<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Jaryna
Podtytuł Ostapa Bondarczuka część 2ga
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Skale, majątku u hrabiego Alfreda dom mieszkalny wznosił się na podniosłej górze u stóp której płynęła rzeka. Brzeg jej urwisty, miejscami powolnie ku wodzie pochylony, ubierał pięknie ogród, w sposobie angielskim, ze starego włoskiego przerobiony. Szpalery dawniej obcinane misternie i starannie, które kształtowały świątynie, obeliski i kolumny z zieleni: puszczone swobodnie, rozrastały się teraz w okazałe ciemne ulice. Celną ozdobą tego miejsca, były ogromne drzewa i czysta żywa woda. Sam dom, długi, wązki, nie piękny wcale ale wygodny i utrzymywany czysto, zdaleka bielał przyjeżdżającym. Dokoła ogrodu rozrzucone były zabudowania gospodarskie, a dalej sznurem wyciągała się wioska z cerkiewką drewnianą, z murowaną karczmą, z młynem, stawem i kawałkiem przechodzącego tędy pocztowego gościńca, który po wzgórzach wił się sznurem drzew rozłożystych.
Tu mieszkała Michalina, żona Alfreda, którą świeży wypadek męża, zostawił zupełnie osamotnioną, bez pociechy, bez opieki. Dla dalszego ciągu tej powieści, musimy z położeniem jej obeznać trochę czytelników.
Hrabia Alfred, jakeśmy się z jego rozmowy dowiedzieli, skutkiem szczególniejszego stanu duszy wpadł był ostatniemi czasy w jakieś rozdrażnienie i zniecierpliwienie, rodzaj chorobliwego szału, który się stał przyczyną wszystkich jego i żony nieszczęść. Od lat dwóch przestawszy żyć czynnie, nie zajmował się niczem, nie dotykał niczego; nie bawiło go ani gospodarstwo, ani czytanie, ani towarzystwo, nie nęciła sztuka. To co dawniej było najulubieńszem zatrudnieniem, zapomniane zostało i odrzucone. Przy żonie wesół, swobodny, na oko szczęśliwy, pełen dla niej oznak grzeczności i uczucia nawet; skoro sam z sobą lub obcemi pozostał, znużony wpadał w czarne zadumanie, lub najdziwniejszy stan gorączkowy. Milczał lub nieznośnie szydził, gniewał się nie wiedzieć o co, zadzierał nie wiedzieć dla czego. Dozwoliwszy podręcznym swoim rządzić majątkiem jak się im podobało, nie wglądał wcale w stan poddanych, skarg ich słuchać nie chciał, lub zmuszony dać im ucho, roztargniony, odsyłał ich po radę do tych właśnie, na których się żalili. Korzystając z tej słabości hrabiego, rządzcy majątku nadużywali wszystkiego, znęcali się nad ludźmi, zbogacali się i uzuchwalali do najdziwniejszych kroków, będąc pewni bezkarności. Stan interesów zaniedbanych, pogorszając się nieznacznie co roku, przyszedł w końcu do kresu, za którym stało już bankructwo widoczne. Spieszyli drapieżcy żeby pochwycić co można, nimby się reszta dostała w ręce wierzycieli. I nie tylko własny hrabiego majątek, ale żony jego także, zostawał w tym opłakanym stanie. Dobra te oddzielnej natury, zlały się zaraz w pierwszych po ślubie latach, dla wzajemnego podźwignienia. Cała teraz massa zagrożona była sprzedażą z publicznego targu, którą wywołać naprzód musiały zaległe bankowi wypłaty.
Oprócz pożyczki umarzającej się corocznie, część wiosek nią nie zajętych, obarczona była długami prywatnemi, które i z dawnych czasów pozostały, i gdy hrabia Alfred poczynał się rządzić sam i pilnie wchodzić we wszystko, skutkiem pozyskanego kredytu pomnożyły się jeszcze. Od tych długów nieopłacane przez lat kilka procenta, zwiększały ciężar na majątku i tak już będącym w najgorszym stanie; a wierzyciele do rozpaczy przyprowadzeni, utworzyli pierwszy zaród nienawiści i niechęci powszechnej, która wkrótce prześladować poczęła hrabiego Alfreda.
On jakby nie dbał o to co go spotykało, owszem jakby szukał jakiejś cierpkiej rozrywki w zatargach z ludźmi, w początku zaraz zjawiających się nieprzyjaźni nie tylko nic nie uczynił dla zmniejszenia ich, ale jeszcze draźnił umyślnie i powiększał, na przekor wszystkim czyniąc. Łatwo pojąć jak nieznacznie z wyjątkowych uraz, z niechęci osobistych wyrodził się powszechny wstręt i nienawiść dla hrabiego. Nieprzyjaciele roznosili o nim wieści najdziwaczniejsze, a każdy chwytał je skwapliwie; hrabia zaś postępowaniem swojem, wszystko co o nim prawiono, usprawiedliwiał.
Są ludzie względem których opinja publiczna, nie wiedzieć jak i dla czego, wysila się na potwarze często najniesprawiedliwsze; są inni tak szczęśliwi, że im wszystko przebacza, i wszystko dla nich tłumaczy? Zkąd ta surowość i to pobłażanie.
Nikt jeszcze tajemnicy tej nie doszedł.
Ruchoma jak chmury, zmienna jak obłoki, bezprzyczynna jak burze nagłe, opinja powszechności, którą głosem Bożym nazwano dawniej, tam tylko sądem istotnie Bożym być może, gdzie lud co ją ogłasza składa się z cząstek dobranych. U narodów na wysokim szczeblu nie oświaty, ale moralności zostających, włada ona wszystkiem i działa zbawiennie; — u ludzi cierpieniem podrażnionych, schorzałych lub zepsutych, rzuca się codziennie z ostateczności w ostateczność, a wyroki jej są namiętne i najczęściej gwałtownością swą niesprawiedliwe. Jedno nic, przerzuca ją z jednego w drugi kraniec; wczorajsze bóstwa wali i depce nogami; a ze szczególną zajadłością potępiając z pozorów, rzadko się schyli do tych, których niewinnie skalała. U ludów silnych opinia więcej podnieca niż zniechęca, raczej poklaskuje niż gromi; — u nieszczęśliwych, u upadłych, radaby zdaje się wszystko zniszczyć, wszystko pogrzebać, nikomu nie przebaczyć.
U nas, niestety — nikomu ona nie dodała siły, a wielu ją odebrała; — tak było i z Alfredem.
Obejście jego z wierzycielami w początkach zaniedbanemi, potem odepchnionemi pogardliwie, nareszcie doprowadzonemi do ostateczności dumą i nierzetelnością dobrowolną Alfreda — było pierwszym zapewne powodem utraty opinji powszechnej. Wierzyciele stanęli, gwałtownie krzycząc, na czele nieprzyjaciół hrabiego; a zaniedbanie towarzyskich stosunków, które tłómaczono dumą i napuszeniem arystokratycznem, obejście z ludźmi ostre i niegrzeczne, dokonały reszty.
Przyszło do tego, że dziedzic Skały nie mógł się już w większem towarzystwie pokazać, że wszystkie prawie domy były dla niego zamknięte, a na każdym kroku spotykały go odgróżki i zaczepki. Ostatnia kosztowała życie Ludwikowi M. młodemu, wielkich nadziei chłopcu, który poległ w pojedynku z ręki hr. Alfreda. Najdziecinniejsza okoliczność była powodem sprzeczki. Alfred na balu w powiatowem miasteczku danym za biletami, przyszedł umyślnie naigrawać się nieprzyjaźnym sobie. Rozsiadł się ze swoim złym humorem i dumną miną w krześle tańcującej panny, która stanęła właśnie do mazura z Ludwikiem. Zająwszy to miejsce przypadkiem, Alfred nie ustąpił z niego choć tancerka powróciła i stanęła przed nim, oglądając się i szukając krzesła. Ludwik bardzo grzecznie przypomniał hrabiemu, że miejsce to należało oddać komu było przeznaczone; ale on w najniewinniejszych tych kilku słowach znalazłszy cień szyderstwa, odpowiedział szydersko także:
— Mnie tu dobrze i nie wstanę; Panu jeśli się podoba, możesz sobie przynieść inne krzesło.
— Mogę — rzekł rumieniąc się młody człowiek — ale nie lubię, żeby mi kto w taki sposób jak pan przypominał.
— A jeśli pan nie lubi to co? — spytał hrabia.
— To proszę go powtórnie o ustąpienie z miejsca.
— Ja go nie ustąpię.
— Więc pan chcesz żebym go zrzucił za kołnierz! — zawołał cały w płomieniach młody człowiek, któremu krew zawrzała.
Na te słowa Alfred parsknął śmiechem, i za całą odpowiedź zmierzywszy od stóp do głowy wejrzeniem pogardliwem Ludwika, prawie w twarz mu plunął. Ten jak piorun rzucił się na hrabiego i byłoby przyszło do karczemnej walki, gdyby przytomni nie rozjęli ich i nie uspokoili obu, pojedynkiem, wszystkich nierozwikłanych głupstw ludzkich ostatecznem rozwiązaniem.
Nazajutrz Ludwik od dnia szarego, czekał na swego przeciwnika na mogiłkach za miejską bramą, i doczekawszy się przybycia Alfreda, padł śmiertelnie ranny od kuli która mu pierś przeszyła. Nim hrabia uciekł, młody chłopiec skonał, przekazując licznej rodzinie i nie mniej licznym przyjaciołom, (bo cała młodzież kochała go po bratersku), zemstę za siebie.
Dano uciec Alfredowi w pierwszej chwili zapomnienia się, rozpaczy, gdy wszyscy jeszcze garnęli się około Ludwika; lecz opamiętawszy się bracia, towarzysze, ojciec, zaczęli ścigać zabójcę, który ledwie miał czas przemknąć się przed pogonią za granicę. Alfred był znienawidzony powszechnie, Ludwik kochany od wszystkich; można miarkować, jak ten wypadek wytłumaczono, jak go oceniono i jakie wzbudził uczucia. Znaleziono najsprawiedliwsze zarzuty przeciwko pojedynkowi i sposobowi w jaki się on odbył. Gdyby nie szybka ucieczka Alfreda, byłby wydany w ręce władzy i świadectwem wszystkich potępiony u sądu jako zwyczajny zbójca i napastnik.
Na czele reszty nieprzyjaciół Alfreda, stał główny wierzyciel jego, niejaki Hipolit Ciemierka. Człowiek to był powierzchowności grubjańskiej, w obejściu nieznośny, czasem upadlający się do obrzydliwości, to znów nadymający swemi pieniądzmi niesłychanie. Niewiadomego pochodzenia spekulant ten, żył z pożyczania, chociaż do niego nikt prócz zdesperowanych, nie udawał się po pieniądze. Po powrocie Alfreda z zagranicy, Ciemierka niemając co zrobić z kapitałem od roku leżącym bez procentu, podsunął go hrabiemu. Sławny ze swej trafności w obrotach, Ciemierka pierwszy raz omyliwszy się w ulokowaniu summy, dwojako cierpiał: na kieszeni i na dumie.
Nie tyle może bolała go prawdopodobna strata, jak raczej upokorzenie, że się dał uwieść i oszukać. Ciemierka wściekał się na hrabiego: w początku chciał go zmusić do wypłaty zwykłym sobie sposobem, który mu się często powodził, to jest: grubjańskiemi najazdy, łajaniem, gniewami i krzykiem. Gdy to wszystko nie tylko że do niczego nie pomogło, ale hrabia kazał go za drzwi wypchnąć i oznajmił mu, że nie zapłaci aż zmuszony procesem; spekulant począł razem mścić się i procesować. Szerokie mając stosunki, ostry język a serce żółci pełne, wkrótce do reszty zniesławił swego przeciwnika, i poruszywszy wszystkich, jeszcze dotąd spokojnych wierzycieli, rozżarzywszy niechętnych i zazdrośnych, rozpoczął wojnę. Wojna ta spotykała Alfreda co krok: u drzwi kościoła parafialnego, gdzie go palcem pokazywano zowiąc bankrutem; w miasteczku, gdzie najmowano żydków żeby mu podrzucali paszkwile, we własnym domu nawet. Trwało to więcej niż od roku i obiecywało się przeciągnąć, gdyż sprawa sama z tysiąca powodów rozwałkować się dała, odkładać, zwracać do dopełnień i przedłużać. Ciemierka ufny w swój oblig, niewiele starał się po sądach, a sekretarze wiedząc o stanie jego kieszeni, radzi że go pochwycili, umyślnie mu psikusy płatali.
Oprócz sprawy z p. Ciemierką, czysto obligowej lecz zagmatwanej nieformalnościami, Alfred porzucił w domu pięć różnych procesów o granice, o przetrzymywanie obcych ludzi, o summy ewikcyjne nie legalnie powypłacane, o rachunki z jakiejś administracji, o której nawet nie wiedział. Nieopłacony bank i niepownoszone w zupełności podatki; nieoddany w porze rekrut, niezasypany magazyn, mnożyły niebezpieczeństwa w jakich majątek zostawał. Wszyscy ludzie byli od lat kilku niepłatni; niektórzy znaczne sumki narachowali na skarbie w którym służyli: słowem, stan Skały i reszty majętności Michaliny i Alfreda był zrozpaczony prawie.
W dodatku obejście się z ludźmi srogie, doprowadziło ich do takiego rozjątrzenia, że co chwila wybuchnąć mogło nieposłuszeństwo, które już kilka razy objawiając się cząstkowo, siłą tylko i karami poskromiono.
W takich to okolicznościach przywołany przez Alfreda Ostap, śpieszył objąć opiekę nad jego żoną i dziecięciem i rządy zrujnowanego majątku.
Wiedział on po części, co się działo w Skale; ale na miejscu dopiero mógł się o całej rozległości swojej ofiary, i trudnościach zobowiązania swego przekonać. Jechał z silnem postanowieniem uczynienia wszystkiego, co było w jego mocy, dla ratunku ukochanych; wiózł z sobą weksel Hercyka, wszystko co sam miał zapracowanego w ciągu życia, swoje siły, gotowość do pracy, poświęcenie. Lecz gdy zbliżył się do Skały, gdy zabielał dom, w którym ona była, gdy pomyślał, że tam czekała na niego, zadrżał, opuściła go moc nad sobą i przytomność. Napróżno starał się siłę wyrobić, odpędzić uczucie i cierpienie, odepchnąć myśli natrętne; osłabły walką musiał się zatrzymać i opóźnić swoje przybycie jeszcze do odzyskania tak potrzebnej mu odwagi i krwi chłodnej.
Wieczór był, gdy po modlitwie, po gwałtownych z sobą bojach, Ostap przybrawszy na się zimną i głupowatą powierzchowność, odziany niedbale, na pozór obojętny, przyszedł do drzwi dworu w Skale. Pomimo uczucia, które nim w tej chwili miotało, okiem przyjaźni dostrzegł z boleścią oznaki ruiny i upadku. Ludzie chodzili samopas posępni, hardzi, odpychający, niechętni; budowy niepoprawiane i walące się gdzieniegdzie, zakrawały na pobielane pustki, ogród zarastał chwastami; ćma żydów czarnych włóczyła się do koła, obsiadując Skałę, jak krucy zlatują się na padło. Grobowe milczenie zimnym swym całunem pokrywało ten obraz konania majątkowego; siekiera tylko stróża, który niedaleko domu rąbał stare olchy ogrodu na opał do kuchni, przerywała je jak stuk młota zabijającego wieko trumny.
Ostapowi serce się ścisnęło boleścią; wszedł do sieni, nikogo tu nie zastał; długo czekał w przedpokoju, w saloniku nieomiecionym i zapylonym, nim się poważył iść dalej; nareszcie oznajmiła o nim pani służąca, a Michalina kazała go prosić do siebie.
Siedziała ona w oddalonym, osamotnionym pokoiku sypialnym, u kolebki dziecięcia; lecz jak zmieniona, jak inna! Tylko zręczna, wysmukła i giętka kibić, pozostała jej z dawnych dziewiczych wdzięków, tylko białość przejrzysta jeszcze twarz jej zdobiła; lecz rumieniec i uśmiech i spojrzenie i spokój pięknego czoła, wszystko po jednemu zabrało, uniosło z sobą życie. Czarne jej, pełne ognia oczy, jeszcze zdawały się większe w zapadłych powiekach, ale płomień ich łzy zgasiły: usta miała blade, policzki wychudłe, a ogromny kruczy warkocz włosów, zdawał się jej główkę pociągać ciężarem swoim na ramię, na którem przechylona leżała.
Na miejscu rumieńca marmurowa bladość, okrywała zarówno twarz całą; w wargach nawet krwi kropli nie było, i jedne tylko oczów oprawy trochę zarumienione, zdawały się mówić, że wszystką krew wypłakała. W czarnej sukni po szyję, w czarnej chustce z odkrytą głową, siedziała schylona u kołyski i patrzała przez blizkie okno na wodę.
Przybycie Ostapa, o którem wiedziała, nie wzruszyło jej, nie zmieniło wyrazu obumarłego oblicza, nie wywołało nawet przelotnego rumieńca. Gdy chód jego dał się słyszeć u drzwi, spojrzała na dziecię spiące, potem podniosła oczy ku niemu.
Ostap przybrał postawę gburowatą, strój do niej stosowny i wszedł z niezgrabnym ukłonem, z niezgrabniejszym uśmiechem. Widać było, że Michalina zdumiała się, widząc go wcale innym, niż się spodziewała, bo po pierwszem ujrzeniu dopiero, oblał ją na chwilę rumieniec. Nie rzekła słowa, wskazała mu tylko krzesło, lecz Ostap nie usiadł.
— Jakże to dawno, jakże to dawno — odezwała się przerywanym głosem — nie widzieliśmy się. Prawda? wszak to temu lat kilka! wieki... nie wiem.
— O! dawno, jużciż bardzo dawno — powtórzył Ostap, odegrywając włożoną na siebie rolę.
Michalina nie dosłyszała odpowiedzi powszedniej, obojętnej; głos i słowa były dla niej dziwne, spojrzała i dodała szybko:
— Zastałeś mnie pan tak jak wdową, a to dziecię, tak jak sierotą; nieszczęśliwy Alfred musiał nas porzucić, myśmy sami, okrutnie sami i okrutnie biedni! Z obowiązku żony i matki chciałam zaraz po odjeździe Alfreda zajrzeć w interesa nasze, poznać się z ich stanem — są okropne!
Ostap milczał, oparł się o ścianę, ręce w tył założył, i choć myśli i uczucia burzyły się w nim, jak kipi woda na ogniu, na widok tej kobiety tak zmienionej, tak widocznie upadłej na nadziejach, znużonej, nieszczęśliwej, przecież nie dał znaku ani myśli, ani uczucia.
— Pan będziesz naszym opiekunem i zbawcą — mówiła Michalina — nieprawdaż?
— Zrobię wszystko co będzie można — lakonicznie szepnął Ostap — wszystko co mi pan hrabia kazał.
Michalina nie poznawała w przybyszu dawnego Ostapa, tak dziwnie on się zmienił; przymuszając do tej ofiary, i wyraz twarzy i postawę i mowę. Ten zawód, który nas zawsze prawie spotyka po długiem niewidzeniu ukochanych, których zwiększamy w sercu naszem, aż do olbrzymich rozmiarów, przechodził pojęcie hrabinej, krwawił jej serce. Przygotowana do przybycia Ostapa, między nim a sobą stawiąc kolebkę dziecięcia, wyobrażała go sobie zawsze nieszczęśliwym, pełnym szlachetnych uczuć, smutnym i znękanym młodzieńcem; zdumiała się, spotykając chłodną posępność zobojętniałego człowieka, który na nią poglądał zimno, który jej odpowiadał pół słowy, i zdawał się nic nie czuć, a mało rozumieć.
— Mogłażem się tak omylić? — zawołała w duszy — nie, nie! to udanie! na dnie tej spokojnej głębi, tai się ogień, kryje uczucie bojaźliwe. Mógłże tak się odmienić, tak zestarzeć, tak zapomnieć?
I rozdrażniona zapomniała na chwilę o dziecięciu, zwróciła się ku niemu, spojrzała mu w oczy z bijącem sercem, a drżące jej usta, ciszej nieśmiało spytały:
— Pan nas nie opuścisz?
Dźwięk jej głosu i wyraz twarzy zamąciły udany spokój przybyłego; zabiło jego serce, poruszyły się ręce, załamały, całe uczucie, które taił dobyło się na zewnątrz, a zmieniony, opromieniony niem Ostap, zawołał:
— O! nigdy! nigdy!
W tym wyrazie powtórzonym namiętnie prawie, Michalina znalazła całą swą przeszłość. Obudziła się miłość, której dotąd zgasić nie mogła; zdawało się jej jak gdyby go dopiero zobaczyła. Lecz dziecię ludu przywykłe od młodości do ukrywania wszystkich uczuć, potrafiło wnet wybuch poskromić; i rozkazawszy oczom obumrzeć, postawie zlodowacieć, wrócił Bondarczuk do pierwszego stanu, w jakim się jej wchodząc ukazał. Widzenie znikło.
Ale zapóźno! Michalina odgadła tajemnicę i pocieszona, spokojniejsza, już nie zwróciła oczów na niego, już nie próbowała rozbudzić zamarłego. Rozmowa na moment przerwana, znów poszła tokiem zwyczajnym, szerokim gościńcem pospolitych rozmów, obojętnych ludzi.
— Nie poznasz pan swojego kraju — mówiła Michalina — tyle się tu zmieniło! I my, i wy, i ludzie i sam kraj nawet. Otoczyli nas nieprzyjaciele, zawistni, niechętni, wytłumaczyć sobie nie umiem, jak ich tyle mógł sobie zrobić Alfred. Biedny Staś!
— Wszystko da się przerobić; wszystko się zapomni. Czas, to wielkie lekarstwo.
— Czas! nie! — odparła kobieta; są ludzie i uczucia, na których czas nic nie może. — To mówiąc westchnęła nad sobą mimowolnie. — Ale pan zostałeś naszym opiekunem — dodała żywo — i ja mam już nadzieję lepszej przyszłości.
— I ja mam trochę nadziei — rzekł Ostap — a jeśli gorące pragnienie coś znaczy i do czego służy, ziści się może choć ta trocha nadziei.
— O! ja wiele też nie żądam — mówiła Michalina spuszczając oczy na kolebkę — wróć dziecięciu ojca, uspokój niechętnych, opłać wierzycieli, a nam byleby pozostał choć mały jaki kątek, choć spokojny domek szlachecki.
Łzy potoczyły się jej po twarzy.
— Nie płacz pani! na Boga, nie płacz pani — zawołał Ostap, który widoku tego bez wzruszenia znieść nie mógł i czuł, że go osłabia — łzy nie ratują, łzy gubią; tu potrzeba męztwa, potrzeba wytrwania.
— Za wiele wymagasz pan po kobiecie — odpowiedziała hrabina, która obudzona zmienionym znowu głosem Ostapa, spojrzała na niego i ujrzała w nim dawne swe marzenie. Męztwo! wytrwałość, to może nie nasze cnoty. Ale ja się mniej boję widząc już pana przy nas, mniej daleko wierz mi. A potem, ja wiele nie żądam: dla Stasia jakikolwiek chleba kawałek; nie będzie potrzebował wiele, wychowam go do ubóstwa, tak bezpieczniej. Dla mnie, jabym tylko chciała — dodała po zastanowieniu — gdyby to być mogło, ze szczątkiem majątku wyratować dom moich rodziców, gdzie mi tak błogo upłynęła młodość; resztę, wszystko a wszystko, nawet Skałę oddam bez żalu.
Ostap całe swe siły przywołać musiał, aby ukryć co się z nim działo; drżał, czuł że słabnie i dźwięk tylko głosu Michaliny dochodził uszów jego, wyrazy przelatywały niezrozumiane.
— Pani! — odpowiedział cicho — zrobię, przysięgam, zrobię co tylko będzie można, co mi pani każesz.
— O! ja nie rozkazuję, ja i prosić nie śmiem. Rób co ci wskaże przyjaźń dla Alfreda — i szepnęła prawie niezrozumiale — i pamięć na jego dziecię.
Zamilkli, łzy ciągle płynęły z oczów hrabinej, dziecię się przebudziło i wyciągając rączki do niej, poczęło ją wołać do siebie, potem rzuciła się do kolebki i porywając na ręce śliczne czarnookie pacholątko, podniosła je ku Ostapowi. Nie śmiał go dotknąć Bondarczuk bo jakieś boleśne, niewytłumaczone uczucie, ścisnęło mu serce na widok dziecięcia, które tuląc się do hrabinej objęło ją rączkami i zdumione poglądało na nieznajomego z obawą.
— Ukłoń-że się Stasiu! — mówiła matka — ukłoń się temu panu, on ci ojca ma zastąpić.
— O! pani — rzekł Ostap z uczuciem, będę tylko najpierwszym i najgorliwszym sługą waszym.
To mówiąc posunął się ku drzwiom.
— Pan już odchodzisz? — spytała Michalina, widząc go z pokornym ukłonem wymykającego się.
— Chwili nie mamy do stracenia.
— Jabym potrzebowała pomówić z panem.
— Rozkaże mnie pani zawołać!
Znów Ostap przy tem pożegnaniu dziwnie obcym i innym wydał się Michalinie, znów postawa jego i twarz przykro ją uderzyły sprzecznością z tym obrazem, który miała w pamięci, lecz nim sprawdziła swoje wrażenie, jego już nie było.
Staś tylko szeptał coś do matki, ale ona go nie słyszała; cała w sobie, zamyślona, poruszona, niespokojna, oddała dziecię piastunce i pozostała w krześle nieruchoma, przybita, milcząca.
Ona go jeszcze zrozumieć nie mogła, a wyrzec się nie chciała.
Z pokoju Michaliny wybiegł Ostap do ogrodu, potrzebując zebrać przytomność, siłę i myśli, aby natychmiast zająć się pracą ogromną, która na niego czekała, potrzeba było poskromić uczucia, ostygnąć na zawołanie i pójść zaprządz się do najtrudniejszego z ludzkich zatrudnień, od którego jednak los matki i dziecięcia zależał. Ma to do siebie wielkie, podniesione uczucie prawdziwe i szlachetne, że człowieka, jeśli nie na zawsze to na czas zbroi, umacnia i podwyższa. W niem Ostap znalazł braknące mu w tej chwili przymioty, i śmielszy z przechadzki swej kierował się ku domowi, a raczej dworowi pana rządzcy.
Miał bowiem rządzca dwór z ogrodem i zabudowaniem, któryby nie jednej szlacheckiej przydał się wiosce; miał oddzielne gospodarstwo, usługę, i żył na stopie majętnego człowieka, gdy interesa zewsząd groziły ruiną. Korzystając z ostatnich chwil pobytu w Skale, nie tracąc czasu napróżno, czynnie się zajmował własnemi naprzód interesami i gospodarstwem.
W dziedzińcu porządnie sztachetami ogrodzonym, z klombem w pośrodku, kilku ludzi czekali leżąc pod wrotami na posłuchanie, którego im od rana odmawiano, kilku żydów siedzieli w ganku! a w pokoju samym rozmawiał rządzca z ekonomem jednego folwarku. Niepozorne ubranie Ostapa zastanowiło siedzącego w ganku chłopaka, który rąk nie wyjmując z kieszeni, spytał tylko przez zęby:
— Czego to asan chcesz?
— Widzieć się z p. rządzcą.
— A cóż asan za jeden?
— Mój kochanku — odpowiedział Ostap — powiedz tylko, że mam pilny list od p. hrabiego, i muszę go panu Susłowi do rąk oddać.
— List od JW. grafa? — spytał chłopiec — albo to nie można i mnie go poręczyć, to ja go oddam, bo p. rządzca teraz nie ma czasu.
— Idź-że no tylko i oznajm, — rzekł Ostap powolnie.
— A kiedy ja wiem, że nie ma czasu!
— No to ja sam pójdę się o tem przekonać — zbliżając się rzekł Ostap śmiało. Chłopiec chciał bronić przystępu do drzwi, ale wejrzenie surowe przychodnia, zmięszało go i odstąpił coś bełkocząc.
Rządzca, człek już podstarzały, który nie z jednego pieca chleb jadł, a jak drudzy mówili i nie w jednym piecu palił, był niegdy u Pijarów pauperem; ze szkół wyszedłszy długo i mozolnie dobijał się pierwszej swej plenipotencji, nareszcie doszedł i kapitalików i stosunków i zaokrąglonego brzucha. Rumiany, okrągły, z wielkim jasnym wąsem, który mu z dawnych czasów pozostał, z małemi oczkami, z ręką zarzuconą za kamizelkę porozpinaną, siedział w krześle wygodnem u stolika zarzuconego papierami: w progu stał pokornie ekonom skurczony i zbiedzony. Na widok wchodzącego niepoczesnego przybysza, który bez opowiedzenia się śmiał wtargnąć do kancelarji, zmarszczyły się jasne brwi pełnomocnika, zasępiło wejrzenie i trochę się podniosłszy, sapiąc, zapytał:
— A pan czego?
— Mam tu list do pana.
— Ale ja jestem zajęty, po co było...
— To list od p. hrabiego.
— Od hrabiego, a choćby i od księcia — rzekł pan rządzca — można było poczekać.
— Niech no pan przeczyta — rzekł Ostap — a przekonasz się, że nie mogłem czekać, aż pan mieć czas będziesz. — To mówiąc Ostap oddał list i nie pytając więcej usiadł na przeciwległej kanapie, przypatrując się pokojowi.
Pan Michał Suseł, gdyż jakeśmy wspomnieli, to było nazwisko pełnomocnego pana rządzcy, rozerwał pieczęć patrząc z pod oka na przybyłego i jego poufałe obejście się, począł czytać, zająknął się, połknął kilka razy ślinę, czegoś zbladł i odkładając papier na stronę. —
— Bardzo pana dobrodzieja przepraszam, — rzekł do Ostapa, — ale nie wiedziałem.
— Nie ma za co przepraszać, ja się wcale nie gniewam.
— Więc to pan przybywa?
— Ja przybywam dla objęcia rządu majątku i interesów; a że oboje wymaga niezwłocznej rady jak widzę z niektórych papierów, proszę więc pana, żebyś się zajął zaraz zdaniem mi wszystkiego.
Pan Suseł zmięszany już, podwójnie się i widocznie skłopotał; potarł czoło i jąkając się rzekł:
— A dobrze, a bardzo dobrze, chociaż — to widzi pan.
— Dotąd nic nie widzę.
— W istocie, nie jestem przygotowany.
— Będziemy sobie pomagali, — rzekł Ostap.
— Bo widzi pan, miałem u JW. hrabiego zupełne zaufanie.
— I spodziewam się, żeś go pan nie nadużył.
— Bóg widzi, widzi pan — pozwoli pan — za chwilkę będę mu służył.
Zakręcił się i wyszedł jak we wszystkich wielkich razach, po radę i pomoc do żony, która go nieraz już ratowała swojemi wymownemi oczyma i ustami.
Ostap, który już dobrze znał wprzód człowieka z jakim miał do czynienia, usiadłszy, cierpliwie czekał jego powrotu. Widział z przyjęcia, że szybkie przybycie pomięszało tu szyki; trzeba było nagląc zdawanie papierów i rachunków, ratować interesa o ile było można.
Po kwandransie czasu, wśród którego słychać było wielki zamęt w całym domu, fortepian odzywający się wprzódy tęsknemi tony, ustał dźwięczeć, a ludzie poczęli biegać po podwórzu i niezmierne szeptania dochodziły z sieni. Pan Suseł wszedł na powrót do kancelarji z lepszą trochę miną.
— Bardzo pana przepraszam, ale obowiązek, oj! to panie, dozna pan sam, obowiązek sekujący.
— Kto go chce gorliwie i sumiennie spełniać...
— Otóż to jest panie dobrodzieju! Interesa, Bóg widzi nie z mojej winy — w stanie okropnym. Dzięki Bogu, że pan sobie ten ciężar przyjmie odemnie; jużbym rady dalej nie dał, prosiłem się żeby mnie ztąd z duszą puścili. Między nami mówiąc, długów więcej niż majątku. Ale cóż ja temu winienem? JW. graf przez swoją powolność... — Tu przerwał z uśmiechem i spytał:
— Można pana dobrodzieja prosić na herbatkę do mojej żony?
— Bardzo dziękuję, nie pijam herbaty, a mnie pilno do rzeczy.
— Jakto? zaraz? tak nie spocząwszy?
— Zaraz panie, zaraz.
— Ale my tu panie, nic nieprzygotowani.
— To nic nie szkodzi, u mnie o żadne formy nie chodzi.
— Więc pan każe przywołać oficjalistów?
— Naprzód, prosiłbym o papiery i wyjaśnienie stanu interesów bieżących.
— Papierów, panie dobrodzieju? co się tycze papierów, to — co do części prawnej są w powiatowem mieście, a administracyjne, ekonomiczne, rachunkowe, to po rękach u oficjalistów.
— Ale są też i u pana?
— Wszak toby może na jutro — jabym pozbierać kazał.
— Przyznam się panu, że czasu nie mam i chwili do stracenia; jutro muszę jechać do miasta powiatowego. — Rządzca poskrobał się w głowę, spojrzał uważnie na Ostapa, chciał coś powiedzieć i umilkł.
— Tu bo widzi pan, w tem zawikłaniu, nim pan rozpozna stan rzeczy — od czegoż byśmy poczęli?
— Od czego się panu podoba, bylebyśmy zaczynali.
— Pan nie wie co to jest, to gmach.
— Ja to już trochę znam.
— A! to tem ci lepiej, tem lepiej! O! proszę pana, ja tu zdrowie nad tem straciłem, siły: wiek — ot — i tak! a teraz chętnie Bóg widzi, chętnie się zbędę i pójdę odpocząć.
Drzwi tylko dzieliły kancelarję od bawialnych pokojów; rządzca chrząknął mocno, raz i drugi, i z sieni wysunęła się bardzo ładniutka blondynka, dość strojna, która z uśmiechem powolnym i wabiącym, spojrzawszy na Ostapa, odezwała się srebrnym głoskiem, sznurując usteczka:
— Można pana dobrodzieja prosić na poziómki i herbatkę?
— Bardzo pani dziękuję, herbaty nie pijam, poziómek nie jadam, a my tu mocno jesteśmy zajęci.
— Ale na chwilkę, to nie oderwie na długo?
— Daruje pani, że jej odmówić muszę; interesa a nadewszystko cudze muszą iść przedewszystkiem.
— Pan bo nie łaskaw na nas, — dodał pan Suseł.
— Najmocniej przepraszam państwa, ale w istocie, godziny mam policzone i natychmiast musimy zająć się papierami.
Piękna blondynka dość chmurno i pogardliwie spojrzawszy na Ostapa, zakręciła się i szepnęła do męża:
— Ja tu panom przyszlę, kiedy pan niełaskaw do nas. — To mówiąc wyszła.
— A więc zaczynamy, — naglił Ostap.
— Ot są papiery! niech pan sobie szczęśliwie zaczyna, — rzekł dławiąc się Suseł, i coraz z łagodnego tonu w groźniejszy wpadając.
— Bez pana nie chciałbym sam poczynać.
— Ot co darmo wodę warzyć, powiem panu otwarcie: pan tu przyjechał napróżno, bo tu już rady nie dać.
— Dla czego?
— Bo tu i człowiek co na tem zęby zjadł nie poradzi.
— Cóż więc będzie?
— Co? a co ma być? oczewiście majątek sprzedadzą i z torbami pójdą i po wszystkiem.
— Dawno pan rządzisz tu? — spytał go Ostap.
— Dla czego pan się o to pyta? lat dziesięć panie, ale to nie moja wina, ja robiłem co mi robić kazano.
— I dozwoliłeś pan na wszystko, nie starając się ani uwagą, ani radą życzliwą sprostować hrabiego; widząc ruinę nie usunąłeś się pan w czas?
— A mnie co do tego? mnie dysponowano, ja robiłem; a co potem, ręce umywam. Ja tu nic nie winienem.
— To się okaże.
— Co tu się ma okazywać? — zawołał pan Suseł; — nie ma nic i nie będzie nic.
— A zatem jak się panu zdaje, cóż ja mam robić? — spytał ironicznie Ostap.
— Rób pan co chcesz, a moja rada nie wdawać się w nieswoją rzecz, bo tu pan nie dojdziesz, ani początku, ani końca.
— Spróbujmy przecie, — rzekł Ostap, siadając za stół i klaskając w ręce. Każ pan zawołać rachmistrza, pisarzy i oficjalistów.
P. Suseł zastanowił się, popatrzał trochę, ruszył ramionami i idąc ku drzwiom, niepewnym głosem począł coś dysponować chłopcu, który się w progu ukazał z herbatą. Potem chodząc po kancelarji, przerywanemi słowy, wpół do siebie, wpół głośno, mówił:
— Rób pan co chcesz! to nie moja wina, ja tu na włos nie chybiłem, moje sumienie czyste. Straciłem wiek, mniejsza o to — człowiek wyjdzie choć z torbami, ale z okiem niezaprószonem. Ja się nie boję, niech tu kto chce sądzi.
Powoli ustawało to mruczenie coraz niewyraźniejsze, i rządca chodząc głęboko zamyślony, a widząc, że Ostap poczyna papiery rozpatrywać, z przymuszonym uśmiechem odezwał się do niego:
— To pan taki myśli doprawdy?
— Doprawdy myślę się zająć i to zaraz; życzę i panu nie odkładając wziąść się do zdawania papierów i kasy.
— Kasy? — powtórzył Suseł — albo to pan myśli, że u nas jest kasa. Ja tu już nie pamiętam kiedy grosz widziałem.
— To dziwna — odparł Ostap — jednak tu u pana niedostatku nie postrzegam; bo i powóz widziałem porządny, i fortepian słychać, i w domu niczego.
— Cóż to pan myśli, że człowiek żyje i żył tylko z łaski pana grafa. Toć przecie moja żona Terliczówna z domu, i wniosła coś po sobie; a ja także nie z gołemi rękoma tu się dostałem. Jeszcze to łaska pana Boga jeśli swoje wyratuję, bo wszystko zahartowałem pomagając grafowi, a kto wie czy i za to, choć Bóg zapiać, powiedzą.
— Dajmy pokój żalom — rzekł Ostap wracając do rzeczy; — zaczynajmy robotę.
— Jak to widać, że panu nowina do tego się brać; czy to tak jak z płatka wywinął, wszystko zrobić? Tu to gmach panie, tu i miesiąc siedzieć mało żeby A, B, C, się nauczyć.
— Tem prędzej poczynać potrzeba.
— I przestrzegam pana że nie dojdziesz ni ładu ni składu, bo to chaos — co darmo, to darmo.
— To już wina pana, jeśli się tak interesa zagmatwały.
— Moja wina! ha! tak! tak? Pan mi grozi? No — to zobaczymy co z tego będzie! Moja wina! — powtórzył burcząc pan Suseł — ja tu wyjdę czysty, nie wiem tylko jak kto. Ja panie, miałem zupełne zaufanie JW. grafa i służyłem mu lat dziesięć, to tak jednej godziny pójść z kwitkiem nie mogę. Ale to łaska pańska na pstrym koniu jeździ.
— To prawda panie, ale i wierność oficjalistów, często także na pstrym koniu ucieka. Do rzeczy panie, do rzeczy.
— Róbże pan sobie co chcesz — grubjańsko odezwał się Suseł — ja zaraz wyjeżdżam, i zobaczemy co tu pan sobie poradzi?
To mówiąc, zostawiwszy Ostapa samego w kancelarji, obejrzawszy się parę razy za drzwi czy go nie zawoła, rządzca wyszedł z pokoju trzaskając za sobą, i wprost udał się do żony siedzącej wedle zwyczaju za kanwową robotą.
— A co duszko! kiepsko! — zawołał wchodząc do saloniku przystrojonego w dywany, kwiaty, porcelanę i mahonie.
— No! cóż tam ten pan?
— A bierze się do kroćset djabłów zaraz do obrachunków, i chce mnie jak widzę pozbyć się kolanem.
— Ależ ty zawsze nie umiesz sobie dać rady, mój Michale.
— A jaka to rada?
— Nie dopuścić go.
— Pięknie? czemże to?
— Tysiąc sposobów: pozbyć się go z domu, papiery zamknąć, a pojechać do miasteczka, tam ci poradzą i sposoby znajdą.
— Aha! pozbyć się go! kiedy jak wlazł do kancelarji, to go i Jejmość nie potrafiła wyrwać ztamtąd. Cóż ja go za drzwi wypchnę, czy co?
— Z ciebie zawsze niezgrabiasz! — rzekła pani — co mnie do tego! Jak sobie pościelisz tak się wyspisz, ja zaraz wyjeżdżam.
— A to i ja z Jejmością.
— Po co?
— Cóż ja tu będę robił?
Pani wspaniale ruszyła ramionami, przeszła się po pokoju, zadzwoniła i zadysponowała lokajowi, który wszedł:
— Konie do mego kocza!
Zwołani oficjaliści nadeszli tymczasem. Na ich twarzach także widać było pomięszanie, niepokój; niektórzy pewniejsi siebie i rejterady uśmiechali się tylko szydersko.
Jeden, stary kasjer pan Jacek Polakiewicz, ze smutną twarzą za innemi stanąwszy, czekał rozkazów bez niepokoju, ale bez wszelkich nadziei, jak to po zwieszonym nosie widać było. Dawny sługa domu, on jeden z ruiny jego nie korzystał; bolał nad nią, a nie miał siły oddalić się od hrabiego. Nie żonaty, bez rodziny, całem sercem przywiązał się do swoich panów i radby był ich ratować; ale cóż on mógł sam jeden. Figurka ta niepoczesna w łatanym surducie, z okularami w ręku i księgą ogromną, stała wpatrując się w przybyłego, i wybitnie okazując rysami twarzy strapienie, zniechęcenie, i odrobinę nieśmiałej jeszcze nadziei. Cały dwór oddawna nie miał za Boże stworzenie Polakiewicza: wyśmiewali się z niego wszyscy, nadewszystko z akuratności z jaką zapisywał w regestrach pieniądze, których nigdy w oczy nie widział; z pobożności, posunionej do zagorzalstwa prawie i osobliwych trochę obyczajów. Jacek na to nie uważał i swoje robił. Oddawna nie pobierając pensji żadnej, ze sprzedaży skórek lisich, bo był wielkim myśliwym, utrzymywał się, nie ustępując z izdebki ciasnej, brudnej i niewygodnej, którą przy kuchni od lat dwudziestu zajmował. Mieszkanie to, jak sam pan Jacek, było pośmiewiskiem wytwornych panów pisarzy, rachmistrza i reszty dworu. Z jednem okienkiem na ogród warzywny, niemytem od niepamiętnych czasów i zimą i latem zaklejonem, starannie zamykanem, pod pozorem kasy, której nigdy nie było, mieściło w sobie stos gratów osobliwszych, w największym rozrzuconych nieładzie. Polakiewicz miał pasję przesuszania swej garderoby, która z kolei przez rok cały rozkładała się po próżnych kufrach i wygniecionych krzesełkach. Pies wyżeł i pan jego, mieli w tej graciarni dwa posłania równie wązkie i brudne. Ściany całe okryte były obrazkami świętych, do których modlił się kasjer. W ogromnej szafie był cały przybór myśliwski. Największy niedostatek sprzeczał się tu z osobliwszą troskliwością o stare łachmany, i zamykał na wymyślne zamki i kłódki.
Do tej izdebki nikt nigdy nie wchodził, prócz zaufanego parobka Mikity z którym Polakiewicz był w wielkich stosunkach, i niekiedy rozmawiał. Do innych otaczających go, nie mówił nigdy, na najzjadliwsze szyderstwa, ruszając tylko ramionami. Z rana, najregularniej latem i zimą wstawał pan kasjer o czwartej, i poczynał dzień od nabożeństwa głośnego, które jak śpiew koguta budziło wszystkich sąsiadów. Skończywszy pieśni i litanje, wychodził na polowanie, bo zawsze jakiś rodzaj polowania wymyślił sobie, a w niedostatku innych, polował na krety i wiewiórki nawet. Wierne stare psisko wlekło się z nim do lasu, powracało na suchy często chleba kawałek, i zasypiało nasłuchawszy się pieśni, któremi Polakiewicz dzień kończył. Zapomnieliśmy dodać, że dwie lub trzy godziny poświęcał zawsze rozpatrywaniu się w rachunkach, i notatkom. Regestra jego były osobliwsze, gdyż nikt od dawna do nich nic mu nie podawał; kasa była w ręku rządzcy; przecież p. Jacek najdokładniej o wszystkich przychodach wiedział, i sumę ich perceptował do księgi.
Rozkazawszy wszystkim przygotować się do zdania rachunków i zapowiedziawszy, że pan Suseł od tej chwili majątkiem rządzić przestaje; Ostap odprawił wszystkich, dając znak Polakiewiczowi żeby pozostał. Alfred, który się śmiał z innemi dawniej ze starego sługi, przypomniał go sobie na odjezdnem i polecił, jako najwierniejszego ze wszystkich.
Odchodzący spojrzeli z ukosa na p. Jacka i wysunęli się do sieni, gdzie długie szepty oznajmywały konferencję z p. rządzcą ostatnią. Polakiewicz przy progu stanąwszy, założył ręce, i ze spuszczoną głową czekał rozkazów.
— Pan tu najdłużej zostajesz w tym skarbie — odezwał się Ostap do niego — od pana najwięcej nauczyć się mogę. Hrabia polecił mi go jako najwierniejszego swego przyjaciela, pomożesz mi do obeznania się z interesami i z ludźmi.
— Oj! kochany paneczku! — rzekł cicho Polakiewicz, wskazując wielkim palcem na drzwi — dużo tu mówić, dużo tu robić i dużo odrabiać.
— Jest co w kasie?
— U mnie od dawna nie ma kasy, odpowiedział wkładając okulary na nos p. Jacek; ale z percepty i rozchodu okazuje się, wedle moich wiadomości, że powinnoby się znajdować dwa złote groszy piętnaście. Oto książka! Od lat pięciu, nigdy w kasie razem pięciu złotych nie było, dodał z wyrazem.
— Gdzież się podziały pieniądze?
— Pan rządzca wcześnie je asygnował wedle potrzeby.
— Regestra przychodów.
— Formalne, powinny być u niego; u mnie są moje dla ciekawości mojej pisane: z nich się pan także cokolwiek nauczy, niech no pan tylko tę książkę przepatrzy. Tu każda rzecz zapisana po szczerości jak była.
— Dziękuję — rzekł Ostap biorąc księgę — zrobię z niej użytek. Spodziewacie się jakich przychodów w tej chwili?
— Na dobry ład powinnyby być — odpowiedział Polakiewicz; sprzedano świeżo z zapaśnych magazynów ostatnie, wynajęto flisaków.
— Pieniądze za flisów nie należą do skarbu.
— O! u nas panie, należą.
— A więcej?
— Cóż? wszak to kupcy las jeszcze rąbią.
— Może z góry zapłacili?
— Z kontraktu widać, że wypłacać mieli częściami.
Na te słowa wpadł pan rządzca zaperzony, czerwony, gniewny.
— Co tu pan słuchasz — zawołał, obracając się do Polakiewicza — tego starego trutnia: to próżniak, to darmozjazd; dawno go chciałem odpędzić, tylko hrabia miał litość nad nim. Będzie panu plótł duby smalone.
Stary spuścił oczy, i przywykły widać do podobnych wybryków, westchnął i zamilkł.
— Niech pan się mnie pyta — dodał Suseł.
— Cóż, kiedy mi pan odpowiadać nie chcesz!
— I owszem, i owszem; ale to daremna robota. Tu ja jeden tylko mogę dojść sprawy; niech pan sobie darmo nie pochlebia żebyś temu dał radę. Jeśli pan mnie chcesz posłuchać.
— Czas darmo tracim panie — przerwał Ostap — ja go nie mam nadto; życzę panu zająć się zdaniem zarządu, bo ja go zaraz obejmuję... Gdzie są papiery?
— To jest moja kancelarja.
Ostap poszedł do drzwi środkowych, zamknął je na klucz, zamocował okna, i dobywszy laku i pieczęć — rzekł do Polakiewicza — Każ mi pan podać świecę.
— Do czego? spytał Suseł.
— Kancelarję opieczętujemy.
— Tu są moje rzeczy i moje własne papiery.
— Rzeczy, może pan zaraz kazać zabrać: papiery tu pańskie znajdować się nie powinny; po rozpatrzeniu ich, zwrócą mu się.
Suseł wytrzeszczył oczy, chwycił się za czuprynę i pobiegł znowu do żony. Nim Polakiewicz przyniósł topniejącą łojówkę, już oboje państwo wbiegli do kancelarji, ale piękna blondynka zmieniona była gniewem do niepoznania; drżała, trzęsła się, a głos jej podniesiony, groźny, piskliwie drapał uszy.
— Co to pan myśli sobie! — krzyczała — zastraszyć nas czy co? zabierać! aresztować! pieczętować. Pan nie wiesz z kim masz do czynienia! Mój mąż nie jakiś tam ekonomina, któregoby można skrzywdzić bezkarnie; nam o honor nasz chodzi, nie o nasze kiepskie miejsce! Pan wiesz kto ja jestem? Ja jestem Terliczówna z domu! Mój brat jest podsędkiem, mój ojciec służy w rządzie gubernskim i chwała Bogu, sowietnikiem! Co to pan sobie myśli, że trafiłeś na lada chetki pętelki?
— Myślę szanowna pani — odpowiedział Ostap zimno zabierając się do pieczętowania — myślę, że pani wdajesz się w nieswoje rzeczy; życzę pani ustąpić. Potem można mnie będzie skarzyć, jeśli się podoba.
Pani Suślina, nakrzyczawszy jeszcze z kwadrans dobry, a widząc, że to wszystko pada jak groch na ścianę, rzuciła drzwiami i wyszła; mąż milczący, sapiący został u progu; Ostap z Polakiewiczem pieczętowali tymczasem drzwi i okna.
— Dasz Waćpan człowieka do pilnowania kancelarji — rzekł Ostap do Jacka — i to natychmiast: sam zaś pojedziesz ze mną.
Stary, żwawo się ruszając, z opromienioną twarzą, zawinął się i powrócił natychmiast.
— Wójt Lebioda zostanie przy kancelarji, ja za niego ręczę.
— A my jedziemy — rzekł Ostap wychodząc.
W sieniach już zastali starca Lebiodę, który z ciekawości, zasłyszawszy o przybyciu nowego rządzcy, przywlókł się do dworku; przy nim opieczętowano drzwi, zostawiono go na warcie i przykazano wzbronić wywozu ruchomości pana rządzcy. Koczyk pani Suślinej już stał zaprzężony; wybierała się widać do brata i do rodziny szukając u nich pomocy przed grożącem niebezpieczeństwem. Sam pan Suseł chodził nie bardzo przytomny, niespokojny od drzwi do drzwi, powtarzając:
— A kiedy tak, to zobaczymy co z tego będzie!
Był to pierwszy akt dramatu, który jakkolwiek pospolity, jest przecie prawdziwym dramatem: tyle w nim namiętności, tyle ruchu i życia.
Ostap odszedł pieszo z Polakiewiczem do dworu; a w drodze zostawszy dopiero z nim sam na sam, mógł się dowiedzieć o wszystkiem, bo kasjerowi usta się rozwiązały i poczciwe jego przemówiło serce.
— A panie! — zawołał — daj Boże żebyś nas poratował, choć to podobno z tego nic nie będzie. Co się tu u nas dzieje, tego opisać i wypowiedzieć niepodobna. Sodoma panie i Gomora! Ale cóż? Hrabiemu było czy gadać czy nie, wszystko jedno; od niejakiego czasu jakby ogłuchł i odrętwiał. Człek bolał, płakał, a pisnąć nie śmiał; jego wszystko niecierpliwiło. Bywało przyjdę do niego i pocznę, a on mnie wyprawia do rządzcy, a tu rządzca — Boże odpuść że go sądzę — pierwszy złodziej. Ot, jak go pan widział, on dziś bogatszy od pana hrabiego. Obsadził się swojemi i z rączki w rączkę. Będzie kłopotu wiele, i daj Boże żeby się to na co zdało; bo i w sądzie powiatowym i w gubernji plecy ma, krewnych, przyjaciół i zauszników. Jaskinia nieprawości! dodał wzdychając.
— Na kogo tu z oficjalistów spuścić się można?
— Jest ze dwóch poczciwych starych sług, co bez butów chodzą jak i ja; a reszta, panie, fircyki — z westchnieniem rzekł Jacek; — młodzież, krewniaczki albo Jegomości, albo Jejmości, albo krewni krewnych, albo kumy i szwagry!! Panu potrzeba co najprędzej pozmieniać wszystkich — fora ze dwora; rachunki im kazać poskładać, posłuszeństwo odebrać, a ratować co jeszcze nie utonęło. I to nie zwlekając, bo aby się mieli czas opatrzyć, to resztę rozchwycą.
Po długiej naradzie z poczciwym Jackiem, Ostap rzucił się na bryczkę i pospieszył do miasteczka.
Tu przekonał się, że w istocie, ciężko mu przyjdzie z panem rządzcą dojść do końca, gdyż wszyscy niżsi urzędnicy, od których często najwięcej zależy, oddani mu byli zupełnie. Tysiące drobnych prześladowań spotykał na każdym kroku; wszystka niechęć, jaką miano do hrabiego, na niego się teraz przelewała.
Zaledwie rozgłosiło się, że nowy rządzca, plenipotent Alfreda, przybył do miasteczka, pan Ciemierka, z dwoma innymi wierzycielami, zebrali się wpaść na jego kwaterę, i z odgróżkami domagać się wypłaty swoich należności. Ostap był na wszystko przygotowany; pierwsze spotkanie z rządzcą, rozdrażniając go, wyrobiło w nim nowe siły. Miarkując swą niecierpliwość jak mógł, przyjął w progu łagodnie i z krwią zimną napastników, którzy weszli z hukiem, krzykiem i widoczną chęcią postraszenia go. Pan Ciemierka, barczysty chłop, z ryżo-siwą czupryną sterczącą do góry, brudny i rozchlastany, z ogromnym kijem, zdawał się chcieć zarówno gębą i ręką, dochodzić swego długu. Dwaj towarzysze jego nierównie mniej pozorni, nadstawiali się tylko jak mogli. Ostap na pierwsze pytanie Ciemierki skłoniwszy się, odpowiedział:
— Kogoż mam honor witać?
— Jestem Ciemierką, Jan Ciemierka — i przychodzę tu po moje pieniądze — słyszy pan, uważa pan!
— Słyszę i uważam; ale pan rozpocząłeś z nami proces?
— A jużciż, i puszczę tego tam grafika z torbami — odparł machając kijem spekulant. — Nauczę go rozumu — słyszy pan!
— Za pozwoleniem — rzekł Ostap — o panu hrabi proszę przy mnie nie mówić tak lekko, bo ja go szanuję, i wiem że w głębi uczciwym jest, choć pozory mogą być przeciwko niemu.
— Pozory! mości panie!
— Mówmy o interesie, jak się o interesie mówić powinno, zimno, prosto. Proces rozpoczęty.
— I tak jak wygrany!
— Jeszcze nie — odpowiedział Ostap; — oblig pański był z siódmym procentem; siódmy procent zakazany prawem, do czegośmy się zobowiązali dopełnim, ale nim pan wygrasz, czasu upłynie dosyć, a nam tylko tego potrzeba — czas wszystko.
— To tak! — krzyknął Ciemierka ze złością — to tacyście to poczciwi ludzie!
— Tylko dowód, że swoje interesa znamy! — odrzekł Ostap; — zaprzeczać ani długu, ani procentów nie myślim. Jeśli pan się zgodnie ułożysz, ja zapłacę.
— Jakto zapłacisz? — ledwie uszom swoim wierząc spytał spekulant, a czemże zapłacisz? zkąd weźmiesz pieniędzy? — albo to ja nie znam waszego położenia? Chcesz mnie oczy zamydlić! Zapłacę! słyszysz go! Banku trzy raty zaległo, podatki egzekucją wyciskają, wierzyciele krzyczą jakby ich darli ze skóry, a on mi mówi — zapłacę? a czemże to zapłacicie? wiórami! Licytacja za kołnierzem.
— Co to do pana należy, czem zapłacim?
— Kiedy nie możecie zapłacić — słyszy pan?
— Zapłacim dziś, jutro, kiedy pan zechcesz, ale wprzódy zrobim obrachunek.
— Kapitał z procentami?
— Wszystko!
Ciemierka, który miał różne obrachunki i rachuby, spodziewając się przy przyjaźnych okolicznościach wziąść wioskę wpół darmo, skrzywił się na to i pokiwał głową.
— To być nie może! — zawołał.
— Jeśli nie zapłacim w terminie umówionym, będziecie panowie licytowali.
— A więc i nam pan płaci? — podchwycił drugi wierzyciel łysy, suchy staruszek w bardzo krótkich spodenkach, a wysoko podciągniętych kołnierzykach koło głowy, ślepy na jedno oko i mocno ospowaty.
— I panom! — odezwał się Ostap.
— A bank? — spytał się trzeci jegomość w węgierce z ogromnemi sznurami, kiwając się z krzesłem, na którem rozsiadł się wspaniale, igrając z parasolem pąsowym.
— Bank będzie pierwszą pocztą zaspokojony.
— A podatki?
— Te dziś wnoszę do kaznaczejstwa.
Spojrzeli po sobie wierzyciele, ruszyli ramionami z niedowierzaniem, a pan Ciemierka odezwał się po swojemu:
— Djabeł ich wie! cóż! miny odkopali czy co? wszystko płacą! słyszy pan! A czy pan, nowotny jeszcze, wiesz co wynoszą ciężary wszystkie na majątku hrabiego?
— Co do grosza.
— Dług przeogromny, do miljona.
— Trochę mniej.
— Zkądże to weźmiecie, kredytu nie macie.
— Jak to pan wie?
— Spodziewam się! komu ja nie dam, temu nikt nie da.
Ostap się rozśmiał, a śmiech ten szyderski zmięszał trochę spekulanta.
— Pan się śmieje?
— Muszę, choć nie mam ochoty.
— Cóż tu śmiesznego?
— To, że pan masz się za powiatowego Rotschilda.
Ciemierka miał już grubjaństwem odpowiedzieć, ale się jakoś wstrzymał.
— No, do interesu — rzekł — pokaż mi pan podobieństwo kończenia z wami, a skończę.
— Układaj się pan, a ja płacę.
— Ja chcę wiedzieć zkąd i jak pan płacisz! co to próżno gadać: płacę, płacę.
— Mnie się zdaje, że do tłumaczenia zkąd i jak płacę, nie jestem obowiązany! Na cóż miałbym się panu spowiadać z naszej kieszeni? Jednakże zaspokajając pana, powiem panu jak stojemy: mamy osiemkroć siedemdziesiąt pięć tysięcy długów, licząc w to niedoimki, zaległe procenta, pensje niedobrane, sztrafy prawne i koszta.
— Zgoda i na 875 tysięcy; ciekawsza rzecz jak wybrniecie z nich?
— W tych, jest długu bankowego pięćkroć kilkadziesiąt tysięcy, na obu majątkach hrabiego i hrabinej.
— Niech i tak, zostaje trzykroć siedemdziesiąt i pięć; zawsze to ładna rzecz.
— Niezawodnie, zwłaszcza dla nas. Bank płacony już od lat blisko dwudziestu, znacznie więc, bo w połowie suma pierwiastkowa zmniejszona; robimy nową pożyczkę opłaciwszy zaległe raty i na trzykroć długu naszego, zyskujemy około dwóchkroć sto tysięcy.
— Patrzaj pan! no! no! ale jeszcze sto kilkadziesiąt; tu dopiero ciekawy jestem, którędy wy z nich wyjdziecie?
— Zna pan, podpis Halperina w Berdyczowie? — spytał Ostap.
— Jak mój własny — rzekł Ciemierka — albo co?
— Bo to właśnie weksel na sto osiemdziesiąt tysięcy złotych, który resztę długów uspokoi — odparł Bondarczuk dobywając papier z pugilaresu i ukazując go zdumionym.
Wszyscy umilkli i gęste miny przyszłych licytantów majątku, znacznie zrzędły; Ciemierka mianowicie pochmurniał, zamyślił się. Ostap tymczasem chowając weksel, zapytał:
— Cóż? a zatem układamy się czy nie?
— Zapewne, że układamy się.
— I my! — dodali drudzy panowie, kołnierzykowy i parosolowy.
— A ja — płacę.
Na tem skończyła się pierwsza konferencja z wierzycielami, którzy po miasteczku roznieśli zaraz wieść o przybyciu nowego pełnomocnika z ogromnym pugilaresem wekslów i asygnat.
Ostap po ich odejściu rzucił się na krzesło, chciał spocząć, ale wierzyciele drugiej klasy, żydzi, otoczyli jego mieszkanie wnosząc całe torby kwitów, kwitków i rachunków. Tu stary Polakiewicz wyręczył skutecznie Bondarczuka; on tymczasem szybko powrócił do Skały, gdzie niemniej pilne czekały go zatrudnienia, a przedewszystkiem Michalinę uspokoić było potrzeba.
Pierwsze z nią krótkie widzenie się, nie dozwoliło Ostapowi, aby objaśnić jej stanu rzeczy, ani powiedzieć o niespodzianych, które przywiózł pomocach; nie śmiał nic obiecywać, niewiedząc co będzie mógł uczynić. Dziś spokojniejszy już, spieszył upewnić Michalinę, że nikt jej nie wygna z rodzinnego kątka; spieszył poradzić się z nią, jakby zaspokoić Hercyka, którego weksel musiał być użyty na zepchnienie najpilniejszych wierzycieli.
Po powrocie z miasteczka, pobiegł Ostap do pustego jak zawsze dworu, w którym zastał hrabinę w samotnym kątku jak wprzódy, z dziecięciem tylko. Śmielszy teraz i oswojony ze swojem położeniem, odważniej stawił się przed nią; ona smutniejsza jeszcze była niż pierwej i więcej jeszcze zmieniona.
Mały Staś bawił się u kolan jej, spoglądając ukradkiem na przybyłego, który jak wprzód, stanął we drzwiach i zdawał się czekać, żeby rozmowę zaczęła sama hrabina.
— Siadaj-że pan proszę — odezwała się smutnie Michalina. — Ileż to wdzięczności winnam panu! Ja tu nic nie wiem, nie słyszę, siedzę spokojna (jeśli w położeniu mojem spokojną być można), a pan dźwigasz za mnie, za nas, cały ciężar tych nieszczęśliwych interesów naszych.
— Nie są one tak złe i zrozpaczone, jak pani myśli.
— Pan chcesz mnie tylko uspokoić.
— Nie, mówię prawdę, braknie nam tylko sto kilkadziesiąt tysięcy, spiesznie wpadając w rachunki — rzekł Ostap; — sumę tę mam dzisiaj, ale pomyśleć potrzeba jak ją później opłacić.
— Sto kilkadziesiąt tysięcy — powtórzyła hrabina; — i mogłabym powrócić do mojego ukochanego gniazda, mogłabym zostawić je Stasiowi!
— Nietylko tamten majątek, ale Skałę i wszystko.
— Pan mnie nadto pocieszasz, być że to może?
Spojrzała na niego. — Mów pan szczerze, otwarcie, ja się nie zlęknę — odezwała się z wymowniejszem od słów, wejrzeniem.
Ostap zadrżał, pohamował się i podał jej papier. Ona go wzięła ręką niepewną, ale nie spojrzawszy nań nawet, odłożyła go na bok.
— Ja tego nie zrozumiem — dodała po chwili — powiedz mi pan sam lepiej co mam uczynić: zrobię wszystko.
— To, czego będę zmuszony wymagać od pani, zda się jej może tak dziwnem, tak upokarzającem.
— Co to być może? — spytała Michalina trochę zatrwożona.
— Musimy szukać sposobów wydobycia się ze stanu ruiny w jakim dziś majątek hrabiego zostaje; musimy — mówił z wrastającą odwagą — zapewnić los pani i Stasia, to się nie obejdzie bez ofiar.
— O! jam gotowa, jam gotowa.
— Potrzeba zmienić tryb dawny życia i wszelkiego wyrzec się zbytku; wprowadzić największą oszczędność i porządek; pozbyć się wreszcie wszystkiego mniej potrzebnego, leżącego bez użytku, a mogącego mieć wartość pieniężną.
— A, pan masz słuszność! — zawołała żywo hrabina wstając z miejsca — mamy nasze rodzinne klejnoty, mamy stos sreber, na których nikogo przyjmować nie będziemy, mamy drogie fraszki z lepszych czasów, posągi, obrazy; sprzedaj je! proszę, sprzedaj! Jeżeli to może uwolnić nas od wierzycieli, oddam wszystko, aż do ślubnego pierścionka.
— Może to w istocie uwolnić od najzaciętszych, ale ofiara ta, nie będzież panią kosztować za wiele?
— Kosztować? mnie? pan mnie nie znasz! pozbycie się trochę pamiątek i dziecinnych cacek? więcej w życiu poświęciłam nad to — dodała mimowolnie — dziś już mi nie żal niczego; tak! niczego! oddam wszystko, byle Alfred nie wątpił, że ofiara przyszła łatwo i chętnie.
Ostap zamilkł.
— Lecz interesa — mówiła ciągle poglądając na niego, (on stał nieruchomy jak posąg, zimny na pozór, i cały w sobie), — interesa są tylko mniejszą połową naszych nieszczęść. Co poczniemy z osobistemi nieprzyjaciółmi Alfreda? z biedną rodziną zabitego, która go prześladuje?
— Na to, czas jedynym ratunkiem.
— Czas? czas? — odezwała się Michalina spuszczając rękę wzniesioną — wszyscy czas ten stawicie jako lekarstwo powszechne, a on — nie, on nikogo nie leczy.
— Może tylko nie rychło i nie wszystkich — odpowiedział Ostap.
Zamilkli. Staś poczynał kołując, zbliżać się do przybyłego i powoli go zaczepiał; matka patrzała się na to z uczuciem, i chciała widać dojść, jakie wrażenie to dziecię czyniło na Ostapie: ale napróżno poglądała; oczy jego były spuszczone, on sam nieruchomy, nie wabił ku sobie dziecięcia, zdawał się go nie widzieć.
— Stasiu! chodź do mnie — szepnęła po chwili; — chodź do mnie! — Jakby obudzony temi słowy i przywołany do przytomności, Ostap uśmiechnął się boleśnie i odezwał:
— Radby się poznać ze mną, a boi się mnie jeszcze. Ja tak dzieci lubię.
— Czemu żeś się pan nie ożenił — spytała go Michalina.
— Właśnie, ożeniłem się — cicho odpowiedział, zwyczajnym głosem, bez wzruszenia Bondarczuk.
Na te słowa tak zimno wypowiedziane, hrabina nie umiejąc pokryć swego wzruszenia, wstrzęsła się i zamilkła na długo; widać było, że cały gmach jej marzeń runął od tego wyrazu; zebrała jednak całą moc duszy, i z uśmiechem przymuszonym, ze spuszczonemi oczyma, mówiła dalej:
— A! wszak dotąd nie wiedzieliśmy o tem; ja nawet nie powinszowałam panu. Pan się pozwoli spytać, któż to jest, kto jest ta...
— Moja żona — rzekł Ostap — jest chłopką jak ja.
Michalina wzięła się za głowę, głosu jej zabrakło i nagle wstając: — Pozwolisz mi pan odejść, trochę mi słabo, głowa mnie boli.
Ostap zniknął.
Trzebaż malować stan duszy Michaliny?
Ona dotąd wierzyła w przywiązanie, w niezachwianą miłość tego człowieka, który żył na pustyni z myślą o niej, z pamiątką kilku godzin przeszłości; ta wiara trzymała ją przy życiu, była podstawą wszystkich jej marzeń, jedynym węzłem co ją łączył ze straconą, a drogą młodością — tej wiary wyrzec się musiała. On się ożenił, a więc ukochał inną; nie był takim, jakim go sobie wyobrażała, wiernym i milczącym w cierpieniu człowiekiem; ale pospolitem stworzeniem, które dziś kocha, zapomina jutro, i mieni się nie umiejąc wytrwać, bo nie umie kochać. Ideał Michaliny, nagle w jej oczach spadł z tej wysokości, na której go zawiesiła, i kruchym stawał się zlepkiem. Im dłużej karmim w sobie jakie uczucie, przekonanie, pojęcie, tem ciężej się z niemi rozstać; i długo człowiek oczewistości, nawet się opiera, z prawdą walczy, fałszem żyć woli, niż wyrzec się tego co już część jego istoty stanowi. Jest to stary pewnik, który tylko przypomnieć chcieliśmy.
Tak właśnie było z Michaliną, która w obec zmiany jaką jedno jego słowo we wszystkich jej najdroższych robiło marzeniach, słabnąc i nie mając odwagi uwierzyć, puszczała się w najdziwniejsze domysły i przypuszczenia. Jednego tylko prawdziwego powodu ożenienia Ostapa, domyśleć się nie potrafiła. Przeczucie mówiło jej, że ożenić się nie mógł z miłości, bo głos jakiś wewnętrzny powtarzał jeszcze że ją kochał tylko; jakże, dla czego bez przywiązania, zimno, rozmyślnie, mógł się tak poświęcić, skrępować, zaprzedać? To przechodziło jej pojęcie; czuła tajemnicę i postanowiła ją rozgmatwać. Dziecię, mąż, dolegające nieszczęścia, wszystko naraz znikło z jej oczów. Ostap tylko, Ostap żonaty, Ostap mąż innej kobiety, stał przed nią jak niepojęta zagadka. Dla czego to czynił? kto była ta kobieta? jest-li to prawda? jest-li on szczęśliwy? Tysiące zapytań zadawała sobie, a żadnego nie umiała rozwiązać; za tym wyrazem wyrzeczonym tak zimno, tak obojętnie, tak nielitościwie, dla niej były tylko drażniące ciemności.
A w sercu! co za niepokój. Uśpiona namiętność przywykła żyć marzeniem, które się oparło latom rozłąki, czułym męża uściskom, nawet uśmiechom dziecięcia; teraz gorętszą boleścią, stała się gwałtowną, niepohamowaną, przeszła prawie w szał i obłąkanie.
To co ją miało uleczyć, powiększyło tylko cierpienie. Zapomniała o wszystkiem, wrzała swym bolem jedynym i odpychając Stasia, powtarzała nieustannie: więc on mnie nie kochał! i życie moje stracone!
Długie lata pożycia z Alfredem, w ciągu których z anielskiem poświęceniem spełniała obowiązki żony, udając przywiązanie i starając się o nie, choć dotąd z zimnego szacunku i przyjaźni wyjść nie mogła; przywyknienie do ofiary, rezygnacja dawna, wszystko się zapomniało w jednej chwili i uleciało na jednem słowie.
Pragnęła go widzieć, zbliżyć się, zajrzeć w skrytości jego duszy i przekonać się dotykalnie o swojem nieszczęściu; tysiące domysłów niepokoiły ją i uspokajały; całą noc przetrwała w niecierpliwem rozmyślaniu. Pomimo dobroci serca i przywiązania do niego, wolała widzieć go cierpiącym niż szczęśliwym, bo czuła że miłość którą dla niego zachowała, nagradzała te boleści.
Dzień wschodzący zastał ją jeszcze w zamysłach, rozognioną dumaniem, zmęczoną, wyglądającą tylko zręczności, aby się zbliżyć do człowieka którego zbadać postanowiła. Wdzięczny ranek wiosenny, potrzeba ochłodzenia się i odetchnienia powietrzem świeżem, rosą oblanem, wywiodła ją do ogrodu.
Dawniej było to także miejsce jej dumań spokojnych; ale jakaż różnica wczorajszych wspomnień w niebieskiej szacie, od dzisiejszych płomienistych domysłów i życzeń! Namiętność jej wzrosła, stała się gwałtowniejszą i trudniejszą do pohamowania, usta drżały otwierając się na zapytania, oczy zachodziły łzami. — Tak się zawieść! tak się omylić — a potem, wołała łamiąc ręce — nic nie zostaje tylko spuścić głowę i umrzeć.
Weszła w ciemną ulicę grabową, i nie widząc nic przed sobą, poczęła ją przebiegać krokiem żywym; słońce jeszcze nie było weszło, mgły unosiły się nad rzeką spokojnie płynącą parowem, liście drzew okryte rosą kroplistą lśniły się w światłach żywych poranku, głęboka cisza rozścielała się jeszcze dokoła, jak gdyby noc jeszcze swej stopy nie zdjęła z ziemi. Ogród przedstawiał smutny widok zniszczenia; opuszczony, zaniedbany, był zieloną ruiną, równie przynajmniej smutną jak czarne i czerwone mury upadłych gmachów. Ścieżki opanowały trawy i chwasty, na drzewach poobcinano gałęzie; niektóre z nich leżały obalone, posiekane, resztą liści skarżąc się na odebrane życie. Tu i owdzie, z głębi łodyg bujnych pokrzywy, ostów, łopuchu, wystrzelał dawniej pielęgnowany kwiatek, wyciskając się mdły i osłabły z kryjących go chwastów obsłony. Zamiast wijących się ścieżek wśród zielonych trawników, wydeptane drożyny świadczyły, że ogród stał się własnością wszystkich, że nikt szanować go nie myślał, każdy używał jak mu było lepiej. Tam trochę pokoszonej trawy, ówdzie zapędzone bydło, dalej spętany koń, i wiązka drzewek świeżo narąbanych z liśćmi jeszcze gdzieniegdzie wystającemi, uderzały w oczy, ale hrabina nic widzieć nie mogła, nic nie widziała oddawna. Suknia jej czepiała się po ostach, obrywała na gałęziach, włos rozplątywał spiesznym pochodem; a po twarzy biegły dwie łzy gorące, choć łez tych nie czuła.
Dziwnym trafem, (choć w powieściach, równie jak w życiu pospolitem nie bezprzykładnym,) na końcu ogrodu, po za tąż ulicą grabową, po całonocnej pracy, usiadł także Ostap odetchnąć na obalonej kłodzie, sparty o mszysty pień dębu. Cierpienie i trud odjęły mu sił ostatek; przyszedł, a raczej przywlókł się tutaj i sam nie poczuł jak sen, któremu tyle nocy był dłużny, objął go skrzydły swojemi i zamrużył powieki.
W biegu, prawie nieprzytomnym, hrabina przysunęła się tak blizko do powału na którym spoczął Ostap, że suknia jej zaczepiła się o wystającą od niego gałęź; inaczej możeby go nie postrzegła. Zwróciła dopiero oczy, zobaczyła go; długo nie mogła sobie wytłumaczyć zjawiska niespodziewanego, i stanęła nieruchoma topiąc w nim niespokojne wejrzenie, błagające, badawcze. Zdawała się go pytać? — Powiedz, jest-żeś ten sam co dawniej?
Ostap spał z chmurną twarzą, z wpadłemi oczyma, blady, zmęczony, cierpiący; ciężki oddech wyrywał się z jego piersi, i znać było po ruchach konwulsyjnych, że i we śnie dokuczało mu życie; kołatała do niego rzeczywistość.
— Nie, nie — zawołała hrabina przyciskając ręce do piersi, nie — on się nie odmienił, on cierpi dla mnie, on mnie kocha. To tajemnica może, to pewnie kłamstwo. Tak! to kłamstwo — dodała rada swej myśli — on mnie niem chciał odepchnąć, bo się domyślał mnie.
Na kolanach Ostapa leżał papier: był to list do Alfreda który on odczytywał mając go wysłać dnia tego. Nie wiedząc co czyni, nie zastanawiając się nad niestosownością swego kroku, hrabina porwała go z pod rąk śpiącego, i zapłomieniona uciekła w głąb ulicy, on się nie przebudził.
Zaledwie kilka kroków odszedłszy, Michalina stanęła czytać; serce jej biło, w oczach przebiegały iskry, chwytała litery i słowa, a myśli długo pochwycić nie mogła. List poczynał się od zimnego wykładu stanu interesów, od pociech, od doniesień i trochy wyrzutów na dziwne zaniedbanie, w jakiem wszystko zostawił Alfred; potem pisał Ostap:
„Czynię co mogę, com powinien; ty jeden znasz tylko może, jaki ciężar wziąłem na barki; niewidomy dla wszystkich, mnie on ugniata tak, że nie wiem czy żyję, czy wytrwam. Nie myl się kochany Alfredzie, ciężarem tym nie są poruczone mi sprawy, i majątek; inny on wcale, a położenie moje łatwo ci go wytłumaczy. W ostatniej naszej rozmowie, przekonałem się żeś to przeczuwał, żeś się tego domyślał. Na cóż mam taić przed tobą? ja ją czciłem i kochałem, jak nikt nikogo podobno nie kochał na ziemi; czystemu jej wspomnieniu poświęciłem życie, wyrzekając się świata, aby żyć marzeniem tylko. Tyś nielitościwie rozdarł moje niezgojone rany — i krew płynie.
Biada ci Alfredzie! tyś nie był jej godnym, boś jej szczęśliwą uczynić nie potrafił; widzę łzy jej, widzę smutek i czuję, że ta dusza pragnie więcej niżeli jej dać możesz. Twoja wina. Tyś jej nie otoczył takiem, na jakie zasługiwała staraniem, miłością, czuwaniem, czcią — tyś w nią nie wierzył, tyś nie dość pracował dla jej szczęścia. Dziś zostawiona sama sobie i w takiem położeniu! a ja na to patrzę!
Lecz nie obawiaj się o skarb swój; nigdy przyjaciel, czuję to, godniejszym nie był zaufania nademnie, choć nigdy może większej nie zrobił ofiary. Jam tu sługą, ja tu jestem Ostapem twoim poddanym; i nim tu przybyłem, między memi wspomnieniami a rzeczywistością postawiłem nową żelazną zaporę; skalałem się umyślnie — ożeniłem się. Ty nie wiesz, ty nigdy wiedzieć nie będziesz, com ja dla ciebie uczynił.“
Michalina nie czytała więcej, dwie tylko myśli w uszach jej i sercu tętniły: on się ożenił w istocie, on się ożenił umyślnie. Upuściła list, podniosła go, pobiegła ku spiącemu, rzuciła pod jego nogi i chyżo skryła się w drzewa starego ogrodu.
Uczucia jej któż potrafi odmalować? Nie ja.
W sercu człowieka, jak w świecie cielesnym, uczucia są barwami: kilka ich składa całą gamę światła, ale nieskończone są ich odcienia, kombinacje i przemiany. Wyrazy języka jak ołówek rysownika, ledwie potrafią zebrać tych uczuć główne kształty, wszystkie się szaro i ciemno malują pod niecierpliwą ręką, która żywego życia odtwarza tylko suche formy.
Ranek był już gorętszy i słońce podniosło się wysoko, gdy Ostap się przebudził, więcej snem znużony, niż wypoczęty, i zobaczył list u nóg swoich, pochwycił go i szybkim krokiem pospieszał ku dworkowi w którym mieszkał.
Niezwyczajna wrzawa słyszeć się dająca zdaleka na wsi, obudziła jego uwagę: czuł jakiś dziwny wypadek, którego jeszcze zrozumieć nie mógł. Widać było do koła ludzi gromadnie zbierających się w ulicy i tłumami bieżących ku dworowi, dziedziniec już prawie ich był pełen; a krzyki i wrzaski dzikie dochodziły coraz wyraźniej uszów Ostapa.
Skierował się szybkim krokiem ku miejscu, gdzie wszystek lud zdawał się gromadzić. Cała wieś była już tutaj z oznakami rozognienia, pałająca jakiemś uczuciem nienawistnem, skupiona, dodając sobie odwagi do jakiegoś kroku rozpaczy. Twarze wieśniaków chmurne były: straszne oczy ich zakrwawione, włosy rozrzucone, a w ręku topory, kosy, grabie i cepy wydawały się jak broń pochwycona na nieprzyjaciela, nie jako narzędzie pracy spokojnej. Nim doszedł do podwórza, spotkał Ostap uciekającą, prawie obłąkaną Michalinę, która oddając mu syna, z wzrokiem nieprzytomnym, zaledwie wymówić mogła: — ratuj nas! ratuj nas! i upadła zemdlona. Kobiety pospieszyły ją ocucić. Bondarczuk zostawił im dziecię i nie tracąc chwili wypadł przeciwko rozjuszonemu już pospólstwu, które łamiąc drzwi folwarku i grożąc podpaleniem, domagało się wydania w ich ręce ekonoma.
Niezważając na niebezpieczeństwo, na stan wzburzonego ludu, Bondarczuk skoczył wprost ku folwarkowi, który ludzie otaczali, i odpychając tych co drzwi łamali, zawołał głosem potężnym, rozkazującym i silnym:
— Precz ztąd!
Chłopi spojrzeli na niego, kilku się zastanowiło i przywykli do posłuszeństwa już odsunąć się mieli, gdy dwóch czy trzech więcej rozognionych i zajadlejszych, popchnęli go i z podwojonym krzykiem, dobijać się zaczęli wołając:
— Dawajcie nam tego psa! dawajcie nam tego łotra, a nie, to spalim! spalim! zniszczym!
Pierwszemu który z siekierą stał u drzwi, Ostap wyrwał ją i pewien siebie, krzyknął raz jeszcze gromiąc ich:
— Ustąpić ztąd natychmiast! mówcie czego chcecie! poco ten rozbój i gwałt! niech wystąpi kto ma krzywdę i niech mówi.
— Precz ty sam! — krzyknęli niektórzy.
— Posłuchajcie no jego, odezwali się powolniejsi.
— Drzwi wybijać.
— Kto się posunie ku drzwiom, tnę go przez łeb jak rozbójnika, jak mi Bóg miły! — zawołał Bondarczuk — stójcie i mówcie mi czego chcecie.
Kilku obłąkanych jeszcze się silili, pomimo reszty, dokazać swego; ale tłum opamiętywał się już powoli, popychano się łokciami, odtrącano na bok upartych, jedni drugim poczęli odbierać topory i cepy, i kołem wszyscy otoczyli Ostapa.
— Co to jest? — mówił do nich Bondarczuk — czego przyszliście tutaj jak zbójcy! Wiecie wy coście zrobili? wiecie wy co to jest wyrzec się sprawiedliwości i samym ją sobie robić? cóż to? czy nie ma sprawiedliwości na świecie, żebyście ją sobie przeciw prawu robili, burząc się jak dzieci swawolne?
— A nie ma! nie ma sprawiedliwości! — odpowiedział stary Jakim, podnosząc pięść groźną — myślicie żeśmy sto razy nie szli na skargę do pana? Odesłał do rządcy; odesłał do ekonoma! Dobra sprawiedliwość! a to nasz ciemiężyciel i łupieżca.
— Póki cierpieć było można, cierpieliśmy, dopóki stało sił robiliśmy; kiedy Bóg i ludzie o nas zapomnieli, cóż robić — trzeba zostać rozbójnikami. Zabijem gadzinę, niech i z nami będzie co chce.
— I to ty stary, siwy, coby cię wiek rozumu powinien nauczyć, tak mówisz Jakimie! — rzekł Ostap. — Wstyd! wstyd! tobież-to psuć własną sprawę. Alboż to przyczyna wam, źle robić, że drudzy źle robią; i że oni niesprawiedliwi są, wy chcecie gwałt czynić nad niemi?
— Chcemy i zrobimy! — zawołali niektórzy — niechaj bestja pocierpi choć. — I ruszyli się znowu do drzwi.
— Słuchajcie — rzekł Ostap — a potem zrobicie, nie jak was szatan natchnął i źli ludzie, ale jak wam pan Bóg przykazał. Ja jestem chłopem jak wy, cierpiałem jak wy, i znam co cierpieć można.
— Ty nie wiesz co oni nad nami robili, jak przewodzili.
— Dajcie mi mówić: powiecie potem, a ja wam ręczę, że to bezkarnie nie ujdzie. W każdym kraju jest opieka, sąd i prawo dla wszystkich; tam znaleźlibyście sprawiedliwość gdybyście jej cierpliwie szukali; kto ją sam sobie wymierza, ten już winien, bo nie wierzy w sprawiedliwość prawa. Jest nad wami opieka; wyście ludzie; dzikie tylko zwierzęta mszczą się, bo nie wiedzą co porządek, prawo i sprawiedliwość. Kto może być sam sędzią w swojej sprawie? Jeśli Jakim zajdzie z Pawłem w spór o łąkę, czy o ogród, czy o szkodę, albo się sami sądzić będziecie? Nie — prosicie sąsiadów, starszyznę. A tu w ważniejszej daleko sprawie myślicie siłą robić sobie sprawiedliwość — a godziż się to tak?
— Albo to, my nie chodzili na skargę, albo to, nie udawali się do sądu. A cóż, u sądu zawsze chłop będzie winien, wybiją go i odpędzą.
— Nieprawda, moi bracia, nieprawda; nikt wam nie broni szukać sprawiedliwości wyżej i wyżej, dopóki jej nie znajdziecie, a znaleźć musicie. Ale wam często w głowie próżniactwo, a narada próżniaków w karczmie, licha warta; wódka nic nigdy dobrego nie poradzi. Dziś wam trochę lżej i lepiej; chcielibyście nic nie robić — to być nie może; człowiek tyle tylko wart ile pracuje. I zamiast pracować rzuciliście się do gwałtu, zostaliście zbójcami; myślicie przewodzić, i krzywdę jeśli była, płacić krzywdą! Źle, bardzo źle. Lepiej być krzywdzonym niż zbójcą i gwałtownikiem. Wiecie do czego mogło was doprowadzić wasze szaleństwo? oto do przelania krwi ludzkiej, krwi braterskiej.
— Albo to oni nam bracia?
— Alboż nie?
— A to — lachy!
— A lachy i rusini, alboż to nie bracia? — spytał Ostap — język prawie jeden, wiara chrześcjańska, i nie oni winni że ich pan Bóg uczynił bogatszemi od was i w lepszym stanie postawił. Pracujcie i wy, uczcie się, a dziś nikomu nie zaparte drogi; możecie i wy jeśli wam ten stan nie miły, wynijść z niego i dopracować się innego. Alboż to ojcowie tych panów, nie wyszli także z pracowitych ludzi? Zresztą, któż to jeśli nie Chrystus pan powiedział, że wszyscy ludzie są braćmi?
— Prawdę mówicie — powiedzieli niektórzy; inni potrzęśli głowami i rękoma.
— Za skrzywdzonym i pan Bóg i ludzie; przeciwko zabójcy i gwałtownikowi wszyscy. Zrobiłaż wam kiedy co złego wasza dobra pani, albo niewinne jej dziecię?
— Nie! nie! — krzyknęli ludzie — to dobra pani — co prawda to prawda, my ją szanujemy, my ją kochamy, to matka — ale co ona może? — nic!
— A jednak, o małożeście i jej nie zabili!
— My! my! kto? chroń Boże! to być nie może! nie, nie!
— Tak jest! pani wasza przelękła się tej wrzawy, leży bez ducha; dziecko ze strachu może boleć całe życie — godziż się to tak czynić?
— Dajcie nam tylko tego szelmę ekonoma, a my pójdziemy.
— Ekonoma wam nie dam, boście wy nie sędziowie, ale do sądu go odstawię — rzekł Ostap. — Wy, rozejdźcie mi się natychmiast do domów, a starszyzna tylko niechaj zostanie, żeby mi opowiedziała, z czego to wszystko powstało i jakie macie krzywdy.
— Nie chcemy! nie chcemy! — zawołali dalsi — ekonoma z sądu puszczą i nic mu nie będzie, on się opłaci, tam nie ma sprawiedliwości. Oddajcie jego nam, oddajcie go, a nie to spalim!
— Kto mówi o spaleniu? — zapytał Ostap.
Wszyscy zmilkli.
— Kto chce ekonoma?
— My! my — powiedzieli dalsi.
— Któż to chce się nad nim pastwić? — spytał jeszcze.
Chłopi spojrzeli jeden na drugiego i nikt się nie odezwał.
— Widzicie — mówił Ostap — żaden z was w sercu nie jest zbójcą, choć jedni drugich podżegacie i psujecie. Wstyd! wstyd wam! ekonoma ja sam odwiozę do sądu i zaręczam wam, tak jakem wasz brat, że dopilnuję aby mu nie pobłażano. Do domów!
— Nie pójdziemy póki go związanego nie zobaczymy.
— Mówiłem i powtarzam, że go wam ani oddam, ani pokażę. Jeśli winien, będzie ukarany, ale nie przez was; wasza rzecz powiedzieć co zrobił, sądu, wymierzyć co mu należy.
— My tak nie chcemy!
— A inaczej nie będzie! Jeśli nie rozejdziecie się natychmiast spokojnie, każdy będzie winien gwałtu, każdy co tu rękę podniósł, bez względu na to co cierpiał, srodze zostanie ukarany. Ekonoma sami uniewinnicie; powie na was żeście niespokojni, nieposłuszni ludzie i sąd mu uwierzyć będzie musiał.
Wieśniacy poczęli się namyślać i szeptać, niektórzy nawet namawiali po cichu do rozejścia.
— Mówiłem i mówię — rzekł Ostap — jestem jak wy chłopem, znam wasze życie bo żyłem niem długo; wiem krzywdy wasze i nie dam ani was pognębić, ani też bezkarnie przejść występnemu. Ale ja pierwszy, wolałbym być zabitym, niż zabójcą.
— Prawdę mówi — odezwali się młodzi — niech go tam czy ludzie czy pan Bóg ukarzą, my rąk nie walajmy.
— Tak! tak — zawrzał któryś starszy — a nasze krzywdy? a nasze łzy? a nasze nieszczęście, to, to ma pójść z wiatrem?
— A pan Bóg? — spytał Ostap — czyż to wy i w Pana Boga i w jego sprawiedliwość nie wierzycie?
— Pan Bóg daleko — odparł jeden — poczynając przysłowie.
— Pan Bóg wszędzie — przerwał Bondarczuk: — idźcie do domów; ja wam ręczę, że to bezkarnie nie ujdzie ekonomowi; starsi niech zostaną ze mną.
Lud znacznie już złagodniał i niektórzy już do domów sami wynosić się poczynali; jeszcze tylko zażartsi wahali trochę, ale i ci ujrzawszy rozpływający się tłum, obawiając pozostać sami, wszyscy powoli odeszli. Kilku nawet starszych, którym zostać kazał Bondarczuk, bojąc się by nie uchodzili za naczelników zawichrzenia tego, wysunęli się za innymi.
— Ale pamiętajcie — rzekł za innymi odciągając stary Jakim do Ostapa — wyście krew nasza, nie zdradźcie swoich.
— Nie zdradziłem i nie zdradzę nikogo — odpowiedział Ostap — żal i szał zdradziły was najgorzej. Obronię was jak potrafię, nigdy jednak zupełnie. Kto sam sobie chce robić sprawiedliwość, porywa się i przeciwko prawu, które depcze, i przeciwko całemu światu co je szanuje: mądrzejszym i lepszym robi się od wszystkich; prawo i ludzie upokorzyć i upamiętać go muszą. Winien ekonom i odpowie, ale winniście i wy, żeście nad nim znęcać się i mścić chcieli.
— To nie ja! — rzekł skrobiąc się Jakim — ja poszedłem za drugimi.
— Ani ty, ani drugi nie winien sam, winni potroszę wszyscy; upokorzcież się, siedźcie cicho, a sprawiedliwość przyjdzie dla wszystkich. A pamiętajcie, że gdyby nie ja, bylibyście popełnili kryminał, zabójstwo, mogliście i panią waszę, którą kochacie, i dziecię jej o śmierć przyprawić. Nie tyle ekonoma, co was, od was samych broniłem. On byłby uszedł, a wy rozjuszeni bylibyście dopuścili się zbrodni.
Stary spuścił głowę i odszedł zamyślony.
Ostap ruszył do dworu: spieszył uspokoić hrabinę, którą z omdlenia ledwie otrzeźwiono. Z dziecięciem przyciśnionem do piersi, z oczyma wlepionemi w podwórze, na którem, odegrywał się ten dramat, co by się był bez Ostapa krwią może i płomieniem skończył; siedziała odrętwiała w bojaźni o Stasia, o siebie i o śmiałego swego obrońcę.
Duch w nią wstąpił, gdy ujrzała, jak lud cudownie uspokojony jego mową, poprzestał dobijać się do folwarku, a nareszcie powolnie ustąpił z dziedzińca. Niemem tylko wejrzeniem powitała Ostapa, i w milczeniu podała mu rękę, której Bondarczuk zaledwie śmiał dotknąć.
— Każ pan zaprzęgać — odezwała się przemawiając z trudnością; — nie mogę tu dłużej pozostać, odjadę z dziecięciem do siebie.
— Nie sądziłbym, żeby to było potrzebnem — rzekł Ostap — bo mogę zaręczyć za spokojność ludzi, oni panią kochają.
— To są niewdzięczni! — zawołała Michalina.
— Nie dla tego, że to są bracia moi, — odezwał się Bondarczuk, ale ich bronić muszę. Oni nie są niewdzięczni; kochają panią i pamiętają dobrze coś dla nich czyniła, żeby ich ciężką dolę osłodzić; ale cóż dziwnego, że ich długa niesprawiedliwość i krzywdy do rozpaczy chwilowej przywiodły?
— To są dzikie zwierzęta!
— Tak pani! każdy w chwili szału jest dzikiem zwierzęciem; ale nie godziż się im wybaczyć?
— Wybaczyć! o trudno! trudno!
Ostap zamilkł.
— Lękać się pani nie masz czego zupełnie — rzekł po chwilce — lecz jeśli rozkażesz?
— Wyjadę, o! wyjadę.
— Dam więc rozkazy do wyjazdu.
Michalina spojrzała na niego oczyma łzawemi, przeprowadziła go wzrokiem i nic już nie rzekła.
— Odjadę, — mówiła do siebie, — nie z bojaźni o siebie, ale dla niego. Będzie mniej cierpiał straciwszy mnie z oczów, lżej mu będzie samemu.
Bondarczuk pobiegł po konie, razem i do ekonoma, który w śmiertelnym strachu krył się jeszcze pod strychem na folwarku. Trzeba go było, unikając powodu do nowych zaburzeń, wyprawić z majątku, a nie dozwolić mu uciec; Bondarczuk bowiem postanowił dopilnować, aby go osądzono ściśle, i jeśli był winien, ukarano.
Znalazł pana Kminkiewicza wyglądającego z wierzchołka drabiny na poddasze prowadzącej, dopytującego się wszystkich, nawet tych, których nie było:
— A co? czy już poszli?
— No proszę, jakie chamy zuchwałe! A co, są oni tam jeszcze?
I tak na przemiany pan Kminkiewicz, to im groził, to się o nich dopytywał. Dam ja im bunt! dam ja im zuchwalcom! A nie wracają oni tam?
— Schodź Waćpan, — rzekł Ostap prędko — siadaj na przygotowaną bryczkę i jedź do miasteczka, tam czekaj na mnie. Zobaczymy co z panem zrobim. Dwóch ludzi dodanych pilnować cię będą.
— Byleby mnie panie, te chamy na drodze gdzie nie zastąpili.
— Nie zastąpią.
— Choć dalibóg proszę pana, ja nie wiem czego oni odemnie chcą? co ja im winienem? Zwyczajnie chamy, to bo ma zawsze do buntu ochotę.
Ostap milczał.
— Ej! proszę pana, — ciągnął dalej pan ekonom, — czy oni tylko poszli? bo jakby oni mnie złapali, to już wiem, że mnie nie darują.
— Spiesz się Waćpan.
— Ale jak oni mnie złapią, — rzekł złażąc po drabinie powoli Kminkiewicz, ja mam żonę i dzieci.
— Nic ci się nie stanie; oto są ludzie i bryczka, ruszaj do miasteczka.
— A dzieci, a żona.
— Oni tu zostaną, ja za nich ręczę.
Ekonom poskrobał się w głowę, obejrzał dokoła, i wyszedł z folwarku w podwórze, tchórzliwie poglądając, wreszcie odmieniwszy zwykły swój strój, zieloną bajową kapotę, na czarny surdut, aby go niełatwo poznano, siadł na wózek i konie ruszyły.
Już też i hrabina wsiadła do powozu, a Ostap dla bezpieczeństwa jej, przeprowadził idąc pieszo przed końmi. Schowana w głąb karety, osłoniona cała, zdrętwiała i smutna, jechała Michalina ze Stasiem na kolanach; wszystko jej było jedno gdzie będzie, myśl i uczucie zabierała z sobą.
Lud z podwórza rozszedłszy się na wieś, powoli ściągać począł ku karczmie, gdzie gromada ze starszyzną naradzała się nad tem co zrobiono, i co zrobić wypadało. Wszystkie twarze były chmurne, i jak zwykle po wielkim wysiłku, smutne; jedni na drugich zwalali winę, czynili sobie wzajemne wymówki i uznawali wszyscy, że się nadto i nieroztropnie unieśli; potrzeba było myśleć jak się ze złego kroku ratować. Starsi obwiniali młodszych, młodsi wymawiali się przykładem starszyzny; ostre wyrzuty i połajania słyszeć się nawet dawały. Chłopak ze dworu wpadł wśród tego zgiełku, z oznajmieniem, że pani wyjeżdża ze Skały.
Na tę wieść, powszechne strapienie odmalowało się na twarzach wszystkich. Michalina była opatrznością ubogich, chorych i nigdy nie odprawiała nikogo bez porady, pociechy lub pomocy. Odjazd jej zasmucił gromadę i wszyscy jednogłośnie postanowili biedz naprzeciwko pani, aby ją błagać żeby z niemi została.
Powóz był w połowie wioski, gdy gromada spotkała go, idąc naprzeciw w milczeniu z głowami odkrytemi. Michalina instynktową jakąś ciekawością powodowana zobaczyła ludzi, krzyknęła bojaźliwie i kazała woźnicy pospieszać. Ale nie było podobna, tłum otoczył konie i powóz, kilku starszych zbliżyli się do drzwiczek.
— Czego wy chcecie? — zawołała hrabina strwożona, com ja wam winna?
— A! pani, — rzekł pierwszy, — co my jasnej pani winni, że chcecie uciekać od nas? Nasi dziadowie służyli dziadom twoim, nasze dzieci dzieciom twoim będą wierne; czegoż wy porzucacie nas z gniewem? Czy my to nieprzyjaciele, czy co?
Michalina nie zrozumiała nawet, i w ciągłym strachu wołała tylko: — Ruszaj — ruszaj!
— Pani! kochana pani! zostań z nami, — wołali wszyscy — przysięgamy ci, że będziemy spokojni; to łotr ten ekonom, przyprowadził nas do rozpaczy, ale my i sami wiemy, żeśmy źle zrobili; przepraszamy cię, daruj nam i powróć.
Ostap zbliżył się do karety.
— Czy pani się nie dasz uprosić? — spytał.
— Czegoż oni chcą? żebym z niemi została? — To mówiąc, badające spojrzenie rzuciła na Ostapa, jakby się także pytała, czy ma pozostać w Skale.
— Uczynisz pani co się jej podoba; ja mówię za niemi, bo widzę w nich swoich, widzę siebie. Oni proszą szczerze.
— A jednak ja się ich tak boję! cicho szepnęła Michalina, tuląc i dziecię do siebie i głowę do dziecięcia.
Po chwili namysłu odpowiedziała powolnie. — Więc wrócę, choćbym nie powinna.
— Tak, — rzekł do siebie Ostap oddalając się — ani ona pozostać, ani ja ją prosić, żeby pozostała, nie byłem powinien. Ale stało się.
Powóz toczył się już ku dworowi nazad, tłum uradowany podrzucał czapki wołając: — Daj Boże zdrowie naszej pani, daj jej Boże długie lata! To matka nasza!
Wieczorem musiał Ostap z powodu rannego zaburzenia sam badać ludzi o nadużycia, rozbrajać ich łagodnemi słowy, jeszcze wrzące namiętności ukołysać, pocieszać, uspokajać i przygotować do sądowego śledztwa, które wywoływało i postępowanie ekonoma i gwałt, na jaki porwali się ludzie. Gdy starsi zwołani zostali, gdy wywołując jednę po drugiej z pamięci wszystkie krzywdy na które przyboleli, znowu rozżarzyli w sobie gniew, oburzenie i rozpacz; ileż to potrzeba było pobłażania, cierpliwości, wyrozumiałości, rozumu, żeby ich uspokoić i wyrozumieć prawdę, tak łatwo zmieniającą się w ustach cierpiących!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.