie o ścianach z kamiennego muru. Światło padało przez wejście, niezasłonięte drzwiami. Łoże moje mieściło się w tylnym kącie. Poukładano tu kilka skór z szarego niedźwiedzia, a mnie nakryto bardzo pięknym kocem indyańskim. Tuż przy drzwiach siedziały dwie Indyanki, jedna stara, a druga młoda, zapewne po to, by mię pielęgnować, a zarazem strzec. Stara była brzydka, jak wszystkie prawie czerwone skwawy, co jest skutkiem przepracowania, gdyż kobiety muszą tam wykonywać wszelkie prace, mężczyźni zaś żyją tylko wojną i polowaniem, a resztę czasu spędzają bezczynnie. Młodsza odznaczała się niezwykłą urodą. Ubrana po europejsku, budziłaby podziw w każdym salonie. Miała długą, jasno niebieską, powłóczystą szatę, przylegającą do szyi, a w pasie spiętą rzemieniem ze skóry grzechotnika. Nie było na niej żadnych ozdób, jak pereł szklanych, lub tanich monet, jakiemi tak chętnie obwieszają się Indyanki. Jedyną jej ozdobę stanowiły wspaniałe włosy, spadające w dwu granatowo czarnych splotach daleko poza biodra. Przypominały one włosy Winnetou, a rysy jej twarzy podobne były także do jego rysów. Miała ten sam aksamitnie czarny ton oczu, ukrytych do połowy pod długiemi, czarnemi, rzęsami jak niezgłębione tajemnice. Z wystających u Indyan kości policzkowych nie było u niej ani śladu. Miękko i miło zarysowane owalne policzki tworzyły na brodzie dołek, który u Europejek świadczyłby o pewnego rodzaju szelmostwie. Aby mnie nie zbudzić, mówiła z towarzyszką pocichu, a ilekroć przy tem otwierała do uśmiechu pięknie wykrojone usta, połyskiwały między czerwonemi wargami zęby, jak najczystsza kość słoniowa. Delikatne chrapki u nosa wskazywały raczej na greckie niż na indyańskie pochodzenie. Cera jej miała barwę jasnego miedzianego bronzu z lekkim odcieniem srebra. Dziewczyna mogła mieć lat ośmnaście, a byłbym się założył, nie wiem o co, że była siostrą Winnetou.
Obie kobiety zajęte były ozdabianiem czerwonymi szwami i arabeskami wygarbowanego na biało pasa skórzanego.
Podniosłem się, tak, podniosłem się i to z trudem, wcale nie wielkim, gdy natomiast przed ostatniem zaśnięciem nie mogłem otworzyć oczu z osłabienia. Stara posłyszała ten mój ruch, zwróciła wzrok swój ku mnie i zawołała, wskazując na mnie:
— Uff! Aguan inta-hinta!
„Uff“, to okrzyk zdumienia, „aguan inta-hinta“ znaczy „on nie śpi“. Dziewczyna odwróciła wzrok od pracy i ujrzawszy mnie siedzącego, wstała, aby się do mnie przybliżyć.
— Obudziłeś się? — rzekła ku memu zdumieniu płynną angielszczyzną. — Czy masz jakie życzenie?
Otworzyłem już usta, by odpowiedzieć, lecz zamknąłem je napowrót, gdyż przyszło mi teraz na myśl, na co przedtem nie zwróciłem uwagi, że właściwie nie mogę mówić. Skoro jednak doprowadziłem już do tego, że usiadłem, to spodziewałem się, że przynajmniej parę słów wyrzec potrafię. Spróbowałem więc i odpowiedziałem:
— Tak; mam... nawet... więcej życzeń.
Jakżeż się ucieszyłem brzmieniem mego głosu! Wydał mi się jakiś obcy, słowa wychodziły zduszone i świszczące, a sprawiały ból w przełyku, ale były to ostatecznie słowa po trzytygodniowej niezdolności wydobycia choćby jednego wyrazu.
— Mów cicho, albo znakami — rzekła, — Nszo-czi słyszy, że mówienie sprawia ci ból.
— Nszo-czi jest ci na imię? — spytałem.
— Tak.
— Więc podziękuj temu, kto ci je nadał. Nie mogłaś otrzymać odpowiedniejszego, gdyż jesteś jako piękny dzień wiosenny, kiedy rozchodzi się pierwszy raz woń świeżych kwiatów.
Nszo-czi znaczy „piękny dzień“. Dziewczyna pokraśniała lekko i przypomniała mi:
— Miałeś mi wyrazić swoje życzenia.
— Powiedz mi pierwej, czy dla mnie tu jesteś?
— Tak. Polecono mi pielęgnować ciebie.
— Kto?
— Winnetou, który jest moim bratem.
— Myślałem to sobie, gdyż jesteś nadzwyczajnie podobna do tego młodego i dzielnego wojownika.
— A ty chciałeś go zabić!
Brzmiało to na poły jak twierdzenie, a na poły jak pytanie. Spojrzała mi przy tem bystro w oczy, jak gdyby chciała zbadać całą głąb mego wnętrza.
— Nie — odparłem.
— On w to nie wierzy i uważa ciebie za swego wroga. Ty powaliłeś go po dwakroć na ziemię, chociaż dotychczas jeszcze nikt go nie zwyciężył.
— Raz, aby go ocalić, a drugi raz dla tego, że chciał mnie zabić. Polubiłem go na pierwszy rzut oka.
Ciemne jej oczy spoczęły znowu przez dłuższy czas na mojej twarzy.
— On wam nie wierzy — rzekła znowu — a ja jestem jego siostrą. Czy masz ból w ustach?
— Teraz nie,
— Czy będziesz mógł połykać?
— Spróbuję. Czy możesz mi dać trochę wody do picia?
— Tak i do mycia. Zaraz ci przyniosę.
Wyszły obie ze starą. Ale co to było? Winnetou uważał nas za wrogów, nie wierzył naszym zapewnieniom, że jest przeciwnie, a mimoto oddał mnie pieczy własnej siostry! Myślałem, że kiedyś wyjaśni się powód tego postępowania.
Po jakimś czasie wróciły obie skwawy. Młodsza niosła małe naczynie, podobne do filiżanki, jakie wyrabiają Indyanie Pueblo, pełne zimnej wody. Uważała mnie jeszcze za zbyt słabego, żebym potrafił pić bez pomocy, dlatego przytknęła mi je do ust. Połykałem tylko z wielkim trudem, sprawiało mi to boleści, ale jakoś to zniosłem szczęśliwie. Pijąc małymi łykami i w wielkich odstępach, wypróżniłem naczyńko do dna.
Pokrzepiło mnie to nadzwyczajnie! Nszo-czi poznała to widocznie, gdyż rzekła:
— To ci posłużyło. Przyniosę ci później coś innego. Niezawodnie jesteś bardzo spragniony i głodny. Czy chcesz się umyć?
— A czy potrafię?
— Spróbuj!
Stara przyniosła wydrążoną dynię, pełną wody. Nszo-czi postawiła mi ją obok łoża i podała coś w rodzaju ręcznika z delikatnej plecionki. Wziąłem się do mycia, ale mi się nie udało; byłem jeszcze za słaby. Nszo-czi zamoczyła więc koniec plecionki w wodzie i zaczęła mi zmywać twarz, mnie rzekomemu wrogowi własnego brata i ojca. Skończywszy, zapytała z lekkim, lecz widocznie pełnym politowania, uśmiechem:
— Czy zawsze byłeś taki chudy, jak teraz?
Chudy? Ach, o tem nie myślałem jeszcze dotychczas! Trzy długie tygodnie gorączki, w dodatku tężec z ran, który zazwyczaj kończy się śmiercią, a to wszystko bez kąska pożywienia i bez kropli wody! To nie mogło przeminąć bez skutków. Dotknąłem policzków i odpowiedziałem:
— Nigdy chudy nie byłem.
— Więc przypatrz się tu swemu obrazowi!
Spojrzałem na wodę w dyni i cofnąłem głowę z przerażeniem, gdyż stamtąd zobaczyłem widmo szkieletu.
— To cud, że jeszcze żyję! — zawołałem.
— Tak, Winnetou powiedział to także. Przetrwałeś nawet tę jazdę tutaj. Dobry Wielki Duch dał ci ciało nadzwyczaj silne, gdyż inny nie wytrzymałby pięciu dni takiej drogi.
— Pięciu dni? Gdzież my się znajdujemy?
— W naszem pueblo[8] nad Rio Pecos.
— Czy wrócili tu wszyscy wasi wojownicy, którzy wzięli nas do niewoli?
— Tak, wszyscy. Mieszkają w pobliżu puebla.
— A czy pojmani Keiowehowie są także tutaj?
— Także. Właściwie należałoby ich zabić. Każdy inny szczep zamęczyłby ich na śmierć, ale dobry Kleki-petra był naszym nauczycielem i pouczył nas o dobroci Wielkiego Ducha. Jeżeli Keiowehowie zapłacą cenę odpowiednią, będą mogli odejść.
— A moi trzej towarzysze? Czy wiesz, gdzie są?
— W podobnej komnacie jak ta, ale ciemnej. Tam są przywiązani.
— Jak im się powodzi?
— Nie cierpią biedy, gdyż kto ma umrzeć na palu, musi być silnym, żeby mógł wiele wytrzymać, bo inaczej nie byłoby to karą dla niego.
— Więc mają umrzeć — naprawdę umrzeć?
— Tak.
— I ja także?
— I ty także!
W tonie, którym to wypowiadała, nie było ani cienia litości. Czyżby ta piękna dziewczyna była tak nieczułą, że pełne mąk zamordowanie człowieka nie wzruszało jej wcale?
— Czy mógłbym z nimi pomówić?
— To zabronione.
— A zobaczyć ich choćby z daleka?
— I tego nie wolno.
— To przynajmniej posłać wiadomość?
— I to zakazane.
— Donieść im tylko, jak się czuję?
Namyślała się przez chwilę i odrzekła:
— Poproszę o to brata Winnetou, żeby się mogli dowiedzieć od czasu do czasu, jak ci się powodzi.
— Czy Winnetou przyjdzie tu kiedy do mnie?
— Nie.
— Ależ ja mam z nim pomówić!
— On z tobą nie.
— To jest konieczne.
— Dla niego?
— Dla mnie i dla moich towarzyszy.
— On nie przyjdzie. Możebym ja mu to powiedziała, jeśli możesz to mnie powierzyć?
— Nie; dziękuję ci! Mógłbym ci to powiedzieć, mógłbym ci wogóle wszystko, wszystko powierzyć, ale skoro brat jest za dumny na to, by ze mną mówić, to i ja mam moją dumę i nie będę z nim mówił przez posłów.
— Nie zobaczysz go, aż w dzień twojej śmierci. Teraz wyjdziemy. Gdybyś czego potrzebował, daj znak. My usłyszymy i natychmiast ktoś się zjawi.
Wydobyła z kieszeni i podała mi małą glinianą piszczałkę i odeszła ze starą.
Czyż położenie, w którem się znajdowałem, nie było wprost dziwacznem? Leżałem śmiertelnie chory, a pielęgnowano mię po to, abym miał siły do powolnego konania. Ten, który się mej śmierci domagał, kazał siostrze swej czuwać nademną i to nie starej, brzydkiej skwawie.
Zbytecznie wspominać, że rozmowa moja z Nszo-czi nie potoczyła się tak gładko, jak się ją czyta. Mówienie sprawiało mi trudności i połączone było z dość wielkim bólem, mówiłem więc dość powolnie i przestawałem często, aby wypocząć. To mnie znużyło i dlatego usnąłem, skoro się tylko „Piękny Dzień“ oddalił.
Obudziwszy się w kilka godzin potem, poczułem wielkie pragnienie i wprost niedźwiedzi apetyt. Spróbowałem swego środka czarodziejskiego i zadąłem w piszczałkę. W tej chwili ukazała się stara, która siedziała chyba za drzwiami, bo wstawiła głowę i wymówiła jakieś pytanie, z którego uchem wyłowiłem tylko słowa „iszha i isztla“. Domyśliłem się, że chciała się dowiedzieć, czy będę jadł i pił. Dałem szczękami znak żucia, poczem ona zniknęła. Niebawem ukazała się Nszo-czi z glinianą miską i z łyżką w ręku, uklękła obok łoża i zaczęła mi podawać jedzenie łyżka za łyżką, jak dziecku nie umiejącemu jeszcze jeść bez pomocy. Dzicy Indyanie nie używają takich naczyń i zmarły Kleki-petra był także pod tym względem nauczycielem Apaczów.
Miska zawierała bardzo mocny rosół z mąką kukurudzianą, przyrządzaną przez Indyanki zapomocą rozgniatania ziarnek kukurudzy pomiędzy kamieniami. Dla gospodarstwa Inczu-czuny zbudował Kleki-petra żarna, które pokazywano mi potem jako wielką osobliwość.
Jedzenie szło mi oczywiście jeszcze trudniej od picia. Ledwie zdołałem wstrzymać się od krzyku przy przełykaniu zawartości każdej łyżki, ale natura wymagała pokarmu i musiałem coś jeść, jeśli chciałem nie zginąć z głodu. Starałem się więc nie dać poznać po sobie, jakie męki przy tem znosiłem, nie mogłem jednak powstrzymać łez, płynących mi z oczu mimowolnie. Nszo-czi zauważyła to i rzekła, gdy spożyłem ostatnią łyżkę:
— Jesteś widocznie bardzo osłabiony, ale mimoto silny mąż i bohater. O, gdybyś się był urodził Apaczem, a nie kłamliwą, bladą twarzą!
— Ja nie kłamię, nie kłamię nigdy; uznasz to kiedyś!
— Chętnie wierzyłabym ci, ale niestety tylko jedna blada twarz mówiła prawdę: Kleki-petra, którego kochaliśmy wszyscy. Był on ułomny, ale miał ducha jasnego i dobre serce. Zamordowaliście go, chociaż was nie obraził i za to musicie zginąć, a potem was z nim pochowają.
— Jak? On jeszcze nie pochowany?
— Nie.
— Ależ zwłoki nie mogły się tak długo utrzymać!
— Spoczywają w mocnej trumnie, przez którą nie przejdzie powietrze. Zobaczysz ją na krótko przed śmiercią.
Po tem pocieszającem zapewnieniu odeszła. To przecież dla tego, kogo mają na śmierć zamęczyć, ogromne uspokojenie, że zobaczy przedtem trumnę drugiego! Zresztą nie myślałem jeszcze poważnie o śmierci. Przeciwnie byłem pewien, że będę żył, gdyż posiadałem niezbity dowód do wykazania naszej niewinności, a mianowicie kosmyk włosów, odcięty Winnetou podczas uwolnienia go.
Ale czy miałem go rzeczywiście? Czy mi go nie zabrano? Przeraziłem się tem pytaniem. Podczas krótkich chwil przytomności nie przyszło mi na myśl, że Indyanie zwykli ograbiać swoich jeńców. Musiałem więc zbadać kieszenie.
I teraz jeszcze leżałem w całkowitem swojem ubraniu. Nie zdjęto ze mnie ani jednej części jego. Można sobie wyobrazić, co to znaczy przebyć tak trzy tygodnie w gorączce. Zdarzają się warunki, które można przeżyć, ale opowiadać ich w książce nie wolno. Czytelnik zazdrości takiemu człowiekowi, który wiele jeździł i wiele doświadczył, ale nie odważyłby się wstąpić w jego ślady, gdyby znał okoliczności uboczne, pominięte milczeniem. Ileż to razy od zapalonych czytelników dzieł moich otrzymuję listy, w których donoszą mi, że chcieliby przedsięwziąć podobne podróże. Pytają o koszta, co należy z sobą na podróż wziąć, ale mało komu chodzi o to, jakich języków powinien się nauczyć i jakich wiadomości nabyć, aby sobie ułatwić podróż. Tych, żądnych przygód, panów leczę skutecznie szczeremi odpowiedziami, w których zdzieram zasłonę z rzeczy przemilczanych.
Zbadałem więc swoje kieszenie i znalazłem ku memu radosnemu zdumieniu jeszcze wszystko, co posiadałem; broń mi tylko zabrano. Wyjąłem puszkę z sardynek; były w niej jeszcze moje zapiski, a między nimi kosmyk włosów Winnetou. Schowałem go i położyłem się spać spokojnie. Ledwie się wieczorem zbudziłem, ukazała się Nszo-czi i przyniosła znowu jedzenie i świeżą wodę. Jadłem już bez jej pomocy i rzucałem wśród tego pytania, na które ona stosownie do okoliczności odpowiadała, lub nie. Dano jej oczywiście wskazówki, jak się ma zachować i zakazano odstępować od nich, bo niejedno moje pytanie zostawiła bez odpowiedzi. Zapytałem ją także, dlaczego mnie nie ograbiono.
— Brat Winnetou zabronił tego — odrzekła.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Mogę ci coś innego, lepszego powiedzieć.
— Co takiego?
— Byłam u bladych twarzy, pojmanych razem z tobą.
— Ty sama? — zawołałem uradowany.
— Tak. Chciałam im donieść, że ty czujesz się dobrze i że wnet wyzdrowiejesz. Na to poprosił mnie ten, którego nazywają Sam Hawkens, żebym ci doręczyła coś, co on zrobił podczas owych trzech tygodni pieczy nad tobą.
— Co to jest?
— Pytałam Winnetou, czy ci mogę to zanieść, a on pozwolił. Oto masz! Musisz być silnym i odważnym człowiekiem, skoro ośmielasz się atakować samym nożem szarego niedźwiedzia. Sam Hawkens mi to opowiedział.
Podała mi łańcuch, wykonany przez Sama z pazurów i zębów niedźwiedzia; oba końce uszu zdobiły go także.
— Jak on to mógł sporządzić? — zapytałem zdziwiony. — Chyba nie samemi rękoma. Czy zostawiono mu nóż i inne rzeczy, które przy sobie miał?
— Nie, tylko tobie jednemu nic nie zabrano. Ale Sam Hawkens powiedział bratu, że chce zrobić ten łańcuch i wyprosił sobie pazury i kły niedźwiedzia. Winnetou nie odmówił mu i pożyczył narzędzi, potrzebnych do tego. Noś go od dzisiaj, gdyż niedługo będziesz się mógł nim cieszyć.
— Czy dla tego, że umrę wkrótce?
— Tak.
Wzięła z mej ręki łańcuch i powiesiła mi na szyi. Od tego dnia nie zdejmowałem go przez cały czas pobytu na dzikim Zachodzie.
— Mogłaś później przynieść mi tę pamiątkę — odpowiedziałem pięknej Indyance. — Niema nic pilnego, gdyż będę ją prawdopodobnie nosił jeszcze przez długie, długie lata.
— Nie, tylko przez krótki, bardzo krótki czas.
— Ja myślę inaczej! Wasi wojownicy mnie nie zabiją!
— Zabiją z pewnością! Tak postanowiono na radzie starszych.
— To cofną to postanowienie, skoro tylko dowiedzą się, że jestem niewinny.
— Nie uwierzą ci!
— Uwierzą, ponieważ potrafię im to udowodnić!
— Udowodnij, udowodnij! Ucieszyłabym się bardzo, słysząc, że nie jesteś kłamcą i zdrajcą! Powiedz mi, czem możesz to udowodnić, ażebym zawiadomiła o tem brata Winnetou!
— Niech po to przyjdzie sam do mnie.
— Tego nie zrobi.
— To się nie dowie. Nie przywykłem żebrać dla siebie przyjaźni, ani porozumiewać się przez posłów z ludźmi, którzy do mnie przyjść nie chcą.
— Jacy z was wojowników twardzi ludzie! Byłabym ci tak chętnie przyniosła przebaczenie Winnetou; ale ty go nie otrzymasz.
— Nie potrzebuję przebaczenia, bo nie popełniłem nic takiego, coby musiano dopiero darować. Poproszę cię o inną przysługę.
— O jaką?
— Gdybyś jeszcze raz była u Sama Hawkensa, to pociesz go odemnie, gdyż będziemy wolni, skoro tylko ja wyzdrowieję.
— Nadzieja twoja cię zawiedzie!
— To nie jest nadzieja, lecz niezachwiana pewność. Przyznasz mi potem, że miałem słuszność.
Powiedziałem to z taką siłą przekonania, że przestała mi się sprzeciwiać i odeszła.
Więzienie moje leżało więc nad rzeką Pecos, a raczej w jednej z bocznych jej dolin, gdyż wyglądając przez drzwi, widziałem przeciwległą ścianę skalną wcale niedaleko, tymczasem dolina Rio Pecos musiała być znacznie szersza. Chętnie byłbym obejrzał pueblo, w którem, czyli na którem się znajdowałem, lecz nie mogłem się podnieść z łoża, a gdybym był nawet potrafił chodzić, to nie wiadomo, czy byliby mi pozwolili opuścić komnatę, w której niedobrowolnie mieszkałem.
Gdy się ściemniło, przyszła stara z lampą z małego wydrążonego harbuza i usiadła w kącie. Ta stara była do grubszych robót, a Nszo-czi spełniała, żeby się tak wyrazić, obowiązki gościnności.
Mimo dość wyraźnego światła lampy spędziłem całą noc na śnie głębokim i pokrzepiającym i uczułem się nazajutrz o wiele silniejszym. Tego dnia dostałem sześć razy swój zwykły posiłek: rosół z kukurudzą, zarówno pożywny, jak łatwy do strawienia. Karmiono mię tem dopóty, dopóki nie mogłem przełknąć stalszych pokarmów, szczególnie mięsa.
Stan mój polepszał się z dnia na dzień. Szkielet nabrał znowu mięśni, a spuchlizna w ustach zmniejszała się stale. Nszo-czi była wciąż taka sama, przyjaźnie zaniepokojona, bo przekonana, że śmierć moja coraz to bliżej. Ilekroć sądziła, iż na nią nie zważam, rzucała na mnie okiem z wyrazem rzewności i niemego pytania. Zdaje się, że zaczynała się nademną litować. Zrobiłem jej więc krzywdę, kiedy pomyślałem, że jest bez serca. Zapytałem ją, czy wolno mi opuścić więzienie, którego drzwi zawsze były otwarte. Zaprzeczyła jednak, dodając, że dniem i nocą stoją przed drzwiami dwaj niewidzialni dla mnie strażnicy, którzy i nadal mnie będą pilnowali, że tylko memu osłabieniu zawdzięczałem to, że mnie nie skrępowano. Niebawem miano mię pozbawić i tej odrobiny swobody.
To skłoniło mnie do ostrożności. Liczyłem wprawdzie na wrażenie, jakie zrobi kosmyk włosów, ale to mogło zawieść ostatecznie, a wówczas byłbym pozostawiony samemu sobie i swojej sile fizycznej. Należało więc ćwiczyć tę siłę. Ale jak?
Tylko podczas snu leżałem na skórze niedźwiedziej, resztę czasu siedziałem, albo chodziłem po komnacie. Oświadczyłem Nszo-czi, że nie jestem przyzwyczajony do nizkich siedzeń i zapytałem, czy nie możnaby dostać kamienia, któryby mi zastąpił krzesło. Przedłożono Winnetou to życzenie, a on przysłał mi kilka kamieni rozmaitej wielkości; najcięższy ważył zapewne z cetnar. Tymi kamieniami ćwiczyłem się, ilekroć sam byłem. Wobec moich piastunek udawałem osłabionego, w rzeczywistości jednak potrafiłem już w ostatecznym dniu podnosić wielokrotnie ów wielki kamień. To poprawiło się jeszcze w następnym tygodniu tak, że po jego upływie odzyskałem zupełnie swoje dawne siły.
Byłem tu już sześć tygodni, a nie słyszałem, żeby Keiowehów wypuszczono z niewoli. To coś znaczyło wyżywić przez ten czas około dwustu ludzi. Keiowehowie musieli później oczywiście za to zapłacić. Im dłużej nie chcieli się zgodzić na warunki Apaczów, tem bardziej wzrastał też okup.
Pewnego pięknego poranku w słonecznym dniu jesiennym przyniosła mi Nszo-czi śniadanie i usiadła przy mnie podczas jedzenia, podczas gdy kiedy indziej zawsze zaraz wychodziła. Oko jej spoczywało łagodnie na mnie i z blaskiem jakimś wilgotnym, aż wkońcu łza potoczyła się jej po policzku.
— Płaczesz? — spytałem. — Co cię tak smuci?
— To, co się ma stać dzisiaj.
— Cóż takiego?
— Keiowehowie odchodzą wolno. Tej nocy przybyli nad rzekę ich posłańcy z całym okupem.
— I to ciebie tak smuci? Powinnabyś się tem właśnie cieszyć!
— Nie wiesz, co mówisz i nie przeczuwasz, co cię czeka. Pożegnanie z Keiowehami uczci się w ten sposób, że ciebie i twoich białych braci przywiążą do pala.
Spodziewałem się tego już dawno, a jednak przeląkłem się, słysząc to teraz. A więc to był dzień rozstrzygający, może mój dzień ostatni! Co mi mógł przynieść jego schyłek? Udawałem obojętność i jadłem dalej na pozór spokojnie, a gdy skończyłem, oddałem jej naczynie. Wzięła je, wstała i poszła. U wejścia zatrzymała się, wróciła, wyciągnęła do mnie rękę i rzekła, nie wstrzymując już łez:
— Mówię teraz do ciebie po raz ostatni. Bądź zdrów! Nazywają cię Old Shatterhand, jesteś silnym wojownikiem. Bądź także silnym, kiedy cię będą męczyli! Nszo-czi boleje bardzo nad twą śmiercią, ale napełniłoby to duszę jej wielką radością, gdyby żadne męki nie wydarły ci z ust okrzyku boleści i skargi. Spraw mi tę radość i umrzyj jak bohater!
Po tej prośbie wybiegła. Stanąłem u wejścia, aby za nią wyglądnąć, ale wtem zwróciły się do mnie lufy dwu strzelb: to obaj strażnicy spełnili swój obowiązek. Gdybym był o krok naprzód postąpił, byłbym zginął od kuli, albo w najlepszym razie taką otrzymał ranę, że dalej iść byłbym nie mógł. O ucieczce nie było co myśleć, gdyż musiałaby się nie udać, ponieważ nie znałem otoczenia. Cofnąłem się czemprędzej do więzienia.
Co było robić? Należało chyba czekać spokojnie na dalsze wypadki, a w odpowiedniej chwili spróbować, jak podziała ów kosmyk włosów. Spojrzenie, rzucone na dwór, przekonało mnie dostatecznie, że myśl o ucieczce byłaby szaleństwem. Czytałem wprawdzie o indyańskich pueblach, ale dotąd nie widziałem żadnego. Budowane są w celach obronnych, a osobliwa ich konstrukcya odpowiada doskonale temu przeznaczeniu.
Wypełniają one zazwyczaj głębokie skalne załomy, stawiane są z silnego kamiennego muru i składają się z kilku piątr, stosownie do miejscowości. Każde wyższe piętro jest nieco cofnięte tak, że przed niem leży platforma, utworzona przez powałę niższego. Całość wydaje się piramidą skalną stopni, wciskających się w miarę wysokości co raz to bardziej w lukę skały. Parter wysuwa się najbardziej naprzód i jest najszerszy, a następne piętra zwężają się co raz to bardziej. Nie są one połączone schodami wewnątrz tak jak u nas, lecz wychodzi się na nie od zewnątrz za pomocą drabin, przystawianych w razie potrzeby. Jeśli nieprzyjaciel nadciągał, usuwano te drabiny i wróg nie mógł dostać się wyżej, chyba że przyniósł z sobą drabiny. I wówczas jednak musiał zdobywać jedno piętro po drugiem, narażając się przytem na pociski obrońców, a tymczasem oni nie obawiali się jego broni.
W takiem pueblu w kształcie piramidy i ja teraz przebywałem i to na ósmem, lub dziewiątem piętrze. Jak można było stąd uciec, zwłaszcza że na każdej platformie znajdowali się Indyanie! Nie, musiałem pozostać. Rzuciłem się więc na łóżko i czekałem.
Były to przykre, nieznośne wprost godziny. Czas mijał ledwie żółwim krokiem, południe już przeszło, a nic nowego się nie stało. Wreszcie usłyszałem odgłos kroków kilku zbliżających się osób. Wszedł Winnetou w towarzystwie kilku Apaczów. Ja leżałem dalej, udając, że nie wiem o niczem, on zaś obrzucił mnie długiem, badawczem spojrzeniem i rzekł:
— Old Shatterhand powie mi, czy już wyzdrowiał.
— Jeszcze nie całkiem — odrzekłem.
— Ale mówić już może, jak widzę?
— Tak.
— A chodzić także?
— Przypuszczam.
— Czy uczyłeś się pływać?
— Trochę.
— To dobrze, gdyż będziesz musiał pływać. Czy wiesz jeszcze, w którym dniu miałeś mnie zobaczyć?
— W dniu mojej śmierci.
— Zapamiętałeś to sobie. Dzień ten dziś nadszedł. Wstań. Teraz cię zwiążą.
Byłoby głupstwem nie posłuchać tego wezwania. Przedemną stało sześciu czerwonoskórych, którzy byliby mnie podnieśli bez trudu. Mogłem wprawdzie kilku z nich powalić na ziemię, lecz przez to osiągnąłbym chyba tylko to, że zaostrzyliby sposób postępowania względem mnie. Dźwignąłem się więc z łoża i podałem im ręce. Związano mi je z przodu, poczem skrępowali mi dwoma rzemieniami nogi w ten sposób, że mogłem wprawdzie iść, a nawet złazić, lecz nie potrafiłbym był w dużych skokach umykać. Wyprowadzono mnie na platformę.
Stąd prowadziła drabina na niższe piętra. Nie była to drabina w naszem pojęciu, lecz gruby drewniany słup, którego wcięcia służyły jako stopnie. Najpierw zeszli trzej czerwoni, potem ja, a za mną trzej pozostali. W ten sposób schodziliśmy z piętra na piętro coraz niżej. Na każdej platformie stały kobiety i dzieci, patrząc na mnie ciekawie, ale w ciszy. I one schodziły potem za nami. Na piętrach najniższych zgromadziło się ich już ze sto. One tworzyły nasz orszak, publiczność, żądną widowiska naszej śmierci.
Jak zresztą przypuszczałem, leżało pueblo rzeczywiście w barwnej dolinie, uchodzącej na szeroką dolinę Rio Pecos, gdzie mnie poprowadzono. Pecos nie jest wogóle rzeką, obfitą w wodę, a w lecie i w jesieni ma jej jeszcze mniej niż w zimie i na wiosnę. Są tam jednak miejsca głębokie, w których nawet podczas gorącej pory roku nie znać żadnego ubytku. Skutkiem tego pokrywa poblizkie obszary bujna roślinność, która zachęca Indyan do osiedlania się tam, ponieważ konie znajdują tu paszę. Takie miejsce ujrzałem przed sobą. Szerokość doliny wynosiła może godzinę drogi, a z lewej i prawej strony od nas obramowały ją zarośla i lasy, których dotykały zielone murawy. Tuż przed nami jednak las się przerywał na obu brzegach. Nie miałem wtedy czasu namyślać się nad przyczyną tego. Tam właśnie, gdzie boczna dolina uchodziła do głównej, ciągnęła się może na pięćset metrów szeroka ławica piaskowa aż do samej rzeki, a i po drugiej stronie wody widniała na długiej przestrzeni. Wyglądała jak jasny pas, przecinający zieloną dolinę Rio Pecos, na którym nie było trawy, ani zarośli, ani drzew, z wyjątkiem olbrzymiego cedru, po drugiej stronie rzeki w samym środku tej nieurodzajnej części doliny. Dzięki swej grubości oparł się ten cedr wybrykowi natury, który utworzył ową ławicę. Nie stał on na samym brzegu, lecz w pewnem odeń oddaleniu, a Inczu-czuna przeznaczył go do odegrania roli w wypadkach dnia dzisiejszego.
Na naszym brzegu panował ruch ożywiony. Zobaczyłem więc najpierw nasz wóz z wołami, zdobyty przez Apaczów. Po drugiej stronie nieurodzajnego pasa pasły się konie, przyprowadzone przez Keiowehów na wykupno jeńców. Tutaj także rozbito namioty, powystawiano rozmaite rodzaje broni, przeznaczone także na okup. Tam przechadzał się Inczu-czuna z taksatorami haraczu. Tangua był z nimi, gdyż jego i jeńców wypuszczono już na wolność. Krótki rzut oka na rój tych czerwonych, fantastycznie poubieranych, postaci pouczył mnie, że było tam przynajmniej sześciuset Apaczów.
Ujrzawszy nas nadchodzących, zgromadzili się zaraz i utworzyli szerokie półkole o kilku ogniwach dokoła naszego wozu. Keiowehowie także przyłączyli się do nich.
Doszedłszy do wozu, spostrzegłem Hawkensa, Stone’a i Parkera, przywiązanych już do pali, wbitych mocno i głęboko w ziemię. Czwarty był wolny i do niego przywiązano mnie. To więc były owe słupy męczeńskie, pod którymi mieliśmy żywot nędznie i w męczarniach zakończyć, wbite w ziemię szeregiem i tak niedaleko od siebie, że mogliśmy z sobą rozmawiać. Sam znajdował się tuż obok mnie, potem następowali Stone i Parker. Pod słupami leżały wiązki chróstu, przeznaczone na to, by nas niemi obłożyć, gdy po rozmaitych męczarniach przyjdzie czas, żeby nas spalić.
Towarzyszom moim widocznie dobrze w niewoli się powodziło, gdyż wyglądali nieźle, ale min nie mieli bynajmniej wesołych.
— Ach, sir, więc i wy tutaj! — rzekł Sam. — To mizerna, całkiem mizerna operacya, której chcą nas poddać! Nie wiem, czy wytrzymamy. Śmierć i zabicie tak dalece szkodzą ciału, że się to rzadko kiedy przeżywa. Wkońcu mamy się jeszcze spalić, jeśli się nie mylę. Cóż wy na to, sir?
— Czy macie nadzieję ocalenia, Samie? — spytałem.
— Nie wiem, czy kto przyjdzie nas wybawić. Wysilałem myśl moją przez trzy tygodnie, lecz nie znalazłem nic odpowiedniego. Siedzieliśmy w ciemnej norze skalnej, a ponadto byliśmy skrępowani i otoczeni strażą. Jak tu wyjść! A jakże wam się powodziło?
— Bardzo dobrze!
— Wierzę; widać to po was. Wypaśli was jak gęsiora na pieczeń. Jakże tam z raną?
— Znośnie. Mogę już mówić, jak to słyszycie, a spuchlizna w ustach także sklęśnie niebawem.
— Jestem tego pewien! Ta miła spuchlizna będzie wyleczona tak radykalnie, że z niej nic nie zostanie, ale z was także nic, prócz kupki prochu ludzkiego. Nie widzę dla nas ocalenia, a mimoto nie mam uczucia, jak gdyby mi śmierć groziła. Możecie mi wierzyć, albo nie wierzyć, ale nie doznaję trwogi, ani niepokoju. Tak mi jest, jakby nam czerwoni nic uczynić nie mogli i jakby gdzieś skądeś nadejść miał nagle wybawca.
— To możliwe! Ja nie straciłem jeszcze nadziei. Założyłbym się nawet, że dziś wieczorem, przy końcu tego niebezpiecznego dnia, będzie nam dobrze.
— To właśnie tylko wy potraficie powiedzieć, jako skończony greenhorn. Będzie nam dobrze! Głupstwo! O „całkiem dobrze“ nawet trudno mówić. Dziękowałbym Bogu, jeślibym wogóle istniał dziś wieczór.
— Słyszeliście już kilkakrotnie odemnie i przekonaliście się, że jestem zupełnie innym greenhornem.
— Tak? Co chcecie przez to powiedzieć! Używacie przy tem takiego osobliwego tonu! Czy przyszła wam może jaka dobra myśl?
— Tak.
— Jaka? Kiedy?
— Wieczorem tego dnia, w którym Winnetou i jego ojcu udało się uciec.
— Wówczas przyszła wam dobra myśl? To szczególne! To na nic się nam dziś nie przyda, gdyż wtedy, kiedy wam przyszła, nie wiedzieliście, że teraz otrzymamy tu u Apaczów takie piękne mieszkania. Jakżeż ta myśl wygląda?
— To kosmyk włosów.
— Kosmyk włosów? — powtórzył zdumiony. — Powiedzcieno, jak tam u was na stryszku! Czy nie grasują tam myszki przypadkiem?
— Sądzę, że nie.
— Ale co pleciecie o kosmyku włosów? Czy wam jaka dawna kochanka darowała warkocz, z którego chcecie zrobić prezent Apaczom?
— Mam go od mężczyzny.
Popatrzył na mnie, jak gdyby wątpił w całość mego rozumu, potrząsnął głową i rzekł:
— Posłuchajcie, kochany sir, wam naprawdę niedobrze w głowie. Rana widocznie pozostawiła tam po sobie jakieś ślady zbyteczne. Ten kosmyk macie prawdopodobnie w głowie, nie w kieszeni. Nie wiem, w jaki sposób moglibyśmy uwolnić się z tych słupów za pomocą kosmyka włosów.
— Hm! To jest taki pomysł greenhorna; musimy czekać spokojnie, czy się okaże skutecznym. Co do uwolnienia się od tych męczeńskich słupów to jestem pewien, że przynajmniej ja na nim nie zawisnę.
— Oczywiście. Skoro was spalą, to nie będziecie wisieli.
— Pshaw! Odejdę, zanim zaczną nas męczyć.
— Co? Jaką macie podstawę do takiego przypuszczenia.
— Mnie każą pływać.
— Pływać? — zapytał, spoglądając na mnie znowu mniej więcej tak, jak psychiatra na swego pacyenta.
— Tak pływać, a tego nie mógłbym wykonać tu przy słupie. Muszą mnie więc odwiązać.
— Do stu piorunów! Któż wam powiedział, że macie pływać?
— Winnetou.
— Kiedyż będziecie pływali?
— Oczywiście, że dzisiaj.
— Good lack! Skoro od niego wyszedł ten rozkaz, to jest to istotnie promień słońca, przedzierający się przez chmury. Będziecie, zdaje się, walczyli o swoje życie.
— Ja też tak myślę.
— W takim razie nas czeka to samo, gdyż wątpię, żeby z wami miano postąpić inaczej niż z nami. Położenie nasze nie jest więc tak rozpaczliwe, jak przypuszczałem.
— I ja tak sądzę. Prawdopodobnie zdołamy się ocalić.
— Tylko bez zbyt wielkich urojeń! Jeśli każą nam walczyć o życie, to postarają się o utrudnienie tego. Są jednak przykłady, że biali jeńcy odzyskiwali wolność w ten sposób. Czy uczyliście się pływać, sir?
— Tak.
— Ale jak?
— Tak, że nie potrzebuję obawiać się Indyan.
— Tylko bez urojeń! Oni pływają jak szczury wodne, jak ryby.
— A ja jak wydra, która ryby łowi.
— Blagujecie!
— Nie. Pływanie było dla mnie najmilszem zajęciem. Czy słyszeliście o pływaniu w stojącej postawie?
— Tak.
— Czy umiecie tak pływać?
— Nie; nie widziałem tego jeszcze nigdy.
— Więc być może, że to dziś zobaczycie. Jeśli idzie o to istotnie, żeby mi dać sposobność ocalenia życia za pomocą pływania, to jestem prawie pewien, że dzień dzisiejszy przeżyję.
— Życzę wam tego, sir! Spodziewam się, że i nam nie poskąpią takiej sposobności. To zawsze lepsze, niż wisieć u tego pala. Wolę przecież zginąć w walce, niż żeby mię zamęczono.
Nie, przeszkadzano nam w rozmowie, gdyż Winnetou stał, nie zważając zresztą na nas, z ojcem i z Tanguą i rozprawiał o czemś z nim, a reszta Apaczów, którzy mnie przyprowadzili, zajęta była utrzymywaniem porządku w półkolu, utworzonem dokoła nas i przed nami.
W środku siedziały dzieci, a za niemi dziewczęta i kobiety, przy których znajdowała się także Nszo-czi. Spostrzegłem, że rzadko kiedy odwracała głowę odemnie. Dalej zajęli stanowiska starsi chłopcy, a za nimi wojownicy. W chwili właśnie, kiedy Sam wypowiedział ostatnie słowa, zabrał głos Inczu-czuna, który stał z Winnetou i z Tanguą między nami a widzami, i rzekł tak donośnie, że go wszyscy mogli dosłyszeć:
— Niechaj moi czerwoni bracia, siostry i dzieci, a zarazem wojownicy Keiowehów posłuchają tego, co im chcę oznajmić!
Zatrzymał się, a ujrzawszy, że uwaga wszystkich zwróciła się już na niego, mówił dalej:
— Blade twarze są wrogami czerwonych mężów. Rzadko trafi się taka, której oko przyjaźnie na nas spogląda. Najszlachetniejszy z tych niewielu białych przyszedł do plemienia Apaczów, aby dlań stać się przyjacielem i ojcem. Dla tego nazwaliśmy go Kleki-petrą, białym ojcem. Moi bracia i siostry znali go wszyscy i kochali. Niechaj mi to zaświadczą!
— Howgh! — zabrzmiało dokoła na potwierdzenie jego słów.
Wódz ciągnął dalej:
— Kleki-petra był naszym nauczycielem we wszystkich rzeczach, których nie znaliśmy, a które nam potem korzyść przyniosły. Mówił także o religii białych, o Wielkim Duchu, stworzycielu i żywicielu wszystkich ludzi. Ten Wielki Duch nakazał, żeby czerwoni i biali ludzie byli sobie braćmi i miłowali się wzajemnie. Ale czy biali spełnili jego wolę? Czy przynieśli nam miłość? Nie. Niechaj moi bracia i siostry o tem zaświadczą!
Donośne: howgh! – rozległo się wśród zgromadzonych.
— Przyszli raczej, aby zagrabić naszą własność, a nas samych wytępić. To im się udaje, ponieważ są silniejsi od nas. Na dawnych pastwiskach bawołów i mustangów pobudowali wielkie miasta, skąd wychodzi wszelkie zło, jakie nas dotyka. Gdzie niegdyś czerwony strzelec chodził przez puszczę, albo sawannę, tam pędzi teraz ognisty koń z wielu wozami i przywozi naszych wrogów. A gdy człowiek czerwony ucieka przed nim w ostępy, zostawione mu jeszcze, by tam w spokoju umrzeć z głodu, spotyka niebawem blade twarze, które idą za nim, aby dla ognistego konia budować nowe drogi na ziemi czerwonych mężów. Zetknęliśmy się z takimi białymi i w spokojnej rozmowie oświadczyliśmy im, że ten kraj jest naszą własnością, że więc nie do nich należy. Nie mogli się temu sprzeciwić i musieli to przyznać. Skoro jednak zażądaliśmy od nich, żeby zaniechali sprowadzania w nasze strony ognistego konia, nie usłuchali naszego wezwania i zastrzelili Kleki-petrę, którego czciliśmy i kochali jak ojca. Niechaj moi bracia i siostry poświadczą, że mówię prawdę!
Silnem, jednogłośnem: Howgh! potwierdzili to zebrani Apacze.
— Przynieśliśmy tutaj jego zwłoki i zatrzymaliśmy na dzień zemsty. Dzień ten dziś nadszedł. Kleki-petra ma dzisiaj być pochowany, a razem z nim jego morderca ze wspólnikami swego strasznego czynu; oni są jego przyjaciółmi i towarzyszami, a wydali nas w ręce Keiowehów, lecz wypierają się tego. Wszystkim innym czerwonym mężom wystarczyłoby do zamęczenia ich to, co o nich wiemy, my jednak, posłuszni naukom mądrego Kleki-petry, chcemy być sprawiedliwymi sędziami. Ponieważ oni nie przyznają się do nieprzyjaźni względem nas, przesłuchamy ich, a wyrok wypadnie odpowiednio do tego, czego się dowiemy. Niechaj moi bracia i siostry oświadczą mi swoją zgodę!
— Howgh! — zabrzmiało dokoła.
— Słuchajcie, sir! — rzekł do mnie Sam. — To wygląda dla nas korzystnie. Skoro nas chcą przesłuchać, to sprawa może nie weźmie tak złego obrotu, jak nam się zdawało. Mam nadzieję, że potrafimy im dowieść naszej niewinności. Przedstawię to tym ludziom tak jasno i tak ich przekonam, że nas puszczą na wolność.
— Samie, tego nie dokażecie — odrzekłem.
— Nie? Czemu? Czyż nie umiem mówić?
— O, mówić uczyli was powoli od dziecka, ale jesteśmy tutaj już sześć tygodni, a przez ten cały długi czas nie udało się wam wpoić w Apaczów innego przekonania.
— Wam także nie, sir!
— To prawda, Samie, gdyż po pierwsze nie mogłem mówić, a po drugie, gdy już ta przeszkoda ustała, nie pokazał się u mnie nikt z czerwonoskórych. Widzicie zatem, że nawet sposobności nie miałem do przeprowadzenia obrony wobec obydwu wodzów.
— Więc nie zrobicie tego i teraz!
— Czemu?
— Jako greenhorn jesteście zbyt niedoświadczeni w takich sprawach i bądźcie pewni, że nie tylko nie zdołalibyście nam pomóc, lecz przeciwnie wpakowalibyście nas jeszcze głębiej. Posiadacie wprawdzie olbrzymią siłę fizyczną, ale tą tutaj nic nie wskóracie. Tutaj wszystko zależy od doświadczenia, bystrości i chytrości, czego wam brak właśnie. Nie możecie nic na to poradzić, gdyż urodziliście się już bez tych pięknych zalet i dla tego nie wtrącajcie swoich trzech groszy i pozwólcie mnie objąć obronę.
— W takim razie życzę wam lepszych wyników, niż dotychczas!
— Będą lepsze, gdyż zobaczycie, że dobrze zabiorę się do rzeczy.
Ta wymiana zdań odbyła się bez przeszkody, gdyż przesłuchanie nie zaczęło się natychmiast. Inczu-czuna i Winnetou rozmawiali z Tanguą i patrzyli przytem na mnie; mówili więc o nas. Spojrzenia pierwszych posępniały i stawały się coraz to surowsze, a miny Keioweha były takie, jak u człowieka, który skwapliwie stara się na kogoś rzucić podejrzenie przed drugim. Kto wie, jakie kłamstwa wymyślał, aby nas zgubić. Potem przystąpili do nas. Apacze stanęli po naszej prawej ręce, a Tangua umieścił się na lewo odemnie. Teraz odezwał się do nas Inczu-czuna tak, że wszyscy mogli dosłyszeć:
— Słyszeliście, co powiedziałem poprzednio. Macie powiedzieć prawdę i wolno wam będzie się bronić. Odpowiadajcie mi na pytania! Należeliście do tych, którzy budowali drogę dla konia ognistego?
Tak. Muszę ci jednak oświadczyć, że my trzej nie mierzyliśmy wcale, nas dodano im tylko do obrony. — odrzekł Sam. — Co się tyczy tego czwartego, zwanego Old Shatterhand, to...
— Milcz! — przerwał mu wódz. — Masz odpowiadać tylko na moje pytania. Jeżeli zechcesz mówić więcej, każę cię oćwiczyć, że ci skóra popęka! A więc należycie do tych bladych twarzy? Odpowiedz krótko: tak, czy nie?
— Tak — rzekł Sam, bojąc się, żeby go nie obito.
— Old Shatterhand mierzył także?
— Tak.
— A wy trzej broniliście tych ludzi?
— Tak.
— Jesteście więc jeszcze gorsi od nich, gdyż obrońcy złodziei i zbójów zasługują na karę podwójną. Morderca Rattler był waszym towarzyszem?
— Tak, lecz zapewniam cię, że nie byliśmy...
— Milcz, psie! — huknął nań Inczu-czuna. — Masz mówić to tylko, o czem chcę wiedzieć i nic ponadto. Czy znasz prawa Zachodu?
— Tak.
— Jak się karze koniokrada?
— Śmiercią.
— Co więcej warte: koń, czy wielki kraj, należący do Apaczów?
Sam nie odezwał się na to, aby nie wydać na siebie wyroku śmierci.
— Mów, bo każę cię lassem do krwi oćwiczyć!
Na to mruknął odważny Sam:
— Bijcie! Sama Hawkensa nie zmusi nikt do gadania!
Na to ja zwróciłem się ku niemu twarzą i rzekłem:
— Mówcie, Samie, to dla nas lepsze!
— Well! — odpowiedział. — Zrobię to dla was, że będę gadał tam, gdzie powinienbym właściwie milczeć.
— A zatem, co więcej warte: koń, czy ten kraj?
— Kraj.
— A więc złodziej ziemi zasłużył jeszcze bardziej na śmierć niż koniokrad. W dodatku jesteście towarzyszami człowieka, który zamordował Kleki-petrę. To powiększa karę. Jako złodziei ziemi zastrzelonoby was bez mąk, ponieważ jednak jesteście mordercami, będziecie musieli przed śmiercią przebyć męczarnie na palu. Ale na tem nie kończy się jeszcze poczet waszych zbrodni. Wy oddaliście nas w ręce naszych wrogów Keiowehów?
— Nie.
— To kłamstwo!
— To prawda!
— Przecież z Old Shatterhandem jechałeś za nami, kiedy opuściliśmy wasz obóz.
— Tak.
— To przecież pewna oznaka nieprzyjaźni!
— Nie. Wyście nam zagrozili, musieliśmy więc wedle reguł Zachodu przekonać się, czy naprawdę oddaliliście się, czy nie. Przecież mogliście się ukryć i wystrzelać nas, dla tego tylko pojechaliśmy za wami.
— Czemu nie uczyniłeś tego sam? Dlaczego wziąłeś z sobą Old Shatterhanda?
— Aby go nauczyć, jak się rozpoznaje ślady, gdyż był jeszcze nowicyuszem.
— Skoro zamiary wasze były tak pokojowe i tylko z ostrożności podążyliście za nami, to dlaczego wezwaliście na pomoc Keiowehów?
— Ponieważ ślady wasze pouczyły nas, że ty pośpieszyłeś naprzód. Chciałeś widocznie sprowadzić wojowników i napaść na nas.
— Czy było rzeczywiście koniecznem zwracać się do Keiowehów?
— Tak.
— Czy innego wyjścia nie było?
— Nie.
— Znowu kłamiesz! Aby nam ujść, wystarczało zrobić to, co wam kazałem, to jest opuścić nasze terytoryum. Czemu nie uczyniliście tego?
— Bo nie mogliśmy odejść przed skończeniem roboty.
— A więc chcieliście grabić, czego wam stanowczo zakazałem, i dlatego sprzymierzyliście się z Keiowehami. Kto szczuje na nas naszych wrogów, jest także naszym wrogiem i musi zginąć. To dla nas nowy powód, żeby odebrać wam życie. Potem znowu nie pozostawiliście Keiowehom przyjęcia nas, zaatakowania i zwyciężenia, lecz pomagaliście im przytem. Czy to przyznajesz?
— To wszystko stało się jedynie po to, aby zapobiec rozlewowi krwi.
— Czy chcesz, żebym się z ciebie wyśmiał? Czyż nie wyszedłeś naprzeciwko nas, kiedyśmy się zbliżali?
— Tak.
— Czy nas nie podsłuchiwałeś?
— Tak.
— I całą noc przebyłeś w naszem pobliżu? Tak, czy nie?
— Tak jest.
— Czy nie zaprowadziłeś bladych twarzy do wody, by nas tam zwabić i czy nie kazałeś ukryć się w lesie Keiowehom, ażeby na nas potem uderzyć?
— To jest prawda, lecz muszę...
— Milcz! Żądam odpowiedzi krótkiej, a nie długiej mowy. Zastawiono na nas pułapkę. Kto ją wymyślił?
— Ja.
— Tym razem nie minąłeś się z prawdą. Kilku z nas odniosło rany, kilku poległo, a reszta poszła do niewoli. Wy temu jesteście winni; ta krew spada na was i to nowy powód, że musicie zginąć.
— Moim planem było, żeby...
— Milcz! Nie pytam się teraz. Wielki Dobry Duch zesłał nam niewidzialnego wybawcę, przy którego pomocy wydostałem się z Winnetou na wolność. Zakradliśmy się do naszych koni, ale zabraliśmy tylko potrzebne dla nas, ażeby jeńcy mieli konie, gdy tylko odzyskają wolność. Odjechaliśmy, by sprowadzić naszych wojowników, którzy byli na wyprawie przeciw Keiowehom, natknęli się na ich ślady i ruszyli za nimi. Dla tego to spotkałem się z nimi tak rychło, że już następnego dnia mogliśmy zjawić się u was. Tu znowu wiele krwi popłynęło. Mieliśmy szesnastu poległych, nie licząc krwi i bólu rannych; to nowy powód waszej śmierci. Nie spodziewajcie się łaski, ni miłosierdzia i...
— Nie chcemy łaski, lecz sprawiedliwości! — wpadł mu Sam w słowo. — Ja mogę...
— Czy będziesz milczał, psie! — przerwał mu Inczu-czuna w gniewie. — Masz mówić tylko wówczas, gdy cię zapytam. Z tobą już zresztą skończyłem. Ponieważ jednak wspomniałeś o sprawiedliwości, przeto wyrok nie zapadnie tylko na podstawie waszych własnych zeznań, lecz przeciwstawię wam świadka. Wódz Keiowehów, Tangua, zniży się i zabierze głos w tej sprawie. Czy te blade twarze są naszymi przyjaciółmi?
— Nie. — zapewnił Keioweh, na którego twarzy przebijało się zadowolenie z tego, że sprawa przybierała dla nas obrót niebezpieczny.
— Czy chcieli nas oszczędzać?
— Nie! Nie! Co więcej, szczuli mnie na was i prosili, żebym was nie oszczędzał, lecz pozabijał, wszystkich pozabijał!
To kłamstwo oburzyło mnie tak dalece, że przerwałem moje dotychczasowe milczenie i rzuciłem mu w oczy te słowa:
— To jest tak wielkie i bezwstydne kłamstwo, że grzmotnąłbym zaraz tobą o ziemię, gdybym choć jedną ręką miał wolną!
— Ty psie śmierdzący! — wybuchnął. — Czy ja mam cię ubić?
Podniósł pięść, a ja odrzekłem:
— Bij, jeśli się nie wstydzisz porywać na bezbronnego! Mówicie o przesłuchaniu i sprawiedliwości? Czy to przesłuchanie i sprawiedliwość, jeśli nie wolno powiedzieć tego, co się ma do powiedzenia? I to znaczy, że mamy się bronić? Czy jest to możliwe, jeśli nam grożą obiciem aż do krwi, gdybyśmy jedno słowo dodali ponadto, co chcecie słyszeć? Inczu-czuna postępuje jak sędzia niesprawiedliwy, bo stawia pytania w ten sposób, że odpowiedzi, które dopuszcza, muszą nas doprowadzić do zguby, a innych dawać nie wolno, ilekroć zaś chcemy powołać się na rzeczy, które mogłyby nas ocalić, tylekroć nam przerywa i grozi biciem. Dziękujemy za taką sprawiedliwość. Lepiej zabierzcie się zaraz do męczarni, jakie obmyśliliście dla nas. Nie usłyszycie ani jednego okrzyku boleści.
— Uff, uff! — doszedł mnie jakiś głos kobiecy. Była to siostra Winnetou.
— Uff, uff, uff! — powtórzyło za nią wielu Apaczów.
Odwaga jest czemś, co Indyanin zawsze szanuje i uznaje nawet u wroga. Stąd okrzyki podziwu, które teraz padły wśród zgromadzonych. Mówiłem dalej:
— Kiedy po raz pierwszy ujrzałem Inczu-czunę i Winnetou, powiedziało mi serce moje, że to mężowie dzielni i sprawiedliwi, których można czcić i miłować. Pomyliłem się jednak. Nie są bowiem lepsi od innych, gdyż słuchają głosu kłamcy, a prawdy nie dopuszczają do słowa. Sam Hawkens dał się zastraszyć, ale na mnie groźby nie działają, ja gardzę każdym, kto gnębi jeńca dla tego tylko, że się bronić nie może. Gdybym był wolny, pomówiłbym z wami inaczej!
— Psie, ty mnie kłamcą nazywasz! — wrzasnął Tangua. — Ja ci kości połamię!
Odwrócił strzelbę, którą trzymał w ręku, by mnie kolbą uderzyć. Wtem przyskoczył Winnetou i powstrzymał go, mówiąc:
— Niechaj wódz Keiowehów się uspokoi! Old Shatterhand przemówił bardzo zuchwale, ale ja zgadzam się z kilku jego słowami. Niechaj ojciec mój Inczu-czuna, najwyższy wódz Apaczów, pozwoli mu powiedzieć, co ma do powiedzenia!
Tangua musiał posłuchać rady Winnetou, a Inczu-czuna zgodził się na życzenie syna. Przystąpił do mnie bliżej i powiedział:
— Old Shatterhand jest jak ptak drapieżny, który kąsa nawet wtedy, gdy jest pojmany. Czy nie powaliłeś Winnetou dwukrotnie? Czy mnie samego pięścią nie ogłuszyłeś?
— Czy uczyniłem to dobrowolnie? Czyż nie zniewoliłeś mnie sam do tego?
— Jakto? — spytał zdumiony.
— Tak. My gotowi byliśmy poddać się bez oporu, ale wasi wojownicy nie słuchali tego, co mówiliśmy do nich. Wpadli tak na nas, że musieliśmy się bronić. Ale zapytaj ich, czy zraniliśmy którego z nich, chociaż mogliśmy ich zabić. Co więcej, umknęliśmy, aby nie uszkodzić nikogo. Wtem nadszedłeś ty i rzuciłeś się na mnie, również nie zważając na moje słowa. Wobec konieczności obrony przed tobą mogłem cię zakłuć, lub zastrzelić, ale ja powaliłem cię tylko, ponieważ jestem twym przyjacielem i pragnąłem ciebie oszczędzać. Wtem nadbiegł wódz Keiowehów, Tangua, by w swej wściekłości zdjąć ci skalp. Ponieważ postanowiłem do tego nie dopuścić, walczył ze mną, ale go zwyciężyłem. Zachowałem ci nietylko życie, lecz także skalp. Potem gdy...
— Ten przeklęty kujot kłamie, jakby miał sto języków! — krzyknął Tangua.
— Czy to kłamstwo naprawdę? — spytał go Winnetou.
— Tak. Mój czerwony brat Winnetou nie wątpi chyba w prawdę słów moich?
— Kiedy przyszedłem, leżałeś bez ruchu, a mój ojciec także. To się zgadza. Niech Old Shatterhand mówi dalej!
— Pokonałem więc Tanguę, aby ocalić Inczu-czunę, gdy wtem nadleciał Winnetou. Nie widziałem go i dostałem kolbą, lecz nie po głowie. Winnetou przebił mi usta i język, a przez to pozbawił mnie możności mówienia, bo byłbym mu powiedział, że go miłuję i że chciałbym być jego przyjacielem i bratem. Byłem zraniony i rękę miałem obezwładnioną, a mimoto go zwyciężyłem; leżał przedemną ogłuszony, a Inczu-czuna także; mogłem zabić obydwu, ale nie uczyniłem tego.
— Byłbyś to zrobił z pewnością, ale przeszkodził ci wojownik Apaczów, który cię uderzył kolbą. — odrzekł Inczu-cztma.
— Nie, nie byłbym tego uczynił. Czyż te trzy blade twarze, skrępowane tu przy mnie, nie przyszły do was dobrowolnie, by się wam oddać? Czy byliby postąpili tak, gdyby się uważali za waszych nieprzyjaciół?
— Zrobili to, widząc, że nie ujdą, więc uznali za rzecz lepszą poddać się dobrowolnie. Nie przeczę, że niektóre twoje słowa zdolne byłyby nawet wiarę obudzić. Kiedy jednak po raz pierwszy ogłuszyłeś mojego syna Winnetou, nie byłeś do tego zmuszony.
— Przeciwnie!
— Przez kogo?
— Przez ostrożność. Chcieliśmy ocalić ciebie i jego. Jesteście bardzo dzielnymi wojownikami, bylibyście się niezawodnie bronili i wtedy zranionoby was, lub zabito. Temu usiłowaliśmy zapobiec, dlatego powaliłem Winnetou, a ciebie pokonali trzej moi biali przyjaciele. Spodziewam się, że uwierzysz teraz moim słowom.
— Kłamstwo, nic tylko kłamstwo! — zawołał Tangua. — Nadszedłem był właśnie, kiedy on cię o ziemię rzucił. Nie ja, lecz on chciał ci skalp zabrać. Zamierzyłem się, by mu w tem przeszkodzić, a wtem on ugodził mnie swoją ręką, w której, jak się zdaje, mieszka zły duch, gdyż nikt, nawet najsilniejszy człowiek, oprzeć się jej nie potrafi.
Na to odwróciłem się do niego i rzekłem groźnie:
— Tak, jej się nikt oprzeć nie może. Używam jej tylko, aby krwi rozlewu uniknąć, ale skoro znowu będę walczył z tobą, zrobię to bronią, nie ręką, a wtedy nie ujdziesz tylko z ogłuszeniem. Zapamiętaj to sobie!
— Ty walczyć ze mną? — śmiał się szyderczo. — Spalimy cię, a twe popioły rozsypiemy na cztery wiatry!
— Tak nie myśl. Będę prędzej wolny, aniżeli ty przeczuwasz, a potem zażądam od ciebie zadośćuczynienia!
— Otrzymasz je. Oby się tylko twe słowa spełniły! Biłbym się z tobą chętnie, bo wiem, że zgniotę ciebie napewno.
Inczu-czuna położył koniec temu zajściu i odezwał się do mnie:
— Old Shatterhand jest bardzo zuchwały, jeśli sądzi, że będzie wolny. Niechaj zważy, ile rzeczy przeciwko niemu przemawia; jeżeli jedna z nich nawet upadnie nie zmieni to jego losu. Wypowiedział on twierdzenie, ale go nie udowodnił.
— Czy nie obaliłem Rattlera, gdy strzelił do Winnetou, a trafił Kleki-petrę? Czy to także nie jest dowodem?
— Nie. Mogłeś to zrobić także z innej przyczyny. Czy masz nam jeszcze co powiedzieć?
— Teraz nie, może później.
— Powiedz teraz, gdyż później już nie zdołasz!
— Nie, teraz nie. Jeśli później to zechcę powiedzieć, to wysłuchacie, gdyż Old Shatterhand nie jest człowiekiem, którego możnaby nie słuchać. Teraz milczę, gdyż ciekaw jestem wyroku, jaki na nas wydacie.
Inczu-czuna odwrócił się odemnie i dał znak ręką. Na to wystąpiło z półkola kilku wojowników i zasiadło z trzema wodzami do narady. Tangua starał się oczywiście ze wszystkich sił o zaostrzenie wyroku. My tymczasem znaleźliśmy sposobność do wymiany zdań.
— Ciekaw jestem, czego oni tam nawarzą. — rzekł Dick Stone. — Nie będzie to nic mądrego.
— Jestem pewien, że damy głowę. — zauważył Will Parker.
— Ja także. — potwierdził Sam Hawkens. — Te draby w nic nie uwierzą, choćbyśmy nie wiem co przytaczali! Zresztą sprawiliście się nieźle, sir! Dziwiłem się Inczu-czunie.
— Czemu? — spytałem.
— Że wam pozwolił tak paplać. Mnie zaraz usta zatykał, skoro je tylko otworzyłem.
— Paplać? Czy to poważnie mówicie, Samie?
— Tak.
— Dziękuję za tę uprzejmość!
— Paplaniem nazywam każdą bezskuteczną mowę, jeśli się nie mylę. A skutku nie odnieśliście tak samo jak i ja.
— Ja sądzę inaczej.
— Ale bez powodu!
— Nawet wcale słusznie. Winnetou wspomniał był coś o pływaniu. To było postanowione, dlatego myślę, że tylko w czasie przesłuchania byli tacy surowi, by nam strachu napędzić. Wyrok będzie brzmiał znacznie łagodniej.
— Sir, niech wam się to nie zdaje! Czy wyobrażacie sobie, że pozwolą nam ocalić się za pomocą pływania?
— Tak.
— Głupstwo i jeszcze raz głupstwo! Jeśli to umówione, to każą wam popłynąć, ale wiecie dokąd?
— No?
— Prosto w paszczę śmierci. Potem, kiedy zginiecie, przypomnijcie sobie, że miałem słuszność, hi! hi! hi!
Ten osobliwy człowieczek potrafił nawet w tak ciężkiem położeniu, jak nasze, prychać śmiechem ze swych, wątpliwych zresztą, dowcipów. Wesołość jego trwała jednak krótko, gdyż właśnie skończyła się była narada, wojownicy, którzy wzięli w niej udział, cofnęli się do półkola, a Inczu-czuna oznajmił donośnym głosem:
— Posłuchajcie, wojownicy Apaczów i Keiowehów tego, co postanowiono względem tych czterech pojmanych bladych twarzy! W radzie starszych zapadła uchwała już przedtem, że będziemy ścigać ich w wodzie, potem każemy im walczyć z sobą, a wkońcu chcieliśmy ich spalić. Lecz najmłodszy z nich, Old Shatterhand, powiedział słowa, w których znajdowały się ustępy z mądrością dojrzałego wieku. Zasłużyli na śmierć, lecz zdaje się, że przecież nie myśleli tak źle, jak sądziliśmy przedtem. Dlatego znieśliśmy postanowienie poprzednie i pozwolimy, żeby Wielki Duch rozstrzygnął między nami a nimi.
Zatrzymał się, prawdopodobnie, aby powiększyć zaciekawienie słuchaczy, a Sam skorzystał z tego i zauważył:
— Do wszystkich piorunów! To zaczyna być zajmujące, wielce zajmujące! Czy wiecie, o co mu chodzi?
— Domyślam się. — odrzekłem.
— No, o co?
— O pojedynek, tak zwany sąd boży. Czy słuszny mój domysł?
— Tak, pojedynek w każdym razie, ale między kim? Jestem niezmiernie tego ciekawy.
Wódz mówił dalej:
— Blada twarz, zwana Old Shatterhand, jest, jak się zdaje, najdostojniejszą między nimi; niechaj więc rozstrzygnięcie spocznie w jego ręku. Będzie ono zależało także od tego z naszych, który jest co do godności najwyższy, a tym jestem ja, Inczu-czuna, wódz Apaczów.
— Do stu piorunów, do stu piorunów! Wy i on! — szeptał Sam w wielkiem podnieceniu.
— Uff, uff, uff! — zabrzmiały w szeregach czerwonoskórych okrzyki podziwu.
Byli tem naprawdę zdumieni, że wódz ich chciał ze mną walczyć. Wszak mógł uniknąć niebezpieczeństwa, które w każdym razie i dla niego istniało, polecając zastąpić siebie innemu. Wyjaśnił to, mówiąc dalej:
— Sława Inczu-czuny i Winnetou ucierpiała na tem, że wystarczyło jedno uderzenie pięścią bladej twarzy, by ich powalić i ogłuszyć. Oni muszą zmyć tę plamę w ten sposób, że jeden z nich będzie walczył z bladą twarzą. Winnetou mnie ustąpi, gdyż ja jestem starszym i pierwszym wodzem Apaczów. On zgadza się na to, gdyż przez zabicie Old Shatterhanda oczyszczę zarazem swój i jego honor.
Tu znów przerwał.
— Cieszcie się, sir! — rzekł Sam. — Zginiecie w każdym razie prędzej od nas. Wyście go oszczędzali, a teraz on was za to zdmuchnie.
— Zaczekajmy!
— Nie potrzebuję czekać, bo wiem wszystko naprzód. Czy sądzicie, że warunki walki będą równe?
— Nie marzę o tem.
— Well! Warunki układa się w podobnych wypadkach tak, że biały zawsze jest zgubiony. Jeśli kto kiedy wyszedł z życiem w takich okolicznościach, to był wyjątkiem, potwierdzającym tylko regułę. Słuchajcie!
Inczu-czuna mówił dalej:
— Zdejmiemy więzy z Old Shatterhanda i każemy mu przepłynąć przez rzekę, ale nie damy mu broni, ja zaś pójdę za nim tylko z tomahawkiem. Jeśli Old Shatterhand dostanie się żywy na drugi brzeg i dojdzie do naznaczonego celu, to będzie ocalony, a towarzysze jego wolni. Jeśli jednak ja jego przedtem zabiję, to zginą, wprawdzie nie wśród mąk i na ogniu, lecz od naszych kul. Niechaj wszyscy obecni wojownicy potwierdzą, że słyszeli me słowa, że je zrozumieli i że do nich się zastosują!
— Howgh! — zabrzmiała jednogłośna odpowiedź.
Można sobie wyobrazić, że wpadliśmy w wielkie rozdrażnienie i to nie tyle ja, co Sam, Dick i Will. Pierwszy z nich rzekł:
— Wzięli się chytrze do tego. Powiadają, że macie pływać, dlatego iż jesteście najdostojniejszym. To nieprawda. Liczą na to, że jesteście greenhorn. Oto powód! Niechby mnie puścili do wody! Pokazałbym im, że Sam Hawkens pruje fale, jak pstrąg. Ale wy! Pomyślcie, sir, że nasze życie od was zależy! Jeśli przegracie, a my będziemy musieli umrzeć, nie odezwę się już do was nigdy ani słowem. Wierzcie mi, jeśli się nie mylę!
— Nie troszczcie się, stary Samie! — odrzekłem. — Zrobię, co będę mógł. Ja myślę właśnie, że czerwoni uczynili wcale niezły wybór. Czuję, że ja prędzej potrafię nas ocalić, niźli wy.
— Miejmy nadzieję. A więc na śmierć i życie. Nie wolno wam Inczu-czuny oszczędzać. Niech wam to nawet przez myśl nie przejdzie!
— Zobaczymy!
— Tu niema nic do zobaczenia! Jeśli go będziecie oszczędzali, zgubicie siebie i nas. Zdajecie się pewnie na swoją pięść?
— Tak.
— Nie róbcież tego! Do walki ręcznej wcale nie przyjdzie.
— Jestem pewien, że przyjdzie.
— Nie, nie!
— Jakżeż inaczej mnie zabije?
— Tomahawkiem. Wszak wiecie, że używa się go nie tylko w walce na blizką metę, że właśnie jest to straszliwa broń na odległość. Tomahawkiem się rzuca, a czerwoni mają w tem taką wprawę, że odcinają nim na sto kroków koniec palca. Inczu-czuna nie będzie w was walił toporem, lecz puści go za wami podczas waszej ucieczki i pozbawi was życia za pierwszym rzutem. Wierzcie mi, że choćbyście byli znakomitym pływakiem, nie dostaniecie się na drugi brzeg, bo już podczas płynięcia uderzy was tomahawkiem w głowę, a raczej w kark, co daleko pewniej śmierć sprowadza. Na to nie poradzi nic cała wasza sztuka i cała wasza siła fizyczna!
— Wiem o tem, kochany Samie. Wiem także, że naparstek chytrości więcej zdziała w pewnych okolicznościach od beczki siły fizycznej
— Chytrości? Skąd mielibyście przyjść do chytrości! Stary Sam Hawkens znany jest jako chytra sztuczka, a mimoto nie rozumie, w jaki sposób zamierzacie wodzowi wydrzeć palmę zwycięstwa. Co poradzi chytrość całego świata wobec tomahawka, dobrze rzuconego!
— Poradzi, Samie, poradzi!
— Jakżeż?
— Zobaczycie, albo raczej na razie nie zobaczycie. Powiadam jednak, że jestem prawie pewien, że sprawa się uda.
— Puszczacie się na to olbrzymie samochwalstwo chyba tylko dlatego, żeby nam ulżyć na sercu.
— Nie.
— Tak, by nas pocieszyć! Ale co tu pomoże pociecha, która przepadnie już w następnej minucie!
— Uspokójcież się. Mam znakomity plan.
— Plan? Tego jeszcze brakowało! Tu niema innego planu, jak przepłynąć na drugą stronę, a podczas tego tomahawk was dosięgnie.
— Nie. Uważajcie! Jeśli utonę, będziemy ocaleni.
— Utonę... ocaleni! Sir, wy już w agonii i dla tego bredzicie!
— Wiem, co robię. Zapamiętajcie sobie, że skoro utonę, nie mamy się czego obawiać.
Wymówiłem te słowa prędko, ponieważ zbliżyli się trzej wodzowie, a Inczu-czuna powiedział:
— Teraz rozkrępujmy Old Shatterhanda, ale niech mu się nie zdaje, że zdoła umknąć. Natychmiast doścignęłoby go kilkuset wojowników.
— Ani mi to przez myśl nie przeszło! — odrzekłem. — Gdybym nawet mógł umknąć, byłoby to czemś złem względem moich towarzyszy.
Gdy mię odwiązano, poruszyłem członkami, aby wypróbować ich ruchliwość.
— Wielki to dla mnie zaszczyt — rzekłem następnie — pływać na wyścigi z najsławniejszym wodzem Apaczów, ale dla niego w tem niema zaszczytu.
— Czemu?
— Bo nie jestem przeciwnikiem dla niego. Kąpałem się tu i ówdzie w potoku i starałem się nie pójść na dno, ale wątpię, czy zdołam przepłynąć tak szeroką i głęboką rzekę.
— Uff, uff! To mnie nie cieszy. Ja i Winnetou pływamy najlepiej z całego szczepu. Co warte zwycięstwo nad takim lichym pływakiem!
— I jesteś uzbrojony, a ja nie. Idę więc na śmierć, a towarzysze moi przygotowali się także na nią. Mimoto radbym wiedzieć, jak mam sobie przedstawić tę walkę. Kto najpierw pójdzie do wody?
— Ty.
— A ty za mną?
— Tak.
— A kiedy zaatakujesz mnie tomahawkiem?
— Kiedy mi się spodoba! — odrzekł z dumnym, pogardliwym uśmiechem wirtuoza, mającego do czynienia z partaczem.
— A więc może się to stać już w wodzie?
— Tak.
Udawałem coraz bardziej zaniepokojonego, strwożonego i przygnębionego i pytałem dalej:
— A więc tobie wolno mnie zabić. A ja ciebie mogę?
Zrobił minę, w której była wyraźna odpowiedź: „Biedny robaku, o tem nie masz co myśleć! Pytanie to mógł ci tylko strach śmiertelny podsunąć.“ Potem powiedział:
— To będzie pływanie i walka na śmierć i życie. Możesz mnie zabić, gdyż tylko w ten sposób potrafisz dostać się do celu.
— I śmierć twoja nie przyniosłaby mi szkody?
— Nie. Jeśli ja ciebie zabiję, to nie osiągniesz swego celu, a twoi towarzysze będą musieli umrzeć, a jeśli ty mnie, to dojdziesz do celu i od tej chwili nie będziecie jeńcami, lecz ludźmi wolnymi. Chodź!
Odwrócił się, a ja zdjąłem z siebie bluzę i buty. Odłożyłem wszystko, co miałem za pasem i w kieszeniach. Podczas tego biadał Sam Hawkens:
— To się nie uda, sir, nie uda. Żebyście mogli twarz swoją zobaczyć! A ten płaczliwy ton w waszych słowach ostatnich! Okropnie się boję o was i o nas!
Nie mogłem mu nic odpowiedzieć, ponieważ byliby to usłyszeli trzej wodzowie, lecz ja wiedziałem, na co ta płaczliwość. Chciałem Inczu-czunę upewnić i wziąć go na lep, jak to mówią.
— Jeszcze jedno pytanie! — poprosiłem, zanim poszedłem. — Czy w razie uwolnienia otrzymamy naszą własność?
Wybuchnął krótkim śmiechem zniecierpliwienia, gdyż uważał to pytanie za waryackie i odrzekł:
— Tak jest.
— Wszystko?
Wszystko.
— I konie i strzelby?
Na to mnie ofuknął:
— Powiedziałem, że wszystko! Czy nie masz uszu? Raz chciała ropucha latać z orłem na wyścigi i pytała, co jej da, gdy go zwycięży. Jeśli tak samo głupio pływasz, jak pytasz, to wstyd mi, że nie dałem ci starej skwawy na przeciwnika!
Udaliśmy się przez utworzone dokoła nas półkole ku brzegowi. Mijając Nszo-czi, pochwyciłem jej spojrzenie, którem żegnała mnie na całe życie. Indyanie poszli za nami i poukładali się potem dowolnie, aby wygodnie użyć na czekającem ich widowisku.
Rozumiało się samo przez się, że znajdowałem się w największem niebezpieczeństwie. Czybym był płynął prosto, czy zygzakiem, to zawsze tomahawk wodza musiał mnie dosięgnąć. Pozostawała jedyna droga ocalenia: nurkowanie, a pod tym względem nie byłem takim partaczem, za jakiego mnie miał Inczu-czuna.
Ale samemu nurkowaniu nie mogłem się także powierzyć, gdyż byłbym musiał wypływać na wierzch dla zaczerpnięcia powietrza, a tem samem dać głowę pod tomahawk. Nie, wyjść na powierzchnię nie było mi wolno, przynajmniej przed oczyma czerwonych. Ale jak miałem się wziąć do tego? Zbadałem okiem brzeg w dół i w górę rzeki i przekonałem się z zadowoleniem, że mi teren przychodził z pomocą.
Znajdowaliśmy się, jak powiedziano, na zupełnie pustej ławicy piaskowej, lecz powyżej jej środka. Górny jej koniec, tam gdzie las się znowu zaczynał, oddalony był o sto kroków odemnie, a dalej ku górze tworzyła rzeka zakręt i niknęła za nim z oczu widza. Dolny koniec ławicy leżał o jakich czterysta kroków odemnie.
Gdybym skoczył w wodę i nie wynurzył się, pomyślanoby, że utonąłem i szukanoby mego ciała oczywiście w dół rzeki. Ocalenia musiałem więc szukać w górze. W tej stronie ujrzałem najpierw miejsce, gdzie woda brzeg podmywała tak, że zwisał nad nią i nadawał się doskonale do chwilowego schronienia. Nieco dalej naniosła woda mnóstwo drzewa, które trzymało się tak silnie, że także mogłem zeń skorzystać w tym samym celu. Przedtem jednak wskazanem było udawać obawę.
Inczu-czuna rozebrał się aż do lekkich indyańskich spodni, zatknął za pas tomahawk po wyrzuceniu stamtąd wszystkich innych rzeczy i powiedział:
— Możemy zacząć. Wskakuj!
— Czy nie wolno mi najpierw spróbować, jak tu głęboko? — zapytałem trwożliwie.
Po jego twarzy przebiegł nieskończenie pogardliwy uśmiech. Zażądał włóczni, którą zaraz przyniesiono. Wepchnąłem ją do wody, ale do dna nie dostałem. Było mi to bardzo na rękę, mimoto udawałem bojaźń, przykucnąłem nad wodą i zacząłem sobie zmywać czoło i piersi, jak człowiek, bojący się apopleksyi, gdyby bez ochłodzenia się wszedł do wody. Za mną dał się słyszeć pomruk lekceważenia, a to był pewny znak, że swój cel osiągnąłem. Naraz zawołał Sam Hawkens:
— Na miłość Boga, chodźcie tu lepiej, sir! Nie mogę na to patrzeć. Niech nas zamęczą. To lepsze, niż mieć przed oczyma taki przykry obraz!
Przyszło mi mimowoli na myśl, co sobie Nszo-czi o mnie pomyśli. Oglądnąłem się. Twarz Tanguy była ucieleśnionem szyderstwem, Winnetou podniósł górną wargę tak, że zęby mu było widać; był wściekły na to, że okazał dla mnie współczucie, a siostra jego spuściła oczy i nie patrzyła na mnie.
— Ja jestem gotów. — huknął Inczu-czuna. — Cóż ty się jeszcze ociągasz? Do wody!
— Czy to rzeczywiście nieuniknione? — zapytałem, — Czy inaczej już być nie może?
Zabrzmiał powszechny śmiech, nad którym dominował głos Tanguy:
— Puście tę żabę, darujcie mu życie! Do takiego tchórza nie powinien przyłożyć ręki wojownik!
A Inczu-czuna krzyknął na mnie mrukliwym głosem wściekłego tygrysa:
— Do wody, bo cię natychmiast zwalę w kark tomahawkiem.
Udałem bardzo przerażonego, usiadłem na brzegu, włożyłem najpierw stopy, potem łydki do wody i próbowałem niby zwolna się zesunąć.
— Do wody! — krzyknął Inczu-czuna ponownie i kopnął mnie w plecy. Na to właśnie czekałem. Podrzuciłem bezradnie obie ręce do góry, krzyknąłem przeraźliwie i plusnąłem w wodę. W następnej chwili skończyło się udawanie. Poczułem dno, rzuciłem głową w dół i popłynąłem pod wodą przy brzegu w górę rzeki. Zaraz potem usłyszałem przed i za sobą szelest, to Inczu-czuna wskoczył za mną. Jak się potem dowiedziałem, chciał mnie puścić na pewną odległość, a potem na drugi brzeg mnie pędzić i tam dosięgnąć toporem. Jednak z powodu mej tchórzliwości porzucił tę myśl i skoczył za mną czemprędzej, aby mnie ubić, skoro się tylko wynurzę, z takim bowiem mazgajem należało się krótko załatwić.
Dostałem się pod zwisający brzeg, wydobyłem się na wierzch tak, że z wody wychyliła się tyko głowa po usta. Prócz wodza nikt mnie nie mógł zobaczyć, bo on sam był w wodzie, ale ku mej radości twarz miał odwróconą. Odetchnąłem głęboko, ale szybko i poszedłem znów na dno, by płynąć dalej. Wnet znalazłem się koło wspomnianego drzewa, naniesionego przez wodę, i znów zaczerpnąłem powietrza. Drzewo zakrywało mnie tak dokładnie, że mogłem dłużej zostać na powierzchni. Widziałem wodza leżącego na wodzie jak zwierzę, gotowe rzucić się w tej chwili na zdobycz. Teraz miałem najdłuższą przestrzeń do przepłynięcia, bo aż tam, gdzie las się zaczynał, a zarośla zwisały z brzegu do wody. Dotarłem i tam szczęśliwie i pod osłoną zarośli wyszedłem na brzeg.
Musiałem oczywiście minąć wspomniany zakręt, aby za nim na drugi brzeg przepłynąć, a to mogłem najprędzej biegiem osiągnąć. Zanim jednak ruszyłem, spojrzałem ku tym, których otumaniłem. Stali, wołając i giestykulując nad brzegiem, a wódz tam i napowrót pływał, czekając na mnie wciąż jeszcze, chociaż to niemożliwe było, żebym tak długo bez oddechu siedział pod wodą. Czy też Sam myślał teraz o moich słowach: „jeśli utonę, będziemy ocaleni?“
Pobiegłem lasem, jak mogłem, najdalej, dopóki nie minąłem zakrętu, potem znów wszedłem do wody i przepłynąłem swobodnie na drugą stronę, dzięki temu oczywiście, że Apacze uważali mnie za lichego pływaka i człowieka, bojącego się wody. Podstęp, którym wywiodłem ich w pole, był bardzo niezgrabny, gdyż, o ile dotąd mnie poznali, nie powinni byli podejrzewać mnie o tchórzostwo.
Na drugim brzegu poszedłem znowu lasem w dół rzeki aż tam, gdzie się kończył. Ukryty w krzakach zobaczyłem z przyjemnością, że kilku czerwonych wskoczyło do wody i dzióbało włóczniami dno, szukając utopionego Old Shatterhanda. Mogłem z całą swobodą pójść teraz do cedru i byłbym wygrał, lecz tego nie uczyniłem, gdyż nie tylko chciałem zwycięstwo osiągnąć podstępem, lecz także dać Inczu-czunie nauczkę, a zarazem zobowiązać go sobie do wdzięczności.
On pływał wciąż jeszcze tam i napowrót, a nie przyszło mu na myśl spojrzeć na drugi brzeg. Ja osunąłem się znowu w wodę, położyłem się na plecach tak, że tylko nos i usta wystawały z wody i pozwoliłem się nieść jej, pomagając uderzeniem rąk wstecz. Nikt mnie nie zauważył. Dopłynąłem tak na przeciwko nich, dałem znów nurka, podpłynąłem jeszcze kawałek, poczem wynurzyłem się i stojąc w wodzie, zawołałem doniosłym głosem:
— Samie Hawkens, wygraliśmy, wygraliśmy!
Wyglądało to całkiem tak, jak gdybym się znajdował na płytkiem miejscu. Czerwonoskórzy dosłyszeli mnie i spojrzeli w tą stronę. Jakież wycie rozległo się na przeciwnym brzegu! Zdawało się, że tysiąc dyabłów, nagle wypuszczonych, zaczęło ryczeć na wyścigi. Kto słyszał to raz w życiu, ten nigdy tego nie zapomni. Zaledwie Inczu-czuna spostrzegł mnie, ruszył naprzód w silnych, długich ruchach i płynął, a raczej spieszył na drugą stronę. Musiałem starać się nie dopuścić go zbyt blizko, więc pomknąłem ku brzegowi, wydostałem się nań i stanąłem.
— Dalej, dalej, sir! — krzyczał Sam do mnie. — śpieszcie czemprędzej do cedru!
Tak, temu już nikt nie mógł przeszkodzić, ale postanowiłem właśnie dać Inczu-czunie nauczkę i nie odrzekłem, dopóki on nie zbliżył się do mnie na czterdzieści kroków. Potem popędziłem ku drzewu. Gdybym był jeszcze w wodzie, udałby mu się rzut tomahawkiem, tak jednak byłem pewien, że nie użyje toporu, aż się na brzeg dostanie.
Drzewo stało w odległości trzystu kroków od niego. Przebiegłem szybko połowę tej odległości, zatrzymałem się znowu i spojrzałem za siebie. Wódz właśnie z wody wychodził i szedł w pułapkę, którą nań zastawiłem. Doścignąć mnie już nie mógł, chyba co najwyżej tomahawkiem. Wyrwał go też z za pasa i ruszył pędem. Nie umykałem wciąż jeszcze i dopiero, gdy się niebezpiecznie przybliżył, zwróciłem się do ucieczki, ale tylko pozornie. Powiedziałem sobie tak: Dopóki będę stał spokojnie, to on nie rzuci toporem, bo wie, że ja uskoczę na bok w danej chwili, widząc, że tomahawk nadlatuje. Jeśliby zaś rzucił, to musiałby mnie najpierw dopędzić i w ten sposób dopiero cios zadać. Rzutu należało się tylko wtedy spodziewać, jeślibym uciekając odwrócił się do niego plecami Zacząłem więc pozornie umykać, ale zaledwie zrobiłem dwadzieścia kroków, zatrzymałem się znowu i skierowałem twarz ku niemu.
Domyśliłem się słusznie! Inczu-czuna bowiem, chcąc być pewnym rzutu, stanął na miejscu, zawinął toporem nad głową i w chwili, gdy spojrzałem na niego, cisnął nim za mną. Ja wykonałem dwa, czy trzy skoki w bok, topór przeleciał koło mnie i zarył się głęboko w piasek.
Tego właśnie pragnąłem. Podbiegłem, podniosłem go i ruszyłem spokojnym krokiem zamiast do drzewa naprzeciw wodza, który krzyknął ze złości i puścił się do mnie, jak wściekły. Na to ja zamierzyłem się tomahawkiem i zawołałem groźnie:
— Stój, Inczu-czuno! Znowu pomyliłeś się co do Old Shatterhanda. Czy chcesz własnym toporem dostać po głowie?
Zatrzymał się w biegu i krzyknął:
— Psie, jak mi w wodzie umknąłeś? Zły duch znów ci dopomógł!
— Nie wierz temu! Jeśli tu może być mowa o duchu, to właśnie dobry Manitu opiekował się mną w tej niebezpiecznej chwili.
Mówiąc to, spostrzegłem, że jego oczy, zwrócone na mnie, płonęły jakby pod wpływem ukrytego zamiaru. Dodałem więc ostrzeżenie:
— Chcesz mnie zaskoczyć, zaatakować, widzę to po tobie. Nie czyń tego, bo byłaby to śmierć twoja. Nic ci się nie stanie, gdyż naprawdę lubię ciebie i Winnetou, ale jeśli rzucisz się na mnie, to będę musiał się bronić. Wiesz, że i bez broni mam nad tobą przewagę, a teraz jeszcze zdobyłem sobie tomahawk. Bądź więc rozsądny i...
Nie mogłem zdania dokończyć. Złość, która nim opanowała, odebrała mu spokojną rozwagę. Puścił się na mnie z rękoma, zakrzywionemi jak szpony. Już zdawało mu się, że mię pochwycił, gdy wtem ja usunąłem się szybko w bok, a siła skoku, która mnie miała obalić, powaliła jego samego. Natychmiast stanąłem przy nim, położyłem prawe kolano na jedną, a lewe na drugą jego rękę, ująłem go za kark lewą ręką, a prawą podniosłem tomahawk i zawołałem:
— Inozu-czuno, czy prosisz o łaskę?
— Nie.
— To ci głowę rozłupię!
— Zabij mnie, psie! — stęknął, usiłując się napróżno uwolnić.
— Nie; ty jesteś ojcem Winnetou i będziesz żył, ale na razie zmuszasz mnie do tego, żebym cię unieszkodliwił.
Uderzyłem go po głowie płaską stroną tomahawka, wskutek czego zacharczał, członki mu drgnęły kurczowo i wyciągnęły się potem. Czerwonoskórym mogło się wydać, że go zabiłem. Zabrzmiało wycie, jeszcze okropniejsze niż przedtem. Przywiązałem Inczu-czunie pasem ręce do ciała, zaniosłem go do cedru i tam położyłem. Musiałem, choć niepotrzebnie, odbyć ten kawałek drogi, ponieważ tego wymagała nasza umowa. Potem zostawiłem go jednak na ziemi, a sam pobiegłem nad rzekę, widząc, że wielu czerwonych, z Winnetou na czele, rzuciło się do wody, aby przepłynąć na moją stronę. To mogło się stać niebezpiecznem dla mnie i dla towarzyszy, jeśliby Apacze nie chcieli słowa dotrzymać. Dlatego zawołałem, znalazłszy się nad wodą:
— Precz! Wódz żyje, nic mu złego nie wyrządziłem, ale zabiję go, gdy się zbliżycie. Niech tu tylko Winnetou przypłynie; chcę z nim pomówić!
Nie zwrócili uwagi na tę przestrogę, ale Winnetou podniósł się w wodzie tak, że go wszyscy mogli zobaczyć i zawołał do nich kilka słów, których nie zrozumiałem. Posłuchali go i zawrócili, a on sam przypłynął na tę stronę. Czekałem na niego nad wodą i powiedziałem, gdy z niej wychodził:
— Dobrze, że odesłałeś wojowników, gdyż byliby ojca twego narazili na niebezpieczeństwo.
— Zabiłeś go tomahawkiem?
— Nie. Zmusił mnie do tego, że go ogłuszyłem, bo nie chciał mi się poddać.
— Mogłeś go zabić! Był przecież w twoim ręku!
— Staram się zawsze oszczędzać wroga, a tem bardziej powinienem był postąpić tak z ojcem Winnetou, umiłowanego przezemnie. Masz tu broń jego! Ty rozstrzygniesz, czy zwyciężyłem, a zarazem czy dotrzymacie słowa wobec mnie i moich towarzyszy.
Wziął podany mu tomahawk i przypatrywał mi się długo, długo. Wzrok jego łagodniał coraz bardziej, wreszcie twarz przybrała wyraz podziwu.
— Co za człowiek z Old Shatterhanda! — zawołał wreszcie — Kto go pojmie?
— Nauczysz się jeszcze mnie pojmować.
— Dajesz mi ten topór, nie wiedząc, czy dochowamy ci słowa! Mógłbyś się nim bronić. Czy wiesz, że w ten sposób oddajesz się w moje ręce?
— Pshaw! Nie boję się, gdyż na wszelki wypadek mam ręce i pięści, a Winnetou nie jest kłamcą, lecz szlachetnym wojownikiem, który słowa nie złamie.
Na to wyciągnął on do mnie rękę i odrzekł z okiem błyszczącym:
— Masz słuszność. Jesteś wolny, a tamte blade twarze również, z wyjątkiem tego, który się Rattler nazywa. Darzysz mnie zaufaniem, więc i ja ci go nie odmawiam.
— Zaufasz mnie tak, jak ja tobie. Zaczekaj tylko trochę. Chodź teraz do ojca!
— Tak, chodź! Muszę go zobaczyć, bo, gdy Old Shatterhand uderzy, to śmierć łatwo może nastąpić, chociażby sam nie miał tego zamiaru.
Poszliśmy do cedru i rozwiązaliśmy ręce wodzowi. Winnetou zbadał go i rzekł:
— Żyje, ale nie prędko się zbudzi i będzie go długo głowa bolała. Nie mogę tutaj pozostać, przyślę mu więc kilku ludzi. Niech mój brat Old Shatterhand pójdzie ze mną!
Pierwszy raz wyraził się o mnie „mój brat“. Ileż razy słyszałem to później z ust jego, a jak poważnie, wiernie i szczerze brzmiało to zawsze!
Poszliśmy znowu ku rzece i przepłynęliśmy na drugą stronę. Czerwonoskórcy czekali na nas na brzegu z niecierpliwością. Widząc nas płynących obok siebie spokojnie, zauważyli nietylko, że byliśmy w zgodzie, lecz musieli także uznać, że niesłusznie byłem przedmiotem ich szyderstwa i śmiechu. Kiedy wyszliśmy na brzeg, rzekł Winnetou, biorąc mnie za rękę, donośnym głosem:
— Old Shatterhand zwyciężył. On i jego trzej towarzysze są wolni!
— Uff, uff, uff! — zawołali Apacze.
Tangua tylko stał i patrzył ponuro przed siebie. Miałem się z nim jeszcze policzyć, gdyż należało go za jego wysiłki, zmierzające do odebrania nam życia, ukarać i to nie tylko z powodu nas, lecz także ze względu na przyszłość i na tych białych, z którymi się jeszcze mógł zetknąć.
Winnetou przeszedł ze mną obok niego, nie rzuciwszy nań okiem i zaprowadził mnie do słupów, do których przywiązani byli moi towarzysze.
— Halleluja! — zawołał Sam. — Jesteśmy ocaleni, już nas nie sprzątną! Człowieku, mężu, przyjacielu, młodzieńcze, greenhornie, jak wam się udało?
Winnetou podał mi swój nóż, mówiąc:
— Odetnij ich! Zasłużyłeś na to, żebyś sam to uczynił.
Zrobiłem to. Ledwie się towarzysze poczuli wolnymi, rzucili się na mnie, wzięli mnie w swoich sześć ramion i zaczęli mnie tak gnieść i dusić, że mnie aż strach zdjął. Sam pocałował mnie nawet w rękę, a z małych oczek kapnęły mu łzy w bór zarostu, gdy mówił:
— Sir, jeśli wam to kiedyś zapomnę, to niech mnie połknie pierwszy niedźwiedź, którego spotkam. Jak zabraliście się do tego? Zniknęliście. Obawialiście się tak wody, że wszyscy myśleli, żeście utonęli.
— Czyż nie powiedziałem: jeśli utonę, będziemy ocaleni?
— Old Shatterhand tak powiedział? — spytał Winnetou. — A więc to wszystko było tylko udane?
— Tak — potwierdziłem.
— Mój brat wiedział, jak to przeprowadzić. Przypuszczam, że popłynął tu pod wodą przeciw prądowi, a potem w dół rzeki. Mój brat nietylko mocny, jak niedźwiedź, lecz także chytry, jak lis na preryi. Kto jest jego wrogiem, ten musi się mieć bardzo na baczności.
— A Winnetou był takim wrogiem?
— Byłem nim, lecz już nie jestem.
— Więc nie wierzysz już temu kłamcy, Tangui, lecz mnie?
Spojrzał na mnie znowu tak poważnie i długo jak na tamtym brzegu, podał mi rękę i odrzekł:
— Twoje oczy są dobre, a twoim rysom obca jest nieuczciwość. Wierzę ci.
Wdziałem zdjęte poprzednio ubranie, wyjąłem z kieszeni puszkę z sardynek i rzekłem:
— Mój brat Winnetou słusznie się na mnie zapatruje. Udowodnię mu to zaraz. Może zna to, co mu teraz pokażę.
Wyjąłem zwinięty kosmyk włosów, wyprostowałem i podałem mu do ręki. W pierwszej chwili sięgnął ręką, lecz go nie dotknął, odstąpił zaskoczony zupełnie tą niespodzianką o krok wstecz i zawołał:
— To włosy z mojej głowy! Kto ci je dał?
— Inczu-czuna wspomniał był, że byliście do drzew przywiązani, gdy naraz dobry Wielki Duch zesłał wam niewidzialnego wybawcę. Tak, on był niewidzialny, gdyż nie mógł się pokazać Keiowehom, lecz teraz niema już potrzeby kryć się przed nimi. Teraz już chyba uwierzysz, że byłem zawsze twym przyjacielem, a nie wrogiem.
— Więc to ty... ty... ty nas odwiązałeś? Więc tobie zawdzięczamy i wolność i życie! — wybuchnął wciąż jeszcze stropiony w wysokim stopniu, chociaż był człowiekiem, którego niczem zresztą nie można było wyprawić w zdumienie, albo zaskoczyć. Następnie wziął mnie za rękę i zaprowadził na miejsce, na którem, obserwując nas ustawicznie, stała jego siostra. Zatrzymał się ze mną przed nią i powiedział:
— Nszo-czi widzi tu dzielnego wojownika, który wyswobodził potajemnie mnie i ojca, kiedy Keiowehowie do drzew nas przywiązali. Niechaj mu podziękuje!
Po tych słowach przycisnął mnie do siebie i pocałował w oba policzki. Ona natomiast podała mi rękę i rzekła tylko jedno słowo:
— Przebacz!
Miała mi podziękować, a tymczasem prosiła o przebaczenie! Dla czego? Zrozumiałem ja dobrze. Wyrządziła mi w duszy krzywdę. Jako ta, która mnie pielęgnowała, powinna była znać mnie lepiej niż drudzy, a mimoto, gdy dla podstępu udawałem tchórzostwo, uwierzyła, że to jest prawda. Uważała mnie za bojaźliwego, niezgrabnego mazgaja i naprawienie tego było dla niej rzeczą ważniejszą od podziękowania, którego się Winnetou od niej domagał. Uścisnąłem jej rękę i odrzekłem:
— Nszo-czi przypomina sobie zapewne wszystko, co jej powiedziałem. Teraz to nastąpiło. Czy moja siostra wierzy od teraz we mnie?
— Wierzę mojemu białemu bratu!
Tangua stał nieopodal, a wściekłość przebijała się w jego twarzy wyraźnie. Przystąpiłem doń i zapytałem patrząc mu ostro w oczy:
— Czy wódz Keiowehów, Tangua, jest kłamcą, czy też miłuje prawdę?
— Chcesz mnie obrazić? — wybuchnął.
— Nie, pragnę tylko wiedzieć, co mam o tobie sądzić. Odpowiadaj więc!
— Niech Old Shatterhand wie, że kocham prawdę.
— Zobaczymy! W takim razie dotrzymujesz słowa, ilekroć coś obiecasz?
— Tak.
— Tak też być musi, bo kto nie czyni tak, jak powie, godzien jest pogardy. Czy pamiętasz jeszcze, co mi przyrzekłeś?
— Kiedy?
— Kiedy byłem jeszcze przywiązany do słupa.
— Wtedy mówiłem o rozmaitych rzeczach.
— To prawda, ale przypomnisz sobie chyba, o których z twych słów szczególnie myślę.
— Nie.
— Wobec tego muszę ci sam przypomnieć. Oto chciałeś się ze mną policzyć.
— Czy rzeczywiście? — zapytał, podnosząc brwi.
— Tak. Powiedziałeś także, że chętnie walczyłbyś ze mną, gdyż wiesz dokładnie, że zmiażdżyłbyś mnie.
Niewątpliwie ton, jakim mówiłem, wywołał w nim przykre wrażenie, gdyż rzekł z namysłem:
— Tego sobie nie przypominam. Old Shatterhand chyba źle mnie zrozumiał.
— Nie. Winnetou był przy tem i poświadczy to.
— Tak — potwierdził wymieniony ochotnie. — Tangua chciał załatwić rachunki z Old Shatterhandem i chełpił się, że gotów jest z nim walczyć, żeby go zmiażdżyć.
— Widzisz więc, że tak wyraziłeś się wtedy. Czy dotrzymasz słowa?
— A ty żądasz tego?
— Tak. Nazwałeś mnie żabą, pozbawioną odwagi. Oczerniałeś mnie i starałeś się ze wszystkich sił do zguby naszej doprowadzić. Kto jest na tyle zuchwały, żeby robić coś takiego, ten musi też mieć odwagę bronić się przedemną.
— Pshaw! Walczę tylko z wodzami!
— Ja jestem wodzem!
— Udowodnij to!
— Pięknie! Uczynię to w ten sposób, że powieszę cię sznurem tam na pierwszem drzewie, jeśli się będziesz wzdragał policzyć się ze mną.
Groźba powieszenia jest dla Indyanina chyba najcięższą obelgą. To też Tangua natychmiast wyrwał nóż z za pasa i wrzasnął:
— Psie, mam cię przebić?
— Możesz, lecz nie tak, jak teraz zamierzasz, tylko w uczciwej walce, pierś przy piersi i nóż przeciw nożowi.
— Ani mi się śni! Z Old Shatterhandem nic nie chcę mieć do czynienia!
— Ale gdy byłem przywiązany i nie mogłem się bronić, to miałeś do czynienia, ty tchórzu!
Chciał się na mnie rzucić, ale Winnetou stanął pomiędzy nim a mną i powiedział:
— Mój brat, Old Shatterhand, ma słuszność. Tangua oczernił go i pragnął mu zapłacić za wszystkie krzywdy, sobie wyrządzone. Jeżeli nie dotrzyma słowa, to jest tchórzem istotnie i zasługuje na wykluczenie ze szczepu. Rzecz tę należy rozstrzygnąć natychmiast, gdyż nikt nie powinien zarzucić Apaczom, że tchórze są ich gośćmi. Jak zamierza postąpić wódz Keiowehów?
Tangua rzucił okiem dokoła. Apaczów było prawie cztery razy tylu, co Keiowehów, a oprócz tego znajdowali się drudzy na terytoryum pierwszych. Nie podobna było dopuścić do sporu między obu szczepami teraz, kiedy miał zapłacić taki okup i kiedy właściwie był na pół jeńcem.
— Namyślę się nad tem. — odrzekł wymijająco.
— Mężny wojownik nie potrzebuje się namyślać. Albo się zgodzisz na walkę, albo przylgnie do ciebie nazwa tchórza.
Na to poderwał się obrażony i wrzasnął:
— Tangua tchórzem? Kto tak twierdzi, temu nóż wbiję w piersi!
— Ja tak powiadam — rzekł Winnetou dumnie i spokojnie — jeśli nie dotrzymasz słowa, danego Old Shatterhandowi.
— Dotrzymam!
— Więc gotów jesteś z nim walczyć?
— Tak.
— I natychmiast?
— Natychmiast! Pragnę jak najprędzej zobaczyć krew jego.
— Dobrze. Teraz należy postanowić, jakiej broni użyjecie w tej walce.
— Kto ma to postanowić?
— Old Shatterhand.
— Dlaczego?
— Ponieważ ty go obraziłeś.
— Nie, ja powinienem oznaczyć broń.
— Ty?
— Tak, ja, gdyż on mnie obraził, a ja jestem wodzem, gdy tymczasem on zwykłym białym. Jestem więc czemś o wiele ważniejszem od niego.
— Old Shatterhand jest czemś więcej od czerwonego dowódcy.
— On też tak twierdzi, ale tego udowodnić nie zdołał. Groźba nie jest dowodem.
Rozstrzygnąłem tę kwestyę:
— Niech Tangua wybiera; mnie wszystko jedno, jaką go bronią zwyciężę.
— Ty mnie nie zwyciężysz! — ryknął do mnie. — Czy sądzisz, że zgodzę się na walkę na pięści, w której ty każdego powalisz, albo nóż, którym przebiłeś Noża-pioruna, albo tomahawk, który się nawet dla Inczu-czuny zgubnym okazał?
— A cóż?
— Będziemy strzelać do siebie, a moja kula ugrzęźnie ci w sercu!
— Dobrze, przystaję z ochotą. Ale czy mój brat Winnetou słyszał, do czego teraz przyznał się Tangua?
— Co takiego?
— Że walczyłem z Nożem-piorunem i że go zakłułem w tym celu, aby Apaczów uwolnić od słupa męczeńskiego, ale Tangua przeczył temu aż dotąd. Wszyscy teraz przekonali się, że miałem słuszność, nazywając go kłamcą.
— Kłamcą? — huknął na mnie Keioweh. — Życiem mi za to zapłacisz! Prędzej podajcie mu strzelbę! Niech się walka rozpocznie natychmiast, żebym tego psa ujadającego zmusił do milczenia!
Trzymał swoją strzelbę w ręku. Winnetou posłał Apacza do puebla po moją rusznicę i amunicyę, którą, nim mnie pojmano, nosiłem przy sobie. Wszystko zachowano starannie, gdyż Winnetou, pomimo że mnie za swego wroga uważał, zajmował się mną bardzo żywo. Następnie zwrócił się do mnie z temi słowy:
— Niech mój biały brat powie, z jakiego oddalenia, oraz ile strzałów macie dać.
— Mnie wszystko jedno. — odrzekłem. — Kto broń wybierał, niechaj i to rozstrzygnie.
— Tak, ja rozstrzygam. — rzekł Tangua. — Dwieście kroków i tyle strzałów, dopóki jeden z nas nie padnie i nie zdoła się już podnieść.
— Dobrze — powiedział Winnetou. — Ja będę uważał. Będziecie naprzemian strzelali. Ja stanę obok ze strzelbą i wpakuję kulę w łeb temu, który się ośmieli ten porządek złamać. Ale kto ma strzał pierwszy?
— Naturalnie, że ja! — zawołał Keioweh.
Winnetou potrząsnął niechętnie głową i rzekł:
— Tangua zabiera wszystkie korzyści dla siebie. Old Shatterhand ma pierwszy strzał.
— Nie! — odparłem — Niech się stanie według jego życzenia. On da jeden strzał, potem ja drugi i będzie po wszystkiem.
— Nie! — odrzekł Tangua. — Strzelamy, dopóki jeden z nas nie padnie!
— Oczywiście, ponieważ pierwszy mój strzał rozciągnie cię na ziemi.
— Chełpliwiec!
— Pshaw! Właściwie powinienbym ciebie zabić, ale tego nie zrobię. Najmniejszą karą za to, co uczyniłeś, będzie to, że cię okulawię. Strzaskam ci prawe kolano; zapamiętaj to sobie!
— Czyście słyszeli? — zaśmiał się. — Ta blada twarz, którą właśni przyjaciele nazywają greenhornem, zapowiada, że z odległości dwustu kroków strzeli mi w kolano! Wyśmiejcie go wojownicy, wyśmiejcie!
Spojrzał dokoła, ale nikt się nie zaśmiał. Wobec tego mówił sam dalej:
— Wy się jego boicie! Ja wam pokażę, że sobie kpię z niego. Chodźcie, odmierzmy dwieście kroków!
W czasie tego przyniesiono mi rusznicę. Zbadawszy ją, przekonałem się, że jest w dobrym stanie, że obie lufy nabite. Dla pewności wystrzeliłem obie kule i nabiłem na nowo tak starannie, jak tego wymagało obecne położenie. Wtem zbliżył się do mnie Sam z temi słowy:
— Mam dla was sto zapytań, a nie znajduję sposobności do tego. Na razie tylko jedno. Czy rzeczywiście chcecie tego draba trafić w kolano?
— Tak.
— Tylko?
— To dostateczna już kara.
— Nie, napewno nie! Takie plugastwo należy tępić, jeśli się nie mylę. Zważcież tylko, co on zawinił, ile się już złego stało przez to jedynie, że chciał konie ukraść Apaczom!
— Temu winni biali conajmniej tak samo, ponieważ go namówili do tego.
— Niechby się był nie dał namówić! Na waszem miejscu wpakowałbym mu kulę w łeb. On z pewnością będzie mierzył w waszą głowę!
— Albo w piersi. Jestem tego pewien.
— Ale nie trafi. Pukawka tego draba nic nie warta.
Odmierzono już odległość, ustawiliśmy się więc na punktach krańcowych. Byłem spokojny, jak zwykle, a Tangua wyczerpywał cały swój zapas obelg, których powtórzyć niepodobna. Niezadowolony z tego Winnetou, który stał nieco z boku pomiędzy nami, rzekł:
— Niechaj wódz Keiowehów milczy i uważa! Liczę do trzech, a potem dopiero wolno strzelić, ale kto prędzej strzeli, dostanie odemnie kulą.
Łatwo sobie wyobrazić, że wszyscy obecni byli w najwyższem napięciu. Ustawili się w dwa rzędy po prawej i lewej stronie tak, że utworzyli szeroką ulicę, której końce myśmy oznaczali. Zapanowała głęboka cisza.
— Niech wódz Keiowehów zaczyna — rzekł Winnetou — raz... dwa... trzy!
Stałem spokojnie, zwrócony do przeciwnika całą szerokością ciała. Ten złożył się zaraz za pierwszem słowem Winnetou, mierzył starannie i wypalił. Kula przeleciała tuż koło mnie. Nikt nie krzyknął z powodu tego wystrzału.
— Teraz strzela Old Shatterhand — wezwał mnie Winnetou. — Raz... dwa...
— Zaraz! — przerwałem mu. — Ja stałem naprzeciwko wodza Keiowehów rzetelnie i prosto, on zaś po części odwraca się i staje ku mnie nie twarzą, lecz bokiem.
— To mi wolno! — odparł. — Kto mi zabroni? Tego nie określono, jak mamy stawać.
— To prawda i Tangua może taką zająć postawę, jak mu się spodoba. Nadstawi mi wązką stronę ciała, sądząc, że nie tak łatwo go trafię, ale się myli, bo nie chybię bezwarunkowo. Mógłbym wypalić, nie mówiąc ani słowa, ale chcę być względem niego uczciwym. Ma dostać kulę w prawe kolano, ale to może tylko wówczas nastąpić, gdy zwróci się do mnie twarzą. Jeśli jednak stać będzie bokiem, to kula rozstrzaska mu oba kolana. Oto cała różnica. Niechaj robi teraz, co chce; ja go ostrzegłem.
— Strzelaj kulami, a nie słowami! — szydził i nie zważając na moją przestrogę, nie zmienił bocznej pozycyi.
— Old Shatterhand strzela — powtórzył Winnetou. — Raz... dwa... trzy!
Huknął strzał, Tangua wydał głośny okrzyk, puścił strzelbę z ręki roztworzył ramiona i runął na ziemię.
— Uff, uff, uff! — zawołano ze wszystkich stron i zaczęto się cisnąć, aby zobaczyć, gdzie trafiłem.
Ja podszedłem także, a wszyscy rozstąpili się z szacunkiem.
— W oba kolana, w oba kolana! — mówiono na prawo i lewo.
Kiedy przystąpiłem do Tanguy, leżał skomląc na ziemi. Winnetou klęczał już przy nim i badał ranę. Spostrzegłszy, że się zbliżam, rzekł:
— Kula poszła zupełnie tak, jak przepowiedział mój biały brat; oba kolana strzaskane. Tangua już nigdy nie wyjedzie konno, aby rzucić okiem na rumaki innych szczepów.
Ujrzawszy mnie, rzucił raniony na mnie całą falę przezwisk. Huknąłem na niego tak, że zamilkł na chwilę i rzekłem:
— Przestrzegłem cię, lecz ty nie usłuchałeś. Sam jesteś temu winien.
Nie śmiał jęczeć, gdyż Indyaninowi nie wolno tego robić nawet w bolu największym. Zagryzł wargi patrzył przed siebie ponuro, a potem zgrzytnął:
— Jestem zraniony i nie mogę wrócić do domu; muszę u Apaczów pozostać.
Na to potrząsnął Winnetou głową i rzekł bardzo stanowczo:
— Musisz wrócić do domu, gdyż nie mamy miejsca dla złodziei naszych koni i morderców naszych wojowników. Nie zemściliśmy się krwawo i zadowolniliśmy się zwierzętami i rzeczami. Więcej żądać nie możesz. Keioweh nie należy do naszego puebla.
— Ależ ja nie będę mógł usiedzieć na koniu!
— Old Shatterhand był ciężej zraniony i też nie mógł jechać na koniu, a musiał tu się dostać. Myśl o nim często! To ci się przyda. Keiowehowie chcieli nas dzisiaj opuścić; niech to uczynią, gdyż kogo z nich spotkamy jutro w pobliżu naszych pastwisk, z tym obejdziemy się tak, jak wedle ich życzenia mieliśmy postąpić z Old Shatterhandem. Powiedziałem. Howgh!
Wziął mnie za rękę i odszedł. Wydostawszy się ze ścisku, ujrzeliśmy Inczu-czunę płynącego rzeką z dwoma wysłanymi doń ludźmi. Winnetou pospieszył nad rzekę, a ja udałem się do Sama Hawkensa, Dicka Stone’a i Willa Parkera.
— Nareszcie, nareszcie będziemy was mieli dla siebie! — rzekł pierwszy z nich. — Powiedzcie nam zaraz przedewszystkiem, jakie to włosy pokazywaliście Winnetou?
— Które mu sam odciąłem.
— Kiedy?
— Gdy uwolniłem go razem z ojcem.
— To wy... do wszystkich dyabłów... wy... wy, greenhorn mielibyście ich uwolnić?
— Oczywiście.
— Nie powiedziawszy nam o tem ani słowa?
— To było zbyteczne!
— Ale jakże dokonaliście tego?
— Tak, jak to greenhorny czynią.
— Mówcie rozsądnie, sir! To było nadzwyczaj trudne!
— Tak, wątpiliście nawet, czyby się wam udało.
— No, a wam się udało! Albo ja nie mam rozumu, albo przestał mi działać!
— To pierwsze, Samie, to pierwsze!
— Nie róbcie głupich dowcipów! Taki chytrzec! Odwiązuje od słupów męczeńskich wodzów i nosi z sobą kosmyk cudotwórcy, nie zdradzając się z tem ani słowem! A taką ma twarz uczciwą! Z tego tylko widać, że nie należy właśnie nikomu wierzyć! A jakże tam dziś było? Niektóre rzeczy są dla mnie niejasne. Utonęliście i nagle pojawiliście się znowu!
Opowiedziałem mu wszystko, a gdy skończyłem, zawołał on:
— Człowiecze, przyjacielu, greenhornie, straszny z was hultaj, jeśli się nie mylę! Muszę was znowu zapytać, czy nie byliście jeszcze nigdy na Zachodzie?
— Nie.
— Ani wogóle w Stanach Zjednoczonych?
— Nie.
— To niech was dyabeł zrozumie, bo ja nie potrafię! Jesteście we wszystkiem początkującym, a zarazem ukończonym. Nie widziałem jeszcze takiego dziwoląga. Muszę was pochwalić, naprawdę pochwalić. Poczynaliście sobie sprytnie, hi! hi! hi! Nasze życie wisiało rzeczywiście na włosku. Ale niech wam ta pochwała nie zawróci głowy, bo będziecie robić głupstwa jeszcze większe. Dziwiłoby mnie to naprawdę, gdybyście kiedy zostali użytecznym westmanem!
Byłby dalej mówił w tym tonie, ale nadeszli Winnetou i Inczu-czuna. Wódz patrzył na mnie przez długą chwilę, jak przedtem syn i powiedział:
— Słyszałem o wszystkiem od Winnetou. Jesteście wolni, a nam przebaczcie. Jesteś bardzo dzielnym i podstępnym wojownikiem i zwyciężysz niejednego wroga. Czy zapalisz z nami kalumet pokoju?
— Owszem, chciałbym być waszym przyjacielem i bratem!
— To chodźcie teraz ze mną i córką moją Nszo-czi do puebla! Wyznaczę mojemu zwycięzcy godne pomieszkanie. Winnetou zostanie tu, aby dopilnować porządku.
Weszliśmy z nim i z Nszo-czi, jako wolni ludzie na zamkową piramidę, którą opuszczaliśmy jako jeńcy, wleczeni na śmierć.



ROZDZIAŁ V.
„Piękny Dzień.“

Wróciwszy teraz do puebla, zobaczyłem, jaka to była silna i olbrzymia budowla kamienna. Zwykle uważa się ludy amerykańskie za niekulturalne, ale ludzie, którzy umieli poruszyć takie masy skalne i spiętrzyć je w tak niezdobytą dla broni owoczesnej twierdzę, nie mogli znajdować się na najniższym stopniu kultury. Co do tego, że te narody istniały dawniej i że Indyanie nie są bynajmniej ich potomkami, jak powszechnie utrzymują, to nie chcę ani przyznawać słuszności temu mniemaniu, ani go zaprzeczać; gdyby jednak nawet tak było, to niema w tem jeszcze powodu do twierdzenia, jakoby Indyanie nie byli zdolni w rozwoju postępować. Oczywiście, jeśli się nie da im na to miejsca, ani czasu, to muszą podupaść i wyginąć.
Wspięliśmy się przy pomocy drabin na trzecią platformę, za którą leżały najlepsze ubikacye puebla. Tu mieszkał Inczu-czuna z obojgiem dziećmi i tu wyznaczono dla nas mieszkanie.
Moje było obszerne. Wprawdzie i ono nie miało okien i światło wpadało drzwiami, ale te były tak wysokie i szerokie, że było dość jasno. Komnata była pusta, ale Nszo-czi umeblowała ją niebawem tak dobrze futrami, kocami i różnymi sprzętami, że było mi daleko wygodniej, niżby w danych warunkach się zdawało. Hawkens, Stone i Parker otrzymali razem taką samą komnatę.
Gdy mój pokój gościnny był już na tyle urządzony, że mogłem doń wejść, przyniosła mi Nszo-czi przepysznie rzeźbioną fajkę pokoju i tytoń. Sama mi ją napchała i zapaliła. Gdy pociągnąłem raz i drugi, rzekła:
— Ten kalumet przysyła ci mój ojciec, Inczu-czuna. On sam przywiózł na to świętą glinę z kamieniołomów, a ja wyrzeźbiłam tę głowicę. Nie była jeszcze w niczyich ustach, prosimy cię, żebyś przyjął ją od nas na własność, a paląc z niej, żebyś o nas pamiętał.
— Wielką jest wasza dobroć — odrzekłem — lecz mnie prawie zawstydza, gdyż nie mam się czem odwzajemnić.
— Dałeś nam już tak wiele, że nie zdołamy ci się za to odwdzięczyć, uratowałeś kilkakrotnie życie Inczu-czuny i Winnetou! Obydwaj kilka razy byli w twym ręku, a ty ich nie zabiłeś. Dziś mogłeś znowu pozbawić życia Inczu-czunę, nie narażając się na żadną karę, a jednak tego nie uczyniłeś. Za to pozyskałeś sobie nasze serca, a pozwól też naszym wojownikom uważać cię za brata.
— Jeśliby się to stało, spełniłoby się moje największe życzenie. Inczu-czuna jest wielce sławnym wodzem i wojownikiem, a Winnetou polubiłem zaraz od pierwszej chwili. Jest to dla mnie wielkim zaszczytem, lecz równie wielką radością, że będą mnie nazywali bratem takich mężów. Pragnę tylko, żeby moich towarzyszy także spotkał ten zaszczyt.
— Jeśli zechcą, będą uważani za rodowitych Apaczów.
— Dziękujemy wam za to. A więc to ty sama wyrzeźbiłaś tę fajkę ze świętej gliny? Cóż za zręczność posiadasz w rękach!
Pokraśniała na tę pochwałę i rzekła:
— Wiem, że żony i córki bladych twarzy więcej umieją sztuk i zręczniejsze są od nas. Podam ci teraz jeszcze coś.
Wyszła i przyniosła moje rewolwery, nóż, amunicyę i inne przedmioty, które się nie znajdowały w kieszeniach, gdyż stamtąd nie zabrano mi niczego, nawet gdy byłem w niewoli. Podziękowałem, stwierdzając zarazem, że niczego nie brakuje i zapytałem:
— Czy moi towarzysze otrzymają także napowrót swą własność?
— Rozumie się. Niewątpliwie dostali już nawet, gdyż kiedy ja ciebie tu obsługuję, stara się o nich Inczu-czuna.
— A co tam z naszymi końmi?
— Są także. Ty będziesz jeździł na swoim, a Sam Hawkens także na swojej Mary.
— Ach! Wiesz, jak się ten muł nazywa?
— Tak. Znam także imię jego starej flinty. Nie powiedziałam ci tego, że często z nim rozmawiałam. To bardzo żartobliwy człowiek, ale też i dzielny wojownik.
— Tak, jest nim, a nawet czemś więcej, bo wiernym i zdolnym do ofiar towarzyszem, którego trudno nie kochać. Ale muszę cię jeszcze o coś zapytać. Czy dasz mi szczerą odpowiedź?
— Nszo-czi nigdy nie kłamie! — odparła z dumą, ale poprostu. — Najmniej zaś tobie mogłaby powiedzieć nieprawdę.
— Wasi wojownicy odebrali Keiowehom wszystko, co mieli z sobą?
— Tak.
— A moim trzem towarzyszom także?
— Tak.
— A dla czego mnie zostawiono to, co było w kieszeniach?
— Bo tak kazał mój brat Winnetou.
— Czy wiesz, czemu wydał taki rozkaz?
— Bo cię miłował.
— Pomimo że uważał mnie za swego wroga?
— Tak. Powiedziałeś przedtem, że polubiłeś go zaraz od pierwszej chwili, to samo zaszło u niego w stosunku do ciebie. Bardzo mu było przykro, że musiał cię uważać za wroga i to nie tylko za wroga...
Zatrzymała się w obawie, że powie coś, co mogłoby mnie obrazić.
— Mów dalej! — prosiłem.
— Nie.
— To ja skończę za ciebie. To, że widzieć musiał we mnie swego wroga, zapewne nie dolegało mu tak bardzo, gdyż nawet wróg zasługuje na szacunek, ale on sądził, że jestem kłamcą, fałszywym i podstępnym człowiekiem. Prawda?
— Słusznie się domyślasz.
— Jest nadzieja, że uzna swą pomyłkę w tym względzie. A teraz jeszcze jedno pytanie: Co słychać z Rattlerem, mordercą Kleki-petry?
— Przywiązują go właśnie do słupa męczeńskiego.
— Co? Teraz? Teraz właśnie?
— Tak.
— I o tem ja nic nie wiem? Czemu to zamilczano przedemną?
— Winnetou tak żądał.
— Tak? Dlaczego?
— Przypuszczał, że oczy twoje nie będą mogły na to patrzeć, a uszy tego wysłuchać.
— Co do tego nie pomylił się prawdopodobnie, a jednak może potrafiłbym na to patrzeć i słuchać tego, jeśliby uwzględniono moje życzenie.
— Jakie?
— Powiedz mi najpierw, gdzie się tortury odbędą!
— Tam na dole nad rzeką, gdzie ty się znajdowałeś poprzednio. Inczu-czuna odprowadził was, żebyście przy tem nie byli.
— Ale ja chcę być przy tem! Jakie przeznaczono dlań męki?
— Wszystkie, jakie zwyczajnie zadaje się jeńcom. To najgorsza blada twarz ze wszystkich, jakie kiedykolwiek wpadły w ręce Apaczom. Bez żadnego powodu zamordował Białego Ojca, którego czciliśmy wszyscy i kochali, nauczyciela Winnetou i dla tego nie umrze tylko wskutek kilku męczarni, lecz wojownicy spróbują na nim po kolei wszystkich mąk, jakie znamy.
— To być nie powinno; to nieludzkie!
— On na to zasłużył!
— Czy mogłabyś patrzeć na to?
— Tak.
— Ty, dziewczyna?
Długie jej rzęsy opadły na oczy. Spuściła na kilka chwil wzrok ku ziemi, potem podniosła go, spojrzała mi w twarz poważnie, prawie z wyrzutem i rzekła:
— Ty się temu dziwisz?
— Tak. Kobieta nie powinna znieść takiego widoku.
— Czy tak jest u was?
— Tak.
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Mówisz nieprawdę, a kłamcą przecież nie jesteś, gdyż wypowiadasz ją nie naumyślnie, lecz nieświadomie. Ty się mylisz.
— Więc ty twierdzisz coś przeciwnego?
— Tak.
— W takim razie znasz chyba lepiej odemnie nasze kobiety i dziewczęta!
— A może ty ich nie znasz! Gdy wasi zbrodniarze stają przed sędzią, to drugim wolno tego słuchać. Tak?
— Tak jest.
— Opowiadano mi, że tam bywa więcej słuchaczek niźli słuchaczy. Czy tam jest miejsce dla skwaw? Czy to ładnie z jej strony, że ściąga ją tam ciekawość?
— Nie.
— A gdy u was tracą mordercę, gdy go wieszają, lub głowę mu ucinają, czy niema przytem białych niewiast?
— Tak bywało dawniej.
— A teraz im zakazano?
— Tak.
— A mężczyznom także?
— Tak.
— A więc nikomu nie wolno! Gdyby jeszcze było wolno, przychodziłyby i one. O, kobiety białych twarzy nie są tak delikatne, jak sądzisz. One doskonale znoszą ból, ale ból, który cierpią drudzy ludzie, albo zwierzęta. Nie byłam u was, ale opowiadał mi to Kleki-petra. Potem Winnetou był w wielkich miastach Wschodu, a gdy powrócił, opowiadał mi wszystko, na co patrzył i co zauważył. Czy wiesz, co wasze kobiety robią ze zwierzętami, które gotują, smażą i jedzą?
— No?
— Zdejmują z nich żywcem skórę[9], wyrywają im jeszcze za życia kiszki[10] i wrzucają je jeszcze do wrzącej wody. A czy wiadomo ci, co robią lekarze białych?
— Co?
— Wrzucają żywe psy do wrzącej wody, aby się dowiedzieć, jak długo będą jeszcze potem żyły, i zdejmują z nich poparzoną skórę. Wycinają im oczy i języki, otwierają brzuchy i męczą je na różne inne sposoby, aby potem robić z tego książki.
— To są wiwisekcye, przeprowadzane dla wiedzy.
— Wiedzy? Kleki-petra był także moim nauczycielem, dla tego wiem, co chcesz przez to słowo powiedzieć. Jak też Wielki Duch patrzy na tę wiedzę, która bez śmiertelnych mąk zwierząt niczego nie potrafi nauczyć? I takie męczarnie wyprawiają wasi lekarze w swoich domach, gdzie także ich żony mieszkają i muszą się na to patrzeć! Czy może nie słyszą, jak dręczone zwierzęta wyją z boleści? Czy wasze skwawy nie trzymają ptaków w klatkach? Czy one nie wiedzą, jaka to męka dla ptaka? Czy wasze niewiasty nie siedzą tysiącami na wyścigach i nie radują się, jak zajeżdżają konie na śmierć? Czy nie są obecne skwawy tam, gdzie się kaleczą bokserzy? Jestem młodą, niedoświadczoną, dziewczyną, którą zaliczacie do „dzikich,“ ale mogłabym ci powiedzieć nie jedno jeszcze, co robią jeszcze wasze delikatne skwawy, nie odczuwając przytem dreszczów, których ja doznaję. Policz te tysiące wiotkich, pięknych, białych niewiast, które z uśmiechem na ustach stały, gdy męczono ich niewolników, lub ćwiczono na śmierć czarną służebnicę! A tutaj mamy zbrodniarza, mordercę, który powinien umrzeć tak, jak na to zasłużył. Ja chcę być świadkiem tego, a ty to potępiasz! Czy to istotnie złe z mej strony, że potrafię spokojnie patrzeć na śmierć takiego człowieka? A gdyby nawet było to niedobrem, to kto ponosi winę tego, że czerwoni przyzwyczaili swe oczy do takich rzeczy? Czyż to nie biali zmuszają nas do odpłacania za ich okrucieństwa srogością?
— Wątpię, czyby biały sędzia skazał pojmanego Indyanina na pal męczeński.
— Sędzia? Nie gniewaj się, gdy wypowiem słowo, słyszane tyle razy z ust Hawkensa: greenhorn! Ty nie znasz Zachodu. Gdzie tu masz sędziów, ludzi, których tym wyrazem obejmujesz. Silny jest sędzią, a słabego się sądzi. Posłuchaj, co się stało u ognisk obozowych bladych twarzy! Czy niezliczeni Indyanie, którzy padli w walce z białymi napastnikami, zginęli wszyscy prędko od kuli, lub noża? Wielu z nich na śmierć zamęczono, choć nie zrobili nic złego, bronili tylko praw swoich! Postanowiono u nas, żeby zginął morderca, który na tę karę zasłużył, a ja mam odwracać oczy dlatego, że jestem skwaw, dziewczyną? My także byłyśmy niegdyś inne, ale wy nauczyliście nas patrzeć na krew i nie drgnąć przytem powieką. Pójdę i będę obecna, kiedy morderca Kleki-petry poniesie zasłużoną karę!
Poznałem tę piękną, młodą, Indyankę jako cichą, łagodną, istotę, a teraz stała przedemną z błyszczącemi oczyma i płonącemi policzkami, żywy obraz bogini zemsty, nieprzystępnej dla miłosierdzia. Wydała mi się niemal piękniejszą, niż przedtem. Czy należało ją za to potępić? Czy nie miała słuszności?
— To idź, — rzekłem — ale ja także pójdę.
— Zostań lepiej tu! — prosiła tonem, już zupełnie innym. — Inczu-czuna i Winnetou nie będą zadowoleni z twego przybycia.
— Czy będą się na mnie gniewali?
— Nie. Nie życzą sobie tego, ale ci nie zakażą; jesteś nam bratem.
— Więc pójdę, a oni mi to wybaczą.
Wyszedłszy z nią na platformę, zastałem tam Sama Hawkensa. Palił krótką sawannową fajeczkę, ponieważ także dostał tytoniu.
— Teraz jest całkiem inna rzecz, sir — rzekł, krząkając z zadowoleniem. — Być najpierw jeńcem, a potem grać wielkiego pana, to chyba różnica. Jakżeż wam w nowych warunkach?
— Dziękuję, dobrze — odrzekłem.
— Mnie także doskonale. Wódz nas sam obsługiwał. To przecież ładnie, jeśli się nie mylę.
— Gdzie teraz Inczu-czuna?
— Poszedł znowu nad rzekę.
— Czy wiecie, co tam teraz się dzieje?
— Domyślam się.
— No, co?
— Czułe pożegnanie z miłymi Keiowehami.
— To mniej.
— A cóż?
— Męczą Rattlera.
— Męczą Rattlera? A nas tutaj zaprowadzili? Ja muszę być także przytem! Chodźcie, sir, zejdźmy tam prędko!
— Powoli! Czy potraficie patrzeć na takie sceny i dreszcz was nie odpędzi?
— Patrzeć? Dreszcz? Jaki z was jednak greenhorn, kochany sir! Gdy zabawicie dłużej na Zachodzie, nie będziecie myśleli o dreszczach. Ten drab na śmierć zasłużył i tracą go na sposób indyański.
— Ależ to okrucieństwo!
— Pshaw! Nie mówcie o okrucieństwie w wypadku takiego osobnika! Umrzeć przecież musi! A może się i na to nie godzicie?
— O tak, ale niech się z nim krótko załatwią! To przecież człowiek!
— Człowiek, mordujący drugiego, który mu nic a nic złego nie zrobił, to już nie człowiek. Był pijany, jak bydlę.
— To okoliczność łagodząca. Nie wiedział już, co czyni.
— Nie dajcie się wyśmiać! Tak, tam u was w starym kraju zasiadają panowie prawnicy i każdemu, komu się spodoba popełnić zbrodnię w stanie opilstwa, liczą wódkę jako okoliczność łagodzącą. Zaostrzyć powinni karę, sir, zaostrzyć! Kto się tak bezmyślnie upije, że rzuca się na bliźniego, jak dzikie zwierzę, tego należałoby ukarać podwójnie. Nie mam ani odrobiny współczucia dla tego Rattlera. Pomyślcie tylko, jak on się z wami obchodził!
— Myślę o tem, ale ja jestem chrześcijanin, a nie Indyanin. Spróbuję, może uzyskam dla niego śmierć szybką.
— Dajcie temu spokój, sir! Najpierw on na to nie zasługuje, a powtóre wszelkie wasze wysiłki będą daremne. Kleki-petra był nauczycielem, duchownym ojcem plemienia, a śmierć jego jest niepowetowaną stratą dla Apaczów, morderstwo zaś zostało popełnione bez żadnego powodu. Dlatego nie uda się skłonić czerwonych do pobłażliwości.
— A ja jednak spróbuję!
— Ale daremnie!
— W takim razie wpakuję Rattlerowi kulę w serce.
— Aby zakończyć jego męczarnie? Nie czyńcie tego na miłość boską! Usposobilibyście wrogo dla siebie całe plemię, które ma prawo oznaczania rodzaju kary, a jeśli pozbawicie je tego prawa, to natychmiast będzie już po naszej młodej przyjaźni. A więc idziecie?
— Tak.
— Pięknie; ale nie róbcie głupstw! Zawołam Dicka i Willa.
Zniknął w mieszkaniu i ukazał się wkrótce z obydwoma wymienionymi. Razem zeszliśmy z pięter. Nszo-czi poszła była naprzód i już nie było jej widać. Wchodząc z bocznej doliny na główną nad Rio Pecos, nie zastaliśmy już Keiowehów, którzy odjechali ze swoim zranionym wodzem. Inczu-czuna był na tyle rozumny, że wysłał za nimi potajemnie wywiadowców, gdyż mogła ich wziąć chętka powrócić niepostrzeżenie, aby się zemścić.
Wspomniałem już, że tam na placu stał nasz wóz z wołami. Apacze otoczyli go dokoła. Inczu-czuna i Winnetou stali obok, a przy nich Nszo-czi, która rozmawiała z bratem. Jakkolwiek córka wodza, nie śmiała mieszać się do spraw męskich, a jeśli teraz nie znajdowała się przy kobietach, to musiało w tem tkwić coś ważnego, o czem bratu chciała powiedzieć. Widząc nas nadchodzących, zwróciła na nas jego uwagę i cofnęła się potem do kobiet. Mówiła z nim zatem o nas. Winnetou przebił się przez krąg wojowników, wyszedł naprzeciw nas i rzekł poważnie:
— Czemu moi biali bracia nie zostali na górze w pueblu? Czy nie podobają im się mieszkania?
— Podobają się i dziękujemy za troskliwość czerwonemu bratu: — odrzekłem. — Przychodzimy, gdyż słyszeliśmy, że Rattler ma teraz ponieść śmierć. Czy tak?
— Tak.
— Ależ ja go nie widzę!
— Leży na wozie przy zwłokach zamordowanego.
— Jaki mu rodzaj śmierci przeznaczono?
— Śmierć w męczarniach.
— Czy to nieodwołalnie postanowione?
— Tak.
— Oko moje takiej śmierci nie zniesie!
— Dla tego mój ojciec, Inczu-czuna, zaprowadził was do puebla. Czemu zjawiliście się znowu tutaj, skoro wzrok wasz na coś podobnego nie potrafi patrzeć?
— Spodziewam się, że będę mógł być obecnym przy jego śmierci i nie odwrócę się ze zgrozą. Religia moja nakazuje mi wstawić się za Rattlerem.
— Twoja religia? Czy nie jest ona i jego religią?
— Tak.
— Czy on postępował według jej przykazań?
— Niestety, nie.
— Więc nie potrzebujesz spełniać ich względem niego. Twoja i jego religia zakazuje zabijać, a on mordował mimoto, nie można więc do niego stosować jej nauk.
— Nie mogę się kierować tem, co on zrobił. Muszę spełnić moją powinność, nie pytając o zapatrywania i czyny drugich ludzi. Proszę usilnie, byście złagodzili swoją surowość i pozwolili temu człowiekowi umrzeć śmiercią prędką.
— Co raz postanowiono, to się musi wykonać.
— Bezwarunkowo?
— Tak.
— Więc niema środka na spełnienie mojego życzenia?
Popatrzył w ziemię poważnie i z namysłem, a potem odrzekł:
— Jest tylko jeden.
— Jaki?
— Zanim go podam memu białemu bratu, muszę poprosić, żeby go nie użył, gdyż zaszkodziłoby ci to bardzo u moich wojowników.
— O ile?
— Nie ceniliby cię już tak, jakbym sam tego pragnął ze względu na ciebie.
— Czy to środek niehonorowy i na pogardę zasługujący?
— Wedle pojęć czerwonych mężów.
— Cóż to za środek?
— Gdybyś się powołał na naszą wdzięczność.
— Ach! Tego nikt rzetelny nie uczyni!
— Nie. Zawdzięczamy ci nasze życie. Powołując się na to, zniewoliłbyś mnie i ojca mego, Inczu-czunę, do zajęcia się twojem życzeniem.
— W jaki sposób?
— Odbylibyśmy nową naradę i na niej przemawialibyśmy tak za tobą, że wojownicy musieliby uznać wdzięczność, której się domagasz. Wówczas straciłoby wartość wszystko, czego z taką chlubą dla siebie dokonałeś. Czy ten Rattler godzien takiej ofiary?
— Pewnie, że nie!
— Brat mój słyszał, że mówię z nim szczerze. Wiem, jakie uczucia i myśli przenikają jego serce, ale moi wojownicy pojąć tego nie mogą. Gardziliby człowiekiem, któryby żądał takiego dowodu wdzięczności. Czy Old Shatterhand, który mógłby zostać najsławniejszym wojownikiem Apaczów, ma od nas odejść dla tego, że wojownicy spluwaliby przed nim?
Trudno było na to odpowiedzieć. Serce nakazywało obstawać przy próbie, ale rozum, a raczej duma sprzeciwiała się temu. Winnetou współczuł z moją wewnętrzną rozterką, bo powiedział:
— Pomówię z ojcem, a mój brat niech tu zaczeka!
Odszedł.
— Nie róbcie głupstw, sir! — tłumaczył Sam. — Nie domyślacie się, że to wstawiennictwo możecie życiem przypłacić.
— To chyba nie!
— O i owszem! To prawda, że czerwony gardzi każdym, kto wprost odeń żąda wdzięczności. Zrobi to, czego się odeń ktoś domaga, ale na przyszłość nie zna już tego człowieka. Musielibyśmy istotnie dziś się oddalić, a mamy przed sobą nieprzyjaznych Keiowehów. Co to znaczy, tego nie potrzebuję wam przedstawiać.
Inczu-czuna i Winnetou rozmawiali z sobą przez chwilą bardzo poważnie, poczem zbliżyli się do nas, a ojciec odezwał się w te słowa:
— Gdyby Kleki-petra nie był nas zaznajomił nieco z waszą wiarą, uważałbym cię za człowieka, z którym wstyd mówić. Tak jednak pojmuję twoje życzenie, ale moi wojownicy nie zrozumieliby go i gardziliby tobą.
— Nie tylko o mnie tu idzie, lecz także o Kleki-petrę.
— Jak to?
— On wyznawał tę samą wiarę, która mnie nakazuje przedłożyć prośbę i umarł w tej wierze. Religia polecała mu przebaczać nieprzyjacielowi. Wierz mi, że gdyby żył jeszcze, nie dopuściłby do tego, żeby jego morderca zginął taką śmiercią.
— Czy rzeczywiście?
— Jestem tego pewien.
Potrząsnął zwolna głową i rzekł:
— Jacyż to ludzie ci chrześcijanie! Albo są źli i wówczas złość ich jest tak wielka, że ją pojąć trudno, albo są znowu dobrzy, a wtedy ich dobroć jest równie niepojęta!
Następnie spojrzał w oczy synowi, a syn jemu. Obydwaj zrozumieli wzajemnie swe spojrzenia. Inczu-czuna zwrócił się znowu do mnie i zapytał:
— Czy ten morderca był także twoim wrogiem?
— Tak.
— Czy ty mu przebaczyłeś?
— Tak.
— Więc słuchaj, co ci powiem! Dowiemy się, czy mieszka w nim jeszcze choć ślad czegoś dobrego. Jeżeli tak, to spróbuję spełnić twoje życzenie bez szkody dla ciebie samego. Usiądźcie tutaj i zaczekajcie na to, co się stanie. Gdy ci dam znak, przystąpisz do mordercy i zażądasz, żeby cię poprosił o przebaczenie. Jeśli to zrobi, to umrze szybko.
— Czy będzie mi wolno powiedzieć to jemu?
— Tak.
Inczu-czuna powrócił z Winnetou do koła wojowników, a my usiedliśmy tam, gdzie staliśmy dotąd.
— Tego byłbym nie przypuścił, — rzekł Sam — żeby wódz zgodził się na wasze życzenie. Musicie być u niego dobrze zapisani.
— Nie w tem leży przyczyna, a w czem innem.
— W czem?
— To wpływ Kleki-petry, zaznaczający się nawet po jego śmierci. Ci czerwonoskórzy bardziej przesiąknęli prawdziwem duchowem chrześcijaństwem, niż im się zdaje. Jestem bardzo ciekawy, co teraz się stanie.
— Zaraz zobaczycie. Uważajcie!
Zdjęto z wozu płachtę, zniesiono jakiś długi, do kufra podobny, przedmiot, do którego przywiązany był człowiek.
— To trumna — rzekł Sam Hawkens — z wypalonych wewnątrz kloców, obciągnięta zmoczonemi skórami, które, wyschnąwszy, tak się ściągają, że trumnę szczelnie zamykają.
Niedaleko od miejsca, gdzie schodziła się główna dolina z boczną, wznosiła się skała, na której zbudowano z dużych kamieni otwarty ku przodowi sześcian. Obok leżało mnóstwo naznoszonych kamieni. Ku temu sześcianowi poniesiono trumnę wraz z przywiązanym do niej człowiekiem. Był nim Rattler.
— Czy wiecie, na co tam nagromadzono kamienie? — zapytał mnie Sam.
— Przypuszczam.
— No, na co?
— Budują grobowiec.
— Słusznie. Podwójny grobowiec.
— Dla Rattera także?
— Tak. Mordercę pochowają razem z ofiarą, co powinnoby się dziać po każdem morderstwie, gdyby to było możebne.
— To straszne! Być żywcem przywiązanym do trumny zamordowanego i wiedzieć zarazem, że to własne ostatnie łoże!
— Zdaje mi się, że naprawdę żal wam tego mordercy. Pojmuję to, że żebraliście jeszcze za nim, ale, żeby litować się nad nim, tego nie rozumiem naprawdę.
Teraz podniesiono trumnę w ten sposób, że Rattler stanął na nogach, poczem trumnę i jeńca przywiązano rzemieniami do muru. Czerwoni mężczyźni, kobiety i dzieci zbliżyli się i utworzyli półkole. Zapanowała głęboka, pełna oczekiwania, cisza. Winnetou i Inczu-czuna zajęli stanowiska koło trumny, jeden z prawej, a drugi z lewej strony. Wtem zabrał głos wódz:
— Wojownicy Apaczów zgromadzili się tutaj, by odbyć sąd, gdyż naród Apaczów dotknęła wielka, niepowetowana, strata, za którą winny ma śmiercią zapłacić.
Inczu-czuna mówił dalej, kreśląc kwiecistym indyańskim sposobem charakter i działalność Kleki-petry, poczem opisał dokładnie, jak go Rattler zamordował, jak tego drugiego pojmano i oznajmił na końcu, że morderca zostanie na śmierć zamęczony, a potem obok trumny zmarłego pochowany. Skończywszy przemowę, spojrzał wódz ku mnie i dał znak oczekiwany.
Powstaliśmy i weszliśmy w krąg. Przedtem nie widziałem dobrze skazańca z powodu oddalenia, ale gdy go teraz zobaczyłem, poczułem dlań, mimo całą jego złość i bezbożność, głęboką litość.
Trumna, ustawiona prosto, miała grubość człowieka i przeszło cztery łokcie długości. Wyglądała tak, jak kawałek grubego pnia, pokryty skórą. Rattler był przywiązany plecami w ten sposób do trumny, że ręce trzymał w tyle, a nogi rozstawione na ziemi. Widać było po nim, że nie cierpiał dotychczas ani głodu, ani pragnienia. Usta miał kneblem zamknięte, więc nie mógł mówić. Głowę przymocowano mu także w ten sposób, że nią nie mógł poruszać. W chwili, gdy się zbliżyłem do niego, wyjął mu Inczu-czuna z ust knebel i rzekł do mnie:
— Mój biały brat chciał z tym mordercą pomówić. Niech tak będzie!
Rattler zobaczył, że jestem wolny, pomyślał więc sobie, że niewątpliwie zaprzyjaźniłem się z Indyanami. Sądziłem przeto, że poprosi mnie, żebym się wstawił za nim. Tymczasem, skoro tylko knebel z ust mu wyjęto, krzyknął zjadliwie:
— Czego chcecie odemnie? Wynoście się; nie chcę nic z wami mieć do czynienia!
— Słyszeliście, mr. Rattlerze — odpowiedziałem na to spokojnie — że jesteście na śmierć skazani. To się już nie da zmienić i umrzeć musicie bezwarunkowo. Ale ja postanowiłem wam...
— Precz, psie, precz! — przerwał mi, przyczem chciał plunąć na mnie, lecz nie trafił, bo głową nie mógł poruszyć.
— Musicie zatem umrzeć — ciągnąłem dalej, niezbity tem z tropu — ale rodzaj śmierci od was zależy. Mają was zamęczyć, to znaczy dręczyć was będą długo dziś, a może jeszcze i jutro. To jest okropne i temu chciałbym zapobiec. Na moją prośbę okazał Inczu-czuna gotowość zgładzenia was na krótkiej drodze, jeśli tylko wypełnicie postawiony przezeń warunek.
Zatrzymałem się w nadziei, że zapyta mnie o ten warunek, ale zamiast tego rzucił mi straszne przekleństwo, które się nie da powtórzyć.
— Tym warunkiem jest, żebyście poprosili mnie o przebaczenie — oświadczyłem w dalszym ciągu.
— O przebaczenie? Ciebie o przebaczenie? — krzyknął. — Wolę sobie język odkąsić i znieść wszelkie męczarnie, jakie wymyślą te czerwone łajdaki!
— Zważcie, mr. Rattlerze, że nie ja postawiłem ten warunek, bo mnie waszej prośby nie potrzeba. Chciał tego Inczu-czuna, a że ja miałem to wam powiedzieć, więc czynię to właśnie teraz. Pamiętajcie, w jakiem położeniu jesteście i co wam grozi! Czekają was męki okropne, straszny rodzaj śmierci, którego możecie uniknąć zapomocą małego słówka: „pardon.“
— Nie myślę tego zrobić, nigdy, nigdy! Zabierzcie się stąd! Nie chcę widzieć waszej łajdackiej twarzy! Idźcie do dyabła, albo jeszcze dalej!
— Jeśli tak zrobię, jak mi teraz każecie, to z pewnością już nie wrócę. Bądźcie zatem rozsądni i powiedzcie to małe słowo!
— Nie, nie i nie! — zaryczał.
— Proszę was o to!
— Precz, precz, powiadam! O jasne nieba, dlaczego jestem związany! Gdybym ręce miał wolne, pokazałbym wam, którędy droga!
— Well, niech się stanie według waszej woli, ale przypominam, że nie wrócę nawet, gdy mnie zawołacie.
— Ja miałbym ciebie wołać? Ciebie, ciebie! Nie myśl tak! Wynoś się, powtarzam, wynoś się!
— Odchodzę, ale zapytam jeszcze o jedno; czy macie jakie życzenie? Chętnie je wam spełnię. Może polecicie mi pozdrowić kogo od siebie? Czy żyją jacy wasi krewni, których należałoby zawiadomić?
— Idź do piekła i zgłoś się tam, że jesteś przeklętym łotrem! Ty jesteś w spółce z tymi czerwonymi i oddałeś mnie w ich ręce. Niechaj cię za to...
— Mylicie się! — przerwałem mu. — A więc nie macie żadnego życzenia przed śmiercią?
— Tylko to jedno, żebyście jak najrychlej poszli za mną, tylko to jedno!
— Wobec tego skończyliśmy już z sobą. Nie mam tu więcej co robić, chyba udzielę wam rady chrześcijańskiej: Nie zatwardzajcie się w grzechach, lecz pomyślcie o swoich uczynkach i o zapłacie na tamtym świecie!
Co na to od niego usłyszałem, tego niepodobna powtórzyć, ciarki mi przeszły po ciele na skutek tych słów. Inczu-czuna wziął mnie za rękę, odciągnął mnie i powiedział:
— Mój biały brat widzi, że ten morderca nie zasługuje na to, żeby się za nim wstawiać. To chrześcijanin, a wy nazywacie nas poganami, ale czy czerwony wojownik wymówiłby takie słowa?
Milczałem, gdyż nie miałem co na to odpowiedzieć. Nie spodziewałem się, że Rattler tak się zachowa. Przedtem, gdy mówiono o palach męczeńskich Indyan, okazał się nadzwyczajnym tchórzem, drżał na całem ciele, a dzisiaj zdawało się, że kpi sobie z męczarni całego świata!
— To chyba nie odwaga z jego strony, — rzekł Sam — lecz wściekłość, tylko wściekłość.
— O co?
— Na was, sir. Sądzi, że wy temu winni jesteście, iż dostał się w ręce Indyan. Nie widział nas od dnia pojmania, a teraz was i nas widzi wolnymi, Indyan zaś usposobionych dla nas przyjaźnie, gdy tymczasem on ma zginąć. Na podstawie tego oczywiście przypuszcza, że graliśmy w fałszywe karty. Ale niechno się zaczną męki, wówczas będzie śpiewał inaczej. Uważajcie, że ja to powiedziałem, jeśli się nie mylę!
Apacze nie kazali nam długo czekać na to smutne widowisko. Miałem właściwie zamiar oddalić się, ale że nie widziałem jeszcze dotąd nic podobnego, postanowiłem przeto pozostać, dopókibym zdołał przypatrywać się temu.
Widzowie pousiadali. Kilku młodych wojowników wystąpiło z nożami w rękach i ustawiło się mniej więcej o piętnaście kroków od Rattlera. Rzucili ku niemu nożami, ale starali się go nie trafić, wszystkie ostrza wbiły się w trumnę, do której był przywiązany. Pierwszy nóż utkwił tuż z prawej, a drugi tuż z lewej strony jego nogi tak blizko, że nie było prawie żadnego odstępu. Następne dwa noże wymierzono nieco wyżej i tak szło to dalej, dopóki obie nogi nie zostały obramowane szeregami noży.
Dotychczas trzymał się Rattler znośnie, ale teraz zaświstały noże wyżej, chodziło bowiem o to, żeby całe kontury ciała naszpikować nożami. Zdjęła go trwoga. Ilekroć nóż nadlatywał, wydawał okrzyk przestrachu, a okrzyki te stawały się coraz głośniejsze i przeraźliwsze w miarę, jak Indyanie coraz to wyżej mierzyli.
Kiedy już cały korpus tkwił między nożami, przyszła kolej na głowę. Pierwszy nóż wbił się w trumnę na prawo od szyi, drugi na lewo i tak dalej obok twarzy w górę aż do szczytu głowy; dopóki nie zabrakło miejsca. Następnie noże powyciągano. Była to tylko przygrywka, w której młodzi ludzie chcieli pokazać, że nauczyli się celować spokojnie i rzucać pewnie. Odeszli na swoje miejsca i usiedli.
Teraz wyznaczył Inczu-czuna starszych ludzi, którzy mieli rzucać z odległości trzydziestu kroków. Kiedy pierwszy był gotów, przystąpił wódz do Rattlera, pokazał na prawe ramię i rozkazał:
— Tu!
Nadleciał nóż, trafił dokładnie w miejsce wskazane, przebił mięsień i utkwił w wieku trumny. Zaczęły się więc męczarnie naprawdę. Rattler poczuł ból i zawył, jak gdyby już chodziło o życie. Drugi nóż przebił ten sam mięsień na drugiem ramieniu, a wycie się podwoiło. Rzuty trzeci i czwarty, skierowane w uda na dany znak przez wodza, wywołały ten sam skutek w ciele męczonego. Krew się jeszcze nie pokazała, gdyż Rattler był w ubraniu, a Indyanie celowali tylko tam, gdzie rany nie były niebezpieczne, aby nie skrócić widowiska.
Być może, iż Rattler nie przypuszczał dotychczas, że jego śmierć biorą poważnie, ale teraz przekonał się, że mniemanie to było błędne. Noże powbijały mu się już w przedramiona i w przedudzia. Dotychczas wydawał tylko urywane okrzyki, a teraz zaczął wyć bez przestanku.
Widzowie zaczęli szemrać, sykać i na inne sposoby okazywać swą niechęć i pogardę, bo Indyanin zachowuje się całkiem inaczej pod słupem męczeńskim. Od początku widowiska, które kończy się jego śmiercią, intonuje śpiew przedśmiertny, sławi swe czyny i wyszydza swych dręczycieli. Im większy ból mu zadają, tem większe miota na nich obelgi, ale nigdy nie wyda z siebie skargi, ani krzyku boleści. Gdy skona, głoszą wrogowie jego chwałę i chowają go ze wszystkimi indyańskimi honorami. Jest to w takim razie i dla nich zaszczytem, że przyczynili się do śmierci, tak pełnej chwały.
Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa z tchórzem, krzyczącym przy najlżejszem zranieniu, lub błagającym o łaskę. Męczyć go nie jest zaszczytem, lecz wprost hańbą. To też wkońcu nie znajdzie się dzielny wojownik, któryby chciał się nim zajmować. Ubijają go, lub w inny sposób, niehonorowy, pozbawiają życia.
Takim tchórzem był Rattler. Rany jego były nieznaczne i nie niebezpieczne; mogły mu sprawiać ból do pewnego stopnia, ale o męczarniach jeszcze mowy nie było. Mimoto on wył i wrzeszczał, jak gdyby doznawał wszystkich mąk piekielnych. Przytem ryczał moje nazwisko, wzywając mnie, bym się zbliżył do niego. Na to Inczu-czuna zarządził przerwę i zawezwał mnie:
— Niechaj mój młody biały brat pójdzie do niego i zapyta, czemu tak krzyczy. Noże nie sprawiły mu jeszcze chyba wielkiego bolu.
— Chodźcie tu, sir, chodźcie tu! — wołał Rattler.— Chcę z wami mówić!
Poszedłem i zapytałem:
— Czego sobie życzycie?
— Powyjmujcie mi z rąk i nóg noże!
— Tego mi nie wolno.
— Ależ ja umrę od tego, któżby wytrzymał tyle ran?
— To szczególne! Czy sądziliście, że będziecie mogli żyć?
— A przecież wy żyjecie!
— Ja nie zamordowałem nikogo!
— Jam temu nie winien, że to zrobiłem! Wszak wiecie, że byłem pijany!
— Czyn pozostaje ten sam. Ostrzegałem was często przed wódką. Nie słuchaliście i teraz musicie ponieść skutki tego.
— Jesteście zimnym, nieczułym człowiekiem! Wstawcie się za mną!
— Już to zrobiłem. Powiedzcie: „pardon,“ a umrzecie szybko, a nie wśród powolnych męczarni.
— Umrę szybko! Ależ ja nie chcą umrzeć! Ja pragnę żyć, żyć, żyć!
— To niemożliwe.
— Niemożliwe? A więc niema ratunku?
— Nie.
— Niema? Żadnego, żadnego, żadnego?
Ryczał to na całe gardło i wszczął potem taki lament i jęki, że, nie mogąc koło niego dłużej wytrzymać, oddaliłem się.
— Zostańcie, sir, zostańcie przy mnie, — krzyknął za mną — bo znowu zaczną!
Na to huknął nań wódz:
— Nie wyj dłużej, ty psie! Jesteś smrodliwym kujotem, którego żaden wojownik bronią swoją nie dotknie.
A zwracając się do swoich ludzi, rzekł w dalszym ciągu:
— Kto z synów walecznych Apaczów zechce się jeszcze zajmować tym tchórzem?
Nikt się nie odezwał.
— A więc nikt?
Znów to samo milczenie.
— Uff! Ten morderca nie godzien tego, żebyśmy go zabili. Nie pochowamy go też z Kleki-petrą. Jak mogłaby taka ropucha ukazać się obok takiego łabędzia w ostępach wieczności. Odetnijcie go!
Skinął na dwu młodych chłopców. Ci zerwali się, poskoczyli ku niemu, wyjęli mu noże z rąk i nóg i odcięli go od trumny.
— Zwiążcie mu ręce na plecach! — rozkazał wódz.
Chłopcy, najwyżej dziesięcioletni, wykonali ten rozkaz, a Rattler nie odważył się przytem ani na jeden ruch oporu. Co za hańba! Wstydziłem się niemal tego, że jestem białym.
— Zaprowadźcie go nad rzekę i wtrąćcie do wody!— brzmiało następne zarządzenie. — Jeśli dostanie się szczęśliwie na drugi brzeg, niech będzie wolny!
Rattler wydał okrzyk radości i pozwolił się chłopcom zanieść do rzeki. Zepchnęli go rzeczywiście do wody, gdyż nie miał nawet na tyle ambicyi, żeby sam wskoczył. Z początku się zanurzył, wnet jednak wychylił się z wody i starał się płynąć na grzbiecie. Nie było to bynajmniej trudnem, pomimo że miał ręce związane na plecach. Z powodu nie wielkiego gatunkowego ciężaru nie idzie człowiek na spód, on zaś miał w dodatku nogi swobodne i mógł się z ich pomocą posuwać naprzód, co mu się też w pewnej mierze udawało.
Czyż powinien był dostać się na drugi brzeg? Ja sam sobie tego nie życzyłem. On teraz na śmierć zasłużył. Wypuszczając go żywym na wolność, brałoby się na siebie winę zbrodni, któreby popełnił w przyszłości. Obaj chłopcy stali tuż nad wodą i patrzyli za nim. Po chwili wydał Inczu-czuna nowy rozkaz:
— Weźcie strzelby i wypalcie mu w łeb!
Wezwani pobiegli na miejsce, gdzie kilku wojowników poskładało strzelby i wzięli po jednej. Ci malcy wiedzieli zupełnie dobrze, jak się z taką bronią obchodzić. Uklękli na brzegu i zaczęli mierzyć w głowę Rattlera.
— Nie strzelać, na miłość Boga, nie strzelać! — krzyknął ten, pełen przerażenia.
Chłopcy zamienili z sobą kilka słów, czyniąc sobie z tego przykrego wypadku rodzaj sportu i pozwalając swej ofierze płynąć coraz dalej, na co wódz milcząco się godził. Poznałem z tego, że wiedział, czy umieli strzelać, czy nie. Potem krzyknęli do siebie głośno jakby dla zachęty i wypalili obydwaj. Rattler, trafiony w głowę, zniknął natychmiast pod wodą.
Nie zabrzmiał żaden okrzyk tryumfu, jak to się dzieje zazwyczaj przy śmierci nieprzyjaciela. Taki tchórz nie był godzien podniesienia głosu. Pogarda Indyan była tak wielka, że nie troszczyli się nawet o zwłoki Rattlera. Nie rzuciwszy na nie nawet okiem, pozwolili, żeby spłynęły z wodą. Mógł on być tylko zraniony, a nie zabity, mógł nawet tylko udać, że go trafiono i pójść na dno tak, jak ja to zrobiłem, a później dopiero wynurzyć się w jakiemś miejscu niewidocznem. Mimo to nie uważali za rzecz godną wysiłku dalej się nim zajmować.
Inczu-czuna przystąpił do mnie i zapytał:
— Czy mój biały brat jest ze mnie teraz zadowolony?
— Tak, dziękuję ci!
— Nie masz powodu do składania podzięki, gdyż bez twej prośby byłbym postąpił tak samo. Ten pies nie zasługiwał na śmierć męczeńską. Dziś widziałeś różnicę między nami, poganami a wami, chrześcijanami, między dzielnymi czerwonymi wojownikami a białymi tchórzami. Blade twarze zdolne są do każdej zbrodni, ale gdy trzeba okazać odwagę, wyją ze strachu, jak psy, bojące się batów.
— Wódz Apaczów nie powinien zapominać, że wszędzie są mężni i bojaźliwi, dobrzy i źli ludzie!
— Słusznie mówisz, nie chciałem cię obrazić, ale niech żaden też naród nie sądzi, że jest lepszym od drugiego dlatego, że ma inną barwę.
Aby go odciągnąć od tego drażliwego tematu, zapytałem:
— Co teraz zrobią wojownicy Apaczów? Czy pochowają Kleki-petrę?
— Tak.
— Czy mogę być przytem obecnym z moimi towarzyszami?
— Tak. Sam byłbym cię poprosił o udział w tej uroczystości. Rozmawiałeś wówczas z Kleki-petrą, kiedy myśmy odeszli po konie. Czy to była zwyczajna rozmowa?
— Nie, bardzo poważna dla niego, a dla mnie pełna znaczenia. Czy chcecie wiedzieć, o czem rozmawialiśmy z sobą?
— Powiedz! — odrzekł.
Zwróciłem się teraz do niego w liczbie mnogiej, gdyż Winnetou przyłączył się do nas.
— Gdyście wy odeszli, ja z Kleki-petrą usiedliśmy obok siebie. Przekonaliśmy się wkrótce, że jego ojczyzna jest i moją zarazem, prowadziliśmy więc rozmowę w języku ojczystym. On przyznał się, że was bardzo miłuje, oraz, że pragnie umrzeć za Winnetou. Wielki Duch spełnił to jego życzenie w niewiele minut potem.
— Dlaczego chciał umrzeć za mnie? — zapytał zdziwiony młody wódz.
— Ponieważ ciebie kochał, a nadto z innego powodu, o którym powiem ci później. Śmierć jego miała być pokutą.
— Kiedy umierał, leżąc na mojem sercu, mówił do ciebie językiem, którego nie rozumiałem. Jaki to był język?
— Nasza mowa ojczysta.
— Czy mówił wówczas o mnie?
— Tak.
— A co?
— Prosił mnie, bym ci wiernym pozostał.
— Żebyś... mnie... wiernym... pozostał? Wszak ty mnie jeszcze nie znałeś!
— Znałem cię, gdyż widziałem cię przedtem, a kto na Winnetou popatrzy, ten wie, kogo ma przed sobą. Zresztą on mówił mi o tobie.
— A co ty jemu odpowiedziałeś?
— Obiecałem spełnić to życzenie.
— To było jego ostatnie życzenie w życiu, a ty zostałeś jego spadkobiercą. Ślubowałeś mu wierność dla mnie, chroniłeś mnie, strzegłeś i oszczędzałeś, a tymczasem ja ścigałem ciebie, jak wroga. Pchnięcie nożem, jakie ci zadałem, byłoby dla każdego innego śmiertelnem, ale twoje silne ciało wytrzymało. Jestem wielkim, wielkim twoim dłużnikiem. Bądź moim przyjacielem!
— Jestem nim już od dawna.
— Moim bratem!
— Z całego serca.
— W takim razie zawrzemy przymierze nad grobem tego, który duszę moją oddał twojej! Odeszła od nas szlachetna blada twarz, a przed rozstaniem się przyprowadziła nam drugą, równie szlachetną. Niechaj krew moja będzie twoją krwią, a twoja krew moją krwią! Ja napiję się twojej, a ty mojej. Ojciec mój Inczu-czuna, największy wódz Apaczów, na to pozwoli!
Inczu-czuna wyciągnął ku nam ręce i rzekł w serdecznym tonie:
— Pozwalam. Zostaniecie nie tylko braćmi, lecz jednym mężem i wojownikiem w dwu ciałach. Howgh!
Udaliśmy się teraz tam, gdzie miano zbudować grób. Zapytałem o rozmiary i wysokość grobowca, poczem poprosiłem o kilka tomahawków. Następnie poszedłem ze Stonem, Dickiem i Willem w górę rzeki do lasu, gdzie wyszukaliśmy odpowiednie drzewo i wyciosaliśmy krzyż. Gdyśmy wrócili do obozowiska, zaczęły się uroczystości żałobne. Czerwonoskórzy pousiadali dookoła szybko wzniesionej i skończonej budowli i zaczęli śpiewać jednostajne, oryginalne i głęboko wzruszające, pieśni umarłych. Głuchy, monotonny ich dźwięk przerywały od czasu do czasu przenikliwe okrzyki skargi, wystrzelające jak nagłe błyskawice z ciężkich, posępnych zwałów chmur.
Z tuzin Indyan zajętych było pod kierunkiem wodza budową, a między nimi i płaczącą gromadą tańczyła w dziwacznych, powolnych, skokach jakaś postać, szczególnie przybrana i obwieszona rozmaitemi insygniami.
— Kto to? — spytałem, — Czy to ich znachor?
— Tak — odrzekł Sam.
— Indyańskie obrzędy na pogrzebie chrześcijanina! Co wy na to, kochany Samie?
— Czy wam to nie w smak?
— Właściwie nie.
— Pogódźcie się z tem, sir! Nie powiedzcie ani słowa przeciwko temu! Obrazilibyście strasznie Apaczów.
— Ależ ta maskarada mierzi mnie daleko bardziej, niż się wam zdaje!
— Czynią to w dobrej myśli! Czy sądzicie, że to pogaństwo?
— Oczywiście!
— Niedorzeczność! Ci zacni, poczciwi, ludzie wierzą w Wielkiego Ducha, do którego odszedł ich przyjaciel i nauczyciel. Święcą uroczystość rozstania i śmierci na swój sposób, a wszystko, co wyrabia ten znachor, ma znaczenie symboliczne. Zostawcie im w tem swobodę! Oni nie przeszkodzą nam także w ukoronowaniu grobowca naszym krzyżem.
Gdyśmy krzyż położyli obok grobu, spytał Winnetou:
— Czy ten znak chrześcijaństwa będzie umieszczony na kamieniach?
— Tak.
— To dobrze. Byłbym mego brata Old Shatterhanda poprosił o zrobienie krzyża, gdyż Kleki-petra miał go w swoim pokoju i modlił się przed nim. Pragnąłem przeto, żeby ten znak jego wiary czuwał także nad jego grobem. Gdzie ma być umieszczony?
— Ma wystrzelać w górę z grobowca.
— Tak, jak na owych wysokich domach, w których chrześcijanie modlą się do Wielkiego Ducha? Każę go tak umieścić, jak sobie życzysz. Usiądźcie i patrzcie, czy dobrze to zrobimy!
Niebawem ukończono budowę i nasadzono na niej krzyż. W grobowcu był z frontu wolny jeszcze otwór na trumnę.
Wtem zjawiła się Nszo-czi, która właśnie udała się była do puebla po dwie wypalone z gliny miseczki, a potem do rzeki po wodę. Teraz właśnie wróciła do nas i postawiła naczynia na trumnie. O przeznaczeniu tego miałem się wkrótce dowiedzieć.
Teraz było już wszystko gotowe do pogrzebu. Inczu-czuna dał ręką znak, na który zamilkły śpiewy żałobne.
Znachor przykucnął na ziemi, a wódz przystąpił do trumny i przemówił powolnie uroczystym głosem:
— Słońce wznosi się rano na wschodzie i zapada wieczorem na zachodzie, a rok budzi się z wiosną, w zimie zaś znowu zasypia. Tak samo z ludźmi. Czy jest tak?
— Howgh! — zabrzmiało posępnie dokoła.
— Człowiek wschodzi jak słońce i zachodzi do grobu. Zjawia się na ziemi jak wiosna i kładzie się na spoczynek, jak zima. Ale gdy słońce zajdzie, to wstaje następnego ranka, a gdy zima przeminie, to zaczyna się wiosna. Czy jest tak?
— Howgh!
— Tak uczył nas Kleki-petra. Człowieka kładą do grobu, ale po drugiej stronie śmierci wstaje on jak nowy dzień, jak nowa wiosna, aby żyć dalej w krainie Wielkiego Dobrego Ducha. Tak oznajmił nam Kleki-petra, a teraz wie już, czyli nam prawdę powiedział, gdyż zniknął, jak dzień i rok, a dusza jego poszła do mieszkania umarłych, dokąd zawsze tęskniła. Czy jest tak?
— Howgh!
— Wiara jego nie była naszą wiarą, a nasza nie była jego wiarą. My kochamy naszych przyjaciół, a nienawidzimy naszych wrogów; on zaś uczył, że powinniśmy kochać naszych wrogów, ponieważ są także naszymi braćmi. Nie chcieliśmy w to wierzyć, ale ilekroć posłuchaliśmy słów jego, zawsze przyniosło nam to korzyść i pociechę. Możliwe również, iż wiara jego jest także i naszą, tylko że myśmy nie potrafili zrozumieć go tak, jak sobie tego życzył. My sądzimy, że nasze dusze odchodzą do wiecznych ostępów myśliwskich, on zaś twierdził, że jego dusza pójdzie na wieczną szczęśliwość. Często mi się wydaje, że nasze ostępy są tą wieczną szczęśliwością. Czy jest tak?
— Howgh!
— Często słyszeliśmy od Kleki-petry o zbawicielu, który przyszedł dla uszczęśliwienia wszystkich ludzi. Wierzyliśmy w prawdę słów jego, gdyż jemu nigdy na ustach kłamstwo nie postało. Ten zbawiciel przyszedł dla wszystkich ludzi. Czy był już także u czerwonych? Gdyby się u nas zjawił, pozdrowilibyśmy go z radością, gdyż biali nas uciskają i tępią, a my za nim tęsknimy. Czy nie jest tak?
— Howgh!
— To była jego nauka. A teraz powiem o jego skonie, który przyszedł nań, jako zwierzę drapieżne na swoją zdobycz, nagle i niespodzianie. Był zdrów i krzepki i znajdował się przy nas. Miał dosiąść konia i wrócić z nami do domu, kiedy nagle dosięgła go kula mordercy. Niechaj opłakują go moi bracia i siostry!
Rozległ się przeciągły okrzyk skargi, wzmagający się coraz bardziej, a zakończony przejmującem wyciem. Potem wódz mówił dalej:
— Pomściliśmy śmierć jego, ale dusza mordercy uszła. Nie będzie ona mu służyć po tamtej stronie grobu, ponieważ była trwożliwa i nie chciała pójść za nim w śmierci. Parszywego psa, do którego należała, zabiły dzieci, a trup jego płynie z wodą w dół rzeki. Czy jest tak?
— Howgh!
— Teraz już niema Kleki-petry z nami, ale jest jego ciało, któremu postawimy pomnik, abyśmy my i nasi potomkowie przypominali sobie dobrego Białego Ojca i ukochanego przez nas nauczyciela. Nie urodził on się w tym kraju, lecz przybył z dalekiego państwa, położonego po drugiej stronie Wielkiej Wody; poznać je można po tem, że dęby tam rosną. To też z miłości i czci dla niego nazbieraliśmy żołędzi, by je posadzić dokoła jego grobu. Jak te dęby zakiełkują i z ziemi wyrosną, tak wychyli się z grobu jego dusza i wzrośnie poza grobem. Jak się te dęby rozrosną, tak rozszerzą się w naszych sercach jego słowa i cień znajdziemy pod niemi. On zawsze myślał i troszczył się o nas. Nie odszedł też od nas bez posłania nam bladej twarzy, która na jego miejscu ma zostać naszym przyjacielem i bratem. Oto widzicie Old Shatterhanda, białego męża, z tego samego kraju, z którego przybył do nas Kleki-petra. Wie on o wszystkiem, co tamten wiedział, a jest jeszcze większym wojownikiem od niego. On zakłuł nożem szarego niedźwiedzia, a każdego wroga rozciągnie pięścią na ziemi. Inczu-czuna i Winnetou byli po kilkakroć w jego ręku, ale on nas nie zabił i zachował nam życie, ponieważ miłuje nas i jest przyjacielem czerwonych mężów. Czy jest tak?
— Howgh!
— Było ostatnim słowem i ostatnią wolą Kleki-petry, żeby Old Shatterhand został u Apaczów jego następcą, a Old Shatterhand przyrzekł spełnić to życzenie. Dlatego będzie przyjęty do szczepu Apaczów i uchodzić za wodza, jak gdyby miał barwę czerwoną i u nas się urodził. Dla zatwierdzenia tego musiałby z każdym wojownikiem Apaczów wypalić kalumet, ale to niepotrzebne. Napije się on krwi Winnetou, a Winnetou jego, poczem stanie się krwią krwi naszej i ciałem naszego ciała. Czy wojownicy Apaczów godzą się na to?
— Howgh, howgh, howgh! — zabrzmiała po trzykroć radosna odpowiedź obecnych.
— Niechaj więc Old Shatterhand i Winnetou przystąpią do trumny i usączą krwi swojej do wody braterstwa.
A więc braterstwo, rzeczywiste, prawdziwe braterstwo krwi, o którem tyle razy czytałem! Istnieje ono u wielu dzikich i półdzikich narodów, a zawiera się w ten sposób, że obydwaj dotyczący mieszają swoją krew i wypijają, albo, że jeden pije krew drugiego i na odwrót. Skutkiem tego łączą się z sobą węzłem silniejszym i bezinteresowniejszym, niż gdyby byli braćmi z urodzenia.
Na podstawie zwyczaju, przestrzeganego u Apaczów, ja miałem napić się krwi Winnetou, a on mojej. Stanęliśmy po obu stronach trumny, a Inczu-czuna obnażył przedemną rękę Winnetou i zadrasnął ją lekko nożem. Z nieznacznej rany wyciekło kilka kropel krwi, które wódz wpuścił do miseczki z wodą. Następnie odbyła się ze mną ta sama procedura i kilka kropel mojej krwi wpadło do drugiej miseczki. Winnetou otrzymał miseczkę z moją krwią a ja wziąłem miseczkę z krwią jego, poczem rzekł Inczu-czuna:
— Dusza mieszka w krwi. Dusze tych dwu młodych wojowników wejdą w siebie nawzajem, że utworzą jedną jedyną. Niechaj potem to, co pomyśli Old Shatterhand, będzie myślą Winnetou, a co Winnetou zechce, niechaj będzie wolą Old Shatterhanda. Pijcie!
Ja wypiłem moją czarkę, a Winnetou swoją. Była to woda z Rio Pecos z kilku kroplami krwi, której zresztą w smaku nie można było poczuć. Potem podał mi wódz rękę i powiedział:
— Jesteś teraz tak samo jak Winnetou synem mojego ciała i wojownikiem naszego plemienia. Sława twych czynów rozbiegnie się szybko i nikt z wojowników nie przewyższy ciebie. Wstępujesz jako wódz do szczepu Apaczów i wszystkie jego plemiona będą cię za takiego uważały i czciły!
Był to awans dość szybki! Niedawno jeszcze nauczyciel domowy w St. Louis, potem surveyor, a teraz wódz „dzikich“. Przyznaję jednak, że ci dzicy podobali mi się daleko więcej od białych, z którymi w ostatnich czasach się stykałem.
Aby zapobiec jakimkolwiek nieporozumieniom, muszę tu dodać jedną uwagę. Zdarza się i u nas, że skłonni do przygód ludzie zawierają braterstwo tak samo w sposób bardziej dziwaczny, polegający na przesądach. Takiemu braterstwu przypisuje się nadzwyczajne tajemnicze skutki, a między innemi ten, że obaj bracia muszą umrzeć równocześnie. Jeśli jeden z nich, jako chorowity i słaby, wyjedzie do Włoch i umrze tam na cholerę, to drugi, który pozostał w kraju, chociażby był zdrów i silny musi paść trupem w tej samej chwili. To oczywiście głupota. O takim przesądzie nie było mowy w tem, co zaszło między mną a Winnetou. Ani ja, ani Apacze nie przypisywali spożyciu krwi jakichś szczególnych skutków. Miało ono czysto symboliczne, obrazowe znaczenie.
A jednak sprawdzały się później niejednokrotnie słowa Inczu-czuny, że ja i Winnetou mieliśmy jedną duszę w dwu ciałach. Rozumieliśmy się, nie zwierzając się nawzajem z uczuć, myśli i postanowień. Wystarczało nam popatrzeć na siebie, a już wiedzieliśmy dokładnie, czego chcemy. Co więcej, nawet tego nie było potrzeba, gdyż postępowaliśmy często w sposób zdumiewająco zgodny nawet wówczas, kiedy byliśmy zdala od siebie. Nie był to jednak skutek spożytej krwi, lecz zupełnie naturalny wynik naszego serdecznego przywiązania do siebie, oraz pełnego miłości wnikania i wżywania się jednego w zapatrywania i indywidualne właściwości drugiego.
Gdy Inczu-czuna wymówił ostatnie słowa, powstali wszyscy Apacze, nawet kobiety i dzieci i wznieśli głośne potwierdzające: howgh! poczem wódz dodał:
— Teraz przyjęty jest między nas nowy, żyjący, Kleki-petra, a zmarłego możemy złożyć w grobowcu. Niechaj moi bracia to zrobią!
Wystosował to polecenie do tych, którzy wznieśli budowlę. Poprosiłem o i skinąłem na Hawkensa Stone’a i Parkera. Kiedy przy mnie stanęli, przemówiłem nad trumną kilka słów i dołączyłem do tego modlitwę. Potem wsunięto szczątki byłego rewolucyonisty, a następnie pokutnika, do wnętrza kamiennej budowli, czerwonoskórcy zaś zabrali się do zamknięcia otworu.
To był mój pierwszy obrzęd pogrzebowy u dzikich. Wzruszył mnie on głęboko. Nie chcę krytykować wygłoszonych przez Inczu-czunę zapatrywań. Była to mieszanina wielu prawd z wielu niejasnościami; ale ze wszystkiego biła nieprzeparta chęć zbawienia, które, jak ongiś naród Izraela, wyobrażał sobie ten Indyanin zewnętrznie, gdy tymczasem mogło ono być jedynie wewnętrznem i duchowem.
Gdy grób zamykano, zabrzmiały znowu żałobne śpiewy Apaczów i dopiero po włożeniu ostatniego kamienia można było uroczystość uważać za skończoną. Każdy zajął się teraz weselszemi czynnościami, a przedewszystkiem jedzeniem, na które zaprosił mnie Inczu-czuna do siebie.
Zamieszkiwał on największą komnatę wspomnianego piętra. Była urządzona skromnie, ale na ścianie wisiał bogaty zbiór broni indyańskiej, który zajął mnie bardzo żywo. Obsługiwał nas „Piękny Dzień“, dając dowód, że jest mistrzynią w przyrządzaniu potraw indyańskich. Mówiło się mało, prawie nic. Czerwonoskóry lubi milczeć, a dziś tyle się już nagadano, że wszystko, co jeszcze było do omówienia, odłożono chętnie na później. Wkrótce po jedzeniu zmrok zapadł. Winnetou zwrócił się do mnie z pytaniem:
— Czy mój biały brat spocznie, czy pójdzie ze mną?
— Pójdę, — odrzekłem — nie pytając go, dokąd się udać zamierzał.
Zeszliśmy na dół z puebla ku rzece, czego się zresztą spodziewałem. Tak głęboko ufundowaną naturę musiał przyciągać grób świeżo pochowanego nauczyciela. Przybywszy tam, usiedliśmy obok siebie. Winnetou ujął mnie za rękę i zatrzymał ją w swojej, nie mogąc przez długi czas słowa przemówić, ja zaś nie miałem także powodu przerywać milczenia.
Muszę tu zauważyć, że nie wszyscy Apacze, których dotąd zauważyłem, mieszkali w pueblu; na to byłoby ono mimo swoich rozmiarów za małe. Zajmował je tylko Inczu-czuna z najwybitniejszymi wojownikami, ono tworzyło zarazem punkt środkowy dla członków plemienia Mescalerów, snujących się z trzodami koni i polujących w okolicy. Stąd rządził wódz całym szczepem i stąd przedsiębrał dalekie jazdy do innych plemion, uznających go swoim wodzem najwyższym. Były to plemiona Llanero, Jicarilla, Taracone, Chiriguai, Pinalenjo, Gila, Mimbrenjo, Lipan, Apaczów z kopalń miedzi i innych. Nawet Nawajo poddawali się zazwyczaj, jeśli już nie rozkazom jego, to zarządzeniom.
Ci z Mescalerów, którzy nie mieszkali w pueblu, oddalili się po pogrzebie, a zostało ich tylko tylu, ilu potrzeba było do pilnowania odebranych od Keiowehów, a pasących się w pobliżu, koni. To też siedziałem teraz z Winnetou obok grobu Kleki-petry sam i nie widziany przez nikogo. Należy jeszcze wspomnieć, że nazajutrz posadzono rzeczywiście dokoła grobu żołędzie, które później poschodziły. Drzewa te stoją tam jeszcze dotychczas.
Nareszcie zapytał Winnetou pierwszy:
— Czy mój brat Old Shatterhand zapomni, że byliśmy jego wrogami?
— To się już stało — odrzekłem.
— Ale jednego nigdy nie przebaczysz.
— Czego?
— Obelgi, którą ci wyrządził mój ojciec.
— Kiedy?
— Gdyśmy cię po raz pierwszy zobaczyli.
— Ach, to, że mi w twarz plunął?
— Tak.
— Czemuż nie mógłbym tego przebaczyć?
— Bo ślinę można zmyć tylko krwią tego, który ją wypluł.
— Niech się Winnetou o to nie troszczy. I to już jest zapomniane.
— Mój brat powiada coś, w co ja nie mogę uwierzyć.
— Wierz mi. Udowodniłem już dawno, że o tem nie pamiętam.
— Czem?
— Tem, że twemu ojcu, Inczu-czunie, nie wziąłem tego bynajmniej za złe. A może sądzisz, że Old Shatterhand pozwoli sobie w twarz plunąć i nie odpowie na to pięścią, jeśli to za obelgę uważa?
— Tak, dziwiliśmy się później, że tego nie uczyniłeś.
— Ojciec mojego Winnetou nie mógł mnie obrazić. Otarłem ślinę, a potem przebaczyłem i zapomniałem. Nie mówmy już o tem!
— A jednak ja muszę do tego wrócić. Jestem do tego obowiązany jako względem brata.
— Czemu?
— Musisz się dopiero zapoznać ze zwyczajami naszego narodu. Żaden z wojowników nie przyzna się chętnie do błędu, a tem mniej wódz. Inczu-czuna wie, że nie miał słuszności, lecz nie wolno mu prosić cię o przebaczenie. Dla tego polecił mi z tobą pomówić. Winnetou prosi cię zamiast ojca.
— To zupełnie zbyteczne. Między nami rachunki załatwione, gdyż i ja was obraziłem.
— Nie.
— Owszem! Czy uderzenie pięścią nie jest obelgą? A ja was biłem.
— To było w walce, gdzie niema obrazy. Mój brat jest szlachetny i wspaniałomyślny. Tego nie zapomnimy mu nigdy.
— Mówmy o czem innem! Zostałem dzisiaj Apaczem. Co będzie z moimi towarzyszami?
— Do szczepu przyjąć ich nie można, ale są naszymi braćmi.
— Bez ceremonii?
— Jutro wypalimy z nimi fajkę pokoju. W ojczyźnie mego białego brata nie istnieje kalumet?
— Nie. Chrześcijanie są wszyscy braćmi i nie potrzeba do tego żadnego obrzędu.
— Wszyscy braćmi? Czyż nie prowadzą wojen między sobą?
— Zdarza się i to.
— Więc nie są inni, ani lepsi od nas. Nauczają miłości, lecz jej nie czują. Dlaczego mój brat porzucił swoją ojczyznę?
Nie jest zwyczajem czerwonoskórych zadawać takie pytania, ale Winnetou mógł to uczynić, gdyż był teraz moim bratem i musiał mnie poznać. Pytanie jego jednak było wywołane nie tylko współczującą ciekawością, ono miało jeszcze inny powód.
— Aby tu szukać szczęścia — odrzekłem.
— Szczęścia? Co to jest szczęście?
— Bogactwo!
Gdy to wymówiłem, puścił mą rękę, trzymaną mocno dotychczas i nastąpiła przerwa. Wiedziałem, że doznał w tej chwili uczucia zawodu.
— Bogactwo! — szepnął.
— Tak, bogactwo — powtórzyłem.
— A więc dlatego... dlatego... dlatego!
— Co?
— Dlatego widzieliśmy cię u... u...
Bolało go przecież, że musiał to słowo wymówić. Ja dokończyłbym za niego.
— U ziemiokradów?
— Sam to powiedziałeś. Zrobiłeś to, by się wzbogacić. Czy sądzisz, że bogactwo rzeczywiście uszczęśliwia?
— Tak.
— To się mylisz. Złoto unieszczęśliwiło tylko czerwonych. Z powodu złota jedynie wypierają nas biali jeszcze ciągle z kraju do kraju, z miejsca na miejsce tak, że wyginiemy zwolna, ale napewno. Złoto jest przyczyną naszej śmierci. Niech mój brat go nie pożąda!
— Ja też złota nie pożądam.
— Nie? A przecież przyznałeś się, że szukasz szczęścia w bogactwie.
— Tak, to prawda, ale są bogactwa rozmaitego rodzaju, bogactwo złota, mądrości, doświadczenia, zdrowia, czci, sławy, oraz łaski u Boga i ludzi.
— Uff, uff! Jak to pojmujesz? A jakiegoż ty pragniesz bogactwa?
— Ostatniego.
— Łaski u Boga? W takim razie jesteś bardzo pobożnym i wiernym chrześcijaninem!
— Czy jestem dobrym chrześcijaninem, tego nie jestem pewny, o tem wie tylko Bóg, ale chciałbym nim być.
— Więc nas uważasz za pogan?
— Nie. Wy czcicie Wielkiego Ducha i nie modlicie się do bożków.
— Spełnij mi zatem jedną prośbę!
— Chętnie, a jaką?
— Nie mów do mnie o wierze! Nie staraj się mnie nawrócić! Ja bardzo, bardzo cię kocham i żałowałbym, gdyby nasze przymierze zostało zerwane. Jest tak, jak mówił Kleki-petra. Wiara twoja może być prawdziwą, ale czerwoni ludzie nie zdołają jej zrozumieć. Gdyby chrześcijanie nie tępili nas i nie wypierali, uważalibyśmy ich za ludzi dobrych, a ich naukę za najlepszą. Wówczas znaleźlibyśmy czas i miejsce na nauczenie się tego, co trzeba wiedzieć, aby pojąć waszą świętą księgę. Ale ten, którego zwolna, lecz pewnie, duszą na śmierć, nie może uwierzyć, żeby religia tego, który go zabija, mogła być religią miłości.
— Należy robić różnicę między religią, a jej wyznawcą, który tylko na zewnątrz się do niej przyznaje, lecz do jej zasad się nie stosuje!
— Tak mówią wszystkie blade twarze. Nazywają siebie chrześcijanami, ale nie postępują jako tacy. My mamy naszego Manitou, który pragnie, żeby wszyscy ludzie byli dobrzy. Staram się być dobrym człowiekiem i pod tym względem jestem chrześcijaninem, może lepszym od tych, którzy siebie wprawdzie za takich uważają, lecz nie posiadają miłości i szukają tylko we wszystkiem własnej korzyści. Nie mów zatem nigdy do mnie o wierze i nie usiłuj zrobić ze mnie człowieka, zwanego chrześcijaninem, a nie będącego nim może! Oto prośba, którą ci przedkładam!
Spełniłem ją i nie odezwałem się doń nigdy słowem z zamiarem nawracania go. Ale czy koniecznie w tym celu mówić potrzeba? Czyliż czyn nie jest o wiele potężniejszem, bardziej przekonywującem kazaniem od słowa? „Po czynach ich, poznacie ich“ powiada Pismo Święte. To też nie w słowach, lecz w całem życiu i działalności byłem nauczycielem Winnetou, zanim po latach, pewnego, niezapomnianego dla mnie, wieczora wezwał mnie sam do rozmowy o tym przedmiocie. Siedzieliśmy wówczas przez całe godziny razem i w uroczystej nocy weszło nagle zasiane w ciszy ziarno i przyniosło wspaniałe owoce.
Zadowoliłem się na razie uściśnieniem mu ręki na znak, że spełnię jego życzenie, on zaś mówił dalej:
— W jaki sposób połączył się mój brat ze złodziejami ziemi? Czyż nie wiedział, że to była zbrodnia względem ludzi czerwonych?
— Mogłem był powiedzieć to sobie, ale nie myślałem nad tem. Cieszyłem się stanowiskiem surweyora i nadzieją na dobrą zapłatę, którą miałem otrzymać.
— Zapłatę? Zdaje mi się, że nie zdołaliście skończyć. Czyż zapłacono wam przed ukończeniem roboty?
— Nie. Ja dostałem zaliczkę. Zarobek miano mi wypłacić dopiero po ukończeniu dzieła.
— A teraz przepadną ci te pieniądze?
— Tak.
— Czy dużo tego było?
— Jak na moje stosunki, bardzo wiele.
Milczał przez chwilę, a potem rzekł:
— Bardzo mi przykro, że mój brat przez nas taką stratę poniósł. Czy nie jesteś bogaty?
— Bogaty pod każdym innym względem, ale nie w pieniądze.
— Jak długo mieliście jeszcze mierzyć, żeby dojść do końca?
— Kilka dni.
— Uff! Gdybym był znał ciebie tak, jak teraz, bylibyśmy wpadli na Keiowehów o parę dni później.
— Żeby mi pozwolić dokończyć? — spytałem wzruszony tą wielkodusznością.
— Tak.
— To znaczy, że zgodziłbyś się na to, byśmy dokonali kradzieży?
— Kradzieży nie, lecz pomiarów. Linie, które na papierze kreślicie, nic nam jeszcze nie szkodzą, gdyż przez to samo nie uskutecznia się jeszcze grabieży. To zaczyna się dopiero wówczas, gdy przybywają robotnicy bladych twarzy, aby budować drogę dla konia ognistego. Jabym ci...
Zatrzymał się w środku zdania, aby rozważyć dokładnie to, co mu na myśl przyszło, a po chwili mówił dalej:
— Czy, chcąc dostać pieniądze, musiałbyś mieć te papiery, o których właśnie wspomniałem?
— Tak.
— W takim razie nigdy ci ich nie wypłacą, ponieważ zniszczono wszystkie wasze rysunki.
— A co się stało z naszymi przyrządami?
— Wojownicy, którym wpadły w ręce, chcieli je porozbijać, ale ja zabroniłem. Jakkolwiek nie chodziłem nigdy do szkoły bladych twarzy, to jednak wiem, że takie przedmioty mają wartość wysoką i dlatego kazałem je staranie przechować. Zabraliśmy je i schowaliśmy tutaj. Oddam je memu bratu Old Shatterhandowi.
— Dziękuję ci. Przyjmuję ten dar, chociaż nie przyniesie mi bezpośrednio pożytku. Bardzo mi jednak miło, że będę mógł przynajmniej zwrócić te przyrządy.
— A więc nie przyniosą ci pożytku?
— Chyba pod tym warunkiem, gdybym dokończył pomiarów.
— Ależ brakuje papierów, które ci zniszczono!
— Przeciwnie. Byłem na tyle ostrożny, że sporządzałem rysunki podwójnie.
— I masz te drugie?
— Tu w kieszeni, dzięki temu, że nakazałeś, żeby mi niczego nie zabrano.
— Uff, uff! — zawołał Winnetou, na poły zdziwiony, a na poły zadowolony. Następnie zamilkł. Ważył, jak się później przekonałem, zamiar tak wielkoduszny, na jakiby się chyba biały nie zdobył, a tem mniej go wykonał. Po pewnym czasie wstał i powiedział:
— Mój biały brat naraził się przez nas na szkodę. Winnetou postara się o jej wynagrodzenie. Pierwej jednak musisz u nas przyjść zupełnie do zdrowia.
Wróciliśmy do puebla, gdzie my czterej biali spaliśmy po raz pierwszy jako ludzie wolni. Nazajutrz wypalili Hawkens, Stone i Parker z Apaczami uroczyście fajkę pokoju. Rozumie się samo przez się, że posypały się przytem długie mowy; najpiękniejszą wygłosił Sam, który swoim zwyczajem naszpikował ją tak zabawnymi zwrotami, że poważni Indyanie się wysilali, aby nie okazać na zewnątrz wesołości, jaka ich opanowała. W ciągu dnia wyjaśniliśmy sobie nawzajem wszystkie ciemne strony wydarzeń ostatnich tygodni. Wspomniano przytem także o uwolnieniu Inczu-czuny i Winnetou owego wieczora, a Hawkens wypalił mi z tego powodu następujące kazanie:
— Jesteście podstępnym, bardzo podstępnym człowiekiem, sir! Należy być otwartym względem przyjaciół, zwłaszcza, gdy im się tyle zawdzięcza, co wy nam. Kim i czem byliście właściwie, gdy po raz pierwszy ujrzeliśmy was w St. Louis? Nauczycielem, który dzieciom musiał pakować z przodu abecadło, a z tyłu tabliczkę mnożenia. Bylibyście nadal pozostali takim nieszczęśliwcem, gdybyśmy się wami tak serdecznie i wyrozumiale nie byli zajęli. Uwolniliśmy was od tej nieszczęśliwej tabliczki mnożenia i wlekliśmy was przez sawannę z podziwu godną cierpliwością, jeśli się nie mylę. Czuwaliśmy nad wami, jak troskliwa matka nad małem baby, albo jak kwoka nad kaczką, którą swem ciepłem wygrzała. U nas przyszliście powoli do rozumu, my wykształciliśmy wasz mózg do tego stopnia, że po dotychczasowej ciemności zaczyna w nim już świtać niekiedy. Krótko węzłowato, byliśmy dla was ojcem i matką, wujem i ciotką, karmiliśmy was cieleśnie najsoczystszymi kąskami mięsa, a duchowo tuczyliśmy naszą mądrością i doświadczeniem. Należało się spodziewać, że okażecie nam za to cześć, poważanie i wdzięczność, nie będziecie zaś uciekali jak kaczka do wody, w której jako kwoki musielibyśmy nędznie utonąć. Mimoto czyniliście zawsze to, czego wam zakazywano. Boli mnie to w mojej starej bluzie myśliwskiej, że widzę, jak tyle miłości i poświęcenia wynagrodzono niewdzięcznością. Gdybym chciał wyliczyć wszystkie wasze psie figle, nie potrafiłbym tak prędko skończyć. Ale najgorszem ze wszystkiego jest to, że uwolniliście wtenczas obu wodzów i nie powiedzieliście nam nic o tem. Tego wam ani zapomnieć, ani przebaczyć nie mogę i zapamiętam to sobie, dopóki tkwić będę w tej oto skórze. Skutki tego podstępnego milczenia nie kazały też czekać na siebie. Zamiast usmażyć nas ładnie na palu i upiec, żebyśmy się dziś przebudzili w miłych ostępach dusz indyańskich, uznano nas niegodnymi zgładzenia. Teraz siedzimy, żywi i zdrowi w tem zapadłem pueblu, gdzie usiłują zepsuć nam żołądki przysmakami i zrobić z takiego greenhorna, jak wy, półboga. To nieszczęście wam jedynie zawdzięczamy, a to głównie dla tego, że jesteście tak nikczemnym pływakiem. Ale miłość jest pod każdym względem niezrozumiałą niewiastą; im gorzej się z nią obchodzić, tem lepiej się ona czuje, dla tego nawet tym razem nie odepchniemy was od naszego grona i serca, lecz przebaczymy wam w nadziei, że wejdziecie nareszcie w siebie i zmienicie się, jeśli się nie mylę. Oto moja ręka. Czy poprawicie się, kochany sir?
— Tak. — odrzekłem, ściskając jego dłoń. -— Będę się starał tak gorliwie naśladować szlachetny wzór, jakiście mi już dali i dotąd jeszcze dajecie, że wkrótce będę uważany za samego Sama Hawkensa!
— Daremniebyście się trudzili, najszanowniejszy panie! Taki greenhorn, jak wy, miałby się stać równym Samowi Hawkensowi! To niepodobieństwo! Byłoby to zupełnie tak samo, jak gdyby zielona żaba zapragnęła zostać śpiewaczką operową, dlatego radziłbym...
Wtem wtrącił Dick Stone, śmiejąc się wprawdzie, ale z pewną niechęcią:
— Stop! Bądź już raz cicho, stary gaduło! Z tobą wprost trudno wytrzymać! Wszystko przekręcasz, wszystko robisz naopak! Na miejscu Old Shatterhanda nie pozwoliłbym sobie wiecznie od greenhornów wymyślać.
— Co on może mieć przeciw temu? Wszak jest nim!
— Niedorzeczność! Czy nie zawdzięczamy mu życia? Ze stu doświadczonych westmanów, ciebie i nas nie wyjmując, ani jeden nie dokazałby tego, co on wczoraj uczynił. On nas chroni zamiast my jego; zapamiętaj to sobie! Gdyby nie on, nie byłoby nam tu teraz tak swobodnie, a ty nie siedziałbyś w zdrowej skórze i pod starą fałszywą peruką!
— Co, fałszywą peruką? Strzeż się, byś tego więcej nie powtórzył! To prawdziwa peruka. Jeśli tego nie wiesz dotychczas, to jej się przypatrz!
Zdjął ją i podał Stone’owi.
— Precz, precz z tem futrem! — zaśmiał się Dick.
Sam nasadził ją z powrotem na głowę i rzekł z wyrzutem:
— Wstydź się, Dicku, nazywać futrem ozdobę mojej głowy! Nie spodziewałem się tego po takim, jak ty, koledze! Wy wszyscy nie umiecie się poznać na wartości starego Sama. Wyrażam wam pogardę i idę do mojej Mary. Muszę zobaczyć, czy jej się tak dobrze powodzi jak mnie.
Machnął lekceważąco rękoma i wyszedł. Uśmialiśmy się, gdyż trudno było brać mu cokolwiek za złe.
Nazajutrz powrócili wywiadowcy, którzy się skrycie udali byli za Keiowehami i donieśli, że ci podążyli bez wypoczynku dalej, że więc nie mieli zamiaru przedsiębrać teraz jakichś kroków nieprzyjacielskich.
Nastąpił teraz okres powszechnego spokoju, ale dla mnie okres czynności. Samowi, Dickowi i Willowi podobała się bardzo gościnność Apaczów, wypoczywali też gruntownie. Jedynem zajęciem Sama były codzienne przejażdżki na Mary, którą, jak się wyrażał, chciał przyzwyczaić do swego sposobu jeżdżenia.
Ja natomiast nie siedziałem z założonemi rękoma. Winnetou wziął mię do szkoły indyańskiej, często całymi dniami odbywaliśmy dalekie jazdy, podczas których musiałem się ćwiczyć we wszystkiem, co się tyczyło wojny i polowania. Łaziłem z nim po lasach i uczyłem się zakradać. On przeprowadzał ze mną poprostu ćwiczenia w służbie wojennej w polu. Często odłączał się odemnie, poleciwszy mi szukać siebie. Starał się zacierać, ile możności, swe ślady, a ja wysilałem się tak samo, by je odnaleźć. Ileż to razy siedząc w jakichś zaroślach, lub stojąc zakryty zwisającymi gałęziami w wodzie Pecosu, przypatrywał się, jak go szukałem. Zwracał moją uwagę na błędy i pokazywał na sobie, co mam robić, a czego zaniechać, była to doskonała nauka, której udzielał mi z równą gorliwością, z jaką ja byłem jego uczniem. Przytem nigdy z ust jego nie wyszła pochwała, ani nic takiego, co mogłoby być naganą. Jako mistrz we wszystkich umiejętnościach indyańskiego życia był także mistrzem w nauczaniu.
Ileż to razy wróciłem do domu znużony i jakby rozbity! Ale i wówczas nie miałem wypoczynku, ponieważ pobierałem w pueblu lekcye języka Apaczów. Miałem do tego dwu nauczycieli i jedną nauczycielkę; Nszo-czi zaznajomiła mnie z dyalektem Meskalerów, Inczu-czuna Llanerów, a Winnetou Nawajów. Ponieważ te języki bardzo są spokrewnione i nie cieszą się zbyt wielkim zapasem słów, przeto nauka postępowała dość szybko.
O ile Winnetou nie oddalał się zbytnio od puebla, brała Nszo-czi udział w tych wycieczkach. Widać było, że cieszyła się bardzo, ilekroć dobrze wywiązałem się z zadania.
Pewnego razu byliśmy w lesie, a Winnetou zażądał, żebym ich opuścił i dopiero w pół godziny zjawił się na tem samem miejscu. Polecił mi odszukać potem Nszo-czi, która miała się dobrze ukryć. Odszedłem więc dość daleko i po upływie wyznaczonego czasu wróciłem. Ślady obojga były z początku dość wyraźne; potem naraz zniknęły odciski nóg Indyanki. Wiedziałem oczywiście, że miała chód lekki, ale grunt był bardzo miękki, więc powinny były zostać choćby nieznaczne ślady. Nie znalazłem niczego, nawet jednej zgiętej, lub złamanej trawki, pomimo że w tem miejscu rósł mech miękki i bardzo czuły. Widoczne były tylko ślady Winnetou, ale one nic mnie nie obchodziły, ponieważ nie miałem wyśledzić jego, lecz siostrę. On był niewątpliwie w pobliżu, aby mnie skrycie obserwować, czy nie popełnię jakiego błędu.
Przeszukałem raz i drugi dokoła, lecz nie zauważyłem najmniejszej wskazówki. To mnie zastanowiło, zacząłem się więc namyślać. Nabierałem powoli przekonania, że Nszo-czi musiała bezwarunkowo jakiś ślad pozostawić, gdyż w tem miejscu nie mogła stopa dotknąć ziemi, żeby nie zdradzić się na tym mchu miękkim. A gdyby tak urocza Indyanka wcale po nim nie przeszła?
Zbadałem jeszcze raz ślady Winnetou. Były głębiej odciśnięte, niż przedtem. Czyżby wziął siostrę na ręce i poniósł dalej? W takim razie byłoby to dla mnie według jego mniemania zadanie bardzo trudne, lecz według mego bardzo łatwe od chwili, w której odgadłem, że poniósł Nszo-czi.
Z powodu tego ciężaru wcisnęły się głębiej jego stopy, niż poprzednio. Trzeba było odszukać ślady Indyanki, a znajdować się one mogły oczywiście nie na dole, lecz w górze.
Jeśli Winnetou szedł sam, to nie trudno mu było z wolnemi rękami przecisnąć się przez leśne podszycie. Jeśli jednak niósł siostrę, to musiał w górze niejedną nadłamać gałązkę. Idąc wciąż jego tropem, zwracałem uwagę nie na trawę na ziemi, lecz w górze na zarośla. I słusznie! Dźwigając swój ciężar, nie mógł Winnetou z powodu braku swobody ruchów ostrożnie rozsuwać gałęzi, a Nszo-czi o tem nie pomyślała. Znalazłem więc w kilku miejscach nadłamane gałązki i uszkodzone listki, czyli znaki, którychby tu nie było, gdyby Winnetou sam był przechodził.
Ślady wiodły prosto ku polance, a potem tak samo przez nią. Po drugiej stronie polany siedzieli zapewne oboje z utajoną radością, że nie zdołam wykonać mojego zadania. Mogłem przejść wprost, ale chciałem zrobić jeszcze lepiej i zaskoczyć ich poprostu. W tym celu zacząłem, korzystając troskliwie z każdego ukrycia, skradać się dokoła polany. Znalazłszy się na drugiej stronie, jąłem znowu szukać śladów Winnetou. Gdyby był poszedł dalej, musiałbym był je zauważyć, jeśli nie, to ukrył się razem z Nszo-czi. Położyłem się na ziemi i czołgałem się w półkolu, starając się ciągle kryć poza drzewami. Nie zauważyłem ani jednego odcisku nogi. Siedzieli więc widocznie na skraju polany, a mianowicie tam, gdzie jej dosięgał trop, za którym szedłem poprzednio.
Pocichu, całkiem pocichu sunąłem się ku temu miejscu. Siedzieli z pewnością spokojnie, a wprawnego ich ucha nie mógł ujść żaden szelest. Udało mi się to lepiej, niż przypuszczałem. Wreszcie ujrzałem oboje w krzaku dzikiej śliwy, zwróconych do mnie plecyma, ponieważ spodziewali się mnie ze strony przeciwnej. Rozmawiali z sobą, lecz szeptem, wskutek czego nie mogłem niczego zrozumieć.
Cieszyłem się z góry z niespodzianki i czołgałem się coraz dalej. Byłem już na długość ręki od nich i chciałem już Winnetou z tyłu pochwycić, kiedy wstrzymały mnie od tego szeptem wyrzeczone przezeń słowa:
— Czy przyprowadzić go?
— Nie — odrzekła Nszo-czi. — On sam przyjdzie.
— Nie przyjdzie!
— Przyjdzie!
— Moja siostra się myli. On nauczył się szybko wszystkiego, ale twój ślad jest w powietrzu. Jak go znajdzie?
— Znajdzie. Mój brat Winnetou powiedział mi, że Old Shatterhanda nie można już wywieść w pole. Czemu teraz zmienia swe zdanie o nim?
— Bo dziś ma najtrudniejsze zadanie, jakie wogóle być może. Oko jego wyśledzi trop każdy, ale twój da się tylko myślą odczytać, a tego on jeszcze się nie nauczył.
— A jednak przyjdzie, ponieważ potrafi wszystko, wszystko, co zechce.
Wyszeptała tylko te słowa, a jednak mimoto przebijała się w nich taka wiara i ufność, że mogłem z tego być dumnym.
— Tak, pierwszy raz spotykam człowieka, który tak wyznaje się we wszystkiem. Jednego tylko spełnić nie potrafi, dlatego Winnetou bardzo żałuje.
— Cóż to takiego?
— Życzenie, które mamy wszyscy.
Właśnie postanowiłem był ukazać się, gdy wtem Winnetou wspomniał o jakiemś życzeniu. Czyż mogłem czegoś odmówić tym kochanym, poczciwym, ludziom! Mieli jakieś życzenie, a nie wyjawili mi go, przypuszczając, że go nie spełnię. Może właśnie byłbym się teraz dowiedział czego o niem? Nie odezwałem się więc i nadsłuchiwałem dalej.
— Czy mój brat, Winnetou, mówił już z nim o tem? — spytała Nszo-czi.
— Nie — odrzekł zapytany.
— A nasz ojciec, Inczu-czuna, także nie?
— Nie. Chciał mu to powiedzieć, lecz ja nie dopuściłem do tego.
— Dlaczego? Nszo-czi kocha tę bladą twarz tak bardzo, a jest córką najwyższego wodza Apaczów!
— Tak, jest nią i czemś jeszcze więcej. Każdy czerwony wojownik i każda blada twarz byłaby szczęśliwą, mając ją za żonę, tylko nie Old Shatterhand.
— Skąd mój brat, Winnetou, o tem wie, skoro z nim o tem nie mówił?
— Stąd, że go znam. On nie jest takim, jak inni biali; dąży do rzeczy wyższych. On nie pojmie Indyanki za żonę.
— Czy tak powiedział?
— Nie.
— Czy serce jego należy do jakiej białej?
— Także nie.
— Czy jesteś tego pewny?
— Mówiliśmy o białych kobietach i wywnioskowałem z jego słów, że serce jego dotąd śpi.
— To obudzi się dla mnie.
— Niechaj się moja siostra nie łudzi! Old Shatterhand myśli i czuje inaczej, niż sobie wyobrażasz. Jeśli sobie skwaw wybierze, to będzie ona wśród kobiet tem, czem on wśród mężczyzn.
— Czyż ja taką nie jestem?
— Wśród czerwonych dziewcząt nikt nie dorówna mej pięknej siostrze! Ale co ty widziałaś i o czem słyszałaś? Znasz życie kobiet ludów czerwonych, ale nie masz pojęcia o tem, czego się musi uczyć i co musi wiedzieć biała kobieta. Old Shatterhand nie patrzy na blask złota i piękność oblicza; pożąda on rzeczy innych, których nie znajdzie u dziewcząt czerwonych.
Indyanka spuściła głowę i zamilkła. Brat pogłaskał ją po twarzy pieszczotliwie i powiedział:
— Boli mnie to, że ranię serce mej dobrej siostry, ale Winnetou zawsze mówi prawdę, a może znajdzie drogę, na której Nszo-czi dojdzie do swego celu.
Na to podniosła ona szybko głowę i zapytała:
— Jaka to droga?
— Droga do miast bladych twarzy.
— Tam mam się udać?
— Tak.
— Na co?
— Aby się nauczyć tego, coby twoją wartość podniosło do tego stopnia, aby Old Shatterhand mógł cię pokochać.
— W takim razie chcę się tam udać rychło, jak najrychlej! Czy mój brat, Winnetou, spełni mi jedną prośbę?
— Jaką?
— Pomów z naszym ojcem, Inczu-czuną! Poproś go, by mi pozwolił pójść do wielkich miast bladych twarzy! On nie odmówi, bo...
Więcej nie słyszałem, gdyż poczołgałem się cicho napowrót. Wydało mi się to niemal grzechem, że podsłuchałem tę rozmowę rodzeństwa. Jakżeż pragnąłem, żeby tego nie zauważyli! Jakaż bowiem wyniknęłaby z tego kolizya dla nich i dla mnie. Należało teraz podczas powrotu być ostrożniejszym, niż podczas zbliżania się. Najdrobniejszy szelest, najmniejszy przypadek mógł zdradzić, że poznałem tajemnicę pięknej Indyanki, a wtedy musiałbym tego samego dnia pożegnać mych czerwonych przyjaciół.
Szczęściem udało mi się wycofać niepostrzeżenie. Oddaliwszy się tak, że mnie nie mogli usłyszeć, podniosłem się z ziemi i obszedłem polanę dokoła, dopóki nie natrafiłem na ich ślad. Po nim zrobiłem kilka kroków po tej stronie, z której Nszo-czi się mnie spodziewała, na polanę i zawołałem:
— Niechaj mój brat Winnetou tutaj przejdzie!
Ponieważ nikt się nie poruszył, powtórzyłem wezwanie:
— Niech mój brat przejdzie, bo go widzę!
Nie pokazał się pomimo tego.
— Siedzi tam w krzaku dzikiej śliwy.
Na to rozdzieliły się gałęzie i Winnetou wyszedł, ale sam. Nie mógł tam siedzieć dłużej, ale chciał jeszcze zataić kryjówkę siostry i zapytał:
— Czy mój brat Old Shatterhand znalazł Nszo-czi?
— Tak.
— Gdzie?
— Tam, gdzie jest ukryta w zaroślach.
— W jakich zaroślach?...
— W tych, do których mnie jej ślad prowadzi.
— A czyż widziałeś jej ślady?
Brzmiało w tem wielkie zdziwienie. Wątpił, czy mogłem powiedzieć nieprawdę, o jej śladach sam nic nie wiedział, a ponieważ nie odstąpił jej ani na chwilę, przeto był pewien, że jej nie znalazłem. Myślał, że jestem w błędzie i dałem się wywieść w pole jakimś pozorom.
— Tak. — odrzekłem. — Widziałem je.
— Ależ siostra moja pilnowała się bardzo, by śladów nie zostawić!
— Mylisz się, widać je dobrze.
— Nie.
— Nie na ziemi, lecz na gałęziach. Nszo-czi nie dotykała ziemi nogami, ale gdy ją niosłeś, połamałeś gałęzie i pozrywałeś liście.
— Uff! Ja ją niosłem?
— Tak.
— Kto ci to powiedział?
— Twoje ślady. Zrobiły się naraz głębsze, oczywiście z powodu większego ciężaru, a ponieważ ty nie mogłeś zmienić swojej wagi, musiałeś więc wziąć na siebie jakiś ciężar. Tym była twoja siostra, której noga mchu nie dotknęła.
— Uff! Ty się mylisz. Wróć jeszcze raz i poszukaj.
— To byłoby daremne i zbyteczne, bo Nszo-czi jest tam, gdzie ty siedziałeś. Zabiorę ją stamtąd.
Puściłem się przez polanę, ale ona wyszła tymczasem z zarośli i rzekła z zadowoleniem do brata:
— Słusznie więc powiedziałam ci, że mnie znajdzie.
— Tak, moja siostra miała słuszność, a ja się pomyliłem. Mój brat Old Shatterhand umie trop ludzki czytać nie tylko okiem, lecz także myślą. Nie potrzebuje się już niczego więcej uczyć.
— O, przeciwnie. — odrzekłem. — Mój brat Winnetou wygłasza tu pochwałę, na którą nie zasłużyłem. Czego jednak dotąd nie umiem, tego nauczę się jeszcze od niego.
Była to rzeczywiście pierwsza pochwała, którą usłyszałem z ust jego; przyznaję, że byłem z niej tak dumny, jak niegdyś z pochwał profesorów.
Wieczorem tego dnia przyniósł mi Winnetou bardzo dobrze zrobione i ozdobione czerwonym haftem indyańskim ubranie myśliwskie z wygarbowanej na biało skóry.
— Siostra moja Nszo-czi prosi się, żebyś nosił to ubranie. — rzekł. — Twoje już nie wystarcza dla Old Shatterhanda.
Pod tym względem rzeczywiście nie mijał się z prawdą, bo szaty moje już nawet dla Indyan były zbyt zniszczone. Gdyby mnie w takiem ubraniu przyłapano w mieście europejskiem, dostałbym się do kozy jako ostatni włóczęga. Czy jednak wypadało od Nszo-czi przyjąć taki podarunek? Winnetou zgadywał widocznie moje myśli, bo zauważył:
— Możesz je przyjąć, gdyż ja zamówiłem je dla ciebie. To dar od Winnetou, którego ocaliłeś od śmierci, a nie dar jego siostry. Czy bladym twarzom nie wolno przyjmować darów od skwaw?
— O ile nie jest jego żoną, lub krewną.
— Jesteś moim bratem, Nszo-czi jest więc twą krewną. Mimoto pochodzi dar ten odemnie, a nie od niej; ona go tylko zrobiła.
Kiedy nazajutrz spróbowałem ubranie, przekonałem się, że było jak ulane. Nowojorski krawiec nie mógłby był lepiej wziąć miary. Pokazałem się oczywiście mojej pięknej przyjaciółce, która uradowała się nadzwyczajnie pochwałą, wypowiedzianą przezemnie. Wkrótce potem zjawili się u mnie Dick Stone i Will Parker i kazali mi podziwiać siebie, gdyż mieli także nowe ubrania, tylko zrobione nie przez Nszo-czi, lecz przez inne Indyanki. Tego samego dnia, kiedy znajdowałem się w głównej dolinie i ćwiczyłem się w rzucaniu tomahawkiem, podeszła ku mnie posuwistym krokiem osobliwa postać. Był to nowy indyański strój, zakończony dołem parą starych, olbrzymich, butów. Ponad tem wznosił się jeszcze starszy kapelusz pilśniowy z żałośnie zwieszoną krysą, z pod której wyzierał bardzo zmierzwiony zarost, ogromny nos i dwoje bardzo chytrych ocząt. Poznałem odrazu starego Sama Hawkensa. On zbliżył się, zrobił szeroki rozkrok swemi cienkiemi, krzywemi nóżkami i zapytał:
— Sir, czy znacie człowieka, stojącego teraz przed wami?
— Hm! — odrzekłem — Zobaczę!
Wziąłem go za barki, obróciłem, przypatrzyłem mu się ze wszystkich stron i zawyrokowałem:
— Zdaje mi się, że to naprawdę Sam Hawkens, jeśli się nie mylę!
— Yes mylord! Nie mylicie się! Jestem nim we własnej osobie. Czyście zauważyli co na mnie?
— Nowiuteńkie ubranie!
— No, przecież!
— Dzięki komu przyszliście do tej własności?
— Dzięki skórze niedźwiedziej, którą mi darowaliście.
— To widzę, Samie, ale ja chcę znać osobę, od której dostaliście ubranie.
— Osobę? Hm! Ach tak! Tak, osoba, sir! To jest taka rzecz... To właściwie nie jest osoba.
— A cóż?
— Osóbka.
— Jakto?
— No, czyż nie znacie pięknej Kliuny-ai?
— Nie. Kliuna-ai znaczy księżyc. Czy to skwaw, czy dziewczyna?
— Jedno i drugie, albo raczej żadne z dwojga.
— A zatem babka?
— Nonsens! Jeśli jest skwaw i dziewczyną, albo ani jednem, ani drugiem, to musi być oczywiście wdową. Jest wdową po Apaczu, który zginął w ostatniej walce z Keiowehami.
— A wy ją chcecie pocieszyć?
— Well, sir! — potwierdził. — Życzę jej dobrze, wpadła mi nawet w oko, a raczej w oboje oczu.
— Ależ Samie, to Indyanka!
— I cóż z tego? Ożeniłbym się nawet z murzynką, gdyby czarna nie była. Zresztą Kliuna-ai jest doskonałą partyą.
— Dlaczego?
— Bo w całem plemieniu najlepiej garbuje skórę.
— Czy chcecie jej także dać swoją wygarbować?
— Nie puszczajcie się na dowcipy, sir! Ja nie żartuję! Z nią żyłbym szczęśliwie... rozumiecie mnie? Ma pełną, okrągłą twarz, jak księżyc.
— Z pierwszą i ostatnią kwadrą?
— Proszę raz jeszcze nie robić żartów z księżycem! Ona jest pełnią i ożenię się z nią, jeśli się nie mylę.
— Ale nowiu chyba z tego nie będzie. Jak zawarliście tę znajomość?
— Właśnie dzięki garbarstwu. Pytałem o najlepszą garbarkę dla mojej niedźwiedziej skóry i polecono mi Kliunę-ai jako taką. Zaniosłem jej skórę i zauważyłem, że upodobała sobie.
— W skórze?
— Nonsens! Rozumie się, że we mnie.
— To świadczy o dobrym smaku, kochany Samie!
— Tak, ona go ma! O, jej bynajmniej nie brak wykształcenia! Dowodem to, że nie tylko skórę wygarbowała, lecz także uszyła mi z niej ubranie. Jak wam się w niem podobam?
— Elegant pierwszej wody!
— Gentleman, nieprawdaż? Tak gentleman! Omal ze skóry nie wyskoczyła, ujrzawszy mnie w tem ubraniu. Wierzcie mi, sir, że się ożenię!
— A gdzie wasze stare ubranie?
— Wyrzuciłem.
— Tak, tak! A pewnego pięknego poranku zapewnialiście, że tej bluzy nie sprzedalibyście za dziesięć tysięcy dolarów.
— To było wtenczas, kiedy nie było Kliuny-ai. Czasy się zmieniają. Well!
Mały konkurent w niedźwiedziej skórze odwrócił się i odszedł dumnym krokiem. Sympatya, jaką miał dla pięknej Indyanki, nie wzbudziła u mnie żadnych moralnych obaw, ani wątpliwości, gdyż wystarczyło na Sama popatrzeć, aby się uspokoić pod tym względem. Te kolosalne stopy, te cienkie, a krzywe nóżki, a wreszcie twarz..! Wyglądał, jak Pastrana męskiego rodzaju z sępim dzióbem na środku twarzy. Tego było z pewnością nawet dla Indyanki za wiele. Sam Hawkens nie odszedł był jeszcze daleko, kiedy się odwrócił do mnie i zawołał:
— Ten nowy strój, to przecież zupełnie coś innego! Jestem, jak nowo narodzony! Nie chcę już patrzeć na stary. Sam konkuruje, hi! hi! hi!
Nazajutrz spotkałem go na dole pod pueblem, bardzo zamyślonego.
— Jakież to myśli astronomiczne snują się wam po głowie, kochany Samie? — spytałem.
— Astronomiczne? Czemu właśnie te?
— Bo macie minę, jak gdybyście chcieli odkryć kometę, albo mgławicę.
— Prawie jest tak. Myślałem, że to kometa, ale prawdopodobnie będzie to mgławica.
— Kto?
— Ona, Kliuna-ai
— Ach, tak! Księżyc w pełni dziś już mgławicą? Dlaczegoż to?
— Zapytałem ją, czy wyjdzie znowu za mąż i odpowiedziała mi: „nie!“
— To nie przeszkadza wam z ufnością w przyszłość spoglądać. I Rzymu nie zbudowano odrazu!
— A mego nowego ubrania nie uszyto w jednej godzinie. Macie słuszność. Zostaję nadal konkurentem.
Wszedł na schody, aby się udać do Kliuny-ai. Nazajutrz osiodłałem sobie deresza, aby wyjechać z Winnetou na bawoły, wtem zjawił się u mnie Sam Hawkens i zapytał:
— Czy mogę pojechać z wami, sir?
— Na bawoły? Chyba nie. Wy polujecie teraz na lepszą zwierzynę.
— Kiedy mi szczęście nie dopisuje.
— Tak?
— Niestety!
— Jakto?
— Byłem znów u niej i oświadczyła mi, że zrobiła ubranie tylko na rozkaz Winnetou.
— Więc nie z miłości?
— Zdaje się, że nie. Potem zapytała, co jej dam za wygarbowanie skóry. Utrzymuje, że robiła to na moje zamówienie.
— A więc żąda zapłaty!
— Yes! Czy to objaw miłości?
— Nie wiem. Nie mam doświadczenia w takich sprawach. Dzieci kochają rodziców, a mimo to muszą rodzice wszystko za nie płacić. Może to właśnie objaw wzajemności ze strony waszej pełni księżycowej.
— Pełni? Hm! To także możliwe, że to ostatnia kwadra. A więc nie zabierzecie mnie z sobą?
— Winnetou chce ze mną samym wyjechać.
— To ja się nie sprzeciwiam.
— Zniszczylibyście sobie nowe ubranie, kochany Samie!
— Prawda! Plamy z krwi nie są stosowne dla takiego stroju.
Odszedł, ale znów się odwrócił i zapytał:
— Czy wam się nie zdaje, że moje stare ubranie było jednak o wiele praktyczniejsze?
— Być może.
— Nie tylko może, lecz nawet prawdopodobnie.
Na tem się na razie skończyło, ale następnych dni chodził Sam coraz bardziej zamyślony i coraz mniej mówił. Księżyca ubywało widocznie. Aż raz ujrzałem go wychodzącego z domu w starem ubraniu.
— Cóż to Samie? — zapytałem. — Myślałem, że zdjęliście, lub wedle słów waszych „wyrzuciliście“ nawet to ubranie.
— Tak też było.
— A jednak odszukaliście je znowu.
Yes!
— Ze złości?
— Naturalnie! Jestem poprostu wściekły!
— Na ostatnią zmianę księżyca?
— Zrobił się nów. Nie mogę patrzyć na tę Kliunę-ai!
— A więc dobrze wam wywróżyłem!
— Tak. Stało się zupełnie to, co przepowiedzieliście. Zresztą pewna okoliczność przytem doprowadziła mnie do wściekłości.
— Czy wolno wiedzieć, jaka?
— Wam powiem. Byłem znów u niej wczoraj. W ostatnich dniach źle się ze mną obchodziła, nie spoglądała na mnie prawie i odpowiadała mi zawsze bardzo krótko. Otóż siedziałem przy niej, oparłszy głowę o pal drewniany. Była w nim widocznie drzazga, o którą zaczepiła mi się czupryna. Wstaję, coś mię gwałtownie szarpnęło za czcigodną czaszkę, odwracam się i co widzę, sir... co widzę!
— Perukę zapewne?
— Tak, peruka zawisła na słupie, a kapelusz, zerwany z głowy, upadł na ziemię.
— No, a dawna pełnia w nów się zamieniła?
— Najzupełniej. Stanęła, wytrzeszczyła na mnie oczy, jak... jak na człowieka, pozbawionego włosów na głowie.
— A potem?
— Potem krzyczała i wyła, jakby sama dostała łysiny.
— A wkońcu?
— Wkońcu? No, nów z tego się zrobił. Wypadła na dwór i nie pokazała się później.
— Może wzejdzie wam niebawem jako pierwsza kwadra, lub pełnia!
— Nie! Kazała mi to już powiedzieć.
— Co?
— Żebym nie przychodził już do niej. Głupim zwyczajem chce mieć męża z włosami na głowie. Czyż to nie jest w najwyższym stopniu naiwne?
— Hm!
— Tutaj niema co hmkać, sir! Gdy kobieta wychodzi za mąż, powinno jej być wszystko jedno, czy jej mąż ma włosy na głowie, czy w peruce, jeśli się nie mylę. To nawet zaszczytniej, gdy się je ma w peruce, bo w takim razie coś musiałyby kosztować, a prawdziwe rosną za darmo.
— To pozwoliłbym im róść samym!
— Szanowny sir, niech was kaczka kopnie! Szukam pociechy w miłosnem strapieniu i w smutku małżeńskim i słyszę drwiny! Życzę wam także peruki, a potem czerwonej wdowy, któraby wyrzuciła was za drzwi. Bądźcie zdrowi!
Odbiegł odemnie jak szalony.
— Samie! — zawołałem za nim. — Jeszcze jedno!
— Cóż takiego? — zapytał, stając.
— A gdzie on?
— Kto?
— Nowy kostyum?
— Odesłałem go z powrotem. Chciałem go ubrać na wesele i wziąć w nim ślub, ale że z wesela nic, więc i bluzy nie potrzebuję. Howgh!
Tak skończyła się przyjaźń Sama z ubywającym ciągle czerwonym księżycem. Zresztą niebawem był znów dobrej myśli i przyznał się, że się cieszy z tego, iż jest kawalerem. Zapewnił, że nie roztanie się już nigdy ze swą starą bluzą, ponieważ jest lepszą, praktyczniejszą i wygodniejszą od bluz wszystkich krawczyń czerwonoskórych. Sprawdziły się więc moje domysły, to jest Sama nie można było sobie wyobrazić jako małżonka.
Wieczorem dnia tego jadłem, jak zwykle, razem z Inczu-czuną i z Winnetou. Młodszy wódz oddalił się po wieczerzy, a ja chciałem to samo zrobić, kiedy Inczu-czuna uczynił wzmiankę o przygodzie Sama i sprowadził rozmowę potem na związki pomiędzy białymi a czerwonoskórymi. Zmiarkowałem, że mnie brał na egzamin.
— Czy mój młody brat, Old Shatterhand, uważa takie małżeństwo za dobre, czy za niewłaściwe? — zapytał.
— Jeżeli zawarte wobec kapłana, a Indyanka przyjmie przedtem chrześcijaństwo, to nie widzę w tem nic niewłaściwego — odrzekłem.
— A więc brat mój nie pojąłby nigdy Indyanki taką, jak jest, za żonę?
— Nie.
— A czy to bardzo trudno zostać chrześcijanką?
— Wcale nie.
— Czy taka skwaw może jeszcze czcić swego ojca, niechrześcijanina?
— Tak. Nasza religia wymaga od każdego dziecka czci i uszanowania dla rodziców.
— Jaką skwaw wolałby brat mój, czerwoną, czy białą?
Czy miałem się przyznać, że białą? Nie, gdyż to byłoby go obraziło, dlatego odpowiedziałem:
— To się nie da ogólnie powiedzieć. To zależy od głosu serca, którego się słucha bez względu na barwę ukochanej. W obliczu Wielkiego Ducha wszyscy są sobie równi, a ci, którzy sobie odpowiadają i są dla siebie przeznaczeni, sami zawsze się znajdą.
— Howgh! Oni się znajdą, jeśli się dla siebie nadają. Brat mój powiedział, jak zawsze, słusznie i dobrze.
Na tem wyczerpaliśmy ten temat podług mej myśli, jak mi się zdawało. Z zupełnie jasnym zamiarem położyłem nacisk na to, że Indyanka musi się nawrócić na wiarę chrześcijańską, chcąc zostać żoną białego. Życzyłem Nszo-czi najlepszego i najszlachetniejszego wojownika lub wodza, ja jednak nie przybyłem na dziki Zachód po czerwoną skwaw. Nie myślałem nawet dotąd o białej. Plan mego życia wykluczał, jak sobie wtedy wyobrażałem, wogóle małżeństwo.
O skutku mej rozmowy z Inczu-czuną dowiedziałem się nazajutrz. Sprowadził mnie on na pierwsze piętro, gdzie jeszcze do tego czasu nie byłem. Tam znajdowały się w osobnem pudle nasze narzędzia miernicze.
— Przypatrz się tym rzeczom, czy której nie brakuje! — wezwał mnie.
Przekonałem się, że było wszystko, że niczego nie uszkodzono z wyjątkiem kilku zagięć, które sam łatwo mogłem naprawić.
— Te rzeczy były dla nas lekiem, — powiedział — dlatego przechowaliśmy je tak dobrze. Niech je sobie mój młody biały brat napowrót weźmie na własność.
Chciałem podziękować za ten dar, ale stary wódz nie przyjął podziękowania i oświadczył:
— Należały do ciebie, a myśmy je zabrali, bo uważaliśmy ciebie za wroga. Skoro jednak wiemy już teraz, że nam jesteś bratem, musisz otrzymać wszystko, co było twoje. Nie masz za co dziękować. A co teraz z tem zrobisz?
— Odchodząc stąd, zabiorę je i oddam tym ludziom, od których je wziąłem.
— A gdzie oni mieszkają?
— W St. Louis.
— Znam nazwę tego miasta i wiem, gdzie ono leży. Syn mój Winnetou był tam i opowiadał mi o niem. A zatem chcesz od nas odejść?
— Tak, choć nie zaraz.
— Przykro nam będzie. Zostałeś wojownikiem naszego szczepu, a ja nadałem ci nawet władzę i tytuł wodza Apaczów. Sądziliśmy, że zostaniesz u nas na zawsze, jak Kleki-petra, który z nami był aż do śmierci.
— Moje stosunki są inne, niż jego były.
— A ty znasz je?
— O tak! on opowiedział mi wszystko.
— W takim razie obdarzył cię wielkiem zaufaniem, chociaż widział cię po raz pierwszy.
— Prawdopodobnie z tego powodu, że pochodziliśmy z jednego kraju.
— Myślę, że nie tylko dla tego. Rozmawiał z tobą nawet przed śmiercią. Nie rozumiałem słów, bo nie znam tego języka, ale powiedziałeś nam, co to było. Zostałeś z woli Kleki-petry bratem Winnetou, a jednak chcesz go opuścić. Czy to nie sprzeczność?
— Nie. Bracia nie muszą być ciągle razem; rozchodzą się często dla wykonania rozmaitych zadań.
— Ale potem widzą się znowu?
— Tak. Zobaczymy się znowu, bo mnie serce sprowadzi do was napowrót.
— Chętnie słyszy to moja dusza. Ilekroć przyjdziesz, zastaniesz u nas wielką radość. Żałuję, że wspominasz o innych zadaniach. Czy u nas nie mógłbyś się czuć szczęśliwym?
— Tego nie wiem. Bawię tutaj dopiero tak krótko, że trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Będzie to tak, jak z dwoma ptakami, siedzącymi w cieniu jednego drzewa. Jeden żywi się jego owocem i zostaje, a drugiemu potrzeba innego pożywienia; dlatego nie może długo pozostać i odlatuje.
— Wierz mi jednak, że dalibyśmy ci wszystko, czegobyś tylko zażądał.
— Wiem o tem, ale mówiąc teraz o pożywieniu, nie miałem na myśli pokarmu dla ciała.
— Tak, ja wiem, że wy, blade twarze, mówicie także o pokarmie dla ducha; słyszałem o tem od Kleki-petry. Jemu także brakowało u nas tego pokarmu, dla tego bywał czasem bardzo smutny, chociaż starał się nie okazać nam tego. Ty jesteś młodszy od niego i zatęskniłbyś tem prędzej i łatwiej. Dlatego nie zatrzymujemy cię, lecz prosimy, żebyś powrócił. Kto wie, czy nie zmienisz potem swego zapatrywania i nie przyznasz, że może ci być u nas dobrze. Ale ciekaw jestem, co uczynisz po powrocie do miast bladych twarzy.
— Tego sam jeszcze nie wiem.
— Czy zostaniesz u białych, którzy budują drogę dla konia ognistego?
— Nie.
— Słusznie uczynisz. Jesteś bratem czerwonych mężów i nie powinieneś współdziałać w chęci ograbienia nas z kraju i mienia przez blade twarze. Lecz tam, dokąd się udasz, nie będziesz mógł tak, jak tutaj, żyć z polowania. Musisz mieć pieniądze, a Winnetou mi powiedział, że jesteś biedny. Byłbyś dostał pieniądze, gdybyśmy na was nie byli napadli. Dlatego syn mój prosił mnie, bym ci to wynagrodził. Czy chcesz złota?
Popatrzył mi się przytem w oczy tak ostro i badawczo, że nie odważyłem się odpowiedzieć: „tak“. Chciał mnie wystawić na próbę.
— Złota? — rzekłem. — Nie odebraliście mi go, to też nie mogę go od was żądać.
Była to odpowiedź dyplomatyczna; ani „tak“, ani „nie“. Słyszałem, że istnieją Indyanie, którzy znają miejsca bogate w kruszcze szlachetne, lecz nie zdradzają tego nigdy przed białymi. Inczu-czuna znał zapewne również takie miejsca, dlatego zapytał, czy chcę złota. Któż z białych odpowiedziałby na to poprostu: „nie“? Nie pożądałem nigdy skarbów, które mogą zeżreć rdza i mole, ale złoto, jako środek do dobrego celu, przedstawia zawsze dla mnie niezaprzeczoną wartość! Takiego zapatrywania nie mógł jednak zrozumieć wódz Apaczów.
— Tak, nie ograbiliśmy cię z niego, — odrzekł — ale przez nas straciłeś zarobek, a i to chciałbym ci wynagrodzić. Powiadam ci, że w górach leży złoto masami. Czerwoni mężowie znają miejsca, gdzie można je znaleźć; wystarczy, żeby poszli i wzięli je stamtąd. Czy życzysz sobie, żebym ci go przyniósł?
Stu innych na mojem miejscu skorzystałoby z tej gotowości i... nie uzyskaliby nic. Poznałem to po czyhającym wzroku Inczu-czuny i rzekłem:
— Dziękuje ci! Bogactwo, osiągnięte bez trudu w darze, nie przynosi zadowolenia; tylko to ma wartość prawdziwą, co się zapracowało i zdobyło. Nie należy sądzić, że jako ubogi zginę z głodu po powrocie do bladych twarzy.
Na to zniknął zwolna z jego oblicza wyraz oczekiwania. Podał mi rękę i powiedział przyjemnym, serdecznym tonem:
— Twoje słowa dowodzą, że nie pomyliliśmy się co do ciebie. Pył złoty, pożądany przez białych poszukiwaczy, jest pyłem śmierci; kto go znajdzie przypadkiem, zginie od niego. Nie pożądaj go nigdy, bo zabije cię nietylko na ciele, lecz i na duszy! Chciałem cię wypróbować. Złota byłbym ci nie dał, ale pieniądze otrzymasz; te pieniądze, na które liczyłeś.
— To niemożebne,
— Ja tak chcę, więc będzie możebne. Pojedziemy w tę okolicę, gdzie pracowaliście, a ty dokończysz przerwanej roboty i dostaniesz obiecane wynagrodzenie.
W niemem zdumieniu spojrzałem mu w oczy. Czyżby żartował? Nie, wódz Indyan nie pozwala sobie nigdy na takie żarty. Czyżby to znów była próba? Nie, to też nie było prawdopodobne.
— Mój młody biały brat milczy — rzekł w dalszym ciągu. — Czy nie przystaje na moję propozycyę?
— Nawet z chęcią, ale trudno mi uwierzyć, że to poważny twój zamiar.
— Czemu?
— Mam skończyć to, za co ukarałeś śmiercią moich białych współpracowników. Mam zrobić to, co tak surowo osądziłeś za naszem pierwszem widzeniem!
— Robiłeś to bez zgody właścicieli kraju, a teraz otrzymasz na to pozwolenie. To, co mówię, nie pochodzi odemnie, lecz od mego syna Winnetou, który mnie upewnił, że to nam nic nie zaszkodzi, jeżeli dokonasz przerwanego dzieła.
— Pod tym względem się mylisz. Kolej zbudują, a biali przyjdą z pewnością.
Spojrzał posępnie przed siebie i przyznał po chwili:
— Masz słuszność. Nie możemy im przeszkodzić w ponownem ograbieniu nas. Najpierw oni wysyłają takie małe oddziały, jak wasz był i te możemy poniszczyć, ale to nie zmieni niczego, bo potem nadciągną gromadami, którym musimy ustąpić, bo zgniotłyby nas. Ale i ty tego zmienić nie zdołasz. Czy sądzisz może, że nie przyjdą, jeśli ty się wyrzekniesz dokończenia pomiarów przestrzeni?
— Nie, tego nie sądzę. Choćbyśmy jakich użyli środków, to koń ognisty musi pędzić przez te strony.
— W takim razie zgódź się na moją radę! Sobie przysłużysz się znacznie, a nam nie zaszkodzisz. Omówiliśmy to z Winnetou. Pojedziemy z tobą obydwaj, a towarzyszyć nam będzie trzydziestu wojowników. To wystarczy do ochrony i pomocy podczas roboty. Potem odprowadzeni przez tych trzydziestu wojowników aż tam, gdzie pewne drogi znajdziemy, udamy się kanoem parowem do St. Louis.
— Co mówi mój brat czerwony? Czy dobrze go zrozumiałem? Chce się udać na Wschód?
— Tak z tobą ja, Winnetou i Nszo-czi.
— Nszo-czi także?
— Tak i moja córka. Pragnie bardzo zobaczyć wielkie miasta bladych twarzy i pozostać tam, dopóki nie będzie taką, jak biała skwaw.
Musiałem zrobić niezbyt mądrą minę, gdyż dodał, patrząc na mnie z uśmiechem:
— Mego białego brata spotkała niespodzianka widocznie. Czy nie będzie może zadowolony z naszego towarzystwa? Niechaj powie otwarcie!
— Niezadowolony? Jakżebym mógł? Przeciwnie, cieszę się nadzwyczajnie! W waszem towarzystwie przybędę na Wschód bezpiecznie i już choćby dlatego jest to dla mnie korzystne. Ale najważniejsze to, że będą ze mną ci, których tak pokochałem.
— Howgh! — potwierdził z radością. — Dokończysz roboty, a potem ruszymy na Wschód. Czy Nszo-czi znajdzie tam ludzi, u których mogłaby mieszkać i nauczyć się czegoś?
— Tak. Ja sam chętnie się o to postaram. Ale wódz Apaczów musi uwzględnić, że blade twarze nie mogą być tak gościnne jak czerwoni mężowie.
— Wiem o tem. Gdy blade twarze przychodzą do nas nie jako wrogowie, otrzymują wszystko, czego potrzebują, bez wynagrodzenia, ale kiedy my do nich się udajemy, musimy płacić za wszystko, a nawet płacić dwa razy tyle, co biali wędrowcy. Ponadto dostajemy wszystko gorsze niż oni. Nszo-czi będzie więc musiała zapłacić.
— Tak, to prawda niestety, ale oto się nie troszczcie. Dzięki twej wielkodusznej pomocy otrzymam dużo pieniędzy i będziecie moimi gośćmi.
— Uff, uff! Co mój młody biały brat myśli o Inczu-czunie i o Winnetou! Wszak już przedtem ci powiedziałem, że czerwoni mężowie znają wiele miejsc, na których się złoto znajduje. Są góry, poprzecinane złotemi żyłami i doliny, na których zmyty przez wodę pył leży pod cienką warstwą ziemi. Udając się do miast bladych twarzy, nie będziemy mieli pieniędzy, ale tak wiele, tak wiele złota, że nie weźmiemy od nikogo ani kropli wody za darmo. Gdyby Nszo-czi musiała tam pozostać przez kilka słońc[11], to dałbym jej więcej złota, niż potrzeba na ten długi czas. Tylko niegościnność bladych twarzy zmusza nas do szukania złotego pyłu, poza tem nie używamy go wcale. Kiedy mój młody brat będzie gotów do drogi?
— Każdej chwili, kiedy się wam spodoba.
— Więc nie odwlekajmy, bo to już późna jesień, po której szybko zima następuje. Czerwony mąż nie przygotowuje się długo nawet do takiej dalekiej jazdy, moglibyśmy więc zaraz jutro wyruszyć, gdybyś był skłonny do tego.
— Jestem gotów. Trzeba się tylko zastanowić, co mamy wziąć z sobą, ile koni...
— To już Winnetou załatwi — przerwał mi. — On już o wszystkiem pomyślał i mój młody biały brat może być o wszystko spokojnym.
Opuściliśmy pierwsze piętro i wróciliśmy na górę. Na progu swego mieszkania zastałem Sam Hawkensa.
— Mam wam coś nowego powiedzieć, sir — rzekł. — Zdziwicie się, zdziwicie się ogromnie, jeśli się nie mylę.
— Czem?
— Wiadomością, którą wam przynoszę. A może już słyszeliście o tem?
— Powiedzcież, co macie na myśli, kochany Samie!
— Odchodzimy stąd, odchodzimy!
— Ach tak! O tem wiem już istotnie.
— Wiecie już? Myślałem, że wam zrobię niespodziankę, tymczasem przychodzę zapóźno.
— Oznajmił mi to właśnie Inczu-czuna. A wam kto powiedział?
— Winnetou. Spotkałem go tam nad wodą, gdzie konie wybierał. Nawet Nszo-czi jedzie z nami. Czy o tem wiecie?
— Tak.
— To bardzo szczególny pomysł, lecz mnie na rękę. Ma ona tam, na Wschodzie, jak się zdaje, zamieszkać w pensyonacie; na co i po co, to dla mnie niezrozumiałe, jeżeli...
Zatrzymał się w połowie zdania, rzucił na mnie znacząco swojemi małemi oczkami i mówił dalej:
— Jeżeli nie... jeżeli nie.. hm! Czy może Nszo-czi ma zostać waszą Kliuną-ai? Jak myślicie, kochany sir Shatterhand?
— Moją Kliuną-ai, a więc moim księżycem? Takie rzeczy zostawiam wam. Na co mi księżyca, którego ciągle ubywa, dokóki całkiem nie zniknie. Ani mi się śni gubić peruki dla Indyanki.
— Peruki? Słuchajcie, to wam się nie udało. To był dowcip zupełnie lichy, z którego nie możecie być dumni. To zresztą bardzo dobrze się stało, że miłość moja do tego ubywającego księżyca była tak nieszczęśliwa.
— Czemu?
— Bo byłbym nie mógł go tutaj zostawić i musiał zabrać z sobą. A któż jeździ chętnie z nowiem po preryi, hi! hi! hi! Dziwna rzecz, że w każdem nieszczęściu jest zawsze jakieś szczęście! Jedno mnie tylko w tem złości.
— Co?
— Ta piękna skóra niedźwiedzia. Gdybym ją był sam wyprawił, miałbym teraz paradną bluzę myśliwską, a tak ani bluzy, ani skóry.
— Niestety! Jeśli kiedy nadarzy się jeszcze sposobność zabić szarego niedźwiedzia, daruję wam skórę.
— Wy mnie? A może ja wam? Nie wyobrażajcie sobie, że szare niedźwiedzie uganiają po to, aby je greenhorny zakłuwały. Wtenczas był czysty przypadek, który przynosi wam jeszcze mniej zaszczytu, niż dopiero co wygłoszony dowcip. Nie życzmy sobie wogółe niedźwiedzi przynajmniej w czasie najbliższym, kiedy nas czeka robota. To przecież niezwykła myśl, że możecie skończyć pomiary! Nieprawdaż?
— Szlachetna, Samie, bardzo szlachetna!
— Yes! W ten sposób dostaniemy wszyscy pieniądze, które nam obiecano. Może... thunderstorm! Chciałbym, żeby się tak stało, jeśli teraz dobrze odgadłem!
— Co takiego?
— Żebyście dostali wszystkie pieniądze.. wszystkie!
— Nie rozumiem was.
— To bardzo łatwo zrozumieć. Jeśli robota będzie skończona, musi być także zapłacona. Tamci nie żyją już; więc wam wypłacą ich działy.
— Niech wam się to nie śni, Samie! Nie zrobią tego z pewnością, co wy odgadliście tak mądrze.
— Wszystko jest możliwe, wszystko, tylko musicie zabrać się dobrze do tego i zażądać wszystkiego. Sami prawie wykonaliście całą pracę. Jakże będzie?
— Nie, ani myślę ośmieszać się żądaniem większej kwoty, niż mi się należy.
— Greenhorn, znów greenhorn! Powiadam wam, że tu, w tym kraju, wasza skromność zamorska jest zupełnie chybiona. Jestem dla was życzliwy i dlatego posłuchajcie mej rady. Porzućcie myśl zostania westmanem, gdyż nigdy czemś podobnem nie będziecie. Brak wam do tego wszelkich zdolności. Musicie zatem obejrzeć się za inną karyerą, a do tego potrzeba pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Teraz, gdybyście mieli rozum, moglibyście zdobyć ładną sumę i żyć spokojnie przez jakiś czas. Jeśli jednak nie posłuchacie mej rady, to wam kij z wodą popłynie[12] i zginiecie jak ryba, na ląd wyrzucona.
— Niech was o to głowa nie boli. Nie przeszedłem przez Mississipi po to, aby zostać westmanem. Jeśli rzeczywiście tego szczęścia nie dostąpię, nie będę opłakiwał niespełnionych nadziei. Nad wami tylko trzeba będzie ubolewać.
— Nademną? Czemu?
— Bo poświęciliście daremnie tyle trudu, żeby ze mnie coś zrobić. Słyszę już, jak ludzie mówić będą do mnie, że miałem nauczyciela, który nic nie umiał.
— Nic nie umiał? Ja? Sam Hawkens? Hi! hi! hi! Ja umiem wszystko. Nawet potrafię was tu zostawić, sir!
Odszedł, lecz odwrócił się po kilku krokach i rzekł:
— Zapamiętajcie jednak to sobie. Jeżeli nie zażądacie wszystkich pieniędzy, to ja to zrobię i wsadzę je wam potem do kieszeni! Howgh!
Po tych słowach oddalił się krokami, które miały być posuwistymi, ale były czemś zupełnie przeciwnem. Ten miły człowieczek życzył mi wszystkiego najlepszego, a więc i całej zapłaty, ale o tem nie było można nawet myśleć.
To, co powiedział Inczu-czuna, sprawdziło się, gdyż czerwonoskóry wojownik nie potrzebuje wielkich przygotowań nawet do najdalszej podróży. Życie w pueblu miało i dzisiaj swój przebieg zwyczajny tak, że nic nie wskazywało na nasz blizki odjazd. Nszo-czi, obsługująca nas zwykle przy jedzeniu, była także taka, jak zawsze. Ileż to rozdrażnienia i krzątaniny poprzedza małą wycieczkę białej damy! Ta Indyanka wybierała się w drogę daleką i niebezpieczną, aby poznać wspaniałości cywilizacyi, a nie zmieniła się ani trochę. Nie pytano mnie o nic, nie domagano się rad i nie naprzykrzano mi się wogóle. Miałem tylko zapakować narzędzia miernicze, na co Winnetou dał mi kilka miękkich wełnianych koców. Siedzieliśmy wieczorem, jak zwykle, nie mówiąc ani słowa o zamierzonej podróży, a kładąc się spać, wolny byłem od uczucia, które opanowuje zwykle człowieka przed dalszą podróżą. Spokój i zimna krew Indyan udzieliły się także mnie. Rano zbudził mnie Hawkens, donosząc, że wszystko już do wyruszenia gotowe. Był to jesienny poranek, którego chłód dowodził, że nie należało już podróży odwlekać.
Po krótkiem śniadaniu odprowadzili nas wszyscy mieszkańcy puebla aż do rzeki, gdzie miała się odbyć ceremonia, jakiej nie widziałem dotychczas: znachor miał przepowiedzieć, czy podróż będzie szczęśliwa.
Na tę uroczystość przybyli także Indyanie, zamieszkali w okolicy puebla. Nasz wielki wóz stał jeszcze na tem samem miejscu. Nie braliśmy go z sobą, gdyż zawadzałby nam, jako zbyt ciężki, w tak szybkiej jeździe, jaka była konieczna wobec spóźnionej pory roku. Stanowił on sanktuaryum znachora, który obwiesił go kocami i ukrył się za nimi.
Dokoła wozu utworzono wielkie koło, a gdy się ono zamknęło, zaczął się dla czerwonych „święty obrzęd“, który ja w duchu nazwałem przedstawieniem. Najpierw dało się słyszeć z wozu jakieś mruczenie i prychanie, jak gdyby tam kilka psów i kotów gotowało się do zaciętej walki.
Ja stałem pomiędzy Winnetou i jego siostrą. Wielkie podobieństwo między obojgiem rodzeństwa wystąpiło dzisiaj jeszcze bardziej, ponieważ Nszo-czi ubrała nie szaty niewieście, lecz kostyum męski, zupełnie podobny do opisanego już ubrania brata. Na głowie nie miała okrycia, a włosy związała także tak samo, jak on. U pasa wisiało kilka woreczków z rozmaitą zawartością, za nim tkwił nóż i pistolet, a przez plecy zwieszała się strzelba. Strój ten był nowy i ozdobiony pstremi wyszywkami i frędzlami. Dziewczyna przedstawiała się tak wojowniczo, a zarazem tak ponętnie, że wszystkie spojrzenia zwracały się ku niej. Ponieważ ja miałem na sobie darowane mi ubranie, więc wszyscy troje wyglądaliśmy prawie jednakowo.
Słysząc mruczenie i prychanie, zrobiłem, zdaje się, niezbyt uroczystą minę, bo Winnetou się odezwał:
— Mój brat nie zna jeszcze naszego zwyczaju i wyśmieje się z nas w duszy.
— Dla mnie żaden religijny obrzęd nie jest śmiesznym, choćbym go jak najmniej rozumiał — odpowiedziałem.
— Dobrze się wyraziłeś, nazywając ten obrzęd religijnym, gdyż nie jest to pogańska maskarada, lecz każdy ton, każdy ruch lekarza posiada swe znaczenie. To, co teraz usłyszysz, to będzie sprzeczka dwu głosów, dobrego i złego losu.
W ten sposób wytłumaczył mi także dalszy przebieg owego tańca lekarskiego.
Po prychaniu nastąpiło przeciągłe wycie, które chwilami milkło na korzyść tonów łagodniejszych. Wycie dowodziło, że patrzący w przyszłość znachor widzi złe znaki, a delikatniejsze dźwięki brzmiały wówczas, kiedy widział coś dobrego. Po dość długiem trwaniu wycia i prychania wyskoczył nagle znachor z wozu i zaczął, jak wściekły, pędzić z rykiem dokoła. Potem zwolnił nieco w biegu, przestał ryczeć, przeszła dobrze udana trwoga, która go gnała, i rozpoczął się miarowy groteskowy taniec, tem osobliwszy, że znachora twarz pokrywała okropna maska, a całe ciało obwieszone było rozmaitymi dziwacznymi, a częściowo nawet potwornymi przedmiotami. Tańcowi towarzyszył monotonny śpiew, a jedno i drugie, taniec i śpiew, z początku żywsze, stawały się z czasem spokojniejsze, aż ustały zupełnie. Znachor usiadł i spuściwszy głowę pomiędzy kolana, długo nie wydał z siebie głosu, ni ruchu, w końcu zerwał się i obwieścił widzom głośno szczegóły swego jasnowidzenia:
— Posłuchajcie, posłuchajcie, synowie i córy Apaczów! Oto, co pozwolił mi zbadać wielki Manitou. Wodzowie Inczu-czuna i Winnetou, oraz nasz biały wódz, Old Shatterhand, wyjeżdżają ze swoimi białymi i czerwonymi wojownikami, aby Nszo-czi, młodą córę naszego szczepu, odwieźć do mieszkań bladych twarzy. Dobry Manitou gotów czuwać nad nimi. Przeżyją kilka przygód, ale im to nic nie zaszkodzi i powrócą do nas szczęśliwie. Nszo-czi, która dłuższy czas pozostanie u bladych twarzy, powróci także szczęśliwie, tylko jednego z nich nie zobaczymy już nigdy.
Zatrzymał się i spuścił głowę, aby dać wyraz smutku z powodu ostatniej przepowiedni.
— Uff, uff, uff! — zawołali czerwonoskórzy zdumieni i zatrwożeni zarazem, ale nikt się o nic nie spytał.
Ponieważ znachor trwał dłużej w pochylonej postawie i ciągle milczał, zabrakło Samowi Hawkensowi cierpliwości, dlatego zapytał:
— Któż to nie wróci? Niechaj lekarz powie!
Wezwany pogroził ręką, zaczekał jeszcze czas pewien, poczem podniósł głowę, zwrócił wzrok na mnie i zawołał:
— Byłoby lepiej, gdyby nie pytano o niego. Nie chciałem go wymienić, ale ciekawa blada twarz, Sam Hawkens, zmusił mnie do tego. To Old Shatterhanda więcej już nie zobaczymy. Śmierć zaskoczy go wkrótce. Niechaj ci, którym przepowiedziałem powrót szczęśliwy, wystrzegają się przebywania w jego pobliżu, jeżeli nie chcą z nim razem życia utracić! Obok niego narażeni będą na niebezpieczeństwo, lecz zdala od niego są zawsze pewni. Tak oznajmił mi Wielki Duch. Howgh!
Po tych słowach wrócił do wozu. Czerwonoskórzy zaczęli na mnie spoglądać i wydawać okrzyki pożałowania.
— Co temu hultajowi na myśl przyszło? — rzekł Sam do mnie. — Wy macie umrzeć? Tylko ta głowa barania mogła wpaść na taki pomysł! Taka idea mogła się tylko w zwiędłym mózgu urodzić! Skąd on to wziął?
— Spytajcie lepiej, jaki w tem miał zamiar! On nie jest mnie życzliwy. Żaden znachor indyański nie będzie przyjacielem chrześcijan, a ten ani razu do mnie nie przemówił, ja zaś odpłacałem mu taką samą monetą; był dla mnie niczem. Obawia się mego wpływu na wodzów, który mógłby się rozszerzyć na całe plemię i skorzystał ze sposobności, aby temu zapobiec.
— Czy mam pójść i przylepić kilka policzków do jego czerwonej twarzy, sir?
— Nie róbcie głupstw, Samie! Cała sprawa nie warta, żeby się nią rozdrażniać.
Inczu-czuna, Winnetou i Nszo-czi, słysząc wspomniane proroctwo, spojrzeli po sobie z zakłopotaniem. Czy mu wierzyli, czy nie, to było obojętne, ale oni znali jego wpływ na swych podwładnych. Postanowiono, żeby z nami wyruszyło trzydziestu wojowników, a jeśliby oni uwierzyli w to, że moja blizkość zagraża im zgubą, nie podobna byłoby uniknąć różnorodnych przykrości. Ponieważ przepowiedni owej trudno już było zmienić, przeto pozostawał jeden tylko sposób: osłabienia jej znaczenia. Oto wskazanem było, żeby wodzowie zachowywali się względem mnie nadal tak samo jak przedtem i to jawnie wobec ludzi. To też obydwaj ujęli mnie za ręce, a Inczu-czuna rzekł tak głośno, że to wszyscy słyszeli:
— Niechaj czerwoni bracia i siostry posłuchają słów moich! Nasz brat lekarz ma zdolność wnikania swym wzrokiem w przyszłość i często stało się to, co zapowiedział, ale przekonaliśmy się nieraz, że się może pomylić. On sprowadzał w czasie wielkiej posuchy deszcz, który jednak nie spadł. Przed ostatnią wyprawą na Komanczów, obiecał, że zdobędziemy wielkie łupy, ale zwycięstwo, przez nas odniesione, dało nam tylko kilka starych koni i trzy liche strzelby. Gdy nam zeszłego roku radził, żebyśmy udali się nad rzekę Tugah, jeśli chcemy dużo upolować bawołów, postąpiliśmy wedle słów jego, lecz zdobyliśmy tak mało mięsa, że potem omal głód nie wybuchnął. Potrafiłbym przytoczyć jeszcze kilka przykładów na to, że oko jego ściemnia się czasem. Dlatego może być, że i teraz myli się co do naszego brata Old Shatterhanda. Uważam więc jego słowa za niebyłe; wzywam moich braci i siostry, aby uczynili to samo. Zaczekamy, czy one się spełnią.
Na to wystąpił mały Sam Hawkens i zawołał:
— Nie czekamy, nie potrzebujemy czekać, gdyż mamy środek przekonania się natychmiast, czy lekarz nie minął się z prawdą.
— O jakim środku myśli mój biały brat? — zapytał wódz.
— Zaraz powiem. Nie tylko między czerwonymi, lecz i między białymi żyją lekarze, umiejący badać przyszłość, a ja, Sam Hawkens, należę wśród nich do najsłynniejszych.
— Uff, uff! — zawołali Apacze w zdumieniu.
— Tak, wy się dziwicie! Uważaliście mnie dotychczas za zwyczajnego westmana, bo nie znacie mnie jeszcze. Ale ja coś więcej umiem, niż zjadać czereśnie i poznacie mnie, hi! hi! hi! Niechaj kilku czerwonych wojowników weźmie tomahawki i wykopie w ziemi dziurę wązką, ale głęboką.
— Czy mój biały brat chce zaglądnąć do wnętrza ziemi? — zapytał Inczu-czuna.
— Tak, gdyż przyszłość spoczywa ukryta w łonie ziemi, a czasem w gwiazdach. Ponieważ teraz, w jasny dzień, gwiazd nie widzę i nie mogę ich zapytać, muszę się zwrócić do ziemi.
Kilku Indyan poszło za jego wezwaniem i wydrążyło w ziemi dziurę toporami wojennymi.
— Nie pozwalajcie sobie na humbug, Samie! — szepnąłem. — Gdy czerwonoskórzy spostrzegą, że bawicie się w głupstwa, to pogorszycie sprawę, zamiast ją naprawić!
— Humbug? Głupstwo! A czemże jest to, co ten znachor urządza? Przecież to także głupstwo. Co jemu wolno, to i mnie także, jeśli się nie mylę, przezacny sir. Ja wiem, co czynię. Jeżeli nic ze swej strony nie zrobimy, to ludzie, których mamy zabrać z sobą, będą się opierali. Bądźcie tego pewni.
— Obawy wasze nie są pozbawione słuszności, ale przestrzegam was, żebyście nie stroili żadnych żartów!
— O, to sprawa bardzo poważna! Bądźcie spokojni!
Mimo jego zapewnień było mi trochę nieswojo. Znałem go zbyt dobrze z tego, że jest żartowniś. Byłbym go też jeszcze w dalszym ciągu napominał, lecz on zostawił mnie na miejscu, a sam poszedł pomiędzy Indyan, by im powiedzieć, jak głęboką ma być dziura.
Gdy już była gotowa, odpędził ich i zdjął z siebie skórzaną bluzę myśliwską, potem ją pozapinał i postawił nad dziurą, gdzie wyglądała jakby zrobiony z blachy lub drzewa wydrążony walec. Po tych wstępnych czynnościach nadał sobie pozór powagi i zawołał:
— Mężowie, kobiety i dzieci Apaczów zobaczą, co uczynię i czego się dowiem, a popadną w zdumienie. Ziemia otworzy swe łono na skutek moich słów czarodziejskich tak, że przejrzę wszystko, co nas spotka w czasie najbliższym.
Następnie oddalił się nieco od dziury, ruszył dokoła uroczystym krokiem, przyczem ku memu przerażeniu przetrzepał całę tabliczkę mnożenia, szczęściem tak prędko, że czerwonoskórzy go nie dosłyszeli. Gdy doszedł do dziewiątki, przyśpieszył kroku, aż zaczął cwałem podskakiwać dokoła bluzy, przyczem wył głośno i machał rękoma jak skrzydłami wiatraka. Nabiegawszy i naryczawszy się aż do utraty oddechu, przystąpił do bluzy, ukłonił się jej nizko kilka razy i włożył głowę w otwór na szyję, aby spojrzeć nim w dziurę.
Niepokoiłem się o wynik tego dzieciństwa. Rozglądnąłem się dokoła i zobaczyłem ku memu uspokojeniu, że czerwonoskórcy z wielką powagą zajmowali się tą sprawą. Oblicza obu wodzów także nie zdradzały niezadowolenia, choć nie ulegało wątpliwości, iż Inczu-czuna wiedział, że to, co Sam wyprawiał, było prostą komedyą.
Z pięć minut trzymał stary chytrzec głowę pod kołnierzem bluzy i wymachiwał rękami jakby na znak, że ma przed oczyma ważne i cudowne rzeczy. Wkońcu wyciągnął głowę z wysoce poważną miną. Porozpinał bluzę, wdział ją znów na siebie i wezwał obecnych:
— Niechaj moi czerwoni bracia zasypią otwór, gdyż, dopóki jest otwarty, nic mi mówić nie wolno.
Po wykonaniu tego zarządzenia odetchnął głęboko, jak gdyby się czuł bardzo wyczerpanym i rzekł:
— Wasz czerwony brat lekarz widział fałszywie, gdyż stanie się coś przeciwnego. Dowiedziałem się o wszystkiem, co przyniosą najbliższe tygodnie, lecz nie wolno mi tego wyjawić. Mogę wytłumaczyć tylko niektóre rzeczy. Widziałem w otworze strzelby i słyszałem wystrzały. Kto ma strzał ostatni, nie mógł polec, ni umrzeć, a ostatni strzał pochodził z rusznicy Old Shatterhanda. On więc musi być zwycięzcą. Nieszczęście grozi mym czerwonym braciom, a mogą uniknąć go tylko w ten sposób, że będą się trzymali Old Shatterhanda. Jeśli jednak to uczynią, czego od nich zażądał ich lekarz, zginą. Tak powiedziałem. Howgh!
Skutek tego proroctwa był na razie przynajmniej taki, jaki Sam sobie zamierzył. Czerwonoskórni uwierzyli mu najwidoczniej. Z oczekiwaniem spoglądali ku wozowi, sądząc, że lekarz wyjdzie się bronić. Nie pokazał się jednak, więc przypuścili, że się za zwyciężonego uznał. Sam Hawkens przystąpił do mnie, błysnął małemi oczkami i zapytał:
— No, sir, jakże się sprawiłem?
— Jak prawdziwy, rzetelny, oszust.
— Well! A więc dobrze? Nieprawdaż?
— Tak. Wydaje się przynajmniej, że osiągnęliście swój cel.
— Osiągnąłem go w zupełności. Znachor pobity. Nie pokaże się, ani nie da znaku o sobie.
Winnetou spojrzał na nas spokojnym, lecz wielce wymownym wzrokiem. Ojciec jego nie był taki milczący, przystąpił do nas i rzekł do Sama:
— Mój biały brat jest człowiekiem rozumnym, gdyż odebrał moc słowom lekarza i ma bluzą, w której tkwią ważne proroctwa. Ta bluza stanie się sławną od jednej Wielkiej Wody do drugiej. Ale Sam Hawkens poszedł za daleko w swych proroctwach.
— Za daleko? Jak to? — dopytywał się mały człeczyna.
— Wystarczało powiedzieć, że Old Shatterhand nam nie zaszkodzi. Czemu Sam Hawkens dodał, że nas czeka coś złego?
— Bo to w dziurze widziałem.
Na to zrobił Inczu-czuna ręką ruch przeczący i oświadczył:
— Wódz Apaczów wie, o co chodzi; niech Sam Hawkens mu wierzy. Należało nie mówić o złych rzeczach i nie napędzać naszym ludziom strachu.
— Strachu? Wszak wojownicy Apaczów są mężnymi ludźmi, którzy się nie boją niczego.
— Tak też jest. Dowiodą tego, jeśliby nasza jazda, która ma być pokojową, sprowadziła na nas nieprzyjaciół. Ruszajmy więc!
Sprowadzono konie, między którymi było sporo jucznych. Kilka z nich niosło moje instrumenty, na resztę włożono zapasy żywności i inne potrzebne rzeczy.
U Indyan panuje zwyczaj, że odjeżdżających przez część drogi odprowadzają ci, którzy w domu pozostają. To dziś odpadło, ponieważ Inczu-czuna tego sobie nie życzył. Tych trzydziestu czerwonoskórych, którzy z nami wyjeżdżali, nie pożegnało się z żonami i dziećmi. Uczynili to byli już przedtem, bo godność wojownika nie pozwalała im robić tego publicznie.
Tylko jeden z nas pożegnał się słowami, a tym był Sam Hawkens. Zobaczył Kliunę-ai, stojącą pośród kobiet, zwrócił, siedząc już na siodle, muła w tę stronę i zapytał:
— Czy „księżyc“ wie, co widziałem w otworze?
— Wiem, gdyż słyszałam, co mówiłeś — odrzekła.
— Mogłem powiedzieć o wiele więcej, naprzykład o tobie.
— O mnie? Czy ja także byłam w otworze?
— Tak. Znam dzięki temu całą twą przyszłość. Czy opisać ci ją?
— Proszę o to — rzekła szybko i skwapliwie. — Co mi przyszłość przyniesie?
— Ona ci nic nie przyniesie, lecz zabierze coś bardzo cennego dla ciebie.
— Co to takiego? — zapytała trwożliwie.
— Twoje włosy. Stracisz je za kilka miesięcy i wyłysiejesz zupełnie, jak księżyc, który także włosów nie posiada. Wówczas przyślę ci moją perukę. Bądź zdrów, smutny blasku księżyca!
Podpędził muła i odjechał, śmiejąc się, a Kliuna-ai odwróciła się zawstydzona tem, że przez ciekawość pozwoliła zakpić z siebie.
Porządek naszej jazdy sam się ustalił. Inczu-czuna, Winnetou z siostrą i ja jechaliśmy na przedzie, potem Hawkens, Parker i Stone, a za nimi trzydziestu Apaczów, którzy po kilku naprzemian prowadzili konie juczne.
Nszo-czi siedziała na koniu po męsku. Była ona rzeczywiście, jak się potem okazało, o czem zresztą nie wątpiłem, doskonałą i wytrwałą amazonką, bo nie tylko znakomicie trzymała się na koniu, ale równie dobrze władała bronią. Ktoś nie znający jej mógł ją wziąć za młodszego brata Winnetou, ale bystrzejsze oko dopatrzyłoby się w niej łatwo kobiecej miękkości rysów twarzy i kształtów ciała. Nszo-czi była piękną, naprawdę piękną mimo stroju męskiego i męskiego sposobu siedzenia na koniu.
Pierwsze dni podróży minęły bez godnego wzmianki zdarzenia. Jak wiadomo, potrzebowali Apacze pięciu dni, aby od miejsca napadu dotrzeć do puebla nad Rio Pecos. Przewóz rannych i jeńców przedłużył drogę. Tym razem już w trzy dni dostaliśmy się na miejsce zamordowania Kleki-petry przez Rattlera. Tam zatrzymaliśmy się na nocleg. Apacze poznosili kamienie na skromny pomnik. Winnetou spoważniał tu jeszcze bardziej, niż zwykle. Opowiedziałem jemu, ojcu jego i siostrze, co mówił mi Kleki-petra o swem życiu poprzedniem.
Nazajutrz rano ruszyliśmy tam, gdzie nasze prace miernicze przerwał tak nagle napad. Pale tkwiły jeszcze w ziemi, mogłem się więc zaraz zabrać do pracy, ale było coś ważniejszego do czynienia.
Oto wówczas po walce nie wpadło Apaczom na myśl pochować zabitych białych i Keiowehów, lecz zostawili trupy tak, jak leżały. Tego, czego oni zaniechali, podjęły się sępy i inne drapieżce, ale oczywiście w sposób odmienny. Kości leżały dokoła, bądźto zupełnie poobgryzane, bądź też obwieszone jeszcze resztkami zgniłego mięsa. Pozbieranie tych szczątków i zakopanie ich we wspólnym grobie było dla mnie, dla Sama, Dicka i Willa robotą straszną. Apacze nie wzięli w tem oczywiście udziału.
Na tem przeszedł dzień jeden i dopiero nazajutrz zacząłem pracę. Oprócz wojowników, którzy mieli mnie dopomagać, Winnetou i jego siostra nie odchodzili prawie od mego boku. Była to zupełnie inna robota, aniżeli wówczas z niemiłymi ludźmi. Czerwonoskórni, których nie zatrudniałem, snuli się po okolicy, a wieczorem przynosili zdobycz z polowania.
Mimo trudności terenu dotarłem do punktu połączenia z następną sekcyą już po trzech dniach, a w czwartym uzupełniłem rysunki i zapiski. Dobrze się stało, że w tak krótkim czasie dokończyłem prac, gdyż zima zbliżała się szybko, a w nocy panowało już takie zimno, że do rana utrzymywaliśmy ogień.
Jeśli powiedziałem, że mi Apacze pomagali, to nie znaczy to niestety, że to chętnie czynili. Musieli słuchać pod tym względem rozkazu wodzów, ale bez tego byliby mi nie pomagali z pewnością. Widać było po każdym, że się cieszył, ilekroć zwalniałem go od pracy. A gdy potem wieczorem siadaliśmy razem, obozowało owych trzydziestu Indsmanów od nas nieco dalej, niż tego wymagał wzgląd na szacunek dla wodzów. Ci zauważyli to, ale milczeli. Sam to też spostrzegł i powiedział do mnie:
— Ci czerwoni nie bardzo się biorą do rzeczy. To jest i będzie prawdą na zawsze, że czerwony jest dzielnym myśliwym i walecznym wojownikiem, ale poza tem leniwcem. Praca mu nie smakuje.
— To, co dla mnie robią, nie męczy ich wcale i nie jest właściwie pracą, a niechęć ich ma inny powód.
— Tak? Jaki?
— Pamiętają widocznie proroctwo znachora, któremu wierzą bardziej, niźli waszemu, kochany Samie.
— Być może, ale to byłoby głupie z ich strony.
— Ponadto zaś praca moja jest niewątpliwie dla nich zgrozą. Te okolice do nich należą, a ja odmierzam je dla innych ludzi, dla ich nieprzyjaciół. O tem musicie także pamiętać, mój Samie.
— Ależ tak chcą ich wodzowie!
— Zapewne. Z tego jednak nie wynika, żeby i oni czuli się z tego zadowolonymi. Oni skrycie są temu przeciwni. A gdy się im przypatruję, kiedy siedzą z sobą i rozmawiają pocichu, widzę po ich minach, że mówią o mnie, i to, zdaje się, nic pocieszającego.
— Ja się też tego domyślam, ale to może nam być obojętne. Myślami swemi i słowami nic nam nie zaszkodzą. My mamy do czynienia z Inczu-czuną, Winnetou i Nszo-czi, a na tych troje nie możemy się chyba uskarżać.
Pod tym względem miał Sam słuszność, bo Winnetou i jego ojciec dopomagali mi we wszystkiem z iście braterską uprzejmością, a Indyanka wyczytywała mi z oczu każde życzenie, odgadywała każdą myśl moją. Robiła zawsze to, co chciałem, nawet gdy swej woli nie wyrażałem, a odnosiło się to nawet do rzeczy i drobnostek, na które zwykle się nie zważa. Czułem dla niej z każdą chwilą coraz to większą wdzięczność. Była bystrą obserwatorką i uważną słuchaczką, a niebawem z zadowoleniem i ku mej wielkiej radości zauważyłem, że umyślnie, czy mimowoli stałem się jej nauczycielem, od którego się z zapałem uczyła. Ilekroć coś mówiłem, zawisała poprostu wzrokiem na moich ustach i naśladowała zazwyczaj moje czyny, choćby to się nawet sprzeciwiało zwyczajom jej rasy. Zdawało się, że jest tutaj jedynie dla mnie i troszczyła się o moje wygody i zdrowie więcej odemnie samego, gdyż ja sam nie rościłem sobie prawa do tego, żeby mnie miało być lepiej niż innym.
Na końcu czwartego dnia skończyłem pomiary, zapakowałem przyrządy miernicze w zabrane w tym celu koce i rankiem piątego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Obaj wodzowie zgodzili się na ten sam kierunek, którym Sam przyprowadził mnie w te strony.
Idąc tak przez dwa dni, znaleźliśmy się w płaskiej, pokrytej trawą, poprzerywanej zrzadka zaroślami, okolicy, w której mimoto mieliśmy przed sobą widok dość wolny i przestronny, co na Zachodzie jest zawsze okolicznością korzystną. Nigdy bowiem nie można z góry przewidzieć, jakich ludzi się spotka, dobrze więc jest zawsze, jeśli się zdaleka zauważy, że ktoś się zbliża. Ujrzeliśmy czterech, jadących ku nam, białych mężczyzn. Oni spostrzegli nas również i zatrzymali się, niepewni, czy mają jechać dalej, czy nam zejść z drogi. Spotkanie trzydziestu czerwonoskórych to dla czterech białych rzecz dość niemiła, zwłaszcza jeśli nie wiedzą, do jakiego plemienia Indyanie należą. Wnet jednak zobaczyli, że wśród Indyan znajdują się biali i to usunęło prawdopodobnie ich wątpliwości, bo puścili konie dalej w tym samym kierunku.
Ubrani byli jak cowboye[13] i uzbrojeni w strzelby, noże i rewolwery. Na dwadzieścia kroków przed nami wstrzymali konie, wzięli strzelby do rąk wedle zwyczaju, a jeden z nich zawołał do nas:
— Good day, panowie! Czy należy trzymać palec na cynglu, czy też nie?
— Good day, bracia! — odrzekł Sam. — Odłóżcie śmiało pukawki! Nie mamy zamiaru was pożreć. Czy wolno zapytać, skąd idziecie?
— Z nad starej Mississipi.
— A dokąd się udajecie?
— W górę, do Nowego Meksyku, a stamtąd do Kalifornii. Słyszeliśmy, że potrzeba tam pasterzy wołów i że ich lepiej płacą niżeli tam, gdzieśmy dotąd byli.
— Może macie słuszność, sir; ale przed wami jeszcze daleka droga, zanim dostaniecie to piękne stanowisko. My stamtąd wracamy do St. Louis. Czy droga teraz wolna?
— Tak. Nie słyszeliśmy przynajmniej o czemś przeciwnem. Ale i w takim wypadku nie byłoby o was obawy, bo jesteście w dość wielkiej liczbie, chyba, gdyby czerwoni gentlemani odprowadzili was tylko niedaleko.
— Dalej jadą tylko ci dwaj wojownicy z córką i siostrą, Inczu-czuna i Winnetou, wodzowie Apaczów.
— Co mówicie, sir! Czerwona lady udaje się do St. Louis? Czy można wiedzieć, jak się nazywacie?
— Czemużby nie! To uczciwe nazwiska i nie potrzeba ich wcale ukrywać. Ja się nazywam Sam Hawkens, jeśli się nie mylę. To są moi towarzysze Dick Stone i Will Parker, a tu obok mnie widzicie Old Shatterhanda, boya, który szarego niedźwiedzia nożem przebija, a najsilniejszego człowieka obala pięścią na ziemię. Czy będziecie teraz łaskawi wymienić nam swoje nazwiska?
— Chętnie. Słyszeliśmy już o Samie Hawkensie, ale o tamtych gentlemanach nie. Ja nazywam się Santer i nie jestem takim słynnym westmanem jak wy, lecz prostym biednym cowboyem.
Podał także nazwiska swoich trzech towarzyszy, których sobie nie spamiętałem, zapytał jeszcze o to i owo i odjechali. Gdy się oddalili, spytał Winnetou Sama:
— Dlaczego mój brat tak dokładnych udzielił tym ludziom wiadomości?
— Czyli miałem im tego odmówić?
— Tak.
— Nie wiem, dlaczego? Pytali nas uprzejmie, musiałem więc odpowiedzieć tak samo; tak przynajmniej postępuje zawsze Sam Hawkens.
— Nie dowierzam uprzejmości bladych twarzy. Byli uprzejmi, gdyż nas było ośm razy tyle, co ich. Przykro mi, że wyjawiłeś im, kim jesteśmy.
— Czemu? Czy sądzisz, że nam to co zaszkodzi?
— Tak.
— W jaki sposób?
— W różnoraki. Nie podobały mi się te blade twarze. Ten, który z tobą rozmawiał, miał oczy niedobre.
— Tego nie zauważyłem. Ale to nic, choćby nawet tak było. Niema już ich, oni jadą tam, a my tam. Ani im przez myśl nie przejdzie wracać i nam się naprzykrzać.
— Mimo to chcę się dowiedzieć, co zrobią. Niech moi bracia jadą dalej pomału, a ja z Old Shatterhandem zawrócę za temi blademi twarzami, aby się przekonać, czy istotnie pojadą dalej, czy też to tylko udają.
Podczas gdy wszyscy ruszyli dalej, zawrócił Winnetou ze mną dotychczasowym naszym śladem za czterema obcymi. Muszę przyznać, że i mnie nie podobał się ten Santer, a jego trzej towarzysze nie wzbudzali też zbytniego zaufania. Nie umiałem sobie tylko wytłumaczyć, co chcieliby, lub mogli nam zrobić. Gdyby to nawet byli ludzie, którzy zamieniają cudzą własność na swoją, to zapytywałem siebie daremnie, czy skłoniłoby ich co do przypuszczenia, że u nas można coś porwać. A gdyby wreszcie nawet i tak myśleli, to wydało mi się nieprawdopodobnem, żeby się odważyli uderzyć samoczwór na trzydzieści siedm dobrze uzbrojonych osób. Gdy o to spytałem Winnetou, odrzekł:
— Jeżeli to złodzieje, to nie zwrócą się przeciwko naszej przemocy, bo nie zamierzają otwarcie na nas napaść. Pójdą za nami ukradkiem, aby skorzystać z chwili, kiedy ten, którego sobie upatrzą, odłączy się od reszty towarzystwa.
— A kogóżby mogli sobie upatrzyć? Wszakżeż nas wcale nie znają.
— Tego, u którego spodziewają się złota.
— Złota? Skąd mogą wiedzieć, czy wogóle mamy złoto, a po drugie, który z nas wśród tylu osób. Musieliby być wszechwiedzącymi.
— O nie. Wystarczy im tylko zastanowić się nad tem, aby nabrać pewności. Sam Hawkens był nieostrożny i zdradził im, że jesteśmy wodzami i udajemy się do St. Louis. Więcej im nie potrzeba.
— Ach, teraz pojmuję, co mój czerwony brat ma na myśli. Indyanie, dążący na Wschód, potrzebują pieniędzy, a nie mając monet, wiozą z sobą złoto, o którem wiedzą, gdzie leży. A gdy są w dodatku wodzami, to znają takie miejsca napewno i biorą prawdopodobnie dużo złota.
— Mój brat Old Shatterhand odgadł. Na nas obudwu jako na wodzów zwróciliby oko ci biali, gdyby zamierzali dokonać kradzieży, albo rabunku. Oczywiście teraz nic nie znaleźliby przy nas.
— Nie? A przecież chcieliście zaopatrzyć się w złoto.
— Zrobimy to dopiero jutro. Na co mamy je nosić z sobą, gdy go nie potrzebujemy. Nie mieliśmy dotąd nic do płacenia; nastąpi to dopiero, gdy zajedziemy do portów, położonych na naszej drodze. Dla tego już jutro prawdopodobnie weźmiemy złota z sobą.
— Więc takie miejsce leży obok naszej drogi?
— Tak. Jest to góra zwana Nugget-tsil, ale tylko przez nas, bo inni, nie wiedzący, że się tam złoto znajduje, nazywają tę górę inaczej. Zbliżymy się do niej dziś wieczór i weźmiemy, ile nam potrzeba.
Przyznaję, że się zdziwiłem, a opanowała mnie zarazem i zazdrość. Ci ludzie wiedzieli, gdzie leżą masy tego metalu cennego i zamiast go używać, wiedli życie, nie znające prawie potrzeb cywilizowanego człowieka. Nie nosili sakiewek, ani pularesów, ponieważ wszędzie, gdzie przyszli, znajdowali ukryte skarbce, do których wystarczało sięgnąć ręką, aby kieszenie złotem napełnić. Czy inni ludzie mogliby mieć złoto i żyć tak skromnie jak oni?
Musieliśmy zastosować wszelkie środki ostrożności, gdyż chodziło o to, by Santer nie spostrzegł, że udaliśmy się za nim. Korzystaliśmy zatem z każdego wzniesienia gruntu, z każdego krzaka, aby za nim się ukryć. W dobry kwadrans ujrzeliśmy wszystkich czterech, kłusujących żwawo swoją drogą. Widocznie spieszyli naprzód, nie myśląc o zawracaniu. Zatrzymaliśmy się, a Winnetou patrzył za nimi, dopóki nie zniknęli nam z oczu. Dopiero wtedy powiedział:
— Nie mają złych zamiarów, możemy zatem być spokojni.
Nie przeczuwał tak samo, jak ja, jak bardzo się teraz mylił. Oni mieli zamiary, ale byli bardzo chytrymi drabami, jak się później sam przekonałem. Spodziewali się, że przez pewien czas będziemy ich śledzili i udali w tym celu, że im bardzo pilno. Potem jednak zawrócili i ruszyli za nami.
Zawróciliśmy konie i cwałem doścignęliśmy wnet towarzyszy. Wieczorem stanęliśmy nad wodą. Przywykli do ciągłych ostrożności, zbadali najpierw wodzowie starannie okolicę, zanim wydali rozkaz rozłożenia się obozem. Tą wodą było źródło, które wytryskało z ziemi czysto i silnie. Trawy dość było dla koni, a ponieważ miejsce otoczone było dokoła drzewami i zaroślami, mogliśmy przeto rozniecić jasne ogniska bez obawy, żeby je zdaleka ujrzano. Gdy jeszcze Inczu-czuna postawił dwie warty, zdawało się, że uczyniono wszystko, co nakazywała troska o bezpieczeństwo.
Apacze rozłożyli się, jak zwykle, w niepotrzebnem oddaleniu, aby przy ogniskach zjeść swoje porcye suszonego mięsa. Nas siedmiu siedziało dokoła ogniska na skraju zarośli, które wybraliśmy dlatego, że chroniły przed zimnym wiatrem.
Po wieczerzy rozmawialiśmy przez pewien czas. Inczu-czuna powiedział, że nazajutrz wyruszymy później, aż koło południa, a gdy Hawkens zapytał o powód zwłoki, oświadczył z otwartością, nad którą później ubolewałem:
— To powinnoby być tajemnicą, ale powiem ją białym braciom, jeśli mi przyrzekną, że nie będą się starali z niej skorzystać.
Gdyśmy to przyrzekli, mówił dalej:
— Potrzeba nam pieniędzy, więc pójdę jutro z dziećmi po nuggety i powrócę dopiero w południe.
Stone i Parker wydali okrzyk zdziwienia, a Hawkens zapytał z niemniejszem zdumieniem:
— Więc tu niedaleko jest złoto?
— Tak — odrzekł Inczu-czuna. — Nikt nie domyśla się tego, nawet moi wojownicy. Ja dowiedziałem się o tem od mego ojca, a on od swego. Takie tajemnice dziedziczą się tylko z ojców na synów i należą do świętości. Nie powierza się ich nawet najlepszemu przyjacielowi. Ja teraz o tem mówiłem, ale nie wskazałbym miejsca, ani nie powiedziałbym o niem nikomu, a zastrzeliłbym każdego, ktoby się odważył pójść za nami, by to miejsce znaleźć.
— Czy nas zabiłbyś także?
— Oczywiście! Powziąłem do was zaufanie, a gdybyście go nadużyli, zasłużylibyście na śmierć. Wiem jednak że nie opuścicie obozu przed naszym powrotem.
Po tem krótkiem ostrzeżeniu sprowadził rozmowę na inne tory, a przerwał ją dopiero po pewnym czasie Sam Hawkens. Inczu-czuna, Winnetou i Nszo-czi siedzieli odwróceni plecyma od zarośli, a Sam, Dick i Will zajmowali drugą stronę ogniska, mieli zatem zarośla przed oczyma. Wtem krzyknął Hawkens, porwał strzelbę, złożył się, wypalił w zarośla i zaalarmował tem oczywiście cały obóz. Indyanie przyskoczyli do nas, my zaś zerwaliśmy się, pytając Sama, dlaczego strzelił.
— Zobaczyłem dwoje ócz, wyzierających poza Inczu-czuną z zarośli — oświadczył.
Natychmiast chwycili czerwonoskórzy głownie z ogniska i rzucili się w krzaki, ale szukali napróżno. Wobec tego wszyscy uspokoili się i posiadali napowrót.
— Sam Hawkens z pewnością się pomylił — rzekł Inczu-czuna. — Takie migotliwe światło bardzo łatwo wywołuje złudzenie.
— Byłoby to dla mnie bardzo dziwnem, gdyż zdaje mi się, że całkiem wyraźnie widziałem parę oczu.
— Może wiatr odwrócił dwa liście, a mój brat zobaczył ich spodnią, jaśniejszą, stronę i wydało mu się, że to oczy.
— To możliwe istotnie; zastrzeliłem więc dwa liście!
Zaśmiał się swoim sposobem, Winnetou jednak nie zapatrywał się na tą sprawę ze strony żartobliwej, lecz rzekł poważnie:
— Mój brat popełnił w każdym razie błąd, którego się na przyszłość powinien wystrzegać.
— Ja? Błąd? Jakim sposobem?
— Należało nie strzelać.
— Nie? Toby ładnie było! Gdy szpieg siedzi w zaroślach, to mam prawo posłać mu kulę, jeśli się nie mylę.
— Czy można wiedzieć z góry, że wywiadowca przychodzi ze złymi zamiarami? Może skrada się po to, żeby zobaczyć, kim jesteśmy, może wyszedłby i powitał nas potem.
— To prawda zaiste — przyznał Sam.
— Ten wystrzał jest dla nas niebezpieczny — mówił Winnetou dalej. — Albo Sam się pomylił i nie widział oczu, a w takim razie huk był zbyteczny i może dopiero sprowadzić nieprzyjaciół, jeśli znajdują się w pobliżu, albo był to istotnie człowiek, którego oczy Sam spostrzegł, a w tym wypadku również lepiej było nie strzelać, gdyż było do przewidzenia, że kula nie trafi.
— Oho! Sam Hawkens jest pewny swej kuli! Chciałbym zobaczyć tego, ktoby mi udowodnił, że spudłowałem!
— Ja także umiem strzelać, a chybiłbym prawdopodobnie. Taki szpieg spostrzegłby niewątpliwie, że w niego mierzą, i poruszyłby głową, by ją usunąć z przed wylotu lufy. Kula nie trafia następnie, a człowiek ów znika w ciemnościach.
— Tak, tak, lecz co uczyniłby mój czerwony brat na mojem miejscu?
— Albo złożyłbym się do strzału, trzymając strzelbę na kolanie, albo odszedłbym stąd pocichu, aby szpiega zajść z tyłu.
Dać strzał ze strzelby, trzymanej przy kolanie, t. zw. strzał z kolana jest nadzwyczaj trudno. Nie udaje on się wielu westmanon, chociaż są zresztą dobrymi strzelcami. Ja nie wiedziałem nic o tego rodzaju strzelaniu, ale gdy mi na to Winnetou zwrócił uwagę, ćwiczyłem się w tem w czasach ostatnich.
Przypuśćmy, że siedzę, czy to sam, czy z drugimi przy obozowem ognisku, a przy mnie leży strzelba po prawej stronie tak, żebym ją mógł zaraz pochwycić. Wtem spostrzegam dwoje oczu, patrzących na mnie z ukrycia. Nie mogę dojrzeć twarzy obserwatora, gdyż tkwi w ciemności, ale widać oczy jego, o ile nie jest na tyle ostrożny, żeby je zakryć rzęsami. Oczy mają słaby, fosforyzujący połysk, występujący tem wyraźniej, im bardziej je ów człowiek wytęża. Nie należy jednak sądzić, jakoby łatwo było zobaczyć dwoje oczu wśród liści. Nauczyć się tego nie można, gdyż taka bystrość wzroku musi być już wrodzoną.
Skoro jestem pewien, że mam przed sobą szpiega, muszę go dla własnego ocalenia nieszkodliwym uczynić, zabić go i to kulą, wymierzoną pomiędzy oczy jako jedyny widoczny cel. Jeśli jednak zwyczajnym sposobem się złożę, to znaczy przycisnę kolbę do policzka, to zauważy, że mierzę do niego i zniknie natychmiast. Trzeba go więc tak wziąć na cel, żeby tego nie spostrzegł. To się da uskutecznić zapomocą strzału z kolana. Zginam prawą nogę w ten sposób, że się kolano podnosi, a udo tworzy linię, której przedłużenie dosięgłoby owych oczu. Potem biorę strzelbę na pozór bezmyślnie, jakby dla zabawy i bez żadnego zamiaru do ręki, kładę lufę na udzie tak, że wchodzi na przedłużenie i wypalam. Taki strzał dać jest bardzo trudno, tembardziej że tylko prawą ręką można się przy tem posłużyć, gdyby bowiem obie ręce były zajęte, to cała operacya pozbawiona byłaby pozoru niewinności. Setki ludzi nie potrafią tak jedną ręką położyć strzelby, przycisnąć jej dobrze do nogi i wypalić. Pominąłem tu jeszcze tę okoliczność, jak to trudno mierzyć w tej pozycyi, gdy się nie może oka przyłożyć do wizera. W dodatku cel tworzą tylko dwa niewyraźne punkty wśród masy liści, poruszanych wiatrem i drżących w migotliwem świetle ognia! Taki to strzał miał na myśli Winnetou, mówiąc o strzale z kolana. On sam był mistrzem w tym sposobie strzelania. Mnie nie udawało się to przeważnie dla tego, że moją ciężką rusznicą trudno było tak zręcznie, jak potrzeba, kierować. Ale nieustannem ćwiczeniem doprowadziłem ostatecznie do upragnionych wyników.
Podczas gdy drugich zadowoliły i uspokoiły bezskuteczne poszukiwania, to z Winnetou było inaczej. On podniósł się po jakimś czasie, aby jeszcze raz przeprowadzić badania i uzupełnić je. Zanim powrócił, upłynęła może godzina.
— Niema nikogo — powiedział. — Sam Hawkens musiał się więc pomylić.
Mimoto postawił zamiast dotychczasowych dwu aż cztery straże, nakazując im czuwać bardzo uważnie i często obóz obchodzić. Potem ułożyliśmy się do snu.
Spałem niespokojnie, budziłem się często wskutek snów nieprzyjemnych, w których Santer i towarzysze odgrywali główną rolę. Te sny, jakkolwiek wywołane oczywiście naszem spotkaniem z Santerem, nadały rano jego osobie jakiegoś dziwnego znaczenia, którego mimo starania nie mogłem w oczach swoich obniżyć. Doświadczenie poucza właśnie, że gdy się ktoś człowiekowi przyśni, staje się dla niego ważniejszym, niż był poprzednio.
Po śniadaniu, które się składało z mięsa i pewnego rodzaju zamieszki, wyruszył Inczu-czuna z synem i córką w drogę. Zanim odeszli, poprosiłem ich, żeby pozwolili odprowadzić się przynajmniej kawałek. By ich przekonać, że nie szło mi o znalezienie drogi do pokładów złota, powiedziałem, że nie mogę się pozbyć myśli o Santerze. Dziwiłem się sam sobie, gdyż bez dostatecznego powodu utrwaliło się we mnie rano przekonanie, że on wrócił ze swymi ludźmi. Był to chyba skutek snów moich.
— Niechaj się mój brat o nas nie troszczy — odrzekł Winnetou. — Aby go uspokoić, poszukam jeszcze raz śladów Santera. Wiemy, że ty nie pożądasz złota, ale gdybyś trochę tylko nam towarzyszył, domyśliłbyś się, w którem miejscu to jest, a potem porwałaby cię żądza śmiercionośnego pyłu, nie opuszczająca bladej twarzy, dopóki ta nie zginie na ciele i na duszy. Prosimy cię zatem nie z nieufności, lecz z miłości i przezorności, żebyś z nami nie poszedł.
To mi musiało wystarczyć. Winnetou zbadał jeszcze raz okolicę, ale śladów nie znalazł. Wobec tego odeszli wszyscy troje. Z tego, że nie udali się konno, wywnioskowałem, że to miejsce było niedaleko.
Położyłem się w trawie, zapaliłem kalumet i wdałem się w rozmowę z Samem, Dickiem i Willem po to tylko, aby się pozbyć tych bezpodstawnych obaw. Ale spokój mnie odbiegał, podniosłem się więc wkrótce, bo jakaś wewnętrzna siła pędziła mnie naprzód. Zarzuciłem strzelbę na ramię i oddaliłem się w nadziei, że może natrafię na jaką zwierzynę, która odwróci moją uwagę od dotychczasowych myśli.
Inczu-czuna wyszedł z obozu na południe, ja udałem się więc na północ, żeby nie wyglądało, iż błąkam się niepotrzebnie zakazanemi drogami.
Po upływie kwadransu, natknąłem się na trop trojga ludzi, którzy musieli mieć na nogach mokassyny, na to bowiem wskazywały wyraźnie ślady. Z tej ostatniej okoliczności, jakoteż z tego, że ślady pochodziły od nóg dużych, średnich i małych, wywnioskowałem, że musieli to być Inczu-czuna, Winnetou i Nszo-czi, którzy umyślnie puścili się na południe, a potem zwrócili na północ, aby nas wywieść w pole i utrzymać w przekonaniu, że pokłady złota znajdują się na południu.
Czy wypadało mi iść dalej? Nie. Mogli mnie zobaczyć, a wracając, przynajmniej natrafić na mój ślad, a wtedy pomyśleliby, że potajemnie za nimi poszedłem. Do obozu jednak powrócić także jeszcze nie chciałem, ruszyłem więc ku wschodowi.
Wkrótce znów się musiałem zatrzymać, gdyż zauważyłem na trawie nowe ślady, których zbadanie wykazało, że zrobili je czterej mężczyzni w butach z ostrogami. W tej chwili przyszedł mi na myśl Santer. Ślady prowadziły w tę stronę, w której domyślałem się obu wodzów, a wychodziły z niedalekich zarośli, z których wysterczało kilka pokrytych jeszcze liśćmi szkarłatnych dębów. Tam więc skierowałem najpierw swoje kroki.
Gdy wdarłem się między zarośla, ujrzałem tam stojące cztery konie, na których poprzedniego dnia jechali Santer i jego trzej towarzysze. Po ziemi poznać było, że ci czterej opryszkowie noc tu spędzili. A zatem wrócili! Po co? Chyba tylko ze względu na nas. Nosili się pewnie z zamiarami, które wyjaśnił mi był Winnetou. Sam Hawkens nie pomylił się więc wczoraj wieczorem i zobaczył rzeczywiście oczy, ale spłoszył szpiega niewłaściwem zachowaniem się, zanim jeszcze wystrzelił. Teraz było pewnem, że nas podsłuchano. Santer śledził nas, aby tego z nas, którego sobie upatrzy, pochwycić potem samego. Ale to miejsce znajdowało się tak daleko od naszego obozu. Jak mógł nas stąd obserwować?
Przypatrzyłem się drzewom. Były wysokie, lecz niezbyt grube, łatwo więc było na nie się wdrapać. Na korze jednego z drzew wyraźnie widniały draśnięcia, które mogły tylko od ostróg pochodzić. Wyleźli więc byli na drzewo, a stamtąd widzieli, jeśli nie sam obóz, to każdego, kto go opuścił. O nieba! Co za myśl przyszła mi teraz do głowy! O czem mówiliśmy wczoraj, zanim Sam owe oczy spostrzegł? O dzisiejszej wyprawie Inczu-czuny i dzieci jego po złoto. Podsłuchiwacz to słyszał, a wylazłszy dzisiaj rano na drzewo, widział przechodzących tych troje, na których czekał. Wkrótce więc potem udał się za nimi z trzema towarzyszami. Winnetou w niebezpieczeństwie, a Nszo-czi i ojciec jej także! Musiałem oczywiście w tej chwili jak najprędzej ruszyć za opryszkami. Nie mogłem sobie nawet pozwolić na to, by powrócić do obozu i dać znać o tem, co się święciło. Odwiązałem coprędzej jednego z koni, wyciągnąłem go z zarośli, wskoczyłem i popędziłem tropem tych drabów, który się niebawem złączył ze śladami wodzów.
Starałem się przytem o wskazówki, gdzie należy szukać pokładów złota na wypadek, gdybym trop zgubił. Winnetou mówił o górze, zwanej Nugget-tsil. „Nuggety“ to są ziarnka złota rozmaitej wielkości, a „tsil“ znaczy w języku Apaczów „góra“. Nugget-tsil znaczyło więc: Góra Nuggetów. Pokłady musiały więc leżeć wysoko. Zbadałem okolicę, przez którą jechałem. Na północy, właśnie w kierunku, który w pogoni obrałem, wznosiło się kilka wielkich wzgórz, porosłych lasem, a jedno z nich było niewątpliwie Górą Nuggetów.
Stare konisko, na którem siedziałem, było zanadto powolne. Urwałem więc w przelocie gałązkę z krzaka, by go nią od czasu do czasu podpędzić, koń wytężył wszystkie siły, wkrótce więc minąłem równinę i znalazłem się u stóp wspomnianych wzgórz. Trop prowadził pomiędzy dwiema górami, lecz niebawem nie mogłem go już rozpoznać, ponieważ w tem miejscu wody górskie naniosły masę złomów kamiennych. Nie zsiadłem mimoto z konia, gdyż rozumiało się samo przez się, że ci, których szukałem, poszli dalej doliną w górę.
Później jednak otworzyła się przedemną po prawej stronie boczna dolina, zasypana także kamieniami. Tu zeskoczyłem z konia i zbadałem osypisko, gdyż należało się przekonać, czy ci ludzie skręcili tu na prawo, czy poszli dalej prosto. Z niemałą trudnością odszukałem ślady, które rzeczywiście wiodły na prawo do parowu. Dosiadłem znowu konia i pojechałem tędy dalej. Wkrótce jednak droga znowu się rozwidliła i musiałem zsiąść. Obawiałem się, że te zmiany dróg będą się potem powtarzały, przy czem koń mógł mi tylko przeszkadzać, dlatego przywiązałem go do drzewa i pośpieszyłem dalej piechotą.
Pędziłem wązkim skalistym żlebem, w którym teraz wody nie było. Trwoga nagliła mnie do pośpiechu, na jaki tylko zdobyć się mogłem, przeto niebawem zabrakło mi oddechu. Przybywszy nad ostrą przełęcz, musiałem się zatrzymać dla uspokojenia płuc, a potem ruszyłem w dół, dopóki ślady nie zwróciły się do lasu. Pędziłem pomimo drzew, stojących z początku gęsto, a potem rzadziej, aż zrobiło się przedemną tak przejrzysto, że wydało mi się, iż mam przed sobą wolne miejsce. Nie dotarłem tam jeszcze, kiedy nagle usłyszałem huk strzałów. W kilka chwil potem zabrzmiał krzyk, przeszywający jak szpadą; był to przedśmiertny okrzyk Apaczów.
Teraz już nie biegłem, lecz rzucałem się wprost w długich skokach, jak drapieżne zwierzę, wpadające na zdobycz. Znowu dał się słyszeć jeden strzał, potem drugi z dwururki Winnetou, którą poznałem po huku. Chwała Bogu! A więc żył jeszcze, gdyż w przeciwnym razie nie mógłby strzelać. Po jeszcze kilku skokach dostałem się do polany, gdzie mimowoli zatrzymałem się za drzewem ostatniem, gdyż widok, który się moim oczom przedstawił, poprostu nogi mi opętał.
Na środku polany leżeli Inczu-czuna i jego córka, niewiadomo, czy jeszcze żywi, czy już martwi. Nieopodal, za niewielkim odłamem skały, siedział Winnetou, zajęty ponownem nabijaniem strzelby, na lewo odemnie stało dwu drabów, ukrytych za drzewami ze strzelbami, gotowemi do strzału, gdyby tylko Winnetou poważył się odkryć. Na prawo od nich sunął się ostrożnie trzeci pod drzewami, aby zajść młodego wodza z tyłu. Czwarty leżał na wprost mnie z przestrzeloną głową.
Ci dwaj byli na razie dla wodza niebezpieczniejsi od tego, który się skradał. Zdjąłem prędko z ramienia rusznicę i zastrzeliłem obydwu, poczem, nie nabiwszy ponownie, rzuciłem się w pogoń za trzecim. Ten usłyszawszy moje strzały, odwrócił się czemprędzej i wymierzył do mnie. Ja skoczyłem w bok, wskutek czego nie dosięgła mnie jego kula. Wobec tego dał on za wygraną i pomknął w las. Pobiegłem za nim, gdyż był to Santer, którego chciałem koniecznie pochwycić. Byliśmy jednak tak daleko od siebie, że wprawdzie na skraju polany widziałem go jeszcze dobrze, ale w lesie zniknął mi zupełnie z oczu. Zmuszony kierować się jego śladami, nie mogłem podążyć za nim tak szybko, jak tego pragnąłem, zawróciłem więc niebawem, zwłaszcza że Winnetou mógł mnie potrzebować.
Ujrzałem go też, jak klęczał nad ojcem i siostrą, szukając w nich trwożliwie życia. Na mój widok powstał na chwilę z dziwnym wyrazem w oczach, którego nigdy nie zapomnę; przebijała się w nich wściekłość i boleść, które mogły doprowadzić do obłędu.
— Mój brat, Old Shatterhand, widzi, co się stało. Nszo-czi, ta najpiękniejsza i najlepsza z dziewic Apaczów, nie pojedzie już do miast bladych twarzy. Jest w niej jeszcze trochę życia, lecz oczu nie otworzy już nigdy.
Nie byłem zdolny wymówić choćby jedno słowo; nie mogłem nic powiedzieć, ani o nic zapytać. Na cóżby się to zresztą przydało? Widziałem przecież, jak rzeczy stały! Leżeli obok siebie w kałuży krwi Inczu-czuna z przestrzeloną głową, a „Piękny Dzień“ ze zranioną śmiertelnie piersią. On zginął zaraz, ona zaś oddychała jeszcze, charcząc ciężko, a bronz jej pięknej twarzy mętniał coraz to więcej. Pełne jej policzki zaczęły się zapadać, a wyraz śmierci przyoblekł drogie mi rysy.
Wtem poruszyła się lekko. Zwróciła głowę ku ojcu i otworzyła powoli oczy. Zobaczyła Inczu-czunę w krwi i przestraszyła się bardzo, chociaż wyraz tego przestrachu nie wystąpił już tak żywo wobec wielkiego osłabienia. Zdawało się, że się namyśla; wreszcie odzyskała przytomność i sięgnęła ręką do serca. Poczuła cieknącą stamtąd ciepłą krew i westchnęła głęboko, charcząc.
— Nszo-czi, moja dobra, jedyna siostro! — skarzył się Winnetou głosem, którego w słowach nie podobna przedstawić.
Na to podniosła ona na niego oczy.
— Winnetou... mój... bracie! — szepnęła. — Pomścij... pomścij... mnie!
Następnie przeszedł wzrok jej z niego na mnie i weselszy, choć zamierający, uśmiech zakwitł na jej wargach wybladłych.
— Old... Shatter...hand! — westchnęła. — Jesteś tu... Teraz... umieram... tak...
Więcej nie słyszeliśmy już, gdyż śmierć nie pozwoliła jej dokończyć, zamykając jej usta na zawsze. Myślałem, że mi serce pęknie. Musiałem postarać się o jakąś ulgę w mem cierpieniu. Zerwałem się z klęczek i krzyknąłem tak głośno, że aż echo się odbiło od skał poblizkich.
Winnetou wstał też powoli, jak gdyby przytrzymywały go cetnary, a objąwszy mnie obiema rękami, powiedział:
— Oni już nie żyją! Największy, najszlachetniejszy z wodzów i siostra moja Nszo-czi, która duszę swoją tobie oddała. Umarła z twem imieniem na ustach. Nie zapomnij o tem, nie zapomnij, kochany bracie!
— Nigdy, nigdy nie zapomnę! — zawołałem.
Potem twarz jego przybrała wyraz całkiem inny, a głos jego brzmiał jak grzmoty dalekie, kiedy mnie zapytał następnie:
— Czy słyszałeś, co było jej prośbą ostatnią?
— Tak.
— Zemsta! Mam ją pomścić, a pomszczę ją tak, jak nikt jeszcze mordu nie pomścił. Czy wiesz, kim byli mordercy? Czy ich widziałeś? Były to blade twarze, którym nie zrobiliśmy nic złego. Tak zawsze było i tak będzie zawsze, dopóki nie wypuszczą krwi z ostatniego z czerwonych mężów. Choćby on bowiem zginął własną śmiercią, to obchodzenie się białych względem mojego narodu jest jednem wielkiem morderstwem. Chcieliśmy udać się do miast tych przeklętych bladych twarzy; Nszo-czi pragnęła zostać białą skwaw, ponieważ kochała ciebie i sądziła, że zdobędzie twe serce, jeśli sobie przyswoi wiedzę i obyczaje białych. Przypłaciła to jednak życiem. To wszystko jedno, czy was kochamy, czy nienawidzimy; gdzie blada twarz nogę postawi, tam idzie w ślad za nim nasza zguba. Pójdzie płacz wielki po wszystkich szczepach Apaczów i podniesie się wielkie wycie wściekłości i zemsty wszędzie, gdzie tylko znajdują się członkowie naszego narodu. Oczy wszystkich patrzą teraz na Winnetou, aby zobaczyć, jak pomści śmierć ojca i siostry. Niechaj mój brat, Old Shatterhand, posłucha, co ślubuję tutaj tym obu trupom! Przysięgam na Wielkiego Ducha i wszystkich moich walecznych przodków, zebranych w odwiecznych ostępach, że od dzisiaj każdego, każdego białego, którego spotkam, zastrzelę ze strzelby, wypadłej z martwej ręki ojca, albo...
— Stój! — przerwałem mu, przejęty zgrozą, gdyż wiedziałem, że przysięgi dokona bezwzględnie, nieubłaganie. — Stój! Niechaj mój brat, Winnetou, teraz nie przysięga — nie teraz!
— Czemu nie teraz? — zapytał niemal z gniewem.
— Przysięgać należy ze spokojem w duszy.
— Uff! Dusza moja spokojna teraz jak grób, do którego włożę tych moich zmarłych. Jak on ich nigdy nie odda, tak samo ja nie cofnę nic ze słów, które...
— Nie mów dalej...! — zacząłem go prosić znowu.
Na to błysnął on na mnie wprost groźnie oczyma i zawołał:
— Czy Old Shatterhand chce mi przeszkodzić w spełnieniu obowiązku? Czy mam dopuścić do tego, żeby na mnie spluwały stare baby, żebym został wypchnięty ze szczepu za brak odwagi do pomszczenia tego, co tu dzisiaj się stało?
— Nie myślę tego od ciebie żądać. Ja także domagam się kary dla mordercy. Trzech ona już dosięgła, lecz czwarty umknął, ale on z naszych rąk nie ujdzie.
— To nie ulega wątpliwości! — wybuchnął. — Ale ja nietylko z nim mam do czynienia. On działał jako syn tej białej rasy, która przynosi nam zgubę. Ona odpowiada za to, czego nauczyła jego, ją więc pociągnę do odpowiedzialności, ja, Winnetou, teraz pierwszy i najwyższy wódz wszystkich plemion Apaczów!
Stał przedemną wyprostowany, jak człowiek, czujący się mimo młodości królem swoich poddanych! Tak on był zdolny wykonać to, co zamierzał. On byłby potrafił niewątpliwie zgromadzić pod swem dowództwem wszystkich czerwonych wojowników i rozpocząć z białymi olbrzymią, rozpaczliwą walkę, której koniec był wprawdzie niewątpliwym, która jednak byłaby dziki Zachód pokryła setkami tysięcy trupów. Teraz, w tej chwili, rozstrzygało się właśnie, czy tomahawk śmierci miał zacząć szaleć w ten sposób, czy nie.
Wziąłem zrozpaczonego za rękę i rzekłem:
— Powinieneś zrobić, co zechcesz i zrobisz to, przedtem jednak wysłuchaj mojej prośby, która może będzie ostatnią: potem nigdy już nie usłyszysz głosu białego przyjaciela i brata. Tu leży Nszo-czi. Sam powiadasz, że mnie kochała i że umarła z mojem imieniem na ustach. Ciebie ona także kochała; mnie jako przyjaciela, ciebie jako brata, a ty odwzajemniałeś jej miłość sowicie. Na tę naszą miłość cię proszę, nie składaj teraz przysięgi, lecz dopiero wówczas, kiedy zamkną się głazy nad najszlachetniejszą córą Apaczów!
Winnetou spojrzał na mnie poważnie, nawet ponuro i opuścił wzrok na umarłą. Rysy jego twarzy łagodniały zwolna, wkońcu popatrzył znowu na mnie, mówiąc:
— Brat mój, Old Shatterhand, posiada wielką władzę nad sercami wszystkich, z którymi obcuje. Nszo-czi spełniłaby pewnie jego prośbę, więc i ja nie mogę jej odmówić. Wtedy dopiero, kiedy oko moje nie będzie już widziało tych trupów, roztrzygnie się, czy Mississipi i wszystkie jej dopływy poniosą krew białych i czerwonych narodów do morza. Powiedziałem. Howgh!
Podziękowałem Bogu za to, że przynajmniej na razie udało mi się odwrócić wielkie nieszczęście. Uścisnąłem młodemu wodzowi rękę z wdzięcznością i powiedziałem:
— Mój czerwony brat zaraz zobaczy, że nie proszę o łaskę dla winnego. Niechaj dosięgnie go kara tak ciężki i surowa, jak na to zasługuje. Trzeba mu nie zostawić czasu dla ucieczki, nie pozwolić mu zbytnio się od nas oddalić. Niechaj Winnetou powie, co poczniemy względem mordercy!
— Nogi moje spętane — oświadczył znów posępnie. — Zwyczaje mego narodu nakazują mi pozostać przy zmarłych, jako najbliższych krewnych, aż do ich pogrzebu. Potem dopiero będzie mi wolno wstąpić na drogę zemsty.
— A kiedy odbędzie się pogrzeb?
— Nad tem naradzę się z wojownikami. Albo pochowamy ich tutaj na miejscu, gdzie zmarli, albo zabierzemy ich do puebla, gdzie mieszkali wśród swoich. Jeśli jednak nawet tutaj będzie miejsce ich spoczynku, upłynie kilka dni, zanim spełnimy wszystkie czynności, związane z pogrzebem tak wielkiego wodza.
— W takim razie morderca umknie napewno!
— Nie. Chociaż bowiem Winnetou nie może go ścigać, to dokonają tego inni. Niechaj mi brat mój opowie krótko, jak się to stało, że tutaj przyszedł.
Teraz, kiedy chodziło o sprawy czysto rzeczowe, był spokojny, jak zwykle. Opowiedziałem mu to, czego żądał, poczem nastąpił krótki namysł. Podczas tej przerwy doleciało nas ciężkie westchnienie z miejsca, gdzie leżeli rabusie, zastrzeleni przezemnie. Widocznie któryś jeszcze żył. Udaliśmy się tam prędko. Jednemu z nich przeszła kula przez samo serce, drugi zaś był trafiony tak samo jak Nszo-czi i ten, żywy jeszcze właśnie, przyszedł był do siebie. Wytrzeszczył na nas oczy bezmyślnie i zamruczał jakieś niezrozumiałe słowa. Pochyliłem się nad nim i zawołałem:
— Przychodzę do was! Czy wiecie, kto teraz przy was?
Starał się widocznie przypomnieć sobie. Oczy rozjaśniły mu się rzeczywiście i usłyszałem ciche pytanie:
— Gdzie... jest... Santer?
— Umknął — odrzekłem, gdyż nie mogło mi przejść przez usta kłamstwo wobec umierającego, chociaż to był morderca.
— Do... dokąd?
— Tego niewiem, ale spodziewam się, że dostanę od was jakąś wskazówkę. Wasi towarzysze nie żyją, a wy także za kilka sekund przeniesiecie się na tamten świat. Nad grobem zachowacie się chyba lepiej, niż przedtem. Skąd Santer pochodzi?
— Tego... nie... wiem.
— Czy istotnie nazywa się Santer?
— Ma wiele... wiele... nazwisk.
— Czem jest właściwie?
— Także... także... nie wiem.
— Czy macie tu blizko znajomych, może w którym z portów?
— Nie... nie.
— Dokąd jechaliście?
— Ni... nigdzie. Tam, gdzie pieniądze... zdobycz...
— A więc byliście rabusiami z zawodu! To straszne! Skąd przyszło wam na myśl napaść na obu Apaczów z dziewczyną?
— Nug... nuggety.
— Przecież nie mogliście nic wiedzieć o nuggetach.
— Chcieliśmy udać się... do... do...
Zamilkł. Było mu nadzwyczaj trudno odpowiadać, lecz odgadłem, co chciał powiedzieć i spytałem:
— Słyszeliście, że ci Apacze mają zamiar pójść na Wschód i przypuściliście, że mają z sobą złoto?
Skinął głową.
— Postanowiliście więc napaść na nich. Ponieważ zaś przypuszczaliście, że będziemy ostrożni, przeto pojechaliście dobry kawał naprzód, a zawróciliście dopiero wówczas, kiedy sądziliście, żeśmy się już uspokoili.
Skinął znów głową.
— Potem pojechaliście za nami. Czy podsłuchaliście nas wieczorem?
— Tak, Santer.
— A więc to był sam Santer! Czy powiedział wam, co usłyszał?
— Apacze... Nugget-tsil... zabrać nuggety... rano...
— Zupełnie tak, jak się domyślałem. Potem ukryliście się w zaroślach i śledziliście nas z drzew, aby się dowiedzieć, gdzie Apacze zbierają nuggety?
Zamknął oczy i nie odpowiedział.
— A może postanowiliście napaść na nich podczas powrotu, aby...
Wtem przerwał mi Winnetou:
— Niech mój brat dalej nie pyta; ta blada twarz nie odezwie się już, bo nie żyje. Te białe psy pragnęły gorąco poznać naszą tajemnicę, ale przyszły zapóźno, gdyż myśmy powracali już, kiedy oni zobaczywszy nas, ukryli się za drzewami i strzelili. Inczu-czuna i Nszo-czi padli, mnie zaś przesunęła się tylko kula po rękawie. Wypaliłem do jednego z nich, ale on w chwili, gdy pociągnąłem za cyngiel, skoczył za drzewo, wskutek czego chybiłem. Natomiast druga kula powaliła innego. Potem ukryłem się za głazami, ale nie byłbym ocalił życia, gdyby był nie nadszedł brat mój, Old Shatterhand. Dwaj trzymali mnie z przodu, a trzeci chciał dostać się z tyłu gdzie nie miałem osłony i byłby we mnie trafił. Wtem usłyszałem gruby głos rusznicy Old Shaterhanda, co było znakiem mego ocalenia. Teraz brat mój wie wszystko, niech się więc zastanowi, jak wziąć się do schwytania Santera.
— Czy mnie przypadnie to zadanie w udziale?
— Tak, Old Shatterhandowi, gdyż on znajdzie ślad zbiega napewno.
— Spodziewam się, ale na mozolnem szukaniu dużo czasu upłynie.
— Nie. Śladu szukać nie trzeba, gdyż poprowadzi on niewątpliwie do koni mordercy, do których się ten musi najpierw udać. Tam, gdzie nocował ze swymi ludźmi, będzie z pewnością trawa i Old Shatterhand zobaczy łatwo, dokąd się zwrócił.
— A potem?
— Potem weźmie z sobą mój brat dziesięciu wojowników i ruszy z nimi, aby go pojmać. Pozostałych dwudziestu wojowników przyśle mnie, żeby ze mną rozpoczęli pieśni żałobne.
— Niech się tak stanie. Mam nadzieję, że nie zawiodę zaufania, które mój czerwony brat we mnie pokłada.
— Wiem, że Old Shatterhand postąpi tak, jak gdybym ja sam był na jego miejscu. Howgh!
Podaną mi przez Winnetou rękę uścisnąłem serdecznie, pochyliłem się raz jeszcze nad twarzami obojga zmarłych i odszedłem. Na skraju polany odwróciłem się, skąd zobaczyłem, jak Winnetou przykrywał właśnie ich głowy, i usłyszałem przytem jego przytłumione jęki, któremi Indyanie zwykle rozpoczynają swoje pieśni za umarłych. O, jak mnie to strasznie bolało! Ale ja miałem działać, ruszyłem więc czemprędzej drogą, którą tutaj przybyłem.
Początkowo zdawało mi się, że spełni się przepowiednia Winnetou, ale gdy przechodziłem przez wspomnianą przełęcz, wzbudziły się we mnie wątpliwości.
Santer musiał przedewszystkiem pomyśleć o tem, żeby jak najszybciej uciec i wydostać się jak najrychlej z naszego pobliża, gdyby natomiast pobiegł do swego obozu, to opóźniłby swoją ucieczkę. Mógł chyba tylko po konia udać się do obozu. A co byłoby, gdyby znalazł tego, na którym ja przyjechałem? Wszak puścił się tą samą drogą, którą ja tutaj przybyłem, musiał więc konia zobaczyć.
Ta myśl podwoiła moje kroki. Zbiegłem z góry zaciekawiony w najwyższym stopniu, czy znajdę jeszcze konia. Łatwo sobie wyobrazić, jaka mię złość opanowała, kiedy go na tem miejscu nie zastałem. Zatrzymałem się tylko na chwilę, a potem poleciałem raczej, niż pobiegłem przez parów, na co mogłem sobie pozwolić wobec tego, że szukanie śladów na kamiennem osypisku zabrałoby zbyt wiele czasu, a nie doprowadziło do pożądanego wyniku. Znalazłszy się jednak na dolinie, stanąłem, by zbadać ślady dokładnie. Nie odrazu mi się to udało, gdyż grunt był tu jeszcze zbyt twardy. W odległości dziesięciu minut drogi stąd miał nastąpić grunt miększy, gdzie było łatwiej znaleźć odciski kopyt.
Ale tu spotkało mię zupełne rozczarowanie. Szukałem i badałem, natężałem oczy i umysł, ale nadaremnie: Santer tędy nie przejeżdżał i widocznie opuścił parów nieco powyżej, na miejscu odpowiedniejszem, gdzie na skale śladów nie było. Inaczej być nie mogło. Stałem więc, nie wiedząc, co począć. Czy miałem wrócić i szukać tego miejsca? Na tem mogły przejść całe godziny, a takiej straty czasu byłbym w żaden sposób nie usprawiedliwił. Lepiej było pośpieszyć do obozu Santera po pomoc.
Tak też zrobiłem. Biegłem tak długo i szybko, jak nigdy dotąd, lecz wytrzymałem, ponieważ nauczyłem się od Winnetou, jak się w biegu zachować, by nie stracić tchu i nie zmęczyć się zaprędko. Oto należy opierać cały ciężar ciała zawsze tylko na jednej nodze, a przenosić go w razie znużenia na drugą. W ten sposób można bez wielkiego natężenia kłusować godzinami. Trzeba tylko mieć dobre płuca.
Zbliżywszy się do celu, zwróciłem się najpierw ku obozowi Santera. Wszystkie trzy konie stały jeszcze w zaroślach. Odwiązałem je, dosiadłem jednego, a resztę wziąłem za cugle i pojechałem do naszego obozu. Popołudniu zobaczyłem już Sama, który zawołał do mnie:
— Gdzie się włóczycie, sir? Spóźniliście się do jedzenia, a ja... — utknął, przypatrzył się koniom zdumionym wzrokiem i mówił dalej: — Do stu piorunów! Poszliście piechotą, a wracacie konno! Zostaliście chyba koniokradem!
— Nie. Zdobyłem te zwierzęta.
— Gdzie?
— Niedaleko stąd.
— Od kogo?
— Przypatrzcie się im dobrze! Ja poznałem je natychmiast, a wy macie przecież dobre oczy.
— Tak jest! Domyśliłem się odrazu, czyje, ale było to dla mnie niejasne. To konie Santera i jego towarzyszy. Ale jednego brakuje.
— Poszukamy jego i tego, który na nim siedzi.
— Ale jakże...
— Cicho, kochany Samie! — przerwałem mu. — Stała się rzecz bardzo ważna i smutna. Musimy stąd wyruszyć natychmiast.
— Stąd? Dlaczego?
Zamiast mu odpowiedzieć, zwołałem Apaczów, z których kilku oddaliło się było, i zawiadomiłem ich o śmierci Inczu-czuny i jego córki. Po moich słowach zapanowało głębokie milczenie, gdyż wieść, którą przyniosłem, była im nie podobną do wiary i zbyt okropną. Przedstawiłem im więc dokładniej wypadki i dodałem na końcu:
— A teraz niechaj moi czerwoni bracia przyznają, kto lepiej przepowiedział przyszłość, Sam Hawkens, czy wasz lekarz! Inczu-czuna i Nszo-czi zginęli, ponieważ oddalili się odemnie, a Winnetou ja ocaliłem. Czy więc towarzystwo moje śmierć sprowadza, czy życie?
Teraz nie mogli już wątpić. Rozległo się więc wycie, dosłyszalne na kilka mil angielskich dokoła. Czerwonoskórcy biegali jak wściekli, wymachiwali bronią i robili straszliwe miny dla okazania swej złości. Dopiero po pewnym czasie przekrzyczałem ich wrzaski:
— Niechaj milczą wojownicy Apaczów! — nakazałem. — Wyciem nie nie wskóracie. Wyruszamy, aby schwytać mordercę!
— Tak, wyruszamy! — zawołali, przyskakując do koni.
— Ciszej! — nakazałem powtórnie. — Wszak bracia moi nie wiedzą, co mają czynić. Ja im to powiem.
Zaczęli się tak do mnie cisnąć, że omal mię nie przewrócili. Gdyby Santera dostali w tej chwili w ręce, rozszarpaliby go na kawałki. Hawkens, Stone i Parker stali w ciszy obok siebie. Wiadomość o śmierci ojca i siostry Winnetou zrobiła na nich piorunujące wrażenie. Teraz podeszli, a Sam zaczął:
— Zdaje mi się, że mi ktoś dał silnie po łbie; ciągle pojąć tego jeszcze nie mogę. To straszne, to okropne! Ta miła, piękna, dobra, czerwona miss! Zawsze była dla mnie taka uprzejma i teraz miałaby już nie żyć! Wiecie, czuję się zupełnie tak, jak gdybym...
— Jak się czujecie, to zachowajcie dla siebie, kochany Samie! — wpadłem mu w słowo. — Musimy się puścić w pogoń za mordercą. Gadanie nic nie pomoże.
Well! Zgadzam się, ale wy wiecie, dokąd się ten łotr udał?
— Teraz nie jeszcze.
— Myślę. Wszak nie widzieliście jego śladów. Jak je teraz znajdziemy? To się wydaje niemożebnem, a przynajmniej niezmiernie trudnem.
— Przeciwnie, to bardzo łatwe.
— Sądzicie? Hm! Chcecie powiedzieć, że pojedziemy do parowu, skąd on wywinął się na bok. Będzie wiele szukania!
— Niema mowy o parowie.
— Nie? W takim razie jestem ciekawy, na jaką wpadliście myśl. Czasem może i greenhorn mieć dobrą myśl, ale...
— Dajcie pokój greenhornowi! Odeszła mnie ochota do słuchania takich dowcipów. Zachowajcie je dla siebie, bo mnie serce pęka!
— Dowcipy? Hallo! Ktoby sądził, że stroję sobie żarty, ten dostanie kułakiem w brzuch, że aż stąd do Kalifornii poleci! Ja tylko nie mogę zrozumieć, jak schwytacie Santera, nie popatrzywszy na miejsce, gdzie zginął ślad jego.
— W takim razie musielibyśmy, jak sami wspomnieliście, zbyt długo szukać. Za śladem trzebaby długo iść przez doliny i góry, co także byłoby zbyt powolne. Dla tego zabierzemy się do tego inaczej. Gdy się przypatruję tym górom, podejrzewam, że one nie łączą się z sobą, lecz stoją z osobna, każda dla siebie.
— To prawda. Znam nieźle te okolice. Z tej i z tamtej strony jest równina. Te góry nie należą do żadnego łańcucha, lecz usadowiły się same dla siebie na preryi.
— Preryi? A więc tam jest trawa?
— Tak, trawa dokoła, jak tutaj.
— Na to liczyłem. Santer może sobie jechać, jak zechce, po górach, lub pomiędzy górami, ale skoro je opuści, wyjedzie na otwartą preryę i musi ślad pozostawić.
— To rozumie się samo przez się, szanowny sir.
— Słuchajcie dalej! Utworzymy dwa oddziały i pojedziemy dokoła tych gór, my czterej biali w prawo, a dziesięciu wyznaczonych dla mnie przez Winnetou Apaczów w lewo. Po drugiej stronie się spotkamy, a wtedy pokaże się, czy który z oddziałów na trop natrafił. Jestem pewien, że trop znajdziemy, a wtedy będziemy już wiedzieli, jak postąpić.
Sam przypatrzył mi się z boku, zrobił nieszczególną minę i zawołał:
— Lack—a—day! Ktoby to był pomyślał! Że też ja na to nie wpadłem! To najprostszy i najniezawodniejszy sposób działania i każde dziecko musi to uznać, jeśli się nie mylę!
— Zgadzacie się zatem, Samie?
— Zupełnie, sir, zupełnie. Wybierzcie sobie prędko dziesięciu czerwonych!
— Wybiorę tych, którzy mają najlepsze konie, na wypadek, gdyby długo trzeba było ścigać tego łotra. Musimy się też w żywność zaopatrzyć. Jeśli znacie nieźle te strony, to wiecie zapewne, w jakim czasie można zajechać na drugą stronę gór.
— Pizy wielkim pośpiechu za dobre dwie godziny.
— Więc nie zwlekajmy!
Wyznaczyłem dziesięciu Apaczów, którzy ucieszyli się moim wyborem, gdyż woleli ścigać mordercę, niż śpiewać przy zwłokach pieśni żałobne. Pozostałych pouczyłem, którą drogą dostaną się najprędzej do Winnetou, poczem odjechali.
Wkrótce potem wyruszyło moich dziesięciu dokoła gór na lewo, a więc łukiem na zachód, a my czterej biali mieliśmy się udać na wschód. Dosiadłszy koni, ruszyliśmy też najpierw do obozu Santera, gdzie odszukałem miejsce, na którem mój koń poprzedni głębiej wcisnął w ziemię kopyto. Z tego, bardzo wyraźnego, śladu zdjąłem sobie dokładny rysunek. Sam Hawkens potrząsnął na to głową i rzekł:
— Czy malowanie kopyt końskich należy także do sztuki surveyora?
— Nie, lecz westman powinien znać to.
— Na co?
— Bo mu się to może nieraz bardzo przydać.
— Jakto?
— Zobaczycie to później. Gdy znajdę jakie ślady konia, porównam je z tym rysunkiem.
— Ah! Hm! Słusznie! To wcale niezłe! Czy przejęliście to także z książek?
— Nie.
— A skąd?
— Ten pomysł przyszedł mi sam.
— Więc są istotnie pomysły, którym to sprawia przyjemność, że do was przychodzą. Nie byłbym przypuścił, hi! hi! hi!
Pshaw! U mnie im chyba lepiej, niż pod waszą peruką, mój Samie!
— To słuszne, to słuszne! — zawołał Dick Stone. — Nie pozwólcie mu na nic już więcej! Widać to z każdą chwilą coraz więcej, że przeskoczyliście go już dawno.
— Milcz! — huknął na niego Sam w komicznym gniewie. — Co ty wiesz o skakaniu, a tem bardziej o przeskoczeniu! To dla mnie obelga, chwytać mnie ciągle za perukę. Dłużej tego nie zniosę!
— A cóż na to poradzisz?
— Podaruję ją tobie; w ten sposób jej się pozbędę, a ty się dowiesz, jakie pod nią myśli siedzą. Przyznałem zresztą, że zapatrywanie naszego greenhorna niezłe, powinien był jednak także tym dziesięciu Apaczom, którzy pojechali tamtą stroną, dać taki ładny obraz kopyta.
— Nie zrobiłem tego, bo uważałem to za niepotrzebne — odpowiedziałem ja.
— Niepotrzebne? Dlaczego?
— Bo wątpię, czyby potrafili porównać ślad kopyta z rysunkiem. Zawsze to dzicy, którym daremnie dawać w rękę rysunek. Powtóre jestem pewien, że oni nie natkną się na trop Santera.
— A ja twierdzę przeciwnie. Nie my, lecz oni go znajdą. Rozumie się samo przez się, że Santer pojedzie na zachód.
— Dla mnie nie jest to tak samo przez się zrozumiałem.
— Nie? Kiedyśmy go spotkali, jechał przecież także na zachód, a teraz będzie to samo.
— Chyba trudno. To drab kuty na cztery nogi, czego dowiódł swojem zniknięciem bez śladu. Pomyśli sobie, że będziemy się na to tak zapatrywali, jak wy teraz, to znaczy, pomyśli, że będziemy go szukali na zachodzie, ponieważ spotkaliśmy go, gdy jechał na zachód, zawróci więc prawdopodobnie na wschód. To można łatwo zmiarkować.
— Skoro tak mówicie, to łatwo. Miejmy nadzieję, że się tak stanie.
Ścisnęliśmy konie ostrogami i popędziliśmy przez preryę, mając góry ciągle po lewej ręce. Trzymaliśmy się oczywiście zawsze miękkiego gruntu, a Santer musiał, jeśli był tam istotnie, jakiś ślad pozostawić. Patrzyliśmy przytem nieustannie na ziemię, gdyż im prędzej jechaliśmy, tem bardziej musieliśmy uważać, by nie prześlepić tropu.
Tak przeszła godzina, potem pół godziny. Okrążyliśmy już byli prawie góry dokoła, kiedy zauważyliśmy ciemny pas, biegnący tuż przed nami przez trawę. Był to trop jeźdźca, a zatem prawdopodobnie ten, któregośmy szukali teraz. Zsiedliśmy wobec tego z koni, a ja ruszyłem wzdłuż śladów, aby znaleźć odcisk dokładny. Natknąwszy się niebawem na taki, porównałem go z rysunkiem, a oba tak przystawały do siebie, że bezwątpienia był to trop Santera.
— Taki rysunek jest istotnie rzeczą bardzo praktyczną — rzekł Sam. — Muszę to sobie zapamiętać.
— Tak, zapamiętaj to sobie! — potwierdził Parker, — A oprócz tego jeszcze jedno?
— Co?
— Że doszło już do tego, iż ty, nauczyciel, uczysz się teraz od ucznia.
— Czy chcesz mnie złościć, stary Willu? To ci się nie uda, hi! hi! hi! — śmiał się Sam. — To zaszczyt dla nauczyciela, gdy doprowadził ucznia do takiej wprawy, że ten w końcu robi się mędrszym i zręczniejszym od mistrza. Co do ciebie trzebaby się z góry wyrzec takich wyników. Ileż to lat trudziłem się, aby z ciebie zrobić westmana i wszystko okazało się daremnem. Ty nie będziesz mógł niczego na stare lata zapomnieć, bo nic w młodości się nie nauczyłeś.
— Wiem już! Nazwałbyś mnie chętnie greenhornem, bo nie możesz żyć bez tego słowa, a wobec Old Shatterhanda nie wypada już z tem wyjeżdżać.
— Jesteś greenhornem i jeszcze jakim! Mianowicie starym; wprost wstydzić się powinieneś młodego, który już dawno starego przewyższył, jeśli się nie mylę.
Pomimo tej utarczki słownej zgodziliśmy się na to, że ślad Santera pochodzi mniej więcej z przed dwu godzin. Bylibyśmy nim ruszyli natychmiast, lecz musieliśmy zaczekać na Apaczów, co trwało niestety trzy kwadranse. Wysłałem jednego z nich do Winnetou z doniesieniem, że znaleźliśmy trop Santera. Posłaniec miał już przy wodzu pozostać, my zaś puściliśmy się dalej ku wschodowi.
W tej spóźnionej porze roku brakowało do wieczora ledwie dwóch godzin, a chodziło nam oto, żeby, zanim się ściemni, jak najdalej dojechać, gdyż potem musielibyśmy zatrzymać się aż do dnia następnego, nie moglibyśmy bowiem podążać naprzód, nie widząc śladów.
Natomiast należało napewno przypuścić, że Santer skorzysta z wieczora i nocy, aby się od nas jak najbardziej oddalić, będąc przekonanym, że urządzą za nim pościg. Czekała nas więc nazajutrz ostra jazda, tem cięższa, że utrudniona odczytywaniem śladów, czem ścigany się nie opóźniał. Jedna okoliczność wyrównywała na szczęście jako tako tę różnicę: oto Santer musiał się sam zmęczyć jazdą całonocną, a tembardziej koniowi pozwolić na dłuższy odpoczynek.
Wzgórza, nazwane przez Winnetou i jego ojca Górami Nuggetów, zniknęły wkrótce za nami, ustępując miejsca płaskiej preryi, pokrytej z początku krzewami, a potem trawą zieloną, a w końcu zeschłą. Ślady były wyraźne, gdyż Santer jechał przeważnie ostro, więc kopyta jego konia odbijały się silnie.
Gdy się zmierzchło, zsiedliśmy z koni i ruszyliśmy za tropem piechotą, gdyż w ten sposób widzieliśmy go dokładniej. Tak szliśmy dopóty, dopóki nie straciliśmy go całkiem z oczu. Zatrzymaliśmy się szczęściem na miejscu, gdzie było trochę zieleni. Konie puściliśmy na paszę, a sami otuliwszy się kocami, ułożyliśmy się do snu, gdzie który stał.
Noc była bardzo chłodna. Zauważyłem też kilkakrotnie, że towarzysze budzili się z tego powodu. Ja i bez tego nie mógłbym był zasnąć. Gwałtowna śmierć Inczu-czuny i jego córki trzymała mi oczy otworem, a ilekroć je zamknąłem, widziałem oboje leżących w kałuży krwi i słyszałem ostatnie słowa Nszo-czi. Zacząłem sobie wyrzucać, że nie okazywałem jej więcej uprzejmości i że w owej rozmowie z ojcem nie wyraziłem się inaczej. Wydawało mi się, jak gdybym wpędził ją tem w objęcia śmierci.
Nad ranem zrobiło się jeszcze zimniej. Wstałem i zacząłem chodzić, aby się rozgrzać. Sam Hawkens spostrzegł to i zapytał:
— Zmarzliście, szanowny sir? Powinniście byli zabrać z sobą na Zachód flaszkę do grzania. Greenhorny zwykły przecież nosić się z takiemi rzeczami. Ja chwalę sobie moją starą bluzę; nie przebije jej ani strzała Indyanina, ani zimno. Czy wam jej pożyczyć, hi! hi! hi!
Z powodu zimna pobudzili się wszyscy przed świtem. Skoro tylko można było rozpoznać ślady, pojechaliśmy dalej. Konie wypoczęły dobrze, a że w nocy trochę przeziębły, więc rwały dzielnie naprzód, ponieważ to je rozgrzewało.
Znajdowaliśmy się wciąż jeszcze na preryi, która stawała się falistą. Na grzbietach fal trawa była zeschła i twarda, a w dolinach zielona i miękka. Tu i ówdzie trafiała się kałuża, gdzie zatrzymywaliśmy się, aby konie napoić.
Trop, wiodący dotychczas w kierunku wschodnim, zwrócił się około południa trochę ku południowi. Ujrzawszy to Sam Hawkens, przybrał minę frasobliwą. Zapytałem go o przyczynę i otrzymałem tę odpowiedź:
— Jeśli tak jest, jak przypuszczam, to trud nasz będzie daremny.
— Z jakiego powodu?
— To lis. Jedzie prawdopodobnie do Keiowehów.
— Tego chyba nie zrobi!
— Czemu? Czy powinien może z miłości dla was stanąć na środku preryi i dać się wziąć za łeb. Co myślicie! On dokłada wszelkich starań, by się ocalić. Miał chyba oczy otwarte i widział, że nasze konie lepsze od jego. Przypuszcza więc, że wkrótce go dościgniemy i wpadł na dobry pomysł schronienia się u Keiowehów.
— Ale czy go przyjmą przyjaźnie?
— Nie wątpię o tem ani na chwilę. Wystarczy, jeśli tylko opowie, że zastrzelił Inczu-czunę i Nszo-czi, a powitają go radośnie. Starajmy się usilnie, żebyśmy go dopędzili jeszcze przed wieczorem.
— Jak dawny jest zdaniem waszem dzisiejszy trop?
— Oto nie chodzi. Santer tu jechał nocą, więc musimy zaczekać aż do miejsca, na którem spoczął. Wtedy zobaczymy, ile godzin upłynęło od czasu, w którym ten ślad dzisiejszy zostawił. Im dłużej wypoczywał, tem rychlej go dopadniemy.
Około południa pokazało się, gdzie się Santer był zatrzymał. Koń jego leżał jakiś czas, bo był znużony, co poznać było także po śladach. Sam jeździec musiał być nie mniej wyczerpany, gdyż oceniliśmy, że nowy ślad pochodził z przed niespełna dwu godzin. Z tego wywnioskowaliśmy, że spał dłużej, niż zamierzył. Ten czas, o który on nas wyprzedził przez jazdę nocną, odzyskaliśmy teraz, a nawet byliśmy o jakie pół godziny bliżej niego, niż na początku pościgu.
Trop skręcał jeszcze bardziej na południe. Santer chciał widocznie opuścić okolicę Kanadianu i zbliżyć się ku rzece Red River. Daliśmy tylko koniom odsapnąć i postanowiliśmy ująć go, ile możności, jeszcze przed wieczorem.
Popołudniu jechaliśmy znowu przez zieloną preryę, a potem natknęliśmy się nawet na zarośla. Ścisłe badanie śladów pouczyło nas, że ścigany był na tem miejscu zaledwie przed pół godziną. Widnokrąg, rozpościerający się przed nami, przybierał ciemną barwę.
— To las — objaśnił Sam. — Przypuszczam, że dojeżdżamy do jakiegoś dopływu północnego ramienia rzeki. Wolałbym dalej mieć preryę, bo to byłoby dla nas korzystniejsze.
Rozumie się, że byłoby to dla nas korzystniejszem, bo na sawannie widziało się wszystko przed sobą, a w lesie łatwo było się narazić na jaką zasadzkę. Wobec pośpiechu, z jakim jechaliśmy, niepodobna było badać terenu przed wstąpieniem nań. Sam miał słuszność. Przybyliśmy bowiem nad małą rzekę, w której jednak wody płynącej nie było, tylko tu i ówdzie kałuże w zagłębieniach. Na brzegach rosły krzaki i drzewa. Właściwego lasu nie było, tylko większe lub mniejsze grupy drzew w rozmaitych odstępach od obu brzegów.
Przed samym wieczorem znaleźliśmy się już tak blizko ściganego, że każdej chwili mógł się przed nami wychylić. To zwiększyło naszą gorliwość. Ja pędziłem sam na przodzie, ponieważ mój deresz trzymał się najdzielniej pod względem sił, a także dlatego, że skłaniał mię do tego jakiś wewnętrzny popęd. Widziałem w duszy pomordowanych i chciałem ująć mordercę. Nie była to ani srogość, ani żądza zemsty, lecz silne pragnienie ukarania mordercy.
Przejeżdżaliśmy przez jedną z grup, rosnących na lewym brzegu. Dotarłszy do drzew ostatnich, zobaczyłem, że trop skręca w dół do wyschłego łożyska. Zatrzymałem się na chwilę, aby zawiadomić o tem jadących za mną towarzyszy i to było dla nas szczęściem prawdziwem. Czekając na nich przez kilka chwil, rzuciłem okiem wzdłuż łożyska i odkryłem coś, co spowodowało mnie do jak najrychlejszego cofnięcia się ze skraju lasku. O pięćset kroków od tego miejsca znajdował się inny las, ale już na przeciwległym brzegu. Pod tym lasem przepędzali Indyanie konie. Ujrzałem pale, wbite do ziemi i powiązane rzemieniami, na których wisiało mięso. Gdybym był wyjechał dalej jeszcze na długość konia, byliby mnie Indyanie zobaczyli. Zsiadłem z konia i pokazałem naszym ludziom odbywającą się przed nami scenę.
— Keiowehowie! — rzekł jeden z Apaczów.
— Tak, Keiowehowie — potwierdził Sam. — Dyabeł widocznie bardzo lubi tego Santera, skoro jeszcze w ostatniej chwili użycza mu tej pomocy. Wyciągnąłem był już po niego wszystkich dziesięć palców; ale on mimo to nam nie ujdzie!
— To nie wielki oddział Keiowehów — zauważyłem ja.
— Hm! Widzimy tych tylko, którzy są po tej stronie lasu, ale niewątpliwie są inni po tamtej stronie. Byli na polowaniu i przyrządzają sobie tu mięso.
— Co zrobimy, Samie? Czy zawrócimy, aby cofnąć się jak najdalej?
— Ani mi się śni! Tu zostaniemy.
— Ale to niebezpieczne!
— Bynajmniej!
— Przecież łatwo może tu nadejść któryś z czerwonych!
— Nawet mu przez myśl nie przejdzie. Po pierwsze: są na drugim brzegu, a powtóre: ściemni się zaraz, a o tym czasie nie oddalą się oni od obozu.
— Ale im ostrożniej, tem lepiej!
— A im trwożliwiej, tem bardziej po greenhornowsku! Zapewniam was, że przed Keiowehami jesteśmy tak bezpieczni, jak w Nowym Jorku. Oni myślą o tem, żeby tu przyjść, ale my ich odwiedzimy. Muszę dostać w swe ręce tego Santera, żebym go miał zabrać z pomiędzy stu Keiowehów!
— Robicie dzisiaj to, za co mnie zawsze ganicie: jesteście nierozważni.
— Jak? Co? Nierozważny? Sam Hawkens nierozważny? Śmiać mi się chce, hi! hi! hi! Tego mi jeszcze nikt nie zarzucił! Sir, nie znacie trwogi zazwyczaj, idziecie nawet z nożem na szarego niedźwiedzia; skądże dziś ta bojaźliwość?
— To nie bojaźliwość, lecz ostrożność. Znajdujemy się za blizko wrogów.
— Za blizko? Śmieszne! Sądzę nawet, że jeszcze bardziej zbliżymy się do nich. Zaczekajcieno, aż się ściemni!
Sam Hawkens był dzisiaj innym, niż zwykle. Śmierć „pięknej, miłej, dobrej czerwonej miss“ tak go oburzyła, że pożądał zemsty, a ponieważ Stone i Parker go popierali, nie mogłem na to poradzić. Przywiązaliśmy konie i siedliśmy, aby zaczekać do wieczora.
Keiowehowie zachowywali się tak, jak gdyby im nic nie groziło. Jeździli, lub biegali po otwartem miejscu, nawoływali się i postępowali sobie, jak gdyby znajdowali się u siebie, w dobrze pilnowanej wsi indyańskiej.
— Wszak widzicie, jak dalece nie przeczuwają niczego — rzekł Sam. — Nie trapi ich dziś ani jedna zła myśl.
— Jeśli się nie mylicie!
— Sam Hawkens nigdy się nie myli!
— Pshaw! Mógłbym wam dowieść czegoś przeciwnego. Ja mam przeczucie, że Keiowehowie udają.
— Przeczucie? Tylko stare baby miewają przeczucia. Pamiętajcie o tem, szanowny sir! W jakim celu zresztą udawaliby?
— Aby nas zwabić.
— To zbyteczne, bo my i bez wabienia do nich pójdziemy.
— Czy przypuszczacie, że Santer jest u nich?
— Naturalnie! Przybywszy na to miejsce, zobaczył ich i przeszedł do nich przez wyschłe koryto rzeki.
— A czy sądzicie, że im powiedział o tem, co się stało i dlaczego do nich się chroni?
— Co za pytanie! Rozumie się, że przed nimi tego nie zataił.
— W takim razie zawiadomił ich także, że pościg jest prawdopodobnie bardzo blizko.
— Możliwe i to.
— Wobec tego ja się dziwię, że nie zarządzili żadnych środków ostrożności.
— Niema się czemu dziwić. Uważają to za niemożebne, żeby ta blizkość, o której mówicie, była tak znaczną i oczekują nas na jutro. Skoro się ściemni, zakradnę się tam i przypatrzę się całej historyi. Potem zobaczymy, co robić. Ja muszę dostać w swe ręce tego Santera!
— Dobrze, to i ja pójdę!
— To niepotrzebne.
— Ja uważam to wprost za konieczne.
— Sam Hawkens nie potrzebuje pomocników na zwiadach. Nie wezmę was z sobą. Znam was i waszą bezcelową humanitarność. Chcecie zapewne ocalić życie temu mordercy?
— Ani mi się śni!
— Nie udawajcie!
— Mówię, jak myślę. Ja także chciałbym bardzo Santera żywcem pochwycić i oddać Winnetou, a skoro się przekonam, że go żywcem nie ujmę, poślę mu kulę w łeb. Bądźcie tego pewni!
— Otóż to właśnie. Kulę w łeb! Zamierzacie w danym wypadku nie dopuścić do tego, żeby go zamęczono. Ja także jestem wrogiem takich traceń, ale temu opryszkowi życzę męczeńskiej śmierci z całego serca. Pochwycimy go i zabierzemy do Winnetou. Muszę się wpierw dowiedzieć, ilu jest Keiowehów, gdyż to nie ulega wątpliwości, że ich jest więcej, niż nam się tu pokazują.
Wolałem milczeć, gdyż jego słowa obudziły podejrzliwość w Apaczach. Pamiętali, że wstawiałem się za Rattlerem, więc blizcy byli tej myśli, że i teraz żywię podobne zamiary względem Santera. Udałem zatem, że stosuję się do woli Sama i rozciągnąłem się obok konia na ziemi.
Słońce zaszło już było i nastał zmrok. U Keiowehów zapalono kilka ognisk, których płomienie buchały wysoko. Ostrożni czerwonoskórcy nie urządzają się tak, utwierdziłem się przeto w mej poprzedniej myśli, że postanowili nas zwabić. Zachowaniem się swojem starali się nas upewnić, że nic nie wiedzą o naszej obecności w ich pobliżu, a przez to wywołać napad z naszej strony. Gdybyśmy to uczynili, wpadlibyśmy im w otwarte ramiona.
Gdy tak nad tem myślałem, wydało mi się, że słyszę szelest, którego nikt z nas nie spowodował, gdyż powstał za mną, gdzie nie było nikogo, ja bowiem zająłem miejsce na samym kraju. Zacząłem nadsłuchiwać. Szmer się powtórzył. Usłyszałem go wyraźnie i rozpoznałem. Było to ciche rozsuwanie prętów, na których wisiały zeschłe liście, coś takiego, jak gdyby kto wyciągał źdźbła z wiązki słomy. Nie był to ruch gładkiej gałązki, lecz pręta z kolcami, gdyż szmer powtarzał się w stałych odstępach od kolca do kolca.
Ta okoliczność naprowadziła mnie natychmiast na to, gdzie należało szukać przyczyny szmeru. Za mną rósł pomiędzy trzema blizko siebie stojącemi drzewami krzak ożyn i ktoś poruszał jedną jego gałęzią. Mogło tam siedzieć jakieś małe zwierzę, ale położenie nasze nakazywało ostrożność. Nie była też wykluczona obecność człowieka, należało więc to zbadać, przekonać się. W tej ciemności? Chociażby!
Wspomniałem już, że po drugiej stronie płonęły u Keiowehów ogniska, których blask nie padał wprawdzie aż tutaj, pozwalał jednak widzieć każdy przedmiot, znajdujący się pomiędzy niemi a mojem okiem. Aby ten krzak ożyn w podobny sposób wziąć na oko, musiałem się niespostrzeżenie przedostać na drugą jego stronę. Wstałem więc i odszedłem powoli, ale nie w tym kierunku, w którym zamierzałem właściwie się udać. Odszedłszy już dość daleko, zawróciłem i zbliżyłem się do lasku z właściwej strony. Będąc już zupełnie blizko, położyłem się na ziemi i zacząłem się czołgać ku ożynom tak, że mnie moi ludzie nie zauważyli. Krzak miałem tuż przed sobą, mogłem go ręką dosięgnąć, a za nim płonęły po przeciwnej stronie dwa ognie. Przez kilka miejsc można było przejrzeć, ale ogółem krzak był za gęsty. Wtem usłyszałem znowu wspomniany szmer i to nie ze środka krzaku, lecz z boku. Zaczołgałem się tam i zaiste ujrzałem to, czego się spodziewałem.
Siedział tam Indyanin i starał się stamtąd teraz wydostać. To musiało wywołać szmer, który on usiłował rozdzielić na poszczególne odstępy czasu. Dokonywał też tego naprawdę po mistrzowsku, gdyż zamiast jednego głośnego szelestu następowały po sobie w odstępach minutowych ciche chrupania, jak gdyby kto słomę łamał. Dosłyszałem je tylko dlatego, że tak blizko leżałem, a mimo to byłaby mu się ta trudna sztuczka udała. Całe jego ciało było już wolne, a tylko jedno ramię wraz z ręką, szyją i głową tkwiły jeszcze w zaroślu.
Podsunąłem się ku niemu tak, że znalazłem się poza jego plecami. On wydobywając się coraz to więcej, uwolnił był już barki, szyję, głowę i tylko jeszcze rękę potrzebował wyciągnąć. Wtem ja, podniósłszy się na kolanach, pochwyciłem go lewą ręką za szyję i uderzyłem prawą pięścią w głowę trzy razy tak, że padł bez ruchu.
— Co to było? — zapytał Sam. — Czyście nic nie słyszeli?
— Tupnął koń Old Shatterhanda. — odrzekł Dick.
— Jego niema. Gdzie on może być? Nie popełni chyba jakiego głupstwa!
— Głupstwa? On? Nie popełnił jeszcze żadnego i nie popełni nigdy.
— Oho! On to potrafi. Zakradnie się do Keiowehów, aby ich zaalarmować i ocalić życie temu Santerowi!
— Nie, on tego nie zrobi. Raczej zadławi mordercę, niż go wypuści. Śmierć pomordowanych dotknęła go bardzo. Zapewne zauważyłeś to na nim.
— Możliwe, ale ja nie wezmę go z sobą, gdy się będę zakradał do Keiowehów, on mi się tam na nic nie przyda. Chcę ich policzyć i zobaczyć to miejsce, a potem naradzimy się, jak na nich napaść. On, jakkolwiek greenhorn, często wcale dobrze się sprawi, ale nie dokaże tego, żeby przy takich ogniach zbliżyć się do obozu Keiowehów. Wiedzą, że mamy nadejść, są więc ostrożni i będą uszu nadstawiać tak, że stary westman tylko zdoła ich podpatrzeć, jego zobaczyliby i dosłyszeliby natychmiast.
Na to ja powstałem, przystąpiłem doń szybko i rzekłem:
— Mylicie się, kochany Samie! Zdaje wam się, że mnie niema, a tymczasem ja jestem. Umiem więc skradać się, czy nie?
— Do stu piorunów! — zawołał. — Jesteście tu rzeczywiście? Nie zauważono was jednak!
— To znaczy, że wam brak tego, o brak czego mnie posądzacie. Nie wiecie wogóle, że oprócz mnie są tu całkiem inni ludzie.
— Któż taki? Kogo macie na myśli?
— Idźcie tam do krzaka ożynowego, a zobaczycie.
Sam wstał i poszedł za moją wskazówką.
— Hallo! — rzekł. — Tu leży Indyanin! Skąd się tu wziął?
— Niech wam to powie!
— Ależ on nie żyje!
— Nie. Ogłuszyłem go tylko.
— Gdzieżto? Chyba nie tutaj. Nie było was, zapewne zaskoczyliście go gdzieś, uderzyliście tak, jak wy to umiecie i potem przynieśliście go tutaj.
— Nie, jesteście w błędzie! Leżał ukryty w ożynach i ja go zauważyłem. Kiedy wysuwał się, ażeby odejść, uderzyłem go w głowę, wy usłyszeliście to uderzenie, bo pytaliście o nie i wzięliście je za tupanie mojego konia.
— Do wszystkich dyabłów, to się zgadza! Więc był istotnie, siedział w krzaku i słyszał wszystko, co mówiliśmy do siebie. Co za nieszczęście wynikłoby z tego dla nas, gdyby mu się było udało ujść! Jak to dobrze, że zrobiliście go nieszkodliwymi Zwiążcie go i zakneblujcie, jeśli się nie mylę! Ale dlaczego on nie został po tamtej stronie ze swymi ludźmi? Co miał tu do czynienia? Musiał tu chyba być już przed nami?
— Pytacie się w ten sposób, a drugich nazywacie greenhornami! To przecież istne greenhornowskie pytanie! Oczywiście, że był tutaj przed nami. Keiowehowie wiedzieli, że nadejdziemy, przypuszczali, że podążymy śladem Santera i że tu się pojawimy. Chcieli nas przyjąć, ażeby zaś nie stracić stosownej chwili, postawili tu strażnika, który miał ich zawiadomić o naszem zbliżaniu się. Ponieważ jednak jechaliśmy zbyt prędko, albo może dlatego, że niedobrze uważał, albo wreszcie z tego powodu, że przybył tu właśnie w chwili, kiedy nadeszliśmy z drugiej strony, zaskoczyliśmy go i musiał się ukryć w ożynach.
— Mógł przecież umknąć na drugą stronę do swoich!
— Brakło mu już na to czasu, bo bylibyśmy go zobaczyli w biegu i odgadli, że Keiowehowie są przygotowani na nasze przybycie dzięki jego ostrzeżeniu. Kto wie zresztą, czy nie postanowił już z góry ukryć się tutaj, by nas podsłuchać.
— Wszystko to bardzo być może i niechaj sobie będzie, jak chce. Szczęście, że go mamy w ręku! Teraz będzie musiał wyspowiadać się i przyznać do wszystkiego.
— On nie zdradzi niczego. Nic zeń nie wydobędziecie.
— Możliwe. Nie potrzebujemy też z nim zbyt się trudzić. Wiemy bez tego, o co idzie, a czego jeszcze nie wiemy dotychczas, o tem ja dowiem się wkrótce, gdyż udam się teraz na tamtą stronę.
— Może po to, aby już na tę nie wrócić!
— Czemu?
— Bo was Keiowehowie zatrzymają. Sami podnieśliście trudności skradania się przy tych licznych i jasnych ogniach.
— Tak, dla was to bardzo byłoby trudno, ale nie dla mnie. Dla tego stanie się tak, jak powiedziałem: ja pójdę na drugą stronę, a wy tu zostaniecie.
Wygłosił te słowa w tonie tak stanowczym i rozkazującym, że mu przecież odrzekłem:
— Jesteście dziś jakby przemienieni, Samie! Nie sądzicie chyba, że wolno wam mnie rozkazywać? A może jednak?
— Oczywiście, że tak sądzę.
— W takim razie muszę wam po przyjacielsku oświadczyć, że się mylicie. Jako surveyor jestem nad wami, gdyż przydzielono nam was tylko dla obrony. Wiecie też, że za zgodą całego szczepu zamianował mnie Inczu-czuna wodzem. Rozpatrujcie więc stosunek swój do mnie, z której strony wam się spodoba, ale ja jestem zawsze nad wami i mam prawo rozkazywać.
— Mnie żaden wódz niema nic gadać — stwierdził. — Poza tem jestem starym westmanem, a tymczasem wy jesteście greenhornem i moim uczniem. O tem nie powinniście zapominać, jeśli nie chcecie narazić się na nazwę niewdzięcznika. Tak będzie, że ja teraz pójdę, a wy tu zostańcie!
Poszedł istotnie. Apacze zaczęli na niego szemrać, a Stone rzekł też z niechęcią:
— On dzisiaj rzeczywiście zupełnie inny, niż zawsze. Wam zarzucił niewdzięczność! My powinniśmy wam dziękować, gdyż bez was nie żylibyśmy już dawno. Czy on wam także kiedy życie ocalił?
— Dajcie mu pokój! — odpowiedziałem. — To dzielny człeczyna, a jego dzisiejsze wystąpienie przemawia właśnie na jego korzyść. To wściekłość z powodu śmierci Inczu-czuny i Nszo-czi do działania go podnieca. Nie będę mu, co prawda, posłuszny i pójdę także do Keiowehów. W rozdrażnieniu, w jakiem się teraz znajduje, może się porwać do czegoś, czego uniknąłby w zwyczajnym nastroju. Zostańcie tu, dopóki ja nie wrócę i nie odchodźcie, choćbyście nawet słyszeli strzały. Tylko, gdy zabrzmi mój głos, dosłyszalny aż tutaj, pośpieszcie mi z pomocą.
Zostawiłem rusznicę tak samo, jak Sam swoją Liddy i oddaliłem się. Spostrzegłem, że Hawkens wprost od nas poszedł przez łożysko rzeki; chciał się zatem skradać po drugiej stronie. Uważając to za niewłaściwe, postanowiłem zrobić to inaczej, lepiej. Keiowehowie wiedzieli, że należało nas szukać w górę rzeki i tam zwrócili swoją uwagę. Hawkens postąpił zatem fałszywie, chcąc się do nich zbliżyć z tamtej strony. Ja powziąłem myśl przyjść do nich z przeciwnej strony.
W tym celu poszedłem po tej stronie w dół rzeki, ale tak daleko od brzegu, żeby blask ognia mnie nie dosięgnął, aż do miejsca, gdzie po drugiej stronie kończył się lasek. Tam już ognisk nie było, a drzewa powstrzymywały blask ognia. Było tu więc tak ciemno, że mogłem niepostrzeżenie zejść do łożyska i wydostać się na drugim brzegu. Znalazłszy się pod drzewami, położyłem się na ziemi i poczołgałem się naprzód. Paliło się ośm ognisk, więcej zatem, niż było potrzeba, gdyż naliczyłem wszystkiego czterdziestu Indyan, zapalili je więc tylko na to, aby nam pokazać, gdzie obozują.
Keiowehowie siedzieli pod drzewami w grupach i trzymali w rękach strzelby, gotowe do strzału. Biada nam, gdybyśmy byli wpadli w tę pułapkę, zresztą zastawioną tak widocznie i głupio, że tylko całkiem niedoświadczeni ludzie mogli się w nią dostać! Konie Indyan pasły się na otwartej preryi.
Byłbym chętnie podsłuchał jedną z tych grup, o ile możności tę, przy której się znajdował dowódca, bo tam pewniej można było zasięgnąć potrzebnych wiadomości. Ale gdzie należało szukać dowódcy? Chyba tam, gdzie był Santer. Zacząłem sunąć się od drzewa do drzewa, aby go wyszukać.
Po jakimś czasie zobaczyłem go wśród czterech Indyan, z których jednak żaden nie miał odznaki wodza. Było to zresztą zbytecznem, gdyż najstarszy z tej grupy musiał być wodzem wedle zwyczaju czerwonoskórych. Nie mogłem niestety przyczołgać się tak blizko, jakbym był chciał, bo las nie miał podszycia, któreby mnie było zasłoniło, ale kilka drzew rosło w ten sposób, że razem zabezpieczały mnie poniekąd, chociaż nie wiele. Ponieważ paliło się ośm ognisk, rzucało każde drzewo po kilka cieni i półcieni, które, chwiejąc się w różne strony nadawały laskowi czarodziejskiego wyglądu.
Na moje szczęście rozmawiali czerwoni głośno, gdyż wcale nie zamierzali się kryć; chodziło im właśnie o to, żebyśmy ich nietylko widzieli, lecz i słyszeli. Dostałem się do wspomnianego cienia i zostałem w nim, może o dwieście kroków od Santera, który opowiadał o Górze Nuggetów i wzywał czerwonych, żeby tam z nim się udali po skarby.
— Czy mój biały brat zna miejsce, gdzie możnaby je znaleźć? — zapytał najstarszy z Indyan.
— Nie. Chcieliśmy się dowiedzieć, ale Apacze powrócili za prędko. Spodziewaliśmy się, że zatrzymają się tam, dopóki ich nie zdołamy podpatrzeć.
— W takim razie daremne wszelkie poszukiwania, choćby nawet dziesięć razy po stu ludzi w tym celu się tam udało. Czerwoni mężowie umieją doskonale robić takie miejsca całkiem nieznacznemi. Ponieważ jednak mój biały brat zastrzelił największego z naszych wrogów i jego córkę, zrobimy mu tę przysługę, że pojedziemy tam z nim i pomożemy mu szukać. Przedtem jednak musimy pojmać ścigających, a potem także zabić Winnetou.
— Winnetou? Wszak on będzie z nimi!
— Nie, on nie może opuścić teraz zmarłych i zatrzyma przy sobie większą część wojowników, a mniejszą poprowadzi ten biały pies, Old Shatterhand, który zgruchotał kolana naszemu wodzowi. Ten oddział dziś pokonamy.
— A potem podążymy w Góry Nuggetów, aby uśmiercić Winnetou i rozpatrzeć się za pokładami złota!
— Nie może być tak, jak sobie mój brat myśli. Winnetou musi pochować ojca i córkę, w tem przeszkodzić mu nie wolno, bo Wielki Duch nie przebaczyłby nam tego. Napadniemy na niego po pogrzebie. On nie pojedzie już teraz do miast bladych twarzy, lecz powróci do domu. Potem urządzimy zasadzkę, albo zwabimy go tak, jak Old Shatterhanda, który tu pewnie będzie. Czekam tylko na powrót wywiadowcy, ukrytego po drugiej stronie. Także straże, wystawione daleko, nie doniosły mi jeszcze o niczem.
Ostatnie słowa mówcy przestraszyły mię bardzo. Przed laskiem były więc straże! Co będzie, jeśli Sam Hawkens ich nie spostrzeże i między nie się dostanie? Zaledwie to pomyślałem, usłyszałem kilka krótkich okrzyków. Dowódca zerwał się i jął nadsłuchiwać. Reszta Keiowehów zamilkła także, nadstawiwszy uszu.
Wtem zbliżyła się do lasku grupa, złożona z czterech czerwonoskórców, wlokących z sobą białego, który bronił się, lecz bezskutecznie. Nie był wprawdzie skrępowany, ale czterej zwycięzcy trzymali go w szachu nożami. Jeńcem był mój nieostrożny Sam! Postanowiłem natychmiast nie zostawić go w niewoli, choćbym to miał życiem przypłacić.
— Sam Hawkens! — zawołał, poznawszy go Santer. — Good evening, sir! Nie spodziewaliście się chyba zobaczyć się tutaj ze mną?
— Łotrze, zbóju, morderco! — odrzekł mu nieustraszony człowieczek, chwytając go za gardło. — Dobrze, że cię mam, otrzymasz teraz nagrodę, jeśli się nie mylę!
Napadnięty bronił się, czerwonoskórcy przyskoczyli i oderwali Sama. Powstało zamieszanie, z którego ja skorzystałem czemprędzej. Wziąłem do rąk oba rewolwery i rzuciłem się w sam środek Indyan.
— Old Shatterhand! — krzyknął Santer i uciekł ze strachu.
Posłałem za nim dwie kule, które go jednak nie dosięgły, resztę strzałów dałem do Indyan, którzy się też cofnęli.
— Precz stąd, dokładnie za mną! — zawołałem na Sama.
Zdawało się, że czerwonoskórcy z przerażenia stracili zdolność do ruchu. Stali, jak skamieniali, chociaż do nich strzelałem, ale umyślnie nie w miejsca niebezpieczne. Wziąłem Sama za rękę i porwałem go z sobą przez lasek na dół w łożysko rzeki. Odbyło się to wszystko tak prędko, że od mego ataku upłynęła zaledwie minuta.
— All devils, to się stało w sam czas! — rzekł Sam, kiedy zeszliśmy na dół. — Te draby mnie...
— Nie gadajcie, lecz chodźcie za mną! — przerwałem mu, puszczając jego rękę i zwracając się w prawo w dół rzeki, bo należało odejść od owego lasku na odległość strzału.
Teraz dopiero przyszli zaskoczeni i osłupiali czerwonoskórcy do siebie. Zawyli za nami tak, że zagłuszyli odgłos kroków Sama. Zabrzmiały przeraźliwe okrzyki, huknęły strzały i nastąpił hałas piekielny.
Dlaczego nie umykałem w górę rzeki ku obozowi, lecz w odwrotnym kierunku? Z bardzo prostego powodu. Przedewszystkiem dlatego, że czerwoni nie mogli nas widzieć, bo w łożysku było ciemno, nadto z tej przyczyny, że pobiegli zapewne w górę, spodziewając się nas w tamtej stronie, a my spiesząc w dół, byliśmy dość bezpieczni i mogliśmy potem łukiem dostać się do obozu.
Kiedy mi się wydało, że odbiegłem już dość daleko, zatrzymałem się na chwilę. Wycie czerwonoskórców rozlegało się wciąż jeszcze, ale w miejscu, na którem ja stałem, nic się nie poruszyło.
— Samie! — zawołałem stłumionym głosem.
Odpowiedź nie nastąpiła.
— Samie, czy mnie słyszycie? — spytałem głośniej.
Nie odpowiedział i teraz. Gdzie on się podział? Szedł przecież za mną. Uciekaliśmy przez zeschły, popękany, namuł i głębokie kałuże. Dobyłem z za pasa naboje, nabiłem ponownie rewolwery i zawróciłem wolnym krokiem, aby Sama poszukać.
Piekielny hałas Keiowehów brzmiał jeszcze ciągle, ale mimoto zbliżałem się coraz to więcej, dopóki nie znalazłem się na tem miejscu pod laskiem, gdzie wezwałem Sama, aby szedł za mną. Poszukiwania moje nie odniosły skutku. Sam był widocznie innego zdania i puścił się zaraz na drugi brzeg, nie zważając na moje słowa. Ale tam w blasku ognisk wystawił się nietylko na widok, lecz także na kule Keiowehów. Jakże nierozważnym okazał się ten nikły, a dziś tak uparty człeczyna. Zląkłem się znów o niego. Oddaliłem się napowrót od lasku tak, że nie można mnie było dostrzec i pobiegłem łukiem do naszego obozu.
Tam zastałem wszystko w poruszeniu. Czerwoni i biali towarzysze cisnęli się do mnie, a Dick Stone zawołał głosem, pełnym wyrzutu:
— Sir, dlaczego zakazaliście nam iść za sobą nawet, gdyby padły tam strzały? Czekaliśmy naprawdę pożądliwie na wasze wołanie. Dzięki Bogu, że wy przynajmniej już tutaj i to nie uszkodzony, jak widzę!
— Gdzie Sam? Niema go tutaj? — spytałem.
— Tutaj? Jak możecie tak pytać? Czyż nie widzieliście, co się z nim stało?
— Cóż takiego?
— Czekaliśmy spokojnie, kiedyście nas opuścili. W jakiś czas potem usłyszeliśmy okrzyki czerwonych i znowu wszystko ucichło. Wtem huknęło kilka strzałów rewolwerowych, a wkrótce potem rozległo się okropne wycie. Następnie padło kilka strzałów ze strzelb i ujrzeliśmy Sama.
— Gdzie?
— Tam na dole przy lasku, ale już na tym brzegu.
— Myślałem to sobie. Sam był dzisiaj tak nierozważny, jak nigdy jeszcze. Cóż dalej?
— Biegł do nas, ale tuż za nim pędziło mnóstwo Keiowehów, którzy go doścignęli i pochwycili. Widzieliśmy to wyraźnie, bo ogniska palą się jasno, i chcieliśmy pójść mu na pomoc. Zanim jednak zdołaliśmy dobiec do tego miejsca, przeszli wrogowie z nim już przez łożysko i zniknęli między drzewami. Mieliśmy wielką ochotę udać się za nimi i odbić Sama, ale pamiętaliśmy o waszym zakazie i zaniechaliśmy tego.
— Zrobiliście bardzo rozsądnie, gdyż w jedenastu nie dokazalibyście byli niczego i stracili tylko życie.
— Ale co my poczniemy, sir? Sam pojmany!
— Niestety i to już po raz wtóry.
— Wtóry? — zawołał zdumiony.
— Tak. Po pierwszym razie wydobyłem go już na wolność. Gdyby był tylko szedł za mną, stałby tu teraz tak samo, jak ja, ale on ma dziś swoją głowę.
Opowiedziałem im, co się stało, a gdy skończyłem, odezwał się Will Parker:
— W takim razie nie wasza wina, sir! Zrobiliście o wiele więcej, niż każdy inny na waszem miejscuby zrobił. Hawkens sam wpakował się w ten bigos, ale mimo to nie możemy go tam zostawić!
— Nie, on musi wyleźć, ale to będzie trudniej niż pierwszym razem, gdyż nie ulega wątpliwości, że Keiowehowie będą teraz lepiej uważali.
— To pewne, ale może przecież da się go odbić!
— Hm! Wszystko możliwe, ale cóż wskóra dwunastu ludzi przeciwko pięćdziesięciu, czekających tylko na to, żeby na nich napaść... A jednak jest to prawdopodobnie jedyny środek, gdyż za dnia tem mniej moglibyśmy odważyć się na atak.
— Well! Uderzymy więc jeszcze tej nocy!
— Powoli, powoli! Trzeba się nad tem zastanowić.
— Rozważcie to, sir, ale pozwólcie mi tymczasem przekraść się na drugą stronę celem zbadania, jak sprawa stoi.
— Możecie to zrobić, ale później, gdy po jakimś czasie zmniejszy się czujność wrogów. Zresztą nie pójdziecie sami, bo ja będę wam towarzyszył i weźmiemy z sobą prawdopodobnie wszystkich.
— Pięknie, bardzo dobrze, sir! Niech tak będzie. Wyprawa z wszystkimi pachnie napadem. Spełnimy naszą powinność. Ja biorę na siebie sześciu, lub ośmiu Keiwehów, a Stone też mniej nie zechce. Prawda, mój stary Dicku?
— Yes, zgadłeś, mój stary Willu! — odrzekł zapytany. — Nie dbam o liczbę, gdy chodzi o oswobodzenie Sama. Jest to zresztą dobry wyga, ale miał dziś kiepski dzień.
Zaiste, Samowi tego dnia wcale szczęście nie dopisało. Zacząłem naradzać się z sobą w duszy, jakby Sama uwolnić. Własne życie mogłem narazić, ale nie miałem prawa wystawiać na szwank życia Apaczów. Przypuszczałem zresztą, że może uda się drogą podstępu dojść do celu łatwiej i z mniejszem niebezpieczeństwem, ale to mogło się okazać dopiero później po przekradnięciu się na drugą stronę. Postanowiłem zabrać z sobą Apaczów na wypadek, gdyby nagły atak okazał się rzeczą korzystną.
Musieliśmy narazie zaczekać, gdyż zauważyliśmy, że po drugiej stronie panował jeszcze wielki ruch. Wnet jednak uspokoiło się zupełnie, a ciszę przerywały tylko silne, donośne, uderzenia tomahawków. To czerwonoskórcy rąbali drzewo; widocznie zamierzali utrzymać ognie do rana.
Potem ustały także odgłosy toporów. Gwiazdy wskazywały północ, czas był już przystąpić do dzieła. Najpierw postaraliśmy się o to, żeby przywiązać dobrze konie, które postanowiliśmy zostawić, poczem jeszcze raz przypatrzyłem się więzom i kneblowi pojmanego Keioweha. Następnie opuściliśmy obóz i ruszyliśmy tą samą drogą, którą ja szedłem poprzednio.
Stanąwszy poniżej lasku w łożysku rzeki, kazałem Apaczom pod komendą Dicka Stone’a zatrzymać się i unikać wszelkiego szmeru. Potem udałem się z Willem Parkerem cicho ku drzewom. Wydostawszy się na brzeg, położyliśmy się na ziemi i jęliśmy nadsłuchiwać. Dokoła panowała grobowa cisza. Ośm ognisk biło wciąż jeszcze w górę płomieniami. Ze zdumieniem spostrzegłem, że ponarzucano w nie całe kupy grubych konarów. Poczołgaliśmy się więc zwolna naprzód, lecz nie ujrzeliśmy nikogo. W końcu przekonaliśmy się, że w lasku nie było nikogo, ani jednego Keioweha.
— Odeszli, rzeczywiście odeszli potajemnie! — rzekł zdziwiony Parker. — A mimoto podsycili ogniska!
— Aby zamaskować swój odwrót. Myśleli, że temi ogniami utrzymają nas w mniemaniu, jakoby jeszcze byli ciągle tutaj.
— Ale dokąd odeszli? I czy na zawsze?
— Przypuszczam, gdyż Sam jest dla nich dobrą zdobyczą, którą chcą zabezpieczyć. Ale kto wie, czy nie zamierzają coś dyabelskiego.
— Co takiego?
— Napaść na nas po tamtej stronie tak, jak my uderzylibyśmy na nich tutaj.
— Do pioruna, to możliwe! Musimy temu czemprędzej zapobiec, sir!
— Tak, musimy przejść i konie zabezpieczyć, choćby to się miało później zbytecznem okazać. Im pewniej, tem lepiej.
Zeszliśmy do Apaczów i pośpieszyliśmy do obozu, gdzie zastaliśmy wszystko w porządku. Ale Keiowehowie mogli zbliżyć się do nas później, dosiedliśmy więc koni i pojechaliśmy dość daleko w głąb preryi, gdzie znowu rozłożyliśmy się obozem. Keiowehowie nie byliby znaleźli nas na dawnem miejscu, gdyby w celu napadu tam podeszli i musieliby do dnia zaczekać, by nas zobaczyć. Jeńca zabraliśmy oczywiście z sobą.
Nie pozostawało nam nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość do rana. Kto mógł spać, spał, a kto nie, ten czuwał. Tak przeszła noc, a gdy rankiem szarzeć zaczęło, dosiedliśmy koni i wróciliśmy najpierw do naszego obozu. Przekonaliśmy się, że w nocy tam nikogo nie było, nie zachodziła więc potrzeba opuszczania tego miejsca, ale ta ostrożność nie zaszkodziła. Potem udaliśmy się przez rzekę do lasku. Ogniska Keiowehów się wypaliły i pozostały z nich tylko kupy popiołu jako jedyne znaki, że wczoraj panowało tu takie ożywienie.
Zaczęliśmy badać ślady. Od miejsca, gdzie stały konie, wiodły ślady wszystkich Keiowehów; wsiedli tutaj na konie i odjechali w kierunku południowo-wschodnim. Porzucili widocznie zamiar wdawania się w walkę, która nie mogła przynieść im żadnego pożytku, bo jużby nas byli nie zaskoczyli.
A Sam? Zabrali go z sobą, co nadzwyczajnie dotknęło Dicka Stone’a i Willa Parkera. Mnie także było serdecznie żal poczciwego człeczyny. Gotów byłem przedsięwziąć wszystko dla jego wyswobodzenia, choćby te kroki tylko w części podyktowane były rozsądkiem.
— Jeśli go nie uwolnimy, będą go męczyli na palu — biadał Dick Stone.
— Nie — pocieszałem go. — My mamy także jeńca, a więc zakładnika.
— Ale czy oni o tem wiedzą!
— Pewnie. Sam był bezwarunkowo na tyle mądry, że im o tem powiedział. Jak oni z nim, tak my postąpimy z naszym jeńcem.
— Ależ my musimy pojechać za tymi Indsmanami, choćby nie wiem co było.
— Nie.
— Co? Chcecie go tak zostawić?
— Także nie.
— Jakżeż to się zgadza jedno z drugiem?
— Tak, że nie pozwolę się tym czerwonym drabom wodzić za nos po sawannie.
— Za nos? Nie rozumiem was.
— Przypatrzcie się ich śladom! Kiedy zostawione?
— Jak się zdaje, przed północą.
— Ja też tak myślę. Od tego czasu upłynęło około dziesięciu godzin. Czy sądzicie, że zdołamy to dzisiaj nadrobić?
— Nie.
— Albo jutro?
— Także nie.
— A dokąd zdaniem waszem odjechali?
— Do swojej wsi.
— Więc przybędą tam, zanim ich dościgniemy. Czy wyobrażacie sobie może, iż powinniśmy zapuszczać się w terytoryum Keiowehów, aby napaść na jedną wieś i wyswobodzić jednego jeńca?
— To byłoby szaleństwem.
— Pięknie! Ja jestem tego samego zdania; nie pojedziemy więc za nimi.
Na to poskrobał się Stone za uchem i mruknął bezradnie i ze złością:
— Ależ Sam, Sam, Sam! Co będzie z naszym starym Samem? Przecież nie możemy go opuścić!
— Nie, tego nie uczynimy; przeciwnie, uwolnimy go nawet.
— A niech was dyabeł porwie, sir! Ja nie jestem do rozwiązywania takich zagadek. Raz mówicie, że nie pojedziemy za czerwonymi, a zaraz potem twierdzicie, że będziemy się starali uwolnić jeńca. To tak samo, jak gdybyście jednym tchem nazwali osła raz wielbłądem, a drugi raz małpą! Niech rozumie to, kto chce. Ja tego nie pojmuję!
— Przykład wasz w tym wypadku nie jest stosowny. Keiowehowie nie udali się wcale do swej wsi.
— Nie? A dokąd?
— Nie domyślacie się?
— Nie.
— Hm! Cóż to za westmani z was! Wobec tego ja wolę greenhornów, którzy rozgryzają takie orzechy i nie łamią sobie na tem zębów! Czerwoni poszli na Górę Nuggetów.
— Na... na... behold! Czy rzeczywiście?
— Tak jest, bądźcie pewni.
— Możnaby się tego istotnie po nich spodziewać!
— Nie tylko spodziewam się tego, lecz twierdzę to całkiem stanowczo.
— Ależ im nie wolno przeszkadzać w pogrzebie!
— Nie zamierzają też tego. Zaczekają na koniec. Są dla nas i dla Apaczów wrogo usposobieni i pragną zemsty. Przybycie Santera było im więc bardzo na rękę. Dowiedziawszy się o śmierci Inczu-czuny i jego córki, ucieszyli się bardzo. Jakże będą sobie życzyli tego samego losu dla Winnetou! Obmyślili go także dla nas, usłyszawszy od Santera, że go ścigamy. Byliśmy jednak ostrożni i z wyjątkiem Sama nie wpadliśmy w pułapkę. Oni próbują teraz inaczej. Udali, że jadą do wsi, myśląc, że to nas powstrzyma od podążenia za nimi; przypuszczają więc, że powrócimy do Winnetou. Ujechawszy jednak jakiś czas ku południowemu wschodowi i ściągnąwszy, gdy się nadarzy sposobność, jeszcze więcej wojowników, zwrócą się ku Górze Nuggetów, gdzie spodziewają się na nas napaść i wyciąć w pień.
— Ładna rachuba, wcale ładna, ale my się postaramy, żeby wynik był inny!
— Prawdopodobnie podsunął im to Santer, który chce skorzystać ze sposobności i zabrać sobie złoto. Jednem słowem jestem pewien, że wszystko pójdzie tak, jak przedstawiłem. No, chcecie jeszcze ścigać Keiowehów?
— Ani myślę! Wasze obliczenie jest wprawdzie trochę ryzykowne, ale odkąd was znam, nie pomyliliście się jeszcze nigdy i zawsze mieliście słuszność, to też przypuszczam, że to i teraz nastąpi. Cóż ty na to, stary Willu?
— Sądzę, że tak jest, jak powiada Old Shatterhand. Musimy stąd ruszyć w tej chwili, aby w czas ostrzec Winnetou. Czy się godzicie, sir?
— Owszem.
— A czy jeńca zabierzemy z sobą?
— Oczywiście. Przywiążemy go do Mary Sama, co mu zbyt przyjemnem nie będzie. Załatwiwszy się z tem, wyruszymy natychmiast. Przedtem jednak musimy znaleźć w łożysku jaką kałużę, aby konie napoić.
W pół godziny potem byliśmy w drodze, oczywiście niezbyt zadowoleni z wyniku wyprawy. Zamiast pochwycić Santera, utraciliśmy Sama Hawkensa, ale z jego własnej winy, a jeżeliby się moje przypuszczenie sprawdziło, to można było mieć pewną nadzieję, że uwolnimy jego, a pochwycimy Santera.
Ścigając tego drugiego, musieliśmy naturalnie trzymać się jego tropu i kołowaliśmy z tego powodu, ponieważ on zmienił pierwotny kierunek i pojechał pod kątem rozwartym. Postanowiłem ten kąt przeciąć, a skutek tego był taki, że tuż przed południem stanęliśmy przed parowem, prowadzącym na polanę, na której dokonano podwójnego morderstwa.
Zostawiliśmy konie pod opieką jednego z Apaczów na dolinie, a sami ruszyliśmy w górę. Na skraju polany stał strażnik, który powitał nas tylko cichym ruchem ręki. Spostrzegliśmy na pierwszy rzut oka, że pozostałych dwudziestu Apaczów pracowało pilnie nad przygotowaniem pogrzebu dla wodza i jego córki. Mnóstwo wysmukłych drzew, ściętych tomahawkami, przeznaczono na rusztowanie. Oprócz tego leżały tam wielkie kupy kamieni, które ciągle jeszcze znoszono. Do tych robotników przyłączyli się zaraz przybyli ze mną Apacze. Pogrzeb miał się odbyć nazajutrz.
Nieopodal zbudowano tymczasową chałupę, w której przechowywano zwłoki obojga pomordowanych. Na wiadomość o naszem przybyciu wyszedł z tej chaty Winnetou, gdyż w niej ciągle przesiadywał, jak nam powiedziano. Jakżeż wyglądał ten młody wódz Apaczów!
Był wogóle bardzo poważny i tylko rzadko przemykał mu lekki uśmiech po twarzy. Nie słyszałem nigdy, żeby się zaśmiał głośno. Mimo tej powagi był w rysach jego wyraz dobroci i przychylności, jego aksamitnie ciemne oko umiało w danym wypadku spojrzeć nawet bardzo przyjaźnie. Ileż to razy spoczywało ono na mnie z miłością i pieszczotą, jaką się tylko w oczach kobiet znajduje! Dzisiaj nie było z tego wszystkiego ani śladu. Twarz Winnetou była jakby z kamienia, a oko patrzało posępnie we własne wnętrze. Ruchy miał powolne i ociężałe. W takim stanie zbliżył się do mnie, uścisnął mdło moją rękę, spojrzał mi w oczy wzrokiem, który mnie przeniknął do głębi duszy, i zapytał:
— Kiedy mój brat powrócił?
— W tej chwili właśnie.
— Gdzie jest morderca?
— Umknął.
Otwartość każe mi przyznać, że podczas tej odpowiedzi spuściłem wzrok ku ziemi. Prawie wstydziłem się własnych słów.
Apacz także wbił oczy w ziemię. O gdybym był mógł wiedzieć, co się w jego duszy działo! Po dłuższej chwili zapytał:
— Czy mój brat stracił trop jego?
— Nie, mam go jeszcze dotychczas. Morderca przyjdzie tutaj niebawem.
— Niech mi to Old Shatterhand opowie!
Usiadłszy z Winnetou na kamieniu, dokładnie i zgodnie z prawdą zdałem mu sprawę ze wszystkiego. On słuchał tego w nieprzerwanem milczeniu, dopiero gdy skończyłem, odezwał się:
— Więc mój brat nie wie napewno, czy Santera dosięgły kule rewolwerowe.
— Nie, ale przypuszczam, że go nie zraniłem.
Skinął lekko głową, uścisnął mi rękę i rzekł:
— Niech mi mój brat wybaczy, że zapytałem o to, czy trop nie stracony! Old Shatterhand wykonał swe zadanie znakomicie, a na końcu postąpił sobie nawet bardzo mądrze. Sam Hawkens będzie bardzo żałował nieostrożności, ale mu ją przebaczymy i wydobędziemy go z niewoli. Ja także tak sądzę, jak mój brat; Keiowehowie nadejdą, lecz zastaną nas innymi, niż się spodziewają. Z jeńcem nie należy się źle obchodzić, ale pilnować go trzeba ostro. Jutro wybuduje się grobowce dla Inczu-czuny i Nszo-czi. Czy mój brat będzie przy tem?
— Byłoby mi bardzo przykro, gdyby Winnetou na to nie zezwolił!
— Nie zezwalam, lecz proszę o to. Twoja obecność zachowa może życie wielu synom bladych twarzy. Prawo krwi domaga się śmierci wielu białych ludzi, lecz oko twoje jest jako słońce, które rozmiękcza twardy lód i zamienia go w wodę orzeźwiającą. Wiesz, kogo utraciłem. Bądź mi ojcem i bądź mi siostrą zarazem; proszę cię o to, Szarlih!
Łza zabłysła mu w oku. Wstydził się jej i nie pokazałby jej przed nikim, tylko przedemną jej nie ukrywał. Pobiegł do chaty, w której, jak wspomniałem, leżeli zmarli, i zniknął w jej wnętrzu. Dziś po raz pierwszy nazwał mnie po imieniu, Karol, i wymawiał to później zawsze tak, jak teraz, Szarlih.
Powinienbym teraz opowiedzieć o pogrzebie, który się odbył ze wszystkiemi indyańskiemi ceremoniami. Wiem, że dokładny opis byłby zajmujący, ale kiedy przypominam sobie owe smutne godziny, odczuwam dziś jeszcze ból tak głęboki, jak gdyby to dopiero wczoraj się stało, a opis ich wydaje mi się jakby ubliżeniem nie grobowcom, które wznieśliśmy wtedy pod Nugget-tsil, lecz pomnikowi, wystawionemu w mem sercu zamordowanym, który nieustanną, pełną uszanowania opieką otaczam. Dla tego proszę, żeby mi było wolno zaniechać tego opisu.
Zwłoki Inczu-czuny przywiązano do konia, poczem obsypano go ziemią tak, że się nie mógł poruszyć, a wkońcu przestrzelono mu głowę. Potem naniesiono ziemi stopniowo tyle, że zupełnie zakryła jeźdźca razem z bronią i lekami. Wreszcie obłożono wszystko warstwami kamieni.
Nszo-czi otrzymała na moją prośbę grób inny. Nie chciałem, żeby ją bezpośrednio ziemią pokryto. Oparliśmy ją o pień drzewa w postawie siedzącej, a potem tak ułożyliśmy dokoła niej kamienie, że utworzyły silną, pustą w środku piramidę, z której szczytu wystawała korona drzewa.
Odwiedzaliśmy potem z Winnetou kilka razy grobowce pod Nugget-tsil i zastawaliśmy je zawsze w nienaruszonym stanie...




ROZDZIAŁ VI.
Wyswobodzenie Sama.

Łatwo sobie wyobrazić, jak bolał Winnetou z powodu utraty ojca i siostry. Podczas pogrzebu mógł tę boleść wyrazić, potem jednak musiał ją zamknąć w sobie głęboko. Nakazywał mu to z jednej strony indyański obyczaj, a z drugiej konieczność zwrócenia całej uwagi na spodziewane przybycie Keiowehów. Nie był to już przygnieciony gorzką stratą syn i brat, lecz wódz wojowniczej drużyny, na której czele miał odeprzeć napad nieprzyjaciół i pochwycić mordercę Santera. Miał widocznie plan już gotowy, gdyż zaraz po pogrzebie kazał Apaczom przygotować się do drogi i sprowadzić konie, które znajdowały się na dolinie.
— Dlaczego mój brat wydaje to zarządzenie? — spytałem. — Teren jest tak uciążliwy, że sprowadzenie tu koni będzie wiele trudu kosztowało.
— Wiem o tem — odrzekł — ale stać się to musi, gdyż chcę w ten sposób wywieść w pole Keiowehów. Ujęli się za mordercą, za to wszyscy zginą?
Twarz jego przybrała przy tych słowach wyraz groźny, stanowczy. Jeśliby dokonał swego zamiaru, Keiowehowie byliby zgubieni. Ja byłem w tym wypadku za łagodniejszą karą. Keiowehowie byli wprawdzie naszymi wrogami, lecz nie zawinili śmierci Inczu-czuny i jego córki. Czy mogłem pozwolić sobie wpłynąć na zmianę nastroju Winnetou? Kto wie, czybym nie był wzbudził w nim gniewu na siebie. Nastręczyła się jednak sposobność do tego rodzaju próby, gdyż byliśmy sami na polowaniu. Apacze poszli natychmiast za jego rozkazem, a Stone i Parker przyłączyli się do nich. Nikt zatem nie byłby usłyszał odpowiedzi, która, dana w gniewie, więc niewątpliwie szorstka, w obecności drugich byłaby mnie obraziła. Wyjawiłem Winnetou swoje zdanie w tej sprawie, ale ku memu zdumieniu nie nastąpił skutek, jakiego się obawiałem. On spojrzał na mnie dużemi, posępnemi oczyma i odpowiedział spokojnie:
— Spodziewałem się tego po moim bracie, gdyż on ustępowania przed wrogiem nie uważa za słabość.
— Tak nie myślałem, o ustępowaniu nie może być mowy. Zastanawiałem się już nawet nad tem, jak ich wszystkich pochwycić. Ale oni nie winni temu, co się tutaj stało i byłoby niesprawiedliwością, gdyby mieli karę za to ponieść.
— Ujęli się za mordercą i chcą tu przyjść, aby uderzyć na nas! Czy nie dostateczny to dla nas powód, żeby ich nie oszczędzać?
— Nie, a przynajmniej dla mnie nie. Przykro mi, że brat mój, Winnetou, gotów popełnić błąd, który jest przyczyną zguby wszystkich indyańskich narodów.
— Jaki błąd ma Old Shatterhand na myśli?
— Ten, że Indyanie rozdzierają się nawzajem, zamiast pomagać sobie przeciwko wspólnemu nieprzyjacielowi. Pozwól, że szczerze z tobą pomówię. Kto zdaniem twojem na ogół jest mędrszy i chytrzejszy, czerwony mąż, czy blada twarz?
— Blada twarz. Przyznaję to, bo to prawda. Biali posiadają więcej niż my wiadomości i zdolności. Przewyższają nas niemal we wszystkiem.
— Masz słuszność. My was przewyższamy. Ty jednak nie jesteś zwyczajnym Indyaninem. Wielki Duch udzielił ci darów, jakiemi nawet u białych mało kto się cieszy, dlatego chciałbym, żebyś myślał inaczej, niż zwykły czerwony mąż. Rozum masz bystry, a wzrok twój sięga o wiele, o wiele dalej od cielesnego i duchowego oka zwykłego wojownika. Ileż to razy wykopywano między wami wojenny tomahawk! Nie zaprzeczysz, że to jest nieustannem, okropnem samobójstwem, popełnianem przez czerwonego męża na sobie, a kto postępuje w ten sposób, bierze udział w tem samobójstwie. Inczu-czunę i Nszo-czi zabili nie czerwoni, lecz biali, a morderca schronił się do Keiowehów i namówił ich do napadu na was. To przedstawia wystarczający powód do tego, żeby tu na nich zaczekać i walczyć z nimi, ale nie usprawiedliwia tego, żeby ich jak pochwytane wściekłe psy wystrzelać. To są twoi czerwoni bracia; pamiętaj o tem!
Prowadziłem tak rzecz jeszcze przez jakiś czas, Winnetou zaś słuchał spokojnie. A kiedy wypowiedziałem ostatnie słowo, podał mi rękę i rzekł:
— Old Shatterhand jest prawdziwym i szczerym przyjacielem wszystkich czerwonych mężów i słusznie nazywa postępowanie ich samobójstwem. Zrobię, czego sobie mój biały brat życzy. Pochwytam Keiowehów, ale ich potem wypuszczę na wolność, a tylko mordercę zatrzymam.
— Pochwytasz? To będzie trudne, bo nadciągną w liczbie przeważającej. Czy masz może tę samą myśl, co ja?
— Jaką?
— Zwabić Keiowehów w jakieś miejsce, gdzieby się nie mogli bronić?
— Tak, to mój plan.
— Mój także. Znasz te strony, więc chciałem cię zapytać, czy jest tu gdzie takie miejsce.
— Jest i nie leży daleko. To wązki parów skalisty. Tam chcę zwabić nieprzyjaciół.
— Czy spodziewasz się, że ci się uda?
— Tak. Skoro znajdą się w tym parowie, na którego ściany wyleźć nie można, zaatakujemy ich z przodu i z tyłu tak, że będą musieli ulec, jeżeli nie zechcą się dać bezbronnie powystrzelać. Daruję im życie i zadowolnią się tem, że dostaną w ręce Santera.
— Dziękuję ci! Serce mego brata Winnetou stoi otworem dla dobrej myśli. Może on i w innej sprawie żywi równie łagodne zamiary.
— O jaką sprawą chodzi memu bratu Old Shatterhandowi?
— Chciałeś wszystkim białym zemstę zaprzysiąc, a ja poprosiłem cię, żebyś zaraz tego nie czynił, lecz zaczekał, aż minie pogrzeb. Czy wolno się dowiedzieć, co teraz postanowiłeś?
Zapytany patrzył przez czas pewien na ziemię, a potem podniósł jasny wzrok na mnie, wskazał na chatę, w której przed pochowaniem zwłoki leżały, i odrzekł:
— Ubiegłą noc spędziłem tam przy umarłych i walczyłem z sobą. Zemsta podsunęła mi wielką, śmiałą myśl. Chciałem zgromadzić wojowników wszystkich czerwonych narodów i wyruszyć z nimi przeciw bladym twarzom. Wtedy byłbym został zwyciężonym, ale w walce z sobą zostałem zwycięzcą.
— Więc porzuciłeś tę wielką, śmiałą myśl?
— Pytałem o to trzy osoby, które miłuję: dwoje zmarłych i jednego żyjącego. Radzili mi plan ten porzucić, postanowiłem więc pójść za ich radą.
Zapytałem go nie słowami, lecz wzrokiem, zwróconym na niego, a on mówił dalej:
— Mój brat nie wie, o których mówię osobach. Mam na myśli Kleki-petrę, Nszo-czi i ciebie. Was troje w myślach pytałem i otrzymałem potrójną, ale jednobrzmiącą odpowiedź.
— Tak, gdyby żyli oboje i gdybyś mógł ich zapytać, powiedzieliby pewnie to samo, co ja ci radzę. Plan, który miałeś, był wielki i ty nadałbyś się do jego wykonania, ale...
— Niech mój brat skromniej o mnie mówi i myśli — przerwał mi. — Gdyby się rzeczywiście udało jednemu wodzowi zjednoczyć wszystkie czerwone szczepy, to nie stałoby się to tak prędko, jakbym sobie tego życzył, i potrzebaby długiego, pełnego trudów, życia, aby dojść do tego celu, na końcu zaś tego życia byłoby zapóźno zaczynać walkę. Jeden czerwony mąż, choćby największy i najsławniejszy, nie spełni tego zadania, a po jego śmierci zabrakłoby godnego następcy, któryby poprowadził dalej i dokończył poczętego dzieła.
— Cieszę się, że brat mój, Winnetou, przyszedł do tego przekonania; jest one słuszne. Jeden człowiek nie wystarczy, a o następcę byłoby trudno. Gdyby nawet i to się udało, mimoto walka czerwonych przeciwko białym musiałaby się dla was nieszczęśliwie zakończyć.
— Wiem o tem; ona przyspieszyłaby tylko naszą zgubę. Gdybyśmy nawet ze wszystkich walk wyszli zwycięzko, to jednak bladych twarzy jest tyle, że mogliby przeciwko nam wysyłać coraz to nowe gromady, gdy tymczasem my nie zdołalibyśmy naszych strat uzupełnić. Zwycięstwa wyniszczyłyby nas nieco powolniej wprawdzie, ale tak samo pewnie jak klęski. To musiałem sobie powiedzieć, kiedy siedziałem w nocy przy moich zmarłych i postanowiłem zaniechać mojego planu. Chciałem się zadowolnić pojmaniem mordercy i zemścić się na tych, którzy dają mu pomoc i przychodzą, by uderzyć na nas. Ale i to odradził mi mój brat, Old Shatterhand, zemsta więc moja ograniczy się teraz do tego, że pochwycę i ukarzę Santera. Keiowehów puścimy wolno.
— Te słowa wprawiają mnie w dumę z przyjaźni, która nas łączy; nigdy ci ich nie zapomnę. Chociaż nie możemy tego twierdzić napewno, jesteśmy mimo to obaj przekonani, że Keiowehowie nadciągną. Idzie tylko o to, żeby się dowiedzieć, kiedy przybędą.
— Dzień ich przybycia tu jest dzisiejszy. — rzekł tonem tak stanowczym, jak gdyby szło o stwierdzenie faktu zupełnie pewnego.
— Jak możesz o tem sądzić tak pewnie?
— Wnoszę z tego, co mówiłeś o waszej jeździe. Keiowehowie udali, że wracają do wsi, aby was zwabić za sobą, a zdążają właściwie tutaj; musieli więc bardzo okrążać, bo inaczej byliby pojawili się wczoraj. Istniały też inne jeszcze powody tego opóźnienia.
— Jakie powody?
— Pierwszy: Sam Hawkens, którego tu oczywiście nie sprowadzą, lecz odeślą do swoich do domu. Na to trzeba było wybrać odpowiedni czas i miejsce, a może nawet zaczekać na sposobność, któraby się nastręczyła przypadkiem. Tak samo musieli pchnąć posłańca z doniesieniem o waszem przybyciu.
— Aha, sądzisz, że wojownicy wyjechali naprzeciw nas ze wsi?
— Tak. Wojownicy, z którymi mieliście do czynienia tam nad wyschłą rzeką, chcieli was pociągnąć za sobą, nie mieli jednak czasu was zaczepić w tym celu, ponieważ postanowili pojechać tutaj. Wysłali więc jednego, lub kilku wojowników do swoich z rozkazem, żeby przeciwko wam ze wsi wyruszono. Tym posłańcom powierzyli Sama Hawkensa. Po tych zarządzeniach zboczyli Keiowehowie z poprzedniego kierunku i ruszyli ku Nugget-tsil. Chodziło o to, żebyście wy tego zwrotu nie zauważyli, musiał się więc on odbyć na miejscu, gdzie ślady nie zostają. Miejsca takie są rzadkie, trzeba ich dopiero szukać, a to zabiera czas. Dlatego nie mogli Keiowehowie nadejść tu wczoraj, ale dziś przybędą napewno.
— A skąd wiesz, że ich niema jeszcze dotychczas?
Wskazał na najbliższe wzgórze. Ponad las wysterczało tam bardzo wysokie drzewo, którego korona stanowiła najwyższy punkt w tych górach. Kto siedział na tem drzewie, a miał dobre oczy, mógł objąć wzrokiem całą przyległą preryę.
— Mój brat nie wie, — odrzekł — że wysłałem na górę wojownika, który tam uważa i zobaczy Keiowehów, bo ma oczy sokole. Ujrzawszy ich, zejdzie natychmiast i doniesie mi o tem.
— To dobrze. Wiadomości od niego jeszcze nie było, a więc wrogów nie widać jeszcze. Czy sądzisz jednak, że nadciągną dzisiaj z pewnością?
— Tak, gdyż dłużej zwlekać nie mogą, jeśli nas chcą jeszcze tu zastać.
— Ale oni nie mieli zamiaru dojść aż do Góry Nuggetów, chcieli tylko uczynić na ciebie zasadzkę, kiedy będziesz powracał do domu.
— Byłoby się im to udało, gdybyś był ich nie podsłuchał. Ponieważ jednak teraz o tem jestem uwiadomiony, na nic więc nie przyda się zasadzka, przeciwnie, ja zwabię ich tutaj. Do domu byłbym wracał w kierunku ku południowi, a tam byliby się na mnie zaczaili. Teraz udam, że zmierzam na północ i zwabię ich tu za sobą.
— Czy tylko pójdą za tobą?
— Pewnie. Muszą w każdym razie wysłać wywiadowcę, by się przekonać, czy tu jesteśmy. Temu szpiegowi nie zrobimy nic złego i pozwolimy mu odejść spokojnie do swoich. Ze względu na niego kazałem tu konie sprowadzić. Jest ich ponad trzydzieści i pomimo twardego gruntu na osypisku będzie musiał ich ślady zobaczyć. Stąd podążymy do parowu, który posłuży jako pułapka na Keiowehów. Wywiadowca nie pójdzie tam za nami, będzie tylko śledził jakiś czas, czy odeszliśmy rzeczywiście, a potem wróci czemprędzej do swoich z wieścią, że odjechaliśmy nie na południe, lecz ku północy. Czy mój brat przyznaje mi słuszność?
— Tak. Wskutek tego porzucą myśl urządzenia zasadzki, a prawie napewno przybędą tutaj i stąd puszczą się za nami.
— Jestem pewien, że tak uczynią. Santer, którego muszę pochwycić, jeszcze dziś będzie w mym ręku.
— A co z nim zrobisz?
— Proszę mego brata, żeby mnie o to nie pytał. On umrze i to wystarcza.
— Gdzie? Tu? Czy zaprowadzisz go do puebla?
— To jeszcze nie postanowione. Prawdopodobnie nie będzie takim tchórzem jak Rattler, któremu musieliśmy zadać śmierć jak psiemu mazgajowi. Słuchaj! Dolatuje mnie tętent naszych koni. Opuścimy to miejsce i wrócimy potem na nie z jeńcami.
Przyprowadzono konie. Mój i Mary Hawkensa były też z nimi. Każdy prowadził swego konia za cugle, ponieważ wskutek zbyt niewygodnej drogi, nie można było ich dosiąść.
Winnetou szedł na czele. Sprowadził nas na północ z polanki, potem w las, opadający ku dołowi dość stromo. Na dole była otwarta łąka. Tam wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy ku podobnej do wysokiego, prostopadłego muru skalnej ścianie, którą przecinał wązki przesmyk. Wskazując na ten przesmyk, powiedział Winnetou:
— Oto pułapka, o której mówiłem. Teraz przez nią przejedziemy.
To określenie nadawało się bardzo dla tego wązkiego przejścia, którem przejeżdżaliśmy teraz. Ściany biegły z obu stron prawie prostopadle ku niebu i niepodobna było znikąd na nie z dołu się wydostać. Gdyby Keiowehowie byli na tyle głupi, że wjechaliby tutaj po obsadzeniu przez nas obu wejść, to byłoby, z ich strony szaleństwem tu się bronić.
Droga nie wiodła prosto, lecz skręcała to w prawo to w lewo i kwadrans upłynął, zanim stanęliśmy u ujścia parowu, gdzie też zsiedliśmy z koni. Za chwilę już ujrzeliśmy Apacza, który z drzewa wypatrywał Keiowehów.
— Przybyli. — oznajmił. — Chciałem ich zliczyć, ale nie mogłem, bo nie jechali po jednemu i byli bardzo daleko.
— Czy zwrócili się ku dolinie? — pytał Winnetou.
— Nie. Zatrzymali się tam na preryi i porozkładali się pośród zarośli. Potem oddzielił się od nich jeden wojownik i poszedł piechotą ku dolinie.
— To wywiadowca. Mamy właśnie tyle czasu, żeby łapkę otworzyć, a potem zamknąć. Mój brat, Old Shatterhand, weźmie z sobą Stone’a, Parkera i dwunastu moich wojowników i obejdzie górę tu na lewo. Koło bardzo grubej i wysokiej brzozy, którą tam ujrzy, wejdzie w las, który się powoli wznosi, a po drugiej stronie znowu opada. Przybywszy tam, znajdzie się mój brat w przedłużeniu doliny, z której wyszliśmy na Nugget-tsil. Idąc dalej tą doliną, zajdzie niebawem na miejsce, gdzie zostawiliśmy konie, a dalszą drogę już zna. Niech jednak nie posuwa się otwartą doliną, lecz brzegiem jej i kryje się w lesie. Old Shatterhand będzie siedział w tym lesie, skąd po drugiej stronie prowadzi wejście do parowu. Spostrzeże nieprzyjacielskiego wywiadowcę, ale mu nie będzie przeszkadzał. Potem zobaczy nadchodzących nieprzyjaciół i pozwoli im wejść do parowu.
— Więc taki jest twój plan — mówiłem dalej za niego. — Ty zostaniesz tutaj, aby obsadzić wyjście, a ja wrócę drogą okrężną, opisaną mi teraz przez ciebie, do stóp Nugget-tsil, aby tam zaczekać na nieprzyjaciół i towarzyszyć im potem ukradkiem, dopóki nie wejdą tu do pułapki?
— Tak sobie to wyobrażam. Jeżeli Old Shatterhand nie popełni jakiego błędu, to połów uda się nam z pewnością.
— Będę ostrożny, jak tylko być można. Czy Winnetou da mi jeszcze jakie wskazówki?
— Nie. Resztę pozostawiam tobie.
— Kto będzie się układał z Keiowehami, jeśli się uda ich zamknąć?
— Ja. Zadaniem Old Shatterhanda jest tylko nie wypuścić ich z parowu, gdy zobaczą moich wojowników i zechcą zawrócić. Ale śpieszcie się! Południe już dawno minęło, a Keiowehowie nie zatrzymają się do jutra, lecz pójdą za nami dziś jeszcze, zanim się ściemni.
Słońce dokonało już prawie swej dziennej wędrówki i za godzinę należało się spodziewać wieczora. Udałem się więc z Dickiem Willem i z moimi Apaczami w drogę piechotą.
W kwadrans potem spostrzegliśmy brzozę i weszliśmy w las. Wygląd okolicy zgadzał się zupełnie z opisem Winnetou. Wkrótce dostaliśmy się na owe miejsce doliny, na którem pasły się konie. Naprzeciw nas otwierał się boczny parów, wiodący na polanę do grobów. Stamtąd, gdzie usiedliśmy pod drzewami, mogliśmy widzieć nadchodzących Keiowehów, a nie mieliśmy powodu obawiać się tego, żeby oni nas spostrzegli, gdyż należało przypuścić, że nie przejdą na naszą stronę, lecz po tamtej pójdą do przesmyku.
Apacze zachowywali się milcząco, a Stone i Parker rozmawiali z sobą pocichu. Byli pewni, że Keiowehowie wpadną nam w ręce razem z Santerem, ja jednak trochę o tem wątpiłem. Do zmroku brakowało co najwyżej dwudziestu minut, a Keiowehowie się nie zjawiali. Sądziłem zatem, że dopiero jutrzejszy ranek przyniesie rozstrzygnięcie, zwłaszcza że nie było widać także wywiadowcy, którego nieprzyjaciel wysłał. U nas pod drzewami było już ciemno.
Szept Parkera ze Stonem ustał. Lekki wiatr poruszał szczytami drzew i wywoływał jednostajny szmer, który należałoby raczej nazwać nieustannym, głęboko brzmiącym oddechem, od którego bardzo łatwo odróżnić każdy inny odgłos. Naraz wydało mi się, że coś się sunie po miękkim leśnym gruncie. Zacząłem nadsłuchiwać; tak, coś się poruszało. Zwierzę czworonożne nie zbliżyłoby się do nas tak bardzo. A płaz? Również nie. Odwróciłem się szybko i położyłem na ziemi, aby lepiej widzieć od dołu. Zrobiłem to jeszcze w sam czas i ujrzałem jakiś czarny przedmiot, który leżał za mną, a teraz przemykał się między drzewami. Zerwałem się i pospieszyłem za nim. Zobaczyłem go przed sobą, jakby smugę cienia na jaśniejszem tle, sięgnąłem ręką i ująłem kawałek materyi.
— Away! — ozwał się jakiś głos przestraszony i równocześnie wymknęła mi się materya z ręki. Cień zniknął, wobec tego powstałem i zacząłem nadsłuchiwać, aby przynajmniej uchem coś złowić. Ale moi towarzysze dostrzegli moje szybkie ruchy i usłyszeli okrzyk. Zerwali się z miejsc i zaczęli pytać, co się stało.
— Cicho, cicho bądźcie! — odrzekłem i natężyłem słuch ponownie. Ale nic już nie było słychać.
Podpatrywał nas jakiś człowiek i to biały, jak tego dowodził okrzyk angielski, prawdopodobnie nawet sam Santer, gdyż oprócz niego nie było u Keiowehów żadnej innej bladej twarzy. Musiałem się puścić za nim bezwarunkowo, pomimo ciemności!
— Usiądźcie napowrót i zaczekajcie, dopóki nie wrócę! — nakazałem moim ludziom i pobiegłem.
Nie wahałem się ani na chwilę, dokąd się miałem zwrócić, należało biec tylko ku preryi, gdzie znajdowali się Keiowehowie. Podsłuchiwacz mógł cofnąć się tylko do nich i nigdzie indziej.
Trzeba było się postarać, by tak prędko nie uciekał, a w tym celu należało go nastraszyć. Zawołałem nań:
— Stój, bo strzelam!
W kilka sekund potem dałem na potwierdzenie tej groźby dwa strzały rewolwerowe. Błędu przez to nie popełniłem, gdyż obecność nasza wyszła już i tak na jaw. Teraz można było przypuścić, że zbieg pójdzie ze strachu w las, gdzie oczywiście musiał zwolnić biegu z powodu panującej tam ciemności, ja natomiast podskoczyłem ku skrajowi lasu, skąd go mogłem jeszcze zobaczyć i trzymałem się wzdłuż tego skraju. Chciałem przebyć w ten sposób całą dolinę i w miejscu zetknięcia się jej z preryą ukryć się, by tam pochwycić szpiega; gdyby bowiem tamtędy uciekał, musiałby był przejść koło mnie.
Plan ten był wprawdzie dobry, ale niestety nie dało się go wykonać, gdyż w chwili, kiedy biegłem zakrętem doliny i wychyliłem się poza wystającą grupę zarośli, ujrzałem przed sobą ludzi i konie tak blizko, że z trudem zdołałem rzucić się wstecz i wsunąć pomiędzy drzewa.
Keiowehowie rozłożyli się tu za krzakami obozem, a dlaczego to uczynili, nie trudno było odgadnąć.
Zatrzymali się najpierw na preryi i wysłali jednego na zwiady, któremu poruczyli niezbyt trudne zadanie, jak się później przekonałem. Oto Santer, znający okolicę, wyjechał daleko naprzód, aby nas znaleźć i donieść o tem Indyanom, skoro tylko przybędą. Kiedy jednak nadeszli, a on nie wrócił jeszcze, wysłali czerwonoskórca na zwiady, któremu wystarczyło pójść tylko jego tropem. Obawiać się nie miał czego, gdyż w razie niebezpieczeństwa byłby Santer nawrócił, aby Indyan ostrzec. Wywiadowca wszedł więc tak daleko w dolinę, jak mu zdawało się koniecznem, a nie ujrzawszy nieprzyjaciela, cofnął się do swoich z tą wiadomością. Ponieważ dolina w nocy lepiej nadawała się na pobyt, niż otwarta prerya, przeto postanowili Keiowehowie opuścić ją i udać się na dolinę. Santer okrążyć ich nie mógł i musiał się na nich natknąć, pomimo że dla ostrożności nie rozniecili ognisk.
Teraz było już pewnem, że nie dostaniemy ich w ręce dziś, ani jutro, jeżeli Santer był na tyle mądry i odgadł nasz plan. Co było czynić? Czy miałem wrócić na swoje miejsce i zaczekać, czy też Keiowehowie przecież nie wpadną rano w pułapkę? A może wypadało cofnąć się aż do Winnetou po inne zarządzenia wobec tego stanu rzeczy, który byłbym mu przedstawił? Była jeszcze trzecia, ale niebezpieczna dla mnie, ewentualność, a mianowicie pozostać tutaj. W każdym razie dla nas bardzo ważną rzeczą było dowiedzieć się, co postanowią czerwonoskórcy, uwiadomieni przez Santera o tem, co on widział. Jeślibym chciał ich podsłuchać to naraziłbym się na bardzo wielkie niebezpieczeństwo. Santer niezawodnie powiedział im, że go ścigam, a to mogło, a nawet musiało doprowadzić do odkrycia mnie. Postanowiłem jednak odważyć się na wszystko, jakkolwiek miałem małą nadzieję powodzenia. Ta okoliczność, że nie rozniecili ognisk, aby ich nie dostrzeżono, musiała i mnie przyjść w pomoc.
Pod drzewami leżały wielkie złomy skalne, porosłe mchami i otoczone paprocią. Pomyślałem nad tem, czyby mi się nie udało ukryć za jednym z nich.
Większość czerwonoskórych zajęta jeszcze była końmi, które przywiązywali do pali, aby się nie mogły oddalić i nie zdradziły obozu. Reszta pousiadała, lub pokładła się na skraju lasu. Na jednym jego punkcie zabrzmiał półgłośny rozkaz. Tam zapewne znajdował się dowódca, a należało się też spodziewać, że na tem miejscu zostanie. Tam musiałem się dostać, o ileby to tylko było możebnem!
Leżąc na ziemi, posunąłem się w tym kierunku, nie dbając o osłonę, gdyż ciemność panowała dokoła, a czerwonoskórcy przebywali przeważnie po drugiej stronie od tego miejsca, na które ja się skradałem. Dostrzec mogli mnie tylko wtedy, gdyby któryś z nich potknął się o mnie. Tak się nie stało, wobec czego dotarłem szczęśliwie do celu. Zauważyłem tam dwa głazy obok siebie, jeden wysoki i długi, a drugi niższy. Niewątpliwie z tej strony nie spodziewali się podsłuchiwana, więc wylazłem spokojnie z niższego głazu na wyższy i rozciągnąłem się na nim jak długi. Leżałem na wysokości dwu metrów dość bezpiecznie, gdyż żaden z czerwonoskórych nie miał powodu podchodzić tu za mną.
Indyanie, którzy byli zajęci dotychczas końmi, zeszli się także i pousiadali, albo pokładli się na ziemi. Tam, gdzie spodziewałem się dowódcy, wydano półgłosem kilka rozkazów, dla mnie niezrozumiałych, gdyż nie znałem wtedy języka Keiowehów. Następnie oddaliło się kilku wojowników w charakterze straży, jak mi się zdawało. Rzeczywiście obsadzili wylot doliny, ale las pozostawili wolno, co było dla mnie bardzo korzystne, ponieważ mogłem się potem oddalić, nie natykając się na straże.
Obozujący rozmawiali z sobą wprawdzie półgłosem, ale ja słyszałem każde zdanie, nie rozumiejąc niestety niczego. A byłoby mi się nadzwyczaj przydało uchwycić treść ich rozmowy. Często opowiadam, że na moich wyprawach po Zachodzie skradałem się pod obozy Indyan najrozmaitszych szczepów, a w podróżach po innych krajach pod obozowiska innych narodów i podsłuchiwałem znajdujących się tam ludzi. Tej zdolności zawdzięczam swoje powodzenie w tym względzie, a częstokroć nawet życie. Czytający to nie wyobraża sobie, lub nawet nie myśli nad tem, jak trudno i jak niebezpiecznie jest w ten sposób podchodzić pod obóz. Trudno nie tylko dla tego, że ta czynność wymaga fizycznej zręczności, siły i wytrwałości, lecz przedewszystkiem z tego powodu, że potrzeba do tego ćwiczenia duchowego, niezbędnej inteligencyi i różnych wiadomości, bez których nie można się obejść. Nadarmo bowiem podchodziłbym choćby nawet po mistrzowsku pod obóz Indyan, Beduinów albo Kurdów, sudańską seribah, albo południowo amerykańską osadę Gauchów, gdybym nie władał językiem dotyczącego szczepu i nie mógł zasięgnąć potrzebnych mi wieści. A treść rozmów znaczy w takich wypadkach przeważnie więcej, niżeli wszystko inne, o czem się przy tem człowiek dowiaduje. Dla tego starałem się zawsze poznać język ludzi, z którymi miałem do czynienia. Winnetou przyswoił sobie szesnaście dyalektów Indyańskich i w tym kierunku był także moim najwybitniejszym nauczycielem. Nie zdarzyło mi się później już nigdy, żebym podchodził pod obóz na zwiady, a nie rozumiał słów tych, którzy w obozie układali sobie plany wypraw.
Leżałem z dziesięć minut na kamieniu, kiedy usłyszałem wołanie straży, poczem nastąpiła upragniona dla mnie odpowiedź:
— To ja, Santer. Weszliście więc w dolinę?
— Tak. Niech mój biały brat idzie dalej, a spotka zaraz czerwonych wojowników.
Te słowa już zrozumiałem, ponieważ w stosunku z Santerem posługiwano się żargonem, złożonym ze słów indyańskich i angielskich. Zagadnięty zbliżył się, a dowódca przywołał go do siebie i zapytał:
— Mój brat o wiele dłużej zabawił, niż było postanowione. Niewątpliwie ważne powody go zatrzymały.
— Ważniejsze, niżbyście mogli przypuścić. Odkąd się tu znajdujecie?
— Niespełna od tego czasu, który blade twarze zowią połową godziny.
— Spotkaliście mego konia?
— Tak, gdyż jechaliśmy w trop za tobą. Mijając miejsce, na którem go przywiązałeś, zabraliśmy go z sobą.
— Powinniście byli zostać na preryi! Tu nie całkiem bezpiecznie.
— Nie rozłożyliśmy się obozem tam, ponieważ tu jest wygodniej, sądziliśmy zresztą, że tu nicby nam nie groziło, ty bowiem byłbyś powrócił prędko, aby nas ostrzec.
— Rzecz się ma odwrotnie. Nie było mnie tak długo, ponieważ narażeni tu jesteśmy na niebezpieczeństwo. Straciłem dużo czasu, zanim się dowiedziałem, na czem ono polega. Old Shatterhand jest tutaj.
— Myślałem sobie. Czy mój brat go widział?
— Tak.
— Pochwycimy go i zabierzemy do wodza, któremu strzaskał kolana. Czeka go śmierć niechybna na palu męczeńskim. Gdzie on się znajduje?
— Czy go pochwycicie, to jeszcze bardzo wątpliwe. — odrzekł Santer.
— To nastąpi, bo te psy mają tylko trzydziestu wojowników wobec naszych pięćdziesięciu, nadto oni nie wiedzą, że tu jesteśmy. Zaskoczymy ich więc całkiem niespodzianie.
— W takim razie mylisz się grubo. Oni wiedzą, że mamy nadejść, a może nawet wiedzą, że już jesteście, gdyż niewątpliwie wysłali naprzeciw was wywiadowcę.
— Uff! Wiedzą o tem?
— Tak.
— Wobec tego nie możemy już ich zaskoczyć!
— Oczywiście, że nie.
— Skoro więc ich napadniemy, przyjdzie do walki, która będzie wymagała dużo krwi, bo Winnetou i Old Shatterhand wystarczą każdy na dziesięciu wojownikow.
— Tak, to prawda. Śmierć Inczu-czuny i jego córki napełniła ich wściekłością. Kipią zemstą, będą się bronili jak wściekłe psy i drapieżne zwierzęta. Ale mimoto powinni dostać się w nasze ręce. Przynajmniej Winnetou muszę ja na wszelki wypadek pojmać.
— Czemu jego właśnie?
— Ze względu na nuggety. On jeden zna prawdopodobnie pokłady tego kruszczu.
— Nie pokaże ich nikomu.
— Nawet, gdy go schwytamy?
— I wtedy nie.
— Będę go męczył dopóty, dopóki mi tajemnicy nie wyjawi.
— On mimoto będzie milczał. Ten młody pies Apaczów drwi z wszelkich mąk. Jeżeli zaś wie, że nadchodzimy, będzie się starał umknąć przed nami.
— O ja wiem, jak się mamy do tego zabrać, żeby go w naszą moc dostać.
— Skoro wiesz, to nam powiedz!
— Wystarczy wyzyskać pułapkę, którą oni na nas nastawili.
— Nastawili pułapkę? Jaką?
— Chcą nas zwabić do wązkiego przesmyku, gdzie niepodobna się bronić, i tam nas wziąć do niewoli.
— Uff! Czy mój brat Santer słyszał to wyraźnie?
— Tak.
— Czy zna ten przesmyk?
— Byłem w nim.
— Opowiedz, jak się o tem dowiedziałeś?
— Odważyłem się na wiele, na bardzo wiele. Gdyby mnie byli spostrzegli, byłbym poniósł śmierć w męczarniach i dyabelnie się cieszę, że się tak szczęśliwie skończyło. Zawdzięczam to tylko temu, że znałem już drogę do Nugget-tsil i okolicę, gdzie stoją oba grobowce.
— Grobowce? Więc Winnetou, jak przypuszczałem, pochował tam swoich zmarłych?
— Tak jest. Bardzo mi się to przydało, gdyż odwróciło uwagę Apaczów. Domyślałem się oczywiście, że znajdują się tam na polanie i miałem się nadzwyczaj na baczności. Przeszedłem już niejedno i mogę się pochwalić, że nie jestem niedoświadczonym westmanem, ale tak ostrożny jeszcze nigdy nie byłem. Nie obrałem oczywiście drogi przez dolinę, lecz przez las bokiem. U wejścia do przesmyku na prawo stały ich konie. Dostać się aż do Apaczów, nie używając drogi przez parów, to nie było drobnostką, ale mi się udało. W górze podwoiłem jeszcze ostrożność i wytężyłem całą mą chytrość. Już myślałem, że nie możliwem będzie dotrzeć aż do polany, ale Apacze mieli oczy i uszy jedynie dla pogrzebu i dla tego ośmieliłem się podejść aż poza skałę, położoną na skraju polany. Stamtąd mogłem wszystko podpatrzyć.
— Mój biały brat był bardzo odważny; że jeszcze żyje, to tylko pogrzebowi zawdzięcza.
— Sam to już przyznałem! Skoro tylko groby zamknięto, posłał Winnetou swoich ludzi, żeby sprowadzili konie.
— Tam na górę? Czy to nie trudne?
— Bardzo uciążliwe!
— Miał zapewne ważny powód do tego!
— Naturalnie. Chciał przez to spowodować nas, żebyśmy widząc, iż oni poszli tamtędy z końmi, wspięli się za nimi, a potem posuwali się dalej śladem, który właśnie prowadził w pułapkę.
— Z czego o tem wnosisz?
— Nie wnoszę, lecz wiem to napewno, bo słyszałem.
— Od kogo?
— Od Winnetou. Wysławszy swoich ludzi po konie, został sam z Old Shatterhandem niedaleko mojej kryjówki i wdał się z nim w rozmowę, którą ja w całości podsłuchałem.
— Uff! Stał się cud wielki! Winnetou dał się podsłuchać! To było tylko dzięki temu możliwem, że myśli jego nie były przy nas, lecz przy ojcu i siostrze.
— O, były także i przy nas. Wysłał jednego wojownika na najwyższy szczyt góry, gdzie ten mógł z drzewa spostrzec nasze przybycie.
— Czy je zauważył?
— Nie, a przynajmniej mnie nic o tem nie wiadomo. Widzisz więc, jak to dobrze, że pojechałem naprzód. Jako pojedyńczy jeździec uszedłem oka tego szpiega.
— Tak, postąpiłeś bardzo rozumnie. Mów dalej!
— Skoro tylko czerwoni konie sprowadzili, nie czekano już dłużej. Opuścili polanę i przenieśli się na drugi jej koniec ku dolinie, prowadzącej w dalszym ciągu do wązkiego i długiego parowu, na którego ściany wspiąć się nie można. Tam miano was zwabić.
— A więc Winnetou zamierza zamknąć, obsadzić ten parów z obu stron?
— Tak, ale oczywiście dopiero, gdy wy tam wejdziecie.
— Wobec tego musi swoich ludzi podzielić. Połowa przejdzie przez parów i zaczeka na nas na jego końcu, a druga połowa ukryje się tymczasem i pójdzie potem za nami.
— Ja tak samo myślałem.
— Czy grunt tam skalisty, czy porosły trawą?
— W parowie skalisty, a przed nim w dolinie trawa.
— W takim razie zostawi drugi oddział Apaczów ślady, które zauważymy. Bylibyśmy zatem nie wpadli w pułapkę mimo usilnych starań Winnetou.
— O, przeciwnie! To sprytniejsi hultaje, niż sobie wyobrażasz. Drugi oddział nie został, lecz przejechał także przez parów.
— Uff! Jakże w ten sposób potrafią nas zamknąć?
— Ja sobie także to pytanie zadałem i znalazłem tylko jedną odpowiedź, a mianowicie, że ten oddział inną drogą chce się dostać na nasze tyły.
— Mój biały brat znów roztropnie pomyślał. Czy odszukałeś inną drogę?
— Tak, Wszedłem najpierw do parowu, chociaż to było niebezpieczne, ażeby go także poznać. Całkiem przejść go nie mogłem, gdyż byłbym się natknął na Apaczów, którzy obsadzili jego wylot. Powróciłem więc zaraz, ale nie opuściłem był go jeszcze zupełnie, kiedy usłyszałem pośpieszne kroki. Szczęściem leżało tam kilka wielkich kamieni, za którymi przykucnąłem. Minął mnie Apacz, lecz nie dostrzegł.
— Czy to nie był wywiadowca ze szczytu góry?
— Prawdopodobnie.
— Zobaczył, żeśmy przybyli i śpieszył donieść o tem Winnetou.
— Może i nie. Winnetou opuszczając dotychczasowy obóz przy grobach, kazał go o tem zawiadomić i powiedzieć, żeby przyszedł za nimi.
— Tak się nie stało. W tym razie bowiem byłby z nim razem ten, który miał mu ten rozkaz zanieść, on zaś szedł sam. Jest tak, jak sądzę. Spostrzegł nas i pobiegł do Winnetou z wieścią o naszem zbliżaniu się. Jak to dobrze, że miałeś jeszcze czas się ukryć. Cóż potem uczyniłeś?
— Zastanawiałem się przez pewien czas, jak mogłyby ukształtować się wypadki. Jeżeli nieprzyjaciele chcieli nas zajść z tyłu — myślałem sobie — to mogli to uskutecznić w ten sposób, że zaczekaliby na nas wygodnie ukryci w jakiemś miejscu, przez które mybyśmy musieli przechodzić. Szukając w myśli takiego miejsca, przyszedłem do przekonania, że będzie niem dolina, na której się znajdujemy, a mianowicie ta jej strona, po której droga wiedzie w górę do parowu. Jeśliby Apacze zaczaili się tam między drzewami, zobaczyliby nas przechodzących, poszli niepostrzeżenie za nami aż do pułapki i zamknęli ją po naszem wejściu. Tak sobie powiedziałem, zawróciłem tędy i poszedłem tam, gdzie spodziewałem się ich znaleźć, jeśli się nie pomyliłem w rachubie.
— I znalazłeś ich?
— Nie zaraz, gdyż przybyłem tam przed nimi, ale nie czekałem na nich zbyt długo.
— Czy widziałeś i policzyłeś ich dobrze?
— Był to Old Shatterhand z obydwoma białymi i coś ponad dziesięciu Indyan.
— A więc Winnetou dowodzi tym oddziałem, który obsadził wylot parowu.
— Tak jest. Te draby pousiadały na ziemi. Odważyłem się dziś na tyle i udało mi się szczęśliwie, więc spróbowałem jeszcze podejść ich tak blizko, żeby usłyszeć, o czem z sobą mówią.
— A o czem mówili?
— Nie wiem. Kiedy jeszcze przy nich nie byłem, rozmawiali z sobą obydwaj biali, ale nie tak głośno, żebym ich zdołał dosłyszeć, a kiedy potem zbliżyłem się do nich całkiem, zamilkli. Apacze zachowywali się cicho, a Old Shatterhand nie powiedział też ani słowa. Leżałem tak blizko niego, że mogłem go niemal ręką dosięgnąć. Jakżeby się on złościł, gdyby to wiedział!
Santer miał zupełną słuszność. Jeszcze jak się złościłem! Ten człowiek, zarówno przebiegły, jak zuchwały, potrafił podsłuchać mnie i Winnetou, kiedy rozmawialiśmy koło grobów, potem pójść za nami do parowu, odgadnąć cały nasz plan i czekać na nas tam, gdzie nas wysłał Winnetou! Leżał za mną i ja trzymałem go już nawet za koniec surduta! To dopiero był psikus losu, nadzwyczajny psikus, tak wielki prawie, jak Santera szczęście dzisiejsze! Gdyby mi się było udało przytrzymać go, wypadki, jak już teraz wiedziałem, byłyby potoczyły się całkiem innym dla mnie torem; może życie moje nawet byłoby przybrało kierunek zupełnie inny. Tak zawisł los człowieka często na pozór od jednej chwili, od jedynego nieraz drobnego czynu, albo zaniechania go, od zdarzenia małego, ale tylko na pozór, gdyż nad każdem ze Swoich dzieci czuwa Wielki Władca światów i bez Jego woli ani słońce się nie poruszy, ani motyl nie przeleci z kwiatka na kwiatek.
Wobec gniewu, jaki mną obecnie wstrząsał, było przynajmniej to pewną nagrodą, że teraz tyle tu podsłuchałem, gdy tymczasem Santer nic u nas się nie dowiedział.
— Byłeś już tak blizko tego psa? — zawołał Keioweh. — Dlaczegoż nie pchnąłeś go z tyłu nożem w serce?
— Nawet mi to w głowie nie postało.
— Czemu?
— Bo tem byłbym wszystko popsuł. Coby to był za hałas! Apacze pobiegłszy do Winnetou, byliby go zawiadomili, że plan jego zdradzony. Nie byłbym zdołał już go schwytać, a w takim razie jak przyszedłbym w posiadanie nuggetów, które mieć muszę?
— Nie dostaniesz ich wogóle nigdy. Czy Old Shatterhand znajduje się jeszcze tam, gdzie go zostawiłeś?
— Spodziewam się.
— Spodziewasz się tylko? Więc może być, że odszedł? Ja sądzę, że tam na nas zaczeka!
— Chciał to uczynić, ale mógł odstąpić od tego zamiaru.
— Z jakiego powodu?
— Wie, że go podpatrywano.
— Uff! Jakże mógł się o tem dowiedzieć?
— Przez dziurę, przez fatalną, przeklętą dziurę, w ziemi wykopaną zapewne przez jakieś zwierzę.
— Czyż dziury umieją mówić?
— W pewnych warunkach. Ta właśnie przemówiła. Chcąc bowiem już odejść, odwróciłem się, oparłem przy tem cały ciężar ciała na rękach, ale zapadłem się prawą ręką wskutek miękkiego gruntu w jakąś dziurę, przyczem powstał szmer, który Old Shatterhand posłyszał. On odwrócił się natychmiast i niezawodnie zobaczył mnie, gdyż, kiedy się szybko zerwałem, aby umknąć, rzucił się za mną. Omal że mnie nie pojmał, bo chwycił mnie był już za bluzę; wyrwałem mu się jednak i skoczyłem w bok. Zawołał wprawdzie, żebym stanął, grożąc strzałem, ale mnie oczywiście ani przez myśl nie przeszło popełnić takie głupstwo. Przeciwnie, zaszyłem się w las jeszcze głębiej, gdzie osłaniała mnie ciemność i usiadłem, by zaczekać, kiedy będą mógł pójść dalej bezpiecznie.
— A co zrobili jego ludzie?
— Chcieli pewnie razem z nim mnie szukać, lecz on im zabronił. Kazał im pozostać aż do swego powrotu i badał sam dalej. Słyszałem jeszcze przez pewien czas jego kroki, poczem wszystko ucichło.
— A więc gdzieś odszedł?
— Tak.
— Dokąd?
— Tego już nie wiem. Daleko z pewnością nie zaszedł, a przekonawszy się, że mnie nie znajdzie, zawrócił niewątpliwie do swoich.
— Czy ciebie poznał?
— Chyba nie; było za ciemno.
— Może aż tutaj się zakradłszy, siedzi teraz gdzieś i przypatruje się nam!
— To niemożebne! Nie mógł widzieć, dokąd się potem skierowałem. W każdym razie więc powrócił na swe stanowisko. Przeczekawszy dość długo, wystąpiłem z lasu na wolne pole, gdzie już łatwo biegłem prędzej. Wtem zawołał na mnie twój strażnik, od którego dowiedziałem się, że się już tu znajdujecie.
Nastąpiła pauza w rozmowie. Dowódca otrzymał widocznie potrzebną wiadomość i namyślał się nad nią. Po jakimś czasie zapytał:
— Co mój biały brat zamierza zrobić?
— Chcę najpierw usłyszeć, co ty postanowisz.
— Z twego sprawozdania widzę, że stało się całkiem inaczej, niżeli przypuszczaliśmy. Gdyby nam się było udało zaskoczyć Apaczów niespodzianie, dostaliby się w nasze ręce żywi, lub nieżywi i krwi wiele nie kosztowałoby to nas chyba. Teraz jednak czekają na nas. Old Shatterhand cię zauważył, wie zatem, że jego plan już zdradzony i będzie się miał na baczności. Najlepiej będzie, jeśli opuścimy te strony.
— Opuścimy? Chcesz odejść? Co ci na myśl przychodzi! Boisz się tej garstki Apaczów?
— Mój biały brat nie chce mnie chyba obrazić? Ja nie znam trwogi, ale jeśli mogę wroga dostać w ręce bez rozlewu krwi, lub z rozlewem, to wolę bez. Tak postępuje każdy rozumny wojownik, choćby był najwaleczniejszym.
— Czy ci się zdaje, że opuszczając te strony, zdołasz pochwycić tych białych i Apaczów?
— Tak.
— Oho! Ciekaw jestem, w jaki sposób!
— Będą nas ścigać.
— To nie jest znów tak pewne.
— To pewne. Winnetou musi się zemścić na tobie, a wie, że jesteś z nami, nie zejdzie więc z naszego tropu. Zrobimy go umyślnie tak wyraźnym, żeby go łatwo było zobaczyć i udamy się wprost do naszej wsi, dokąd odesłałem pojmaną bladą twarz, Sama Hawkensa.
— I zdaje ci się, że Apacze tam za nami podążą?
— Tak, będą nas nawet z wielkim pośpiechem ścigali.
— Aha! Żeby mnie pojmać? Czy mówisz to dla pocieszenia mnie? Mam się znowu pozwolić ścigać, kiedy mi się tu nastręcza najlepsza sposobność do wykonania moich zamiarów?
— Tu nic nie uzyskasz, zupełnie nic, a podczas jazdy naszej do domu nie narazisz się na najmniejsze niebezpieczeństwo.
— Ale skoro nas dopędzą, niebezpieczeństwo będzie takie, jakie tylko być może!
— Ależ oni nas nie dościgną, gdyż oddalimy się od nich tak, że będziemy całkiem pewni. My odjedziemy natychmiast, a oni mogą ruszyć za nami dopiero wówczas, gdy zauważą, że nas już niema. To nie może nastąpić przed jutrzejszem południem.
— Teraz wracać, teraz zaraz? Ja nie godzę się na to. Jak przyjmie to wódz wasz, skoro się dowie, że porzuciłeś takie korzyści, jakie tutaj miałeś w ręku, choć nie byłeś do tego zmuszony? Rozważ to dobrze!
Dowódca nie odezwał się ani słowem na to ostrzeżenie; widocznie zrobiło na nim wrażenie. Nie uszło to uwagi Santera, toteż mówił dalej:
— Tak, położenie nasze tutaj tak korzystne, że twój nowy plan nie może nam dać nic lepszego, naszem jedynem zdaniem też jest odwrócić tylko łapkę, aby Apacze w nią wpadli.
— Uff! Jak to uczynimy?
— Pochwycimy oba oddziały, które postanowiły nas zamknąć w parowie, jeden po drugim i nie dopuścimy do przeprowadzenia ich zamiarów.
— W takim razie trzebaby wpierw opanować oddział Old Shatterhanda. Nieprawdaż?
— Tak.
— Przejdziemy więc jutro obok niego, udając, że nie wiemy nic o tem, iż dąży za nami.
— Nie. Zbytecznie czekać tak długo. Jeszcze dziś go zniszczymy.
— Uff! Niech mi mój biały brat powie, jak się zabrać do tego!
— To takie proste i tak się samo przez się rozumie, że właściwie nie wymaga tłómaczenia. Znam całkiem dokładnie miejsce, na którem znajduje się Old Shatterhand i zaprowadzę was tam. Oczy Keiowehów przyzwyczajone do ciemności, a ruchy ich podobne do ruchów węża, którego się nie dosłyszy, kiedy pełznie po mchu leśnym. Osaczymy tych trzech białych z ich Apaczami i wpadniemy na nich na dany znak. Żaden z nich nam nie ujdzie. Zakłujemy ich, zanim zdołają pomyśleć o obronie.
— Uff, uff, uff! — odezwało się potwierdzająco kilku słuchaczy. Plan Santera widocznie im się podobał.
Ale dowódca nie załatwił się z tem tak prędko i rzekł po krótkiej chwili namysłu:
— To się istotnie może udać, jeśli będziemy ostrożni.
— Nie może, lecz musi się udać. Główną rzeczą jest to, żebyśmy ich niedosłyszalnie otoczyli, a to trudne nie będzie. Potem kilka pewnych pchnięć nożem i sprawa będzie załatwiona. Łup, zdobyty na nich, do was należy, ja nic z tego nie żądam. Potem zabierzemy się do Winnetou.
— Także jeszcze tej nocy?
— Nie, lecz nad ranem. Jego osoba tyle dla mnie znaczy, że muszę ją mieć na oku podczas walki, a to w nocy niemożliwe. Zrobimy tak, jak Apacze, to jest rozdzielimy się. Jedną połowę wprowadzę jeszcze nocą do parowu, w którym nas miano zamknąć, ona pozostanie tam aż do świtu i ruszy potem dalej, gdzie u wylotu uderzy na nią Winnetou, sądząc, że Old Shatterhand znajduje się na jej tyłach. Drugi oddział uda się ze mną o świcie tą drogą, którą Old Shatterhand wrócił na dolinę; wiem napewno, że ją odnajdę. Jestem przekonany, że z początku prowadzi prosto przez las, a potem dokoła u stóp góry aż do wylotu przesmyku, gdzie Winnetou stoi ze swoimi wojownikami. On całą swą uwagę zwróci na wnętrze przesmyku i zobaczy nasz pierwszy oddział, a przy tem i przez to nie spostrzeże, iż my z tyłu do niego się zbliżamy. Zostanie więc zamknięty tak, jak chciał nas zamknąć, a mając z sobą ledwie piętnastu mężów, lub nie wielu ponadto, będzie musiał poddać się, jeśli nie zechce zgubić siebie i swoich ludzi. Taki jest mój plan.
— Jeśli on się da tak wykonać, jak mój brat przedstawił, to jest dobry.
— Więc zgadzasz się nań?
— Tak. Chcę dostać Winnetou żywcem, aby go wodzowi przyprowadzić, więcej nic, a przez twój plan możemy to już teraz osiągnąć, nie potrzebując dłużej czekać.
— A zatem nie zwlekajmy!
— Old Shatterhanda w ciemnym lesie otoczyć tak, żeby tego nie zauważył, będzie bardzo trudno. Wybiorę do tego tych wojowników, którzy i w nocy mają bystry wzrok i potrafią najlepiej się skradać.
Zaczął podawać ich nazwiska, a wtedy był dla mnie największy czas wrócić do moich ludzi, których w przeciwnym razie, gdyby Keiowehowie prędko wyruszyli, nie byłbym mógł przestrzec. Zsunąłem się więc z wyższego kamienia na niższy, a z tego na ziemię i oddaliłem się chyłkiem z tego miejsca. Gdy znalazłem się poza wspomnianą powyżej grupą krzaków, wyszedłem z lasu na preryę i pobiegłem przy dostatecznem świetle gwiazd przez dolinę ku górze, dopóki nie stanąłem równolegle z towarzyszami. Tam przecisnąłem się przez skraj lasu i dostałem się do nich. Oczekiwali mnie w wielkiem napięciu.
— Kto idzie? — zapytał Dick Stone, słysząc moje kroki. — Czy to wy, sir?
— Tak — odpowiedziałem ja.
— Gdzie bawiliście tak długo? Prawda, że był tu jakiś drab? Pewnie Keioweh, który, skradając się gdzieś, natknął się na nas?
— Nie; to był Santer.
— Do stu piorunów! On? I myśmy go nie wytropili? Ten łotr wpada nam w ręce, a my go nie chwytamy! Czy uważałby to kto za możliwe?
— Zaszły gorsze rzeczy, któreby właściwie nie powinny być możliwemi. Nie mam teraz czasu na to, by wam o tem opowiedzieć, gdyż musimy stąd natychmiast uchodzić. Później dowiecie się o wszystkiem.
— Uchodzić? Dlaczego?
— Keiowehowie zbliżają się, by na nas uderzyć.
— Chyba żartujecie!
— To nie żarty. Podsłuchałem ich właśnie. Chcą teraz z nami się załatwić, a rano napaść na Winnetou. Znają nasz plan. Dlatego prędko ruszajmy z tego miejsca!
— Dokąd?
— Do Winnetou!
— Środkiem lasu? W ciemności? A to natłuczemy się głowami i nazbieramy siniaków!
— Weźcie oczy do ręki i naprzód!
Przeprawa nocą przez bezdrożną puszczę jest dla piękności twarzy ludzkiej wielce niebezpieczna. Musieliśmy, stosownie do mego wezwania, „wziąć oczy do ręki,“ czyli zdać się więcej na zmysł dotyku, niż wzroku. Dwu z nas, macając rękami, szło naprzód, a reszta za nami w ten sposób, że każdy następny trzymał się idącego na przedzie. Upłynęła tak godzina, zanim wydostaliśmy się z lasu, przyczem najtrudniej było zachować kierunek. W czystem polu szliśmy potem wygodniej i prędzej, okrążyliśmy górę i zbliżyliśmy się do parowu, gdzie u wylotu obozował Winnetou.
On od strony, z której ukazaliśmy się teraz, nie miał się czego obawiać, mimoto postawił straż, która przyjęła nas donośnym pytaniem, kto jesteśmy. Ja odpowiedziałem tak samo głośno, Apacze zaś poznali głos mój i zerwali się z ziemi.
— To mój brat Old Shatterhand nadchodzi? — zapytał Winnetou ze zdziwieniem. — W takim razie coś ważnego się stało. Czekaliśmy napróżno na Keiowehów dotychczas.
— Chcą nadejść dopiero jutro, i to nietylko przez parów, lecz i z tej strony, aby was zniszczyć.
— Uff! Aby tego dokonać, musieliby ciebie zwyciężyć, a wogóle wiedzieć, co my zamierzamy.
— Oni to wiedzą.
— Nie może być!
— Wiedzą istotnie. Santer był na górze przy grobach i słyszał wszystko, co mi powiedziałeś, kiedy byliśmy sami.
Z twarzy Winnetou nie mogłem z powodu ciemności rozpoznać, jakie wrażenie zrobiła na nim ta wiadomość, ale jego chwilowe milczenie, które po moich słowach nastąpiło, było dla mnie miarą jego zdumienia. Potem usiadł napowrót, poprosił mnie, żebym zajął miejsce obok niego i rzekł:
— Skoro mówisz o tem, to musiałeś go także podsłuchać, jak on nas.
— Oczywiście.
— A więc nasze rachuby spełzły na niczem. Opowiedz, co się stało!
Poszedłem za tem wezwaniem. Apacze cisnęli się do nas, żeby nie uronić ani słowa i przerywali opowiadanie częstymi okrzykami podziwu: „uff, uff!“ Winnetou jednak milczał aż do końca, a potem spytał:
— Mój brat Old Shatterhand uważał w tym wypadku za najlepsze opuścić swe stanowisko?
— Tak. Pozostawały jeszcze, co prawda, dwa sposoby działania, ale ani jeden, ani drugi nie doprowadziłyby były do celu tak pewnie, jak tego nasze położenie wymagało.
— Jakież to sposoby?
— Najpierw mogliśmy się cofnąć tylko kawałek i zaczekać tam do ranka, zamiast przyjść aż tutaj.
— Bylibyście fałszywie postąpili, gdyż rano bylibyście mieli przeciwko sobie pięćdziesięciu wrogów, a nasz plan byłby i tak udaremniony. A drugi sposób?
— Mogliśmy pozostać na stanowisku. Nawet, kiedy mi to na myśl wpadło, przyszła mi ochota to wykonać. Santer miał do nas przyprowadzić Keiowehów, byłby więc skradał się pierwszy i przybył do nas przed wszystkimi. Uważając bardzo pilnie, byłbym go posłyszał, potem pięścią ogłuszył i zabrał się stamtąd z nim razem.
— Mój brat jest śmiałym wojownikiem, ale takie zuchwalstwo mogłoby się dla niego stać zgubnem. Z Santerem na rękach nie potrafiłbyś się zbyt prędko poruszać, a wtedy pokonanoby cię i ubito.
— Tego się też spodziewałem, a przy tem nie posiadałem pewności, czy Santer istotnie pójdzie naprzód. Mógł Keiowehom tylko z pewnej odległości wskazać, gdzie nas szukać, i pozostawić im wykonanie napadu. Dla tego pomyślałem sobie, że najlepiej zrobię, jeśli udam się do ciebie.
— Postąpiłeś bardzo słusznie. Mój brat działa zawsze tak, jakbym ja działał, gdybym się znalazł na jego miejscu.
— Powiedziałem też sobie, że trzeba pójść do ciebie, by się porozumieć, co dalej czynić należy.
— Co czynić! Jak myśli mój brat, Old Shatterhand?
— Tu nie można nic postanowić, zanim się nie dowiemy, co przedsięwzięli Keiowehowie, zauważywszy, że nas już niema.
— Czy koniecznem jest dopiero o tem się dowiadywać? Czy nie da się to odgadnąć?
— Tak, odgadnąć można, ale tą drogą nie uzyskuje się takiej pewności, jak wtedy, gdy się widzi i słyszy. Zresztą wiadomo, że człowiek łatwo się myli.
— W tym wypadku nie. Keiowehowie nie są dziećmi, lecz dorosłymi wojownikami. Ze wszystkiego, co tu możliwe, zrobią rzecz najmądrzejszą, a tem może być tylko jedno.
— Odjadą do swojej wsi?
— Tak. Nie zastawszy ciebie, zobaczą, że zamiaru Santera nie wykonają, dowódca wróci więc do swego planu. Jestem przekonany, że już tutaj na nas nie uderzą.
— Santer będzie próbował namówić ich do tego.
— Niewątpliwie, ale go nikt nie posłucha i odjadą.
— A my? Co my zrobimy? Czy pojedziemy, jak się oni tego spodziewają, za nimi?
— Albo ich wyprzedzimy!
— Także dobrze! Będąc przed nimi, możemy ich niespodzianie zaatakować.
— Tak, moglibyśmy, ale jest coś lepszego. Chcemy pojmać Santera i uwolnić Sama Hawkensa. Droga nasza wiedzie zatem do wsi Tanguy, gdzie się Sam Hawkens znajduje w niewoli, ale to nie musi być ta sama droga, którą obiorą Keiowehowie. Tej właśnie trzeba nam unikać, ponieważ na niej oczekują nas. Tą drogą nie moglibyśmy się posuwać niepostrzeżenie, a to konieczne do wykonania naszego zamiaru.
— Czy mój brat Winnetou zna wieś Tanguy?
— Tak.
— I wiesz całkiem dokładnie, gdzie leży?
— Tak dokładnie, jak znam położenie własnego puebla. Leży nad Salt Forkiem, dopływem północnego ramienia rzeki Red River.
— A zatem na południowy wschód stąd?
— Tak.
— Więc będą nas oczekiwać z północnego zachodu, a my mamy nadejść od strony przeciwnej, czyli od południowego wschodu?
— Tego właśnie i ja chcę. Mój brat Shatterhand ma zawsze te same myśli, co ja. Sprawdzają się słowa, które powiedział mój ojciec Inczu-czuna, kiedy piliśmy krew braterstwa: „Dusza żyje w krwi. Dusze tych dwu młodych wojowników przejdą w siebie nawzajem tak, że utworzą jedną duszę. Co potem pomyśli Old Shatterhand, to niechaj będzie myślą Winnetou, a co Winnetou zechce, to niechaj będzie także wolą Old Shatterhanda.“ Tak powiedział i tak się też stało. Oko jego spojrzało w nasze serca i zobaczył naszą przyszłość otwartą. Ucieszy go to także w odwiecznych ostępach i wzmoże jego szczęśliwość, że przepowiednia się spełnia. Howgh!
Zamilkł ze wzruszenia, a my wszyscy, znajdujący się przy nim, uczciliśmy to milczenie. Był to niemy, a jednak wymowny, wyraz pietyzmu, okazanego ojcu przez syna. Dopiero po kilku minutach otrząsnął się, zakłopotany wzruszeniem, które go opanowało, i mówił dale]:
— Tak, udamy się do wsi Tanguy, ale nie prostą, najkrótszą drogą, którą pojadą Keiowehowie, lecz okrążymy ich terytoryum i przybędziemy z drugiej strony. Tam straży nie będzie i łatwiej nam się powiedzie nasz plan. Pytanie tylko, kiedy stąd należy wyruszyć. Co Old Shatterhand o tem myśli?
— Moglibyśmy zaraz odjechać; droga daleka, a im prędzej wybierzemy się, tem prędzej dotrzemy do celu. Ale ja nie radziłbym tego czynić.
— Czemu nie?
— Bo nie wiemy, kiedy Keiowehowie opuszczą te strony.
— Prawdopodobnie jeszcze dzisiaj wieczorem.
— Ja uważam to także za prawdopodobne, ale może być, że zatrzymają się tu aż do jutra. Nie zdaje mi się też wykluczonem, że nas nie zaatakują. W każdym razie musimy, odchodząc pierwej, przygotować się na to, że odnajdą nasze ślady i podążą za nimi. Wówczas zmiarkują, co zamierzamy i udaremnią wszystko.
— Mój brat wypowiada znów moje myśli. Musimy pozostać tutaj, dopóki Keiowehowie nie odjadą, a potem będziemy pewni, że nam nie zaszkodzą. Ale w tem miejscu nie możemy nocy przepędzić, bo trzeba się liczyć z tem, że nas tu znajdą, a to nie powinno im się udać.
— Wobec tego musimy się przenieść na miejsce, z któregobyśmy, skoro tylko dzień nastanie, mogli widzieć ten wylot parowu.
— Znam takie miejsce. Niech moi bracia wezmą konie za cugle i poprowadzą za mną!
Zabraliśmy konie, które pasły się w pobliżu, i udaliśmy się za Winnetou na preryę. Po kilkuset krokach dotarliśmy do grupy drzew, za którąśmy się zatrzymali. Tu mogliśmy się rozłożyć obozem, nie obawiając się, żeby nas Keiowehowie znaleźli, gdyby jeszcze tej nocy mieli się na nas rzucić. Rano mogliśmy zobaczyć przed sobą wyraźnie cały przesmyk od jednego końca do drugiego.
Ponieważ noc była tak chłodna, jak poprzednie, przeto zaczekałem, dopóki się mój koń nie położył i przytuliłem się potem tak do niego, żeby mnie rozgrzewał. Zwierzę leżało spokojnie, jak gdyby wiedziało, jakiej od niego żądam usługi i aż do rana tylko raz się zbudziłem.
Kiedy się jasno zrobiło, nie wyszliśmy zaraz z poza drzew, lecz obserwowaliśmy parów przeszło godzinę. Nic się tam nie poruszyło, postanowiliśmy więc Keiowehów poszukać. Na wypadek, gdyby tu jeszcze byli, musieliśmy być ostrożni i zbliżać się do nich ukradkiem. To wymagało dużo czasu i dlatego zaproponowałem Winnetou:
— Keiowehowie przybyli do Nugget-tsil przez preryę i wrócą pewnie tą samą drogą. Na cóż więc szukać ich mozolnie! Jeśli objedziemy górę aż do miejsca, na którem zobaczył ich wczoraj twój wywiadowca, przekonamy się bezwarunkowo, czy są tam jeszcze, czy nie. Poco tracić tyle czasu, skoro można to prędzej i z mniejszym trudem osiągnąć!
— Mój brat ma słuszność, postąpimy wedle słów jego.
Wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy łukiem, zwróconym ku południowi, a wygiętym ku północy, dokoła gór. Była to w odwrotnym kierunku ta droga, którą jechali Apacze, szukając śladów Santera po jego ucieczce. Kiedyśmy potem dostali się na preryę, położoną na południe od Nugget-tsil, sprawdziło się moje przewidywanie: ujrzeliśmy bowiem dwa wielkie i silne tropy; wczorajszy wiódł do doliny, a dzisiejszej nocy prowadził na zewnątrz. Nie ulegało więc wątpliwości, że Keiowehowie stąd się zabrali. Mimoto wjechaliśmy na dolinę i zbadaliśmy ją, dopóki i dalsze ślady nie przekonały nas, że ją nieprzyjaciele opuścili.
Ruszyliśmy teraz ich nowym tropem, który łączył się z dawnym i tak się silnie odznaczał, że nie podobna było przeoczyć, że chcieli go nam wyraźnie pokazać. Życzyli sobie, żebyśmy poszli za nimi, dlatego nawet na miejscach, gdzie zresztą nie zostawiliby śladów, zadawali sobie trudu, by je odcisnąć wyraźnie. Na ustach Winnetou zaigrał uśmiech.
— Ci Keiowehowie — rzekł — znają nas przecież. Powinniby właśnie zacierać swe ślady, które i tak znaleźlibyśmy. Okoliczność, że tego nie czynią, musi w nas wzbudzić podejrzenie. Chcą być bardzo sprytni, a zachowują się całkiem przeciwnie, bo mózgu w głowach nie mają.
Powiedział to umyślnie głośno, żeby to słyszał pojmany Keioweh, którego oczywiście więziliśmy wciąż jeszcze u siebie. Zwracając się wprost do niego, dodał:
— Ty umrzesz prawdopodobnie, gdyż zabijemy cię, jeśli nie uwolnią nam Sama Hawkensa, lub jeśli się dowiemy, że go męczono. Gdyby się to jednak nie stało, gdybyśmy cię więc puścili wolno, to powiedz swym wojownikom; że postępują, jak chłopcy, którzy się nie nauczyli niczego i śmieszni są, gdy się chcą zachowywać, jak dorośli. Nam ani przez myśl nie przejdzie jechać dalej tym śladem.
Stosownie do tych słów zboczył z tropu, wiodącego na południowy wschód i zwrócił się wprost ku wschodowi. Znajdowaliśmy się między dorzeczem południowego Kanadianu i północnego ramienia rzeki Red River, do którego Winnetou miał zamiar się dostać.
Konie tych Apaczów, którzy wraz ze mną ścigali Santera, były dość wyczerpane i dla tego jazda nasza nie była tak prędka, jak sobie tego życzyliśmy. W dodatku kończyły się nasze zapasy żywności i zachodziła obawa, że będziemy skazani na to, co upolujemy codziennie, a to byłoby nam wyszło na niekorzyść, gdyż po pierwsze tracilibyśmy czas, z którego nie mogliśmy ani godziny poświęcić, a powtóre nie dałoby się podczas polowania zachować koniecznej ostrożności, zostawialibyśmy bowiem za sobą ślady, czego właśnie należało unikać.
Szczęściem napotkaliśmy pod wieczór małą gromadkę bizonów. Były to ostatki wielkich trzód bawolich, które już były ukończyły wędrówkę na południe. Zabiliśmy dwie krowy i zaopatrzyliśmy się w mięso na cały tydzień. Teraz mogliśmy już myśleć tylko o właściwym celu naszej podróży.
Nazajutrz dostaliśmy się do północnego ramienia rzeki Red, ubogiej wprawdzie w wodę, ale ujętej w brzegi dość zielone, gdy natomiast dotychczas jechaliśmy wciąż po zeschłej trawie bawolej. Mieliśmy więc odtąd paszę dla koni.
Salt Fork płynie z zachodu i uchodzi z prawej strony do Red River, tworząc w ten sposób kąt, w którym leżała wówczas wieś naczelnika Keiowehów, Tanguy. Znajdowaliśmy się po lewej, więc po drugiej stronie „Czerwonej rzeki“ i dlatego mogliśmy przypuścić, że nas nikt nie spostrzeże. Mimoto, dotarłszy do okolicy ujścia Salt Forku, objechaliśmy je łukiem i zbliżyliśmy się do Red River o pół dnia drogi poniżej ujścia. Z tych samych względów ostrożności użyliśmy do tego nocy i nad ranem zobaczyliśmy rzekę. Znaleźliśmy się w ten sposób tam, gdzie zamierzaliśmy, to jest po stronie przeciwnej, niźli spodziewali się nas Keiowehowie. Tu wyszukaliśmy sobie zakryte miejsce, aby wypocząć po nocnej jeździe. Tylko dla mnie i dla Winnetou nie było spoczynku, ponieważ on wyszedł na zwiady i poprosił, żebym mu towarzyszył.
Droga dotychczasowa prowadziła w dół rzeki, a zwiady musiały się odbywać w odwrotnym kierunku i to drugim brzegiem. Musieliśmy zatem przeprawić się przez rzekę, co nie przedstawiałoby trudności nawet przy wyższym stanie wody.
Oczywiście nie rozpoczęliśmy przeprawy w pobliżu naszego obozu, bo przez to byłoby łatwo odkryć go, gdyby ktoś później na trop nasz natrafił i poszedł nim z jakiegokolwiek powodu. Pojechaliśmy jeszcze kawał w dół, aż przybyliśmy nad dopływ rzeki Red River. Tu dopiero wparliśmy konie w wodę i ruszyliśmy przeciw prądowi. W ten sposób zniknęły nasze ślady. W pół godziny potem opuściliśmy tę rzeczkę i zwróciliśmy konie na preryę, aby dostać się znów do Red River w miejscu, znajdującem się o kilka mil angielskich powyżej naszego obozu.
To okrążanie i ukrywanie śladów zabrało nam sporo czasu, ale trud nato zużyty wynagrodził się nam rychlej, niż mogliśmy się tego spodziewać. Oto będąc jeszcze na preryi w pewnej odległości od rzeki, ujrzeliśmy dwu jedźców, prowadzących z sobą około tuzina jucznych mułów. Nie jechali oni wprost ku nam, lecz kierunek ich drogi przechodził na prawo obok naszego. Jeden z nich otwierał, a drugi zamykał pochód tej karawany ciężko obładowanych mułów. Twarzy ich niemogliśmy rozpoznać, odzież jednak wskazywała na to, że to biali.
Oni zobaczyli nas także i zatrzymali się. Byłoby to wpadło im zbyt w oko, gdybyśmy byli ich obojętnie minęli, nadto mogliśmy, zagadnąwszy ich, dowiedzieć się czegoś od nich. Szkody z ich strony nie obawialiśmy się, a szukać naszych śladów, by się dowiedzieć, skąd przybywamy, także byłoby im na myśl nie przyszło, bo na rzeczkę musieli się natknąć o wiele dalej na północ od miejsca, na którem myśmy z niej wyjechali. To też zapytałem Winnetou:
— Czy pójdziemy ku nim?
— Tak. — odrzekł. — To blade twarze, kupcy, prowadzący handel zamienny z Keiowehami. Ale nie powinni wiedzieć, kim jesteśmy.
— Dobrze! Ja jestem urzędnikiem ajencyi dla Indyan i udaje się w tym charakterze do Keiowehów, nie znam jednak ich języka i dlatego zabrałem ciebie z sobą. Ty jesteś Indyaninem Pawnee.
— To będzie dobre. Niechaj mój brat rozmówi się z blademi twarzami.
Pojechaliśmy ku nim, a oni zwyczajem dzikiego Zachodu wzięli strzelby w ręce i czekali na nas z zaciekawieniem.
— Odłóżcie strzelby panowie! — rzekłem, gdyśmy się do nich dość zbliżyli. — Nie mamy zamiaru was ukąsić.
— Toby wam zresztą nie wyszło na dobre — odpowiedział jeden z nich — bo my także umiemy kąsać. Strzelby ujęliśmy nie ze strachu, lecz ponieważ taki jest zwyczaj, a wy nam podejrzanie wyglądacie.
— Podejrzanie? Jakto?
— No, jeżeli dwaj gentlemani, jeden biały, a jeden czerwony, sami jeżdżą po preryi, to są zwykle łotrzykami. Nadto macie szaty całkiem indyańskie. Dziwiłbym się, gdybyście byli uczciwymi ludźmi!
— Dziękuję za tę szczerość! Zawsze to nieźle wiedzieć, co drudzy o człowieku myślą. Zapewniam was jednak, że się mylicie.
— Być może. Nie macie twarzy wisielca, to prawda. To mi zresztą obojętne, czy was prędzej, czy później gdzieś powieszą, gdyż wam, a nie mnie, owiną sznurek dokoła szyi. Może będziecie łaskawi powiedzieć, skąd przybywacie?
— Bardzo chętnie. Nie mamy powodu tego ukrywać. Jedziemy od Falze Washita.
— Tak! A dokąd?
— Potrosze do Keiowehów.
— Do których?
— Do plemienia, którem dowodzi Tangua.
— To niedaleko.
— Wiem o tem. Wieś leży pomiędzy rzekami Red River a Salt Fork.
— Słusznie! Ale jeśli nie pogardzicie dobrą radą, to zawróćcie czemprędzej i nie pokazujcie się nikomu z Keiowehów.
— Dlaczego?
— Bo to zły zwyczaj dawać się zabijać czerwonym.
— Pshaw! Nie przyzwyczaiłem się jeszcze do tego i później tego nigdy nie uczynię.
— Co się później stanie, tego nikt nie wie. Przestrzegłem was w dobrej myśli z ważnego powodu. Wracamy właśnie od Tanguy. Żywi on chwalebny zamiar skręcenia karku każdemu białemu i każdemu czerwonemu nie Keiowehowi, który mu wpadnie w ręce.
— W takim razie jest bardzo życzliwym gentlemanem! Czy wam to sam powiedział?
— Oczywiście i to kilkakrotnie.
— Figlarz!
— Oho! On wcale nie żartował przytem!
— Nie żartował? Rzeczywiście? Jakimże sposobem wobec tego mam przyjemność oglądać was w dobrem zdrowiu? Tangua chce pozbawić życia każdego białego, jak twierdzicie, i każdego czerwonego. Uważałem was także za białych. A może wy jesteście murzyni?
— Nie róbcie głupich dowcipów! Nam on nic nie zrobi, bo my jesteśmy wyjątkiem, jako jego starzy, dobrzy, znajomi; byliśmy już wielekroć w jego wsi. Jesteśmy traderami[14], jak odgadliście zapewne, i to rzetelnymi traderami, a nie opryszkami, którzy oszukują czerwonych na towarze i nie śmią się im potem pokazać. Dla tego przyjmują nas wszędzie chętnie. Wszak czerwoni potrzebują naszych towarów, nie będą więc na tyle głupi, żeby się rzetelnemu człowiekowi dobierać do gardła. Ale was unieruchomią napewno. Wierzcie mi.
— Będę się dalej ruszał, gdyż mam także względem nich uczciwe zamiary, a udaję się teraz do nich, by im przynieść pożytek.
— Tak? Więc powiedzcie nam już raz, kim jesteście i czego od nich chcecie.
— Jestem z ajencyi.
— Ajencyi? Słuchajcie! To jeszcze gorzej! Nie bierzcie mi tego za złe, ale oświadczę wam ze względu na was samych, że czerwoni bardzo źle usposobieni są względem ajentów, bo... bo...
Zawahał się z dokończeniem, więc uzupełniłem sam:
— Bo tyle razy ich oszukano. O tem pewnie myślicie, a ja przyznaję wam słuszność.
— Bardzo mnie cieszą wasze własne słowa, że wy ajenci jesteście łajdakami — zaśmiał się. — Keiowehów właśnie okpiono strasznie w ostatnich dostawach. Jeżeli czujecie ochotę do męczeńskiej śmierci, to jedźcie tam. Zaraz się wami zajmą serdecznie.
— Zrzekam się tego, sir! Nie przeczę, że Keiowehowie nie przyjmą mnie dobrze, ale spodziewam się, że się ucieszą bardzo, skoro im powiem, po co do nich przyszedłem. Doprowadziłem właśnie do skutku to, że popełniony błąd będzie naprawiony. Przez dodatkową dostawę otrzymają Keiowehowie, co im się należy, a ja zamierzam wyjaśnić, jak przyjdą w posiadanie towaru.
— Do stu piorunów! To z was jakiś biały kruk! — zawołał zdumiony. — W takim razie nie zrobią wam nic oczywiście. Ale naco macie czerwonego z sobą?
— Bo nie umiem dyalektu Keiowehów. To tłumacz, Pawnejczyk, którego zna także Tangua.
— Well! Wobec tego wszystko jest w największym porządku i przestroga moja była zbyteczna, choć wywołana tym powodem, że Tangua jest poprostu wściekły na wszystko, co nie jest Keiowehom.
— Dlaczego?
— Porobił w ostatnich czasach straszne doświadczenia. Apacze wpadli na jego terytorum i zabrali mu kilkaset koni. Ścigał ich oczywiście, ale został pobity, ponieważ ci mieli trzy do cztery razy więcej wojowników. Byłoby do tego nie doszło, mimo ich przemocy, gdyby nie towarzystwo kilku białych westmanów, którzy pomagali Apaczom. Jeden z tych ludzi wystrzałem spowodował kalectwo Tanguy. Nazywa się Old Shatterhand i najsilniejszego człowieka powala pięścią na ziemię. Ale nie wyjdzie mu te na dobre.
— Nie? Czy czerwoni zamierzają się zemścić?
— Naturalnie. Tangui przestrzelono oba kolana, co dla wodza jest okropnością! On pieni się z wściekłości i nie spocznie, dopóki tego Old Shatterhanda i Winnetou nie dostanie w swe ręce.
— Winnetou? Kto to?
— Młody wódz Apaczów, który z małą gromadką wojowników obozował o dwa dni drogi stąd. Biali są z nim, a oddział Keiowehów wyruszył naprzeciw, żeby zwabić ich do wsi.
— Czy ci biali i Apacze będą na tyle głupi, żeby pójść w pułapkę?
— Prawdopodobnie. Tangua jest tego pewien i kazał obsadzić drogę, którą będą musieli nadejść. Są bezwarunkowo zgubieni. Mnie to oczywiście nic nie obchodzi, ale ponieważ tam są biali, przeto zabrałem się stamtąd czemprędzej. Byłbym jeszcze kilka dni u Tanguy zabawił, ale przypatrywać się męczeniu białych na śmierć, to nie w moim smaku.
— A gdybyście byli spróbowali im dopomóc?
— Mimo nalepszych chęci byłbym nic nie wskórał. Po co mam zresztą do ognia wpychać zdrowe ręce, których mi tak potrzeba, i opalać je sobie? Jestem, żeby tak rzec, przyjacielem handlowym Keiowehów i ani mi się śni szkodzić sobie ujmowaniem się za ich wrogami. Byłem na tyle dobroduszny, że podjąłem się małej próby, ale musiałem tego czemprędzej zaniechać, gdyż Tangua warknął na mnie, jak wściekły pies łańcuchowy.
— Można sobie wyobrazić, gdyż nie był to narazie czas na to, żeby wstawiać się za jeńcami, jeszcze nie schwytanymi. Powinniście byli zaczekać.
— O, jeden był już pojmany; jeden z ludzi Old Shatterhanda. Szczególny człowiek; śmiał się i zachowywał tak, jak gdyby mu śmierć wcale nie groziła.
— Widzieliście go?
— Widziałem, jak go sprowadzono i jak z godzinę leżał skrępowany na ziemi. Potem zabrano go na wyspę.
— Na wyspę? Służy ona jako więzienie?
— Tak; leży w rzece Salt Fork, o kilka kroków od wsi i bardzo pilnie jej strzegą.
— Czy mówiliście z jeńcem?
— Kilka słów. Zapytałem go, czy życzy sobie jakiej przysługi. Na to on uśmiechnął się do mnie po przyjacielsku i powiedział, że czuje wielki apetyt na maślankę, oraz zapytał, czy nie pojechałbym do Cincinnati po jedną szklankę tego napoju. Zupełny błazen! Przestrzegłem go, że jego położenie wcale na śmiech nie pozwala, on na to prychnął znów śmiechem i oświadczył, żebym się o niego nie troszczył, bo są inni ludzie do tego. Mimo to wstawiłem się za nim u wodza, ale mnie odpędził jak psa. Obchodzą się z jeńcem zresztą nieźle, gdyż Old Shatterhand trzyma u siebie pojmanego Keioweha, jako zakładnika. Tylko Santer stara się białemu jeńcowi Keiowehów sprzykrzyć pozostającą mu jeszcze odrobinę życia.
— Santer? Nazwisko świadczyłoby, że to biały. Czy oprócz was byli jeszcze jacy biali u Tangui?
— Tylko ten Santer, wstrętny dla mnie osobnik. Przybył tam wczoraj z czerwonymi, którzy zwabili Winnetou i zabrał się zaraz do jeńca. Poznacie go także, skoro do wsi przyjdziecie.
— Czy wiecie, czego chce od wodza?
— Nie. Pozdrowiłem go wprawdzie, ale nie zważałem nań potem, gdyż widocznie nie podobała mu się moja obecność. Mogłem się dowiedzieć od czerwonych, lecz nie pytałem. Co mnie nie obchodzi, tego nie biorę na język; to moja zasada, z którą mi jest w życiu bardzo wygodnie.
— Czy ten Santer jest gościem wodza, czy też ma namiot osobny?
— Wyznaczono mu namiot, ale nie zaraz obok namiotu wodza, co jest zwykłem odznaczeniem chętnie widzianych gości, lecz starą budę skórzaną na końcu wsi. Widocznie nie jest u wodza w szczególnych łaskach.
— Czy nie wiecie, jak się biały jeniec nazywa?
— Sam Hawkens, sławny podobno westman, pomimo swej zabawności. Żałuję, że go sprzątną, ale mu nie poradzę. Może wódz prędzej was posłucha, niż mnie, jeśli wstawicie się za jeńcem dobrem słowem.
— Spróbuję. Czy potrafilibyście podać mi dokładniej położenie namiotu, w którym Santer mieszka?
— Na co? Zobaczycie sami, skoro tam przybędziecie. Czwarty, czy piąty w górę rzeki. Wątpię, czy się wam ten człowiek spodoba; ma twarz wisielca. Strzeżcie się go! Mimo swego urzędu jesteście jeszcze bardzo młody i nie weźmiecie mi za złe dobrej rady. Ja muszę jechać dalej. Bądźcie zdrowi i odjedźcie stąd cało!
Czy miałem go zatrzymać, by się więcej dowiedzieć? W takim razie trzebaby było powiedzieć jemu, kim jesteśmy, a to byłoby zbyt niebezpieczne. Winnetou był także tego zdania, gdyż pojechał dalej i rzekł do mnie głosem stłumionym:
— Już dość. Niech mój brat dalej nie pyta, gdyż to zastanowiłoby tych ludzi, jako przyjaciół Keiowehów.
— Mnie zdaje się także, że osiągnęliśmy dużo. Wiemy wcale dokładnie, gdzie siedzi Hawkens i gdzie mieszka Santer i znajdziemy obudwu. Jak daleko teraz pojedziemy?
— Dopóki ci dwaj handlarze nie znikną nam z oczu; potem powrócimy do obozu. Spotkanie z nimi przyniosło nam wielką korzyść. Aby to wszystko wybadać, co od nich usłyszeliśmy, musielibyśmy się narazić na wielkie niebezpieczeństwo. Wiemy już, jak sprawy stoją i dziś wieczorem zakradniemy się do wsi Keiowehów.
Obaj traderzy zniknęli nam zwolna z oczu. Musieli jechać powoli ze względu na owe juczne zwierzęta. Przekonałem się później, jakiem to nieszczęściem dla nich się stało. Dowiedziałem się również, że wzięli od Keiowehów na zamianę rozmaite futerka. Ten, który mówił z nami, był właściwym handlarzem, a drugi tylko pomocnikiem. Ponieważ ich już nie było widać i nie mogli nas dostrzec, wróciliśmy do obozu tą samą drogą i staraliśmy się zatrzeć nasze ślady.
Dick Stone i Will Parker, bardzo zadowoleni z wyniku naszych zwiadów, ucieszyli się szczególnie tem, że ich kochany Sam miał się stosunkowo dobrze i że nie stracił humoru. Prosili nas, żebyśmy ich dziś wieczorem wzięli z sobą, ale Winnetou odmówił temi słowy:
— Niechaj moi biali bracia zostaną dziś jeszcze tutaj, gdyż tym razem jeszcze Sama nie zdołamy uwolnić. Może uda się nam to dopiero jutro, a wy będziecie przytem.
Kryjówkę mieliśmy dość dobrą, ale przypadek mógł jakiego Keioweha sprowadzić na brzeg, na którym rozłożyliśmy się obozem. To też Winnetou rozporządził:
— Znam wyspę, położoną trochę dalej w dół rzeki. Rosną na niej drzewa i krzaki, za którymi się ukryjemy. Tam nikt nie przyjdzie. Niechaj moi bracia przeniosą się ze mną na tę wyspę.
Opuściliśmy tedy obóz, pojechaliśmy w dół rzeki, dopóki nie zobaczyliśmy wyspy. Woda tu była głęboka i płynęła dość wartko, ale przedostaliśmy się na koniach wcale gładko. Pokazało się, że Winnetou miał słuszność, wyspa bowiem była wielka i na tyle zarosła, że użyczała dość bezpieczeństwa dla ludzi i koni.
Urządziłem sobie legowisko w zaroślach i ułożyłem się do snu, gdyż przewidywałem, że następnej nocy nie będzie można nawet pomyśleć o spaniu; nie dla braku czasu, lub sposobności, lecz z powodu wody.
Sam Hawkens znajdował się na małej wysepce, do której ja chciałem się podkraść, w tym celu więc trzeba było pójść do wody. Zresztą jeszcze przedtem, aby się dostać z Winnetou z naszej wyspy na brzeg rzeki, należało ją przepłynąć, przyczem musieliśmy się zupełnie przemoczyć. Była to już połowa grudnia, a woda zimna. Któżby mógł wtedy spać w przemokłem ubraniu?
Skoro się ściemniło, zbudzono nas, gdyż i Winnetou zasnął także. Czas był wyruszyć do wsi. Zdjęliśmy niekonieczne części odzieży i zostawiliśmy wszystko, co mieliśmy po kieszeniach. Z broni wzięliśmy tylko noże z sobą. Potem wskoczyliśmy w rzekę i przepłynęliśmy na prawy brzeg, gdyż idąc wzdłuż niego, mogliśmy się dostać nad Salt Fork. Szliśmy z godzinę tym brzegiem przeciw prądowi i dostaliśmy się na miejsce, gdzie Salt Fork uchodził do Red River. O kilkaset kroków dalej na lewo ujrzeliśmy ogniska wsi. Leżała na lewym brzegu, a my znajdowaliśmy się na prawym. Musieliśmy się więc przeprawić.
Uczyniliśmy to jednak nie zaraz, lecz trzymając się prawego brzegu, puściliśmy się wpierw wzdłuż całej wsi, leżącej po drugiej stronie. Słowo wieś nie posiada tu europejskiego znaczenia, nie określa kompleksu domów, otoczonych ogrodami i polami. Z ogrodów i pól nie było tu ani śladu, a mieszkania tworzyły teraz namioty z grubej skóry, podczas gdy w lecie mieszkają czerwoni zwykle w płóciennych.
Prawie przed każdym namiotem płonęło ognisko, przy którem siedzieli mieszkańcy, grzejąc się i spożywając wieczerzę. Największy namiot stał mniej więcej w środku wsi. Wejście do niego zdobiły włócznie, obwieszone piórami i szczególnego kształtu lekami. Przy ognisku siedział wódz Tangua z młodym, ośmnastoletnim może Indyaninem i dwoma chłopcami w wieku lat mniej więcej dwunastu i czternastu.
— Ci trzej, to jego synowie. — rzekł Winnetou. — Najstarszy jest ulubieńcem i zostanie kiedyś dzielnym wojownikiem. Biega tak szybko, że nazwano go Pida, co znaczy: jeleń.
Kobiety krzątały się pośród namiotów, ale u Indyan nie wolno żonom i córkom jeść razem z mężami i synami. One jadają później i muszą się zadowolić tem, co zostanie, zato zaś wykonują wszelkie, nawet najtrudniejsze, roboty.
Szukałem wyspy. Niebo i wszystkie gwiazdy zakryły gęste, ciężkie, chmury, tylko ogniska umożliwiały nam rozpoznanie trzech wysp, położonych w niewielkich odstępach przy brzegu.
— Na której może się Sam znajdować? — zapytałem Winnetou.
— Chcąc to wiedzieć, musi mój brat przypomnieć sobie słowa tradera — odrzekł Apacz.
— Mówił, że ta wyspa jest blizko brzegu. Pierwsza i trzecia leżą dalej ku nam, a więc będzie to druga, środkowa.
— Prawdopodobnie. Tu na prawo jest koniec wsi, gdzie w czwartym, lub piątym namiocie mieszka Santer. Teraz się rozdzielimy. Ja muszę pojmać Santera, mordercę mego ojca i siostry, a Sam jest więcej twoim towarzyszem, niż moim, dlatego ty go poszukaj.
— A gdzie się potem spotkamy?
— Tu, skąd się rozchodzimy.
— Jeśli się nie stanie nic nadzwyczajnego, będzie to możliwe, ale gdyby którego z nas spostrzeżono przypadkiem, to powstanie wielki zgiełk, musimy więc oznaczyć inne miejsce, bardziej od wsi oddalone.
— Przedsięwzięcie nasze wogóle niełatwe, a twoje zadanie jeszcze trudniejsze od mego, gdyż musisz płynąć ku wyspie i dozorcy mogą cię zauważyć. Ciebie więc łatwiej spostrzegą, niż mnie. Gdyby cię przytem schwytano, skoczę ci na pomoc. Jeśli jednak uda ci się ujść, to powrócisz do naszej wyspy, ale okrążając, żeby ukryć przed nimi kierunek ucieczki.
— To jutro rano ślady zobaczą!
— Nie, gdyż deszcz spadnie wkrótce i ślady zatrze.
— Dobrze! Gdyby tobie trafiło się nieszczęście, to ja cię odbiję.
— To się nie zdarzy, jeśli nie zajdzie jaki zły przypadek. Spojrzyj na drugą stronę! Przed piątą chatą nie pali się ognisko. Niewątpliwie należy ona do Santera, a on śpi w niej. Będzie więc łatwo zbadać, co z nim słychać.
Po tych słowach odszedł na prawo w dół rzeki, aby potem poza obrębem wsi przepłynąć na drugą stronę i podejść skrycie do namiotów.
Ja musiałem sobie począć inaczej. Namiot, do którego zdążałem, znajdował się w blasku ognisk, a to było niedobre. Nie mogłem się pokazać na powierzchni wody i musiałem dostać się na wyspę, nurkując. Drogą wprost było trudno, bo choć ufałem, że dopłynę pod wodą na drugą stronę, ale co byłoby, gdybym się tam przed strażnikiem wynurzył? Nie. Trzeba było najpierw dotrzeć do pierwszej wyspy, niezamieszkanej prawdopodobnie, a odległej o jakich dwieście metrów od drugiej, środkowej, do której właśnie zmierzałem. Przypuszczałem, że z tej pierwszej wyspy rozpatrzę się, jaki jest przystęp do drugiej i co się na niej dzieje.
Poszedłem kawałek w górę rzeki i jąłem patrzeć ku wyspie najpierwszej. Nie zauważyłem na niej żadnego ruchu, z czego wywnioskowałem, że prawdopodobnie niema na niej nikogo. Zsunąłem się więc zwolna do wody, zanurzyłem się i popłynąłem na drugą stronę. Przybyłem tam szczęśliwie i wynurzyłem najpierw tylko głowę po usta, aby zaczerpnąć powietrza. Byłem na górnym końcu wyspy i zobaczyłem stąd, że był jeszcze inny, lepszy sposób wykonania mego zadania, niż poprzednio myślałem.
Wyspa, przy której stałem teraz w wodzie, była oddalona także o dwadzieścia metrów od drugiego brzegu, gdzie był przywiązany cały szereg łodzi indyańskich, które mogły mi dać doskonałą osłonę. Zanurzyłem się więc znowu i podpłynąłem do pierwszej łodzi, a stąd do drugiej, trzeciej i tak dalej, dopóki pod szóstą nie zbliżyłem się do środkowej wyspy na tyle, że już objąłem ją okiem.
Leżała bliżej lądu od tamtych i pokryta była nizkiemi zaroślami, ponad które sterczały dwa drzewa. Jeńca i straży nie było widać. Już miałem się zanurzyć, by tam przepłynąć, gdy wtem usłyszałem na wysokim brzegu nad sobą jakiś hałas. Spojrzałem w górę. Z brzegu schodził Indyanin, Pida, syn wodza. Szczęściem szedł skośnie w dół rzeki ku kanoe, tak, że mnie nie widział. Wskoczył do czółna i powiosłował ku wyspie środkowej. Nie mogłem więc jeszcze teraz się przeprawić i musiałem zaczekać.
Wkrótce doleciały mnie głosy ludzi, rozmawiających po drugiej stronie. Poznałem wśród nich głos Sama. Chciałem podsłuchać, o czem mówiono, i podpłynąłem pod następne kanoe, których było tyle, że chyba każdy samoistny mieszkaniec posiadał jedno na własność. Wynurzywszy się, usłyszałem słowa syna wodza:
— Mój ojciec Tangua żąda tego!
— Ani mi się śni zdradzić! — odrzekł Sam.
— W takim razie będziesz musiał wycierpieć dziesięć razy straszniejsze męczarnie!
— Nie bądź śmieszny! Sam Hawkens i męczarnie, hi! hi! hi! Twój ojciec spróbował już raz mnie zamęczyć, tam nad Rio Pecos u Apaczów. Wiesz z jakim skutkiem?
— Ten pies, Old Shatterhand, zrobił z niego kalekę!
— Well! Podobnie stanie się tutaj. Nie boję się niczego!
— Jeśli to mówisz bez żartów, to obłąkanie zapanowało w twej głowie. Jesteś uwięziony i umknąć nie potrafisz. Pomyśl, że całe twe ciało obwiązane rzemieniami tak, iż nie możesz żadnym członkiem poruszyć!
— Tak, te więzy zawdzięczam zacnemu Santerowi i dobrze mi z tem zupełnie!
— Cierpisz ból, ja to wiem, ale się nie przyznajesz do tego. Nie tylko masz skrępowane ręce i nogi, ale nadto przywiązany jesteś do drzewa, a czterej wojownicy pilnują cię we dnie i w nocy. Jakże uciekniesz?
— To moja rzecz, kochany młodzieńcze! Na razie podoba mi się tutaj, zaczekaj więc, dopóki nie zechcę odejść; wtedy nie zatrzymacie mnie.
— Puścilibyśmy cię wolno, gdybyś nam wyjawił, dokąd on się uda.
— Ja tego nie zrobię. Rozumiem już wszystko. Zacny Santer opowiedział mi tę historyę, by mnie nastraszyć, ale tem nic nie wskórał. Pojechaliście pod Nugget-tsil, aby pojmać Winnetou i Old Shatterhanda. Śmieszne! Pochwycić Old Shatterhanda, mojego ucznia, hi! hi! hi!
— Ale ty, jego nauczyciel, wpadłeś jednak w nasze ręce!
— To tylko dla rozrywki. Chciałem być u was przez kilka dni, bo was kocham, jeśli się nie mylę. Jeździliście nadaremnie, a teraz wam się wydaje, że Winnetou z Old Shatterhandem pobiegną za wami. Pierwszy raz słyszę taką niedorzeczność! Dziś widzicie, żeście się przeliczyli. Apacze nie przyszli, a wy nie wiecie, gdzie się znajdują i ja mam dopiero wam powiedzieć, dokąd pojechał Old Shatterhand. Myślicie, że ja to muszę wiedzieć? Zresztą powiem ci otwarcie, że wiem.
— No, dokąd?
— Pshaw! Dowiesz się wkrótce i bezemnie, gdyż...
Tu przestał, ponieważ zastanowiły go głośne okrzyki, które się teraz podniosły. Słów, które krzyczano, nie rozumiałem niestety, ale brzmiały tak, jak kiedy u nas wołają za zbiegiem: „trzymajcie go, zatrzymajcie!“ Przy tem powtarzali z rykiem imię Winnetou.
— Słyszysz ich, gdzie są! — zawołał Hawkens z tryumfem. — Gdzie Winnetou, tam i Old Shatterhand. Oni tu są, oni tu są!
We wsi zwiększył się ryk, jak również odgłos kroków biegnących Indyan. Spostrzegli Winnetou, ale nie pochwycili go jeszcze. To pokrzyżowało moje rachuby. Widziałem, jak syn wodza wyprostował się na wyspie i patrzył na brzeg. Następnie wskoczył do swego kanoe i zawołał na czterech dozorców:
— Weźcie strzelby do rąk i zabijcie każdą bladą twarz, gdyby się pokazała, by uwolnić jeńca!
Potem powiosłował ku brzegowi. Chciałem o ile możności oswobodzić Sama jeszcze dziś, ale to nie dało się na razie uskutecznić. Gdybym się był nawet odważył, jakkolwiek uzbrojony tylko w nóż, rzucić się na czterech czerwonoskórych, pociągnęłoby to za sobą natychmiast śmierć Sama, gdyż strażnicy, posłuszni rozkazowi Pidy, zamordowaliby jeńca.
Wtem przyszła mi do głowy pewna myśl, jeszcze zanim Pida zdołał dotrzeć do brzegu. Był to ulubiony syn wodza. Gdybym go dostał w swe ręce, mogłem go potem wymienić na Sama. Był to plan wprost szalony, ale na to nie zważałem w tej chwili. Chodziło tylko o to, żeby młodego wodza pochwycić niepostrzeżenie.
Jeden rzut oka przekonał mnie, że położenie moje było korzystne. Winnetou biegł ku Red River, a zatem w lewo, podczas gdy nasz obóz znajdował się na wyspie na prawo. Postąpił sobie chytry Apacz mądrze, gdyż w ten sposób wyprowadził w pole swych prześladowców. Za uciekającym brzmiały wrzaski ścigających go czerwonoskórców i w tamtą stronę, w którą on uciekał, zwrócili twarze dozorcy Sama. Oni byli obróceni do mnie plecyma, a zresztą nie było w pobliżu nikogo.
Syn Tanguy dostał się kanoem do brzegu, chciał je przywiązać i pośpieszyć tam, gdzie go wrzaski Keiowehów wołały. Pochylił się, a w tej chwili ja wynurzyłem się z wody tuż przed nim i jednem uderzeniem pięści rozciągnąłem go na ziemi. Wrzuciłem go do czółna, potem sam w nie skoczyłem i powiosłowałem w górę rzeki przy samym brzegu. Szalony pomysł udał się stosunkowo łatwo. Ze wsi nikt mnie nie widział, a dozorcy patrzyli jeszcze ciągle w przeciwnym kierunku.
Zabrałem się z całej siły do roboty, ażeby jak najrychlej wydostać się za obręb wsi. Potem, kiedy nie dosięgał mnie już blask jej ognisk, przepłynąłem na prawy brzeg Salt Forku, gdzie zemdlonego Indyanina położyłem na trawie. Następnie odciąłem rzemień, służący do przywiązywania łodzi, aby nim skrępować pojmanego i pchnąłem łódź w dół rzeki, żeby mnie nie zdradziła. Związawszy silnie ręce Pidy, wziąłem go na barki i ruszyłem ku naszej wyspie z powrotem.
Była to praca nie lada. Nie z tej przyczyny, żeby był dla mnie za ciężki, lecz dla tego, że przyszedłszy do siebie, nie chciał ze mną iść dobrowolnie. Musiałem mu kilkakrotnie nożem zagrozić. Broń jego odebrałem mu oczywiście.
— Ktoś ty? — zapytał w końcu z wściekłością. — Parszywa blada twarz, którą mój ojciec Tangua schwyta już jutro i zniszczy.
— Twój ojciec nie dostanie mnie; on wcale chodzić nie może. — odparłem.
— Ale ma niezliczonych wojowników, których wyśle za mną!
— Śmieję się z waszych wojowników, każdego z nich może łatwo spotkać to, co twojego ojca, gdy ośmieli się ze mną walczyć.
— Uff! Ty z nim walczyłeś?
— Tak.
— Gdzie?
— Tam, gdzie padł, gdy mu posłałem jedną kulę w oba kolana równocześnie.
— Uff, uff! Więc ty jesteś Old Shatterhand? — zapytał przerażony.
— Jak możesz o to dopiero pytać! Któż oprócz mnie i Winnetou odważyłby się wejść w sam środek waszej wsi i zabrać stamtąd syna wodza?
— Uff! Umrę więc, ale wy nie usłyszycie z ust moich ani jednego głosu boleści.
— Nie zabijemy ciebie. Nie jesteśmy takimi mordercami, jak wy. Jeśli twój ojciec wyda nam obie blade twarze, to puścimy cię wolno.
— Santera i Hawkensa?
— Tak.
— On ich wyda, bo syn więcej dlań wart, niźli dziesięć razy po dziesięciu Hawkensów, a na Santera wcale zważać nie będzie.
Od tej chwili nie wzbraniał się już iść ze mną. Przepowiednia Winnetou się sprawdziła, gdyż deszcz zaczął padać i to tak obficie, że nie podobna było znaleźć na brzegu miejsca przeciwległego do wyspy. Wyszukałem więc dość gęsto liśćmi pokryte drzewo, aby pod niem zaczekać, dopóki deszcz nie ustanie, albo do rana.
Była to nudna próba cierpliwości. Deszcz nie ustawał a dzień nie nadchodził. Pocieszałem się jedynie tem, że już nie przemoknę bardziej, niż przemokłem, ale wilgoć ta była tak zimna, że wstawałem kilkakrotnie, aby się rozgrzać wolną gimnastyką. Żal mi było młodego wodza, zmuszonego leżeć tak cicho, lecz on był o wiele więcej zahartowany podówczas odemnie.
Nareszcie spełniły się oba moje życzenia; deszcz ustał, a dzień zaszarzał, tylko gęsta ciężka mgła zawisła dokoła. Mimoto odnalazłem bez trudu miejsce na brzegu, którego w nocy szukałem. Zawołałem głośno: hallo!
— Hallo! — odpowiedział natychmiast Winnetou. — Czy to brat Old Shatterhand?
— Tak.
— To chodź! Czemu wołasz? To niebezpieczne!
— Mam jeńca. Przyślij kilku dobrych pływaków i rzemienie!
— Płynę sam.
Jakże się ucieszyłem, że nie wpadł w ręce Keiowehów! Niebawem ujrzałem głowę jego we mgle nad wodą. Wszedłszy na brzeg i ujrzawszy Indyanina, rzekł zdumiony:
— Uff! Pida, syn wodza! Gdzie go mój brat pochwycił?
— Na brzegu, niedaleko od wyspy Hawkensa.
— A Hawkensa widziałeś?
— Nie, lecz słyszałem jak mówił z „Jeleniem“. Byłbym się może do niego dostał i nawet uwolnił, ale wtem ciebie odkryto i musiałem umykać.
— To zdarzył się nieszczęśliwy przypadek nie z mojej winy. Dotarłem był prawie do namiotu Santera, gdy w tem ukazało się kilku Keiowehów, przechodzących tamtędy. Nie mogłem się zerwać i stoczyłem się na bok. Oni stanęli, a w czasie rozmowy rzucił jeden z nich wzrokiem w tę stronę, a wtedy ruszyli ku mnie. Wobec tego musiałem oczywiście wstać i uciekać. Blask ognisk oświecił moją postać i poznali mnie. Umykałem w górę zamiast w dół rzeki, aby ich wywieść w pole, przepłynąłem przez rzekę i uszedłem, ale Santera oczywiście nie widziałem.
— Zobaczysz go niebawem, gdyż ten młody wojownik zgodził się na wymianę siebie za Santera i Sama Hawkensa, a pewien jestem, że wódz zgodzi się na to.
— Uff! To dobrze, to bardzo dobrze! Mój brat Shatterhand postąpił odważnie, nawet zuchwale, biorąc Pidę do niewoli, ale to było dla nas najlepsze.
Mówiąc, że wnet zobaczy Santera, nie przypuszczałem, że się to stanie o wiele prędzej, niż sobie wyobrażałem. Przywiązaliśmy jeńca tak między sobą, że barki jego dotykały naszych, a chociaż miał ręce skrępowane, mimoto głowa musiała zostać ponad wodą. Tylko nogami mógł nam pomagać w pływaniu. Potem weszliśmy w rzekę. Pida nie stawiał oporu, lecz, gdy straciliśmy grunt pod stopami, zaczął w tem samem tempie silnie odbijać się nogami.
Mgła tak gęsta leżała na wodzie, że nie było widać na sześć długości człowieka, ale za to słyszy się we mgle lepiej. Byliśmy już niedaleko od brzegu, kiedy Winnetou się odezwał.
— Cicho, coś usłyszałem.
— Co?
— Coś jakby plusk wioseł, zanurzanych w wodę powyżej nas.
— To zatrzymajmy się.
— Tak; słuchaj!
Poruszaliśmy się tylko o tyle, ile było potrzeba do utrzymania się na wodzie, nie wywołując żadnego szmeru. Tak, Winnetou miał słuszność. Ktoś wiosłował z prądem wody. Było mu widocznie bardzo pilno, gdyż mimo spadu, jaki rzeka tu miała, używał wioseł.
Zbliżał się szybko. Czy należało nam pokazać się, czy też nie? Mógł to być nieprzyjacielski wywiadowca, ale z drugiej strony nie bez znaczenia było dla nas przekonać się, kto to był. Spojrzałem pytająco na Winnetou, a on zrozumiał mnie i odpowiedział:
— Nie wracać! Chcę wiedzieć, kto płynie! Nie zobaczy nas, bo leżymy całkiem cicho na wodzie.
Można się było spodziewać, że nas nie dostrzeże, gdyż wystawały tylko głowy nasze nad wodą. Nie odpłynęliśmy więc z powrotem. Pida był taksamo zaciekawiony, jak my. Mógł wprawdzie nas zdradzić, lecz nie zrobił tego, bo pewny był uwolnienia.
Uderzenia wioseł zbliżały się i z mgły wychyliła się łódź indyańska. Siedział w niej... kto? Postanowiliśmy cicho się zachować, ale Winnetou skoro tylko zobaczył siedzącego w łodzi, wydał donośny okrzyk:
— Santer!... Ucieka!
Mój, zwykle bardzo spokojny, przyjaciel tak się podniecił widokiem swego śmiertelnego wroga, że uderzył gwałtownie rękami i nogami, aby się dostać do kanoe, ale powstrzymało go to, że był przywiązany do mnie i do Pidy.
— Uff! Ja muszę popłynąć do niego... muszę go mieć! — zawołał i odciął nożem rzemień, wiążący go z Pidą.
Santer usłyszał rzeczywiście okrzyk Winnetou; zwrócił w tej chwili wzrok ku nam i zobaczył nas.
— Thousand devils! — krzyknął przerażony. — Toż tu są oni...
I zatrzymał się. Wyraz przestrachu znikł z jego oblicza i ustąpił miejsca złośliwej radości. Zrozumiał nasze położenie, wrzucił wiosło do czółna, pochwycił strzelbę, wymierzył do nas i zawołał:
— Wy psy, to wasza ostatnia wycieczka wodna!
Wypalił na szczęście w chwili, kiedy Winnetou się od nas uwolnił i w gwałtownych skokach sadził ku łodzi, a my doznaliśmy przez to szarpnięcia, które oddaliło nas od punktu, w który Santer wymierzył. Kula więc nie dosięgła nas.
Winnetou nie płynął teraz właściwie, lecz skakał wprost po wodzie. Wziął nóż między zęby i leciał ku wrogowi w długich podskokach, jak kamień, odbijający się od wody przy tak zwanem „puszczaniu kaczek“. Santer miał jeszcze kulę w drugiej lufie, wycelował do Apacza i zawołał szyderczo:
— Chodź tu, przeklęta czerwona skóro! Wyślę cię do wszystkich dyabłów!
Zdawało mu się, że się z Indyaninem prędko załatwi, że wystarczy mu pociągnąć za cyngiel, ale pomylił się, gdyż Winnetou zamierzył się natychmiast, aby się wychylić pod łodzią i przewrócić ją. Gdyby to nastąpiło, na nicby się nie przydała strzelba Santerowi, wpadającemu do wody i byłoby przyszło do mocowania się, w którem Indyanin, jako zręczniejszy, musiałby zostać zwycięzcą. Morderca Inczu-czuny i Nszo-czi poznał to, odłożył strzelbę czemprędzej i pochwycił za wiosło. Był to dla niego już największy czas, gdyż zaledwie je zdołał w ruch wprawić, wynurzył się Winnetou w tem miejscu, w którem łódź była przed chwilą. Santer już zaniechał strzału, usunął się kilku silnymi ruchami wioseł z niebezpiecznego pobliża zawziętego wroga i krzyknął:
— Widzisz psie, że mnie nie schwytasz? Kule zachowam do następnego widzenia!
Winnetou wytężył wszystkie siły, aby go jednak dosięgnąć, ale napróźno. Żaden pływak, choćby nawet szampion światowy, nie dopędzi łodzi, popychanej wiosłami po rwącej wodzie.
To wszystko rozegrało się prawie w jednej minucie, a mimoto, zaledwie Santer zniknął we mgle, ukazało się kilku Apaczów, którzy usłyszawszy głośne okrzyki i wystrzał, natychmiast skoczyli z wyspy do wody. Zawołałem ich do siebie, żeby mi pomogli Pidę zanieść na wyspę. Znalazłszy się na niej, kazałem Keioweha od siebie odwiązać. Wtem zwrócił się Winnetou do swoich ludzi ze słowami:
— Niechaj moi czerwoni bracia przygotują się prędko! Santer popłynął właśnie rzeką na czółnie i musimy ruszyć za nim.
Był tak rozdrażniony, jakim nie widziałem go nigdy przedtem.
— Musimy za nim wyruszyć, tak musimy — potwierdziłem ja. — Ale co się stanie z Samem Hawkensem i naszymi dwoma jeńcami?
— Tobie ich pozostawiam. — odpowiedział.
— Więc ja mam tutaj pozostać?
— Tak. Ja muszę pochwycić Santera, mordercę mojego ojca i siostry, ale ty masz obowiązek wyswobodzić Sama Hawkensa, jako swego towarzysza; musimy się więc rozłączyć.
— Na jak długo?
Namyślał się przez kilka chwil i rzekł:
— Kiedy się zobaczymy, tego na razie nie wiem. Życzenia i wola człowieka podlegają Wielkiemu Duchowi. Sądziłem, że dłużej będę z moim bratem Old Shatterhandem, lecz Manitou przemówił nagle przeciwko temu. Chce, żeby się stało inaczej. Czy wiesz, dlaczego Santer umknął?
— Wyobrażam sobie. Nie wpadliśmy w nastawioną na nas łapkę, a nawet wczoraj wieczorem zobaczono cię we wsi. Wiedzą więc Keiowehowie, że tu jesteśmy i nie spoczniemy, dopóki nie pochwycimy Santera i nie uwolnimy Hawkensa. Wobec tego opanowała Santera trwoga i zabrał się, jak mógł najprędzej.
— Tak, ale może być jeszcze inaczej. Syn wodza zniknął, a Keiowehowie łączą to oczywiście z naszem ukazaniem się tutaj; przypuszczają, że dostał się w nasze ręce. Tangua się tem rozłościł, zwrócił swój gniew przeciwko Santerowi, który wszystkiemu zawinił i wypędził go ze wsi.
— I to podobne do prawdy. Santer widocznie posłyszał, że Keiowehowie go bronić nie będą.
— A dla czego obrał drogę wodną i wyrzekł się swojego konia?
— Ze strachu przed nami. Bał się spotkać z nami, a gdyby nawet do tego nie doszło, odnaleźlibyśmy trop jego i ruszylibyśmy za nim w pogoń. Dla tego umknął kanoem, które zamieniał pewnie za konia. Nie domyślał się oczywiście, że jesteśmy tutaj na wyspie i że właśnie dzięki jego ostrożności dowiemy się o jego ucieczce. Ujrzawszy nas, nie wątpi, że go będziemy ścigali i będzie dzielnie wiosłował, aby szybko naprzód pędzić. Czy sądzisz, że go dościgniecie na koniach?
— To trudne, ale możliwe. Musimy przecinać zakręty rzeki.
— To właśnie byłoby błędem. Zwracam uwagę na to mego brata Winnetou.
— Dlaczego?
— Bo Santerowi może przyjść na myśl opuścić rzekę i lądem dalej uciekać z większą pewnością, że wam ujdzie. Ponieważ nie wiecie, po której stronie wyjdzie z wody, musicie się podzielić i jechać wzdłuż obu brzegów Red River.
— Mój brat ma słuszność. Uczynimy wedle jego wskazówki.
— Trzeba przy tem bardzo uważać, żeby nie przeoczyć miejsca, na którem on wyląduje, a to wam dużo czasu zabierze. Nie możecie także przecinać zakrętów rzeki, gdyż co dla jednej strony jest wklęsłością, to dla drugiej wypukłością i gdy jeden oddział przecinałby łuk, drugi okrążałby na drugim brzegu tem dalej i rozeszlibyście się z tego powodu.
— Jest tak, jak mówi mój brat, pojedziemy tedy wzdłuż wszystkich zakrętów rzeki. Szkoda nam więc teraz każdej minuty!
— Jakże chętnie przyłączyłbym się do was, ale uwolnić Hawkensa jest naprawdę moim obowiązkiem; nie mogę go opuścić.
— Nie zażądam nigdy od ciebie niczego, co byłoby przeciwko twej powinności. Tobie z nami jechać nie wolno. Ale jeśli Wielki Duch tak sprawami pokieruje, zobaczymy się za kilka dni.
— Gdzie?
— Odjeżdżając stąd, zwróć się ku połączeniu się tej rzeki z Rio Bosco de Natchitoches. Tam, gdzie obie rzeki zaczynają bieg wspólny, po ich lewym brzegu, czekać będzie jeden z moich wojowników, jeżeli spotkanie będzie możebne.
— A jeżeli nie zastanę tam żadnego?
— W takim razie będzie to znakiem, że jeszcze ścigam Santera, że nie wiem, dokąd umknie i nie mogę ci oznaczyć, gdzie mnie masz szukać. Potem udasz się ze swojemi trzema towarzyszami do St. Louis, do bladych twarzy, które chcą budować drogę dla ognistego konia. Ale proszę cię, żebyś do nas powrócił, skoro tylko dobry Manitou ci na to pozwoli. Chętnie cię zawsze przyjmą w pueblu nad Rio Pecos, a gdyby mnie tam nie było, dowiesz się, gdzie mnie można znaleźć.
Podczas naszej rozmowy przygotowali się Apacze do drogi. Winnetou podał rękę Dickowi i Stone’owi na pożegnanie, a następnie znów przystąpił do mnie.
— Mój brat wie, — rzekł — jak radowały się nasze serca, kiedy ruszaliśmy w drogę z nad Rio Pecos; zaskoczyła na niej śmierć Inczu-czunę i Nszo-czi. Jeśli kiedy nas odwiedzisz, nie usłyszysz już głosu najpiękniejszej córy Apaczów, która zamiast do miast bladych twarzy odeszła w krainę zmarłych. Teraz pędzi mnie zemsta od ciebie, ale ciebie miłość przyprowadzi do nas. Pragnę bardzo, żebym ci mógł zostawić wiadomość nad Rio Bosco, gdyby to jednak nie nastąpiło, nie baw zbyt długo w miastach Wschodu, lecz przyjeżdżaj do mnie jak najrychlej. Wiesz, kogo mi masz zastąpić. Czy przyrzekasz mi wnet powrócić, mój kochany, drogi bracie Szarlih?
— Przyrzekam. — odpowiedziałem — Serce moje pójdzie za tobą, kochany bracie Winnetou. Tobie także wiadomo, co obiecałem umierającemu Kleki-petrze. Słowa danego muszę dotrzymać.
— Niechaj więc dobry Manitou kieruje wszystkimi twymi krokami i osłania cię na wszystkich drogach. Howgh!
Uścisnął mnie i ucałował, wydał swym ludziom krótki rozkaz i wsiadł na konia, by wjechać w wodę. Skutkiem tego rozkazu podzielili się Apacze i jeden oddział przepłynął na prawy, a drugi na lewy brzeg rzeki. Patrzyłem za moim Winnetou, dopóki nie zniknął w mgle. Zdawało mi się, że tracę część mojej własnej istoty, a jemu równie ciężko przyszło się rozstać.
Stone i Parker zauważyli moje rozrzewnienie,a pierwszy z nich rzekł swoim prostym, serdecznym, sposobem:
— Nie bierzcie sobie tego tak do serca, sir! Złapiemy znów niebawem Apaczów. Pojedziemy za nimi, skoro tylko Sam będzie wolny. Nie będziemy zwlekali z wymianą jeńców. Jak myślicie to zrobić?
— Powiedzcie mi wy najpierw swe zdanie, kochany Dicku. Jesteście doświadczeńszy odemnie.
Westman pogładził brodę, bo mu pochlebiła ta pochwała i oświadczył:
— Za najprostsze uważam posłać pojmanego Keioweha zaraz do Tanguy i donieść mu, gdzie się syn jego znajduje i pod jakim warunkiem puścimy go wolno. Cóż ty na to, stary Willu?
— Hm! — mruknął Parker. — Jeszcze nigdy nie miałeś tak głupiej myśli, jak teraz właśnie.
— Głupiej! Ja? Do pioruna! Jak to głupiej?
— Jeśli wyjawimy, gdzie stoimy, wyśle Tangua swoich ludzi, którzy odbiorą nam Pidę, nie dając w zamian Hawkensa. Ja zrobiłbym inaczej.
— Jak?
— Pojedziemy z wyspy dobry kawał w głąb preryi, gdzie będziemy mieli wolną okolicę, którą swobodnie obejmiemy okiem. Potem poślemy Keioweha i postawimy za warunek, żeby przyszło tylko dwa, a nie więcej wojowników, którzy przyprowadzą nam Sama, a wezmą sobie Pidę. Gdyby ich nadeszło więcej, by nas pokonać, to ich zobaczymy zdaleka i zabezpieczymy się przed nimi zawczasu.
— Jabym radził postarać się o większą pewność i nie wysyłać żadnego posłańca — zauważyłem ja.
— Żadnego? Jakże Tangua się dowie, że jego syn...
— On się dowie.
— Od kogo?
— Odemnie.
— Od was? Czy sami udacie się do wsi?
— Tak.
— Dajcie temu pokój, sir! To niebezpieczne. Zatrzymanoby was natychmiast.
— Wątpię.
— Całkiem pewnie, całkiem pewnie!
— W takim razie Pida byłby zgubiony. Nie widzę potrzeby posyłać jednego z jeńców i tracić w ten sposób jednego zakładnika.
— To zaiste słuszne. Ale dlaczego właśnie wy macie iść do wsi? Ja mogę także to zrobić.
— Wierzę bardzo, że nie brak wam do tego odwagi, sądzę jednak, że będzie lepiej, jeśli ja pomówię z Tanguą.
— Zważcie przecież, jaki na was wściekły! Skoro mnie ujrzy, zgodzi się prędzej na każdy warunek, niżeli w złości, która go opanuje na wasz widok.
— Dla tego właśnie chcę sam z nim prowadzić układy. Niech się złości, że śmiem się przed nim pojawić, ale nic mi nie będzie mógł zaszkodzić. Jeśli wyślę kogo innego, pomyśli, że się go boję, a ja pragnę uniknąć podobnego podejrzenia.
— Więc róbcie, co chcecie, sir! Gdzie zaczekamy tymczasem? Tu na wyspie, czy też wyszukamy lepsze jakie miejsce?
— Niema lepszego.
— Well! Ale biada naszym jeńcom, jeśli się wam we wsi co stanie! Postąpilibyśmy z nimi bez pardonu. Kiedy wyruszycie?
— Dzisiaj wieczorem.
— Dopiero? Czy to nie zapóźno? Jeśli dobrze pójdzie, możemy uporać się do południa z wymianą i ruszyć za Winnetou.
— A Keiowehowie za nami i wybiją nas.
— Sądzicie?
— Tak. Tangua chętnie wyda nam Sama za syna, ale odzyskawszy go, poruszy wszystko, aby zemścić się na nas. Dla tego wymiana musi nastąpić wieczorem, poczem odjedziemy, aby się w nocy oddalić, zanim nas zaczną ścigać. Zaczekać do wieczora dlatego jeszcze warto, że do tego czasu wzmoże się obawa wodza o syna. To go podatniejszym uczyni.
— To prawda, ale jeśli nas tu przedtem spostrzegą, mr. Shatterhand?
— To także nic złego.
— Będą oczywiście Pidy szukali i przyjdą może na wyspę!
— Na wyspę nie, ale my zobaczymy ich na brzegu. Zauważą tam pewnie ślady Winnetou i pomyślą, że odjechaliśmy z Pidą. To jeszcze bardziej przerazi Tanguę. Słuchajcie no!
Zabrzmiały głosy ludzkie. Mgła się zaczęła podnosić, odsłaniając brzegi, na których stało kilku Keiowehów i udzielało sobie wzajem opinii o śladach kopyt, zauważonych właśnie; potem zniknęli, nie rzuciwszy okiem na wyspę.
— Oddalili się; było im widocznie bardzo pilno — rzekł Dick Stone.
— Udali się pewnie do wsi, aby Tangui donieść o tropie. Wyśle on natychmiast oddział jeźdźców za tym tropem.
Przepowiednia ta ziściła się w niespełna dwie godziny. Po drugiej stronie ukazała się gromada jeźdźców i ruszyła śladami. Oto, żeby ci Keiowehowie doścignęli Winnetou, nie było wcale obawy, gdyż ten niewątpliwie rozwinął przynajmniej taką samą szybkość jak oni.
Rozumie się samo przez się, że rozmowę prowadziliśmy z sobą pocichu, by jeńcy jej nie usłyszeli. Oni też nie wiedzieli, co się działo na drugim brzegu gdyż leżeli skrępowani w trawie za zaroślami.
Przed południem sprawiło nam słońce tę radość, że zaczęło ciepło na nas świecić, a to wysuszyło nie tylko nasze obozowisko, lecz i nas samych i zwiększyło przyjemność odpoczynku, którego używaliśmy, mając czekać do wieczora.
Wkrótce po południu ujrzeliśmy jakiś przedmiot, płynący do nas ku wyspie i zatrzymany potem przez nadbrzeżne zarośla. Było to kanoe, w którem leżało wiosło; rzemień, którym właściciel przywiązywał je zwykle do brzegu, był odcięty. Poznałem łódź, na której uwiozłem Pidę. Woda popędziła ją ze Salt Forku do Red River i dlatego tylko dostała się ona do wyspy tak późno, że po drodze zapewne gdzieś się zatrzymała. Ta łódź bardzo mi była na rękę, wciągnąłem ją więc na wyspę, aby się wieczorem posłużyć nią i nie przemoknąć znowu podczas przeprawy przez rzekę.
O zmroku zepchnąłem znowu łódź w wodę i powiosłowałem w górę rzeki. Stone i Parker odprowadzili mnie, życząc powodzenia. Powiedziałem im, że wtedy dopiero byłby powód do obaw, gdybym do rana nie powrócił.
Płynąć przeciw prądowi było bardzo trudno, dlatego dopiero w godzinę skręciłem z Red River do Salt Forku. W pobliżu wsi przybiłem do brzegu i przywiązałem kanoe do drzewa rzemieniem, w który zaopatrzyliśmy je przedtem.
Zobaczyłem znowu tak samo jak wczoraj płonące ogniska, mężczyzn, przy nich siedzących, oraz krzątające się tam i sam kobiety. Sądziłem, że wieś będzie dziś pilnie strzeżona, ale tego nie zastałem. Keiowehowie znaleźli ślady Apaczów, wysłali za nimi wojowników i zdawało im się, że są bezpieczni.
Tangua siedział dzisiaj także przed namiotem, lecz w towarzystwie tylko dwu młodszych synów. Ze spuszczoną głową wpatrywał się posępnie w ogień. Znajdowałem się dzisiaj na lewym brzegu Salt Forku, na którym też wieś leżała. Zacząłem się skradać od rzeki pod kątem prostym poza namioty, dopóki nie zobaczyłem przed sobą namiotu wodza. Miałem szczęście, gdyż w pobliżu nie było nikogo, ktoby mnie mógł zauważyć. Położywszy się na ziemi, poczołgałem się ku tylnej ścianie namiotu. Tam usłyszałem nizki, monotonny śpiew skargi: to wódz opłakiwał w ten indyański sposób stratę ulubionego syna. Posunąłem się dalej ku drugiej stronie namiotu, podniosłem się i stanąłem nagle tuż obok Tanguy.
— Dlaczego Tangua śpiewa głosem skargi? — zapytałem. — Dzielny wojownik nie skarży się. Jęki przystają tylko starym kobietom.
Niepodobna opisać, jak go moje ukazanie się przeraziło; chciał mówić, lecz nie zdołał ani słowa z siebie wydobyć. Chciał się zerwać, ale musiał zostać na ziemi z powodu uszkodzonych kolan. Wytrzeszczył na mnie szeroko rozwarte oczy, jakby na widmo i wyjąkał:
— Old... Old... Shat... Shat... uff, uff, uff! Skąd przychodzisz... jak jesteś... gdzie... Jesteście jeszcze tutaj? Nie odeszliście?
— Jestem jeszcze, jak widzisz. Przybyłem, gdyż mam z tobą pomówić.
— Old Shatterhand! — wypowiedział nareszcie całe moje nazwisko.
Usłyszawszy to obaj chłopcy, uciekli.
— Old Shatterhand! — powtórzył raz jeszcze pod wpływem trwogi, poczem twarz jego przybrała wyraz wściekłości. Naraz krzyknął coś, zwróciwszy się do innych namiotów. Nie rozumiałem tego, bo użył swego narzecza, lecz było w tem moje imię.
W chwilę potem zabrzmiało w całej wsi wycie, że mi się wydało, iż ziemia drży pod memi nogami. Ilu tylko było wojowników, tylu przybiegło do nas z podniesioną bronią. Na to ja dobyłem noża i wrzasnąłem Tagui do ucha:
— Czy Pida ma być przebity? On mnie tutaj do ciebie przysyła.
Zrozumiał moje słowa pomimo wycia i podniósł rękę. Ten ruch wystarczył, aby sprowadzić ciszę, ale Keiowehowie nas otoczyli. Spojrzenia, któremi mnie poprostu pożerali, dowodziły, że nie puściliby mnie żywcem stąd, gdyby o to chodziło. Usiadłem spokojnie obok Tanguy, popatrzyłem mu zimno w zdumione mą zuchwałością oblicze i rzekłem:
— Między mną i Tanguą panuje nieprzyjaźń na śmierć i życie. Nie jestem temu winien, ale też nic nie mam przeciwko temu. Wszystko mi jedno, czy z moimi przyjaciółmi zgubię jednego z jego wojowników, czy całe plemię. Czy go się boję, niech wywnioskuje z tego, że przyszedłem w sam środek jego wsi, by z nim pomówić. Załatwijmy to krótko: Pida znajduje się w naszym ręku i powieszą go na drzewie, jeśli ja o czasie oznaczonym nie wrócę.
Ani jedno słowo, ani jeden ruch nie zdradziły wrażenia moich słów na stojących dokoła czerwonoskórych, z których wielu poznałem. Oczy wodza iskrzyły się z wściekłości o to, że mi nie mógł nic zrobić, nie narażając życia swojego syna. Zgrzytając zębami wykrztusił tylko pytanie:
— Jak... jak... dostał się w wasze ręce?
— Byłem wczoraj tam na wyspie, kiedy rozmawiał z Samem, powaliłem go i zabrałem z sobą.
— Uff! Old Shatterhand jest ulubieńcem złego ducha, który go znowu obronił. Gdzie trzymacie mego syna?
— W miejscu bezpiecznem, o którem się teraz nie dowiesz! On sam ci to potem powie. Z tych moich ostatnich słów poznasz, że nie zamierzam Pidy zabić. Mamy u siebie jeszcze jednego Keioweha, wziętego do niewoli; wyciągnąłem go z kolczastych zarośli, w których nas podsłuchiwał. Będzie wolny razem z twoim synem, jeśli nam wydasz w zamian Sama Hawkensa.
— Uff! Dostaniesz go, tylko przyprowadź wpierw Pidę i wojownika Keiowehów!
— Przyprowadzić? Ani mi się śni! Znam Tanguę z tego, że mu ufać nie można. Oddaję dwu za jednego, a więc nadzwyczaj tanio i zachowuję się względem was bardzo dobrotliwie. Muszę od was za to zażądać, żebyście zaniechali wszelkich podstępów.
— Udowodnij mi wpierw, że Pida oczywiście u was się znajduje!
— Udowodnić? A tobie co? Ja to powiadam, a więc to prawda. Old Shatterhand to nie Tangua. Pozwól mi zobaczyć Sama Hawkensa! Już go zapewne na wyspie niema, bo niewątpliwie boicie się, że tam już nie jest bezpieczny. Muszę się z nim porozumieć.
— O czem chcesz z nim mówić?
— Chcę dowiedzieć się z własnych ust jego, jak mu się u was powodziło. Od tego będzie zależało to, co potem nastąpi.
— Muszę pierwej w tej sprawie zapytać o zdanie najstarszych wojowników. Oddal się do najbliższego namiotu, a potem usłyszysz, co postanowiliśmy.
— Dobrze! Ale nie ociągajcie się, gdyż, jeśli mnie zatrzymacie poza oznaczony czas, to Pidę powieszą.
Ten rodzaj śmierci jest dla czerwonego najhaniebniejszy. Można sobie wyobrazić wściekłość Tanguy! Podszedłem do najbliższego namiotu i usiadłem na ziemi, otoczony tak samo, jak przedtem, wojownikami. Tangua powołał swoich starszych wojowników do siebie i zaczął się z nimi naradzać. W każdej parze zwróconych na mnie oczu gorzał ogień, który tylko ze względu na Pidę nie stał się dla mnie zgubnym. Przytem zauważyłem oczywiście, że moja nieustraszoność imponowała Keiowehom nadzwyczajnie.
Po jakimś czasie wyprawił wódz jednego z wojowników, który zniknął w namiocie i wyprowadził zeń małego Sama. Zerwałem się i podbiegłem ku niemu. Ujrzawszy mnie, zawołał z radosnym tryumfem:
— Heigh-day, Old Shatterhand! Powiedziałem, że bezwarunkowo przyjdzie! Sprzykrzyło się wam bez starego Sama? Prawda?
Wyciągnął do mnie skrępowane ręce, aby się ze mną przywitać.
— Tak — odrzekłem — Greenhorn przyszedł, by wam dać świadectwo na to, że jesteście największym mistrzem w podchodzeniu. Na to bowiem złożyliście świetne dowody. Choćby wam pół dnia gadać, gdzie macie iść, wy zawsze pogonicie w przeciwną stronę.
— Na wyrzuty będzie czas później, mój ukochany sir, teraz powiedzcie mi lepiej, czy moja Mary jeszcze istnieje.
— Jest u nas.
— A Liddy?
— Pukawka? Ocaliliśmy ją także.
— W takim razie wszystko dobrze, jeśli się nie mylę. Chodźcie, starajmy się stąd zabrać. Tu trochę nudno.
— Cierpliwości, cierpliwości, kochany Samie! Zdaje wam się, że to nic, że to zabawka stąd odejść i was wyswobodzić.
— To jest zabawka, ale tylko dla was. Ciekaw jestem, czego wybyście nie zdołali dokazać. Ściągnęlibyście mnie nawet z księżyca, gdybym się tam zabłąkał, hi! hi! hi!
— Śmiejcie się, śmiejcie! Miarkuję z tego, że się wam tu nieźle powodziło.
— Źle? Co wam na myśl przychodzi! Było mi dobrze, nadzwyczaj dobrze! Każdy Keioweh kochał mnie jak własne dziecko. Od ciągłych pieszczot, głaskań i całusów nie mogłem zmysłów pozbierać. Karmili mnie, jak pannę młodą, a gdy chciałem spać, nie potrzebowałem dopiero się układać, bo stale leżałem na plecach.
— Czy kieszenie wam wypróżnili?
— Oczywiście. Wytrzęśli każdy proszek.
— Otrzymacie wszystko napowrót, o ile tylko co jeszcze jest. Narada skończyła się już, jak się zdaje.
Oświadczyłem wodzowi, że dłużej już czekać nie mogę, jeżeli syn jego ma pozostać przy życiu. Wobec tego odbyły się krótkie wprawdzie, lecz bardzo energiczne układy, z których wyszedłem zwycięzko, ponieważ nie ustąpiłem ani trochę, a wódz obawiał się o syna. W końcu postanowiono, żeby czterej zbrojni wojownicy odprowadzili mnie i Sama w dwu łodziach i żeby odebrali od nas jeńców. Na wypadek, gdyby więcej Keiowehów spróbowało udać się za nami potajemnie, zagroziłem śmiercią Pidy.
Żądałem właściwie wiele, domagając się wydania Sama. Mogłem towarzyszącym nam czterem Indyanom wypłatać figla, ale uwierzono mym słowom i później zawsze wierzono Shatterhandowi. Nie powiedziałem oczywiście, dokąd popłyniemy. Gdy Samowi ręce rozkrępowano, podrzucił je w górę i zawołał:
— Wolny, znów wolny! Tego nigdy wam nie zapomnę, sir! Nigdy też nie popędzę w górę na lewo, jeśli wasze błogosławione nogi pobiegną na dół na prawo.
Kiedyśmy się wybierali w drogę, dały się tu i ówdzie słyszeć gniewne pomruki. Indyanie złościli się porządnie, że przecież muszą puścić wolno jeńca i mnie w dodatku, a Tangua syknął zwrócony do mnie:
— Do powrotu mego syna jesteś bezpieczny, ale potem puści się za tobą całe plemię. Znajdziemy twoje ślady i pochwycimy cię, choćbyś odjechał powietrzem!
Nie uważałem za stosowne odpowiadać na tę groźbę złośliwą i zaprowadziłem Sama oraz czterech Keiowehów do rzeki, gdzie po dwu, ja oczywiście z Samem, powsiadaliśmy do łodzi. Od chwili, kiedy odbiliśmy od brzegu, towarzyszyło nam wycie, dopóki nie odpłynęliśmy tak daleko, że go słychać nie było.
Sterując, musiałem Samowi opowiedzieć, co się stało od wzięcia go do niewoli. Żałował wprawdzie, że Winnetou musiał się z nami rozłączyć, ale nie skarżył się na to zbytnio, gdyż obawiał się wyrzutów Apacza.
Pomimo ciemności wylądowaliśmy szczęśliwie na wyspie, przyjęci radośnie przez Dicka Stone’a i Willa Parkera, którzy dopiero po mem odejściu uświadomili sobie wielkość mego przedsięwzięcia.
Wydaliśmy obydwu jeńców, którzy nie pożegnali nas ani słowem, i zaczekaliśmy, dopóki nie ucichły uderzenia wioseł wracających kanoem. Następnie wsiedliśmy na konie i zwróciliśmy je ku lewej stronie rzeki. Należało tej nocy sporą przestrzeń ujechać, to też bardzo na rękę nam było, że Sam znał te strony dość dobrze. On podniósł się w strzemionach na swojej Mary, pogroził pięścią za siebie i powiedział:
— Teraz przytulają Keiowehowie głowy i czaszki, aby się wspólnie naradzić, jakby nas dostać w swoje przednie łapy. Ale gorzkie ich ogarnie zdziwienie! Sam Hawkens nie będzie już taki głupi i nie utknie w dziurze, z którejby go greenhorn musiał wywlekać. Już mnie żaden Keioweh nie złapie, jeśli się nie mylę...


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.






  1. Irlandczyk.
  2. Strzelba, rusznica.
  3. Wyszukiwacz ścieżek.
  4. Dobre słońce.
  5. Nóż-piorun.
  6. Gębal.
  7. Old Shatterhand
  8. Kamienna budowla Indyan na kształt zamczyska.
  9. U węgorzy.
  10. U raków
  11. Lat.
  12. Przysłowie traperskie: dojść do złego wyniku.
  13. (Kauboj) pastuch stepowy.
  14. Handlarze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.