<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Jasna Skała
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



KAROL MAY


JASNA SKAŁA
cykl
SZATAN I JUDASZ
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1927
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.

I
PUEBLO

Po trzech kwadransach dotarliśmy do śladów, wyraźnie wydeptanych przez Yuma. Charakter miejscowości świadczył o pobliżu rzeki. Emery zapytał Winnetou:
— O co wam właściwie chodzi? Chcieliście się pokazać Yuma, ale jak i gdzie, — o tem nie słyszałem.
— Mój brat nie słyszał, ponieważ się nie pytał. Poszukamy kryjówki wrogów.
— Poszukamy otwarcie?
— Nie, Ukradkiem.
— Chcemy przecież, aby nas ujrzeli.
— Tak, powinni nas zobaczyć, ale wówczas dopiero, gdy będziemy przy nich.
— Ah! A zatem podkraść się do nich. Nie możemy tedy zabierać ze sobą koni?
— Nie. Umieścimy je wpobliżu. Zostanie przy nich nasz brat Vogel. Tak, czy owak, nie mógłby pójść z nami — nie umie się podkradać i tylko pokpi sprawę.
— Przedewszystkiem więc musimy poszukać dla niego i dla koni dogodnej kryjówki.
Wkrótce znaleźliśmy. Była to rozległa grupa krzaków, leżąca od nas na prawo. Pojechaliśmy tam, schronili konie i udzielili Voglowi wszelkich potrzebnych w danym wypadku wskazówek. Niechętnie rozstawał się z nami, ale musiał sam przyznać, że nie ma doświadczenia westmanów i, zamiast pomocy, przyniósłby nam szkodę.
Wracaliśmy śladami Yuma z najwyższą przezornością, gdyż należało przypuszczać, że chociażby z niecierpliwości Indjanie wyślą naprzeciw wywiadowcę. Kryliśmy się za każdym drzewem i krzakiem, póki nie przekonywaliśmy się, że wrogów przed nami niema.
Tak manewrując, przybyliśmy wreszcie w pobliże głębokiej doliny, gdzie Flujo blanco wrzyna się w płaskowzgórze. Dolina tworzyła canon, do którego zbliżaliśmy się prostopadle, to znaczy — droga nasza krzyżowała się z linją doliny pod kątem prostym.
Naraz teren zaczął opadać. Wydrążenie nakształt wąwozu prowadziło nas ku rzece. Winnetou, jak zawsze przezorny i zapobiegliwy, rzekł:
— Nie zapuścimy się w ten wąwóz. Musimy się dowiedzieć, dokąd prowadzi. Przeto wyminiemy go i dojdziemy do krawędzi canonu.
Tak się też stało. Niebawem dotarliśmy do wysokiej krawędzi, z której można było spojrzeć wdół, na rzekę. Zobaczyliśmy wylot wąwozu, a nawprost niego, na drugim brzegu, — ujście strumyka, na pewno tego właśnie, o którym opowiadała squaw, a który wypływał z pośród skał. Między strumykiem a skałami było tyle wolnego miejsca, że można było wzdłuż brzegów iść, a nawet jechać. Emery wskazał w tym kierunku i rzekł:
— Tam jest kryjówka. Jakże się dostaniemy niepostrzeżenie? Jeśli pójdziemy wzdłuż brzegu, to szubrawcy wnet nas zobaczą.
— Czy musimy iść tamtędy? — zapytałem. — Znajdziemy inną drogę, jeśli nie tu, to gdzie indziej.
— Ah! Chcesz podejść ich ztyłu?
— Tak. Ponieważ wypatrują nas z tej strony, więc zjawimy się z przeciwnej.
— Ale w takim razie musimy się przeprawić przez rzekę, przez canon, przez skały, a fruwać nie umiemy.
— Skoro nie umiemy fruwać, będziemy musieli iść. Wróćmy do wąwozu! Znamy teraz dobrze teren i nie wątpię, że się nam powiedzie.
Wróciliśmy do wąwozu i weszli, oczywiście zachowując wszystkie należne środki ostrożności. Nad brzegiem rzeki ujrzeliśmy, że ślady Yuma się rozdzieliły, — połowa biegła naprzód, druga przez rzekę ku strumykowi. Nie uszłoby to naszej uwagi, nawet bez ostrzeżenia squaw. Poprostu nie mogłem pojąć, jak obaj Meltonowie mogli przypisywać nam tak beznadziejną ślepotę. Na ten ślad zwróciłby uwagę każdy, a cóż dopiero taki Winnetou!
Przeprawiliśmy się wpław przez rzekę, ale, zamiast pójść wzdłuż strumyka, cofnęli się brzegiem Flujo blanco aż do miejsca, gdzie nietrudno było wydźwignąć się na brzeg. Teraz więc staliśmy na płaskowzgórzu drugiego brzegu rzeki. Poszliśmy na lewo, naukos, w kierunku strumyka. Niebawem dotarliśmy do miejsca, gdzie zejść było łatwo.
Yuma wypatrywali nas z lewej strony, pod górę strumyka, — my skradaliśmy się ze strony przeciwległej. Oczywiście, musieliśmy podwoić czujność zmysłów. Emery jeszcze niezupełnie zdawał sobie sprawę z naszych zamierzeń. Gdyśmy się zatrzymali na dobrze krytem miejscu, zapytał:
— Czy ta fatyga była konieczna, Charley?
— Tak — odparłem. — Yuma spodziewają się nas. Jeśli nie przyjdziemy, będą nas szukać. Znajdą ślady, prowadzące do puebla i, jeśli im się nawet nie uda zaskoczyć, to dowiedzą się o naszym planie i schwytają nas na pewno wieczorem, gdy zaczniemy się spuszczać do kotliny.
— Hm, słusznie. Ale mogliśmy gdzie indziej się schronić do wieczora.
— Nicby nie pomogło. Musimy ich oszukać; powinni sądzić, że tylko cieśniną zamierzamy się dostać do puebla. A poza tem, pomyśl tylko, jak pięknie ich podejdziemy. Wypatrują nas i nasłuchują, spodziewając się, że przyjdziemy wzdłuż rzeki, lub, jeśliśmy nawet odkryli drugie ślady, — wzdłuż strumyka. W obu wypadkach wpadamy im w ręce. A oto jesteśmy nad nimi i przyjdziemy ze strony nieoczekiwanej.
— No, i co mamy z tego?
— Co mamy z tego? — zapytałem zdumiony. — Co za pytanie?
— Dziwisz się? Wszak nie chcesz czerwonym wyrządzić nic złego. Rozumiem, gdybyśmy mieli ich zastrzelić, — to owszem, istniałaby racja, abyśmy się prażyli w tym upale i podkradali z narażeniem głowy. Ale zabijać nie mamy ochoty, wypłoszymy Yuma tylko i pozwolimy stąd uciec.
— Tak, pozwolimy, ale nie staremu Meltonowi. Tego schwytamy — postaramy się schwytać. A wieczorem będzie pora na syna. Jesteś już zadowolony?
— Jeśli tak, to owszem. Nie mówiliście, że tu chodzi o starego Meltona!
— To się samo przez się rozumiało. Ale teraz dalej, bo draby mogą się zniecierpliwić i opuścić kryjówkę.
Podkradaliśmy, się dalej, nie chodząc już, lecz pełzając po ziemi. Każdej chwili mogliśmy się natknąć na wroga.
Uff! — usłyszałem nagle zdziwiony okrzyk Apacza.
Wyprzedził nas o kilka kroków. Podniósł się, stanął za gęstym krzewem i wskazał naprzód, na przerzedzone miejsce. Podpełzliśmy. Ogarnęło nas zdumienie, a raczej rozczarowanie. Trawa na tem miejscu była udeptana — tu się ukrywali Yuma, ale teraz nie widać było nikogo.
— Poszli sobie — mruknął Emery.
— Tak, o ile to nie jest podstęp, — ostrzegłem. — Być może, zobaczyli nas i cofnęli się, aby przywitać kulami.
— Zobaczymy! — rzekł Apacz. — Moi bracia niechaj tu poczekają.
Oddalił się, przeskoczył przez strumyk i znowu pełzał. Gdyby nawet tam się Yuma pochowali, nie byliby go dostrzegli w gęstwinie krzewów i chróstu. Skradał się jak wąż. Zniknął na dziesięć minut i znowu się pojawił, nie pełzając już, lecz chodząc. Był to znak, że nie znalazł wrogów.
— Uciekli! — krzyknął zdaleka kwaśno Emery. — Wrócili do puebla, bo wyczerpała się ich cierpliwość. A zatem nie schwytamy starego Meltona.
— Gdybyż się tylko na tem skończyło! — dorzuciłem.
— Tylko na tem? — Co jeszcze mogło się zdarzyć?
— Przeprawili się przez rzekę. Jeśli zobaczyli nasz ślad, to...
— Do piorunów, tak! W takim razie pójdą brzegiem i wrócą do strumyka. Musimy tu zostać i przyjąć ich godnie. Lepszego obrotu nasza sprawa nie mogła przybrać.
— Nie jestem tak uradowany, jak ty. Tak, skoro zobaczą ślady, pójdą za nami. Ale pytanie, w którą stronę? Jeśli pójdą wstecz, to znajdą Vogla i nasze konie.
— Byłby to największy pech, jaki można sobie wyobrazić!
— Więcej, niż pech. Musimy szybko podążyć za nimi i przekonać się, dokąd poszli.
Pośpieszyliśmy do rzeki i szybko przeprawili się przez płytką wodę. Na gruncie u wylotu wąwozu ujrzeliśmy o wiele więcej śladów, niż poprzednio. Oglądałem je, ale nie mogłem nic wywnioskować. Tak samo Emery, a nawet Winnetou potrząsnął głową wreszcie rzekł:
— Być może. Yuma znowu wrócili. Moi bracia niech szybko pomkną za mną ku wierzchowcom.
Przebiegliśmy wąwóz. Tu na trawie, ku najwyższemu przerażeniu, zobaczyliśmy ślady Yuma. A zatem odkryli nasz trop i poszli za nim, ale, niestety, nie naprzód, lecz wstecz, tam, skąd przybyliśmy. Teraz biegliśmy co tchu do krzaków, gdzie zostawiliśmy Vogla z końmi. Nie myśleliśmy ośrodkach ostrożności — wszak chodziło o naszego towarzysza i o nasze konie. Jak ścigane zwierzęta, pędziliśmy przez zagajnik, z bronią w ręku, aby każdej chwili mogła przemówić.
Dobiegliśmy — — lecz nie było koni, ani Vogla. Darnina nie była udeptana — ani śladu walki. Nasz słynny wirtuoz został poprostu zaskoczony. Ślady łukiem wracały stąd do wąwozu. My, tak doświadczeni, tak mądrzy, tak przemądrzy ludzie ponieśliśmy haniebną porażkę.
Emery omal-że nie pękł z wściekłości.
— Stoicie tylko i wyłupiacie na siebie gały! — zawołał. — Gdzie jest stary Melton, któregoście mieli schwytać? Gdybyście mnie usłuchali, nie stalibyśmy tu jak wychłostane żaki!
— Czy mój brat Emery nigdy nie popełnił błędu? — zapytał spokojnie Winnetou.
— Dosyć wiele, dosyć! — odpowiedział Englishman ze swą śmieszną szczerością. — Ale nie powinniśmy się tutaj zatrzymać. Musimy mknąć czem prędzej, musimy go uwolnić. Ruszajmy szybko, ruszajmy!
Pomknął naprzód. Widząc, że wleczemy się zanim powoli, przystanął w biegu i zawołał!
— Chodźcie, no chodźcież! Nie można tracić czasu.
— Dokąd to? — zapytałem. — Do puebla?
— Do... Ah, więc myślisz, że go tam zawlekli? W takim razie nie pójdzie nam tak gładko, jak sądziłem.
— Rozumie się, że nie możemy teraz, w jasny dzień, szturmować fortecy.
— Ale co zrobimy do nocy?
— Poczekamy — nic więcej.
— A więc chodźmy! Pójdźmy na krawędź skały, z której mamy się opuścić nadół, i zobaczmy, co zrobią z Voglem i końmi.
— A jeśli Yuma zaczną nas szukać? Jeśli znajdą nas i unieszkodliwią? Wówczas nietylko nie schwytamy obu Meltonów, ale nadomiar stracimy Vogla.
— Ale gdzie spędzimy czas tak długi?
— Pokażę wam — rzekł Winnetou. — Moi bracia niech idą za mną!
Przeprowadził nas aż pod wąwóz i usiadł pod krzakiem.
— Czy zechcą moi bracia tu siedzieć? — zapytał.
— Ja nie — mruknął Emery. — Siedzimy przed samym nosem wroga.
— To jest jedyna rzecz właściwa — oświadczyłem. — Yuma po odprowadzeniu Vogla do puebla, na pewno tutaj powrócą.
— Nie odważą się.
— W każdym razie Meltonowie wyślą jednego lub kilku wywiadowców, aby się dowiedzieć, gdzie jesteśmy i co robimy.
— A jeśli nadejdą. Cóż my?
— Odeślemy ich zpowrotem do puebla i każemy się kłaniać Meltonom. W ten sposób uzyskamy pewność, że naszemu towarzyszowi nie wyrządzą nic złego.
— Hm, tak, chciałbym wiedzieć. Biednemu chłopcu grozi niebezpieczeństwo, nad które niema większego.
— Nie tak groźne znowu! Dopóki tu jesteśmy nie powinien tracić otuchy.
Oho! Pomyśl o spadku.
— No? Dalej.
— Jeśli im wyzna prawdę, natychmiast go zakatrupią.
— Nie będzie chyba tak głupi, aby ją wyznać.
— Czemu nie? Myślę, że na pewno wygada się ze strachu, czy złości.
— Powie — potwierdził Winnetou spokojnie. — Wyzna prawdę i dlatego właśnie Winnetou usiadł na tem miejscu.
Teraz przytrafiło mi się coś niezwykłego — nie zrozumiałem intencyj Winnetou. Widząc, że obrzucam pytającem spojrzeniem, rzekł:
— Czy mój brat Szarlieh wierzy, że się Meltonowie nas lękają?
— Tak.
— Czy myślą, że będą nas mogli tutaj złapać i zgładzić.
— Nie. Wręcz przeciwnie, wiedzą, iż rola ich dobiega końca.
— Tak, nie pozwolimy się zaskoczyć i zabić. Mogli schwytać Vogla, ale nie nas. Odkryliśmy ich gniazdo. Jeśli stąd uciekną, to pomkniemy za nimi i nie spoczniemy, dopóki nie wpadną nam w ręce. Zdają sobie z tego sprawę. Naraz chwytają Vogla, który wyrzuca im zbrodnie i powiada, że jest jedynym prawdziwym spadkobiercą. Co w takim razie mają uczynić?
— Natychmiast go usunąć — odpowiedział tonem pełnym przekonania Emery.
— Czy mój brat Szarlieh podziela to zdanie?
— Nie — zaoponowałem, domyślając się już zamiarów Winnetou. — Morderstwo nie polepszy ich sytuacji, lecz o wiele pogorszy. Mordercy nie będą mogli liczyć na nasze pobłażanie.
— Mój brat ma słuszność, gdyż trzymając go jako zakładnika, zyskują możność ratunku.
— A więc mój brat Winnetou myśli, że jeśli zostaniemy tutaj, to wkrótce nadejdzie wywiadowca, a później poseł?
— Tak.
— Mój brat najlepiej z nas przewiduje. Nigdy się nie myli. Jestem przekonany, że i dziś spełni się jego przypuszczenie.
— Bardzo wątpię — mruknął niechętnie Emery. — A nawet jeśli się to sprawdzi, czy wejdziecie w układy z tymi ludźmi?
— Tak. Należy czynić, co rozum dyktuje. Przedewszystkiem powinniśmy dbać, aby się nic złego nie stało naszemu towarzyszowi, a przeto napozór przystać na poczynione propozycje, albo, co najmniej, wziąć je pod rozwagę. Działaliśmy dziś nieprzezornie i bez szczęścia, ale jedna okoliczność godzi mnie z naszem fatalnem położeniem.
— Jaka?
— Że mamy lassa przy sobie. Gdybyśmy je zostawili przy koniach, wszystko byłoby dla nas stracone i nie wiedziałbym, jak uwolnić Vogla.
Pshaw! Uwolnilibyśmy go w każdym razie. Nie spocząłbym przedtem.
— Ale z jakiemi przeciwnościami musielibyśmy walczyć! Teraz zaś jestem przekonany, że Vogel będzie wolny już jutro rano. Mam nadzieję, że — —
Winnetou przerwał mi lekkiem skinieniem. Leżał tak, że mógł spoglądać w wąwóz. Dojrzałem błysk w jego oczach. Naraz usłyszałem szmer kroków — ktoś się skradał powoli i milczkiem. Zaszyliśmy się głębiej w zagajnik. Nabawem wywiadowca nadszedł. Był to Indjanin. Obejrzał się na prawo i lewo, nie widząc nikogo. Wyszedł z wąwozu i zaczął badać ślady, odciśnięte przez nas i przez jego towarzyszów na trawie.
Teraz odwrócił się do nas plecami. Winnetou podniósł się cichaczem za nim, ja i Emery nie daliśmy na siebie czekać. Apacz spytał głośno:
— Czego tu szuka mój czerwony brat w trawie?
Yuma odwrócił się, zobaczył nas i ze strachu wypuścił z rąk flintę. Winnetou odtrącił ją szybko nogą i dodał:
— Czy mój brat co zgubił?
Widziałem, jak po bronzowej twarzy Yuma przebiegł błyskawicznie wyraz zdecydowania — stanąłem w odległości trzech kroków od wąwozu. W tejże chwili Yuma wykonał szybki obrót i upadł — wprost w moje objęcia. Wyrywał się, szamotał, ale po paru straconych próbach spotulniał i pozwolił się rozbroić. Odwiodłem go od wąwozu i kazałem usiąść na miejscu, gdzieśmy poprzednio czekali. Winnetou znowu się tak umieścił, aby mieć wąwóz na oku, i rzekł do schwytanego Yuma:
— Czy mój brat wie, kim jesteśmy?
Zapytany skinął potakująco.
— Niech wymieni nasze nazwisko!
— Winnetou i Old Shatterhand. Drugiego białego nie znam.
— Ten biały jest słynnym myśliwym, który się jeszcze nigdy nie uląkł wroga. Mój brat dobrze wymienił nasze nazwiska. Gdzież je słyszał? A może nawet poznał nas kiedyś?
— Widziałem was w Sonorze, w hacjendzie del Arroyo i w Almaden alto.
— Jeśli mój brat sobie przypomina, co tam zaszło, to chyba wie również, że nie jesteśmy wrogami Yuma, gdyż zawarliśmy z nimi spokój. Czemu występują teraz Yuma przeciwko nam?
Yuma milczał.
— Pokonaliśmy wówczas wiele setek Yuma teraz zaś jest was tak mało. Czy sądzicie, że tym razem uśmiechnie się wam szczęście?
— Zamieszkujemy pueblo, niedostępne dla wroga.
— Mój brat się myli. Skały Almaden alto były o wiele mocniejsze i mniej dostępne, niż wasze pueblo, a jednak dotarliśmy tam i nawet schwytali właściciela. Almaden alto było bronione przez licznych Yuma, a oto mój przyjaciel Old Shatterhand sam tych czynów dokonał. Jakże łatwo nam dostać się do waszego puebla! Możecie wszyscy czuwać — jeśli zechcemy, przemkniemy niepostrzeżenie przez wąskie wejście. Wtedy nie będzie dla was ratunku. Dlatego radzę nie doprowadzać nas do tej ostateczności.
Słowa te zwaliły wywiadowcy kamień z serca. Lękał się bowiem, że go zabijemy. Odpowiedział szybko:
— Dlaczego wódz Apaczów rzuca słowa na wiatr?
— Na wiatr? Dlaczego? — zapytał Winnetou, aczkolwiek dobrze zrozumiał, do czego zamierza Yuma.
— Gdyż ci, do których rada jest skierowana, nie mogą jej usłyszeć.
— Odeślemy cię do nich zpowrotem.
Twarz Yuma rozpromieniła się radością. Rzekł:
— A więc pozwól mi odejść! Opowiem swoim braciom, co im radzisz.
— Poczekaj chwilę! Odkąd to czerwoni wojownicy nie wstydzą się być niewolnikami kobiety, białej squaw?
— Nie jesteśmy jej niewolnikami!
— Jesteście nimi. Dla jej sprawy zadzieracie z trzema znakomitymi wojownikami, którzy, jak wiadomo, mogą was pogromić, skoro tylko zechcą. I dla tej kobiety bierzecie w obronę ludzi, którzy są złodziejami i mordercami i nawet nie należą do plemienia czerwonych! Zasługujecie na głęboką pogardę.
Oczy Yuma błysnęły gniewem. Opanował się jednak i rzekł:
— Biała kobieta była squaw naszego wodza, dlatego jej służymy.
— Jacyż to czerwoni wojownicy służą squaw swego wodza, a tem bardziej po jego śmierci? Mój brat niech opowie swoim towarzyszom, co Winnetou o nich pomyśli, jeśli będą dłużej bronić białej kobiety i jej obu przyjaciół. Schwytaliście młodego białego naszego towarzysza, zabraliście nam konie, napadliście na nas wczoraj wieczorem, aby schwytać i zabić, — to wszystko woła o pomstę, która was niechybnie spotka, jeśli się nie zgodzicie na pojednanie.
— Czego żąda od nas Winnetou?
— Naszych koni, młodego człowieka, o którym wspomniałem, i obu białych, którzy mieszkają u squaw w pueblo.
— Wygórowane żądanie! A co wzamian przyrzeka Winnetou?
— Życie.
Poznać było po Yuma, że odczuwa wielki respekt wobec Winnetou, ale tym razem jego cienkie wargi zadrgały ironicznie, kiedy odparł:
— Jeśli nam zechcą odebrać życie, to potrafimy je obronić. A może sądzi wódz Apaczów, że nie imają go się kule?
— Tutaj, śród was, jestem pewien, że mnie żadna kula nie ugodzi. Znam was dobrze. A zatem wiesz, czego żądam: ojca i syna, mieszkających u was, młodego białego, któregoście schwytali, oraz koni.
— A co się stanie, jeśli nasi wojownicy się nie zgodzą?
— Tego ci nie powiem, ale niebawem się dowiecie. Teraz możesz odejść. Zostaniemy tutaj, aż słońce zbliży się do widnokręgu na dziesięć szerokości ręki. Jeśli do tego czasu nie dacie odpowiedzi, to spór nasz rozstrzygnie tomahawk. W ciemnościach dotrzemy do rzeki, powystrzelamy wszystkich, którzy nam staną na drodze, wedrzemy się do puebla i zabierzemy wszystko, czego nam odmawiacie. Wówczas wasze kobiety i dzieci podniosą lament i zaczną wyć nad śmiercią, która uniosła ich mężów i ojców.
— Winnetou jest wielkim wojownikiem, ale i Yuma nie są myszami, które lękliwie wylatują z dziur, skoro słyszą kroki wroga.
— Nie usłyszycie ich nawet. Będziemy między wami, zanim się opatrzycie.
— Mamy noże. Zatopimy je w sercu wroga!
— Nie zobaczycie go nawet. Mój brat może teraz iść do puebla, aby wrócić następnie z odpowiedzią. Im prędzej nadejdzie, tem lepiej dla Yuma.
— Czy mogę zabrać swą broń?
— Nie. Jeniec odzyskuje broń po zawarciu pokoju — nie wcześniej.
Yuma podniósł się i znikł z głową podniesioną, dumnie krocząc. Buta nie pozwoliła mu ujawniać radości, którą odczuwał, że uszedł cało. Skoro znikł, Emery rzekł z uśmiechem:
— Mój brat chyba nie przypuszcza, że Yuma ze strachu wydadzą nam te trzy osoby i nasze konie!
— Nie. Ale Winnetou wie dokładnie, co teraz nastąpi.
— Jestem bardzo ciekaw.
— Yuma został wysłany na przeszpiegi poto, aby dowiedzieć się, gdzie jesteśmy i co zamierzamy. Zostawią nas jednak w spokoju, wiedzą bowiem, że po schwytaniu naszego towarzysza podwoimy czujność. Wywiadowca wróci i opowie Meltonom, gdzie nas spotkał; jakeśmy go zaskoczyli i co mu powiedzieli. W następstwie zaproponują pewną ugodę.
— Jaką?
— Zgodzą się wydać jeńca i konie. Poza tem przyrzekną jeńcowi część spadku, ale wzamian zażądają, abyśmy się wycofali stąd i nigdy już nie wchodzili im w drogę. Moi bracia wątpią? Dowiedzą się wkrótce, że się nie mylę. Nie długo będziemy czekać na posłankę.
— Posłankę? — zapytał zdumiony Emery.
— Tak. Meltonowie nie przyjdą sami, nie mogą zaś wtajemniczyć żadnego Yuma w to, co mają, nam do powiedzenia. Istnieje tylko jedna osoba, którą mogą wysłać, a jest nią biała squaw. Sądzą też, że damy się zwieść jej pięknej twarzy.
Wysoko ceniłem bystrość Apacza — jakże często frapowała mnie nieomyślność jego instynktu! Ale teraz miałem wrażenie, że się przerachował, on zaś — widocznie odgadł moje wątpliwości i w milczeniu, z serdecznym uśmiechem pobłażania spoglądał na mnie jednem okiem. Zawsze przybierał ten wyraz, ilekroć, będąc innego zdania jak ja, miał rację.
Czekaliśmy przeszło godzinę — leżeliśmy nawprost wąwozu. Wreszcie zobaczyliśmy czerwonego. Był to Yuma, z którym poprzednio rozmawialiśmy.
— I cóż, Winnetou, czy to jest biała squaw? — zapytał Emery.
— Jeszcze nie — odrzekł obojętnie Apacz.
— Byłaby to rzecz niezwykłą, gdyby wysłali kobietę jako pośrednika! Jedyne zresztą nieprawdopodobieństwo w twoich wywodach.
— Mój brat dowie się o prawdzie wielu rzeczy, które uważał poprzednio za nieprawdopodobne. Posłuchajmy, co powie Yuma!
Yuma powoli się zbliżał. Usiadł obok nas, jakgdyby nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. Czekał, aż pierwsi doń przemówimy. Winnetou był zbyt dumny, ja też ani myślałem zaczynać, tylko Emery był gotów, odezwał się z ciekawości, ale na moje skinienie zaniechał. Wobec tego Yuma był zmuszony zagaić rozmowę.
— Moi bracia — zapytał — nie myśleli zapewne, że tak rychło wrócę?
— Nie myśleliśmy o tobie — odparł Winnetou. — Czy wrócisz, czy nie, to była dla was rzecz ważna, dla nas natomiast zupełnie obojętna.
— Dokonałem powierzonego mi przez was poselstwa.
Oczekiwał zapytania, ale i tym razem musiał sam dodać:
— Oznajmiłem je obu mężom, którzy mieszkają u białej squaw.
— A nie wojownikom Yuma? — wyrwał się Englishman.
— Im również. Wszyscy słyszeli. Ojciec białego który został mężem białej squaw, posłał mnie do was z odpowiedzią.
— Która brzmi?
— Biała squaw przyjdzie się z wami porozumieć.
Drobny uśmiech zwycięstwa przebiegł po twarzy Winnetou. Englishman rzucił gniewnie:
— Biała squaw? Czy mniemasz, że zwykliśmy układać się z kobietami?
— Biały, który mnie przysłał, był zdania że chętnie z nią pomówicie.
— Dlaczego sam nie przybył?
— Gdyż nie miał czasu.
— Mógł przysłać syna.
— Ten także nie przyjdzie. Przypuszczają, że ich nie puścicie zpowrotem.
— Wcale słusznie. Mamy ku temu powody.
Gniew ponosił Emery’ego. Ale Winnetou wtrącił:
— Gdy przychodzi do nas poseł, ktokolwiek to będzie, nie zatrzymujemy go, jeśli chce odejść. Wódz Apaczów nie zwykł układać się z kobietą, ale aby wojownicy Yuma przekonali się o naszym przyjaznym do nich stosunku, godzę się na przyjście białej squaw. Wróć zatem do puebla i powiedz jej, że czekamy.
Yuma odszedł; oczekiwaliśmy z niecierpliwością przybycia Judyty, którą, nie bacząc na to, co przedtem się zdarzyło, miała czelność osobiście układać się z nami.
— No, — rzekł Apacz do Emery’ego — czy mój brat się przekonał, że nieraz nieprawdopodobne prawdą się staje?
— Tu właśnie zaszedł taki wypadek! Jak ta osoba śmie do nas przybyć, nie mieści mi się w głowie! Jestem ciekaw, co nam oznajmi.
— To, co mówiłem, Winnetou, nie użyczy jej ani słowa — niech moi bracia z nią, rozmawiają.
— Ja nie! Obawiam się, że popsuję sprawę grubjaństwem. Charley, czy podejmiesz się tego zlecenia?
— Z niechęcią, ale cóż, muszę! Proszę cię wszakże, nie przerywaj. Możesz popsuć nam szyki.
Zapewne nie wątpiono w pueblo o naszej zgodzie, gdyż niedługo wypadło nam czekać na pojawienie się Judyty. Przyszła w towarzystwie młodej Indjanki, która niosła lekkie krzesełko, splecione z trzcinki i sitowia.
Judyta nosiła przepyszny strój — tu na pustkowiu, na granicy między New-Mexico a Arizoną. Skoro się do nas zbliżyła, przybrała uśmiech zwycięski. Skinęła nam głową. Dała znać Indjance, aby postawiła krzesło nawprost nas, usiadła i rzekła:
— Jestem ucieszona, sennores, że widzę was w takim dobrym stanie. Daleka jazda nie przyniosła uszczerbku waszemu zdrowiu — nie wątpię, że to wpłynie dodatnio na załatwienie naszej sprawy.
Nie wstaliśmy na jej przywitanie, a nawet nie odpowiedzieli jej ukłonem. Moja twarz nie była też bynajmniej odzwierciadleniem uprzejmości, kiedy odpowiedziałem:
— Żadnych pogawędek, sennora! Trzymajmy się ściśle sprawy, która nas skłoniła do spotkania. Mieszka pani teraz z tak zwanym Smallem Hunterem i jego ojcem?
— Tak.
— Nie wiedziała pani jeszcze w New-Orleanie że ten człowiek jest jego ojcem. Kiedyż się pani dowiedziała?
— Tu, kiedy przyjechał.
— A więc zna pani właściwe nazwisko swego narzeczonego?
Odpowiedziała, ale dopiero na ponowione zapytanie:
— Czy muszę panu odpowiedzieć?
— Nie musi pani — może się pani nawet wyprzeć. Ale prędzej dojdziemy do zgody, jeśli wyzna pani prawdę. Chyba się pani nie wstydzi?
Nie zarumieniła się, nie zbladła. Odparła z uśmiechem:
— Powiedziano mi, że nie powinnam się was wstydzić, ani lękać. Nie jesteście dla nas niebezpieczni. Dlatego bez lęku mogę panu oświadczyć, że znam nazwisko swego narzeczonego.
— Jonatan Melton, a jego ojciec nazywa się Tomasz Melton, nieprawdaż?
— Istotnie.
— A stryj?
— Harry Melton.
— Czy wie pani, gdzie przebywa teraz Harry Melton?
— Wie pan o tem o wiele lepiej, niż ktokolwiek. Wszak to pan go zakłuł.
— Kto pani powiedział?
— Jego brat. Człowiek tak porywczy, jak pan, może się wszystkiego dopuścić, nawet morderstwa dla rabunku.
— Hm. Uważa mnie pani za gwałtownika?
— Naturalnie — mam wszelkie po temu powody. Czy pan nie kazał mnie kiedyś schłostać?
— Stanowczo. Przyznaję pani, że z trudem hamuję gwałtowność. Ale teraz bądźmy umiarkowani. Ponieważ zna pani nazwisko swego narzeczonego, więc zapewne wie, dlaczego się tutaj schronił?
— Tak. Wyznał mi to szczerze.
— A pani równie szczerze to wyznaje! Więc wie pani, że jest oszustem?
— Oszustem? Jedni tak to nazywają, inni nazywają inaczej. Jonatan jest rzutki i bynajmniej nie myślę go za to ganić.
— Pojmuję, zrujnowała się pani. Nie posiadasz nic więcej ponad tę kamienną i glinianą ruderę, którą przesadnie nazywasz zamkiem, a którą każdy Indjanin może ci odebrać. Wobec tego jest pani bardzo zadowolona, że Jonatan objął spadek, który będziecie mogli wespół strwonić. Czy mam słuszność?
— Dlaczego nie miałabym panu przyznać słuszności? Ale tą słusznością niedaleko zajedziemy.
— Niech pani rozumie, że stanie się współwinną przestępstwa!
— Co znaczy wina, sennor! Winą jest wszystko, co obciąża sumienie, a moje sumienie lekkie.
— Nie zazdroszczę pani tej lekkości! Ponieważ mówi pani z osłupiającą szczerością, więc będę równie szczery. Przyszedłem, aby schwytać Jonatana.
— Wiemy — odpowiedziała z uśmiechem.
— A ponieważ przyznaje się pani do współwiny, więc bierze mnie wielka chętka, aby i panią pojmać.
Teraz wreszcie spuściła z tonu. Zapytała szybko i niepewnie.
— Sennor, jestem parlamentarjuszką. Czy chce mnie pan tutaj zatrzymać?
— Mógłbym.
— Nie, to byłoby sprzeczne z prawem wszystkich narodów!
— Prawa narodów — tam, gdzie idzie o tak wielkie, tak straszliwe zbrodnie! Czy przyrzekłem, że pozwolę pani wrócić do puebla?
— Nie, ale to się samo przez się rozumiało!
— Nie było tak zrozumiałe, jak pani mniema. Lecz uspokoję panią. Ani mi przez myśl nie przeszło zatrzymać panią. Może sennora bez przeszkód wrócić do swej czcigodnej kompanji. Jeśli będę uważał za konieczne zabezpieczyć sobie pani osobę, uczynię to, ale jak najpóźniej.
— Co za łaskawe względy! — rzekła z uśmiechem.
— O nie! Czynię to z innego powodu. Nie chciałbym mieć pani przy sobie i dlatego pragnę jak najdłużej trzymać się zdala. Oto jest powód właściwy.
— Dotrzymuje pan przyrzeczenia, sennor. Jest pan równie szczery ze mną, jak ja z panem. Znienawidziłam pana z pierwszego wejrzenia.
— Dziękuję. Dawno już nie doświadczyłem tak prawdziwego, tak wielkiego zaszczytu.
— I dlatego — dodała szybko — z prawdziwą rozkoszą układam się teraz z panem, chociaż o układach właściwie nie może być mowy. Przyszłam tylko poto, aby sprawić sobie przyjemność i oznajmić wam, żeście się tu napróżno fatygowali. Nie uwieziecie stąd nikogo, nie dostaniecie ani grosza z tych pieniędzy, które zagarnęlibyście chętnie. Czyście aż tak zaślepieni, że marzy wam się opanowanie puebla?
— A jeśli jednak uda mi się przedostać do kotliny?
— Wiem wprawdzie oddawna, że umie się pan niepostrzeżenie, niczem wąż, prześlizgnąć, ale nie w tej miejscowości. Musiałby pan przefrunąć ponad głowami naszych strażników.
— Istnieją chwyty i wybiegi, które mogą usunąć z drogi więcej niż dziesięciu wartowników. Zaręczam pani słowem, że jeśli zechcę, potrafię z całą pewnością przedostać się do kotliny.
— Tak, można panu przyznać znajomość fortelów i wybiegów! Dobrze, że pan o nich uprzedza, — zarządzi się odpowiednie środki ochronne. Ale nawet, jeśli znajdziesz się w kotlinie, co panu z tego przyjdzie? Z kotliny daleko jeszcze do puebla.
— Wejdziemy i do puebla.
— Nie chełp się, żeś wszechmocny! A nawet gdyby pan przenikł do puebla, nie znaczyłoby to jeszcze, że masz kogokolwiek w ręku. Jesteśmy uzbrojeni i napradę nie będziemy pana oszczędzać. A jeszcze mniej masz nadziei zagarnięcia pieniędzy.
— Wręcz przeciwnie. Jestem przekonany, że je odzyskam.
— Ani złamanego szeląga! — Wszakże, sennor, pańska zwarjowana idea tyle panu sprawiła subjekcji, że ci współczujemy i jesteśmy gotowi cię poniekąd wynagrodzić.
— Cóż takiego, moja dobrotliwa sennora?
— Wie pan, gdzie przebywa obecnie Vogel?
— Tak.
— Jest to znów uderzający dowód, że pański wielce sławny rozsądek szwankuje. Jakiż to strzelec przezorny zabierze ze sobą tak niedoświadczonego chłopca? Co nam przeszkadza unieszkodliwić go raz na zawsze?
— Nic na tem nie zyskacie.
— Nic? Naprawdę nic?
— Śmierć jednego spadkobiercy, których zresztą jest wielu, nie wprowadzi was jeszcze w prawa do spuścizny. Przestęptwo pozostaje przestępstwem. Nie ośmieli się pani zabić tego młodzieńca.
— Ja? No tak, mnie tam wszystko jedno, czy umrze, czy zostanie przy życiu. Ale Jonatan i jego ojciec na pewno Vogla zabiją, jeśli wrócę, nic nie wskórawszy.
— Nic nie wskórawszy? A zatem ma pani poczynić pewne propozycje, postawić jakieś warunki?
— Tak. Jesteśmy gotowi uprzystępnić wam pewne korzyści...
— I zażądać wzamian większych?
— Bynajmniej! Posłuchaj pan, co zaproponuję. Dostaniecie zpowrotem konie, a także tego młodzieńca nazwiskiem Vogel, który twierdzi, że jest spokrewniony z Hunterem...
— Pięknie!
— Vogel dostanie sto tysięcy dolarów w dobrych papierach wartościowych, a wy dziesięć tysięcy w tejże monecie.
— To dla mnie?
— Tak. Niech się pan zastanowi! Wszak, zabijając stryja Meltona, odebrałeś mu jego pieniądze. Zbijesz fortunę, co się zowie!
— Słusznie, sennora.
— Nie żądamy wzamian nic więcej, prócz —
Umilkła, badawczo na mnie, spoglądając.
— No więc, prócz —? — zapytałem.
— Prócz tego, że poniecha pan Meltona i jego ojca, że nigdy nikomu nie będziesz o tej sprawie wspominał...
— Naturalnie, naturalnie!
— I że Vogel i jego krewni poprzestaną na sumie stu tysięcy i będą tak samo milczeć, jak pan.
— Co za skromność, co za istotna wspaniałomyślność.
— Prawda? Tyle gotówki za milczenie. Czy można żądać więcej?
— Nie. W żadnym razie.
— A zatem godzi się pan?
— Tak.
— To mnie cieszy! Naprawdę nie wierzyłam, aby pan był tak rozsądny i poznał się na korzyściach tych warunków. Jeśli wszyscy trzej się zgadzacie, to — —
— Zgadzamy się, — przerwałem — najzupełniej zgadzamy! Ale nie dowiedziała się pani, pod jakim względem.
— Więc pod jakim?
— Zgadzamy się ze zdaniem, że Meltonowie są największymi łotrami pod słońcem.
— To niema nic do rzeczy!
— Czy również niema nic do rzeczy druga prawda, co do której się zgadzamy, że jest pani taką samą łotrzycą, jak obaj Meltonowie razem wzięci?
— Sennor, poco te złorzeczenia! Czy chce pan zniweczyć naszą piękną ugodę?
Mogła się istotnie łudzić, że godzę się na jej warunki, gdyż mówiłem z takim spokojem, z taką obojętnością, na jaką tylko, mimo oburzenia, mogłem się zdobyć. Teraz dopiero połapała się, że przemawiała przeze mnie ironja gniewu. Wypowiadając powyższe słowa, wstała, jakgdyby z oburzenia chciała odejść. Podniosłem się, również i rzekłem:
— Nasza ugoda? Czy istotnie mogła pani przypuścić, że przystanę na pani szaleńcze żądania?
— Nazywa pan je szaleńczemi? Obłąkanemi? — zawołała. — Zastanów się przecież nad moją propozycją!
— Pocóż mam się zastanawiać? Vogel bezwarunkowo musi dostać wszystko, wszystko, oczywiście oprócz tego, co do chwili teraźniejszej zostało roztrwonione.
— Teraz właśnie odzywa się szaleństwo! A więc zgoda?
— Nie.
— W takim razie nie odzyskasz koni!
— Odbiorę je siłą.
— I Vogel umrze!
— Jeśli mu włos spadnie z głowy, przypłaci to pani swojem życiem, sennoro Judyto! Niech pani to sobie rozważy. Mówię całkiem poważnie.
— Ciekawem, jak i kiedy dorwie się pan do mnie!
— Dowie się pani! Sądziłem, że ma pani dostateczne powody, aby nie być zbyt dufną w siebie. Wszak poznała już pani Old Shatterhanda i Winnetou.
— Ale teraz pan zkolei nas pozna. Więc przyjmuje pan moje warunki?
— Nie, i jeszcze raz nie!
— A więc skończyliśmy rozmowę?
— W tej chwili — owszem, ale nie na długo. Sądzę raczej, że dopiero teraz zadzierzgną się między nami nowe i piękne stosunki.
— Żartuj pan dowoli; kpię sobie z pana!
Indjance, która stała opodal, skinieniem rozkazała zabrać krzesełko i odeszła do wąwozu. Ale naraz przystanęła, przez chwilę spoglądała wdół, jakgdyby rozważając, poczem wróciła i rzekła:
— Sennor, mimo wszystko, chcę pana jeszcze raz ostrzec. Czy istotnie pan przypuszcza, że dostaniesz się do naszego gniazdka skalnego?
— Tak.
— A ja wam powiadam, że będziemy się bronić do ostatniej kropli krwi!
— To mnie nie obchodzi. Miałem w życiu innych, groźniejszych przeciwników, niż Meltonowie. O pani oczywiście nie myślę nawet.
— O, jednak proszę, aby pan i o mnie myślał, i to bardzo. Jeśli się panom, wbrew oczekiwaniom, poszczęści dotrzeć do mnie, zakatrupię cię bez litości.
— Uczyń to pani, sennora!
— Tak, uczynię to, — może mi pan wierzyć. Gram o stawkę tak wysoką, że mogę zdobyć się na morderstwo. Przyzwyczaiłam się do bogactwa — muszę i powinnam żyć wystawnie. Oto znów do mnie uśmiecha się fortuna i tylko pan stajesz na zawadzie. Miej się przede mną na baczności!
Chciała niby odejść, lecz rozmyśliła się i dodała:
— Ufaliśmy, że przyjmie pan nasze propozycje, a jednak...
— Gdybym przyjął, można by nas było zaliczyć do gatunku Meltonów — przerwałem.
Nie zwracając uwagi na moje słowa, kontynuowała:
— A jednak pomyśleliśmy o tem, że pan może się ociągać. W tym wypadku postanowiliśmy zostawić panu czas do namysłu — do jutra w południe.
— Wielce to chwalebna uprzejmość.
— Stanowczo zbyt wiele łaski. Jutro w południe wrócę do was. Czy będziecie na tem miejscu?
— Owszem, o ile nie zobaczymy się wcześniej.
— O nie! — roześmiała się. — A zatem jutro w południe. Bądź pan zdrów, bohaterze i zbawco bezinteresowny!
— Nie tak prędko, nie tak prędko, sennora! Pójdziemy razem kawałek drogi.
— Poco? — zapytała zdumiona.
— Gdyż jako caballeros wiemy, jak przystoi zachowywać się wobec niewiasty. Odprowadzimy panią do puebla.
— Zastrzelą was!
— Najwyżej panią, a nie nas.
— Nie, nie, — panów! Zostań pan, zostań pan tutaj!
Pah! Proszę się o nas nie obawiać, skoro my się nie obawiamy.
— Cóż, jeśli pragniecie śmierci, bardzom z tego zadowolona. A zatem czyńcie, co wam się podoba!
Weszła ze swą Indjanką do wąwozu — kroczyłem tuż za nią. Za mną szli Winnetou i Emery, którzy nie przejrzeli jeszcze moich zamiarów. Przybywszy do rzeki, Judyta skręciła na lewo do wąskiego canonu. Widząc mnie tuż za sobą, zatrzymała się i rzekła podnieconym głosem:
— Można pomyśleć, że pójdziecie dalej!
— Naturalnie!
— Ale mówiłem już panu, że Indjanie, którzy czuwają nade mną, będą was z góry ostrzeliwać!
— Moja droga sennora, niechże się pani o nas nie troska! Wszak widzi pani, że kroczymy tuż za nią. Skoro ktoś zechce w nas strzelić, w panią ugodzi. Jesteś naszą tarczą.
Zlękła się poważnie.
— Idź pan, idźże! Wracaj pan! — zawołała. — Bo nie postąpię ani kroku naprzód.
— Nie? Pozwoli pani ze sobą pomówić. Głupstwo popełnili Meltonowie, że posłali do nas panią. Jesteśmy dosyć przyzwoici, aby panią puścić zpowrotem, a nawet zmusimy panią do tego, ale będziemy jej towarzyszyć.
— Nie, nie, zostaniecie tutaj! — zawołała.
— Ani nam się śniło! Musimy odprowadzić panią — to dla nas kwestja honoru. Wyśmiała się pani ze mnie, gdy powiedziałem, że będzie nam bardzo łatwo przejść przez cieśninę. Muszę pani dowieść, że wyśmiała mnie pani niesłusznie. Dziś także przekona się pani, że Old Shatterhand i Winnetou wiedzą, jak się zabierać do rzeczy. A zatem proszę, niech pani idzie!
— Nie pójdę!
— Zmuszę panią. Niech pani się nie gniewa, najpiękniejsza sennoro, jeśli pani szyjka łabędzia dozna dotyku mojej pięści.
— Waż się tylko, bezwstydniku!
Pah! Naprzód, panno Silberstein!
Ująłem ją za kark — rzuciła się na ziemię i krzyknęła:
— Nie ruszę się stąd, jeśli mnie pan nawet zabije!
— Jeśli nawet zabiję? Figlarka z pani! Nie zabiję cię, a jednak pójdziesz. A zatem naprzód!
Ująłem ją za ramię i ścisnąłem tak, że krzycząc z bólu, podniosła się natychmiast. Poszła dalej. Skoro przestała odczuwać ból, zatrzymała się znowu. Ale poszła, i to szybko, po ponownym uścisku. Winnetou i Emery szli tuż za mną. Tamten trzymał strzelbę wpogotowiu z prawej strony nade mną, ten z lewej. Dzięki temu mogli strzelać swobodnie, podczas gdy każdy strzał wrogów musiał ugodzić Judytę.
To postępowanie wobec Judyty nie sprawiało mi przyjemności. Jakkolwiek sumienie miała śliskie, zawszeć to była kobieta; ale ważyło się zarówno życie i wolność Vogla, jak powodzenie całego naszego planu. Rzecz jasna, że nie mogły mnie powstrzymać względy delikatności.
Coraz ciaśniej było w canonie. Niebawem zobaczyliśmy Indjan, wartujących za krzewem koło skały. Oni nas również ujrzeli. Młoda Indjanka z krzesłem wyprzedziła nas i zawiadomiła, o zdarzeniu. Nie mogli strzelać, więc dopuścili nas tak blisko, że wyciągnąłem rewolwer i, popychając przed sobą Judytę, dałem kilka strzałów dla przestraszenia Yuma. Pierzchnęli czem prędzej. Odpędzaliśmy ich w ten sposób coraz dalej, aż wreszcie jeden po drugim wszyscy znikli nam z oczu. Schronili się do cieśniny, która z kanjonu Flujo bianco wiodła do kotliny puebla.
Dotarliśmy wreszcie do niej. Tu było więc owo miejsce, gdzie miała nas spotkać klęska.
— Tu chciano nas rozgromić — rzekłem do Judyty. — Połowa Yuma oczekiwała w przesmyku, a druga połowa, ukryta nad strumykiem, miała na nas uderzyć ztyłu.
— Jesteś pan djabłem, istnym djabłem! — syknęła wściekle.
— Nie przeczę, sennora. Przyznaję również chętnie, że z prawdziwą przyjemnością poślę kulę każdemu, kto zechce opuścić tędy pueblo. Tam w kotlinie skupili się wszyscy wasi. Jesteście uwięzieni. Usiądziemy u wylotu cieśniny i nie wypuścimy nikogo. Jest nas tylko trzech, ale warto wziąć pod uwagę, że poza strzelbami, mamy jeszcze dość rewolwerów, że ja mam swój sztuciec, o którym stary Melton opowie pani wiele ciekawych rzeczy. Rozporządzamy conajmniej sześćdziesięcioma strzałami bez ładowania. Uprzytomnij to swoim ludziom! Powiedz także, że nikomu nie damy pardonu, jeśli włos spadnie z głowy jeńca! A nie zapomnij dodać, że mamy wyśmienity słuch. Ktokolwiek zechce się wykraść, usłyszymy go zdaleka i nie minie go śmiercionośny śrut. A teraz wróć do swoich! Nam sennora nie jesteś już potrzebna. Ale ponieważ umówiłaś się z nami na jutro w południe, przeto posiedzimy tutaj do tego czasu. Skoro bedziesz nam miała co do powiedzenia, owszem — jestem gotów posłuchać, czy nie stracisz z dzisiejszej buty. „Wielki bohater i zbawca bezinteresowny“ żegna sennorę!
Puściłem jej ramię. W okamgnieniu znikła w cieśninie. Usiedliśmy, trzymając broń w pogotowiu. Nie było już tak jasno tutaj, w kanjonie! Słońce schyliło się ku więzom.
— Do piorunów, Charley, co za świetny pomysł! — szepnął Emery. — Któżby uwierzył, że w biały dzień dotrzemy aż tutaj!
Pah! Ten pomysł sam się narzucał. Gdybym nie wpadł nań, słuszniebym mógł uchodzić za idjotę.
— Aczkolwiek tak mówisz, nie sądzę, abym ja go powziął. Teraz wygraliśmy. Pueblo jest nasze!
— Jeszcze nam daleko do tego. Ale sądzę, że Meltonowie uciekną.
— Pioruny! Wówczas musielibyśmy znowu ich ścigać, kto wie, jak daleko.
— Właśnie to sobie pomyślałem. Zrozumiałem, że trzeba im zamknąć drogę. A jest tylko jedna droga, ta mianowicie, gdzie teraz siedzimy! Meltonowie wiedzą, że czuwamy, że zastrzelimy każdego, kto się ośmieli wyjść z cieśniny; będą się zatem strzegli, A więc trzymamy ich mocno.
— Gdyby to tylko było pewne! Rzecz możliwa, że wszyscy hurmem wypadną.
— Wszyscy hurmem? Jakżeto być może? Wszak tylko jeden człowiek pomieści się w przesmyku. Dla dwóch niema miejsca. Jeśli pójdą gęsiego, to ich pochwytamy. Jeden z nas wystarczy, aby strzec wylotu.
— Hm, masz rację. Łajdaki tkwią we własnym potrzasku. Ale nie możemy przecież wiecznie tu siedzieć — musimy wejść do kotliny.
— Naturalnie. Skoro tylko się ściemni, wymkniemy się stąd. Niestety, nie mamy koni. Będziemy musieli odbyć pieszo drogę do krawędzi skały.
— Lecz droga przez wylot stanie otworem!
— Tak, ale oni o tem nie wiedzą. Myślą, że nie odejdziemy stąd, i nie odważą się wejść do przesmyku.
— Kiedy będziemy się spuszczać z góry, zobaczą nas i uciekną tędy.
— Być może, ale temu nie można zapobiec.
— A jednak! Jeden z nas musi tu zostać.
— Hm! Co myśli mój brat Winnetou?
— Nasz brat Emery ma słuszność — odpowiedział Apacz. — Niech tu zostanie. Ze swoją dwururką i dwoma rewolwerami powstrzyma każdego, kto zechce tędy się przekraść.
— Tak — potwierdził Englishman. — Przytem nie jestem zbyt zawołanym gimnastykiem i turystą — niełatwo mi będzie poradzić sobie z lassem. Tu jednak nic innego mi nie pozostaje, jak dać po nosie każdemu, kto go się ośmieli wysunąć.
— Ale czy poradzimy sobie we dwóch w pueblo? — zapytałem Winnetou.
— Tak.
— Zdołamy schwytać obu Meltonów?
— Tak. Ja jednego, ty drugiego.
— I przełamać opór Yuma, którzy nam staną na zawadzie.
— Nie staną na zawadzie. Nie będzie ich wcale w pueblo. Na pewno leżą u wylotu cieśniny. Jak my tu czuwamy, aby nie uciekli, tak samo oni tam czuwają, abyśmy nie wtargnęli.
— Przyznaję. Ale jest to zawsze odwaga nielada opuścić się we dwóch z tak wysokiej skały do kotliny, pełnej wroga. Najgłupsza kula potrafi zgładzić najśmielszego.
— Yuma wcale nie będą strzelać. Przecież nie siedzą w pueblo, tylko u wylotu kotliny. W budowli zostali jedynie obaj Meltonowie i Judyta. Poradzimy sobie z tą trójką, nie alarmując Yuma. Potem zaś nikt nie targnie się na nas, gdyż Meltonowie, jak uprzednio Judyta, będą nam służyć za tarczę. Mój brat Szarlieh wyolbrzymia przeciwieństwa w wyobraźni.
Podobnych słów nie słyszałem jeszcze od Apacza. Wiedziałem, że nie wątpi o mojej odwadze, a jednak odczuwałem coś, co poprostu należałoby nazwać wstydem. Nasza nocna wycieczka zdawała mi się zuchwalsza, niż jemu. Pueblo było bowiem budowlą zdradziecką dla napastnika. Do mieszkań prowadziły jedynie otwory w dachach. Zanim się przeto oparło stopę na podłodze, można było dostać dziesięć kul, albo dźgnięć nożem. A przedtem jeszcze czekała nas przeprawa z lassem. Prawdopodobnie niebo będzie usiane gwiazdami. Jakże łatwo przy blasku gwiazd można nas, wiszących, dostrzec z dołu! A wówczas „ustrzelonoby“ nas, tak jak naprzykład na ptasiej łące w Tiegelhausen, lub Pffannenstadt rok rocznie w pięknę porę letnią bractwo kurkowe „strzela“ drewnianego ptaka.
Skoro wyjaśniłem swoje obawy Apaczowi, uśmiechnął się i rzekł:
— Mój brat ma wielkie mniemanie o mężczyznach, którzy znajdują się w pueblo. Yuma strzegą wylotu cieśniny. Czy w mroku?
— Nie. Na pewno rozniecą ogień. Muszą się każdej chwili spodziewać naszego podejścia. W ciemności mogłoby się nam powieść, ale nie przy ognisku.
— Będą zatem siedzieć przy ognisku. Blask jego tak Yuma oślepi, że nie zobaczą, co się dzieje na górze, na ciemnej skale. Nie spostrzegą nas.
— Ale co będzie, jeśli Meltonowie, a może też Judyta, siedzą w ciemnościach na górnej platformie? Stamtąd łatwo nas zauważyć.
— Mój brat niech nie zapomina, że oni przypuszczają, iż czuwamy tutaj. Skupią zatem uwagę na wejściu do cieśniny. Pocóżby mieli gapić się na ścianę skalną?
Musiałem przyznać rację, co i mnie samego uspokoiło. Miałem skrupuły, albowiem wiedziałem, że ostateczne rozstrzygnięcie nastąpi dzisiaj. Gdyby się nam dzisiaj nie powiodło, należałoby przypuszczać, że przegraliśmy z kretesem.
Emery wziął pod rozwagę wzmiankę Apacza o ognisku. Podniósł się i oddalił, aby poszukać suchego drzewa. Pomogłem mu. Ognisko mogło się przydać z dwóch względów. Po pierwsze oświetliłoby okolicę, a po wtóre, skoroby było zapalone nie u wylotu cieściny, lecz w jej gardzieli, stałoby się zawadą dla każdego, ktoby wejść do cieśniny usiłował.
Skoro się ściemniło, dotarły do nas z głębi lekkie obłoki dymu. A zatem Yuma rozniecili ogień. Ułożyliśmy drwa w cieścinie i podpalili. Zebraliśmy tyle paliwa, że starczyłoby do podsycania ogniska przez całą noc.
Emery popełniłby wielki błąd, gdyby usiadł wpobliżu ogniska. Poszukał przeto miejsca w zaroślach i ukrył się w mroku — naprost ognia. Wskutek tego mógł zaglądać daleko w przesmyk i zawczasu dojrzeć intruza. Mnie i Winnetou czas było w drogę. Wziąłem od Anglika lasso, bo było nam potrzebne. Podobnie jak my, przewieszał je przez lewy bok i prawe ramię.
— Masz — rzekł. — Chcę wierzyć, że się nie zerwie. Kiedy będziecie na górze?
— Najwcześniej za pięć kwadransów, musimy bowiem pójść pieszo.
— Czy nie będziecie mi mogli dać znaku, skoro zejdziecie nadół?
— Nie. Znak mógłby nas zdradzić.
— Ale chciałbym wam pomóc, gdyby doszło do walki.
— Mam nadzieję, że nie będzie nam potrzebna pomoc.
— A jeśli jednak?
— Więc posłuchaj uważnie. Jeśli usłyszysz zwykłe strzały lub inny hałas, to zostań na posterunku i nie wpuszczaj nikogo. Ale skoro usłyszysz głośny i głęboki huk mojej niedźwiedziówki, który na pewno dotrze do ciebie, znaczyć to będzie, że jesteśmy w niebezpieczeństwie. Wówczas poprzez ognisko wpadniesz do kotliny. Skoro tylko cię zobaczę, zawołam co masz czynić.
Well, niech tak będzie. Spodziewam się, że nie trzeba będzie łatać szramy, lub dziury na naszych ciałach. Dziś wreszcie trzymamy mocno obu szubieniczników i nie sądzę, żeby nam drapnęli.
Podzielałem jego mniemanie. Podałem mu dłoń i odszedłem wraz z Apaczem.
Teraz w canonie było tak ciemno, że zwykły śmiertelnik nie widziałby ręki przed oczami. Ale my źrenice mieliśmy tak wyćwiczone, że nie potykaliśmy się o drzewa, ani nie wpadali do wody. Jako tako posuwaliśmy się naprzód. Skoro wyszliśmy z doliny i wąwozu, rozjaśniło się znacznie, gdyż gwiazdy świeciły jarko.
Pomknęliśmy, nie rozmawiając ze sobą, ile że nic nas do rozmowy nie zmuszało. A jednak minęła przeszło godzina, zanim dotarliśmy do płaskowzgórza ponad kotliną. Winnetou zaprowadził mnie do drzewa, do którego mieliśmy przymocować lasso.
Na dole, u wejścia do cieśniny, płonęło wielkie ognisko — reszta przestrzeni tonęła w mroku. Panowała głęboka cisza. Żaden dźwięk nie dochodził do nas, jakkolwiek na dole Yuma mogli rozmawiać, konie parskać i mogły rozbrzmiewać najrozmaitsze odgłosy.
— Czy mój brat sądzi, że powinniśmy już teraz zejść, — zapytał Winnetou.
— Tak.
— Ale Yuma są jeszcze zbyt czujni. Lepiej poczekać nieco.
— Jak mój brat sobie życzy.
Położyliśmy się, uprzednio poczyniwszy nieliczne zresztą przygotowania. Poprostu związaliśmy mocno trzy lassa. Po godzinie zabraliśmy się do dzieła. Nastąpiła mała sprzeczka. Każdy z nas chciał pierwszy zajrzeć w oczy niebezpieczeństwu. Winnetou wreszcie uzyskał przewagę.
— Pierwszy nie może złazić, — rzekł — lecz musi być spuszczony. A ponieważ jesteś silniejszy ode mnie, więc zostaniesz na górze. Dopiero po mnie zejdziesz.
Przywiązaliśmy do drzewa koniec lassa; drugim końcem Winnetou przepasał się przez piersi, plecy i pod ramiona; zawiesił swoją strzelbę i ukląkł nad brzegiem otchłani. Wziąłem linę w ręce, mocno wparłem nogi w ziemię i zacząłem powoli przepuszczać lasso przez palce. Dzięki temu, że przesuwało się kantem skały, miałem zadanie o wiele ułatwione, nie wymagające szczególnego wysiłku. Jeszcze nie wyszła cała lina, gdy spostrzegłem, że Winnetou dopiął celu. Apacz mocno ściągnął lasso, aby rozkołysało się pode mną. Czekała mnie trudniejsza przeprawa. Stosunkowo łatwo jest opuścić się na mocnej linie długości czterdziestu łokci, ale o wiele trudniej zleźć po cienkiem lassie w taką głębinę. Jeśli się nie posługiwać nogami, to można zetrzeć sobie mięso z rąk. Zsuwałem się powoli. Kiedy wreszcie stanąłem u boku Winnetou, ręce moje gorzały, chociaż nie odczuwałem bólu. Oczywiście, nie zostawiłem strzelb na górze, zawiesiłem je bowiem na plecach.
Stanęliśmy więc na górnej platformie puebla. Wpobliżu sterczała drabina, a jeszcze o kilka kroków dalej — otwór: wejście do niższego piętra.
— Czy nie zauważyłeś czegoś podejrzanego? — zapytałem Apacza.
— Nie.
— Być może, ktoś jest pod nami. Musimy przyłożyć ucho do otworu.
— Nie trzeba; niema tam nikogo. Gdyby ktoś był pod nami, drabina tkwiłaby wewnątrz otworu.
— Słusznie. A więc zejdziemy na niższą platformę!
Zeszliśmy po drabinie, nie szczebel po szczeblu, lecz zsuwając się, byle szybciej. I tu również widniał otwór i drabina stała również na uboczu. A zatem nie było nikogo na piętrze pod nami. Winnetou wskazał na ognisko i rzekł:
— Tam na dole siedzą wszyscy wojownicy, którzy, jak nam mówiono, zamieszkują wyższe piętra. A zatem nikogo w nich niema.
Chciałem to potwierdzić, lecz naraz rozległ się z dołu krzyk dziecka.
— Cóżto takiego? — szepnął Apacz. — A zatem są tam ludzie?
— Cicho! — ostrzegłem. — Myśleliśmy o wojownikach, a więc mężczyznach, zapominając całkiem o kobietach i dzieciach. Trzeba zachowywać się nader przezornie, nie wywoływać szmeru, inaczej bowiem squaw wybiegną, aby zobaczyć, co się stało.
— Mężowie, schodząc nadół, wyjęli drabiny z otworów. Nikt nie może wyjść z wnętrza, dopóki nie wrócą wojownicy i nie ustawią drabin.
Skradaliśmy się cichaczem z jednego tarasu na drugi, aż doszliśmy do czwartego, gdzie, ku naszemu ubolewaniu, drabina nie była przystawiana do ściany, lecz sterczała w otworze.
— To niebezpieczne! — szepnął Apacz. — Każdej chwili może ktoś wejść na górę i zobaczyć nas. Musimy stąd odejść.
— Zpowrotem na górę?
— Nie. Na niższą platformę.
— Ale w jaki sposób?
— Pomożemy sobie wzajem. Chodź!
Piętra nie były o wiele wyższe nad cztery łokcie; mogliśmy więc od biedy zejść i bez drabiny. Ale nie wolno było skakać, aby nie sprawiać hałasu. Dopełzliśmy do brzegu platformy. Na dole, w otworze niższego tarasu, świeciło matowe, ledwie dostrzegalne światełko.
— Biada! — szepnąłem. — Tu na dole jest trzecia platforma, a zatem dach drugiego piętra, gdzie mieszka Melton ojciec. U niego się świeci. Wcale to nam nie na rękę, tem bardziej, że nie mamy drabiny, a musimy się wystrzegać wszelkiego szmeru.
— A więc tem prędzej trzeba działać. Spuszczę mego brata na jego długiej niedźwiedziówce. Potem niech stanie przy murze, abym mógł zejść po jego plecach.
Szczęśliwie opuściłem się na dolny taras. Winnetou stanął na moich plecach; aby mu dać jeszcze jeden szczebel na moich splecionych dłoniach, przymierzyłem broń do muru. Apacz stanął na tym szczeblu i usiłował postawić nogę na tarasie; odstęp był zbyt wysoki; Apacz potknął się, uderzył o ciężką niedźwiedziówkę, ta zaś runęła, wydając głośny, ciężki huk. I to tuż nad mieszkaniem starego Meltona!
— Czem prędzej do końca tarasu! — szepnąłem. — Potem położyć się plackiem. Melton pewno nadejdzie!
Skradliśmy się na koniec dachu. Ledwo zdołaliśmy się położyć wyszedł z otworu stary. Wychylił się całym korpusem i zapytał w dialekcie Pueblosów:
Payu ti-i? — Czy jest tu kto?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, wyszedł na taras i posuwał się powoli, na szczęście w kierunku przeciwnym. Powziął podejrzenie. Nic nie znalazłszy, poszedł na drugą stronę, ale nie tak daleko, aby nas mógł zobaczyć. Poczem wrócił do otworu i znikł w mieszkaniu. Teraz popełzliśmy i spojrzeli ostrożnie nadół. Otwór był tak niewielki, że przejść mógł tylko jeden dorosły mężczyzna. Zobaczyliśmy przeto bardzo niewiele. Dwie nogi krzesła — nic więcej. Światło zapewne się paliło w pokoju sąsiednim. Od czasu do czasu rozległo się ciche kasłanie poza tem nic nie mąciło ciszy. Niewątpliwie na piętrze tym zastaliśmy tylko Tomasza Meltona.
— Co uczynimy? — zapytałem pocichu Apacza.
— Musimy go mieć — odrzekł. — Nikogo więcej tu niema. Lepszej okazji niepodobna sobie wyobrazić.
— Ale jak? Czy zejdziemy nadół?
— Nie. Zanim który z nas zdąży zejść, Melton go zauważy, krzyknie na alarm, lub, co gorzej, chwyci za broń.
— A więc musimy go na górę wywabić.
— Tak. Zawołaj go! Ale nie głośno; może poznać obcy głos.
— Dobrze! Chwytaj starego za grdykę, ale tak, aby nie zdążył wydać dźwięku. Resztę biorę na siebie.
Schyliłem się nad otworem i zawołałem owym szybkim, stłumionym i cichym tonem, który upodabnia wszelkie głosy:
— Ojcze, ojcze, czy jesteś na dole?
— Jestem — odezwał się. Usłyszałem szmer, jaki się sprawia przy podnoszeniu z krzesła.
A więc uważał mnie istotnie za Jonatana.
— Wejdź na górę, szybko, szybko!...
— Poco?
— Szybciej, szybciej!...
— Mów głośniej! Czy nikt nie powinien tego słyszeć?
Wchodził na górę. Cofnąłem czem prędzej głowę, a Winnetou gotował ręce do schwytu. Uklękliśmy zboku, tak, aby, wchodząc po drabinie, miał nas ztyłu. Teraz ukazała się głowa, szyja; wyłoniły się z otworu plecy.
— Cóżto takiego? Gdzie jest...
Więcej nie mógł powiedzieć. Winnetou, niby żelaznymi kleszczami, palcami ścisnął mu gardło. Zadałem Meltonowi dwa uderzenia pięścią w głowę, następnie chwyciłem go wpół, aby nie runął, gdyż nogi bezwładnie straciły grunt i zsunęły się ze szczebla drabiny.
— Zemdlał — szepnął Winnetou. — Puść, niech się ześlizgnie po drabinie.
— W takim razie rozlegnie się odgłos, a syn przecież pod nim mieszka. Trzymam go mocno. Zejdź nadół, podtrzymaj, ułożymy go bez hałasu.
Łatwiej było powiedzieć, niż wykonać. Otwór dla dwóch był za wąski. Korpus Meltona zajął całą drabinę, więc stopy Apacza z trudem znalazły szczebel. Ale wreszcie zszedł nadół i przyjął bezwładne ciało. Poszedłem za nim.
Znalazłszy się na dole, ściągnęłem do siebie drabinę, aby nikt nam nie mógł przeszkodzić. Poczem obejrzałem się dookoła. Otaczały nas cztery gołe ściany gliniane. Stała tu tylko drabina i stare krzesło, którego nóżki widziałem poprzednio. Z prawej i lewej strony dojrzałem drzwi. Rzuciłem spojrzenie na prawo, gdzie Melton poprzednio siedział. Również cztery nagie ściany, stary stół, dwa krzesła i posłanie ze skór i kołder. Wnętrze to wyglądało nader posępnie, ale było zbyt wyszukane dla takiego człowieka, jak Tomasz Melton. Wyciągnąłem nóż, pokrajałem kołdrę na długie pasma, poczem związałem niemi Meltonowi ręce i nogi. Szmat kołdry wetknąłem do ust, aby nie mógł krzyczeć. Chociaż śpieszno nam było, dosyć mieliśmy czasu, aby się rozejrzeć dookoła. Na stole stała prymitywna lampa gliniana, napełniona kiepską oliwą. Tą lampą oświetliliśmy sobie drogę.
Było sześć pokojów, umeblowanych nader skąpo. Sprzęty tam stały zgruba ciosane siekierą. W jednym z pokojów, niesłusznie zresztą tak zwanych, gdyż nie miały okien, a drzwi również nie przepuszczały światła dziennego, leżała broń Meltona. Zostawiliśmy ją na miejscu.
Byliśmy zadowoleni, że bezpośrednio nadół nie wiodła żadna droga. A zatem stamtąd, z mieszkania Jonatana Meltona i Judyty nikt nie mógł podczas naszej nieobecności wejść i oswobodzić starego. Wróciliśmy do Tomasza i wciągnęli go do pokoju, gdzie stała lampa. Przewróciliśmy stół nogami do góry, wsunęli między nie Meltona i przywiązali. Teraz nie mógł sam się uwolnić. Zgasiliśmy lampę, przystawili drabinę i, wszedłszy na platformę, wyciągnęli ją na górę, aby zejść po niej na niższe piętro, gdzie mieszkał Jonatan Melton.
Otwór był niezakryty — biło z niego mocne światło. Zeszliśmy nadół, podkradli się do otworu i zaczęli podsłuchiwać. Rozmawiało dwoje osób. Dobiegał głos męski i kobiecy; poznałem Jonatana i Judytę. Drabina prowadziła do wnętrza. Otwór był tu dwakroć większy, niż poprzedni, to też, nachyliwszy się, zobaczyliśmy większą przestrzeń pod sobą. Poza drabiną ujrzałem czworo nóg, ale tym razem nie drewnianych, tylko ludzkich: parę w męskich butach, a parę w małych pantofelkach. To Jonatan i Judyta siedzieli obok siebie na ławce. Dosłyszałem właśnie, jak Judyta rzekła:
— A więc uważasz, że ci trzej ludzie zatrzymają się przed wejściem?
— Tak — odpowiedział. — Aby nas strzec.
— I niesposób ich odpędzić?
— Nie. Niestety, z kotliny prowadzi tylko jedna droga. Gdyby nawet było nas tutaj stu, czy więcej mężczyzn, nie poprawiłoby to sytuacji, — przejście przez cieśninę dostępne jest tylko dla jednej osoby. Pierwsi, którzy się odważą, legną od strzałów i swemi ciałami zakorkują drogę innym. Jedyna pociecha w tem, że mamy dosyć żywności na długie miesiące, a wody nawet na całą wieczność. Do tego czasu owi trzej szubrawcy stracą cierpliwość.
— Tak długo nie musimy czekać. Chodź, ukochany, chcę ci coś pokazać!
— Co?
— Zobaczysz. Zejdziemy nadół.
Zejdziemy nadół? A więc najprawdopodobniej wejdą na górę po drabinie. Czem prędzej cofnęliśmy się do otworu i ułożyli w najdalszym kącie tarasu. Ale czekaliśmy nadaremnie — nie przyszli. Stąd wynikałoby, że z pierwszego piętra można zejść nadół bezpośrednio. Dopełzliśmy do krawędzi platformy i ostrożnie spojrzeli na dolny taras, ale bez skutku. Chętniebyśmy się dowiedzieli, co Judyta chciała pokazać swemu „Jonatankowi“. W każdym razie myślała o ucieczce. Dopiero po dłuższym czasie odważyliśmy się zbliżyć ponownie do otworu. Oboje wrócili już i kontynuowali rozmowę. Już pierwsze słowa świadczyły o szczególnej dla nas doniosłości narady. Rozmawiali bowiem o prawdopodobieństwie ucieczki z kotliny. Schyliłem niżej głowę, aby lepiej słyszeć, lecz oto Winnetou schwycił mnie za ramię i, odciągnąwszy, szepnął:
— Szybko idźmy stąd! Na górze ktoś nadchodzi — słyszę wyraźnie.
Leżeliśmy na drugim, licząc od dołu, tarasie, a więc na tak nieznacznej odległości od ziemi, że gdybyśmy, się wyprostowali, zalałoby nas światło ogniska. Musieliśmy odsunąć się na czworakach od otworu, skąd znowu padał blask lampy. Nie słyszałem żadnego szmeru, ale mogłem polegać na słuchu Apacza. W nieznacznej odległości od otworu zatrzymaliśmy się, aby podsłuchiwać. Panowała głęboka cisza.
— Co za szmer usłyszał moj brat? — szepnąłem.
— Wpobliżu nas kroki i odgłos rozmowy.
— Ale nikt nie nadchodzi! Musiało to być na którejś z najwyższych platform.
— Nie. To było tuż nad nami. Wiem dokładnie, że — —
Przerwał, gdyż nad sobą usłyszeliśmy wypowiedziane cichym męskim głosem słowa:
— Chodź dalej! Dlaczego się tutaj zatrzymałeś?
— Ponieważ zobaczyłem coś, co mi się wydaje podejrzane, — brzmiała niemniej cicha odpowiedź.
— Co?
— Dwie głowy. Schylały się na dole nad otworem.
— Nic podejrzanego!
— Dwie podsłuchujące głowy? I to nic podejrzanego?
— Nie. To były chyba służące.
— Nie, to byli mężczyźni!
— Czerwoni? A więc nasi koledzy.
— Bynajmniej! Był tam Indjanin z głową pokrytą tylko długiemi włosami i biały w kapeluszu.
— A zatem któryś z naszych wojowników i zapewne ojciec młodego białego.
— Ojciec białego nosi inny kapelusz. To byli obcy ludzie!
— Nie wierzę!
— I jabym nie wierzył, gdybym nie widział na własne oczy.
— Połóż się! Spojrzymy nadół.
Słyszeliśmy, że się nachylili i spojrzeli nadół. Leżeliśmy akurat pod nimi. Co za szczęście, że nie mieliśmy na sobie nic jasnego! A jednak oko wprawne i wyćwiczone dojrzałoby nas mimo ciemności. Upłynęło kilka chwil w wielkiem naprężeniu. Usłyszeliśmy pytanie.
— Czy widzisz coś?
— Nic.
— Ani ja. Chyba ci się przewidziało. Skądże znowu obcy ludzie w naszej kotlinie, a tem bardziej na platformie.
— Ja też nie mogę pojąć.
— Wszak wyjście jest dobrze obsadzone.
— A jednak są tutaj!
— Nie wierzę. Zejdźmy niżej i zobaczmy. Na pewno nikogo nie spotkamy.
— Dobrze, zobaczmy!
Słychać było, jak się podnieśli i szli do miejsca, gdzie poprzednio postawiliśmy drabinę.
— Schodzą nadół — szepnął Winnetou. — Śpieszmy na drugą stronę!
Szybko dobraliśmy się lewego końca platformy, podczas gdy obaj czerwoni schodzili na prawy. Przylgnęliśmy do muru.
— Sądziliśmy, że tylko kobiety i dzieci zostały w mieszkaniach, ale zawiedliśmy się w przypuszczeniach, — szepnął Winnetou. Mam nadzieję, że nas jednak nie odkryją.
— A jeśli? — zapytałem.
— Schwytamy ich.
— Ale musimy zapobiec krzykom!
— Lewą ręką schwytamy ich za gardło, a prawą zatopimy noże w sercach.
— Nie. Przecież nam nic nie zawinili.
— W takim razie wątpię, czy uda się ich tak powalić, aby nie krzyknęli.
— O, niejednokrotnie już ten chwyt stosowaliśmy.
— Ale raz może zawieść!
Miał stanowczo rację, ale nawet użycie noży nie zapewniało jeszcze powodzenia, dlatego lepiej było oszczędzić życie obu wojowników.
Nie skradali się, tylko chodzili, więc przy świetle ogniska mogliśmy ich dokładnie widzieć. Zeszli po drabinie i podążyli na lewo, ostrożnie badając teren. Ze skrupulatności poszukiwań mogliśmy wnioskować, że dotrą do naszego kąta.
Istotnie, tak się też stało. Zbliżali się coraz to bardziej. Odległość między nami zmniejszała się z dziesięciu na osiem — sześć, cztery kroki. Spodziewałem się, że podejdą bliżej. W takim razie skoczylibyśmy im do gardła. Ale, niestety, przystanęli i, pochyleni, wpatrywali się w nasze schronisko.
— Co tam leży? — zapytał jeden.
— To człowiek! — odpowiedział drugi.
— Nie, to dwóch ludzi. — Kto tam?
Pytanie było do nas skierowane. Nie odezwaliśmy się, pragnąc ich zwabić na bliższą odległość.
— Czego tu chcecie?
Wyciągnęli noże. Nie można było dłużej zwlekać, aczkolwiek sytuacja przyjęła obrót nie tak pomyślny, jak przewidywaliśmy. Noże ich mogły groźnie zabłysnąć nam w oczy. A zatem zerwaliśmy się i rzucili na wrogów. Uderzyłem jednego w ramię tak, że nóż wypadł mu z ręki i sięgnąłem do gardła; ale zdołał odstąpić na kilka kroków i wyciągnął przed siebie ręce, aby mnie powstrzymać. Straciłem kilka chwil doniosłych. Blask ogniska padł na moją twarz. Czerwonoskóry poznał mnie i zawołał na całe gardło:
— Na pomoc! Tu, na górze, jest Old Shatterhand!
Uderzyłem go pięścią w głowie, że nakrył się nogami, pochyliłem nad nim, przygniotłem kolanem i rękoma uchwyciłem za gardło. Nie mógł już dobyć głosu, ale teraz za sobą usłyszałem ryki drugiego Yuma:
— Jest tu Winnetou! Szybciej na górę! Na pomoc, na pomoc, na — —
Trzeci okrzyk zamarł w konającym jęku. Mój Yuma był obezwładniony; nie poruszał się wcale. Odwróciłem się do Winnetou. Przygniatając przeciwnika ciężarem swego ciała, wprawił w ruch pięści.
— Co robić z nimi? — zapytał mnie. — Nie mamy czasu, ich wiązać.
— Przerzucimy ich przez krawędź na pierwszy taras. Prędzej, prędzej!
Natychmiast obaj zlecieli nadół. Tam nie mogli nam szkodzić. Czem prędzej zwróciliśmy się ku otworowi. Sterczała w nim głowa, głowa Jonatana Meltona, stojącego na drabinie i badającego powód alarmu. Widząc, że się doń zbliżamy, zawołał głosem najwyższego przerażenia:
— Winnetou i Old Shatterhand! Do stu par fur djabłów! Są tutaj!
Nie słyszeliśmy nic więcej. Głowa znikła i niepodobna już było schwytać jej posiadacza. Zleciał nadół i ściągnął drabinę, abyśmy nie mogli zejść. Nie powiodło się nam zatem zaskoczenie młodego Meltona. Nas to wszakże nie zmartwiło: był zamknięty w pueblo i nie mógł umknąć.
Krzyki zaalarmowały całe pueblo. Z otworów wyłoniły się kobiety i dzieci. Nawoływały mężów i ojców, którzy zerwali się z miejsca. Jedni stali nieruchomi, stężali ze zdumienia, inni podbiegli do puebla, aby wdrapać się na górę i rzucić na nas. Wówczas Winnetou zwołał swoim gromkim głosem:
— Tak, tu stoją Old Shatterhand i Winnetou! Wojownicy Yuma niech się nie odważą wejść do nas. Skoro zjawią się ich głowy na drabinie, przestrzelą je nasze kule. A także niech nie usiłują uciec przez cieśninę, u wylotu bowiem oczekuje ich pewna śmierć. Squaws wraz z dziećmi niechaj się czem prędzej schronią do swoich legowisk i niech tam cicho siedzą, inaczej udowodnimy im celność naszych strzałów!
Po tych słowach zapanowało głębokie milczenie. Nie mogliśmy dojrzeć, co się działo nad nami na wyższych piętrach, ale cisza, która zaległa, świadczyła, iż kobiety posłusznie spełniły rozkaz Apacza. Podobnie mężczyźni: prawie nikt nie ośmielił się wejść na drabinę. Winnetou krzyknął na nielicznych śmiałków:
— Natychmiast wracajcie do ogniska! Kto nie usłucha odrazu, dostanie kulkę w łeb!
Yuma znali Apacza. Mieli taki respekt przed nim i przed jego srebrną strzelbą, że czem prędzej pobiegli do ogniska. Kiedy wszyscy się tam skupili, rzuciłem pytanie:
— Kto jest waszym przywódcą? Niech wystąpi na kilka kroków, bo Old Shatterhand chciałby z nim pomówić.
Upłynęła niedługa chwila, nim jeden z czerwonych, ociągając, wysunął się na kilka kroków i zawołał:
— Niema już przywódcy między nami. Każdy znaczy tyleż, co drugi, ale mimo to chcę posłuchać, co Old Shatterhand ma nam do powiedzenia.
— Przedtem jednak posłuchaj i zobacz co innego! Spójrz na sęk drzewa, które wychyla się z ognia. Za chwilę zniknie.
Przyłożyłem niedźwiedziówkę i wycelowałem. Trudno było trafić przy niepewnem migającem świetle. A jednak bez troski spuściłem kurek i wypaliłem. Sęk został trafiony i tak rozcięty, że ułomek poleciał ku skałom.
Uff, uff! — rozległy się głosy zdumionych czerwonoskórych.
— Widzieliście, jak pewnie trafiają nasze kule? — zawołałem. — Niemniej pewnie trafią w wasze serca i głowy, o ile nie spełnicie naszych życzeń.
— Czego żąda od nas biały nasz brat? — zapytał Yuma.
— Bardzo niewiele. Nie przyszliśmy do was jako wrogowie, nie chcemy was powystrzelać, ani zranić, ani tem bardziej zabrać waszej własności. Nie chcemy od was nic, prócz dwóch białych, którzy się u was schronili.
— Czemu chcecie ich schwytać?
— Ponieważ zbrodnie, które popełnili, wymagają kary.
— Nie możemy na to przystać, gdyż przyrzekliśmy, że ich nie wydamy.
— Nie żądam, aby czerwoni wojownicy złamali dane przyrzeczenie. Cóż jeszcze im przyrzekliście?
— Nic więcej.
— Więc powiadam wam, że wywiążecie się z danego słowa. Albowiem nie wydacie ich nam, tylko my sami ich schwytamy. A może się zobowiązaliście białych bronić, o ile nam uda się wślizgnąć tu skrycie?
— Nie wzmiankowało się o tem. Nikt nie przypuszczał, że ty — — uff, uff, uff!
Przerwał mowę okrzykiem strachu, gdyż w tej chwili zdarzyło się coś, co istotnie mogło go przerazić. Otóż Emery usłyszał mój wystrzał. Nie chciałem go właściwie przywołać, wszak obylibyśmy się bez jego pomocy, ale on rzucił się do cieśniny, jednym śmiałym susem przesadził płonące ognisko i wdarł się pomiędzy szeregi czerwonych, oszołomionych nagłym zjawieniem się odważnego Englishmana. Rzucił spojrzenie w górę i zawołał do nas, wywijając strzelbą:
— Charley, co mam czynić? Czy trochę przesiać drabów?
— Nie, to nie jest konieczne. Pojednamy się z nimi. Ale chodź tu do nas na górę!
— Aby mnie zastrzelili, gdy będę się drapał po drabinie?
— Nikt nie będzie strzelał, gdyż ktokolwiek ośmieli się podnieść flintę, padnie trupem na miejscu od mojej kuli. A zatem wejdź.
Usłuchał i wszedł po drabinie. Czerwoni byli przerażeni naszą niespodzianą obecnością w pueblo, nagłe zaś zjawienie się Emery’ego oszołomiło ich do reszty. Ani nawet przez myśl im nie przeszło sięgnąć do flint, zresztą tak kiepskich, że nocną porą nie mogły nam nic złego wyrządzić. Emery, ledwo dotarł do naszej platformy, rzekł:
— Widzę, żeście szczęśliwie zeszli. Gdzie tkwią Meltonowie? Czy wiecie?
— Tak. Ale poczekaj, muszę jeszcze zakończyć sprawę z czerwonymi, — odparłem i, zwracając się do nich, zawołałem: — Moi bracia widzieli, że nie lękamy się ich, że wręcz przeciwnie, przewaga po naszej stronie. Tak samo wiedzą, że żądamy od nich jedynie białych. Czy pozwolą nam odjechać z nimi, nie stawiając przeszkód?
— A więc nic od nas nie żądasz? — zapytał mówca.
— Nie.
— A może żądasz wydania białej squaw, która tu mieszka.
— Nie.
— Była squaw naszego wodza i musimy jej bronić.
— Nie chcielibyśmy jej wcale. Nie pozbawimy was tego skarbu.
— A pozostawicie jej wszystko, co do niej należy?
— Tak. Jej uprawnionej własności nie dotkniemy.
— A więc jesteśmy gotowi zawrzeć z wami pokój. Gdzie wypalimy fajkę pokoju?
— U nas, na górze.
— Czy wszyscy mamy wejść?
— Nie. Wystarczy, że sam przyjdziesz. Przemawiałeś w imieniu swoich braci i będziesz w ich imieniu działał. A zatem wejdź i przynieś swój kalumet!
Ani mi się śniło wpuszczać całej hołoty. Nie popełniłbym takiej nieostrożności. Yuma przyszedł sam i zdjął z szyi, zawieszoną na rzemyku, smolną fajkę. Tytuń wyjął z woreczka za pasem. Usiedliśmy i puścili w obieg fajkę. Aczkolwiek skróciliśmy praktykowane zazwyczaj ceromonje, to jednak, z chwilą gdy zawartość fajki uszła z dymem, mogliśmy być pewni, że Indjanie nie zgwałcą ugody. Tem bardziej, że Yuma podniósł się i przemówił uroczystym głosem:
— Tak oto został zawarty pokój między nami i wami. Dochowamy go wam wiernie. Jest was tylko trzech, a nas wielu, a jednak dostaliśmy się w waszą moc, gdyż nie posiadamy takiej broni zaczarowanej, jak Old Shatterhand. Czy moi bracia istotnie dotrzymają pokoju i nic nam złego nie wyrządzą, ani niczego nam nie zabiorą?
— Tak — potwierdziłem. — Nigdyśmy jeszcze nie złamali słowa.
— Dam wam zatem dowód naszej rzetelności. Wojownicy Yuma przyślą tu wszystkie flinty i noże i wam odadzą. Będziecie pewni, że jesteśmy naprawdę usposobieni pokojowo.
— Mój czerwony brat niech wyda rozkaz. Poza tem pragniemy, abyście podsycali ognisko do rana i aby się żaden z was od niego nie oddalał. Czy przystajecie na to?
— Tak.
— A następnie powiedz nam, jak jest najłatwiej schwytać młodego białego?
— Nie, tego nie powiem, bo przyrzekliśmy nie wydać ani jego, ani jego ojca. A odpowiedź na twoje pytanie byłaby niejako wydaniem.
— Przyznaję ci słuszność. Ale zato powiesz mi co innego: gdzie są nasze konie?
— Pasą się lub śpią tam pod drzewami, gdzie zaległa mrok.
— Czy wypróżniono nasze torby u siodeł?
— Tak.
— Kto zabrał rzeczy, które tam leżały?
— Obaj biali, których chcecie pojmać.
— Wraz z końmi schwytaliście młodego białego. Czy jest ranny?
— Nie.
— Gdzie go umieszczono?
— Młody biały jest uwięziony tutaj w pueblo.
— Gdzie?
— Nie wiem.
— Czy mam ci ufać? Wszak musisz wiedzieć!
— Nie. Nie powiedziano nam. Widzieliśmy tylko, że przebył dwie drabiny.
— A zatem aż do tego tarasu?
— Tak. A potem musiał zejść przez otwór do mieszkania białej squaw.
— Czy jest tam komórka, nadająca się na celę jeńca?
— Nie. Jest tam tylko mieszkanie. Być może, umieszczono go o drabinę niżej.
— Musielibyście wszak zobaczyć!
— Nie, bo z tego piętra prowadzi otwór na parter.
— Gdzie jest ten otwór?
— Z prawej strony, w ostatnim pokoju, tam, gdzie kuchnia białej squaw.
— A gdzie ona zwykle sypia?
— W przedostatnim pokoju z tej samej strony. Powiedziałem wszystko, co mogłem powiedzieć. A teraz każę przynieść wam broń.
Oddalił się, aby wydać odnośne rozkazy. Własnowolne wydanie broni mogło rozproszyć resztki nieufności. — Nie trzeba chyba podkreślać, że nieustanną uwagą darzyliśmy wejście do mieszkania Judyty. Wszak siedzieliśmy wpobliżu i Jonatan Melton mógł wdrapać się na drabinę i parę kul nam posłać. Muszę dodać, że obaj Indjanie, których rzuciliśmy na niższą platformę, już dawno zeszli nadół i przyłączyli się do swoich towarzyszów. Nie ponieśli więc żadnego uszczerbku.
Przyniesiono broń i złożono wpobliżu nas. Niebawem zostaliśmy sami i mogliśmy pomyśleć o uwolnieniu Vogla i schwytania Jonatana Meltona.
Przedtem odpowiedziałem Englishmanowi, jak to dostaliśmy się do puebla i obezwładnili starego Meltona.
— Majstersztyk! — rzekł. — Sądzę, te nietrudniej będzie dać radę jego synalkowi.
— Nietrudniej? Jestem zdania, że nawet niebezpiecznie, gdyż musimy zejść tędy przez otwór.
— Stanowczo. Co dalej?
— Czy może chcesz iść pierwszy?
— Tak, i to natychmiast!
Od słów chciał przejść do czynów. Odciągnąłem go i ostrzegłem:
— Stójże! Czy nie możesz sobie wyobrazić, że Melton stoi na dole ze strzelbami i rewolwerem, i gotów jest gładko wyprawić nas na tamten świat!
— A, pioruny, i to prawda! Musimy koniecznie zejść nadół, a ponieważ tam świeci, więc nanic tak zwana przez ciebie przezorność.
— A jednak! Zobaczysz. Ale przedewszystkiem musimy się umówić, który z nas zostanie na górze.
— Sądzisz, że musi ktoś z nas zostać na górze?
— Bezwarunkowo. Idzie o nasze bezpieczeństwo. Ja muszę zejść nadół, a ponieważ trzeba będzie zakradać się i szukać, w czem Winnetou jest mistrzem, przeto uważam, że powinien pójść ze mną.
— Hm, muszę się przystosować, chociaż dusza rwie mi się do wnętrza „zamku“.
— Zajrzysz tam później. Zostawiamy ci strzelby.
— Co? Nie zabieracie ich ze sobą?
— Nie. Trzeba będzie zapewne wspinać się czołgać, a strzelby mogą nam tylko zawadzać.
— A jeśli dojdzie do walki z Jonatanem Meltonem?
— Do takiej walki nie potrzebujemy strzelb. Jest nas dwóch na jednego, posiadamy noże i rewolwery. A więc oto moja broń. Przedewszystkiem zobaczę, jak tam wygląda na dole.
Zdjąłem kapelusz, wsunąłem głowę do otworu i, mocno trzymając się brzegów, dałem powoli i milczkiem nura, tak głęboko, jak pozwoliły mi ręce. Winnetou i Emery trzymali mnie, abym nie mógł upaść. Wisząc tak nadół głową, mogłem obejrzeć pokój. Zobaczyłem ławkę, na której poprzednio siedzieli Jonatan i Judyta, stół i dwa krzesła. Nad stołem wisiało lustro. To aż nazbyt skromne umeblowanie można było w owych warunkach nazwać wykwintnem. Oba otwory, które prowadziły na prawo i lewo, były zawieszone jaskrawemi makatami. Za zasłoną, na prawo, mieszkała Judyta, a na lewo Jonatan. Naraz spostrzegłem, że zasłona z prawej strony drgnęła i ukazała się ręka kobieca z rewolwerem. Szybko cofnąłem głowę — rozległ się strzał. Naturalnie, na czas zdążyłem się wycofać.
— Pioruny, to było niebezpieczne! Kto strzelił? — zapytał Emery.
— Judyta.
— Jeszcze chwila, a miałbyś rzetelną dziurę w głowie! Gdzież jest ta kobieta?
— Za zasłoną w sąsiednim pokoju.
— A Jonatan?
— Nie widziałem go. Prawdopodobnie czatuje z drugiej strony.
— Fatalna sytuacja! Niepodobna zejść.
— Mimo to skoczę nadół.
— Wystrzelą w ciebie z obu stron!
— Trudno, trzeba ryzykować. Ale prawdopodobnie poruszam się szybciej, niż oni. Lampa stoi na stole. Jeśli zdążę ją zgasić, to na pewno mnie nie trafią. Przynieście drabinę. Kiedy zawołam z dołu, wsadźcie ją i niech Winnetou zejdzie.
— Ale czy rozumiesz, że skacząc, możesz ponadto złamać kark? — Nie z takiej wysokości. A więc, zaryzykuję.
Mogłem skoczyć dzięki temu, że otwór był dwakroć obszerniejszy niż inne. Stanąłem nad nim, jedną nogą na tej, drugą na tamtej stronie. Trzymałem wpogotowiu rewolwer. Zsunąwszy nogi z kantów otworu, spadłem w postawie stojącej na koniuszczki palców. Szybki krok ku lampie, którą zgasiłem, dwa kroki wtył w innym kierunku — i oto padł wystrzał z rewolweru. To Judyta strzeliła i trafiłaby niechybnie, gdybym o minutę dłużej marudził koło stołu. Teraz trzeba było uciec się do wybiegu. Padłem z hałasem na ziemię i zacząłem jęczeć, chcąc zwabić Jonatana. Tymczasem złowiłem na wędkę Judytę.
— Boże wielki, trafiłam w niego! Czy jest pan ranny?
Odpowiedziałem jękiem i rzężeniem.
— Umiera, kona! Zabiłam go! Światła, światła!
Ze słów jej wynikałoby, że nie zamierzała mnie wcale trafić. Sądziłem, że wejdzie i zapali lampę, lecz usłyszałem, jak oddala się w głąb mieszkania. Podniosłem się i skradłem do drugiego pokoju, gdzie poprzednio stała Judyta. Z głębi, przez zasłony, przenikał blask z dalekiego pokoju i zbliżał się coraz bardziej. Uchyliła się zasłona i oto stanęła na progu Żydówka z lampą glinianą w ręce i, wlepiwszy we mnie rozszerzone zdumieniem oczy, wypuściła z drugiej dłoni rewolwer.
— Dobry wieczór, sennora! — przywitałem ją. — Wszak wybaczy sennora, że deranżuję panią w jej mieszkaniu. Ponieważ zapewne nie weszłaby na górę, a ja musiałem z sennorą pomówić, więc byłem zmuszony zejść do niej.
— Tu — tu — tu więc pan stoi! — zawołała.
— Naturalnie! A może pani uważa, że powinienem usiąść?
— Pan — pan — pan leżał tam w drugim pokoju. Słyszałam, jak pan upadł.
— I ja to słyszałem.
— Sądziłam, że pan kona, i oto — oto — stoi pan przede mną! Nie jest pan raniony?
— Nie.
— Ale czemu rzęził pan tak okropnie?
— Mam zwyczaj rzęzić dla własnej rozrywki.
— A ja tak struchlałam! Chciałam pana tylko przestraszyć.
— To dziwne. I mam w to wierzyć?
— Może mi pan wierzyć! Chciałam nie dopuścić pana tutaj.
— A skoro zszedłem, strzelała pani do mnie. Sennora, o tem pomówimy później. Ale teraz proszę mi powiedzieć, gdzie jest Mr. Jonatan Melton. Chcę się z nim rozmówić.
— Tutaj go niema.
— Przeczy pani? Muszę go zatem sam poszukać.
— Szukaj pan!
— Zechce mi sennora łaskawie świecić.
— Nie jestem pana służącą. Ma pan lampę!
Podała mi małą lampę, ulepioną w kształcie urny. Potrząsnąłem głową, mówiąc:
— Jest pani u siebie w domu, a ja tu obcy. Muszę zatem prosić sennory, aby mnie prowadziła.
— Napróżno pan prosi!
— A jednak pani przychyli się do tej prośby.
— Więc chodź pan! Wiem, że potrafi pan maltretować kobiety, może nawet obić!
— W pewnych okolicznościach nie jestem od tego daleki. Proszę więc, niech mnie pani wyprzedza! Będę szedł za panią. Jeśli ktokolwiek zamierza tu na mnie napaść, to sennora będziesz mi tarczą, a wiedz także, że w razie potrzeby zatopię nóż w pani plecach. Dwukrotnie strzelała pani do mnie — nie mam więc powodu oszczędzać sennory.
— Niema tu nikogo. Chodź pan!
Głos jej brzmiał prawdomównie, a jednak Melton musiał tu być. Zaprowadziła mnie na prawo przez swoje pokoje. Jeśli brać pod uwagę miejscowe warunki, to należy przyznać, że urządzenie nie pozostawiało nic do życzenia. Za każdą zasłoną spodziewałem się Meltona — nie było go jednak.
Następnie zaprowadziła mnie na lewo, a zatem do mieszkania Jonatana. Nietrudno było poznać, że przedtem mieszkał tu wódz indjański. Ale i tu Meltona nie znalazłem.
— Cóż, ma pan go? — zapytała triumfująco.
— Dotychczas nie. Schował się gdzieś. Nie spocznę, dopóki go nie znajdę.
— W takim razie współczuję, nigdy bowiem pan nie spocznie. Mr. Meltona niema tu od wielu godzin.
— A gdzie jest?
— Czy ja wiem? Niema go tutaj, niema go w pueblo i niema go wogóle w tej okolicy.
— A widziałem go pół godziny temu.
— Nieprawda!
— Słyszałem, jak rozmawiał z panią, tam na ławce pod otworem. Wróćmy tam! Będzie pani miała zaszczyt oglądać w swoich progach jeszcze kogoś.
— Kogo?
— Winnetou!
— Słusznie! — rzekła szyderczo. — Ciekawam, czy dwaj tak słynni westmani wytropią ślad.
— Już go mamy, sennora! Jest tam gdzie, leży drabina, której odniedawna brak u wejścia.
— A gdzie jest ta drabina? — zapytała z szyderstwem.
— Pokażę pani.
— Musiałby pan być jasnowidzącym! Wiem, że posiada pan czuły nos, ale przecież nie tak długi, abyś mógł sennor uderzyć nim o drabinę.
— Zobaczymy! Narazie wracajmy.
Kiedyśmy przyszli, przywołałem Winnetou. Spuszczono drabinę, oczywiście nie tę, o której przed chwilą mówiłem, i Winnetou zszedł do nas. Nie raczył nawet rzucić okiem na Judytę; patrzył na mnie zatroskany i spytał:
— Jonatan Melton?
— Nie znalazłem go.
— Poszukajmy.
Wziąłem z rąk Judyty lampę i udaliśmy się na ponowne poszukiwania. Judyta szła ciekawie za nami. Poszliśmy z początku na lewo, do pokojów Jonatana. Opuszczam opis tego mieszkania, gdyż nie przedstawia nic ciekawego. Nie zaglądało tu nigdy światło dzienne i nie mógłbym powiedzieć, którędy dopływało powietrze. Nie znalazłszy lokatora, przeszliśmy na prawą połowę.
Uwagę Apacza zwróciło to samo, co i mnie wydało się podejrzanem. Indjanin powiedział nam poprzednio, że sypialnią białej squaw jest przedostatni, a kuchnią ostatni pokój. Istotnie była tam w głębi kuchnia. W kącie widniało coś w rodzaju paleniska, ulepionego z gliny, a nad niem, w powale, dziura, przez którą dym ulatywał. Było tu mnóstwo talerzy, filiżanek, misek i innych statków; poza tem wielki dzban gliniany.
W drugim kącie stało, a raczej leżało łóżko, składające się z materaca, wielu skór i kołder. W przedostatnim pokoju wisiała odzież. Na stoliku stały przyrządy toaletowe, a na ziemi, na posadzce, leżały porozrzucane rozmaite drobiazgi. Ten nieład wydawał mi się nienaturalny.
— Cóż? — zapytała — Wielki i słynny wódz Apaczów jest tu również. Coście znaleźli? — Nic!
— Stanowczo nic — odpowiedziałem.
— A utrzymywał pan, że jesteś na tropie.
— Wkrótce nim podążymy.
Staliśmy w przedostatnim pokoju. Winnetou nie uważał za stosowne milczeć. Był zbyt dumny, aby zwrócić się bezpośrednio do Judyty, rzekł, przeto do mnie tak, aby i ona słyszała.
— Gdyby ta squaw była mężczyzną, Winnetou dałby jej godną odpowiedź. Mój brat niech poda lampę!
Wziął lampę. Nachyliwszy się, oświetlił podłogę i zapytał:
— Czy mój brat mniema, że te rzeczy zawsze się tak poniewierały?
— Nie. Niedawno je porozrzucano.
— Poco?
— Aby zapełnić przestrzeń. Aby nie widać było, czego tu brak właściwie.
— Mój brat ma słuszność. Niech spojrzy na ten kąt podłogi. Co tu widzi?
— Długi prostokąt odmiennego zabarwienia.
— Jakich rozmiarów?
— Tak właśnie długi i szeroki, jak łóżko, które teraz leży w kuchni.
— Słusznie! A zatem leżało tu łóżko i squaw na niem sypiała. Czemu tak nagle przeniosła je do kuchni?
— Aby zakryć coś, czego nie powinniśmy widzieć.
— Tak jest. Old Shatterhand pójdzie ze mną do kuchni.
W kuchni Winnetou sięgnął po kołdry, aby je usunąć, ale wówczas krzyknęła Judyta:
— Sennores, co to znaczy? Mam nadzieję, że uszanujecie łóżko kobiety!
— Stanowczo — odparłem. — Dlatego chcemy je umieścić na właściwem miejscu. Nie sypiała pani wszak tutaj w kuchni.
— Owszem!
— Na drabinie?
— Na drabinie? Jak pan to rozumie?
— Mam naturalnie na myśli drabinę, której szukamy. Poza tem nie zadałem jeszcze pani wielce ważnego pytania. Gdzie jest młody sennor, który tu był uwięziony?
— Nie wiem. Pytajcie o to mężczyzn.
— A jednak wprowadzono go do pani mieszkania.
— Nic o tem nie wiem!
— Jeśli sennora istotnie nie wie, to my pani powiemy. Ten pan siedzi pod pani łóżkiem.
Rzuciła się na łóżko i zawołała:
— Nikt tu nie ośmieli się zbliżyć! To grubjaństwo, to ordynarne bezeceństwo!
— Podnieś się, sennora!
— Nie! Ustąpię tylko przed przemocą. Już raz chciał mnie pan wychłostać. Uczyń to teraz!
Niechętniebym użył przemocy, ale cóż miałem czynić z tą zawziętą niewiastą? Wszelako wyręczył mnie Winnetou, który mimo poważnego charakteru, miewał pomysły wesołego chochlika. Rzekł:
— Jeśli squaw nie zejdzie z własnej woli, spłóczemy ją wodą.
Wziął wielkie gliniane naczynie, tak ciężkie, że ledwo je dźwignął z ziemi, i zbliżył się do łóżka.
— Niebiosa! On chce mnie oblać wodą! — krzyknęła Judyta i zerwała się na równe nogi.
Winnetou nie zdążył jeszcze odstawić na miejsce dzbanu, gdy posłanie usunąłem nabok. Ujrzeliśmy to właśnie, czegośmy się spodziewali. Prowadził stąd otwór nadół, na parter; był teraz przysłonięty pokrywą z klocków, związanych rzemieniami.
— Cóż, sennora, czy wątpi pani, że drabina niebawem się odnajdzie? — zapytałem.
Nie odpowiedziała.
Podnieśliśmy pokrywę i przybliżyli światło. W otworze stała drabina.
— Otóż i ona! Widzi pani, sennora, że wiedziałem, gdzie należy szukać śladu. Będzie pani łaskawa nas wyprzedzać!
— Ani myślę! Idź pan sam!
— Muszę nalegać, aby pani nam towarzyszyła. Jeślibyśmy zostawili panią na górze, mogłabyś spłatać jakiego figla. Niewiadomo, co nas tam na dole czeka i czy potrafilibyśmy się napowrót wydostać.
— Nie pójdę z wami!
— Zmusza mnie pani, abym sennorę ujął za ramię, ponieważ w tym wypadku nie możemy pani spławić wodą nadół.
Wyciągnąłem ku niej rękę. Podeszła więc do otworu i, pieniąc się ze wściekłości, zawołała:
— Nie dotykaj mnie! Jeszcze dotąd boli mnie ramię, które pan mi za dnia ścisnął. Jest pan straszliwym człowiekiem! Zejdę już sama.
Zestępowałem za nią z lampą w ręku, a za mną Winnetou. Na dole powietrze było wilgotne, jakgdyby stęchłe. Staliśmy przed długim wąskim korytarzem.
— Dokąd prowadzi ten korytarz, sennora? — zapytałem.
— Zbadaj pan sam! — odparła.
— Czy są tu jakieś pokoje?
— Szukaj sennor!
Gliniane ściany nie miały żadnych otworów. Skorośmy doszli do połowy korytarza, zobaczyliśmy miejsce, gdzie podłoga nie była udeptana z ziemi, ale sklecona z grubych mocnych belek, ułożonych w ten sposób, w jaki się zwykle przykrywa doły. Ukląkłem i usunąłem dwie, czy trzy belki.
Z głębi świeciła powierzchnia wody. Wysondowałem przy pomocy jednej z belek. Była głęboka na dwa łokcie, a dzieliła ją od nas odległość łokcia.
Uff! — rzekł Apacz w narzeczu Siouxów. — Czy mój brat widział cysternę przed pueblem, nawprost jego ośrodka?
— Tak.
— Stoimy w korytarzu, który przebiega całą szerokość puebla. Czyżby ta woda łączyła się z cysterną?
— Prawdopodobnie.
— W takim razie łączy się również z rzeką. A więc tędy można dotrzeć do Flujo blanco.
— Tak jest, tak! I tędy właśnie ulotnił się młody Melton.
— Należy zmusić squaw, aby nam wyznała prawdę.
— Czy aby potrafimy ją zmusić?
— Jeśli — — Słuchaj! Czy brat mój nie słyszał jęku?
— Nie.
— Dobiegł z głębi korytarza. Idźmy tam!
Ułożyłem deski na pierwotnem miejscu i podjęliśmy dalsze poszukiwania. Tak, teraz usłyszałem jęki, a raczej rzężenie. Przyśpieszyliśmy kroku, nie zwracając uwagi na Judytę, która została za nami. Pomyślałem o Voglu, stąd ten pośpiech i ta karygodna nieostrożność. Istotnie, leżał tu spętany i przywiązany do wbitego w ziemię kołka. Obwinięto mu usta i nos starą chustą, tak że nie mógł krzyczeć, tylko stękać i ledwo oddychać. Oczywiście, przedewszystkiem usunęliśmy knebel. Głęboko odetchnął poczem zawołał:
— Bogu dzięki! Widziałem, jak wchodziliście do korytarza i obawiałem się, że nie doszedłszy do tego miejsca, wrócicie na górę. Proszę was, uwolnijcie mnie z rzemieni.
Przecięliśmy pęta. Podniósł się, prostował zbolałe członki. Zapytałem:
— Nałykał się pan wiele strachu, co?
— Naturalnie!
— Wszak mógł pan sobie powiedzieć, że przyjdziemy do pana.
— O, że dostaniecie się do puebla, o tem byłem przekonany, ale nie sądziłem, że znajdziecie tę kryjówkę.
— Tak to się dzieje, kiedy, zamiast strzec konie, zasypia się snem sprawiedliwych.
— Cóż mogłem robić? Nie byłem właściwie zmęczony, ale uśpiła mnie nuda. Kiedy się ocknąłem, byłem już spętany. Zaprowadzono mnie przez kanjon i cieśninę do puebla i przesłuchano.
— Kto?
— Obaj Meltonowie i Judyta. Uważał pan tę kobietę za lekkomyślną tylko, ale w istocie jest ona zła, równie zła, jak Meltonowie. Wszak wie, że Melton zdobył bogactwo oszustwem i zbrodnią. Zdjęty gniewem, popełniłem wielką nieostrożność.
— Powiedział pan, żeś prawowitym spadkobiercą?
— Tak. Może pan sobie wyobrazić zdumienie, a zaraz potem radość tych ludzi! Powiedziano mi, że muszę umrzeć i umieszczono w tej oto norze.
— Chciano pana nastraszyć i zmiękczyć. Poczyniono nam propozycje, które odrzuciłem. Później opowiem panu obszerniej. Powiedz pan, Mr. Vogel, czy wypytywano o nasze zamiary?
— Naturalnie! Alem się nie wygadał.
— Chwała Bogu! Nie możemy tu dłużej się zatrzymać. Chodźmy! Jak widzę, Judyta nas ubiegła.
Skorośmy doszli do końca korytarza, zobaczyliśmy, że niema drabiny. Spojrzeliśmy wzajemnie na siebie.
— Co mój brat na to powie? — zapytał Winnetou z lekkim uśmiechem na wargach.
— Głupstwo palnęliśmy!
— Nie możemy wyjść, stąd! — żalił się Vogel. — Jesteśmy zatem uwięzieni!
— Nie — odparł Winnetou. — A gdyby nawet, to nie na długo. Musimy się przekonać, czy można otworzyć pokrywę.
— Nie możemy wejść. Niema drabiny.
— Jest — odparłem. — Sami stanowimy drabinę. Odzyskał pan władzę w członkach? Czy jest pan wygimnastykowany?
— Tak.
— Stań pan na plecach Winnetou. Ja uklęknę, a Winnetou stanie na moich. Wówczas sięgnie pan do pokrywy i sprubuje ją podnieść.
Próba się nie powiodła. Wściekła niewiasta, wróciwszy na górę, zabrała drabinę i obarczyła pokrywę jakimś ciężarem, skoro Vogel nie mógł jej podnieść.
— Co robić? — zapytał nasz wirtuoz. — Ledwo odzyskałem wolność, znów jestem, uwięziony.
— Sir Emery czeka na górze. Jeśli nie wrócimy, zejdzie po nas.
— Ale jeśli i Emery’ego ocygani?
— To zostanie nam droga przez wodę.
— Co za woda?
— Czy nie wie pan, że przez środek korytarza, pod ziemią, płynie woda?
— Nie.
— Łączy się prawdopodobnie z rzeką. Sądzimy nawet, że Jonatan Melton uciekł tą drogą.
— Co? Jak? Kiedy to mogło nastąpić?
— Przeszło godzinę temu.
— Ah, w tym właśnie czasie zobaczyłem światełko i usłyszałem cichy szept. Nie mogłem zrozumieć słów, ani poznać osób. Zdawało mi się, że było ich dwoje. Doszli do połowy korytarza, gdzie przez parę chwil świeciło światełko, poczem oddaliło się zpowrotem.
— To była Judyta i Jonatan Melton. Umknął! Fatalna okoliczność, lecz ma i swoją dobrą stronę, gdyż daje nam wyjście z obecnej sytuacji. Nie będziemy czekać, aż sir Emery zaniepokoi się o nas, lecz bezzwłocznie wyruszymy stąd drogą wodną. Mamy jeszcze dosyć oliwy w lampie, aby nam świeciła chwilowo. Później będziemy się posuwali naprzód pomacku, co jest o wiele trudniejsze, bo nie znamy drogi. Czy Winnetou podziela moją decyzję?
Apacz zgodził się ze mną; skrzypek nie mógł w tym przedmiocie stanowić. Winnetou i ja nie dbaliśmy o to, że trochę zmokniemy, a Vogel musiał się pogodzić z losem. Wróciliśmy do środka korytarza i usunęli belki. Zzuwszy obuwie i zabezpieczywszy przed zmoknięciem rewolwer oraz inne przedmioty, wleźliśmy do wody, tak płytkiej, że nie sięgała nam do piersi.
Przypomniałem sobie podobne, ale o wiele niebezpieczniejsze przeżycia. Aby uprowadzić pewne dziewczę z haremu, musiałem ongi w Egipcie wejść do kanału, który z Nilu wiódł na podwórzec haremowy. Musiałem uprzednio zerwać grubą drewnianą kratę i wysadzić bardzo mocne blaszane rzeszoto. Podczas tej pracy zanurzyłem się po głowę w wodzie. Przez połowę sekundy byłem bliski utonięcia, lub zaduszenia. Podobny wypadek zdarzył mi się na północy Stanów Zjednoczonych, przyczem byłem okrążony ze wszech stron Indjanami. Jakże bezpieczna była wobec tego nasza sytuacja!
Wyprzedzałem towarzyszów, oświetlając drogę lampą. Musieliśmy się schylać, aby głów nie rozbić o sufit. Przed iluż wiekami został zbudowany ten kanał? Cegły doskonale się zachowały. Powietrze było złe, ale nie o tyle, aby mogło nam szczególnie dokuczać. Jeśli się nie myliłem, to kanał prowadził pod cieśniną do rzeki. Musieliśmy zatem przebyć pod ziemią tę samą drogę, którą przebył poprzednio Emery, śpiesząc do nas do kotliny.
Nie była to droga krótka. Wreszcie powietrze zaczęło się przeczyszczać i światło lampy padło na gęste krzaki, które sterczały przede mną. Zgasiłem lampę, odgarnąłem gałęzie, posunąłem się o dwa kroki dalej i oto stałem — w rzece, nie głębszej zresztą, niż kanał. Gałęzie należały do pnączy, które całkowicie zasłaniała ujście kanału.
Winnetou i Vogel wyszli za mną na powietrze. Dotarliśmy do brzegu i znaleźli się w kanjonie Flujo blanco, niedaleko cieśniny.
— Tędy wyszedł też Melton — rzekł Winnetou szeptem. — Czy mój brat sądzi, że kryje się jeszcze gdzieś wpobliżu?
— Nie. Uciekł. Nie zatrzymywał się ani przez chwilę.
— Nasz brat Emery nie natężał czujności, zobaczyłby bowiem, albo usłyszał Meltona.
— Sądzę raczej, że kiedy Melton wyszedł z kanału, Emery był już przy nas w pueblo.
Ognisko Englishmana dawno już spłonęło. Przez popiół podążyliśmy ku cieśninie. Na drugim końcu płonęło ognisko Yuma, które Emery poprzednio przeskoczył. Nie pozostało nam nic innego, tylko pójść za jego przykładem. Skoczyłem przez płomienie i powaliłem dwóch czy trzech Yuma, którzy siedzieli z drugiej strony. Czerwoni zerwali się jak oparzeni i wrazili we mnie przerażone spojrzenia. Po chwili ukazał się Winnetou. To było już zbyt zagadkowe! Wiedzieli, że jesteśmy w pueblo, a teraz oto przylecieliśmy, jakby wystrzeleni z łuku. Wytrzeszczyli oczy i otworzyli gęby, ze zdumienia nie mogąc głosu dobyć.
Teraz skoczył Vogel. To był już zgoła cud niebios! Młody biały sterczał wszak za grubemi murami puebla, a oto nietylko był wolny, ale przybywał z wolności.
Uff, uff, uff! — rozległo się wreszcie dookoła.
Yuma, z którym wypaliliśmy fajkę pokoju, odezwał się:
— Czy wielki Manitou tworzy dziś cuda? Czy też bracia nasi posiadają podwójne ciała, że mogą być naraz w pueblo i tu przy nas?
— Niech mój czerwony brat się zastanowi — odparłem. — Jeśli nie znajdzie wyjaśnienia, być może, objawi się ono we śnie.
Po drabinie, przystawionej do parteru puebla, weszliśmy na górę, a później dalej na pierwsze piętro. Można sobie wyobrazić ździwienie Emery’ego!
Stał na warcie przed wejściem do mieszkania Judyty. Wypatrywał nas oczywiście z otworu, gdy oto przybywaliśmy z zewnątrz. Wyszedł nam na spotkanie do drabiny i, zdumiony, zawołał głośno:
— Wy tutaj! I nawet master Vogel, o którym myślałem — —
— Ciszej! — przerwałem. — Nie krzycz tak! Judyta nie powinna słyszeć. Czy widziałeś ją od czasu, jak się rozstaliśmy?
— Tak, na dole w jej mieszkaniu. Od czasu do czasu zaglądałem wdół i widziałem, jak chodzi tam i zpowrotem.
— Czy nic podejrzanego nie zauważyłeś?
— Nie. Zapaliła lampę, którą ty zgasiłeś.
— Czy nasza nieobecność nie wydała ci się zbyt długą?
— Owszem. Ale mieliście sporo roboty. Co się właściwie zdarzyło? Musieliście chyba odkryć tajemną drogę w kotliny?
— Tak jest. Piękna Judyta chciała nas podejść. Sądzi, że wpadliśmy w zasadzkę i zdziwiłbym się bardzo, gdyby nie spróbowała i ciebie złapać.
Opowiedziałem mu naszą przygodę i dodałem:
— Ukryjemy się przed nią. Jestem przekonany, że gotuje dla ciebie pułapkę. Jestem ciekaw, jak się do ciebie weźmie.
Oddaliłem się wraz z Winnetou i Voglem do miejsca, gdzie leżała broń Yuma. Ułożyliśmy ją w piramidy i usiedli ztyłu, tak, aby nie można nas było dostrzec z otworu.
Stało się, jak przypuszczaliśmy. Niebawem Judyta weszła na górę i obejrzała się za Emery’m. Stał bowiem w pewnej odległości od otworu.
— Sennor! — zawołała. — Przywódca Yuma ma przyjść do mego mieszkania wraz z trzema Indjanami.
— Kto tak rozkazał?
— Sennor Shatterhand. Jest na dole przy sennorze Meltonie.
— Dlaczego panią tu wysłał? Mógł mi sam powiedzieć.
— Nie ma czasu. Sennores muszą omówić bardzo ważne sprawy. Rozmawiają, zdaje się o spuściźnie.
— Cóż mają z tem wspólnego czerwonoskórzy?
— Nie wiem. Old Shatterhand polecił mi powiedzieć, aby pan się śpieszył.
— Dobrze! Niech mu pani powie, że czerwoni wkrótce nadejdą.
Wróciła do siebie. Emery podszedł do nas i zapytał:
— Co się w tem kryje?
— Łatwo odgadnąć. Jest pewna, że ma nas w swojej mocy i chce także ciebie obezwładnić. Kazała zawołać czerwonych, aby ich skłonić do napaści na ciebie.
— Ale w jakim celu? Cóż jej z tego przyjdzie, że będzie nas miała w swej mocy.
— Wiele, bardzo wiele! Wyśle wślad za Jonatanem gońca, który go wróci z drogi.
— Musiałaby wiedzieć, dokąd czmychnął.
— Naturalnie, że wie!
— Ah, bodajbyśmy mogli się dowiedzieć!
— Dowiemy się podstępem.
— Jak?
— Podam się za Meltona senjora.
— Wszak zna ciebie! Nie wprowadzisz jej w błąd.
— Judyta nie wie jeszcze, żeśmy Meltona schwytali. Za wszelką cenę zechce starego zawiadomić, gdzie jest jego syn. Dzięki temu dowiem się o wszystkiem.
— Nie pojmuję, jak się do tego weźmiesz.
— Chodźmy do niej! Jestem ciekaw, z jaką miną mnie powita. Powiedz jej z początku, że chcesz ze mną mówić.
Zeszliśmy nadół i wsłuchali się w ciszę. Zdawało się, że Judyta jest w sypialni. Emery wyprzedzał mnie. Zatrzymałem się przed zasłoną, on zaś odsunął ją i wszedł do pokoju.
— To pan, sennor? — rzekła. — Oczekuję Indjan. Kiedy przyjdą?
— Nic im jeszcze nie powiedziałem.
— Czemu nie? Sennorowi Shatterhandowi bardzo się śpieszy.
— Chciałbym z nim pomówić. Gdzież jest?
— Tam, w drugiem skrzydle. Ale dlaczego nie spełnia pan natychmiast jego rozkazu? W jakim celu chce pan przedtem z nim pomówić?
— Dlatego, że to wszystko wydaje mi się podejrzanem. Naco mu Indjanie? Wszak ma mnie i Winnetou, który przy nim przebywa.
— Nie mam pojęcia.
— Ale ja chcę mieć pojęcie! Zaprowadź mnie pani do niego.
— Nie mogę. Uprzedzał, aby mu nie przeszkadzać.
— Przeszkadzać? Pshaw! Ja, jego przyjaciel, nie będę mu przeszkadzał. Raczej już Indjanie. A zatem, gdzież on?
— Tam, w drugiem skrzydle, jak już mówiłam uprzednio.
— I nie chce mnie pani do niego zaprowadzić?
— Nie, gdyż zabronił.
— W takim razie pójdę sam.
— Nie znajdzie go pan!
— Natychmiast znajdę, natychmiast! Czy mam pani dowieść?
— Tak.
— Dobrze, sennora! Tu ma go pani!
Uchylił zasłony, wziął mnie za rękę i wciągnął do pokoju. Ujrzawszy mnie, Judyta stanęła jak wryta.
— Widzi pani, sennora, — rzekłem — ledwo zamknęłaś mnie w podziemiach, a oto widzisz znowu, aczkolwiek nie byłaś tak łaskawa, aby spuścić drabinę. Cieszy się pani zapewne, że widzisz mnie przy zdrowiu?
— Tak, tak, cieszę się. Nadzwyczaj, nadzwyczaj się cieszę! — zawołała, ściskając pięści i zagryzając wargi.
— Muszę pani radość podwoić, oznajmiając, że i Winnetou, i sennor Vogel przebywają nad ziemią. Podziemny kanał uwolnił nietylko pani narzeczonego, ale także nas.
Żachnęła się dziko, jak drapieżna kotka:
— Ma pan po tysiąckroć więcej szczęścia, niż rozumu! Ale nie ciesz się za bardzo! Wszakże udał mi się najpiękniejszy, najlepszy pomysł.
— Jakiż to?
— Wysłałam stąd Meltona. Nie miał wyobrażenia o kanale. Nikt nie wiedział, że można wyjść z puebla drogą wodną, tylko ja o tem wiedziałam. Mój mąż, wódz, wyjawił mi tajemnicę na wszelki wypadek.
— I taki wypadek dzisiaj zaszedł?
— Tak. Wskazałam mu drogę, a w pół godziny później usłyszałam wasze nazwiska. Wtargnęliście więc do puebla.. Jonatan nie omieszkał natychmiast skorzystać z odkrycia i... istotnie wam umknął.
— Mógł umknąć! Nie zależy mi na jego osobie. Zostawił przecież pieniądze.
— Sądzi pan? Naprawdę pan tak sądzi? I za jakiego uważasz go głupca! Sądzisz, że trzeba tu tylko poszukać. Ale myli się pan bardzo! Zabrał ze sobą pieniądze.
— Tylko część.
— Nie, wszystko, wszystko! Była to torba skórzana, pełna banknotów oraz papierów wartościowych.
— Do piorunów! To dopiero pech! — I stary również uciekł!
Powiedziałem to umyślnie wściekłym głosem.
— Też? — zapytała, błyskając oczami z radości. — Skąd pan wie?
— Jego gniazdko świeci pustką.
— Czy znał je pan?
— Jest nad panią, na wyższem piętrze. Nie przybyliśmy tu przez cieśninę, tylko opuściliśmy się na kilku związanych lasach. I właśnie w chwili, gdy nas zauważono i zawołano na alarm, stary Melton stał na dole przy ognisku. Czem prędzej czmychnął przez cieśninę.
— Pięknie, pięknie! — triumfowała. — Potem syn jego uciekł kanałem, spotkali się na pewno i drapnęli razem.
— Dokąd?
— Dokąd? Tak, tak, pytaj! Chciałby pan koniecznie się dowiedzieć?
— Naturalnie! Jestem w tym wypadku niemniej ciekaw, niż pani. Wszak chętnieby pani się dowiedziała, dokąd od pani zwiał jej ukochany?
— Zwiał ode mnie, ode mnie, hahaha! — roześmiała się.
— Śmiej się pani! Nie oszukasz mnie! Zwiał także od pani. Nie zobaczy go już pani nigdy — ani jego, ani pieniędzy.
— Nigdy? Sennor, powiadam panu, że zobaczę go, kiedy tylko zechcę!
— Nie wie pani nawet, dokąd się skierował.
— Wiem nawet, gdzie na mnie będzie czekał!
— A czy tylko pani wie? Ja też wiem coś-niecoś.
— Pan? Widzę, że pan fantazjuje! To miejsce tylko my dwoje znamy — ja i on.
— Troje! Niech pani i mnie zaliczy. Zanim opuszczę pueblo, wymienię pani i tę miejscowość.
— Nic podobnego, sir, nic podobnego! Wiem, do czego pan zmierza. Postępuje pan, jak dzieci, kiedy chcą się czegoś dowiedzieć, i sądzi sennor, że będę głupia i ze złości wszystko wygadam. Ale przerachował się pan, i to bardzo! Dziś naogół jest dzień złego rachunku dla pana. Pieniądze się wymknęły. Jonatan zbiegł ze swemi i ojciec ze swemi. Tak, gdyby pan chociaż starego złapał! Musiałbyś mu tylko ściągnąć buty. Schował swoją cześć spadku między podwójnemi cholewami.
Psiakrew! — zawołałem umyślnie, ja, który nigdy nie klnę. — Między cholewami! Wszak starego mogłem już niejednokrotnie zdybać! To pech, fatalny pech!
— Tak, to pech i nie uwierzy pan, jak bardzo się z tego cieszę! Nienawidzę pana każdą żyłką, każdem tchnieniem. Cieszy mnie niezmiernie, że stoi pan jak lis przed pustym kurnikiem. A najbardziej się cieszę z tego, że nigdy już nie ujrzysz Meltonów!
Oho! Deptać będziemy im po piętach, aż schwytamy.
— Nigdy, nigdy! O tem już pomyślano! Kurnik jest pusty, na zawsze pusty, sennor!
— O nie! Wszak pani w nim przebywa.
— Ja? Cóż panu po mnie! Jestem uboga. Nie posiadam już prawie nic. Zresztą, musi sennor trzymać ręce daleko ode mnie!
— Nie muszę! Zależy to od mojej woli.
— Od pana woli? Nade mną nie masz żadnej władzy! Cóż takiego uczyniłam, co pana uprawniłoby do uwięzienia mnie? Czy wogóle miał pan prawo komukolwiek gwałt zadawać? Wtrącał się pan zawsze do cudzych spraw i łowił ryby w cudzej wodzie. Mam nadzieję, że zwędził pan dla siebie dosyć wiele, aby już zażyć spokoju. I to nazywa pan obroną biednych bliźnich, sennor, osobliwy przyjacielu upośledzonych?!
— Tak, już tyle zwędziłem, a jeszcze więcej wyłowię. Przedewszystkiem pani utkwi na moim haku. Zabezpieczę sobie pani osobę.
— Z jakiego powodu, jakiem prawem?
— Prawem mocniejszego. Mógłbym powiedzieć, że pani jest współwinną w przestępstwach Meltonów. Ale wcale o tem nie myślę. Trzymam panią mocno i każę sennory strzec, dopóki nie dobrniemy do celu. Potem może pani iść sobie, dokąd zechcesz, nawet wślad za swoim Jonatanem. W tej chwili jestem tylko ciekaw, jak pani zabarykadowałaś wejście do kuchni, żeśmy się nie mogli wydostać.
Z lampą w ręku wszedłem do kuchni. Łóżko leżało nad otworem, a na łóżku stała drabina, tak wparta w powałę, że żadną miarą nie zdołalibyśmy usunąć pokrywy.
— Świetnie sobie poradziła sennora! — rzekłem. — Gdyby na dole nie było kanału, moglibyśmy tu tkwić do dnia sądnego. Odtąd będziemy pani surowo strzegli, abyś, póki tu jesteśmy, nie mogła knuć podobnych zamysłów. Emery, zostaniesz tutaj, dopóki cię nie zluzujemy. A nie spuszczaj tej pięknej sennory z oka!
Obejrzał mnie zdziwiony. Dałem mu lekki znak, kryjomo przed Judytą. Zawołała za mną:
— Dziękuję panu, że zostawiasz mi swego towarzysza! Pana nie byłabym ścierpiała. A nie zapomnij spełnić przyrzeczenia!
— Jakiego? — zapytałem umyślnie, zatrzymując się na chwilę.
— Przyrzekł mi pan powiedzieć, dokąd zbiegł Jonatan i gdzie się z nim umówiłam.
— Dobrze, dotrzymam słowa!
Poprosiłem Winnetou, aby poszedł ze mną do starego Meltona. Musieliśmy zatem wspiąć się o piętro wyżej i, przystawiwszy drabinę do otworu, zejść nadół. Znalazłem po omacku lampę i zapaliłem. Zanim jeszcze knot się zajął, usłyszeliśmy, że Melton wrócił do przytomności. Stół, do którego był przywiązany, trzeszczał niespokojnie.
Oswobodziliśmy staremu usta. Zaklął siarczyście i rzekł:
— A więc dobrze słyszałem! Old Shatterhand i Winnetou — wymieniono te imiona!
— Tak, nie omylił się pan, master Melton, — odrzekłem. — Potośmy właśnie przyszli, aby się panu przedstawić.
— Bodajbyście raczej nie opuszczali piekła!
— W takim razie musielibyśmy siedzieć tam między głazami, przy pańskim bracie, którego zamordowałeś. Był djabłem, szatanem w najistotniejszem tego słowa znaczeniu. Wymierzył mu pan sprawiedliwość, teraz my panu wymierzymy.
— Zamknij pan swą oszczerczą gębę! W takich razach nie można mówić o morderstwie. Kiedy idzie o śmierć i życie, każdy jest sobie najbliższy.
— I bije i zakłuwa własnego brata? Czy wie pan, jak ciebie nazwał?
— Jak?
— Judaszem Iskarjotą. To samo miano dał panu Krüger-bej i inni. Największa uciecha dla pana — to zdradzać i złem opłacać swoim dobroczyńcom. Gdzie są pieniądze, które zabrałeś bratu?
— Nie mam ich.
— Zagrabił je pan! Widzieliśmy na własne oczy. Harry to samo potwierdził.
— Czy mówił co jeszcze?
— Tak. Przeklął was przed śmiercią — A zatem, gdzie pieniądze?
— Co panu do tego?
— Pieniądze te są własnością prawowitego spadkobiercy starego Huntera.
— Pokaż mi tego spadkobiercę!
— Mógłbym.
— Mógłbyś, ale nie możesz! — roześmiał się złośliwie.
— Mogę. Master Vogel jest wolny. Wyprowadziliśmy go z korytarza, gdzie tkwił przywiązany do kołka.
— Co? Macie go? Istotnie? — zawołał, szamocąc się w pętach. — Kto panu zdradził to miejsce?
— Nikt. Samiśmy znaleźli.
— Nieprawda! Ktoś musiał panu powiedzieć.
— Nie paramy się ze zdrajcami waszej zgrai. Własna przenikliwość wystarczy nam całkowicie.
— Mogliście tylko zejść przez mieszkanie Judyty! Co ona?
— Bardzo się dobrze miewa.
— A co z Jonatanem, moim synem?
— Też dobrze. Oboje tak się nieskończenie kochają, że wkrótce wezmą ślub na szubienicy.
— Co? Czy Jonatan jest schwytany?
— Chciałby pan, aby mu się lepiej powiodło, niż panu.
— Schwytany, schwytany! — stękał. Poczem dodał: — Ale było was tylko czterech!
— Tylko trzech; jednego przecież schwytaliście.
— Piekło was spomogło! Ale pieniędzy nie dostaniecie! Tak je pochowaliśmy, że nawet pospołu z djabłem nie potraficie znaleźć.
— A jakże, znajdziemy.
— Nigdy, przenigdy! Bądźże pan rozsądny i umiarkuj swoje zakusy. Bierz pan to, co zaproponowaliśmy przez Judytę, inaczej nic nie dostaniecie. Mój syn ukrył pieniądze niezgorzej ode mnie. I nikt, prócz niego, nie zna tego schowku.
— I prócz pana.
— Tak.
— I Judyty?
— Nie sądzę, aby jej powiedział! Tego się nie opowiada kobiecie.
— O, miłość nie zna tajemnic.
— Czy zna, czy nie zna, pan nic nie znajdzie! Co panu z tego, że wydasz nas policji, — sam powrócisz z pustemi rękami.
— Oczywiście, nie byłoby to zbyt pocieszające.
— A zatem? Rozsądku, sennores! Puście nas i bierzcie pieniądze. Macie do wyboru: albo dostaniecie nas samych bez pieniędzy, albo puścicie nas i zyskacie pieniądzy.
— Ile?
— Proponuję wam dwakroć więcej, niż poprzednio Judyta.
— W takim razie spadkobierca uzyska tyle, co nic, panowie zaś będziecie mieli i miljony i wolność. To zły interes, master! I mniema pan, że wydamy was policji? Nie będę was wlókł ze sobą tak daleko!
— Co więc uczynicie?
— Poprostu wsadzimy wam kulę w łeb.
— Sir, dopuściłbyś się morderstwa!
— Nie, wymierzyłbym tylko słuszną karę. Zasłużył sobie pan na więcej. Porachuj swoje występki. W forcie, Uintah zastrzelił pan oficera i dwóch żołnłerzy, w forcie Edwarda — klucznika, w Tunisie — Smalla Huntera. A ileż to razy nastawał pan na moje życie! Mam prawo zgładzić cię ze świata. I syn pana nie zasługuje na lepszy los. Zapomniałem o bratobójstwie. Ktokolwiek zgładzi pana, jako dziką, krwiożerczą bestię, godzien jest najwyższej pochwały.
— Co mu po pochwale bez wynagrodzenia w gotówce!
— Istnieją inne, istotniejsze bogactwa, niż pieniądze. Ale pan nie ma o nich wyobrażenia. Jakże często wymykał mi się pan ku szkodzie rozmaitych ludzi; teraz trzymam cię mocno w garści i nie zakosztujesz już wolności. Naradzimy się w waszej sprawie. Być może, dzień najbliższy będzie waszym dniem ostatnim.
— Będziecie musieli od tego zamiaru odstąpić! Nie jesteście moimi sędziami!
— Jesteśmy. Na Far West postępujemy według praw prerji. Nawet gdybyśmy nie brali pod uwagę poprzednich zbrodni, wystarczyłoby już to samo, żeście ostatniej nocy nas napadli, a za dnia urządzili pułapkę. Ważyło się nasze życie. Życie za życie — tak brzmi prawo prerji!
— Weź to pan na rozum, sir! Chcemy się z panem dzielić.
— Nie. Żądamy wszystkiego.
— Nic z tego! Moje ostatnie słowo: albo połowa, albo nic!
— Dostaniemy więcej.
— Nic nie dostaniecie, nic! — krzyczał z wściekłością. — Zamordujcie nas, zabijcie: wszystko mi jedno! Umrę z pociechą, że jesteście i zostaniecie golcami, bo pieniędzy nigdy, nigdy nie znajdziecie!
Słowo nigdy poprostu ryczał. Odpowiedziałem spokojnie:
— Niech się pan nie unosi! Wiem, co wiem. Znam torbę skórzaną, w której Jonatan schował pieniądze.
— Skórzaną — —? — zapytał niemal bez tchu. — Czy widział ją pan?
Obejrzał mnie tak, jakgdyby życie jego, zawisło od mojej odpowiedzi.
— Widział? Pshaw! Cóżbym miał za korzyść, gdybym ją tylko widział.
— Sir, master, człowieku! Czy już ją masz?
— Hm! Jest to torba pańskiego syna i, jako taka, pana nie obchodzi. Ale i pan ma pieniądze — swoją część i część swego brata, którą pan zrabował.
— Tak, mam ją, mam! — ryczał w uniesieniu. — Ale nie łudźcie się, że mi odbierzecie! Skoro djabeł oddał wam pieniądze Jonatana, podziękujcie mu za to i skwitujcie. Lecz od moich pieniędzy, od moich, od mojej własności! — wara!
— O, wystarczy tylko ręką sięgnąć, aby mieć pańskie pieniądze.
Położyłem dwa palce na jego nogach. Drgnął cały, oczy wyłaziły mu z orbit.
— Tu? Mniema pan, że byłem tak głupi i włożyłem pieniądze do pończochy, aby nabawić się odcisków?
— Nie do pończochy, lecz do butów.
Drżąc i czkając, wykrztusił z trudnością:
— W butach? Ściągnij je pan i zajrzyj! Może pan wytrząsać tak długo, jak się panu żywnie podoba — nie wypadnie z nich złamany szeląg.
— Rozumie się; pieniądze nie leżą w butach, lecz między podwójnemi cholewami.
Głowa Meltona opadła. Przymknął oczy i powtórzył zamierającym głosem:
— Pod... wójnemi... cho... le... wami!...
Twarz posiniała. Szamocąc się w więzach, ryknął:
— Ośmiel się dotknąć moich nóg, ośmiel się, wstrętny psie! Rozerwę więzy i rozedrę was, ciebie i tego czerwonego Winnetou, na tysiące kawałków!
— Głupcze, miotasz obłąkane groźby! Pozostawimy ci jeszcze pieniądze, naturalnie, dopóki zechcę. Teraz rozwiążemy cię — pójdziesz z nami.
— Dokąd? — zapytał nieco uspokojony, ponieważ nie zrywaliśmy z niego obuwia.
— Zobaczysz. Ale bądź poszłuszny. Ucisz się. Inaczej nie możesz liczyć na pobłażanie.
Odwiązaliśmy go od stołu i uwolnili nogi. Musiał zejść na niższą platformę do mieszkania Judyty. Wzięliśmy go ponownie w łyka i ułożyli w drugim pokoju. Mrok tu panował. Judyta, strzeżona przez Emery’ego, oddalona była o trzy pokoje.
Poszedłem do niej. Siedziała na krześle, zwrócona plecami do Emery’ego i udawała, że mnie nie spostrzega.
— Czy mamy cię zluzować? — zapytałem Englishmana, przymykając czy, pochylając głowę nabok i przykładając dłoń do policzka.
Pantomicznie oznaczało to sen. Emery zrozumiał mnie wlot i odparł:
— Jestem znużony. Chciałbym się przespać.
— A któż cię zastąpi? Mam robotę, Winnetou jest również zajęty, Voglowi zaś nie powierzyłbym tak ważnego posterunku.
— Ważnego? Sądzę, że poradzi sobie z niewiastą.
— Lecz przyprowadziłem jeszcze jednego jeńca, starego Meltona.
Judyta zerwała się szybko z miejsca:
— Zdaje się, że ten pan zbiegł! Wszak pan sam powiedział!
— A jednak wpadł nam w ręce.
— Jesteś djabłem, prawdziwym djabłem! Co pan z nim zrobi?
— Przedewszystkiem zajrzę mu do cholew. Widzi pani, sennora, poprzednia twoja radość była nader przedwczesna, a szyderstwo pod niewłaściwym adresem skierowane.
— Bodajbym milczała! Przecież nic nie chciałam powiedzieć. A teraz tyle pieniędzy straconych! Wypaplałam, i to z własnego popędu!
— Myli się pani. To ja sprowokowałem panią do wyznania.
— Nie spostrzegłam slę!
— A jednak! Będę szczery i wyznam pani, że stary Melton odrazu wpadł nam, w ręce, jeszcze zanim pani wiedziała o naszem przybyciu. Zaskoczyliśmy go w mieszkaniu i związali. Miał pieniądze — to było pewne. Chcieliśmy się jednak dowiedzieć, gdzie je schował, a najłatwiej było się dowiedzieć od pani.
Wstała z krzesła, zbliżyła się o jeden krok i zapytała:
— Podszedł mnie pan?
— Stanowczo. Z grymasem rozczarowania powiedziałem pani, że czmychnął. Sennora wpadła w cielęcy zachwyt. Dorzuciłem jeszcze parę zdań bałamutnych, poczucie zwycięstwa poniosło panią i wtedy to dopiąłem celu.
Przez kilka sekund nie poruszała się wcale, ale wnet wpadła na mnie i, wygrażając dziesięcioma skrzywionemi palcami nad moją twarzą, zawołała jadowicie:
— Kłamco, oszuście, potworze! Tak pan oszukuje ludzi! Pod maską uczciwości ukrywasz duszę podłego szpiega i oszusta! Chętniebym panu twarz pokiereszowała!
Otwierała i zamykała pięści. Twarz jej wyrażała niezwykłą rozkosz — upajała ją groźba, urzeczywistniona... w wyobraźni. Uśmiechnąłem się spokojnie i rzekłem:
— Jeśli tylko zechcę, popełni pani jeszcze większe głupstwo, niż poprzednio.
— Nie, nigdy, przenigdy! — zapewniała gniewnie. — Nie sprawię panu powtórnej przyjemności. Nie dam się podejść! Jestem jeszcze tak szczwana, jak pan. Czy myśli pan, że nie wiem, do czego pan zmierza? Chce pan znowu ze mnie coś wydobyć i w tym celu dopuściłeś się wierutnego kłamstwa.
— Kłamstwo? Czy mogę wiedzieć, jakie kłamstwo?
— To, że pan schwytał starego Meltona.
Życzyłem sobie właśnie takiej odpowiedzi. Nie przeczuwała nawet, że już powtórnie złowiłem ją na wędkę.
— To ma być kłamstwem? — rzekłem. — W jakim celu kłamać?
— Wie pan i ja także wiem. A może pan potrafi mi dowieść prawdziwości swych słów?
— Tak.
— Gdzie jest Melton? Niech mi go pan pokaże.
— Nie mogę sprowadzić, bo jest spętany.
— Puste wykręty! Wszak mogę doń pójść. Ale na to mi pan oczywiście nie pozwoli!
— Czemu nie? Z całego serca!
— A więc chodź pan!
— Tak, chodźmy!
Wziąłem lampę i poszedłem do pokoju, gdzie leżał Melton. Skoro go ujrzała, krzyknęła z przerażeniem:
— Prawda, szczera prawda! Sennor, sennor, jakże mogłeś do tego dopuścić?
— A czy pani nie schwytano? — zapytał wściekły.
— To co innego! Pan jesteś mężczyzną, posiadał pan broń, ja zaś — —
— Cicho! — przerwałem. — Spełniłem pani życzenie i pokazałem jeńca, ale nie pozwolę, abyś się z nim porozumiewała. Do rana niechaj tu zostanie. Skoro się rozwidni, sprawimy sobie uciechę — zbadamy jego buty. A teraz chodźmy!
Odwróciłem się i umyślnie poszedłem naprzód. Nadawałem sobie pozory beztroski, spostrzegłem jednak, jak za mojemi plecami przesłała znak Meltonowi. Nie mógł nic innego wyrażać, tylko to, że przyjdzie do niego przy pierwszej sposobności. O to mi właśnie chodziło. Chciałem się od niej dowiedzieć, dokąd uciekł Jonatan, a wyjawiłaby to chętnie, gdyby mogła, staremu Meltonowi.
— Czy uważa mnie pani wciąż jeszcze za kłamcę? — zapytałem, skorośmy weszli do jej pokoju.
— Tym razem mówił pan prawdę. Ale mimo to podwoję przezorność. Nie zażyje mnie pan podstępem!
— Niech pani trochę poczeka! — Proszę cię, Emery, pilnie czuwaj. Oboje uwięzieni nie powinni się zejść razem. Sennora potrafiłaby dopomóc staremu do ucieczki. Za dwie godziny przyjdę cię zastąpić — prędzej nie mogę.
Well! Nie zlekceważę obowiązku, aczkolwiek jestem piekielnie znużony.
Skinąłem mu porozumiewawczo i wyszedłem. Wobec tego odprowadził mnie do wyjścia. Zapytał cicho:
— Co to wszystko znaczy? Dlaczego mam być znużony?
— Chciałbym, aby poszła do starego. Rozmawiaj z nią teraz głośno, co najmniej przez dziesięć minut, aby nie słyszała co tutaj się dzieje. Potem, napozór, zdrzemniesz się i zaśniesz, a nie ockniesz, aż przyjdę.
— A jeśli stąd odejdzie?
— Nie przeszkadzaj jej.
— Ale, być może, naprawdę uwolni starego?
— Nie. Wyprawię go stąd i położę się na jego miejscu.
Uff! — jakby powiedział Winnetou. Znakomity pomysł! Jestem niezmiernie ciekaw wyniku.
— Wrócił do Judyty, a ja sprowadziłem Winnetou, który został na górze. Przewiązaliśmy staremu Meltonowi nos i usta. i przenieśli go do lewego skrzydła. Następnie Winnetou związał mnie dokładnie, tak samo, Jak Meltona, i ułożył na jego miejscu. Zdjął ze mnie pas i upodobnił zewnętrznie do starego.
Wkrótce potem Apacz poszedł na górę, ja zaś wypatrywałem z niecierpliwością rezultatu. Nie wątpiłem, że Judyta przyjdzie, ale nie byłem pewny, czy wyzna mi to, co chciałem wiedzieć.
Słyszałem, jak rozmawiała z Emery’m. Niebawem rozmowa umilkła. Upłynął kwadrans, drugi, i nawet trzeci. Wówczas odczułem lekki szelest sukni kobiecej. Przyszła. Ręka jej szukała mnie i dotknęła nogi. Drgnąłem, jakby przelękniony. Wówczas usłyszałem lekki szept:
— Cicho, cicho, sennor Melton! To ja.
— Kto? — szepnąłem. — W szepcie głosy brzmią jednakowo.
— Ja, Judyta! Chce pan uciec?
— Pioruny... Bodajbym to mógł...
— Ja panu pomogę! Czy zauważył pan moje poprzednie skinienie?
— Tak.
— Ten Shatterhand to osioł. Z przyjemnością spłatam mu figla. Przyjrzałem się poprzednio więzom. Podnieś pan ręce; mam przy sobie nóż.
Uczyniłem to. Pokrajała pęta u rąk, a później u nóg. Usiadłem, umyślnie sprawiając lekki hałas. Chciałem, aby mnie ostrzegła, a wówczas nie zastanawiałyby jej moje monosylabowe odpowiedzi. Nie mogłem wszak wiele mówić.
— Cicho, cicho! — ostrzegła. — Obudzi pan mego strażnika.
— Strażnik? — zapytałem.
— Tak, zasnął. Szczęśliwy to traf dla pana, gdyż jutro musiałbyś się rozstać i z pieniędzmi i z wolnością, a nawet życiem. Musi pan śpieszyć do Jonatana!
— Gdzież on?
— Uciekł. Pomogłam mu. Pomknął do Indjan Mogollon, których wódz nazywa się Bitsil Iltszeh[1]. Był przyjacielem mego męża i chętnie udzieli gościny i obrony Jonatanowi. Jeśli pan umknie do Mogollonów i powie, że ja pana przysyłam, to możesz być pewny dobrego przyjęcia. Wkrótce i ja za wami podążę.
— Kiedy?
— Kiedy ci szubrawcy opuszczą pueblo. Muszę zostać, aby się dowiedzieć, co postanowią i dokąd się skierują. Potem spotkam się z Jonatanem w Klekie-Tse[2]. — A teraz zmykaj stąd i strzeż się, aby cię nie złapano! Oto nóż, stołowy wprawdzie, ale trudno — niema innego.
Judyta oddaliła się szybko.
Przeczekałem chwilę, poczem wyszedłem na taras. Tam siedział Winnetou. Zapytałem:
— Czy brat mój zna Bitsil Iltscheh, wodza Mogollonów?
— Tak. Jest to mężny wojownik i nigdy jeszcze słowa nie złamał.
— Czy na jego terenach znajduje się miejscowość, zwana Klekie-Tse?
— Tak. Znam ją. Dlaczego mój brat pyta?
— Jonatan Melton tam właśnie uciekł.
Uff! Skąd wie Old Shatterhand?
Wyjaśniłem. Śmiejąc się lekko, rzekł:
— Mój brat jest nietylko chytry jak lis, ale nawet przemyślniejszy, niż squaw, czego Winnetou o sobie nie może powiedzieć. — Pojedziemy do Jasnej Skały!
Skoro minęły zapowiedziane dwie godziny, zszedłem nadół, jakoby zastąpić Emery’ego. Siedząc na krześle z głową opuszczoną, udawał śpiącego. Judyta spoczywała na drugim krześle. Obdarzyła mnie spojrzeniem zaczepnem i triumfującem.
— Ah, cóżto takiego? — zawołałem. — Sądzę nawet, że śpisz.
Udawał, że się zrywa ze snu, zrobił zakłopotaną minę i odparł:
— Ah, istotnie! Naprawdę drzemałem, ale niedłużej, niż klika minut.
— Klika minut? — roześmiała się Judyta. — Sennor, przespał pan jednym tchem niespełna dwie godziny.
— A co pani robiła podczas snu sir Emery’ego? — zapytałem.
— To i owo. Przespacerowałem się też trochę po pokojach.
— Czy zajrzała pani do Meltona?
— Naturalnie! Mogę panu nawet powiedzieć, że jego więzienie świeci pustką.
— Czy pani jest przy zdrowych zmysłach?
— A jakże! Drapnął do syna.
— A więc muszę natychmiast — —
Udawałem, że jestem wzburzony; wziąłem lampę i wybiegłem. Judyta pragnęła nacieszyć się mojem zmartwieniem, Emery zaś dreptał za nami mozolnie. Oczywiście, wściekałem się coniemiara, gdym ujrzał rozrzucone rzemienie.
— Ktoś mu pomógł! — krzyknąłem. — Wszak sam nie mógł przeciąć więzów! Gdybym wiedział, kto — — aha, sennora, przypuszczam, że pani wie najlepiej!
— Tak pan mniema? — zapytała z uśmiechem. — Nie będę się wypierała. Tak, to ja, sennor!
— Pani, pani go uwolniła! Ośmieliła się pani?
— Tak, ja, nikt inny! Teraz widzi pan, kto palnął głupstwo, — ja czy pan. Gdzież jest ta powtórna nierozwaga, której się pan po mnie spodziewał? Spełnij więc przyrzeczenie i powiedz, gdzie jest Jonatan Melton. Tak, tak, — roześmiała się na całe gardło — twarz pana jest, upostaciowaniem głupoty. Ruszaj, sennor, błąd swój naprawić!
— Hm, istotnie pójdę, ale proszę pani, sennora, dotrzymaj mi towarzystwa i przekonaj się, jak go naprawię!
— Tego panu nie odmówię.
Nie ulegało wątpliwości, że była pewna zwycięstwa. Zaprowadziłem ją do pokoju, gdzieśmy umieścili Meltona. Emery nas nie odstępował — trudno opisać wyraz jego twarzy. Kiedyśmy doszli do zasłony, rzekła:
— A zatem tu chce pan błąd naprawić? No, więc ciekawam, jak?
— Ujrzysz, sennora, mój błąd naprawiony, a zarazem swoją drugą nierozwagę, którą przewidziałem. Oto jej dowód!
Uchyliłem zasłony. Weszła do pokoju, rozejrzała się i cofnęła się o krok, krzycząc:
— Melton! Wszak tu leży Melton!
Oczy jej przesuwały się bezradnie z niego na mnie.
— Tak, Melton, — odparłem. — Naturalnie. A kogo się pani spodziewała?
— Melton, Melton! — powtarzała wciąż. — Nie może być! To czary! Czy pozwolisz mi z nim pomówić, sennor?
— Nie. Wrócimy do pani mieszkania.
W mieszkaniu runęła na krzesło i spojrzała na mnie pytająco. Gdzie się podział jej triumf, jej pycha!
— Zwykłem dotrzymywać słowa, sennora, — zacząłem. — Chcę pani powiedzieć, dokąd zbiegł Jonatan Melton. Jest teraz w drodze do Mocnego Wichru, wodza Mogollonów. Później pani doń pojedzie i spotkacie się na Jasnej Skale. Czy tak?
Zerwała się z krzesła i zawołała:
— Kto panu zdradził? Kto panu powiedział?
— Pani sama.
— Ja... ja...?
— Tak. Przypomnij pani sobie własne słowa: — Ten Shatterhand to osioł. Z przyjemnością spłatam mu figla. — Jest mi bardzo miło, że gotowała pani sobie taką rozrywkę i spłatała mi takiego figla. Nigdybym nie pragnął lepszego!
Patrzała na mnie nieprzytomnie i wybełkotała:
— Ja, ja... nie pojmuję pana...
— Muszę więc pani pomóc. Czy wie pani, komu przecięłaś pęty?
— Przecież Meltonowi?
— Nie. Wszak widziała go pani przed chwilą. Była pani tak łaskawa i — niech mnie pani dobrze zrozumie — uwolniłaś mnie z więzów.
— Pana — — pana?
— Tak. W dodatku palnęłaś głupstwo, którego miałaś się wystrzegać. Jonatan Melton, główny sprawca przestępstwa, uciekł z całym majątkiem. Tylko pani wiedziała, dokąd. Sprowadziłem do pani jego ojca, ale zaraz potem wyniosłem go gdzie indziej, sam zaś kazałem się związać i położyć na jego miejscu. Wiedziałem, że sennora przyjdzie, gdyż spostrzegłem pani porozumiewawcze skinienie. Sir Emery udawał śpiącego. Wymknęła się pani, podeszła do mnie, przecięła więzy i w dodatku byłaś dla mnie aż tak łaskawa, żeś mi powiedziała wszystko, co chciałem wiedzieć. Teraz prawdopodobnie domyśla się pani, czemu moja twarz coraz bardziej głupiała. Współczuję pani; nie jest przyjemnie natrząsać się z kobiety. A więc porzućmy ten temat. Dodam tylko, że muszę cię spętać, gdyż mogłabyś uwolnić teraz prawdziwego Meltona.
— Spętać, mnie spętać? Nie ścierpię więzów! Czy poważy się pan na tak niesłychaną brutalność? Niestety, można się tego po panu spodziewać!
— Niech się pani nie oburza. Pani stosunek do Jonatana jest karygodny. Pani wie, że to morderca, oszust, a jednak udzielasz mu pomocy i zamierzasz brać część jego łupu. Jest więc pani współwinną. A zatem mam przed sobą oszustkę i, skoro przeszkadzam jej stawać mi na zawadzie, nie popełniam aktu brutalności, lecz uciekam się do uprawnionych i koniecznych środków zapobiegawczych. Winę powinna pani sobie same przypisać.
— Ja już nie mogę panu szkodzić.
— A jednak. Mógłbym panię unieszkodliwić, nie wiążąc jej — i nawet jestem na to gotów — pod warunkiem, te sennora odpowie prawdziwie na parę pytań.
— Dobrze! Niech pan pyta.
— Przedewszystkiem zwrócę pani uwagę, że nie uda się pani wykręcić sianem. Złapię sennorę na pierwszem kłamstwie, a wówczas, powiadam pani, bądź pewna podwójnej kary.
— Będę odpowiadała szczerze.
— Spodziewam się, dla pani własnego dobra. A więc powiedz mi sennora, czy Melton ma konia?
— Miał konia w domu, w którym przepędziliście poprzednią noc.
— Czy jest uzbrojony?
— Zabrał ze sobą strzelbę, nóż i rewolwer.
— Ale, o ile wiem, nigdy jeszcze nie był w tej miejscowości. Czy aby znajdzie drogę do Mogollonów?
— Tak. Musi tylko iść biegiem Flujo blanco, a potem skierować się ku Sierra Blanca, które góry zobaczy przed sobą. Wówczas na pewno znajdzie Mogollonów.
— A gdzie jest Jasna Skała, gdzie ma się pani spotkać z Jonatanem Meltonem?
— Również w Sierra Blanca.
— Jakże właściwie wpadło mu na myśl drapnąć do Mogollonów?
— Ja mu poradziłam i wyznaczyłam tam miejsce spotkania. Zdaje się, że nie mogę być bardziej szczera!
— O, jednakże!
— Jakto? Wiem, że będziesz sennor ścigał go, a jednak powiedziałem, dokąd zbiegł i gdzie mnie będzie oczekiwał. Narażam go na niebezpieczeństwo. Czego pan żąda więcej?
— Tak. Żądałem od pani czegoś więcej. Żądałern prawdy, sennora zaś kłamała.
— Nic podobnego! To prawda, że zbiegł do Mogollonów i że będzie mnie oczekiwał na Białej Skale.
— Tak, to prawda. Nie może pani się wypierać, gdyż wyznałeś mi to wówczas, kiedy, przyjmując za starego Meltona, rozcięłaś moje więzy. Że teraz z musu powtórzyłaś wyznanie, tego chyba nie możesz sobie policzyć za dowód szczerości. Natomiast pani odpowiedzi, dotyczące drogi do Mogollonów i Jasnej Skały, są kłamliwe.
— Nie, są prawdziwe!
Pah! Nie oszuka mnie pani. Zmuszona wyznać, dokąd poszedł Melton, wskazałaś mi kierunek niewłaściwy, co więcej, wręcz przeciwny, abyśmy stracili czas i aby Melton mógł tymczasem umknąć. W Sierra Blanca mieszkają Nijora-Apacze i do nich przybylibyśmy, gdybyśmy się opierali na pani fałszywych wskazówkach. Wręcz odwrotnie, musimy jechać na zachód, wówczas dotrzemy do gór Mogollon, od których bierze nazwę poszukiwane przez nas plemię indjańskie. Widzi pani, że niełatwo mnie zwieść.
— Jeśli pan ma słuszność, to znaczy, że ja jestem źle poinformowana!
— Nie kłam! Chce pani sprowadzić nas na manowce. Nie usłuchałaś sennora mego ostrzeżenia, a zatem weźmiemy cię w łyka.
— Pan się nie poważy! — krzyknęła.
Wówczas wtrącił Emery:
— Poco tyle słów? Tam wiszą rzemienie. Chodź, zwiążemy sennorę!
Stanął raptownie za nią, uchwycił jej ręce i przycisnął je łokciami do siebie na plecach. Była tak zaskoczona tym szybkim ruchem, że nie zdążyła się nawet bronić. Przewiązałem jednym rzemieniem ręce drugim nogi, poczem ułożyliśmy Judytę na ziemi. Teraz nie mogła już podkraść się, nie mogła nieść pomocy staremu Meltonowi; rzeczą zbyteczną byłoby zostawiać przy niej strażnika. Wraz z Emery’m wróciłem na górę do Winnetou, który potwierdził, że Jasna inaczej Biała Skała wznosi się nie w Sierra Blanca, ale w górach Mogollon. A zatem nie poczęliśmy sobie z Judytą niesłusznie.
Siedząc na platformie, wyczekiwaliśmy świtu. Ognisko Yuma wygasło, ale oni sami zostali na dole. Uważali nas za panów puebla. Sprowadziliśmy na platformę starego Meltona. Rozumie się, że nie powinien był widzieć, iż syn jego salwował się ucieczką. Chcieliśmy ściągnąć zeń buty. Tak wierzgał związanem nogami, że musieliśmy je unieruchomić. Położyliśmy na tarasie drabinę i przywiązali do niej Meltona. Zasznurowaliśmy mu mocno w wielu miejscach biodra i nogi aż do kolan. Nawet teraz, rycząc, unosił drabinę tak, że Emery i Winnetou musieli na nim klęknąć, Dopiero wówczas zabrałem się do ściągnięcia butów.
Były podszyte cienką skórą. Macając skórkę odrazu zauważyłem, że coś tkwi między cholewami a podszyciem. Szew był świeży, a zatem pieniądze wepchnięto niedawno. Prawdopodobnie Judyta pomagała przy szyciu i stąd właśnie wiedziała o tym schowku.
Nożem odprułem podszycie. Melton przestał krzyczeć, opanował się nieco. Oczy jego obrzucały moją dłoń płomieniem nienawiści. Jeden but zawierał cienką paczkę papierową w rodzaju koperty, drugi zaś — aż dwie takie paczki. Otworzyłem je. Znalazłem w dwóch kopertach po dziesięć tysięcy funtów szterlingów, w trzeciej zaś piętnaście tysięcy dolarów w banknotach.
— Master Melton, czy chciałby pan powiedzieć, skąd masz te pieniądze? — zacząłem.
— Niech cię licho porwie! — ryknął. — Nic się ode mnie nie dowiecie.
— Nie bądźże tak pewny! Istnieją środki, które potrafią zmusić cię do mówienia. Ponieważ powinniśmy ustalić pochodzenie tych pieniędzy, więc nie zawahamy się tych środków zastosować, jeśli odmówisz odpowiedzi.
— Spróbuj!
— A jakże, spróbujemy! Zwracam tylko panu uwagę, że to nie zaszczyt dla byłego tuniskiego oficera doznać chłosty.
— Chcecie mnie wychłostać?
— Tak. Czy udzieli nam pan wyjaśnień?
— Nie. Możecie mnie nawet na śmierć zakatować, łotry!
— Niech się pan nie wystawia na pośmiewisko. Właśnie obeszlibyśmy się bez pana wskazówek. Nietrudno się domyślić, ale chcemy, aby sennor potwierdził, a skoro się pan zawaha, rozwiążemy panu język przemocą.
— Jeśli się domyślacie, to powiedzcie!
— Pan i pański brat dostaliście po pięćdziesiąt tysięcy dolarów z wyłudzonego spadku. Jonatan wypłacił wam w banknotach angielskich.
— Pięćdziesiąt tysięcy dolarów! Tam gdzie idzie o miljony! Czy mniema pan, że zadowolilibyśmy się tą drobnostką?
— Nie, sądzę inaczej. Mieliście więcej otrzymać, ale tymczasem, jako zadatek, wzięliście tę sumę, gdyż trzeba było uciekać i rozstać się z Jonatanem.
— Patrzcie-no, jaki z pana filut, master Shatterhand! Ale skąd się wzięło piętnaście tysięcy dolarów?
— Była to własność pańskiego brata. Miał stale przy sobie pieniądze, oczywiście zdobyte nieprawnie. Odebrał mu pan piętnaście tysięcy dolarów wraz z udziałem jego w spadku.
— Jest pan na złej drodze! Te pieniądze do mnie należą!
— Wszystką mi jedno. Nauczymy pana gadać. Tu oto stoi spadkobierca, którego pan skrzywdził. Niechże on pociągnie pana za język. Master Vogel, zejdź pan nadół i wybierz sobie z zagajnika klika ładnych, giętych prętów.
Vogel odszedł. Skoro wrócił z prętami, przywiązaliśmy Meltona piersią do drabiny.
— No, chce pan mówić? — zapytałem.
— Bijcie! — zgrzytał. — Ale powiadam wam, że przypłacicie to życiem!
Pah! Nie ośmieszaj się tak głupiemi groźbami! Kto nas pozbawi życia? Wszak jest pan w naszej mocy.
— Ale nie mój syn!
— Zwodzi pan siebie samego.
— Niech pan zaprzecza! Jonatan zbiegł. Gdybyście go schwytali, na pewnobyście jemu zadawali pytania, a nie mnie.
— Być może. Ale skoro panu zadajemy, pan musi odpowiadać. Wal pan, master Vogel!
Nasz skrzypek-wirtuoz zaczął smagać, ale bez skutku, Melton zacisnął zęby i nie wydawał dźwięku. Wówczas odezwał się Emery:
— Nasz mały master Vogel nie ma prawdziwego szpiku w kościach. Dajcie-no tu pręty! Mogę się założyć, że odrazu wszystko wyśpiewa.
Po pierwszem uderzeniu Englishmana Melton krzyknął przeraźliwie; to samo nastąpiło po drugiem i trzeciem, a kiedy następne ciosy werznęły się w ciało, nie mogąc dłużej wytrzymać bólu, krzyknął:
— Przestańcie! Wyznam wszystko!
— No więc, jakże było z temi dziesięcioma tysiącami funtów?
— To ze spadku — wyznał jękliwie.
— Drugie dziesięć tysięcy zabrał pan bratu?
— Nie.
Dwa potężne ciosy zmieniły odpowiedź na twierdzącą:
— Tak, tak, od brata!
— A piętnaście tysięcy dolarów.
— To moje oszczędności z Tunisu.
— Kłamstwo! Dalej, Emery!
Emery nie dał sobie dwa razy powtarzać, wskutek czego Melton wyjęknął:
— Przestańcie, przestańcie! Tak, to mego brata! Teraz wiecie już wszystko. A więc przestańcie!
— Pięknie! Przekonał się pan zatem, że można cię zmusić do wyznania. Sam ponosisz winę tego, że jazda, która cię wkrótce oczekuje, nie będzie zbyt dogodna.
— Co? Mam z wami jechać? Wszak zagarnęliście już pieniądze i jesteście zadowoleni. Zostawcie mnie w pueblo!
— Czy pan oszalał, master? Zostawić pana tutaj?
— Do czego jeszcze mogę się wam przydać?
— Co za pytanie! Ścigałem pana za wielokrotne morderstwa po całym dzikim zachodzie. Szukałem cię w Egipcie i Tunisie; tam znowu popełniłeś morderstwo. Odważyłeś się wrócić do Stanów Zjednoczonych, aby wyłudzić miljonową spuściznę. Przeprawiłem się dla pana za ocean. Teraz znowu uganialiśmy się za tobą po prerjach i, kiedy nareszcie cię mamy, wymaga pan od nas, abyśmy cię puścili. Toż to obłęd!
— Chcecie mnie zamordować?
— Nie. Zostawimy to katowi.
— Do licha! Chce mnie pan znowu wydać, jak ongi w forcie Edwarda?
— Naturalnie! A poza tem postaramy się, abyś pan tym razem nie uciekł.
— Zastanów się, master! Cóż panu z tego, że ja będę wisiał!
— Nic, absolutnie nic, — to prawda. Ale musi pan wisieć. Jedynie śmierć pana może mnie upewnić, że już nikomu szkody nie wyrządzisz.
— No, dobrze! Jeśli pan nie wierzy, to spróbuję wykupić się grubą sumą.
— Nie posiadasz już nic.
— Posiadamy spuściznę!
— Odbierzemy ją, ale nie za cenę waszego uwolnienia. Jeśli nie wydamy was w ręce sprawiedliwości popełnimy przestępstwo. Nie, nie, weźmiemy pana ze sobą!
— Czyńcie więc, o się wam podoba, psy wściekłe, i bądźcie po tysiąckroć przeklęci!
— Tak, uczynimy, co się nam spodoba, pańskie zaś tysiąckrotne przekleństwo padnie na pana. Oto, master Vogel, pańskie pieniądze. Jest przeszło sto tysięcy dolarów — to pańska własność.
— Niech się niemi po stokroć tysięcy razy udławi! — ryknął Melton.
Vogel zbladł, kiedy ujrzał w swoich dłoniach trzy koperty. Rzekł do mnie po niemiecku:
— Niebiosa, co za majątek! Krew napływa mi do serca — to za wiele, stanowczo za wiele!
Chciał się z nami dzielić, ale rzekłem:
— Otrzyma pan prawdopodobnie o wiele więcej. Weź pan te pieniądze, a przechowuj starannie!
— I nic pan nie przyjmie?
— Nie.
— Dobrze, tymczasem biorę je do siebie. Ale później wrócimy jeszcze do tego tematu!
Odwiązaliśmy Meltona od drabiny. Ból mu dopiekał. Uwolniliśmy staremu nogi, aby mógł zejść z nami do kotliny. Należało bowiem wyruszyć w drogę. — — —



II
KU BIAŁEJ SKALE

Ani nam przez myśl nie przeszło pożegnać się z Judytą. Zwrócono nam rumaki. Meltona przytroczyliśmy do jego wierzchowca i, zaopatrzeni w zapas suszonego mięsa, puścili się w drogę, uprzednio oświadczywszy Yuma, że zabierzemy swoje lassa, na które nie powinni wobec tego liczeć. Pozwolili nam odjechać, nie stawiając żadnych przeszkód. Ale widać było, że nie są zadowoleni z przymusowego zawarcia pokoju. Mogliśmy być pewni, że przy ponownem spotkaniu zachowają się wobec nas niebardzo przyjaźnie.
Właściwie trzeba było teraz wyjechać szybko z canonu Flujo blanco; ale wszak powinniśmy byli wstąpić do Indjanki i wywiązać się z przyrzeczenia, a poza tem chcieliśmy zabrać lassa. Pojechaliśmy więc nadół rzeki, potem zaś skręcili na wschód, w kierunku domku. Dotarliśmy doń po dwóch godzinach. Indjanka stała przed drzwiami, ujrzała nas bowiem zdaleka.
— Czy w nocy nikt nie odwiedził mej czerwonej siostry? — zapytałem.
— Owszem — odparła. — Młody biały, którego chcieliście pojmać, był u mnie, aby zabrać mego konia.
— Dałaś mu?
— Nie; sam wziął. Usiłowałam przeszkodzić, ale zagroził mi śmiercią.
— Czy pojechał bez siodła?
— Nie. Zabrał je również.
— Czy nie dał ci jakiegoś polecenia?
— Owszem. Mam powiedzieć białej squaw, że ucieczka się powiodła i żeby rychło doń przyjechała. Następnie pojechał na południe — śledziłam go ukradkiem.
— Wiemy, dokąd zbiegł. Jesteśmy z ciebie zadowoleni i ofiarujemy, co przyrzekliśmy.
Każdy z nas ją obdarował. Zebrała tak sporą sumę, że wróciwszy do swoich, mogła wśród nich uchodzić za zamożną. Następnie pojechaliśmy na południe po lassa.
Kiedyśmy dotarli do krawędzi kotliny, zobaczyliśmy w głębi Yuma, spoglądających ku górze. Wypatrywali nas. Na najwyższej platformie stała Żydówka. Uwolniono ją więc po naszym wyjeździe. Zemsta, którą nam poprzysięgła, nasunęła jej myśl złośliwą. Mianowicie, odcięła część lassa, do której mogła sięgnąć i, wydając okrzyki zwycięstwa, pokazywała nam ostentacyjnie.
— Co za zemsta straszliwa! — roześmiałem się szczerze.
Emery wysunął flintę nad otchłań i skierował lufę w Judytę. Krzycząc ze strachu, wzięła nogi za pas i znikła w otworze, wiodącem do wnętrza puebla.
Wyciągnęliśmy lassa, nie rozpaczając bynajmniej, że zamiast trzech, mamy dwa i pół, Poczem puściliśmy się w dalszą drogę, a raczej dopiero rozpoczęli właściwy pościg za Jonatanem Meltonem.
Od czasu, jak wyjechaliśmy z puebla, upłynęły cztery godziny. Należało przypuszczać, że Jonatan ubiegł nas przynajmniej o osiem godzin drogi.
— Jak daleko do Jasnej Skały? — zapytałem Apacza.
— Ponieważ dosiadamy szybkich rumaków, przeto, jeśli nic nam nie stanie na zawadzie, dojedziemy za trzydzieści godzin.
— Liczę więc na więcej niż trzydzieści, gdyż koń Meltona nie dotrzyma kroku naszym. Dwanaście godzin dziennie, zatem przyjedziemy pojutrze. Czy Winnetou mniema, że Silny Wicher przyjmie nas przyjaźnie?
— Mogollonowie nie żyją w przyjaźni z Apaczami, ale nigdy im nie wyrządziłem żadnej krzywdy. Czemużby miał spotkać nas wrogo?
— Melton naszczuje go na nas.
— Tak, o ile prędzej przybędzie, niż my.
— Na pewno. Zajedzie konia na śmierć, byle jak najprędzej stanąć u celu.
— Czemuby się tak śpieszył? Jest przekonany, że Judyta w żadnym razie nic nam nie zdradzi.
— Ale mógł powziąć zamiar nader dla nas niebezpieczny. Przypuszczając, iż przez dłuższy czas zabawimy w pueblo, zechce podbechtać Mogollonów, aby nas napadli.
— To być może. W takim wypadku natkniemy się na nich w drodze, przyczem staniemy na ścieżce wojennej.
Rozmawialiśmy, aby stary Melton nic nie }słyszał. Nie raczył na nas spojrzeć. Myśli, które zasępiły mu twarz, musiały być bardzo ponure. Od czasu do czasu wydawał głębokie westchnienia lub gniewne pojęki. Dopiekał mu dotkliwy ból w owej części ciała, którą dotykał konia.
Nie mogło być mowy o doścignięciu Jonatana. Zrozumieliśmy to odrazu. Konie Vogla i Meltona nie były biegunami komanczowskiemi, a nadto nasz jeniec starał się zewszechmiar opóźniać jazdę. Byłby wszak idjotą, gdyby nie odgadł, że ścigamy jego syna. Dlatego czynił, co tylko mógł, byle zwłokę spowodować.
Winnetou znał miejscowość i był nader pewnym, jak i w wielu innych wypadkach, przewodnikiem. Mieliśmy przed sobą trop Jonatana, który znalazł się tu po raz pierwszy w życiu i kierował wyłącznie wskazówkami Judyty, a przecież jechał drogą właściwą, jakgdyby już wiele razy ją przebył.
Droga prowadziła wciąż pod górę. Wieczorem dotarliśmy do płaskowzgórza między Sierra Blanca a górami Mogollon. Wjechaliśmy na teren niezalesiony. Rosła jedynie trawa, przypominająca puna Alp peruwjańskich. Przypominał je również wiatr zimny i ostry, który dął z zachodu i wkrótce nas zmroził do szpiku. Odzwyczailiśmy się już od tak świeżego powiewu.
Gdybym jechał tylko w towarzystwie Emery’ego i Winnetou, to na pewnobyśmy się nigdzie nie zatrzymywali, ale mknęli po nocy, aby wyprzedzić Jonatana. Lecz Vogel nie był wytrwałym jeźdźcem, a stary Melton zdawał się co chwila spadać z konia. Jeśli symulował, to tylko w połowie, gdyż ból mu istotnie dokuczał.
— Czy zatrzymamy się jeszcze przed nocą? — zapytał Emery.
— Nie radziłbym — odrzekł Winnetou.
— Ale do rana nie możemy jechać jednym ciągiem. Lepiej przeto, póki czas, poszukać miejsca odpowiedniego do postoju, niż zatrzymać się tam, gdzie mrok nas opadnie.
— Mój brat ma słuszność. Znam takie miejsce.
— Musi przytem osłaniać przed wichrem, który nas mrozi.
— Jest tu skała, o którą wiatr się rozbija. Przybędziemy do niej za jakiś kwadrans.
W oznaczonym czasie zobaczyliśmy przed sobą pagórek. Podnosił się powoli od zachodu i tworzył niejako kulisy, przez które mroźny wicher nie mógł przeniknąć. Rosło tu wiele drzew i krzewów, a zatem nie zbywało na paliwie. Zziębnięci, marzyliśmy o cieple ogniska.
Zsiedliśmy z koni i rozwiązali starego Meltona. Tak skostniał z zimna, że nie mógł stać, ani chodzić. Musieliśmy go zanieść do ściany skalnej, którą nazwałem kulisami, i ułożyć na ziemi. Być może, i to była symulacja. Bądź co bądź, należało mieć go na oku.
Skoro umieściliśmy konie, poszukaliśmy suchego drzewa, rozpalili ognisko i położyli się wpobliżu. Poczem zabraliśmy się do posiłku. Melton dostał porcję mięsa, pokrajaną na drobne kawałki, które wkładałem mu do ust. Nie chciałem uwolnić mu rąk nawet do jedzenia.
— Będziemy czuwać? — zapytał Emery.
— Być może, nie zajdzie potrzeba czuwania, — odparł Winnetou. — Niema tu nigdzie wrogów.
— Dobrze, więc wszyscy będziemy spali. Przyda nam się wypoczynek.
— A jednak lepiej będzie czuwać — rzekłem. — Po pierwsze musimy strzec Meltona, a po drugie, nie ufam jego synalkowi. Nie jest to wprawdzie westman, ale i w ciemię go nie bito. Przypuszcza pewnie, żeśmy się dowiedzieli dokąd pojechał. Raz już mu się to przytrafiło. — A w takim razie — rozumuje — jesteśmy na jego tropie. — Cóż więc, jeśli mu strzeli go głowy, żeby na nas czekać?
— Hm! — mruknął Emery. — Nie jest aż tak doświadczony.
— Nie jest doświadczony, ale sprytny.
— To już nie spryt, to byłaby odwaga!
— Nie jest tchórzem i rozumie się, że potrafi okazać odwagę tam, gdzie stawką jest życie, majątek i miłość. Skoro chcecie spać — dobrze, śpijcie. Ja będę czuwał przez całą noc.
— Nic podobnego! Jeśli uważasz, że to konieczne, to będziemy czuwać na zmianę.
Losowaliśmy. Pierwsza kolej wypadła na Winnetou, druga na Emery’ego, trzecia na mnie, ostatnia na Vogla — każda na przeciąg półtorej godziny. Sześć godzin przeznaczono na nocleg; następnie mieliśmy wyruszyć. Teraz była godzina dziewiąta wieczór.
Po tak licznych zdarzeniach i po częstem czuwaniu podczas nocy ostatnich spałem tak twardo, że Emery musiał dwukrotnie mnie potrząsnąć, zanim się przebudziłem. Położył się, ja zaś dorzuciłem paliwa do ogniska dla rozgrzania śpiących. Cisza panowała dookoła głucha; wszelako z obu stron naszego schroniska wicher zrywał się chwilami, zawodząc i świszcząc. Aby nie wpaść w drzemkę, powstałem i przechadzałem się tam i zpowrotem. Tak przeminął czas mojej straży i nastąpiła kolej na Vogla. Lecz było mi żal poczciwego chłopca, nieprzywykłego do naszych wysiłków. Sen sprawiał taką ulgę — pozwoliłem mu tedy leżeć i postanowiłem czuwać za niego.
Wyczerpywało się paliwo. Oddaliłem się, aby zebrać trochę gałęzi i drzewa. Ponieważ ogołociliśmy najbliższe miejsca, więc musiałem szukać paliwa gdzie indziej, posuwając się z powodu mroku poomacku. Macając tam i owdzie palcami pośród gęstych krzewów, oddalałem się coraz bardziej od ogniska. Oczywiście, nie mogłem zapobiedz mimowolnym szmerom. Gałązki i gałęzie, które znajdowałem, trzeszczały i trzaskały I — — cóżto znowu był za dźwięk, który teraz się rozległ? To nie było trzeszczenie gałązki. To brzmiało zgoła inaczej: to było — — hm! Czy to wicher zawył i świsnął? Lub może to koń zarżał?
Natężyłem słuch. Szmer, czy raczej dźwięk, nie powtórzył się więcej. Ale powziąłem podejrzenie. Jeśli się nie myliłem, gwizdanie czy rżenie rozległo się z prawej strony. Odłożyłem chróst i zacząłem pełzać na brzuchu naprzód, w kierunku szmeru.
Przedsięwzięcie było połączone z wielkiemi trudnościami ze względu na to, że musiałem się przekraść przez zagajnik. Gdyby między krzewami leżeli wrogowie, to w tych ciemnościach mógłbym ich znaleźć wyłącznie wówczas, jeślibym się posuwał szerokim zygzakiem, tak, aby przynajmniej raz jeden wyminąć każdą grupę krzewów. Ale wtedy upłynęłyby długie godziny, zanimbym dokonał połowy roboty. Ponieważ nie mogłem inaczej postępować, przeto pełzałem w wyżej opisany sposób dalej, z początku na prawo, dopóki nie dotarłem do skały, a potem znów na lewo, dopóki nie doszedłem do skraju zagajnika. W ten sposób posuwałem się powoli, ale nieustannie naprzód, aż — — Ah, rozległ się ten sam dźwięk! Teraz rozpoznałem już wyraźnie rżenie konia. Domyśliłem się, gdzie koń mógł stać, — wpobliżu stromej ściany górskiej, co chroniła przed wiatrem. A zatem jeździec nieznany, tak samo, jak i my, szukał osłony przed wichurą.
Ale któż to mógł być? Jeśli przybył przed nami, to musiał nas widzieć. Czemuż więc, o ile nie żywił złych zamiarów, nie zbliżył się do nas, albo, jeśli się nas lękał, nie umknął stąd? Czemu został? Jeśli zaś przyjechał po nas, to musiał zobaczyć nasze ognisko. Niewątpliwie się podkradł, aby wiedzieć, kogo ma przed sobą. Mimo to pozostał wpobliżu, z czego wynikało, że... Tak, właściwie co z tego wynikało? Juści, można było wnioskować zarówno o przyjaznych, jak i o wrogich zamysłach. A co, jeśli miałem przed sobą nie jednego, lecz wielu ludzi. W takim razie groziło nam poważne niebezpieczeństwo. Musiałem bezwarunkowo zbadać sytuację! Przyczołgałem się do ściany skalnej, a potem wzdłuż niej. Sądząc z rżenia, mogłem być oddalony od konia najwyżej na pięćdziesiąt kroków.
Czołgałem się na czworakach milczkiem, aż wreszcie przebyłem tę odległość. I słusznie! Na lewo ode mnie stał koń, nie jeden — dwa, trzy, pięć i więcej! Stały na uwięzi. Jeźdźcy musieli leżeć wpobliżu. Pełzałem dalej, między skałą a końmi, i zobaczyłem pomiędzy dwoma krzewami w wysokiej trawie jakgdyby długi, okrągły tłumok. Cóżto znowu być mogło?
Nielada odwagą było pełzać dalej i dotknąć tłumoka końcami palców. Macałem bardzo ostrożnie i powoli. To był człowiek, zawinięty w liczne kołdry. Ale gdzie byli, inni? Skoro tu stało tyle koni, musiało być również wielu jeźdźców.
Ponieważ nie mogłem pełzać między skałą a tłumokiem, przeto musiałem zakreślić łuk, dopóki nie zbliżyłem się do małego ugoru, gdzie siedzieli ci, których szukałem. Słyszałem, jak pocichu się porozumiewali. Z wątku rozmowy mógłbym wnioskować, kogo mam przed sobą. Odważyłem się tedy przysunąć bliżej aż pod głaz, przy którym siedziały dwie postacie. Tuż obok rósł zagajnik. Byłem więc dosyć osłonięty, aby się nie lękać. Wsunąłem głowę między krzewy i zacząłem podsłuchiwać.
Ah, to było narzecze Yuma! Czyżby ścigali nas mieszkańcy puebla? Co za domysł! A jednak nie leżał poza granicami możliwości. Jeden z siedzących rzekł:
— Powinniśmy nie czekać, ale napaść na nich bezzwłocznie.
Aczkolwiek szeptali, poznałem głos Indjanina, w którego domku zaskoczono nas onegdaj wieczór. Moje przypuszczenie sprawdzało się zatem. Byli to Pueblosi.
— To nie jest wskazane — rzekł drugi. — Nasze kule mogłyby ugodzić Meltona.
— Bynajmniej! Wszak płonie ognisko. Widzi się wyraźnie cel.
— Ale straż, pomyśl o straży! Bodajby to nie był Old Shatterhand! Należy się lękać jego i Winnetou, mniej zato trzeciego, a wcale nie młodego białego, któregośmy byli schwytali. Old Shatterhand na pewno nas usłyszy!
— Nie słyszał ciebie, mimo że byłeś tak blisko ogniska.
— Wówczas nie czuwał jeszcze. Właśnie budzono go, kiedy się podkradłem. Siedział przez chwilę, poczem podniósł się i zbliżył do miejsca, gdzie przyległem. Musiałem szybko umykać, inaczej byłby mnie zauważył. Na szczęście nic nie słyszał. Ale jeśliby nas więcej podeszło, usłyszy niechybnie. Musimy czekać na kolej następnego.
Naraz wtrącił się trzeci Yuma:
— Usłuchajmy rady białej squaw. Odłożymy atak do świtu. Musimy widzieć cel wyraźnie. Jest ich tylko czterech, jeżeli więc będą widoczni, sprzątniemy ich w ciągu jednej chili. Natomiast jeśli teraz napadniemy, ciemności i miganie ogniska łatwo nas mogą zawieść; nie trafimy na pewno, a skoro zaś tylko zranimy, cała nasza wyprawa w łeb weźmie.
— Za bardzo się ich lękacie! — mruczał nasz zdradziecki gospodarz.
— Nie jest to strach, lecz ostrożność. Pomyśl o srebrnej strzelbie Apacza, a następnie o broni Old Shatterhanda, której sprawność dała się już nam we znaki. Nie, uderzymy na nich dopiero ze świtem. Biała squaw pragnie widzieć upadek wrogów; pragnie tak, bardzo, a my możemy jej sprawić przyjemność, ponieważ była squaw naszego wodza.
— Słusznie — rozległ się głos białej squaw, która wydźwignęła się z pod kołder, wstała i podeszła do mówiących. — Pragnę być przy tem. Chcę widzieć, jak te psy, te łotry zginą od waszych kul! Wszak poto porzuciłam wszystko w pueblu i szybko wraz z wami gnałam, aby ich doścignąć. Jeśli mnie usłuchacie, sowicie was wynagrodzę. Skoro zwolnimy ojca mego męża i zakatrupimy jego nieprzyjaciół, dostaniecie ich skalpy — najbardziej wartościowe skalpy, jakie istnieją. A także ich broń i wszystko, co posiadają. Następnie pojedziemy dalej do Jasnej Skały, do mego męża, który tak was obdaruje, że będziecie posiadali więcej, niż kiedykolwiek w życiu marzyliście! Zgoda?
— Tak, zgoda, tak! — rozbrzmiało dookoła.
— Jak daleko do ogniska owych szubrawców?
— Może jakieś trzysta kroków — rzekł Indjanin, który nas podpatrywał.
— Podkradnę się do nich — muszę ich zobaczyć.
— To niebezpieczny krok.
— Nie dla mnie. Wiem, jak należy skradać się niepostrzeżenie. Nauczył mnie tej sztuki mój mąż, a wasz wódz.
— Ale jeśli Old Shatterhand czuwa, to niewątpliwie cię usłyszy.
— Nie. Wszak i ciebie nie słyszał.
— Pozwól przynajmniej, abym ci towarzyszył.
— Niepotrzebna mi opieka.
— Nie pozwolę ci pójść samej. Gra toczy się nietylko o twoje, lecz także o nasze życie.
— A więc chodź!
Wiedziałem więcej, niż pragnąłem, czem prędzej się więc wycofałem. Ta niespodzianka zakrawała na dziki żart! Judyta wraz z Indjanami ścigała nas, aby przyjrzeć się naszej zagładzie. Musiała, jako małżonka wodza, przyzwyczaić się do konnej jazdy, skoro tak szybko nadążyła. Jaką nienawiścią musiała ku nam pałać, jak płomienną, nieprzepartą nienawiścią! Skorobyśmy tu polegli, Jonatan miałby ręce rozwiązane. Szczęśliwie się złożyło że wyszło nam paliwo. Gdyby mogło starczyć do rana, pozostałbym na miejscu, nie przeczuwając, że śmierć czyha wpobliżu.
Wszyłem się w zagajnik, podniosłem, aby szybko biec i wyprzedzić oboje wywiadowców. W pewnej odległości zatrzymałem się i czekałem na nich w miejscu, które musieli wyminąć.
Niebawem usłyszałem chrzęst gałęzi; zbliżali się oboje. Schyliłem się i przepuściłem ich naprzód, aby iść za nimi. Doszli na trzydzieści kroków do naszego ogniska, które tymczasem już prawie zupełnie wygasło. Rozdzielili się, aby sobie nawzajem nie przeszkadzać. On odsunął się nieco na lewo ode mnie, Judyta zaś na prawo. Musiałem schwytać przedtem jego, a później ją.
Skradałem się za nimi zboku i zbliżałem szybko, nie mogłem jednak uniknąć lekkiego szmeru, który obudził czujność Yuma. Zatrzymał się i jął nasłuchiwać. Stanął w pozycji dla mnie nader dogodnej. Jeden skok, a trzymałem go za gardło i dwukrotnie, trzykrotnie uderzyłem rączką rewolweru w skronie, poczem pozwoliłem mu runąć. Póki trwał w omdleniu, nie mógł nam szkodzić.
Teraz przyszła kolej na „damę“. Mogła się łudzić, że jest bezpieczna, gdyż z tamtej strony góry wicher wył z podwójną siłą i zagłuszał jej kroki. Wszakże musiałem przyznać, że nienajgorzej wywiązywała się z zadania. Tak sprawnie korzystała z cienia krzewów, że nie wiem, czybym ją spostrzegł, gdybym był pozostał przy ogniu.
Przysunęła się tak blisko, że mogła dojrzeć śpiących. Uklękła w trawie i spoglądała skroś gałęzie. Cichaczem dobrałem się do niej na odległość stopy. Wyciągnęła szyję i coraz bardziej wysuwała głowę — nie słyszała mnie. W tym momencie odezwałem się:
— Niema mnie tam, sennora! Tu powinna, pani spojrzeć.
Odwróciła głowę. Nigdy jeszcze na niczyjej twarzy nie widziałem takiego przerażenia. Zdawało się, że rysy jej ścięły się w kamień — język stanął kołem. Odłożyłem rewolwer, wyciągnąłem zato nóż i, grożąc, rzekłem:
— Niech pani tylko słowo wyrzeknie, a nóż mój przeszyje pani serce! Podkradła się pani, aby widzieć owe psy i łotry. Nuże, zobaczy ich pani dokładnie. Podnieś się i idź za mną!
Podniosłem się. Klęczała wciąż jeszcze i wpierała we mnie skamieniałe spojrzenie.
— Podnieś się pani! — powtórzyłem.
— Pan... pan... pan... jest... — wyjąkała wreszcie.
— Tutaj — owszem, wszak widzi pani. Ale chodźże, sennora! Naprzód!
— Co, mam... mam... mam...?
— Co ma pani czynić? Przyszła pani, aby zobaczyć, jak padniemy od kul Yuma. Pragnę sennorze to ułatwić. Będzie pani siedziała przy nas, kiedy padną strzały. A zatem, naprzód, do ogniska!
Mówiłem głośno. Winnetou ocknął się i zerwał na równe nogi. Ująłem ją ztyłu za kołnierz bluzki i popchnąłem ku ognisku.
Uff! — zawołał zdumiony Apacz. — Oto jest squaw.
— Ze swoimi Yuma, którzy mieli nas zastrzelić, — wyjaśniłem, przypierając Judytę do ziemi, tak, że usiadła plackiem przy ognisku.
Emery i Vogel obudzili się ze snu. Stary Melton wcale nie spał. Jego przerażone spojrzenie spoczywało na nieszczęsnej „zbawczyni“.
— Któż to jest? — zapytał Englishman, przecierając oczy. — Wszak to znów nasza nadobna Judyta! Czyżby nie mogła się z nami rozstać?
Wyjaśniłem im w krótkich słowach sytuację, przyniosłem zebrany chróst, aby podsycić ogień, i przytaszczyłem nieprzytomnego Yuma.
— Czy nie lepiej będzie zgasić? — zapytał Emery.
— Jeszcze nie teraz — odparłem.
— Ale skoro się zbliżą, będą mogli dobrze celować.
— Nie przyjdą jeszcze. Zastanówmy się, co mamy teraz począć.
— Zwłaszcza z tą niewiastą, z tą dziką krwiożerczą kotką. Należy jej odciąć pazury.
— Co mój brat powie? — zapytałem Apacza.
— Nic. Winnetou istotnie nie wie, co powiedzieć o podobnej squaw. Należy ją zgładzić, podobnie, jak się tępi grzechotniki.
— Tylko nie to! — rzekłem. — Mimo wszystko, jest kobietą. Pozwolimy jej umknąć. Wiemy już, jak się rzeczy mają. Czy wyruszymy natychmiast?
— Nie pojmuję ciebie. Co się stanie z Yuma? Czy nie damy im żadnej nauczki?
— Tych już nic nie potrafi nauczyć. Czas nagli. Musimy pędzić. Przywiążcie Meltona do rumaka.
— A ta sennora, która się mieni „damą“? Nie do wiary, żeby mimo...
— Poczekaj! Przytroczcie tylko Meltona do siodła, a potem sprowadźcie mego konia.
Uspokoiło go to, że zostałem przy Judycie. Wnosił stąd, że nie ujdzie kary. Wziąłem pół lassa, którego drugą połowę odcięła, i przywiązałem jej ręce do ciała, poczem zawiesiłem u siodła broń i dosiadłem konia.
— Tak, teraz podajcie mi naszą dobrą przyjaciółkę. Skoro tak chętnie z nami przebywa, przeto wezmę ją w objęcia.
Emery i Winnetou uchwycili ją, aby podnieść do góry. Wówczas zaczęła krzyczeć na całe gardło. Położyłem ją wpoprzek konia; pozostali skoczyli w siodła. Winnetou uchwycił cugle rumaka Meltona i — popędziliśmy wzdłuż skały, a potem na równinę, po której hulał wicher mroźny. Z nieba zwisały ciężkie obłoki. Noc była ciemna, choć oko wykol, aliści Winnetou był przewodnikiem, na którym można polegać.
Judyta nie mogła poruszać rękami. Z początku więc szamotała się nogami, ale wnet uspokoiła się i bez ruchu leżała przede mną niby bagaż. Strach i nieświadomość losu sparaliżowały ją i uciszyły. Emery i Vogel z pewnością nie zrozumieli, w jakim celu zabrałem ją ze sobą. Natomiast Apacz, który zawsze mnie rozumiał, i tym razem dowiódł, jak umie przenikać moje ukryte zamiary.
— Na bezdroża? — zapytał mnie zwięźle. — Aby zbłądziła?
— Tak, i nie mogła zobaczyć góry.
Howgh!
Ten okrzyk wyrażał zgodę. Mimo mroku zauważyłem, że skręcił w kierunku, którego trzymaliśmy się od chwili wyjazdu z doliny Flujo blanco.
Mogła być czwarta nad ranem; a dłużej ciemność trwała, niżby należało się o tej porze roku spodziewać. Kiedy zaczęto szarzeć, mieliśmy za sobą chyba przeszło milę niemiecką. Jechaliśmy wciąż przez płaskowzgórze. Na lewo od nas, a więc na południu, wznosił się las, który biegł wdal i okalał zachodni widnokrąg wąskiem pasmem. Zatrzymaliśmy się dopiero w tym lesie. Kazałem opuścić Judytę na ziemię, poczem zeskoczyłem z konia i uwolniłem ją z połowy lassa. Wbiła spojrzenie w ziemię i milczała.
— Czy wie pani, gdzie jesteśmy, sennora? — zapytałem.
Nie odpowiedziała.
— W straszliwym gniewie pokrajała pani nasze lasso — musiałaś więc odczuć, że i połowa na coś się przydaje. Wiemy, jak chętnie pani z nami przebywa, ale, niestety, musimy zrezygnować z rozkoszy, jaką nam sprawia towarzystwo pani. Bądź sennora zdrowa!
Skoczyłem na konia i ruszyliśmy dalej. Kiedyśmy się po pewnym czasie odwrócili, stała wciąż jeszcze na tem samem miejscu.
— Nie wie, gdzie się zwrócić, — rzekł Emery.
— O to mi właśnie chodziło — odparłem.
— Czy znajdzie powrotną drogę?
— Prawdopodobnie; ale jeśli mądra, to nie ruszy się z miejsca. Jej Yuma zarządzą poszukiwania, naturalnie z początku w kierunku gór Mogollon. Skoro się spostrzegą, żeśmy wcale tam nie pojechali, wrócą i prędzej czy później odnajdą Judytę. Lęk przed samotnością na odludziu i obawa, że Yuma nie zdołają jej odnaleźć, będą dla niej karą, acz nie tak wielką, na jaką zasługuje.
— Ale jeśli Yuma istotnie nie znajdą, wówczas zginie marnie!
— Nie warto się kłopotać. Na poszukiwaniach zejdzie najwyżej dzień jeden. Być może, dzięki temu zaniechają dalszego pościgu.
Okazało się później, że miałem rację; podobne chwasty niełatwo zgładzić.
Posuwaliśmy się wciąż mimo lasu, aż na zachodzie zabiegł nam drogę. Wjechaliśmy pomiędzy drzewa, co nie utrudniało drogi, gdyż las był przerzedzony. W południe znów wjechaliśmy na zieloną równinę, na której tu i owdzie wznosił się pagórek lub wzgórze. Urządziliśmy godzinny postój, aby konie mogły się wyspać, poczem chcieliśmy ruszyć, gdy naraz wyłoniła się woddali gromada jeźdźców. Szybko cofnęli się do lasu.
Skoro się zbliżyli, poznaliśmy w nich Indjan. Dosiadali wspaniałych rumaków. Nie mieli ani oszczepów, ani też łuków.
— Wywiadowcy — mniemał Winnetou.
Podzielałem jego zdanie. Wywiadowcy muszą mieć szybkie konie, aby się prędko poruszać. Broń, o której wspomniałem, może tylko zawadzać przy tego rodzaju wyprawach.
— Wywiadowcy? — zapytał Emery. — Można o nich mówić tylko podczas stanu wojennego. Czy słyszeliście, aby któreś z tutejszych plemion wykopało tomahawk wojenny?
— Nie — odparł Winnetou. — Ale tu zbiegają się granice wielu plemion. Spory nigdy nie ustają i łatwo mogą wyniknąć utarczki między sąsiadami.
— Ci trzej nie mają na twarzy żadnej farby — rzekłem. — Dlatego nie widać, z jakiego są plemienia.
— Mój brat niech poczeka, aż się zbliżą. Zdaje się, że są to trzej młodzi i jeden starszy wojownik. Być może, widziałem go już kiedyś.
Nie jechali wprawdzie wprost ku nam, ale zbliżyli się o tyle, żeśmy mogli rozpoznać ich twarze. Rzeczywiście, — młodzi, jeden zaś stary.
Uff! — zawołał Apacz. — Wszak to mój brat, Szparka Strzała, wódz Nijorów! Ten może nas zobaczyć.
Wyjechał z lasu ku wywiadowcom. Sadziliśmy za nim. Skoro Nijora nas zobaczyli, sięgnęli po noże. Ale już po chwili krzyknął starszy lndjanin:
Uff! Mój przyjaciel i brat Winnetou! Wielki wódz Apaczów zjawia mi się, jak promień słoneczny choremu, który tęskni do ciepła.
— A widok Szparkiej Strzały jest dla mnie niczem źródło dla spragnionego. Mój brat zostawił w domu oręż. Czyżby więc wyruszył na przeszpiegi?
— Tak. Szparka Strzała wyjechał wraz z trzema wojownikami, aby się dowiedzieć, z jakiej strony będą ujadać psy Mogollonów.
— Czemu to powstała zwada między nimi a mężnymi Nijorami?
— Trzej nasi wojownicy jechali przez teren tych szakalów. Zabito ich. Wysłałem posłów, aby się dowiedzieli, dlaczego podniesiono topór na naszych wojowników. Ale i oni nie wrócili. Wówczas posłałem wywiadowców i dowiedziałem się, że Mogollonowie ponieśli wielkie straty w koniach, które mór wytrzebił, wobec czego zamierzają pociągnąć przeciwko nam i zagrabić nasze rumaki. Przeto wyruszyłem sam, aby pytać własnych oczu, i teraz oto wracam zpowrotem.
— Jaką wiadomość przynosi mój brat swoim wojownikom?
Szparka Strzała otworzył usta, aby przemówić, ale zawarł je zpowrotem, obrzucił nas badawczym spojrzeniem i rzekł:
— Wódz Apaczów jest w towarzystwie obcych białych i nawet związanego jeńca. Jakże więc mogę odpowiedzieć na jego pytanie?
Wówczas Winnetou wskazał na Vogla i rzekł:
— Ten oto młody człowiek nie jest wprawdzie wojownikiem i nigdy nie walczył z wrogiem, ale jest władcą dźwięków, radujących serce. Kiedy gra na strunach, uszy wszystkich, którzy go słyszą, napełnia zachwytem. Winnetou ofiarował mu przyjaźń i ochronę.
Wskazując zaś na Emery’ego, rzekł:
— Ten biały mąż jest wielkim, silnym i odważnym wojownikiem. Jego kamienne namioty wznoszą się z tamtej strony morza, Posiada wielkie stadniny i ogromne bogactwa. Mimo to wyruszył, aby dokonać mężnych czynów. Winnetou jest jego przyjacielem. Poznałem go już dawniej w górach i w sawanach, a przed kilkoma miesiącami, za dwoma wielkiemi morzami, był świadkiem jego walk bohaterskich.
— A ten oto? — zapytał Wielka Strzała, wskazując na mnie palcem.
Sądziłem, że Winnetou będzie się nade mną rozwodzić w pochwałach, ale odparł tylko:
— To jest mój brat Old Shatterhand.
Oko Nijora drgnęło. Dotychczas siedział był na koniu, ale teraz zerwał się z siodła, wbił klingę w ziemię, usiadł przy nożu i rzekł:
— Dobry Manitou spełnił największe moje życzenie — widzę Old Shatterhanda. Moi znakomici bracia mogą zejść z koni usiąść przy mnie. Jeńca zaś swego powierzcie moim młodym wojownikom, którzy go pilnie strzec będą.
Skoczyliśmy na ziemię. Właściwie ani oni, ani my nie powinniśmy byli mitrężyć. Ale miałby powód rzetelny do obrazy, gdybyśmy nie spełnili jego życzenia. Zresztą, nie wiadomo było, jaką korzyść może nam przynieść to spotkanie. Usiedliśmy przy wodzu, tworząc okrąg wokół noża. Na skinienie Apacza trzej młodzi Nijorowie zdjęli Meltona z konia, związali mu nogi i położyli w trawie przy sobie, tak daleko od nas, że nie mógł nic słyszeć.
Teraz Szparka Strzała zdjął kalumet z rzemienia, nabił go i zapalił tytoń zapałką, którą mu podałem. Mogę opuścić opis powszechnie znanego ceremonjału palenia fajki pokoju. Skoro nastąpiło ostatnie pociągnięcie, byliśmy przyjaciółmi, i teraz dopiero odpowiedział wódz na poprzednie pytanie Winnetou:
— Psy Mogollonów za cztery dni wyjdą ze swoich nor, aby wyruszyć przeciw mojemu plemieniu.
— Skąd mój brat może znać tak dokładnie termin? — zapytał Winnetou.
— Widziałem, jak poprawiali swoje leki. Zwykle potem mijają cztery dni, zanim się wyrusza na wyprawę.
— Czy mój brat poczeka na nich, czy też wyruszy im naprzeciw?
— Nie wiem jeszcze. Uchwała zapadnie na radzie starszych. Mój brat Winnetou pojedzie ze mną, aby przemawiać na zebraniu. Moi wojownicy będą dumni też z obecności mądrego i mężnego Shatterhanda.
— Chętniebyśmy natychmiast z tobą pojechali, — odrzekłem — ale śpieszy nam się do Mogollonów.
— Do nich, do wrogów mego plemienia? — zapytał zdumiony.
W krótkich słowach, wyjaśniłem mu powód. Namyślając się, opuścił powieki i rzekł:
— Moi bracia mogą przecież jechać ze mną. Skoro zły biały, którego zwą Melton, schronił się pod opiekę Mogollonów, zostanie przy nich na pewno.
— A jeśli odmówią mu obrony?
— Wówczas uda się do Jasnej Skały, aby czekać na swoją squaw.
— Ta już wyruszyła w drogę. Może się jutro z nim spotkać. Widzisz zatem, że nie wolno nam tracić czasu.
— Widzę istotnie. Mój brat Shatterhand powiedział, że Melton opuścił pueblo na koniu?
— Tak.
— Ale nie w powozie?
— Nie.
— Czy była przy nim biała squaw?
— Jeszcze nie teraz.
— I woźnica?
— Nie.
— I biały myśliwy, który jest przewodnikiem?
— Też nie. Czemu Szparka Strzała stawia te pytania?
— Albowiem widziałem, jak Mogollonowie napadli na powóz. Zastrzelili woźnicę i schwytali w niewolę białego mężczyznę, białą kobietę i przewodnika.
— Dlaczego mieli napaść na nich?
— Wszak wykopali topór wojny. Kiedy te psy wojują z czerwonymi, i białych uważają za wrogów.
— Niepodobna, aby to był Melton. Ale teraz tem bardziej nie możemy zwlekać — życie napadniętych wisi na włosku. Musimy się rozstać z mężnym wodzem Nijorów; być może, zobaczy nas prędzej, niż sądzimy.
— Czy Old Shatterhand ma istotnie nadzieję?
— Tak. Może będziemy potrzebowali twej pomocy do schwytania Meltona. Czy mamy liczyć na ciebie?
— Tak. Wypaliliście ze mną fajkę przyjaźni, zatem wasi wrogowie są moimi. Skoro będziecie mnie potrzebowali, przyjdźcie do mnie. Bardziej cenię towarzystwo Winnetou i Old Shatterhanda, niż pomoc mnóstwa wojowników. Będziecie mile widziani i sprawicie nam wielką radość.
— Czy przypuszczają Mogollonowie, że wiecie coś o ich planach?
— Zdają sobie sprawę, że znamy ich wrogie zamiary, ale nie spodziewają się, że wiemy, kiedy mają wyruszyć.
— Szczęśliwa to dla was okoliczność; zaskoczy ich wasze zbrojne pogotowie. Jakie plemię jest silniejsze, wasze, czy ich?
— Liczebnej przewagi żadne z nas nie ma.
— Mam niedzieję, że będę mógł wam się przydać. Czy byłbyś łaskaw wyświadczyć nam wielką przysługę?
— Powiedz, jaką. Wyświadczę, o ile będzie w mojej mocy.
— Moja prośba jest zarazem dowodem przyjaźni i wielkiego zaufania, jakie do ciebie powziąłem. Nie wiemy, co nas oczekuje w najbliższych dniach. Prawdopodobnie nasza roztropność i odwaga zostanie wystawiona na ciężką próbę. Gdybyśmy musieli wlec ze sobą jeńca, nie moglibyśmy ręczyć za powodzenie.
— Chcecie mi go powierzyć? Czy mam go strzec?
— Prosiłbym cię oto.
— Twej prośbie stanie się zadość. Jestem z niej dumny, gdyż dowodzi, że uważasz mnie za swego przyjaciela. Jeniec będzie przy mnie tak samo pewny, jakgdybyś sam go własnym okiem doglądał.
— Dziękuję. A teraz spójrz na młodego człowieka, który siedzi przy mnie. Wódz Apaczów powiedział, że to nie jest wojownik. Młody biały nie przywykł do niebezpieczeństw, które nas zapewne oczekują. Czy mógłby z tobą jechać? Czy chciałbyś go wziąć pod swoją opiekę? Wrócilibyśmy później po niego.
— Będzie mieszkał u mnie w namiocie niby mój własny syn. Jego obecność będzie mi rękojmią, że wkrótce was zobaczę. Czy moi bracia mają jeszcze jakie życzenia?
— Nie. Za twoją łaskawość chcę ci powiedzieć, że odtąd będziemy myśleli o tobie i o twej korzyści. Zbadamy Mogollonów.
— Ta usługa będzie dla mnie warta tyle, jak gdybym wysłał dziesięćkroć po dziesięciu wywiadowców, którzy mają za nas patrzeć myśleć i działać. Chwalę dobrego Manitou, że mnie z wami zetknął. Sprawi również, aby moje oczy niebawem znów się radowały widokiem waszych twarzy. Howg!
Stary Melton był wielce zdumiony, kiedy się dowiedział, że zabierają go ze sobą Nijorowie, a jednak ta zmiana nie wydawała mu się nieprzyjemną. Od nas nie mógł się spodziewać żadnego pobłażania — zdawał sobie z tego sprawę aż zbyt dobrze. Nijorom zaś nic złego nie wyrządził: być może, będą go strzegli opieszale; być może, uda mu się przekonać ich, że jest niewinny; być może nawet, znajdzie się ktoś, ktoby, omamiony przyrzeczeniem, dopomógł mu do ucieczki. W żadnym zaś razie ta zmiana nie mogła pogorszyć jego sytuacji. Dlatego malowało się na jego twarzy zadowolenie, kiedy przywiązaliśmy go ponownie do konia. My natomiast mogliśmy być pewni, że Nijorowie nie zawiodą naszego zaufania. Wszak byłby to dla nich wstyd nielada, gdyby nie mogli nam na nasze żądanie zwrocić jeńca. Lepszą był u nich strażą otoczony, niż u nas, mimo że pojechał z nimi z większą ochotą, niż nasz młody przyjaciel i wirtuoz.
Franciszek bowiem całym darem swej wymowy starał się nas odwieść od zamiaru. Napróżno zwracałem mu uwagę na niebezpieczeństwa wyprawy; brał nam za złe, iż odmawialiśmy mu zdolności do ich zwalczenia. Groził, że wbrew naszej woli pojedzie wślad za nami. Wreszcie wpadłem na dobrą myśl. Powiedziałem, że jeden z nas musi bezwarunkowo zostać przy Meltonie, aby go strzec, gdyż Nijorom nie można całkowicie ufać. To go uspokoiło. Przejął się nawet doniosłością tej roli i zgodził rozstać z nami na krótki czas. Pożegnanie trwało niedługo, ale było nader serdeczne. Przyjaciele nasi znikli wraz z Meltonem w lesie, a my trzej, Winnetou, Emery i ja pojechaliśmy przez równinę, z której Nijorowie przybyli.
Teraz nikt nie przeszkadzał nam rozwinąć największej szybkości. Jak burza, przemknęliśmy przez zieloną równinę. Mogliśmy się spodziewać, że staniemy u celu najbliższego rana.
Droga Nijorów była najprostsza — trzeba było tylko jechać ich tropem, który później znikł, gdyż wpobliżu wroga starali się zatrzeć za sobą ślady. Wieczorem, oddaleni o siedem niemieckich mil od miejsca spotkania ze Szparką Strzałą, szukaliśmy dogodnego miejsca na postój. Z lewej strony wznosiło się wzgórze. Zagajnik świadczył o zasobie wody. Ominęliśmy pagórek i zobaczyli przed sobą krzewy, z których rozległ się nagle... głos:
— Stójcie, messurs! Jeśli pojedzie o jeden krok naprzód, dostaniecie kulą w łeb!
To nie były przelewki. Nie wiedzieliśmy kto nam groził; tkwił w krzakach ukryty. Być może, nie jeden, lecz kilku. Zatrzymaliśmy się zatem. Przemówienie świadczyło, że był to biały i nie Hiszpan.
— Gdzie jest właściwie surowy pan i władca tego pagórka? — zapytałem.
— Tu, za dziką wiśnią, a za której sterczy lufa mojej strzelby, — odparł.
— Czemu grozi pan nam kulą, sir?
— Będę was póty trzymał w oddaleniu, póki nie dowiem się, czy jesteście łotrami, czy gentlemanami.
— To drugie, to drugie, czcigodny master.
— Tak może się przechwalać każdy szubrawiec. Proszę mi dowieść należycie!
— Jak? Mniema pan, że tu się człowiek obnosi ze świadectwami chrztu, lub szczepienia przeciw chorobom zakaźnym, a może nawet z zaświadczeniami podatku od psów?
— O tem nikt nie myśli! Wymieńcie tylko nazwiska! Kto jest ten czerwony master, który wam towarzyszy?
— Winnetou, wódz Apaczów. Mnie nazywają Old Shatterhandem.
— Do piorunów! Winnetou i Shatterhand! Co za spotkanie! Śpieszę, natychmiast śpieszę!
Gałęzie rozsunęły się i wystąpił bardzo długi i suchy mężczyzna. Wisiały na nim łachmany. Głowy nie okrywał. W ręku trzymał maczugę. Gdyby się taki pokazał na naszych gościńcach, zaaresztowanoby go natychmiast, jako włóczęgę z pod ciemnej gwiazdy.
Z gestem naśladującym zdejmowanie kapelusza, skłonił się i zawołał:
— Wielki honor, niezwykły honor, messurs! Przychodzicie na czas. Naprawdę, nie wiedziałem, gdzie was szukać.
— Czy szukał nas pan? — zapytałem zdumiony.
— Dotychczas jeszcze nie, ale miałem właśnie zamiar.
— Nie pojmuję. Czy jest pan sam?
Yes, master.
— Jak należy pana nazywać?
— Jak wam się podoba. Nazywają mnie rozmaicie. Jeśli pan jest istotnie Old Shatterhandem, a wyglądasz mi na to, to na pewno słyszałeś o Willu Dunkerze.
— Słynny scout jenerała Granta?
Yes, sir. Nazywają mnie również Długim Dunkerem, lub Długim Willem.
Znów zdjął niewidzialny kapelusz.
— I chciał mnie pan odszukać?
Yes. Pana, Winnetou i młodego muzyka, nazwiskiem Vogel.
— Zadziwiające! Czy można było coś podobnego przypuścić? — rzekłem, zwracając się do Emery’ego i Winnetou.
— Słyszy pan, że tak jest. Zresztą, wyłożę panom rzecz całą. Zsiądźcie tylko z koni i chodźcie ze mną do wody.
— A więc teraz możemy ruszyć z miejsca?
Yes. Zresztą, możecie się zgodzić, abym was zastrzelił, — roześmiał się. — Oto moja strzelba, hihihihi.
Wskazał na swoją pałkę.
— Czy nie używa pan godniejszej broni?
— Nie. Wysunąłem przez gałęzie maczugę, aby was oszukać.
— Ale wszak Will Dunker musi broń posiadać.
— Miał ją, posiadał i to jaką! Odebrali mi ją czerwoni — Mogollonowie.
— Ah, napadli pana?
Yes, sir, yes. I na powóz czterokonny.
— Pan byłeś przewodnikiem, woźnicę, zaś zastrzelono?
— Tak jest. Ale pan opowiada, jakgdybyś się temu przyglądał. Skąd to, master?
— Powiedz pan przedtem, kim jest ta lady, która siedziała w wozie?
— Powiem. Podejdźcie tylko do wody i roztasujcie się, jak u siebie w domu. Witam was serdecznie, panowie. witam was! Wielki honor, nader wielki honor!
I znowu zdejmował przed nami niewidzialny kapelusz. Słyszałem już o tym dziwnym człowieku, ale widziałem go po raz pierwszy. Skoczyliśmy na ziemię, wprowadzili do zagajnika rumaki i zatrzymali się przed źródłem, chłodno i jasno bijącem z ziemi. Tu stał wspaniały po indjańsku okiełzany rumak.
— To pański koń, master Dunker? — zapytałem.
Yes! — odpowiedział. — Właściwie, jeśli pan woli, pożyczyłem go sobie od Silnego Wichru, o ile pan zna tego czerwonego łotra.
— Aha, od wodza Mogollonów. Cóż go pobudziło do pożyczenia panu takiego bieguna?
— On sam nie wie. To była pożyczka wbrew woli; zapomniałem go zapytać o pozwolenie.
— Nie słyszałem nigdy, aby Will Dunker był koniokradem.
— Nie jest nim, sir, istotnie nie jest! Może pan wierzyć. Ale Mogollonowie zabrali mi wszystko i podarli na mnie odzież, kiedy się broniłem. Chcieli mnie schwytać żywcem. Zato zabrałem konia.
— Niezła przygoda, jak sądzę. Musi pan opowiedzieć!
— Chętnie! Ale pożycz mi pan przedtem jakiejś broni, jeśli macie zbyteczną, abym się czuł człowiekiem.
— Masz pan rewolwer.
Wziął go, obejrzał dokładnie, spojrzał na markę i rzekł:
— Wspaniała broń. Słynna fabryka, sir! Teraz mogą nadejść szubrawcy — powitam ich godnie. I jeszcze coś! Może macie kęs lub dwa kęsy mięsa? Od wczorajszego rana nie miałem nic między zębami. A biedaki chcą się potrudzić, a jakże! Obejrzyj tylko, sir!
Otworzył usta i pokazał wspaniałe uzębienie.
— Może pan dostać również mięsa. Proszę, Emery, odkraj spory kawał!
Kawał suszonego mięsa, przeszło dwufuntowej wagi, znikł między zębami Dunkera w ciągu krótkiej chwili. Ten dopiero był głodny! Rękami zaczerpnął wody ze źródła, wypił i rzekł, mlaskając językiem:
— To mi dogodziło! Nie sądziłem, że tak rychło jeść będę. Na pustkowiu, bez broni, którąby można było upolować zwierzynę, — to zła sytuacja, bardzo zła, messurs! Nie wiem, czy się wam coś podobnego przytrafiło. To szczęście, to prawdziwe szczęście, że was spotkałem, i nietylko dla mnie, ale i dla reszty schwytanych. Tylko panowie potrafią ich wydobyć!
— Cóżto za ludzie?
— Co za ludzie? Hm, sir, zdziwicie się, bardzo się zdziwicie!
— Powiedzcie wreszcie! Muszę wiedzieć, muszę wszystko wiedzieć!
— Dowie się pan, master; oczywiście, że się dowiesz, — to się samo przez się rozumie. Ale kiedy kto czyta piękną książkę, nie zaczyna jej od środka, ani od końca. Wszystko musi mieć swój porządek, sir! A zatem, siedziałem w forcie Belknar przy szklance mintjulep — powiadam wam, jest to najdelikatniejszy julep pod słońcem — i namyślałem się, dokąd skierować krok, czy aby do Red Riwer, czy też nieco ku Estacado. Naraz zatrzymał się przed drzwiami powóz, zaprzężony w cztery konie. Wysiadł jegomość, w którym na sto kroków zdaleka poznałbyś gentlemana. Wszedł do izby, usiadł przy najbliższym stoliku i medytował jak ktoś, kto nie wie, co ma wypić. Naturalnie, poradziłem mu, aby kazał sobie podać mintjulepu, i dałem mu skosztować ze swej szklanicy. Nie leliśmy za kołnierz — możecie nam wierzyć. Wyjaśniłem mu, kim jestem. Wobec tego zapytał, czy nie znam jakiegoś dzielnego i pewnego przewodnika do New-Mexico i dalej. Chciał się dostać do Frisco. Nieraz już przebyłem tę drogę, znam ją dobrze, jak własną czapkę, przeto zaoferowałem się na przewodnika. Wziął nowe konie i już po godzinie wyruszyliśmy w drogę. Czy domyśla się pan, kim jest ten człowiek? Zna go pan dobrze, sir!
— Istotnie? To przypadek!
— Przypadek, ale szczęśliwy. Ten master nazwał się Murphy, Fred Murphy, i jest adwokatem w New-Orleanie.
— Adwokat Fred Murphy? Czy to być może — krzyknąłem. — Dalej, szybko śpieszmy!
— No dobrze, pojedziemy, ale nieprędzej, aż panu wszystko wyłożę. Ze względu na pana skrócę opowiadanie.
— Czy wie pan, czego Murphy szukał we Frisco?
— Wówczas jeszcze nie, ale teraz wiem. Słyszałem w drodze, jadąc koło karety, kiedy rozmawiał z lady.
— Jakaż to lady? Cóżto była za dama?
— Chce pan wiedzieć? Well, dowie się pan, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie czas. Każda rzecz musi mieć swój porządek. Zanim będę mówił o lady, muszę napomknąć o Albuquerque.
— Albuquerque? Człowieku, panie, nie dręcz mnie dłużej!
— Nie tak gorąco, sir! Dojedziemy do końca, nawet jeśli nie będziemy się śpieszyli na łeb i na szyję. A więc, musieliśmy czekać w Albuquerque przez cały dzień; trzeba było naprawić powóz. Siedzieliśmy i jedli w salonie, — zdaje się, że właściciel nazywał się Plener, — siedzieli i jedli również inni ludzie. Rozmawiali o niedawnych koncertach pewnego skrzypka i śpiewaczki. Oboje występowali pod nazwiskami hiszpańskiemi, ale powszechnie wiedziano, że pochodzą z Niemiec. Wypaplała to gospodyni, u której mieszkali.
— Czy ci ludzie wymienili rzeczywiste nazwiska rodzeństwa?
— Naturalnie! To właśnie słysząc, adwokat zerwał się na równe nogi. Brat nazywał się Mr. Vogel, a siostra Mrs. Werner.
— Ah! Domyślałem się!... Dalej!
— Podchwycić nazwisko, dopytać się o adres śpiewaczki i pędzić z salonu — to było dla adwokata dziełem jednej chwili. Gdyby nie był adwokatem, wierzyłbym, że oszalał. Ale, jak wiadomo, adwokaci nigdy nie warjują. Bo czy widział pan jakiegoś, który wyjątkowo miał bzika w głowie, sir?
— Nie... tak... tak... nie!... Dalej, tylko dalej!...
— Dalej? Nic więcej nie mogę powiedzieć, jak to, że następnego rana Mrs. Werner wsiadła do powozu i pojechała z nami. Jechaliśmy zwykłą drogą ku San Jose, przez Sierra Madre, do New-Wigante i następnie do Rio Puerco, gdzie przeprawiliśmy się się przez Colorado, aby wejść na gościniec do Cerbat. Ale tu naraz lady nie chciała z nami jechać. Mówiła o swoim bracie, który gdzieś się ugania, o Old Shatterhandzie, o Winnetou, o pewnym sir Emery’m, który wydaje się Englishmanem — —
— Jest nim! Widzi go pan przed sobą.
Well! Wielki honor, nadzwyczaj wielki honor, sir!
Znowu zdjął niewidzialny kapelusz, ukłonił się i rzekł:
— Dowiedziałem się z ich rozmowy o wspaniałej kradzieży. Śpiewaczka i jej brat byli poszkodowani, a złodzieje nazywają się Meltonowie, jeśli mnie pamięć nie myli. Old Shatterhand, Winnetou i Emery wyjechali, aby pojmać tych opryszków. Przebywają w zamku, który wznosi się gdzieś nad dopływem małej Colorado.
— Nad Flujo blanco.
Well! Może — nie wiem. Lady też chciała z nimi jechać, ale nie pozwolili. Teraz oto przybyła w te strony i upierała się, że musi zobaczyć brata. Nie ja mogłem o tem zdecydować; było mi zresztą wszystko jedno, czy droga zaprowadzi do Meksyku, czy do Kanady. Nie zabrałem więc głosu. Adwokat, aczkolwiek był adwokatem, zrozumiał, że trzeba skapitulować wobec woli lady. Skręciliśmy z dotychczasowej drogi ku górom Mogollon.
— Czemu tam właśnie?
— Mała Colorado nigdzie nie ma tyle dopływów, ile tam. Nie bałem się znaleźć tak zwanego zamku.
— Lecz, master Dunker, zapuszczać się w takie pustkowia z damą w powozie, w którym tutaj daleko nie ujedziesz! Wszak nie mógł pan za to brać odpowiedzialności!
— Wcale sobie nie wyobrażałem, że mogę, sir! Lady wyraziła życzenie, a zatem musieliśmy je spełnić; nic na to nie można było poradzić. Sądzę, że gdyby zapytano owego adwokata z New-Orleanu, co woli studjować, czy księgi praw, czy piękne oczy śpiewaczki, to na pewnoby wybrał ostatnie. Ja za to nie mogłem odpowiadać. Skoro tylko zeszliśmy z gościńca, zaczęły się piętrzyć ogromne trudności. To zapadaliśmy się w głąb, że omal wóz nie przykrywał się kołami, to znów droga biegła pod górę, że biedne konie ledwie go mogły dźwignąć, to wreszcie trzeba było się przeprawiać przez strumyki, w których wóz grzązł godzinami. Tkwiliśmy wczoraj po południu w takiej dziurze, gdy nas zaskoczono. Setka czerwonych przeciwko mnie jednemu. Woźnica runął, zestrzelony z kozła, na adwokata zaś nie można było liczyć. Zanim zdążyłem odwieść kurek rewolweru, uchwyciło mnie dwadzieścia, trzydzieści pięści. Waliłem dookoła siebie, ile sił, ale to nie mogło mnie ocalić. Podarto na mnie odzież, przygnieciono do ziemi, związano i sprowadzono do uroczej miejscowości, zwanej Klekie-Tse, czyli Jasna Skała.
— Ah! Tam właśnie jedziemy!
— Powinniście tam jechać.
— Powinniśmy? Któż to powiedział?
— Lady, która bawi wraz z adwokatem. Sprowadzono również powóz. Czy był pan już kiedy na Jasnej Skale?
— Nigdy.
— Wyobraź pan sobie małą górę. Ze szczytu widać okrągły zamek o białych murach, oknach, portalach, kolumnach, filarach, schodach, gankach i wieżach. Sądziłby pan, że to wybudował jakiś znakomity architekt, a jednak jest to tylko naturalna skała, biały kamień wapienny, który deszcz wydrążył i obrobił nakształt zamku. Wzdłuż płynie rzeczka, która jedną stroną przylega do skały; drugi brzeg jest gęsto zarośnięty krzewiną. Bliżej góry, o której wspomniałem, rozciąga się łąka, i tam właśnie Mogollonowie rozbili namioty.
— Czy wojenne?
— Nie. Mieszkają w nich wraz ze swemi squaws i dziećmi. Sprowadzono nas zatem do tej pięknej miejscowości. Byliśmy spętani i leżeli chwilowo obok siebie. Tchórzem podszyty adwokat to omal nie pękał z gniewu, to znów łkał, blady ze strachu. Lady była milcząca i opanowana. Sądziła, że przybyłby pan i uwolnił ją, gdybyś wiedział o jej opresji.
— Podążymy tam niezwłocznie!
— Rozłączono nas wieczorem. Umieszczono mnie w namiocie, strzeżonym przez czerwonego. Podobnie — adwokata. Lady dostała również namiot, ale zdjęto z niej więzy, a nawet pozwolono swobodnie wychodzić z namiotu. Zdaje się, że to jej oczy urzekły wodza. Dziś koło południa zdarzyło się coś, co pana bardzo zainteresuje. Otóż wyciągnięto mnie i adwokata z namiotów, aby przeprowadzić coś w rodzaju śledztwa. Siedzieliśmy obok siebie, a dokoła nas stali najprzedniejsi wojownicy Mogollonów. Naraz przyprowadzono jeźdźca, który chciał rozmawiać z wodzem. Był to biały. Skoro go ujrzał adwokat, podniósł natychmiast krzyk opętańczy.
— Czy wymienił jego nazwisko?
— Tak. Z początku nazywał go Smallem, Smallem Hunterem, a następnie Jonatanem Meltonem.
— Jakie to wrażenie wyrwało na jeźdźca?
— Z początku się przeraził, ale później uradował. Przemawiał długo do wodza — nic nie mogliśmy usłyszeć. Przebył zapewne długą drogę i jechał przez noc całą, gdyż z osłabienia musiał usiąść a wierzchowiec pod nim był cały okryty pianą i kurzem.
— Jak się z nim obszedł wódz?
— Z początku przywitał go posępnie, ale po przemowie wypogodził się i nawet wypalił z nim fajkę pokoju.
— Biada!
— Tak, o biada! Wiem, że jest to jeden z trzech Meltonów, i to najważniejszy oszust. Objaśnił mnie adwokat.
— Czy Melton nie miał przy sobie torby?
— Owszem, miał torbę z czarnej skóry. Wisiała na rzemieniu, przeciągniętym przez ramię. — Następnie wyznaczono mu namiot.
— Czy zauważył pan, który?
— Tak. Sąsiaduje z namiotem, w którym mnie umieszczono. Melton wszedł na chwilę do swego namiotu, poczem po nas wrócił.
— Czy miał na sobie torbę?
— Nie.
— A zatem zostawił ją w namiocie. To bardzo ważne! Dalej!
— Podszedł do nas, pokpił sobie z adwokata i powiedział mu, że zginie na palu męczeńskim, skoro tylko Mogollonowie wrócą z wyprawy wojennej.
— Planowano więc wyprawę wojenną?
— Słyszałem o tem jedno tylko słówko z ust Meltona, aliści poprzednio już zwąchałem, że święci się coś niezwykłego.
— Czerwoni chcą napaść na Nijorów i zrabować im konie.
— A ci o tem nie wiedzą?
— Wiedzą i gotują się do obrony.
Well, w takim razie nasze akcje się podnoszą. Pojedziemy do Nijorów i sprowadzimy ich, aby odbić lady i adwokata.
— Musimy się przedtem zastanowić.
— Czemu to?
— Przedewszystkiem muszę poznać obóz Mogollonów.
— Chce pan do nich jechać? Wprost w rozwartą paszczę wilka!
— Ani mi to w głowie nie postało. Opowiadaj-no pan, jak zbiegłeś.
— Powiedziałem już panu, sir, że wyciągnięto z namiotów mnie i adwokata i że przybył znienacka Melton. Tak zaprzątał swoją osobą wodza, że ten nie mógł się nami zająć. Nie zwracano na nas uwagi. Nogi mieliśmy wolne, tylko ręce spętane. Już od wczoraj szarpałem i darłem rzemienie. W moim namiocie stał stary garnek z wodą do picia. Zmoczyłem rzemienie; zmiękły i zwiotczały. Ucisk zmalał. Wreszcie mogłem wyjąć ręce i czekałem tylko na chwilę odpowiednią, aby umknąć. Zaprowadzono mnie zpowrotem do namiotu. Przechodziliśmy koło wigwamu wodza. Stał przed nim rumak, którego tu widzicie, wspaniały rumak, jakich niewiele na świecie. Oto była chwila, której wyglądałem! Zerwałem więzy, dopadłem rumaka i puściłem w cwał.
— Co za echo musiał wywołać ten wyskok!
— Z początku żadne. Czerwoni poprostu zdrętwieli, tak że przemknąłem bez przeszkód przez cały obóz. Następnie dopiero zaczęło się widowisko, a jakich ogromnych rozmiarów! Dopiero rwetes, krzyki i wycia! Zabrzmiały wystrzały, ale było już za późno, — wszystkie chybiły. Nietknięty, wyjechałem z obozu, wyminąłem wartowników. Byłem wolny. Miałem wspaniałego bieguna, ale, niestety, żadnej broni. Przybyłem aż tutaj, napoiłem konia i zamierzałem ruszyć dalej, gdym was ujrzał, Tak, teraz wiecie o wszystkiem!
— Jak długo pan jechał?
— Może z trzy godziny.
— Sądzi pan, że cię ścigają?
Yes, sir! Oczywiście, że mnie ścigają. Jeśli im nawet na mnie nie zależy, to bądź co bądź rumak, którego porwałem, jest tak cenny, że nie będą szczędzili trudów, aby go odzyskać.
— Ścigający pędzą w trop za panem. Przybędą, ale wieczorem. Słońce już teraz skryło się za widnokręgiem, a w ciemnościach czerwoni nie rozeznają śladów. Jednakże nie będziemy zwlekać. Jedziemy do Jasnej Skały.
Well, jadę z wami!
— Nie mogę tego od pana wymagać. Bądź zadowolony, żeś stamtąd umknął. Zuchwałością byłoby wracać.
— Już nie teraz, sir! Skoro Old Shatterhand i Winnetou są przy mnie, mogę się na wszystko ważyć. Jadę z wami! A może chcecie rozpowiadać o Długim Dunkerze, że się uląkł garstki Indjan?
— To, co słyszałem o panu, nie pozwala posądzać cię o tchórzliwą duszę.
— Tak? Więc mówią o mnie nieźle? To mnie, starego urwisza, bardzo cieszy! To mi raduje serce! Jadę z wami i możecie się ważyć, na co wam się żywnie podoba. Ja będę przy was, sir! Ale nie podążymy drogą, którą przybyłem, aby nie zderzyć się z moimi prześladowcami.
— To prawda! Winnetou jest obeznany z okolicą; on nas poprowadzi.
— Winnetou tak was poprowadzi, — odezwał się Apacz — że po dwóch godzinach ujrzycie przed sobą Jasną Skałę.
Napoiliśmy konie, poczem pomknęli, kiedy na zachodzie nikł już ostatni dnia odblask. — —
Niebo było dziś znowu usłane chmurami. Wnet zaległa ciemność, jak nocy poprzedniej. Winnetou jednak prowadził nas tak pewnie, niczem za dnia.
Stało się, jak przewidział. Po dwóch godzinach jazdy osadził konia na miejscu. Przed nami wznosiła się wysoka ciemna masa. Winnetou rzekł:
— To jest góra, o której mówił Dunker.
— Czy istotnie? — zapytał wymieniony. — Nie poznałem jej w ciemnościach.
— To ona. Ze szczytu widać Jasną Skałę.
— Musimy wspiąć się na szczyt. A więc dalej!
— Stój! — ostrzegłem. — Obóz zaczyna się po tamtej stronie góry?
— Tak.
— A więc góra panuje nad obozem. Dziwiłbym się wielce, gdyby nie ustawiono na niej posterunku. Winnetou niech przedtem sam wejdzie i zbada.
Apacz zeskoczył z konia i znikł w pomroce nocnej. Wrócił dopiero po pół godzinie.
— Moi bracia niech się mają na baczności — rzekł. — Na górze stoi podwójny posterunek.
— Więc nie możemy wejść?
— Wejść tak, ale nie wjechać.
— A zatem musimy konie zdala umieścić. Zdradziłoby nas rżenie, lub parskanie.
Cofnęliśmy się o szmat drogi i zostawili rumaki pod pieczą Emery’ego. Poczem wróciliśmy pod górę i zaczęli się ostrożnie wspinać. Przy posterunku płonęło ognisko, oświetlające wyraźnie dwie postacie. Wartownicy, a raczej ci, którzy ich postawili, zasługiwali na chłostę. — — —





  1. Silny Wicher.
  2. Biała, albo Jasna Skała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.