Jasna Skała/II
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Jasna Skała |
Pochodzenie | cykl Szatan i Judasz |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ani nam przez myśl nie przeszło pożegnać się z Judytą. Zwrócono nam rumaki. Meltona przytroczyliśmy do jego wierzchowca i, zaopatrzeni w zapas suszonego mięsa, puścili się w drogę, uprzednio oświadczywszy Yuma, że zabierzemy swoje lassa, na które nie powinni wobec tego liczeć. Pozwolili nam odjechać, nie stawiając żadnych przeszkód. Ale widać było, że nie są zadowoleni z przymusowego zawarcia pokoju. Mogliśmy być pewni, że przy ponownem spotkaniu zachowają się wobec nas niebardzo przyjaźnie.
Właściwie trzeba było teraz wyjechać szybko z canonu Flujo blanco; ale wszak powinniśmy byli wstąpić do Indjanki i wywiązać się z przyrzeczenia, a poza tem chcieliśmy zabrać lassa. Pojechaliśmy więc nadół rzeki, potem zaś skręcili na wschód, w kierunku domku. Dotarliśmy doń po dwóch godzinach. Indjanka stała przed drzwiami, ujrzała nas bowiem zdaleka.
— Czy w nocy nikt nie odwiedził mej czerwonej siostry? — zapytałem.
— Owszem — odparła. — Młody biały, którego chcieliście pojmać, był u mnie, aby zabrać mego konia.
— Dałaś mu?
— Nie; sam wziął. Usiłowałam przeszkodzić, ale zagroził mi śmiercią.
— Czy pojechał bez siodła?
— Nie. Zabrał je również.
— Czy nie dał ci jakiegoś polecenia?
— Owszem. Mam powiedzieć białej squaw, że ucieczka się powiodła i żeby rychło doń przyjechała. Następnie pojechał na południe — śledziłam go ukradkiem.
— Wiemy, dokąd zbiegł. Jesteśmy z ciebie zadowoleni i ofiarujemy, co przyrzekliśmy.
Każdy z nas ją obdarował. Zebrała tak sporą sumę, że wróciwszy do swoich, mogła wśród nich uchodzić za zamożną. Następnie pojechaliśmy na południe po lassa.
Kiedyśmy dotarli do krawędzi kotliny, zobaczyliśmy w głębi Yuma, spoglądających ku górze. Wypatrywali nas. Na najwyższej platformie stała Żydówka. Uwolniono ją więc po naszym wyjeździe. Zemsta, którą nam poprzysięgła, nasunęła jej myśl złośliwą. Mianowicie, odcięła część lassa, do której mogła sięgnąć i, wydając okrzyki zwycięstwa, pokazywała nam ostentacyjnie.
— Co za zemsta straszliwa! — roześmiałem się szczerze.
Emery wysunął flintę nad otchłań i skierował lufę w Judytę. Krzycząc ze strachu, wzięła nogi za pas i znikła w otworze, wiodącem do wnętrza puebla.
Wyciągnęliśmy lassa, nie rozpaczając bynajmniej, że zamiast trzech, mamy dwa i pół, Poczem puściliśmy się w dalszą drogę, a raczej dopiero rozpoczęli właściwy pościg za Jonatanem Meltonem.
Od czasu, jak wyjechaliśmy z puebla, upłynęły cztery godziny. Należało przypuszczać, że Jonatan ubiegł nas przynajmniej o osiem godzin drogi.
— Jak daleko do Jasnej Skały? — zapytałem Apacza.
— Ponieważ dosiadamy szybkich rumaków, przeto, jeśli nic nam nie stanie na zawadzie, dojedziemy za trzydzieści godzin.
— Liczę więc na więcej niż trzydzieści, gdyż koń Meltona nie dotrzyma kroku naszym. Dwanaście godzin dziennie, zatem przyjedziemy pojutrze. Czy Winnetou mniema, że Silny Wicher przyjmie nas przyjaźnie?
— Mogollonowie nie żyją w przyjaźni z Apaczami, ale nigdy im nie wyrządziłem żadnej krzywdy. Czemużby miał spotkać nas wrogo?
— Melton naszczuje go na nas.
— Tak, o ile prędzej przybędzie, niż my.
— Na pewno. Zajedzie konia na śmierć, byle jak najprędzej stanąć u celu.
— Czemuby się tak śpieszył? Jest przekonany, że Judyta w żadnym razie nic nam nie zdradzi.
— Ale mógł powziąć zamiar nader dla nas niebezpieczny. Przypuszczając, iż przez dłuższy czas zabawimy w pueblo, zechce podbechtać Mogollonów, aby nas napadli.
— To być może. W takim wypadku natkniemy się na nich w drodze, przyczem staniemy na ścieżce wojennej.
Rozmawialiśmy, aby stary Melton nic nie }słyszał. Nie raczył na nas spojrzeć. Myśli, które zasępiły mu twarz, musiały być bardzo ponure. Od czasu do czasu wydawał głębokie westchnienia lub gniewne pojęki. Dopiekał mu dotkliwy ból w owej części ciała, którą dotykał konia.
Nie mogło być mowy o doścignięciu Jonatana. Zrozumieliśmy to odrazu. Konie Vogla i Meltona nie były biegunami komanczowskiemi, a nadto nasz jeniec starał się zewszechmiar opóźniać jazdę. Byłby wszak idjotą, gdyby nie odgadł, że ścigamy jego syna. Dlatego czynił, co tylko mógł, byle zwłokę spowodować.
Winnetou znał miejscowość i był nader pewnym, jak i w wielu innych wypadkach, przewodnikiem. Mieliśmy przed sobą trop Jonatana, który znalazł się tu po raz pierwszy w życiu i kierował wyłącznie wskazówkami Judyty, a przecież jechał drogą właściwą, jakgdyby już wiele razy ją przebył.
Droga prowadziła wciąż pod górę. Wieczorem dotarliśmy do płaskowzgórza między Sierra Blanca a górami Mogollon. Wjechaliśmy na teren niezalesiony. Rosła jedynie trawa, przypominająca puna Alp peruwjańskich. Przypominał je również wiatr zimny i ostry, który dął z zachodu i wkrótce nas zmroził do szpiku. Odzwyczailiśmy się już od tak świeżego powiewu.
Gdybym jechał tylko w towarzystwie Emery’ego i Winnetou, to na pewnobyśmy się nigdzie nie zatrzymywali, ale mknęli po nocy, aby wyprzedzić Jonatana. Lecz Vogel nie był wytrwałym jeźdźcem, a stary Melton zdawał się co chwila spadać z konia. Jeśli symulował, to tylko w połowie, gdyż ból mu istotnie dokuczał.
— Czy zatrzymamy się jeszcze przed nocą? — zapytał Emery.
— Nie radziłbym — odrzekł Winnetou.
— Ale do rana nie możemy jechać jednym ciągiem. Lepiej przeto, póki czas, poszukać miejsca odpowiedniego do postoju, niż zatrzymać się tam, gdzie mrok nas opadnie.
— Mój brat ma słuszność. Znam takie miejsce.
— Musi przytem osłaniać przed wichrem, który nas mrozi.
— Jest tu skała, o którą wiatr się rozbija. Przybędziemy do niej za jakiś kwadrans.
W oznaczonym czasie zobaczyliśmy przed sobą pagórek. Podnosił się powoli od zachodu i tworzył niejako kulisy, przez które mroźny wicher nie mógł przeniknąć. Rosło tu wiele drzew i krzewów, a zatem nie zbywało na paliwie. Zziębnięci, marzyliśmy o cieple ogniska.
Zsiedliśmy z koni i rozwiązali starego Meltona. Tak skostniał z zimna, że nie mógł stać, ani chodzić. Musieliśmy go zanieść do ściany skalnej, którą nazwałem kulisami, i ułożyć na ziemi. Być może, i to była symulacja. Bądź co bądź, należało mieć go na oku.
Skoro umieściliśmy konie, poszukaliśmy suchego drzewa, rozpalili ognisko i położyli się wpobliżu. Poczem zabraliśmy się do posiłku. Melton dostał porcję mięsa, pokrajaną na drobne kawałki, które wkładałem mu do ust. Nie chciałem uwolnić mu rąk nawet do jedzenia.
— Będziemy czuwać? — zapytał Emery.
— Być może, nie zajdzie potrzeba czuwania, — odparł Winnetou. — Niema tu nigdzie wrogów.
— Dobrze, więc wszyscy będziemy spali. Przyda nam się wypoczynek.
— A jednak lepiej będzie czuwać — rzekłem. — Po pierwsze musimy strzec Meltona, a po drugie, nie ufam jego synalkowi. Nie jest to wprawdzie westman, ale i w ciemię go nie bito. Przypuszcza pewnie, żeśmy się dowiedzieli dokąd pojechał. Raz już mu się to przytrafiło. — A w takim razie — rozumuje — jesteśmy na jego tropie. — Cóż więc, jeśli mu strzeli go głowy, żeby na nas czekać?
— Hm! — mruknął Emery. — Nie jest aż tak doświadczony.
— Nie jest doświadczony, ale sprytny.
— To już nie spryt, to byłaby odwaga!
— Nie jest tchórzem i rozumie się, że potrafi okazać odwagę tam, gdzie stawką jest życie, majątek i miłość. Skoro chcecie spać — dobrze, śpijcie. Ja będę czuwał przez całą noc.
— Nic podobnego! Jeśli uważasz, że to konieczne, to będziemy czuwać na zmianę.
Losowaliśmy. Pierwsza kolej wypadła na Winnetou, druga na Emery’ego, trzecia na mnie, ostatnia na Vogla — każda na przeciąg półtorej godziny. Sześć godzin przeznaczono na nocleg; następnie mieliśmy wyruszyć. Teraz była godzina dziewiąta wieczór.
Po tak licznych zdarzeniach i po częstem czuwaniu podczas nocy ostatnich spałem tak twardo, że Emery musiał dwukrotnie mnie potrząsnąć, zanim się przebudziłem. Położył się, ja zaś dorzuciłem paliwa do ogniska dla rozgrzania śpiących. Cisza panowała dookoła głucha; wszelako z obu stron naszego schroniska wicher zrywał się chwilami, zawodząc i świszcząc. Aby nie wpaść w drzemkę, powstałem i przechadzałem się tam i zpowrotem. Tak przeminął czas mojej straży i nastąpiła kolej na Vogla. Lecz było mi żal poczciwego chłopca, nieprzywykłego do naszych wysiłków. Sen sprawiał taką ulgę — pozwoliłem mu tedy leżeć i postanowiłem czuwać za niego.
Wyczerpywało się paliwo. Oddaliłem się, aby zebrać trochę gałęzi i drzewa. Ponieważ ogołociliśmy najbliższe miejsca, więc musiałem szukać paliwa gdzie indziej, posuwając się z powodu mroku poomacku. Macając tam i owdzie palcami pośród gęstych krzewów, oddalałem się coraz bardziej od ogniska. Oczywiście, nie mogłem zapobiedz mimowolnym szmerom. Gałązki i gałęzie, które znajdowałem, trzeszczały i trzaskały I — — cóżto znowu był za dźwięk, który teraz się rozległ? To nie było trzeszczenie gałązki. To brzmiało zgoła inaczej: to było — — hm! Czy to wicher zawył i świsnął? Lub może to koń zarżał?
Natężyłem słuch. Szmer, czy raczej dźwięk, nie powtórzył się więcej. Ale powziąłem podejrzenie. Jeśli się nie myliłem, gwizdanie czy rżenie rozległo się z prawej strony. Odłożyłem chróst i zacząłem pełzać na brzuchu naprzód, w kierunku szmeru.
Przedsięwzięcie było połączone z wielkiemi trudnościami ze względu na to, że musiałem się przekraść przez zagajnik. Gdyby między krzewami leżeli wrogowie, to w tych ciemnościach mógłbym ich znaleźć wyłącznie wówczas, jeślibym się posuwał szerokim zygzakiem, tak, aby przynajmniej raz jeden wyminąć każdą grupę krzewów. Ale wtedy upłynęłyby długie godziny, zanimbym dokonał połowy roboty. Ponieważ nie mogłem inaczej postępować, przeto pełzałem w wyżej opisany sposób dalej, z początku na prawo, dopóki nie dotarłem do skały, a potem znów na lewo, dopóki nie doszedłem do skraju zagajnika. W ten sposób posuwałem się powoli, ale nieustannie naprzód, aż — — Ah, rozległ się ten sam dźwięk! Teraz rozpoznałem już wyraźnie rżenie konia. Domyśliłem się, gdzie koń mógł stać, — wpobliżu stromej ściany górskiej, co chroniła przed wiatrem. A zatem jeździec nieznany, tak samo, jak i my, szukał osłony przed wichurą.
Ale któż to mógł być? Jeśli przybył przed nami, to musiał nas widzieć. Czemuż więc, o ile nie żywił złych zamiarów, nie zbliżył się do nas, albo, jeśli się nas lękał, nie umknął stąd? Czemu został? Jeśli zaś przyjechał po nas, to musiał zobaczyć nasze ognisko. Niewątpliwie się podkradł, aby wiedzieć, kogo ma przed sobą. Mimo to pozostał wpobliżu, z czego wynikało, że... Tak, właściwie co z tego wynikało? Juści, można było wnioskować zarówno o przyjaznych, jak i o wrogich zamysłach. A co, jeśli miałem przed sobą nie jednego, lecz wielu ludzi. W takim razie groziło nam poważne niebezpieczeństwo. Musiałem bezwarunkowo zbadać sytuację! Przyczołgałem się do ściany skalnej, a potem wzdłuż niej. Sądząc z rżenia, mogłem być oddalony od konia najwyżej na pięćdziesiąt kroków.
Czołgałem się na czworakach milczkiem, aż wreszcie przebyłem tę odległość. I słusznie! Na lewo ode mnie stał koń, nie jeden — dwa, trzy, pięć i więcej! Stały na uwięzi. Jeźdźcy musieli leżeć wpobliżu. Pełzałem dalej, między skałą a końmi, i zobaczyłem pomiędzy dwoma krzewami w wysokiej trawie jakgdyby długi, okrągły tłumok. Cóżto znowu być mogło?
Nielada odwagą było pełzać dalej i dotknąć tłumoka końcami palców. Macałem bardzo ostrożnie i powoli. To był człowiek, zawinięty w liczne kołdry. Ale gdzie byli, inni? Skoro tu stało tyle koni, musiało być również wielu jeźdźców.
Ponieważ nie mogłem pełzać między skałą a tłumokiem, przeto musiałem zakreślić łuk, dopóki nie zbliżyłem się do małego ugoru, gdzie siedzieli ci, których szukałem. Słyszałem, jak pocichu się porozumiewali. Z wątku rozmowy mógłbym wnioskować, kogo mam przed sobą. Odważyłem się tedy przysunąć bliżej aż pod głaz, przy którym siedziały dwie postacie. Tuż obok rósł zagajnik. Byłem więc dosyć osłonięty, aby się nie lękać. Wsunąłem głowę między krzewy i zacząłem podsłuchiwać.
Ah, to było narzecze Yuma! Czyżby ścigali nas mieszkańcy puebla? Co za domysł! A jednak nie leżał poza granicami możliwości. Jeden z siedzących rzekł:
— Powinniśmy nie czekać, ale napaść na nich bezzwłocznie.
Aczkolwiek szeptali, poznałem głos Indjanina, w którego domku zaskoczono nas onegdaj wieczór. Moje przypuszczenie sprawdzało się zatem. Byli to Pueblosi.
— To nie jest wskazane — rzekł drugi. — Nasze kule mogłyby ugodzić Meltona.
— Bynajmniej! Wszak płonie ognisko. Widzi się wyraźnie cel.
— Ale straż, pomyśl o straży! Bodajby to nie był Old Shatterhand! Należy się lękać jego i Winnetou, mniej zato trzeciego, a wcale nie młodego białego, któregośmy byli schwytali. Old Shatterhand na pewno nas usłyszy!
— Nie słyszał ciebie, mimo że byłeś tak blisko ogniska.
— Wówczas nie czuwał jeszcze. Właśnie budzono go, kiedy się podkradłem. Siedział przez chwilę, poczem podniósł się i zbliżył do miejsca, gdzie przyległem. Musiałem szybko umykać, inaczej byłby mnie zauważył. Na szczęście nic nie słyszał. Ale jeśliby nas więcej podeszło, usłyszy niechybnie. Musimy czekać na kolej następnego.
Naraz wtrącił się trzeci Yuma:
— Usłuchajmy rady białej squaw. Odłożymy atak do świtu. Musimy widzieć cel wyraźnie. Jest ich tylko czterech, jeżeli więc będą widoczni, sprzątniemy ich w ciągu jednej chili. Natomiast jeśli teraz napadniemy, ciemności i miganie ogniska łatwo nas mogą zawieść; nie trafimy na pewno, a skoro zaś tylko zranimy, cała nasza wyprawa w łeb weźmie.
— Za bardzo się ich lękacie! — mruczał nasz zdradziecki gospodarz.
— Nie jest to strach, lecz ostrożność. Pomyśl o srebrnej strzelbie Apacza, a następnie o broni Old Shatterhanda, której sprawność dała się już nam we znaki. Nie, uderzymy na nich dopiero ze świtem. Biała squaw pragnie widzieć upadek wrogów; pragnie tak, bardzo, a my możemy jej sprawić przyjemność, ponieważ była squaw naszego wodza.
— Słusznie — rozległ się głos białej squaw, która wydźwignęła się z pod kołder, wstała i podeszła do mówiących. — Pragnę być przy tem. Chcę widzieć, jak te psy, te łotry zginą od waszych kul! Wszak poto porzuciłam wszystko w pueblu i szybko wraz z wami gnałam, aby ich doścignąć. Jeśli mnie usłuchacie, sowicie was wynagrodzę. Skoro zwolnimy ojca mego męża i zakatrupimy jego nieprzyjaciół, dostaniecie ich skalpy — najbardziej wartościowe skalpy, jakie istnieją. A także ich broń i wszystko, co posiadają. Następnie pojedziemy dalej do Jasnej Skały, do mego męża, który tak was obdaruje, że będziecie posiadali więcej, niż kiedykolwiek w życiu marzyliście! Zgoda?
— Tak, zgoda, tak! — rozbrzmiało dookoła.
— Jak daleko do ogniska owych szubrawców?
— Może jakieś trzysta kroków — rzekł Indjanin, który nas podpatrywał.
— Podkradnę się do nich — muszę ich zobaczyć.
— To niebezpieczny krok.
— Nie dla mnie. Wiem, jak należy skradać się niepostrzeżenie. Nauczył mnie tej sztuki mój mąż, a wasz wódz.
— Ale jeśli Old Shatterhand czuwa, to niewątpliwie cię usłyszy.
— Nie. Wszak i ciebie nie słyszał.
— Pozwól przynajmniej, abym ci towarzyszył.
— Niepotrzebna mi opieka.
— Nie pozwolę ci pójść samej. Gra toczy się nietylko o twoje, lecz także o nasze życie.
— A więc chodź!
Wiedziałem więcej, niż pragnąłem, czem prędzej się więc wycofałem. Ta niespodzianka zakrawała na dziki żart! Judyta wraz z Indjanami ścigała nas, aby przyjrzeć się naszej zagładzie. Musiała, jako małżonka wodza, przyzwyczaić się do konnej jazdy, skoro tak szybko nadążyła. Jaką nienawiścią musiała ku nam pałać, jak płomienną, nieprzepartą nienawiścią! Skorobyśmy tu polegli, Jonatan miałby ręce rozwiązane. Szczęśliwie się złożyło że wyszło nam paliwo. Gdyby mogło starczyć do rana, pozostałbym na miejscu, nie przeczuwając, że śmierć czyha wpobliżu.
Wszyłem się w zagajnik, podniosłem, aby szybko biec i wyprzedzić oboje wywiadowców. W pewnej odległości zatrzymałem się i czekałem na nich w miejscu, które musieli wyminąć.
Niebawem usłyszałem chrzęst gałęzi; zbliżali się oboje. Schyliłem się i przepuściłem ich naprzód, aby iść za nimi. Doszli na trzydzieści kroków do naszego ogniska, które tymczasem już prawie zupełnie wygasło. Rozdzielili się, aby sobie nawzajem nie przeszkadzać. On odsunął się nieco na lewo ode mnie, Judyta zaś na prawo. Musiałem schwytać przedtem jego, a później ją.
Skradałem się za nimi zboku i zbliżałem szybko, nie mogłem jednak uniknąć lekkiego szmeru, który obudził czujność Yuma. Zatrzymał się i jął nasłuchiwać. Stanął w pozycji dla mnie nader dogodnej. Jeden skok, a trzymałem go za gardło i dwukrotnie, trzykrotnie uderzyłem rączką rewolweru w skronie, poczem pozwoliłem mu runąć. Póki trwał w omdleniu, nie mógł nam szkodzić.
Teraz przyszła kolej na „damę“. Mogła się łudzić, że jest bezpieczna, gdyż z tamtej strony góry wicher wył z podwójną siłą i zagłuszał jej kroki. Wszakże musiałem przyznać, że nienajgorzej wywiązywała się z zadania. Tak sprawnie korzystała z cienia krzewów, że nie wiem, czybym ją spostrzegł, gdybym był pozostał przy ogniu.
Przysunęła się tak blisko, że mogła dojrzeć śpiących. Uklękła w trawie i spoglądała skroś gałęzie. Cichaczem dobrałem się do niej na odległość stopy. Wyciągnęła szyję i coraz bardziej wysuwała głowę — nie słyszała mnie. W tym momencie odezwałem się:
— Niema mnie tam, sennora! Tu powinna, pani spojrzeć.
Odwróciła głowę. Nigdy jeszcze na niczyjej twarzy nie widziałem takiego przerażenia. Zdawało się, że rysy jej ścięły się w kamień — język stanął kołem. Odłożyłem rewolwer, wyciągnąłem zato nóż i, grożąc, rzekłem:
— Niech pani tylko słowo wyrzeknie, a nóż mój przeszyje pani serce! Podkradła się pani, aby widzieć owe psy i łotry. Nuże, zobaczy ich pani dokładnie. Podnieś się i idź za mną!
Podniosłem się. Klęczała wciąż jeszcze i wpierała we mnie skamieniałe spojrzenie.
— Podnieś się pani! — powtórzyłem.
— Pan... pan... pan... jest... — wyjąkała wreszcie.
— Tutaj — owszem, wszak widzi pani. Ale chodźże, sennora! Naprzód!
— Co, mam... mam... mam...?
— Co ma pani czynić? Przyszła pani, aby zobaczyć, jak padniemy od kul Yuma. Pragnę sennorze to ułatwić. Będzie pani siedziała przy nas, kiedy padną strzały. A zatem, naprzód, do ogniska!
Mówiłem głośno. Winnetou ocknął się i zerwał na równe nogi. Ująłem ją ztyłu za kołnierz bluzki i popchnąłem ku ognisku.
— Uff! — zawołał zdumiony Apacz. — Oto jest squaw.
— Ze swoimi Yuma, którzy mieli nas zastrzelić, — wyjaśniłem, przypierając Judytę do ziemi, tak, że usiadła plackiem przy ognisku.
Emery i Vogel obudzili się ze snu. Stary Melton wcale nie spał. Jego przerażone spojrzenie spoczywało na nieszczęsnej „zbawczyni“.
— Któż to jest? — zapytał Englishman, przecierając oczy. — Wszak to znów nasza nadobna Judyta! Czyżby nie mogła się z nami rozstać?
Wyjaśniłem im w krótkich słowach sytuację, przyniosłem zebrany chróst, aby podsycić ogień, i przytaszczyłem nieprzytomnego Yuma.
— Czy nie lepiej będzie zgasić? — zapytał Emery.
— Jeszcze nie teraz — odparłem.
— Ale skoro się zbliżą, będą mogli dobrze celować.
— Nie przyjdą jeszcze. Zastanówmy się, co mamy teraz począć.
— Zwłaszcza z tą niewiastą, z tą dziką krwiożerczą kotką. Należy jej odciąć pazury.
— Co mój brat powie? — zapytałem Apacza.
— Nic. Winnetou istotnie nie wie, co powiedzieć o podobnej squaw. Należy ją zgładzić, podobnie, jak się tępi grzechotniki.
— Tylko nie to! — rzekłem. — Mimo wszystko, jest kobietą. Pozwolimy jej umknąć. Wiemy już, jak się rzeczy mają. Czy wyruszymy natychmiast?
— Nie pojmuję ciebie. Co się stanie z Yuma? Czy nie damy im żadnej nauczki?
— Tych już nic nie potrafi nauczyć. Czas nagli. Musimy pędzić. Przywiążcie Meltona do rumaka.
— A ta sennora, która się mieni „damą“? Nie do wiary, żeby mimo...
— Poczekaj! Przytroczcie tylko Meltona do siodła, a potem sprowadźcie mego konia.
Uspokoiło go to, że zostałem przy Judycie. Wnosił stąd, że nie ujdzie kary. Wziąłem pół lassa, którego drugą połowę odcięła, i przywiązałem jej ręce do ciała, poczem zawiesiłem u siodła broń i dosiadłem konia.
— Tak, teraz podajcie mi naszą dobrą przyjaciółkę. Skoro tak chętnie z nami przebywa, przeto wezmę ją w objęcia.
Emery i Winnetou uchwycili ją, aby podnieść do góry. Wówczas zaczęła krzyczeć na całe gardło. Położyłem ją wpoprzek konia; pozostali skoczyli w siodła. Winnetou uchwycił cugle rumaka Meltona i — popędziliśmy wzdłuż skały, a potem na równinę, po której hulał wicher mroźny. Z nieba zwisały ciężkie obłoki. Noc była ciemna, choć oko wykol, aliści Winnetou był przewodnikiem, na którym można polegać.
Judyta nie mogła poruszać rękami. Z początku więc szamotała się nogami, ale wnet uspokoiła się i bez ruchu leżała przede mną niby bagaż. Strach i nieświadomość losu sparaliżowały ją i uciszyły. Emery i Vogel z pewnością nie zrozumieli, w jakim celu zabrałem ją ze sobą. Natomiast Apacz, który zawsze mnie rozumiał, i tym razem dowiódł, jak umie przenikać moje ukryte zamiary.
— Na bezdroża? — zapytał mnie zwięźle. — Aby zbłądziła?
— Tak, i nie mogła zobaczyć góry.
— Howgh!
Ten okrzyk wyrażał zgodę. Mimo mroku zauważyłem, że skręcił w kierunku, którego trzymaliśmy się od chwili wyjazdu z doliny Flujo blanco.
Mogła być czwarta nad ranem; a dłużej ciemność trwała, niżby należało się o tej porze roku spodziewać. Kiedy zaczęto szarzeć, mieliśmy za sobą chyba przeszło milę niemiecką. Jechaliśmy wciąż przez płaskowzgórze. Na lewo od nas, a więc na południu, wznosił się las, który biegł wdal i okalał zachodni widnokrąg wąskiem pasmem. Zatrzymaliśmy się dopiero w tym lesie. Kazałem opuścić Judytę na ziemię, poczem zeskoczyłem z konia i uwolniłem ją z połowy lassa. Wbiła spojrzenie w ziemię i milczała.
— Czy wie pani, gdzie jesteśmy, sennora? — zapytałem.
Nie odpowiedziała.
— W straszliwym gniewie pokrajała pani nasze lasso — musiałaś więc odczuć, że i połowa na coś się przydaje. Wiemy, jak chętnie pani z nami przebywa, ale, niestety, musimy zrezygnować z rozkoszy, jaką nam sprawia towarzystwo pani. Bądź sennora zdrowa!
Skoczyłem na konia i ruszyliśmy dalej. Kiedyśmy się po pewnym czasie odwrócili, stała wciąż jeszcze na tem samem miejscu.
— Nie wie, gdzie się zwrócić, — rzekł Emery.
— O to mi właśnie chodziło — odparłem.
— Czy znajdzie powrotną drogę?
— Prawdopodobnie; ale jeśli mądra, to nie ruszy się z miejsca. Jej Yuma zarządzą poszukiwania, naturalnie z początku w kierunku gór Mogollon. Skoro się spostrzegą, żeśmy wcale tam nie pojechali, wrócą i prędzej czy później odnajdą Judytę. Lęk przed samotnością na odludziu i obawa, że Yuma nie zdołają jej odnaleźć, będą dla niej karą, acz nie tak wielką, na jaką zasługuje.
— Ale jeśli Yuma istotnie nie znajdą, wówczas zginie marnie!
— Nie warto się kłopotać. Na poszukiwaniach zejdzie najwyżej dzień jeden. Być może, dzięki temu zaniechają dalszego pościgu.
Okazało się później, że miałem rację; podobne chwasty niełatwo zgładzić.
Posuwaliśmy się wciąż mimo lasu, aż na zachodzie zabiegł nam drogę. Wjechaliśmy pomiędzy drzewa, co nie utrudniało drogi, gdyż las był przerzedzony. W południe znów wjechaliśmy na zieloną równinę, na której tu i owdzie wznosił się pagórek lub wzgórze. Urządziliśmy godzinny postój, aby konie mogły się wyspać, poczem chcieliśmy ruszyć, gdy naraz wyłoniła się woddali gromada jeźdźców. Szybko cofnęli się do lasu.
Skoro się zbliżyli, poznaliśmy w nich Indjan. Dosiadali wspaniałych rumaków. Nie mieli ani oszczepów, ani też łuków.
— Wywiadowcy — mniemał Winnetou.
Podzielałem jego zdanie. Wywiadowcy muszą mieć szybkie konie, aby się prędko poruszać. Broń, o której wspomniałem, może tylko zawadzać przy tego rodzaju wyprawach.
— Wywiadowcy? — zapytał Emery. — Można o nich mówić tylko podczas stanu wojennego. Czy słyszeliście, aby któreś z tutejszych plemion wykopało tomahawk wojenny?
— Nie — odparł Winnetou. — Ale tu zbiegają się granice wielu plemion. Spory nigdy nie ustają i łatwo mogą wyniknąć utarczki między sąsiadami.
— Ci trzej nie mają na twarzy żadnej farby — rzekłem. — Dlatego nie widać, z jakiego są plemienia.
— Mój brat niech poczeka, aż się zbliżą. Zdaje się, że są to trzej młodzi i jeden starszy wojownik. Być może, widziałem go już kiedyś.
Nie jechali wprawdzie wprost ku nam, ale zbliżyli się o tyle, żeśmy mogli rozpoznać ich twarze. Rzeczywiście, — młodzi, jeden zaś stary.
— Uff! — zawołał Apacz. — Wszak to mój brat, Szparka Strzała, wódz Nijorów! Ten może nas zobaczyć.
Wyjechał z lasu ku wywiadowcom. Sadziliśmy za nim. Skoro Nijora nas zobaczyli, sięgnęli po noże. Ale już po chwili krzyknął starszy lndjanin:
— Uff! Mój przyjaciel i brat Winnetou! Wielki wódz Apaczów zjawia mi się, jak promień słoneczny choremu, który tęskni do ciepła.
— A widok Szparkiej Strzały jest dla mnie niczem źródło dla spragnionego. Mój brat zostawił w domu oręż. Czyżby więc wyruszył na przeszpiegi?
— Tak. Szparka Strzała wyjechał wraz z trzema wojownikami, aby się dowiedzieć, z jakiej strony będą ujadać psy Mogollonów.
— Czemu to powstała zwada między nimi a mężnymi Nijorami?
— Trzej nasi wojownicy jechali przez teren tych szakalów. Zabito ich. Wysłałem posłów, aby się dowiedzieli, dlaczego podniesiono topór na naszych wojowników. Ale i oni nie wrócili. Wówczas posłałem wywiadowców i dowiedziałem się, że Mogollonowie ponieśli wielkie straty w koniach, które mór wytrzebił, wobec czego zamierzają pociągnąć przeciwko nam i zagrabić nasze rumaki. Przeto wyruszyłem sam, aby pytać własnych oczu, i teraz oto wracam zpowrotem.
— Jaką wiadomość przynosi mój brat swoim wojownikom?
Szparka Strzała otworzył usta, aby przemówić, ale zawarł je zpowrotem, obrzucił nas badawczym spojrzeniem i rzekł:
— Wódz Apaczów jest w towarzystwie obcych białych i nawet związanego jeńca. Jakże więc mogę odpowiedzieć na jego pytanie?
Wówczas Winnetou wskazał na Vogla i rzekł:
— Ten oto młody człowiek nie jest wprawdzie wojownikiem i nigdy nie walczył z wrogiem, ale jest władcą dźwięków, radujących serce. Kiedy gra na strunach, uszy wszystkich, którzy go słyszą, napełnia zachwytem. Winnetou ofiarował mu przyjaźń i ochronę.
Wskazując zaś na Emery’ego, rzekł:
— Ten biały mąż jest wielkim, silnym i odważnym wojownikiem. Jego kamienne namioty wznoszą się z tamtej strony morza, Posiada wielkie stadniny i ogromne bogactwa. Mimo to wyruszył, aby dokonać mężnych czynów. Winnetou jest jego przyjacielem. Poznałem go już dawniej w górach i w sawanach, a przed kilkoma miesiącami, za dwoma wielkiemi morzami, był świadkiem jego walk bohaterskich.
— A ten oto? — zapytał Wielka Strzała, wskazując na mnie palcem.
Sądziłem, że Winnetou będzie się nade mną rozwodzić w pochwałach, ale odparł tylko:
— To jest mój brat Old Shatterhand.
Oko Nijora drgnęło. Dotychczas siedział był na koniu, ale teraz zerwał się z siodła, wbił klingę w ziemię, usiadł przy nożu i rzekł:
— Dobry Manitou spełnił największe moje życzenie — widzę Old Shatterhanda. Moi znakomici bracia mogą zejść z koni usiąść przy mnie. Jeńca zaś swego powierzcie moim młodym wojownikom, którzy go pilnie strzec będą.
Skoczyliśmy na ziemię. Właściwie ani oni, ani my nie powinniśmy byli mitrężyć. Ale miałby powód rzetelny do obrazy, gdybyśmy nie spełnili jego życzenia. Zresztą, nie wiadomo było, jaką korzyść może nam przynieść to spotkanie. Usiedliśmy przy wodzu, tworząc okrąg wokół noża. Na skinienie Apacza trzej młodzi Nijorowie zdjęli Meltona z konia, związali mu nogi i położyli w trawie przy sobie, tak daleko od nas, że nie mógł nic słyszeć.
Teraz Szparka Strzała zdjął kalumet z rzemienia, nabił go i zapalił tytoń zapałką, którą mu podałem. Mogę opuścić opis powszechnie znanego ceremonjału palenia fajki pokoju. Skoro nastąpiło ostatnie pociągnięcie, byliśmy przyjaciółmi, i teraz dopiero odpowiedział wódz na poprzednie pytanie Winnetou:
— Psy Mogollonów za cztery dni wyjdą ze swoich nor, aby wyruszyć przeciw mojemu plemieniu.
— Skąd mój brat może znać tak dokładnie termin? — zapytał Winnetou.
— Widziałem, jak poprawiali swoje leki. Zwykle potem mijają cztery dni, zanim się wyrusza na wyprawę.
— Czy mój brat poczeka na nich, czy też wyruszy im naprzeciw?
— Nie wiem jeszcze. Uchwała zapadnie na radzie starszych. Mój brat Winnetou pojedzie ze mną, aby przemawiać na zebraniu. Moi wojownicy będą dumni też z obecności mądrego i mężnego Shatterhanda.
— Chętniebyśmy natychmiast z tobą pojechali, — odrzekłem — ale śpieszy nam się do Mogollonów.
— Do nich, do wrogów mego plemienia? — zapytał zdumiony.
W krótkich słowach, wyjaśniłem mu powód. Namyślając się, opuścił powieki i rzekł:
— Moi bracia mogą przecież jechać ze mną. Skoro zły biały, którego zwą Melton, schronił się pod opiekę Mogollonów, zostanie przy nich na pewno.
— A jeśli odmówią mu obrony?
— Wówczas uda się do Jasnej Skały, aby czekać na swoją squaw.
— Ta już wyruszyła w drogę. Może się jutro z nim spotkać. Widzisz zatem, że nie wolno nam tracić czasu.
— Widzę istotnie. Mój brat Shatterhand powiedział, że Melton opuścił pueblo na koniu?
— Tak.
— Ale nie w powozie?
— Nie.
— Czy była przy nim biała squaw?
— Jeszcze nie teraz.
— I woźnica?
— Nie.
— I biały myśliwy, który jest przewodnikiem?
— Też nie. Czemu Szparka Strzała stawia te pytania?
— Albowiem widziałem, jak Mogollonowie napadli na powóz. Zastrzelili woźnicę i schwytali w niewolę białego mężczyznę, białą kobietę i przewodnika.
— Dlaczego mieli napaść na nich?
— Wszak wykopali topór wojny. Kiedy te psy wojują z czerwonymi, i białych uważają za wrogów.
— Niepodobna, aby to był Melton. Ale teraz tem bardziej nie możemy zwlekać — życie napadniętych wisi na włosku. Musimy się rozstać z mężnym wodzem Nijorów; być może, zobaczy nas prędzej, niż sądzimy.
— Czy Old Shatterhand ma istotnie nadzieję?
— Tak. Może będziemy potrzebowali twej pomocy do schwytania Meltona. Czy mamy liczyć na ciebie?
— Tak. Wypaliliście ze mną fajkę przyjaźni, zatem wasi wrogowie są moimi. Skoro będziecie mnie potrzebowali, przyjdźcie do mnie. Bardziej cenię towarzystwo Winnetou i Old Shatterhanda, niż pomoc mnóstwa wojowników. Będziecie mile widziani i sprawicie nam wielką radość.
— Czy przypuszczają Mogollonowie, że wiecie coś o ich planach?
— Zdają sobie sprawę, że znamy ich wrogie zamiary, ale nie spodziewają się, że wiemy, kiedy mają wyruszyć.
— Szczęśliwa to dla was okoliczność; zaskoczy ich wasze zbrojne pogotowie. Jakie plemię jest silniejsze, wasze, czy ich?
— Liczebnej przewagi żadne z nas nie ma.
— Mam niedzieję, że będę mógł wam się przydać. Czy byłbyś łaskaw wyświadczyć nam wielką przysługę?
— Powiedz, jaką. Wyświadczę, o ile będzie w mojej mocy.
— Moja prośba jest zarazem dowodem przyjaźni i wielkiego zaufania, jakie do ciebie powziąłem. Nie wiemy, co nas oczekuje w najbliższych dniach. Prawdopodobnie nasza roztropność i odwaga zostanie wystawiona na ciężką próbę. Gdybyśmy musieli wlec ze sobą jeńca, nie moglibyśmy ręczyć za powodzenie.
— Chcecie mi go powierzyć? Czy mam go strzec?
— Prosiłbym cię oto.
— Twej prośbie stanie się zadość. Jestem z niej dumny, gdyż dowodzi, że uważasz mnie za swego przyjaciela. Jeniec będzie przy mnie tak samo pewny, jakgdybyś sam go własnym okiem doglądał.
— Dziękuję. A teraz spójrz na młodego człowieka, który siedzi przy mnie. Wódz Apaczów powiedział, że to nie jest wojownik. Młody biały nie przywykł do niebezpieczeństw, które nas zapewne oczekują. Czy mógłby z tobą jechać? Czy chciałbyś go wziąć pod swoją opiekę? Wrócilibyśmy później po niego.
— Będzie mieszkał u mnie w namiocie niby mój własny syn. Jego obecność będzie mi rękojmią, że wkrótce was zobaczę. Czy moi bracia mają jeszcze jakie życzenia?
— Nie. Za twoją łaskawość chcę ci powiedzieć, że odtąd będziemy myśleli o tobie i o twej korzyści. Zbadamy Mogollonów.
— Ta usługa będzie dla mnie warta tyle, jak gdybym wysłał dziesięćkroć po dziesięciu wywiadowców, którzy mają za nas patrzeć myśleć i działać. Chwalę dobrego Manitou, że mnie z wami zetknął. Sprawi również, aby moje oczy niebawem znów się radowały widokiem waszych twarzy. Howg!
Stary Melton był wielce zdumiony, kiedy się dowiedział, że zabierają go ze sobą Nijorowie, a jednak ta zmiana nie wydawała mu się nieprzyjemną. Od nas nie mógł się spodziewać żadnego pobłażania — zdawał sobie z tego sprawę aż zbyt dobrze. Nijorom zaś nic złego nie wyrządził: być może, będą go strzegli opieszale; być może, uda mu się przekonać ich, że jest niewinny; być może nawet, znajdzie się ktoś, ktoby, omamiony przyrzeczeniem, dopomógł mu do ucieczki. W żadnym zaś razie ta zmiana nie mogła pogorszyć jego sytuacji. Dlatego malowało się na jego twarzy zadowolenie, kiedy przywiązaliśmy go ponownie do konia. My natomiast mogliśmy być pewni, że Nijorowie nie zawiodą naszego zaufania. Wszak byłby to dla nich wstyd nielada, gdyby nie mogli nam na nasze żądanie zwrocić jeńca. Lepszą był u nich strażą otoczony, niż u nas, mimo że pojechał z nimi z większą ochotą, niż nasz młody przyjaciel i wirtuoz.
Franciszek bowiem całym darem swej wymowy starał się nas odwieść od zamiaru. Napróżno zwracałem mu uwagę na niebezpieczeństwa wyprawy; brał nam za złe, iż odmawialiśmy mu zdolności do ich zwalczenia. Groził, że wbrew naszej woli pojedzie wślad za nami. Wreszcie wpadłem na dobrą myśl. Powiedziałem, że jeden z nas musi bezwarunkowo zostać przy Meltonie, aby go strzec, gdyż Nijorom nie można całkowicie ufać. To go uspokoiło. Przejął się nawet doniosłością tej roli i zgodził rozstać z nami na krótki czas. Pożegnanie trwało niedługo, ale było nader serdeczne. Przyjaciele nasi znikli wraz z Meltonem w lesie, a my trzej, Winnetou, Emery i ja pojechaliśmy przez równinę, z której Nijorowie przybyli.
Teraz nikt nie przeszkadzał nam rozwinąć największej szybkości. Jak burza, przemknęliśmy przez zieloną równinę. Mogliśmy się spodziewać, że staniemy u celu najbliższego rana.
Droga Nijorów była najprostsza — trzeba było tylko jechać ich tropem, który później znikł, gdyż wpobliżu wroga starali się zatrzeć za sobą ślady. Wieczorem, oddaleni o siedem niemieckich mil od miejsca spotkania ze Szparką Strzałą, szukaliśmy dogodnego miejsca na postój. Z lewej strony wznosiło się wzgórze. Zagajnik świadczył o zasobie wody. Ominęliśmy pagórek i zobaczyli przed sobą krzewy, z których rozległ się nagle... głos:
— Stójcie, messurs! Jeśli pojedzie o jeden krok naprzód, dostaniecie kulą w łeb!
To nie były przelewki. Nie wiedzieliśmy kto nam groził; tkwił w krzakach ukryty. Być może, nie jeden, lecz kilku. Zatrzymaliśmy się zatem. Przemówienie świadczyło, że był to biały i nie Hiszpan.
— Gdzie jest właściwie surowy pan i władca tego pagórka? — zapytałem.
— Tu, za dziką wiśnią, a za której sterczy lufa mojej strzelby, — odparł.
— Czemu grozi pan nam kulą, sir?
— Będę was póty trzymał w oddaleniu, póki nie dowiem się, czy jesteście łotrami, czy gentlemanami.
— To drugie, to drugie, czcigodny master.
— Tak może się przechwalać każdy szubrawiec. Proszę mi dowieść należycie!
— Jak? Mniema pan, że tu się człowiek obnosi ze świadectwami chrztu, lub szczepienia przeciw chorobom zakaźnym, a może nawet z zaświadczeniami podatku od psów?
— O tem nikt nie myśli! Wymieńcie tylko nazwiska! Kto jest ten czerwony master, który wam towarzyszy?
— Winnetou, wódz Apaczów. Mnie nazywają Old Shatterhandem.
— Do piorunów! Winnetou i Shatterhand! Co za spotkanie! Śpieszę, natychmiast śpieszę!
Gałęzie rozsunęły się i wystąpił bardzo długi i suchy mężczyzna. Wisiały na nim łachmany. Głowy nie okrywał. W ręku trzymał maczugę. Gdyby się taki pokazał na naszych gościńcach, zaaresztowanoby go natychmiast, jako włóczęgę z pod ciemnej gwiazdy.
Z gestem naśladującym zdejmowanie kapelusza, skłonił się i zawołał:
— Wielki honor, niezwykły honor, messurs! Przychodzicie na czas. Naprawdę, nie wiedziałem, gdzie was szukać.
— Czy szukał nas pan? — zapytałem zdumiony.
— Dotychczas jeszcze nie, ale miałem właśnie zamiar.
— Nie pojmuję. Czy jest pan sam?
— Yes, master.
— Jak należy pana nazywać?
— Jak wam się podoba. Nazywają mnie rozmaicie. Jeśli pan jest istotnie Old Shatterhandem, a wyglądasz mi na to, to na pewno słyszałeś o Willu Dunkerze.
— Słynny scout jenerała Granta?
— Yes, sir. Nazywają mnie również Długim Dunkerem, lub Długim Willem.
Znów zdjął niewidzialny kapelusz.
— I chciał mnie pan odszukać?
— Yes. Pana, Winnetou i młodego muzyka, nazwiskiem Vogel.
— Zadziwiające! Czy można było coś podobnego przypuścić? — rzekłem, zwracając się do Emery’ego i Winnetou.
— Słyszy pan, że tak jest. Zresztą, wyłożę panom rzecz całą. Zsiądźcie tylko z koni i chodźcie ze mną do wody.
— A więc teraz możemy ruszyć z miejsca?
— Yes. Zresztą, możecie się zgodzić, abym was zastrzelił, — roześmiał się. — Oto moja strzelba, hihihihi.
Wskazał na swoją pałkę.
— Czy nie używa pan godniejszej broni?
— Nie. Wysunąłem przez gałęzie maczugę, aby was oszukać.
— Ale wszak Will Dunker musi broń posiadać.
— Miał ją, posiadał i to jaką! Odebrali mi ją czerwoni — Mogollonowie.
— Ah, napadli pana?
— Yes, sir, yes. I na powóz czterokonny.
— Pan byłeś przewodnikiem, woźnicę, zaś zastrzelono?
— Tak jest. Ale pan opowiada, jakgdybyś się temu przyglądał. Skąd to, master?
— Powiedz pan przedtem, kim jest ta lady, która siedziała w wozie?
— Powiem. Podejdźcie tylko do wody i roztasujcie się, jak u siebie w domu. Witam was serdecznie, panowie. witam was! Wielki honor, nader wielki honor!
I znowu zdejmował przed nami niewidzialny kapelusz. Słyszałem już o tym dziwnym człowieku, ale widziałem go po raz pierwszy. Skoczyliśmy na ziemię, wprowadzili do zagajnika rumaki i zatrzymali się przed źródłem, chłodno i jasno bijącem z ziemi. Tu stał wspaniały po indjańsku okiełzany rumak.
— To pański koń, master Dunker? — zapytałem.
— Yes! — odpowiedział. — Właściwie, jeśli pan woli, pożyczyłem go sobie od Silnego Wichru, o ile pan zna tego czerwonego łotra.
— Aha, od wodza Mogollonów. Cóż go pobudziło do pożyczenia panu takiego bieguna?
— On sam nie wie. To była pożyczka wbrew woli; zapomniałem go zapytać o pozwolenie.
— Nie słyszałem nigdy, aby Will Dunker był koniokradem.
— Nie jest nim, sir, istotnie nie jest! Może pan wierzyć. Ale Mogollonowie zabrali mi wszystko i podarli na mnie odzież, kiedy się broniłem. Chcieli mnie schwytać żywcem. Zato zabrałem konia.
— Niezła przygoda, jak sądzę. Musi pan opowiedzieć!
— Chętnie! Ale pożycz mi pan przedtem jakiejś broni, jeśli macie zbyteczną, abym się czuł człowiekiem.
— Masz pan rewolwer.
Wziął go, obejrzał dokładnie, spojrzał na markę i rzekł:
— Wspaniała broń. Słynna fabryka, sir! Teraz mogą nadejść szubrawcy — powitam ich godnie. I jeszcze coś! Może macie kęs lub dwa kęsy mięsa? Od wczorajszego rana nie miałem nic między zębami. A biedaki chcą się potrudzić, a jakże! Obejrzyj tylko, sir!
Otworzył usta i pokazał wspaniałe uzębienie.
— Może pan dostać również mięsa. Proszę, Emery, odkraj spory kawał!
Kawał suszonego mięsa, przeszło dwufuntowej wagi, znikł między zębami Dunkera w ciągu krótkiej chwili. Ten dopiero był głodny! Rękami zaczerpnął wody ze źródła, wypił i rzekł, mlaskając językiem:
— To mi dogodziło! Nie sądziłem, że tak rychło jeść będę. Na pustkowiu, bez broni, którąby można było upolować zwierzynę, — to zła sytuacja, bardzo zła, messurs! Nie wiem, czy się wam coś podobnego przytrafiło. To szczęście, to prawdziwe szczęście, że was spotkałem, i nietylko dla mnie, ale i dla reszty schwytanych. Tylko panowie potrafią ich wydobyć!
— Cóżto za ludzie?
— Co za ludzie? Hm, sir, zdziwicie się, bardzo się zdziwicie!
— Powiedzcie wreszcie! Muszę wiedzieć, muszę wszystko wiedzieć!
— Dowie się pan, master; oczywiście, że się dowiesz, — to się samo przez się rozumie. Ale kiedy kto czyta piękną książkę, nie zaczyna jej od środka, ani od końca. Wszystko musi mieć swój porządek, sir! A zatem, siedziałem w forcie Belknar przy szklance mintjulep — powiadam wam, jest to najdelikatniejszy julep pod słońcem — i namyślałem się, dokąd skierować krok, czy aby do Red Riwer, czy też nieco ku Estacado. Naraz zatrzymał się przed drzwiami powóz, zaprzężony w cztery konie. Wysiadł jegomość, w którym na sto kroków zdaleka poznałbyś gentlemana. Wszedł do izby, usiadł przy najbliższym stoliku i medytował jak ktoś, kto nie wie, co ma wypić. Naturalnie, poradziłem mu, aby kazał sobie podać mintjulepu, i dałem mu skosztować ze swej szklanicy. Nie leliśmy za kołnierz — możecie nam wierzyć. Wyjaśniłem mu, kim jestem. Wobec tego zapytał, czy nie znam jakiegoś dzielnego i pewnego przewodnika do New-Mexico i dalej. Chciał się dostać do Frisco. Nieraz już przebyłem tę drogę, znam ją dobrze, jak własną czapkę, przeto zaoferowałem się na przewodnika. Wziął nowe konie i już po godzinie wyruszyliśmy w drogę. Czy domyśla się pan, kim jest ten człowiek? Zna go pan dobrze, sir!
— Istotnie? To przypadek!
— Przypadek, ale szczęśliwy. Ten master nazwał się Murphy, Fred Murphy, i jest adwokatem w New-Orleanie.
— Adwokat Fred Murphy? Czy to być może — krzyknąłem. — Dalej, szybko śpieszmy!
— No dobrze, pojedziemy, ale nieprędzej, aż panu wszystko wyłożę. Ze względu na pana skrócę opowiadanie.
— Czy wie pan, czego Murphy szukał we Frisco?
— Wówczas jeszcze nie, ale teraz wiem. Słyszałem w drodze, jadąc koło karety, kiedy rozmawiał z lady.
— Jakaż to lady? Cóżto była za dama?
— Chce pan wiedzieć? Well, dowie się pan, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie czas. Każda rzecz musi mieć swój porządek. Zanim będę mówił o lady, muszę napomknąć o Albuquerque.
— Albuquerque? Człowieku, panie, nie dręcz mnie dłużej!
— Nie tak gorąco, sir! Dojedziemy do końca, nawet jeśli nie będziemy się śpieszyli na łeb i na szyję. A więc, musieliśmy czekać w Albuquerque przez cały dzień; trzeba było naprawić powóz. Siedzieliśmy i jedli w salonie, — zdaje się, że właściciel nazywał się Plener, — siedzieli i jedli również inni ludzie. Rozmawiali o niedawnych koncertach pewnego skrzypka i śpiewaczki. Oboje występowali pod nazwiskami hiszpańskiemi, ale powszechnie wiedziano, że pochodzą z Niemiec. Wypaplała to gospodyni, u której mieszkali.
— Czy ci ludzie wymienili rzeczywiste nazwiska rodzeństwa?
— Naturalnie! To właśnie słysząc, adwokat zerwał się na równe nogi. Brat nazywał się Mr. Vogel, a siostra Mrs. Werner.
— Ah! Domyślałem się!... Dalej!
— Podchwycić nazwisko, dopytać się o adres śpiewaczki i pędzić z salonu — to było dla adwokata dziełem jednej chwili. Gdyby nie był adwokatem, wierzyłbym, że oszalał. Ale, jak wiadomo, adwokaci nigdy nie warjują. Bo czy widział pan jakiegoś, który wyjątkowo miał bzika w głowie, sir?
— Nie... tak... tak... nie!... Dalej, tylko dalej!...
— Dalej? Nic więcej nie mogę powiedzieć, jak to, że następnego rana Mrs. Werner wsiadła do powozu i pojechała z nami. Jechaliśmy zwykłą drogą ku San Jose, przez Sierra Madre, do New-Wigante i następnie do Rio Puerco, gdzie przeprawiliśmy się się przez Colorado, aby wejść na gościniec do Cerbat. Ale tu naraz lady nie chciała z nami jechać. Mówiła o swoim bracie, który gdzieś się ugania, o Old Shatterhandzie, o Winnetou, o pewnym sir Emery’m, który wydaje się Englishmanem — —
— Jest nim! Widzi go pan przed sobą.
— Well! Wielki honor, nadzwyczaj wielki honor, sir!
Znowu zdjął niewidzialny kapelusz, ukłonił się i rzekł:
— Dowiedziałem się z ich rozmowy o wspaniałej kradzieży. Śpiewaczka i jej brat byli poszkodowani, a złodzieje nazywają się Meltonowie, jeśli mnie pamięć nie myli. Old Shatterhand, Winnetou i Emery wyjechali, aby pojmać tych opryszków. Przebywają w zamku, który wznosi się gdzieś nad dopływem małej Colorado.
— Nad Flujo blanco.
— Well! Może — nie wiem. Lady też chciała z nimi jechać, ale nie pozwolili. Teraz oto przybyła w te strony i upierała się, że musi zobaczyć brata. Nie ja mogłem o tem zdecydować; było mi zresztą wszystko jedno, czy droga zaprowadzi do Meksyku, czy do Kanady. Nie zabrałem więc głosu. Adwokat, aczkolwiek był adwokatem, zrozumiał, że trzeba skapitulować wobec woli lady. Skręciliśmy z dotychczasowej drogi ku górom Mogollon.
— Czemu tam właśnie?
— Mała Colorado nigdzie nie ma tyle dopływów, ile tam. Nie bałem się znaleźć tak zwanego zamku.
— Lecz, master Dunker, zapuszczać się w takie pustkowia z damą w powozie, w którym tutaj daleko nie ujedziesz! Wszak nie mógł pan za to brać odpowiedzialności!
— Wcale sobie nie wyobrażałem, że mogę, sir! Lady wyraziła życzenie, a zatem musieliśmy je spełnić; nic na to nie można było poradzić. Sądzę, że gdyby zapytano owego adwokata z New-Orleanu, co woli studjować, czy księgi praw, czy piękne oczy śpiewaczki, to na pewnoby wybrał ostatnie. Ja za to nie mogłem odpowiadać. Skoro tylko zeszliśmy z gościńca, zaczęły się piętrzyć ogromne trudności. To zapadaliśmy się w głąb, że omal wóz nie przykrywał się kołami, to znów droga biegła pod górę, że biedne konie ledwie go mogły dźwignąć, to wreszcie trzeba było się przeprawiać przez strumyki, w których wóz grzązł godzinami. Tkwiliśmy wczoraj po południu w takiej dziurze, gdy nas zaskoczono. Setka czerwonych przeciwko mnie jednemu. Woźnica runął, zestrzelony z kozła, na adwokata zaś nie można było liczyć. Zanim zdążyłem odwieść kurek rewolweru, uchwyciło mnie dwadzieścia, trzydzieści pięści. Waliłem dookoła siebie, ile sił, ale to nie mogło mnie ocalić. Podarto na mnie odzież, przygnieciono do ziemi, związano i sprowadzono do uroczej miejscowości, zwanej Klekie-Tse, czyli Jasna Skała.
— Ah! Tam właśnie jedziemy!
— Powinniście tam jechać.
— Powinniśmy? Któż to powiedział?
— Lady, która bawi wraz z adwokatem. Sprowadzono również powóz. Czy był pan już kiedy na Jasnej Skale?
— Nigdy.
— Wyobraź pan sobie małą górę. Ze szczytu widać okrągły zamek o białych murach, oknach, portalach, kolumnach, filarach, schodach, gankach i wieżach. Sądziłby pan, że to wybudował jakiś znakomity architekt, a jednak jest to tylko naturalna skała, biały kamień wapienny, który deszcz wydrążył i obrobił nakształt zamku. Wzdłuż płynie rzeczka, która jedną stroną przylega do skały; drugi brzeg jest gęsto zarośnięty krzewiną. Bliżej góry, o której wspomniałem, rozciąga się łąka, i tam właśnie Mogollonowie rozbili namioty.
— Czy wojenne?
— Nie. Mieszkają w nich wraz ze swemi squaws i dziećmi. Sprowadzono nas zatem do tej pięknej miejscowości. Byliśmy spętani i leżeli chwilowo obok siebie. Tchórzem podszyty adwokat to omal nie pękał z gniewu, to znów łkał, blady ze strachu. Lady była milcząca i opanowana. Sądziła, że przybyłby pan i uwolnił ją, gdybyś wiedział o jej opresji.
— Podążymy tam niezwłocznie!
— Rozłączono nas wieczorem. Umieszczono mnie w namiocie, strzeżonym przez czerwonego. Podobnie — adwokata. Lady dostała również namiot, ale zdjęto z niej więzy, a nawet pozwolono swobodnie wychodzić z namiotu. Zdaje się, że to jej oczy urzekły wodza. Dziś koło południa zdarzyło się coś, co pana bardzo zainteresuje. Otóż wyciągnięto mnie i adwokata z namiotów, aby przeprowadzić coś w rodzaju śledztwa. Siedzieliśmy obok siebie, a dokoła nas stali najprzedniejsi wojownicy Mogollonów. Naraz przyprowadzono jeźdźca, który chciał rozmawiać z wodzem. Był to biały. Skoro go ujrzał adwokat, podniósł natychmiast krzyk opętańczy.
— Czy wymienił jego nazwisko?
— Tak. Z początku nazywał go Smallem, Smallem Hunterem, a następnie Jonatanem Meltonem.
— Jakie to wrażenie wyrwało na jeźdźca?
— Z początku się przeraził, ale później uradował. Przemawiał długo do wodza — nic nie mogliśmy usłyszeć. Przebył zapewne długą drogę i jechał przez noc całą, gdyż z osłabienia musiał usiąść a wierzchowiec pod nim był cały okryty pianą i kurzem.
— Jak się z nim obszedł wódz?
— Z początku przywitał go posępnie, ale po przemowie wypogodził się i nawet wypalił z nim fajkę pokoju.
— Biada!
— Tak, o biada! Wiem, że jest to jeden z trzech Meltonów, i to najważniejszy oszust. Objaśnił mnie adwokat.
— Czy Melton nie miał przy sobie torby?
— Owszem, miał torbę z czarnej skóry. Wisiała na rzemieniu, przeciągniętym przez ramię. — Następnie wyznaczono mu namiot.
— Czy zauważył pan, który?
— Tak. Sąsiaduje z namiotem, w którym mnie umieszczono. Melton wszedł na chwilę do swego namiotu, poczem po nas wrócił.
— Czy miał na sobie torbę?
— Nie.
— A zatem zostawił ją w namiocie. To bardzo ważne! Dalej!
— Podszedł do nas, pokpił sobie z adwokata i powiedział mu, że zginie na palu męczeńskim, skoro tylko Mogollonowie wrócą z wyprawy wojennej.
— Planowano więc wyprawę wojenną?
— Słyszałem o tem jedno tylko słówko z ust Meltona, aliści poprzednio już zwąchałem, że święci się coś niezwykłego.
— Czerwoni chcą napaść na Nijorów i zrabować im konie.
— A ci o tem nie wiedzą?
— Wiedzą i gotują się do obrony.
— Well, w takim razie nasze akcje się podnoszą. Pojedziemy do Nijorów i sprowadzimy ich, aby odbić lady i adwokata.
— Musimy się przedtem zastanowić.
— Czemu to?
— Przedewszystkiem muszę poznać obóz Mogollonów.
— Chce pan do nich jechać? Wprost w rozwartą paszczę wilka!
— Ani mi to w głowie nie postało. Opowiadaj-no pan, jak zbiegłeś.
— Powiedziałem już panu, sir, że wyciągnięto z namiotów mnie i adwokata i że przybył znienacka Melton. Tak zaprzątał swoją osobą wodza, że ten nie mógł się nami zająć. Nie zwracano na nas uwagi. Nogi mieliśmy wolne, tylko ręce spętane. Już od wczoraj szarpałem i darłem rzemienie. W moim namiocie stał stary garnek z wodą do picia. Zmoczyłem rzemienie; zmiękły i zwiotczały. Ucisk zmalał. Wreszcie mogłem wyjąć ręce i czekałem tylko na chwilę odpowiednią, aby umknąć. Zaprowadzono mnie zpowrotem do namiotu. Przechodziliśmy koło wigwamu wodza. Stał przed nim rumak, którego tu widzicie, wspaniały rumak, jakich niewiele na świecie. Oto była chwila, której wyglądałem! Zerwałem więzy, dopadłem rumaka i puściłem w cwał.
— Co za echo musiał wywołać ten wyskok!
— Z początku żadne. Czerwoni poprostu zdrętwieli, tak że przemknąłem bez przeszkód przez cały obóz. Następnie dopiero zaczęło się widowisko, a jakich ogromnych rozmiarów! Dopiero rwetes, krzyki i wycia! Zabrzmiały wystrzały, ale było już za późno, — wszystkie chybiły. Nietknięty, wyjechałem z obozu, wyminąłem wartowników. Byłem wolny. Miałem wspaniałego bieguna, ale, niestety, żadnej broni. Przybyłem aż tutaj, napoiłem konia i zamierzałem ruszyć dalej, gdym was ujrzał, Tak, teraz wiecie o wszystkiem!
— Jak długo pan jechał?
— Może z trzy godziny.
— Sądzi pan, że cię ścigają?
— Yes, sir! Oczywiście, że mnie ścigają. Jeśli im nawet na mnie nie zależy, to bądź co bądź rumak, którego porwałem, jest tak cenny, że nie będą szczędzili trudów, aby go odzyskać.
— Ścigający pędzą w trop za panem. Przybędą, ale wieczorem. Słońce już teraz skryło się za widnokręgiem, a w ciemnościach czerwoni nie rozeznają śladów. Jednakże nie będziemy zwlekać. Jedziemy do Jasnej Skały.
— Well, jadę z wami!
— Nie mogę tego od pana wymagać. Bądź zadowolony, żeś stamtąd umknął. Zuchwałością byłoby wracać.
— Już nie teraz, sir! Skoro Old Shatterhand i Winnetou są przy mnie, mogę się na wszystko ważyć. Jadę z wami! A może chcecie rozpowiadać o Długim Dunkerze, że się uląkł garstki Indjan?
— To, co słyszałem o panu, nie pozwala posądzać cię o tchórzliwą duszę.
— Tak? Więc mówią o mnie nieźle? To mnie, starego urwisza, bardzo cieszy! To mi raduje serce! Jadę z wami i możecie się ważyć, na co wam się żywnie podoba. Ja będę przy was, sir! Ale nie podążymy drogą, którą przybyłem, aby nie zderzyć się z moimi prześladowcami.
— To prawda! Winnetou jest obeznany z okolicą; on nas poprowadzi.
— Winnetou tak was poprowadzi, — odezwał się Apacz — że po dwóch godzinach ujrzycie przed sobą Jasną Skałę.
Napoiliśmy konie, poczem pomknęli, kiedy na zachodzie nikł już ostatni dnia odblask. — —
Niebo było dziś znowu usłane chmurami. Wnet zaległa ciemność, jak nocy poprzedniej. Winnetou jednak prowadził nas tak pewnie, niczem za dnia.
Stało się, jak przewidział. Po dwóch godzinach jazdy osadził konia na miejscu. Przed nami wznosiła się wysoka ciemna masa. Winnetou rzekł:
— To jest góra, o której mówił Dunker.
— Czy istotnie? — zapytał wymieniony. — Nie poznałem jej w ciemnościach.
— To ona. Ze szczytu widać Jasną Skałę.
— Musimy wspiąć się na szczyt. A więc dalej!
— Stój! — ostrzegłem. — Obóz zaczyna się po tamtej stronie góry?
— Tak.
— A więc góra panuje nad obozem. Dziwiłbym się wielce, gdyby nie ustawiono na niej posterunku. Winnetou niech przedtem sam wejdzie i zbada.
Apacz zeskoczył z konia i znikł w pomroce nocnej. Wrócił dopiero po pół godzinie.
— Moi bracia niech się mają na baczności — rzekł. — Na górze stoi podwójny posterunek.
— Więc nie możemy wejść?
— Wejść tak, ale nie wjechać.
— A zatem musimy konie zdala umieścić. Zdradziłoby nas rżenie, lub parskanie.
Cofnęliśmy się o szmat drogi i zostawili rumaki pod pieczą Emery’ego. Poczem wróciliśmy pod górę i zaczęli się ostrożnie wspinać. Przy posterunku płonęło ognisko, oświetlające wyraźnie dwie postacie. Wartownicy, a raczej ci, którzy ich postawili, zasługiwali na chłostę. — — —