<<< Dane tekstu >>>
Autor Deotyma
Tytuł Panienka z okienka
Wydawca Księgarnia i Skład Nut Stanisława Sadowskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

W Artusowym Dworze.



W

W sześć tygodni późniéj, o téjże wieczornéj porze, na głównym placu Gdańskim panował ruch wielki, a przytém i wesoły. Z olbrzymich okien Artusowego Dworu, biła na pół placu olbrzymia łuna; z najbliższych i najdalszych ulic wysypywały się pachołki z pochodniami, a za niemi szły wystrojone gromady mężów i niewiast, młodzieńców i panien; wszystkie ciągnęły do Artusowéj sali, gdzie miasto dnia tego wyprawiało walną, taneczną zabawę.
Pomiędzy młodzieżą, najszczękliwiéj stąpali, najbuńczuczniéj wyglądali wojskowi od Puckiéj marynarki, którzy tego wieczora wszyscy znaleźli się w Gdańsku; a jak raróg jaśnieje wśród sokołów, tak wśród wojskowych, jaśniał urodą i fantazją, płomiennooki Pan Kaźmiérz Korycki.



Bo Pan Kaźmierz jeszcze nie był wyjechał. Póki miał przed sobą cały ów jeden dzień zwłoki, zdawało mu się że ma skarb nieprzebrany; ale nazajutrz, gdy przyszło na dobre do pożegnań, uczuł się tak nieszczęśliwym, że — jak to zwykle bywa w podobnych razach — zaczął z samym sobą wchodzić w układy.
— Kiedy — rozmyśliwał — mogłem sobie darować jeden dzionek, to mogę sobie pozwolić jeszcze jaką trzydniówkę, abo dla okrągłości, choćby i całą niedzielę. Za jeden marny tydzień, przecie mi Pan Ociec głowy nie zdéjmie z karku?
Odezwał się więc w następne słowa do mieszkańców Bursztynowego Domu:
— Zreflektował ja się. Po co mi dwa razy nawigować wedle całéj Wisły? Wysłałem ja do Pana Miecznika pisanie, gdzie mu wyłuszczam wszelakie cyrkumstancje co do fatów Panny Hedwigi. Jéśli tedy — jako mam sperandę — moje dorozumienia okażą się czystą veritas, wonczas tuszę sobie, iż nie ja będę jachał doma, jeno sam Pan Ociec tu przyjedzie, dla zrekognoskowania wdzięcznéj córki, zaczém wszyscy razem będziemy mogli uczcić Pana Konzula jako jéj salvatora, i nacieszyć się sobą jako jedna familia.
Słowa te zostały przez wszystkich bardzo mile przyjęte; i rzeczywiście, na trzeci dzień, Pan Kaźmiérz napisał do ojca, z tą wszakże różnicą, że w liście nie wspominał ani słowa o Hedwidze, tylko tłómaczył się jakiemiś trudnościami wojskowemi, które opóźniły jego wyjazd; było téż w tych słowach i trochę prawdy, bo przy dobréj woli, znalazły się pewne niedokładności w ukończeniu służby, które teraz, na wielkie zbudowanie swoich zwierzchników, tknięty nagłą sumiennością Pan Porucznik, chciał koniecznie najrzetelniéj dopełnić.

Tak usprawiedliwiwszy się we własnych oczach, Kaźmiérz zaczął żyć z dnia na dzień, w tém czarodziejskiém odurzeniu, co niechce nic przewidywać, co gotowe jest przyjąć wyrok śmierci na jutro, byle dziś jeszcze nie stracić swego raju. Dziwił się tylko, jak mógł dwadzieścia kilka lat przeżyć na ziemi bez Hedwigi? Jak mógł kiedykolwiek spoglądać na inne białogłowy? A spoglądał..... ach, tyle razy! Tak, — ale dawniejsze jego spojrzenia nie były podobne do dzisiejszych; dawniéj, ciskał tylko iskrami oczu, a dzisiaj płomieniami serca. Dawniéj, wszystkie kobiety (byle ładne), miały dla niego równą wartość; dzisiaj czuł, widział i wiedział, że ta jedna, to jest właśnie owa jedyna, która w Xięgach niebieskich została dla niego przed wiekami zapisana, darowana, słowem — tak jak śmierć — przeznaczona.
Ta pierwsza prawdziwa miłość, promieniowała z jego serca niby pierścień ognisty, pod którego upalnością i serce ukochanéj topniało jak rosa pod słońcem. Z początku, przekonana że to jest nieznane jéj dotąd, uczucie siostry dla brata, Hedwiga nie broniła się wcale od nowych, upajających wrażeń; jednakże po dniach kilkunastu, zaniepokojona stanem swojéj duszy, już wybierała się do kościoła Dominikanów, dla zasięgnięcia rady od mądrego swego spowiednika, Ojca Damiana, gdy nagle, inna spowiedź, sprowadziła niespodziany przewrót w jéj pojęciach.
Pan Kaźmiérz — jak wiemy — w pierwszym zawiązku znajomości, był rad swemu rzekomemu braterstwu; prędko mu jednak ono zaciężyło, bo jeśli pozwalało na pewną niewinną poufałość, za to wzbraniało wszelkich półsłówek i półwyznań, zmuszało go nawet do hamowania zbytniéj wymowy oczu. Młody junak niemógł długo znosić podobnych więzów, i już po dwóch tygodniach je rozerwał. Stało się to, bez żadnego z góry powziętego zamiaru, lecz w przystępie niecierpliwości. Widząc u Hedwigi coraz większe zdumienie nad jego dziwném zachowaniem się względem «siostry», wyznał jéj nagle, bez ogródki, że nie jest jéj bratem, a na poparcie swojego twierdzenia, dodał:
— Wiem to dokumentnie, bom nakoniec dostał ów respons, gdzie Pan Ociec rememoruje mi, jako Krysia miała rok czwarty kiedy ją poganie unieśli. Tedy wedle daty, Wacpanna niemożesz na żaden fason być mi siostrą, i ja temu jestem bardzo rad.
Mówiąc to, wpatrywał się bacznie w Hedwigę, i dostrzegł z radością, że i jéj te słowa najwidoczniéj przyniosły ulgę. Odtąd, stała się nieśmielszą, ale zarazem i czulszą, przyczém zdradzała jakieś tajemnicze uszczęśliwienie, którego dawniéj nigdy w niéj nie dostrzegał.
Wprawdzie ta szczęśliwość była dla Hedwigi zamącona pewnym niepokojem; Pan Kaźmierz prosił ją, a nawet stanowczo żądał, ażeby wiadomość o liście Pana Miecznika zachowała tylko dla siebie, «gdyż - mówił — niech Pan Konzul jeno się dowié, że my nie familia, zara będzie chciał mię od Wacpanny exulować, przyczém on albo ja możemy położyć głowę.»
Prawa dusza Hedwigi wzdrygnęła się na taką nieszczerość; mniéj wszakże, niż byłaby się wzdrygała dawniéj. Gdyby Pan Majster był pozostał dla niéj na zawsze niczém inném, tylko jéj ojcowskim, szanownym opiekunem, byłaby pewnie odrzuciła żądanie Pana Kaźmiérza. Ale od chwili, gdy opiekun zaliczył się do zalotników, stracił niezmiernie w jéj oczach na powadze, i zrównał się niejako z Kaźmiérzem, przyczém wszakże zachodziła ta wielka różnica na jego niekorzyść, że nie był kochanym, podczas kiedy tamten..... ach tamten!
Skoro jeszcze Hedwiga wspomniała, że takie wyznanie mogłoby istotnie rozdzielić ją z najmilszym, a co więcéj, stać się powodem ciężkich, może krwawych zatargów, przytłumiła szemrania swojéj duszy, i zachowała milczenie wobec Pana Rajcy, który ze zdumiewającym spokojem niczego się nie domyślał.
Źródłem téj niedomyślności była potężna miłość własna. Pan Johann Schultz miał przekonanie, że gdy obdarzy Hedwigę swoją wspaniałą osobą, swojém nazwiskiem wielce w Gdańsku cenioném, swoją sławą kunsztmistrzowską, i swojemi wielkiemi bogactwami, wyświadczy jéj najwyższe dobrodziejstwo, i nie przypuszczał, aby kiedykolwiek, mogła kogokolwiek nad niego przełożyć. To przekonanie zaślepiało go tak mocno, że patrzył a nie widział, słuchał a nie słyszał, i gdy już cały Gdańsk — przyglądający się zalotom Porucznika — z uśmiéchem powątpiewał o jego «braterstwie», jeden Pan Rajca niemiał ani cienia wątpliwości, codzień zapytywał o «respons» Pana Miecznika, i źle wróżącego Korneliusa, kilka razy tak porządnie zfukał, że i jemu w końcu zamknął usta.
Kornelius jednak trwał w swoich złych przeczuciach. U niego miłość, pozbawiona próżności, nie sprawiała zaślepienia, lecz owszem jasnowidzenie prawdy.
Miłość ta dawno już w sercu jego rosła. Za życia Pani Doroty, karmił się nadzieją, że może kiedyś potrafi sobie wysłużyć tę śliczną panienkę, która w oczach jego coraz nowemi wdziękami rozkwitała.
— Czemu nie? — Myślał nieraz! — Gdy zrobię mój «meister-stick», a będzie on taki, że cała Hanza okrzyknie się z podziwu, gdy i ja téż zostanę Meistrem, czemużbym niemiał otrzymać jéj ręki?
Ta nadzieja dodawała mu sił do pracy, rozbudzała jego zdolności, przywiązywała go do Meistra Schultza, i cały ten dom czyniła dla niego Edenem.
Nagle — zrobił straszliwe odkrycie.
Po śmierci Pani Doroty, spostrzegł, że sam Pan Majster chce zająć marzone przez niego miejsce.
Wpadł w rozpacz — znienawidził swego zwierzchnika — jednakże, jeszcze się z nim nie rozstał.
Miłość jego stała się beznadziejna i posępna, a jednak jeszcze podszeptywała mu jakieś półsłówka, na które złośliwie się uśmiéchał. Wiedział, że Hedwiga w związku z Panem Schultzem nie może być szczęśliwą, a zatém — kto wié? Może jemu przypadnie udział pocieszyciela? Dawno znajomy, zawsze pod jéj ręką — a przytém, tak wiernie, tak szalenie zakochany — on może prędzéj niż inny..... Nie będzie to już takie wielkie szczęście jak posiadanie jéj dozgonne, ale — i kradziony skarb, zawsze skarbem, — a przytém, co za rozkoszna zemsta nad tym niegodziwcem Panem Schultzem!
Znienacka — wśród owych, już zachmurzonych, ale jeszcze przyjemnych marzeń, jak piorun z nieba spadło, zjawienie się Pana Kaźmiérza — i na ten raz, Kornelius uczuł, że gmach jego przyszłości już do podwalin się rysuje, że to nieprzyjaciel stokroć groźniejszy od Majstra Johanna, bo tamten zabierał tylko rękę Hedwigi, a ten wykrada mu jéj serce. O tak, wykrada! Kornelius od pierwszéj chwili spostrzegł olśniewające wrażenie, jakie młody junak sprawił na Hedwidze, i odtąd, codzień dopatrywał nowe objawy budzącego się w niéj uczucia, nagłe rumieńce, — smętne zadumania — i niespodziane wybuchy radości — wszystkie owe znaki sercowego rozkwitu, na które on tak dawno czekał, a które teraz — niestety — zwracały się nie ku niemu, ale ku temu posłowi nieszczęścia! Oh, on się znał na miłości, on, co tak dawno i zawzięcie kochał! To téż niemógł zrozumieć spokoju Pana Majstra, trząsł się ze zgrozy na jego zaślepienie, gwałtem chciał mu oczy otworzyć, i byłby w końcu pewnie dopiął celu, gdyby nie Pani Flora, która ze zwykłą sobie przenikliwością, dostrzegła niebezpieczeństwo jakie od téj strony zagraża, i zażegnała je machjawelskiém orzeczeniem: «Divide et impera». Zaczęła Pana Majstra podjudzać na Korneliusa. W każdéj niemal rozmowie dziwiła się, «dlaczego tak znaczny jak on personat, postponuje się ze swoim Czeladnikiem, i pozwala mu nos wtykać w domowe sekreta?»
Pan Majster, (który miał słabość do Pani Flory, i wielce sobie cenił jéj zdanie), połechtany w swojéj próżności, zaczął lekceważyć Hollendra, zaprzestał z nim żartów i zwierzeń, i tak go zwolna od siebie odsunął, że chłopiec, karmiony ze wszech stron upokorzeniami, zaciął się w milczeniu, i już prawie wcale nie wychodził z warsztatu.
Nietylko pod tym względem, ale i pod wszelkiemi innemi, Pani Flora stała się istnym duchem opiekuńczym dla dwojga zakochanych, którzy nie podejrzéwając, aby piękna wdówka mogła w téj opiece miéć jakie osobiste widoki, nie znajdowali dla niéj dosyć słów dziękczynnych, i z pełném zaufaniem otwierali jéj duszę. Pani Flora była nieprzebraną «w amorowych fortelach». Z dziwną sztuką umiała zagadywać i sobą wyłącznie zajmować Pana Schultza, dzięki czemu, tamci mogli wedle woli rozmawiać na uboczu. Hedwidze powtarzała jak najwierniéj pochwały i wykrzykniki, z jakiemi Kaźmiérz odzywał się o niéj, a Kaźmiérza wtajemniczała w najskrytsze panieńskie zwierzenia. Czasem nawet, rzeczy tak zgrabnie ułożyła, że niby trafem schodzili się w jéj domu, a chociaż te schadzki były krótkie, poważne, i zawsze pod jéj okiem odbywane, jednak przedstawiały dla nich nieocenioną chwilę swobody, w któréj uwolnieni od oczu Majstra i Hollendra, mogli nakoniec odwiązać maskę przybranego braterstwa. Bo i Pani Flora już razem z niemi śmiała się z owéj «maszkarady». Pan Kaźmiérz nie potrzebował nawet czynić jéj w tym przedmiocie żadnych wyznań, sama je uprzedziła. Kiedyś, gdy przed nią utyskiwał na milczenie Pana Miecznika, rzekła do niego:
— Nie kpij z białogłowy Panie Officyjerze. Aniś Waszmość pisał do Oćca, ani czekasz od niego responsu.
— Jakoż to? — Podjął zmieszany Pan Kaźmiérz.
— A tak jako ja mówię. Waszmość wykoncypowałeś takową hallegoryę, aby łódkę swego affektu przeprowadzić między rafami przeciwnych sobie humorów. I wcale się to Waszmości nie gani. Bosman jako może lawiruje, niby kręci na prawo, a w rzeczy jedzie na lewo, i mądrze czyni; milszać mu jego szkutka, niżeli wola srogich Akwilonów.
— Nie będęć ja się z Wacpanią spierał, kiedy prorocko czytasz w sercach. Owóż, upraszam jeno, abyś mię przyjęła pod banderę swojéj protekcyi, a tuszę sobie, że z takowym sygnałem, dopłynę do fortunnego portu.



I płynął daléj Pan Kaźmiérz «fortunnie». Tygodnie za tygodniami schodziły w rajskiém zaczarowaniu, tak dla niego jak i dla Hedwigi. Cudna to była pora w ich życiu, niby młodziuchny Maj miłości, kiedy uczucie nie jest jeszcze wyznane ustami, a już zdradza się w każdém spojrzeniu, w każdym ruchu, zwłaszcza w owych półsłówkach, na pozór szarych i zwyczajnych, a podszytych drugiém, różowém znaczeniem, które jest widzialne tylko dla drogiéj istoty.
Niebo téż na wszystkie sposoby sprzyjało temu zaczarowaniu; pogody były ciągle prześliczne; Pan Konzul coraz częściéj dawał się wyciągać na zamiejskie «spacyry». Chodzono więc we czworo, to na «Biskupią górę», to do «Nowych Ogrodów».
Co Sobotę jeżdżono do wioski nadmorskiéj, gdzie bogaci Gdańszczanie i ciekawi podróżnicy przybywali co tydzień, dla spędzenia dnia niedzielnego na zabawie i użyciu kąpieli w morzu; nazywało się to jeżdżeniem «na Soboty». (Dzisiejsze Zoppoty).
A że miejscowość była blizką przylądka Heli, Pan Kaźmiérz zapragnął pokazać swoim znajomym flottę królewską, stojącą w Puckiéj zatoce, a zwłaszcza okręt, na którym kilka lat przemieszkał. Wojenny ów statek, zwany «Łabędziem», choć dobrze już wysłużony, wyglądał wspaniale i prawdziwie po monarszemu, był to bowiem jeden z owych pięciu okrętów, co przewoziły Zygmunta III-go do Szwecji[1]. Wojskowi od Łabędziowéj załogi, niedawni współtowarzysze Kaźmiérza, uprzedzeni przezeń o przybyciu jego przyjaciół, wyczytali mu z oczu na co się zanosi, i przyjęli ich uroczyście; Pana Konzula nawet z wyróżniającą «attencyą», co niezmiernie mu pochlebiło. Piękność i wdzięk Hedwigi wznieciły w nich taki zapał, że — jako godną najwyższéj «admiracyi», okrzyknęli ją swoją «Admirałką». Pani Flora, chociaż mniéj głośno, zbierała jeszcze więcéj hołdów, bo jéj dowcip i śmiałe wzięcie, były jakby stworzone do zawracania głowy Panom Oficerom.
Siedziano więc przez cały wieczór na pomoście, oświeconym różnobarwnemi latarniami; śpiewano chórém «Flisa» i różne lżejsze fraszki, wieczerzano z sutemi kielichami, dawano z dział gęste salwy, aż Pan Schultz w upojeniu oświadczył, że jeśli będzie miał kiedy syna, to go przeznaczy do «Wodnéj Armaty». (Przy téj sposobności dobrze jest nadmienić, że używane u nas wyrażenie: «Wodna Armata», nie oznaczało bynajmniej artyllerji wodnéj, ale «armię morską», czyli flottę wojenną, i było zapewnie zepsutém przypomnieniem Hiszpańskiéj «Armady», któréj niedawne przedsięwzięcia i klęski, tyle uzyskały rozgłosu).
Innéj Niedzieli, pozwolono im zwiedzić Zamek Władysławowski, na co Gdańszczanom rzadko bywał udzielany przywiléj.
Czasem téż, nie wychodząc z obrębu miejskiego, tuż za Zieloną Bramą, wsiadali do czółna, które ich wiozło po ciemnéj a przepastnéj Motławie, okrążającéj Śpichlerzową dzielnicę. Tam dopiero można czuć i widziéć, jak silnie bije serce Gdańska. W dzień, ruch niesłychany. Krocie statków o kształtach wszelakich, ciężkich, wybujałych, jaskółczych. Na statkach i na stopniach domów, tysiące ludzi gadających stu językami, od flisaków Krakowskich, do murzynów, niewolników jakiegoś zamorskiego armatora. Wszyscy krzyczą, kłaniają się, uśmiéchają, a rękami machają, bo wszyscy się targują, i każdy chce każdego przekonać. Tu zboże, z przeraźliwym skrzypem idzie w górę po «misternéj» Windzie, ówdzie z sypkim jękiem spada na szalę niemniéj misternéj Wagi. Na palowych pomostach, pełno stołów dla pisarzy i wexlarzy, pełno budek z błyskotkami, przekupniów z przysmakami. Wszędzie chaos kolorów i dźwięków — jarmark narodów — zrękowiny morza i ziemi, obsyłających się wzajemnie swojemi bogactwami.
Z końcem dnia, dzielnica ta staje się jeszcze ciekawszą. Ruch cichnie — zmrok szarzeje — Motława robi się czarna jakby Kocyt. Nad ową żelazną wodą, bezokienne Śpichlerze, ślepe, głuche, siedzą jakby niezgrabnie ociosane opoki. Powietrze, pocięte kréskami lin i masztów, połamane gzygzakami windowych profilów, plącze się w niezrozumiały rysunek. Wtedy, wszystkie owe Klonowiczowskie «wschody, wzwody i trety», wszystkie owe młyny Krzyżackie o dziwolążnych kształtach, zaczynają majaczyć niby gród przedpotopowy lub zaklęty, zbudowany nie przez ludzi, ale przez jakieś bajeczne, pół- potworne istoty, które z po za każdego węgła, już..... już mają wyjrzéć..... Niejedno serce czuje tam ich obecność, przynajmniéj nasi zakochani czuli ją wyraźnie, i to przyjazną i usłużną, bo podczas kiedy Pani Flora, siadłszy u jednego końca łodzi z Panem Schultzem, opanowywała go swoją sidlącą rozmową, tymczasem na drugim końcu, Kaźmiérz i Hedwiga mogli zamieniać spojrzenie lub uścisk ręki, niepochwytne dla cudzych oczu jak Motławowe Chochliki.
Tak to w owych złotych tygodniach, życie uśmiéchało się do młodéj pary, podsuwając jéj codzień to nowe, a zawsze miłe «sprawy i zabawy».
Obecnie zaś, wszystkie inne gasły obok owéj zabawy tanecznéj w Artus-hofie, z któréj miasto całe obiecywało sobie wiele przyjemności, ale nasi znajomi jeszcze więcéj niż inni, bo tam Hedwiga miała po raz pierwszy wystąpić w liczniejszém zgromadzeniu.



Jednakże wszystkiemu jest koniec; przyszedł on i dla owego miłosnego Maju. Właśnie w przeddzień Artusowych tańców, Pan Kaźmiérz otrzymał od ojca list, który go do głębi duszy poruszył. List nie zawierał żadnych groźb ani łajań, ale był niesłychanie smutny. Ojciec żalił się na swoją samotność, na brak pomocy w gospodarstwie, i niemógł zrozumieć powodów, dla których «najmilszy synaczek», po długich latach rozłąki, jeszcze tak okrutnie odwłóczy swój powrót?
Ów smutek i owa łagodność, wstrząsnęły Panem Kaźmiérzem silniéj niż najcięższe wyrzuty.
Rzekł do siebie:
— Raz już trzeba skończyć.....
A zakończenie tylko jedno już dzisiaj dla niego istniało: małżeństwo z ukochaną.
Bo przez ciąg tych sześciu tygodni, myśli Kaźmiérzowe uległy najniespodziewańszym przeobrażeniom. Stało się to nieznacznie i prawie bezwiednie. Teraz nie byłby chciał uwierzyć, gdyby mu powiadano, że jeszcze przed czterdziestu dniami stawiał jakiekolwiek w téj sprawie zarzuty. Wszystkie one gdzieś prysły, i przemieniły się owszem na potwierdzające dowody.
Jéj niewiadome urodzenie? Ach przeciwnie, bardzo wiadome, bo dość jest widziéć jak ona wygląda, jak chodzi, jak patrzy, i we wszelkiéj rzeczy sobie poczyna, dość pogadać z nią przez trzy pacierze, aby przysiądz że jest wysoko urodzona. I jak jeszcze wysoko, kiedy nawet cały żywot przebyty pomiędzy miejskiemi łykami, niemógł z niéj zetrzéć téj cechy pańskości!
Gniew Pana Miecznika? Ależ niech on ją tylko raz obaczy, niech jeden dzionek z nią przebawi, a będzie syna błogosławił za to, że przywiózł mu taką synowę!
Jéj przywyknienie do wielkich dostatków? Ależ Pan Kaźmiérz codzień jéj powiada, jakie to życie skromne jest i twarde po naszych szlacheckich dworkach, a ona zawsze odpowiada, że wolałaby małą chatkę na wsi, gdzie jest zielono i kwiecisto, niż złocone komory po kamiennych miastach.
Już więc z jego strony niemoże być mowy o żadném wahaniu. Ale jest jeszcze inna, ogromna niepewność..... Oto, czy ona, Hedwiga, przystanie na sposób, w jaki Pan Kaźmiérz chce ich szczęście doprowadzić do celu? Sposób to niezwykły i mocno niebezpieczny..... a jednak, niéma innego. Już on dobrze sobie głowy nad tém nałamał, i ostatecznie się przekonał, że niéma innego.



Właśnie krocząc przez miasto, ważył w umyśle te nadzieje i te trudności, kiedy spotkał Panią Florę, wychodzącą z kościoła Dominikanów. Usłyszawszy o co chodzi, wróciła się z nim do kruchty, i tam odbyli długą, cichutką naradę. Skutek jéj musiał przypaść Pani Florze do serca, bo przy pożegnaniu, stanęła jeszcze na progu i rzekła:
— Galanckoś Waszmość to wymedytował. Sposób rezykowny, ale eroiczny, jakby w jakiéj poemie. Jeno bez pytania się, ani Panów Oćców, ani Panów Schultzów, bo to by próżno przyczyniło perplexyi, a tak, post factum, będą musieli oba powiedziéć «Amen», i wszystko z czasem się zagodzi.
— Więc Wacpani dajesz całki swój assentyment?
— Oh! Z całéj duszy. Sprawiedliwieś téż Waszmość powiedział, że w moim domu tego niemożna uplanować, bo toby na moją sławę cisnęło szpetną famę, i pomnij téż Waszmość, że by mię to skłóciło z Panem Rajcą, a on dla mnie precyozny przyjaciel. W peregrynacyach za miastem takoż trudno by to przefilować, bo Pan Schultz wiecznie z nami na spacyry chadza. No, a tam, w onéj tłocznéj assambli, w onym pląskowym rozgardyaszu, cała rzecz pójdzie łacno, i nieprędko będzie zweryfikowana, i nikt nie zostanie posądzon o to, że był komperem. Jeno zawdy powtarzam, niech rzecz będzie z xiędzem, bo jak bez xiędza, to Waszmość postradasz moją konsyderacyę, i będziesz wart huncfockiéj kaźni.
— Za kogóż mię Wacpani masz? Dawniéj co prawda, uciekał ci ja od więzów Hymenu, ale dzisia sam do nich wzdycham, sam do nich ręce podawam, bo jak raz człowiek szczęście złapie, toby je chciał na wiek wieków do siebie przykować.
Po tak zachęcającéj rozprawie, Pan Kaźmiérz przez dzień cały uwijał się jak oparzony. Jeździł do klasztoru Oliwskiego, jeździł do Władysławowa, wszędzie odbywał jakieś tajemnicze narady. Nazajutrz także, rozsyłał na wsze strony swojego pacholika Maćka, niby Hajduka wedle węgierskiéj sukni, w rzeczy zaś poczciwego Mazura, który zbytkiem rozumu nie grzeszył, ale miał takie przywiązanie do pana, że na jego rozkaz byłby pewnie próbował, czyby się nie dało przejść pieszo przez morze?



Nakoniec pod wieczór, Pan Kaźmiérz zaczął przywdziewać strój balowy, nowiuteńki, prześliczny. Nie był on bardzo kosztownym, ale dla skromnego mieszka, stanowił i tak niemały wybryk. Mieszek ten, jak pamiętamy, już przed sześcioma tygodniami srodze piszczał, a cóż dopiero teraz? Ach teraz, milczał, głuchą ciszą konania. Ale bo téż, co to wypadło niespodzianych wydatków! Przez te wszystkie tygodnie, Pan Porucznik nietylko już opłacał gospodę, ale i kwiatkami obsyłał Pannę-Siostrę, i Pani Florze nosił różne słodkie łakocie, a czasem i jaką wykwintną niewieścią fraszkę, i jej służebnéj, Fruzi, nieraz do ręki wetknął upominek. Przy takim drobnym ale ciągłym szafunku, pieniądze jakie był przeznaczył na drogę powrotną, rozeszły się niewiedziéć kiedy. Musiał więc brać różne rzeczy «na borg», a potém poszukał pewnego Imci Pana Millera, co swoim «geldem» ratował skłopotanych młodzieńców. Markotno mu to było, ale mówił sobie:
— E! Jakoś to będzie. Niech jeno wrócę na wieś, to wezmę, się tęgo do harunku, i wszystko w mig odrobię. Nie teraz pora na sknérzenie. Raz jeno w życiu człek się żeni. Raz jeno człek na prawdę się kocha.
(Tak zawsze młodzi mówią, zapominając, że są ludzie, co i po dwa razy, i po kilka razy się żenią. A co do zadania, ile razy człowiek naprawdę się kocha, tego żaden psycholog jeszcze nie rozwiązał, bo każdemu zakochanemu, za każdym razem się wydaje, że to dopiero jest pierwszy raz «na prawdę»).
A już jeżeli kiedy niewypadało «sknérzyć», to niezaprzeczenie dzisiaj. Mógłże w swoim zwykłym porucznikowskim ubiorze, zszarzanym już dosyć długą służbą, wystąpić na tém wspaniałém zebraniu, gdzie chciał pięknie wydać się przed Hedwigą, gdzie miał po raz pierwszy prowadzić ją w taniec, gdzie miał jéj powiedziéć takie rzeczy, od których zawisło jego szczęście albo nieszczęście, słowem, w tym najważniejszym dniu swego żywota?



Przy wrodzonéj sobie sprężystości ducha, Pan Kaźmiérz wprędce zapomniał o troskach, borgach i Millerach, i rozwiązanie tych kłopotów odłożywszy do dni następnych, teraz już tylko cieszył się swoim nowym strojem. I naprawdę miał się czém cieszyć. Gdy Maciek pana ubierał, to aż usta rozdziawiał od podziwu, a ręce mu się trzęsły od radości. Wprawdzie ubiór dzisiejszy, pod względem barw i kroju, był podobny do codziennego, ale z jakże odmiennych pierwiastków stworzony! Zamiast kaftana z łosiéj skóry, Pan Kaźmiérz nadział «szustokor» (tak u nas wymawiano juste-au-corps), uszyty z mięsistego, kanarkowego «hatłasu», objęty przy szyi obwisłym, koronkowym kołnierzem, i takiemiż u rąk mankietami. Na piersiach, zamiast prostego rzemienia, miał ukośnie przeciągnięty, czarny niesokorowy passamon[2] (kupiony w składach Pani Flory), u którego po staremu zawiesił kordelas. Hajdawery nie były z grubéj rasy, ale z cieniuchnéj niebieskiéj sajety, ze srebrnemi na szwach rygielkami. Niziutkie półbucia żółte safjanowe, lekkością swą dorównywały prawie Francuskim trzewikom. Na barkach zamiast włochatéj burki, Pan Porucznik zawiesił krótki deljunak z ciemno-wiśniowego axamitu, białą sateniszką podszyty, i srebrną pętlicą u piersi zadzierzgnięty. Na głowę nałożył przecudną magierkę, tegoż ranka w mieście zakupioną; (Gdańsk albowiem słynął z wyrobu najpiękniejszych magierek); było téż to istne pieścidełko, z błękitném denkiem, i wązką bobrową obłóżką, nad którą wystrzelało harde pióro sokole.
Naciągnąwszy nakoniec zamszowe rękawice, rad z siebie, poszedł do Artusowego Dworu, czyli «Artus-hofu».



Gmach ten, jeden z najdziwaczniéj pięknych i najpiękniéj dziwnych, jakie można spotkać w północnéj Europie, był istnym Benjaminem Gdańszczan. Tam oni, przez ciąg długich czasów, nagromadzili zwolna «swych myśli przędzę i swych uczuć kwiaty».
Przędza to trochę rażąca pstrokacizną, kwiaty to nieznane innym wyobraźniom, ale właśnie z téj przyczyny że gdzieindziéj nieznane, że z nikąd nie naśladowane, zaciekawiają swoją samorodną niezwykłością i krasą.
Artus-hof, przytulony do Ratusza, tworzył z nim razem parę gmachów, królującą nad całym Gdańskiem. Na Ratuszu miasto się rządziło, w Artusowym Dworze się bawiło, gdyż był to budynek przeznaczony wyłącznie na wspólne zabawy (jak dzisiejsze Resursy), i dość téż nań spojrzéć, aby poznać, że urodził się z wesołéj myśli.
A najprzód, już sama nazwa przypomina obrazy wysoce poetyczne, i co więcéj, pełne społecznego znaczenia; musi ona sięgać owych czasów, kiedy najchciwiéj czytywaną xięgą, był sławny szereg romansów o królu Artusie, przy którego stole wszyscy czuli się równemi, bo stół ten, wycięty w kształt obręczy, niemiał ani miejsc wyższych, ani szarego końca.
W téj przezroczystéj przypowieści, bardzo zasmakowały republikanckie miasta, dobijające się przez cały ciąg Średnich Wieków, o coraz nowe prawa i swobody. Zasmakował w niéj również i Gdańsk hardogłowy, który ją nawet obrał za «motto» do swoich zgromadzeń. Więc w Artus-hofie, jak niegdyś przy «Okrągłym stole», powiedziano sobie, że nie będzie ani miejsc wyższych, ani szarego końca. Czy dygnitarze Koronni, czy szlachta wioskowa — czy Patrycjat miejski, czy niższe kupiectwo — czy opasłe Majstry, czy wysmukła Czeladź — czy swoi, czy cudzoziemcy — wszyscy tu byli względnie równi, wobec świętych praw gościnności. Powtarzamy jednak wyraz względnie, bo i tu, jak zawsze i wszędzie, kto bogatszy, ten więcéj przepychu roztaczał — kto mędrszy lub dowcipniejszy, ten więcéj miał słuchaczy — kto siedział na urzędzie, ten odbierał niższe pokłony — a im kto piękniejszy, tém więcéj zbierał hołdów. Na to i sam Artus już nie mógł poradzić.
Ale z tém wszystkiém, bawiono się przednio, i w gmachu godnym przesławnego miasta.
Budynek to duży, i taki głęboki, że swemi dwiema szczytowemi ścianami, wychodzi na dwie odmienne ulice, a jednak w całéj swojéj długości, szerokości, i wysokości, zawiera tylko jedną jedyną salę. (Wyjąwszy parę bocznych, malutkich pokoików, które są raczéj wnękami wykrojonémi w odwiecznéj grubiźnie murów, i dawniéj służyły za «bufety.»)
Przy białym dniu, sala jest oświecona dosyć dziwnie, na przestrzał, gdyż obie ściany szczytowe składają się prawie wyłącznie z kryształu. Nie są to właściwie ściany, ale — i tu i tam — po trzy okna, olbrzymie jakby łukowe bramy, przedzielone tylko filarami, ozdobne — tak zewnątrz jak i wewnątrz — mnóstwem posągów, godeł i wyzłoceń.
Dwie boczne ściany są nierównie dłuższe; każda z nich także rozpada się na trzy działy; ale tu już niéma żadnych okien, tylko wielkie, mocno zaciekawiające freski. W ich treści niemożna się dopatrzéć żadnego następstwa ni łączności, ale to niedziw, kiedy w każdym z tych działów inna Gilda gospodarzyła, i na własną rękę przyozdabiała swoją połać muru. Jedne kazały sobie malować ustępy z Biblji lub Żywotów Świętych, inne z Mitologji, a jeszcze inne lubowały się w Allegorji. Z owych różnych pomieszanych natchnień, wytworzył się cały świat fantazji, prześliczny, i jak cała postać Gdańska, bezwzorowy.
Jest jednak we wszystkich tych obrazach, jeden rys wspólny; ze środka wszystkich, (przynajmniéj główniejszych,) wystają gałęziste, prawdziwe rogi jelenie. Gdańszczanie je tam umieszczali, na dowód że posiadają «prawo łowów.» Prawo to, stanowiące przez długi czas, we wszystkich krajach, wyłączny przywiléj najwyższych stanów narodu, srogiemi zakazami obwarowane, było dla niższych, celem gorącéj żądzy i zazdrości. To téż miasta co go się dobiły, niemogły się niém nacieszyć. I Gdańsk téj uciechy kosztował nie bez dumy, znaczniejsi jego mieszkańcy oddawali się namiętnie owéj «pańskiéj» rozrywce, i gdzie tylko mogli, rozwieszali trofea myśliwskie. Ztąd i w Artushofie owe rogi, które na rozpacz malarzy, niemiłosiernie do ich dzieł przybijano. Wprawdzie niektórzy artyści, wybrawszy stosowny przedmiot, zdołali usprawiedliwić w obrazie obecność tego dziwacznego przydatku. I tak, we fresku poświęconym Djannie, Akteon, już na pół zmieniony w jelenia i wyskakujący z obrazu, bardzo dobre sprawia wrażenie. Ale taki «koncept» nie wszędzie mógł być z równém szczęściem przystosowany. W «Sądzie Ostatecznym» naprzykład, ów jeleń co smętném okiem przygląda się duszom potępionych, stanowi zagadkę, nad którą dzisiejsi widzowie napróżno sobie łamią głowę. Tymczasem klucz zagadki taki prosty! Każda Gilda chciała mieć swego jelenia, musiał więc jeleń znaleźć się i w Dniu Sądnym. Pytanie tylko, w jakiém usposobieniu twórca obrazu go tam domalował? Czy śmiejąc się dobrodusznie z pustego żarciku? Czy naigrawając się gorzko z «filisterstwa» swoich Mecenasów?
Pod rzędem fresków, stoją z obu stron ławy ciężkie i wspaniałe, rzeźbione jakby stalle, a przed niemi niemniéj pomnikowe stoły. (Dziś, dla potrzeb Giełdy, wysunięte na środek sali). Ale najgrubszym tu pomnikiem, jest piec olbrzymi, prawdziwy patryjarcha pieców, gmach wielopiętrowy, którego polewa, o wypukłych kwiatach i osóbkach, o barwach rozlicznych ale nieco fałszywych, majaczy nakształt wyblakłéj makaty.
Nad tém wszystkiém zaokrągla się przepyszne sklepienie, długie i wysokie jak u nawy kościelnéj, oparte na czterech słupach, zaznaczających środek sali.
Z owych sklepień zwieszają się ozdoby, dziwne, i niezaprzeczenie stosowne dla portowego miasta; są to kołyszące się na sznurach, maleńkie modele okrętów, jakie w Gdańsku bywały różnemi czasy budowane, kupione, lub zdobyte. Wszystkie owe karawelle, stradyjotki, galeassy, i rozliczne inne morskie domy, wyrobione misternie, z maszcikami, żagielkami, okienkami, tworzą nad głową przechodniów nadpowietrzną flotyllę, która dziś jeszcze, choć już mocno zczerniała i zmurszała, stanowi prawdziwe muzeum żeglarskie, a za nowości, musiała być nietylko miłą lecz i drogą tym ludziom, co w niéj widzieli swoje własne dzieje, przygody i sławę.
Niegdyś téż, między rzędami okręcików, były i gęsto rozwieszone pająki, («meister- sticki» słynnego Gdańskiego mosiężnictwa,) które wieczór setkami świéc woskowych rzęsiście rozświecały salę, i przez owych sześć bram przezroczych, biły na miasto we dwie strony, dwoma potokami złotéj łuny.



Pan Kaźmiérz znał na wylot cały Dwór Artusowy; od kilku lat nie ominął żadnego większego zebrania, i jako jeden ze świetniejszych tancerzy, nahulał się tam do syta. Nigdy jednak ta sala nie wydała mu się tak piękną jak teraz; mury jéj tchnęły dzisiaj dla niego jakąś tajemniczością, która go i wabiła i przestraszała.
— Tu, — mówił sobie — dzisiaj, za moment, wyprognostykuje się cała moja przyszła destynacya.
Na początek wszakże, spotkało go nieprzyjemne wrażenie; ów jego wypieszczony ubiór, co w skromnéj gospodzie wydawał mu się tak wspaniałym, tu gasł i niknął obok innych. Ale bo co téż to przepychów przewijało się po téj sali! Najświetniéj błyszczeli nasi klejnotni panowie, ciągle tu przypływający z pszenicą i żytem; ci zwykle po mieście chodzili w swoich podróżnych «marynałkach,» ale na zebranie w Artus-hofie wydobywali z sepetów najcenniejsze stroje; wszędzie biły w oczy brokadjowe żupany — guzy jak pączki róż, z samych rubinów — czaple kity — kapiące od złota pasy — wschodnie szable nabijane turkusami - szkarłatne czuhy i ferezje o brylantowych szponach. — Było téż i mnóstwo cudzoziemców, przynoszących tu okazy wszelkich strojów Europejskich, Azjatyckich, a niekiedy i Afrykańskich, bo czasem na jakim Kastylskim okręcie, zawinął i jaki Maur o białym zawojowym kapturze. Przychodzili na tę zabawę przez ciekawość, a sami stawali się jedną z największych jéj ciekawości. — Pomiędzy właściwemi Gdańszczanami, starszyzna ubierała się z niemiecka lub hollenderska, młodzież zaś najczęściéj z francuzka; zwłaszcza na taneczne zebrania, kładziono prześliczne pończochy i trzewiki, «pourpoint’y» z barwnémi wypuszczkami, płaszczyk walezjuszowski[3] wywijający się z pod leciuchnéj krézy, a na głowę – toczek zdobny piórem. Ta głowa była fryzowana z niezmierném staraniem; jedni zakręcali nad czołem dziwnie harde czuby;[4] — inni, (ci mianowicie, co mieli spadające koronkowe kołnierze), nosili włosy długie i do pół pleców rozpuszczone, według mody zwanéj «kometową;» — inni jeszcze z po za lewego ucha zwieszali sobie warkoczyk, ową tak słynną «cadenettę», co się zakończała «galantem», czyli wstążką w motyla zawiązaną; — czasem, zamiast warkocza, był to pukiel zwinięty w rurkę długą[5], ile tylko dało się, najdłuższą. — Ci «Kadenettowi» panicze, jako stanowiący ówczesną «złotą młodzież,» mieli zazwyczaj wielkie u dam powodzenie. Obecnie, u Gdańszczanek, najwięcéj go miał młody Morsztyn, czasowo tu bawiący patrycjusz Krakowski, pono wnuk tego potentata morskiego, co niegdyś, własnemi okrętami, na własną rękę, prowadził handel z Anglją i Hiszpanją[6]. Dzisiejszy Krakowianin, nie posiadał już tyle co jego dziad okrętów, ale za to był posiadaczem sławnie pięknych, blado-złotych włosów, które uwijał w pukiel długi aż po serce, zakończony blado- błękitną kokardą. Według przyjętych wówczas, mitologicznych zwrotów mowy, przezwano ten pukiel «strzałą Feba,» i twierdzono że choć taka miękka, strzała ta, niejedno serce już na wylot przeszyła.
Dziś jednak pięknego Morsztyna, przyćmiewał jeszcze piękniejszy «sire de la Crosade,» rodowity Francuz, który wsławił się w naszych bojach rycerskiemi dziełami[7], a w Artusowéj sali wsławił się wprowadzeniem nowéj kawalerskiéj mody; jego pukiel ciemny, prawie czarny, zakończony gorąco-różowym «galantem,» był nietylko równie długi jak «Febowa strzała,» lecz jeszcze, o dziwo! na wysokości ucha był przetknięty pyszną, gruszkowatą perłą[8]. Mody téj, tylko co wynalezionéj przez jednego z xiążąt Lotaryńskich, nikt jeszcze na północy nieznał; gość Francuzki dowiedział się o niéj przez listy odebrane z Paryża, i wnet sprytnie ją przystosowawszy, zbierał teraz tryumfy, którym także nie brakło ambrozyjskiego smaku mitologji, gdyż jedna z Gdańskich piękności, spostrzegłszy ową perłę, ozwała się na pełnéj sali, że «to pewnie sama bogini Wenus, wyszedłszy z morza, przyniosła mu taki trefny prezent.»
W obec podobnych współzawodników, jakżeż niemiał trochę posmutnieć Pan Kaźmiérz? A jednak, niesłusznie smutniał. W zbytniéj skromności zapominał, że jeśli nie nosi na szatach złota ni klejnotów, za to ma usta jak rubiny, zęby jak perły, a w oczach czarne brylanty, któremi sieje całą Golkondę czarów. Zapomniał, — ale niebawem przypomniały mu to wszystko same białogłowy. Jak zaczęły z pod oka na niego spoglądać, a uśmiechać się, a szeptać, niby cicho, jednak dosyć głośno aby dobrze słyszał:
— Co za chłop urodziwy!
— Czysty bożek Mars in persona.
— Oj, żeby mię tak porwał do pląsania, tobym chyba w obłoki wyleciała.....
Tak Pan Kaźmiérz pokręcił wąsa, i pomyślał sobie:
— Ej! Chyba ja tu nie ostatni. A może się znajdzie i ktoś taki, dla kogo będę nawet i pierwszym?
Ów «ktoś» jeszcze dotąd nie znajdował się w sali, czemu Pan Kaźmiérz był rad w pierwszéj chwili, boć wedle serdecznego kodexu, słuszną jest, a nawet konieczną rzeczą, by na miejsce spotkania, kawaler przybywał wcześniéj niż pani jego myśli.
Teraz wszakże, gdy sam się już stawił, byłby chciał i ją ujrzéć jak najprędzéj.
Trzymał się więc w pobliżu wejścia, i nie spuszczał z oczu szklannéj bramy, którą wciąż napływały nowe pary i nowe gromadki strojnych gości.
Po chwili jednak musiał głowę odwrócić, bo tuż przy nim wrzała rozprawa taka gromka, że nie można było jéj nie zauważyć.
Na ogromnéj ławie, przy ogromnym stole, siedziało kilku niemniéj ogromnych mężów z Urzędu Miejskiego. Wszyscy o twarzy podobnéj do pełni miesiąca, z brzuszkami jak beczułki, na których trzymali zaplecione ręce, wszyscy w ubiorach buchciastych, w krézach jak półmiski, jedni w grubych biretach, drudzy w kapeluszach takich płaskich a szerokich, jakie dziś już tylko u kardynałów można widziéć. Między témi dobrze wypasłemi towarzyszami, odznaczał się jeden, także ogromny wzrostem, ale chudy jak zeschłe drzewo, Secretarius Frydrych Hogge, który właśnie kończył swoje dowodzenie:
— Tak czy siak, zawdy ja powiem że Szpiryngowe cło, to nasza największa calamitas.
— Największa calamitas. — Powtórzyli chórem tłuści towarzysze.
— Bo proszę ja, dla czego dawne króle żadnego cła po nas nie wyciągały? Ale to literalnie, żadnego. Dopiero jak te nieznośne Szpiryngi, przybłędy z za morza przyszły, tak zara król ich nam na kark nasadził, i teraz rachuj się, płać i zawdy płać.
— Ia. Ia. Licho ich przyniesło z Ollendryi. — Przywtarzali tłuści towarzysze.
Ale tu, po-nad wszystkie głosy, jakby dzwon srebrny, wybił się głos Pana Burmistrza Krzysztofa Freimutha. Siedział on przy tym samym stole, rozparty na wysokiém krześle, także wspaniały, ale nad podziw kształtnie zbudowany. Ubiór miał z szafirowego Weneckiego axamitu, o jedwabnych, białych wypuszczkach, w około bioder szarfę ze złotéj siatki, a na piersiach kosztowny łańcuch. Czy od upału, czy od niemiłego wzruszenia, musiało mu się zrobić gorąco, bo nagle zerwał swój wielki kapelusz, okręcony złocistą wstęgą, zaczém pokazała się jego twarz, piękna jakby oblicze Jupitera, zazwyczaj rozpromieniona łaskawym uśmiechem, ale teraz pałająca oburzeniem, które na środku jego czoła zarysowało Jowiszową bruzdę.
— Przez Boga żywego! — Zawołał. — Proszę ja Waszych Uprzejmości, nie gadajcie takich szpetnych rzeczy, boć na samo ich słuchanie, wnętrzności się w człeku precz skręcają. A dla czegóż Król Jegomość niéma cła wybierać? Wszakci we wszystkich królestwiech i respublikach tak się dzieje, że ludzie coś przecie przynoszą do Skarbu, wedle powszechnéj potrzeby? Inaczéj, żadne państwo na nogach by nie ustało. Pytam się Waszeciów, in gratiam czego my jedni na świecie mamy być wolni od wszelakiéj obedyencyi?
— Ja swoje powtarzam. — Skrzeknął swoim twardym głosem Secretarius. — Dawne króle tego nie robiły, i dobrze było.
— A właśnie że źle. Dawne króle były za dobre.
— Ba! Czy to można być za dobrym? — Sarknął z ubocza ryżo-włosy Wójt Hans Hecker, co miał twarz podobną do łasiczego pyszczka.
Wtedy Pan Burmistrz uderzył w stół swoją dużą ale białą pięścią, i odparł:
— A można! I najlepsze na to exemplum, że ta dobroć nas popsowała. Kto nas to wyrwał z okrutnéj Krzyżackiéj oppresyi? Kto nas do serca przytulił? Kto, jak nie one króle nasze oćce, i nie ona wspólna matka nasza? Przez lat półtorasta my chléb u nich jedli za darmo, jako te małe dzieci co nic nie robią, a dostają nietylko swoją racyę, ale jeszcze w dodatku i łakocie. A że teraz Król Jegomość prosi tęgo, co my już od lat półtorasta powinni byli dawać, to krzyczym jakby nas kto żywcem ze skóry obdzierał. I wiecznież będziemy jako te liche minores? Abo jak te szerszenie próżniaki, co z ula miód wyjadają, a same go tam nie przynoszą? Co my dotąd im przynosili? Nic, jeno krnąbrnoście, i burdy, i bunty. A! Serce się wzdryga na takową ingratitudinem. I żeby to jeszcze robiono po tyrańsku? Ale nieprawda. Panowie Szpiryngi są ludzie godne, i mądre, i sprawiedliwe. Ja więcéj powiem: w niejednym nieprzezpiecznym casusie, my widzieli jako to istne są heroy.
— Ale wszystkiém trzęsą. — Przerwał chudy Frydrych. — Wszystkiém trzęsą, a nam co po tém? Kto flottą rządzi? Panowie Szpiryngi. Kto cło wybiera? Panowie Szpiryngi. Kto wszelki zatarg rozsądza? Panowie Szpiryngi. Dla czego właśnie oni?
— Dla tego, że Król Jegomość raz przecie znalazł sobie ludzie, co nie służą prywacie téj lub onéj prowincyi, abo prywacie tego lub onego miasta, ale służą pospolitéj rzeczy. I kłamie kto powieda że oni sami jedni rządzą. Wszakci w onéj Morskiéj Komissyi zasiadają rozmaite dygnitarze, i Denhoffy, i Ossolińscy, i Guldenszterny. A wszakci są tam i nasze rodowite Gdańszczany? Czy nasz kompan, poborca Jerzy Hefel tam nie siedzi, co? A wszystko same zacne persony. Król Jegomość dobry ociec, a my zawdy byli złe dzieci.
Tu znowu ryży Wójt Hecker, ozwał się z fałszywym uśmiechem:
— A po co się Waszmość tak sierdzisz? Nikt z nas tu nic nie gada przeciwko Królowi Jegomości, jeno żeby nie było tych przeklętych Szpiryn.....
Tu mówca, niedokończywszy wyrazu, pozostał z otwartemi ustami, towarzysze jego także nagle zamilkli. Wszyscy zwrócili oczy ku wejściu, gdzie powstał wielki szum i rozruch. Tłum rozstąpił się z uszanowaniem, i weszło trzech okazałych mężów; byli to trzéj bracia, Izaak, Abraham i Arnst Spiryngowie[9], rodem z Delftu, Komissarze królewscy, ludzie — jak słusznie mówił Burmistrz Freimuth — wielkiego rozumu, oraz nieskazitelnéj prawości; a mieli téż w sobie i coś bohaterskiego, i zaprawdę potrzebowali niemałéj odwagi, aby jakiś ład zaprowadzać w tém rozszalałém od swawoli mieście, co chciało miéć wszystkie prawa i przywileje, a nie spełniać żadnych państwowych obowiązków. Silni obywatelską swoją cnotą, nie lękali się czczych krzykaczy, i téż mimo pokątnych wichrzeń, mieli ogólny szacunek i posłuch. Oto i teraz, Ojcowie miasta rzucili się hurmem, aby przyjąć nowo-przybyłych, i dziękować im za łaskawe zaszczycenie Artus-hofu swoją zbyt rzadką, a zawsze upragnioną obecnością. Zwykłym nawet porządkiem rzeczy ludzkich, ci co przed chwilą najwięcéj krzyczeli, teraz pchali się z nąjniższemi pokłonami, a chudy Kogge zginał się przed niemi we dwoje, niby na wpół złożony kozik.
Burmistrz Freimuth nie pchał się z innemi, stał uśmiechnięty na stronie; ale nowi goście sami przystąpili ku niemu, i uściskiem szerokiéj dłoni serdecznie go powitali.
Z trzech braci Spiryngów, dwaj starsi byli już bardzo poważni; zwykle téż lubili przestawać ze starszyzną. Za to najmłodszy, jeszcze chętnie przysuwał się do niewiast, i czasem nawet poszedł z najpiękniejszą w taniec. Wszyscy trzéj mieli twarze duże, o szlachetnym wyrazie, o podkręconych wąsach, i niewielkiéj, w trójgran ściętéj bródce. Stroje były na nich czysto hollenderskie, jakoby popękane w pasy, z pod których wystawały spody innéj barwy; z kołniérzami obszernemi jakby koronkowe pelerynki. Na głowach osutych pierścienistym włosem, nosili miękkie, ogromne kapelusze, o piórach puklących się w różnobarwne kity. A mieli przytém jedną jeszcze ozdobę, któréj tu nikt inny nie posiadał: u każdego z nich, na piersiach, między rozchodzącemi się brzegami koronek, przypięty złotą iglicą, kraśniał świeży tulipan. Były to trzy żywe klejnoty Harlemskie, trzy cuda sztuki ogrodniczéj. U najstarszego Izaaka, tulipan ciemno-morderowy, przy świetle wieczorném wyglądał prawie czarno, u drugiego był w paski fjoletowe i gorąco-żółte, u trzeciego w płomyki pąsowe i białe.
Przybycie trzech braci, wniosło pomiędzy zgromadzonych jakieś usposobienie uroczyste; wszystkim się wydało, że sala pojaśniała, jakby padł na jéj mury odblask majestatu królewskiego.



Téj téż tylko chwili widocznie oczekiwali muzykanci, aby dać hasło do rozpoczęcia zabawy. Ledwie Komissarze kilka słów powitalnych zamienili, już na chórze kapelmistrz podniósł obie ręce, i huczna muzyka z kotłami, uderzywszy «Alla polacca», zaczęła grać Wielkiego, czyli, jak go także zwano, Pieszego. (Ta ostatnia nazwa zdradza spostrzeżenie, które tylko w rycerskim narodzie mogło powstać; zauważono bowiem, że przez powolność swoich ruchów, był on tém w porównaniu do innych żywszych tańców, czém jest miarowy chód piechoty, w porównaniu do rozpędów i skoków konnicy).
Tańcowano go wtedy zupełnie inaczéj, niż w późniejszych czasach[10]. Najprzód wystąpili sami mężczyźni, po dwóch trzymający się za ręce. Na czele Panowie Spiryngowie, z innemi dygnitarzami państwa, których zawsze pewna liczba przebywała w Gdańsku. Daléj Komendant miasta, osiwiały wojennik, ze starożytnego Pruskiego rodu Ferberów, szedł ręka w rękę z Burgrabią, Panem Steffensem, przebogatym patrycjuszem Gdańskim. Szło czterech Burmistrzów i czternastu Wójtów, którzy razem z owym Burgrabią, mianowanym od Króla, stanowili wspaniały Senat Miejski. Po nich, kilkudziesięciu parami, stąpał Centumwirat, czyli Rada Stu mężów, od plebsu wybieranych, tworzących obok Senatu coś nakształt Izby Poselskiéj. Daléj sypali się wielcy kupcy, wojskowi, znaczniejsi marynarze, bogate Majstry, a nawet i Czeladź co kształtniejsza, wszystko wedle wieku i godności. Tak, uprzejmie rozmawiając, niby zniechcenia zwijali swoją wstęgę w różne uczone skręty, a gdy kilka razy już obeszli jedną stronę sali, wtedy po drugiéj stronie wystąpiły parami, najprzód matrony, daléj panie dojrzałe, daléj młodsze, wszystkie wedle wieku i godności. Teraz, oba orszaki tańcując osobno, przyglądały się sobie zdala, i przy spotkaniu zamieniały ukłony. Czasem orszak męzki ustępował damskiemu z «traktu», i sam przechodził pod przeciwną ścianę. Aż gdy kapela uderzyła na «finał», dwójki męzkie i żeńskie zaczęły się rozpadać, potworzyły się z nich pary mieszane, a z tych par wstęga jedna, lecz dwa razy dłuższa, i wszyscy popłynęli w około całéj sali, pochodem iście tryumfalnym.
Naprawdę «wszyscy», gdyż od téj pięknéj przechadzki nikt się nie wymawiał, chyba chromi, albo «malkontenci», którzy niezdołali sobie dobrać upatrzonéj pary. Do małéj garstki tych ostatnich należał dziś Pan Kaźmiérz; stał on pod ścianą z nasrożonemi brwiami; widok tego pochodu, dla wszystkich oczu pełen blasku i krasy, jemu wydawał się bladym i smutnym, bo między Centumwiratem brakło Pana Schultza, o co zresztą byłby mniejszy kłopot, ale między białogłowami brakło..... ach, wiadomo kogo.....
— Źle mi się napoczyna on festyn. — Pomyślał.



Tymczasem, po zakończeniu Pieszego, starszyzna zabrała miejsca na ławach pod ścianami, a młodzi skupiali się w pośrodku, bo na chórze kapela zaczęła grać Galiardę, czyli, jak u nas wymawiano, Galardę.
Śliczny ten taniec Włoski (Gagliarda), był niezmiernie wesoły, pełen pustackich a niewinnych igraszek; dama i kawaler mogli w nim kolejno popisywać się z prawdziwemi dziwami Terpsychorowego sztukmistrzowstwa; to téż nietylko dla występujących, ale i dla patrzących był rozkoszą. I teraz, cały pierścień widzów zebrał się w około czterech filarów, między któremi kilkanaście par wykonywało Galjardowe harce.
Tylko Pan Kaźmiérz odwrócił się, i stanął do nich plecami. Teraz już nie brał go smutek, ale go brały złości. Mój Boże! Ten taniec był taki stosowny do figlarnych ruchów Hedwigi, tyle sobie zeń obiecywał uciechy!
— Owóż i Galarda już dla mnie stracona! — Rozmyślał gorzko. — Jak téż to można tak haniebnie marudzić? Pewnie to tam Pani Korwiczkowa muska i muska czoło, a oni precz na nią czekają, bo wiem, że mieli przyjść jedną kompanią.
Chcąc sobie skrócić chwile niecierpliwości, zbliżył się do kółka mężczyzn, którzy w kącie sali wiedli żywą, rozmowę. Kilka słów z niéj zasłyszanych, przykuło jego uwagę, byli to bowiem wszystko «ludzie morscy», i o morskich rzeczach gadali. Właśnie Pan Wojciech Zabokrzycki, dzielny Oberszter od królewskiéj flotty, mówił, podnosząc głos jakby na okręcie, dla przekrzyczenia już nie szumnych bałwanów, ale gwaru rzeszy i kapeli:
— Cuda nam tu Waszmość Panie Van der Helst rozpowiadasz o Panu Krzysztofie Arciszewskim, i bardzo ja rad że on u was awansował aż na Vicereja i jakoby drugiego Jazona. Jeno nie pojmuję, czemu się Waszmość tak dziwowasz? Abo to on pierwszy? Co tu gadać że my ludzie nie do wody. A ów Jan Skolnus, co był admirałem u króla Duńskiego?
— Kiedy to? — Pytał głosem grubym jak tuba marina, zagadniony gruby Van der Helst.
— Oho! Jeszcze za króla Kazimiérza. On pono wynalazł takie kraje, co potém z kretesem zaginęły, i nikt już niemoże ich odnaleźć. To był taki człek jak ów Kolumbus. No, a Sierpinek? Ten, co to mu Król Zygmunt August powiedział pewnego dnia: «Stwórz mi Acan flottę.» I stworzył z niczego, i wyrabiał ze swemi Freybitterami takie bajkowe cuda, że aż Bałtyk skakał z radości.
— No, no..... nie wszyscy skakali. — Przerwał chmurnie, tuż stojący armator Stilling.
— A i to prawda. — Odparł Zabokrzycki. — Wy, panowie Gdańszczaki, nie bardzoście się w nim kochali, nagrzeszyliście z téj okazyi kryminalnie, naścinaliście głów niewinnych.....
— No, no..... — Wtrącił armator. — Co tu wypominać stare rzeczy? Król wonczas wybaczył, a Waszmość nie wybaczasz?.....
— Dajmy tedy pokój Sierpinkowi. Ale kto jeszcze? No, a Lanckoroński, Kommendant Pucki? Mało to on się nadokazywał takich dziwów, co godne żeby je Cycero opisował? Albo i Cyppelmann[11], co to tu, pod samym Gdańskiem, zbił flottę szwedzką? Na to my już sami patrzali.
— A tak. — Potwierdził Stilling. — To była piękna wiktorya. Cyppelmann miał tylko dziewięć okrętów, a Szwedy miały jedynaście, a wszelako ich stłukł na miazgę.
— I nawet — wtrącił Pan Kaźmiérz — ich dowódca Hoenszyld był zabit.
— Jeno — ciągnął daléj Stilling — ten Cyppelmann nie ze wszystkiém wasz.
— Jakto nie nasz? — Krzyknął Zabokrzycki. — Że nazwa Niemcem trąci, to nie racya, tu pełno takich, ale duszą, całą duszą był nasz. Jamci go znał, i miłowałem go jak rodzonego, i nie dam sobie gadać, że nie nasz!
Pan Zabokrzycki był zacietrzewiony, Pan Stilling także zaczynał się zapéżać, byłoby pewnie przyszło do dłuższéj zwady, ale w téj chwili zrobiło się na sali poruszenie; Galjarda właśnie dobiegała do końca, muzyka ucichła, i tłum zaczął od filarów odpływać ku ścianom, przyczém zgiełkliwą falą rozciął nasze kółko rozprawiaczy.



Nastała między tańcami przerwa, podczas któréj chędogie dziewczęta wysuwały się z bokówek, i roznosiły po sali rozmaite napitki; dla mężczyzn wina i miody, a zwłaszcza kufle z pieniącém się piwem; dla dam, ciepłą zupkę z bułki, bardzo zdrową, i przedziwne mleczko z migdałami. Ustawiały téż na stołach cudne, płaskie naczynia, wyrobione w kształcie konch albo łódek, pełne konfitur i cukierków, a przy nich niemniéj cudne dzbany, z zimną wodą, zaprawną smakiem owocowym; roznoszono także całe piramidy tłustych, przewybornych ciastek, i nawet modne już wówczas torty, nad któremi piętrzyły się różne figurki z cukru; te przedstawiały zwykle jakąś mitologiczną przygodę, najczęściej Wenerę wysyłającą Kupidyna z łuczkiem, albo przyjmującą jabłko z rąk Parysa; wiadomą jest bowiem rzeczą, że niéma na świecie miasta, gdzieby ta bogini posiadała tyle posągów i różnych wyobrażeń, ile posiada ich w Gdańsku. Tak to ów gród, już dziś podtatusiały, za swoich pięknych czasów umiał być romansowym.



Jeszcze wszyscy mieli usta pełne tych przysmaków, kiedy kapelmistrz sam ujął za skrzypce, i urznął króciuchną, ale dziwną, podrygliwą przegrywkę, a wnet po całéj sali rozszedł się szmer uciechy, nieledwie okrzyk radości.
Jedni drugich nawoływali, śmiejąc się i klaszcząc w ręce:
— Giga! Giga! Będzie Giga!.....



Ze wszystkich tańców, jakie krążyły kiedykolwiek po warstwach wykształconego społeczeństwa, żaden podobno nie miał tak bajecznych powodzeń jak sławna niegdyś Szkocka Giga. Był to taniec jeszcze trudniejszy od Galjardy, nieledwie akrobatyczny; to téż jeśli gdzie się jeszcze przechował, to tylko między tancerzami na linie, którzy do dziś dnia zdumiewają widzów tym lub owym jego ułamkiem.
Przez ciąg siedemnastego wieku, cała Europa szalała za Gigą. Szalał za nią i Gdańsk rozbawiony, témbardziéj, że mnóstwo mieszkało w nim Szkotów; było nawet jedno przedmieście zwane Szkockiém; wprawdzie, miasto miewało częste zatargi z tém przedmieściem, (którego mieszkańcy, zabici katolicy, bronili gorliwie praw Biskupich), ale przy «okrągłym stole» Artusowéj uciechy, zapominano krwawych dysput, i wobec owéj czarodziejskiéj nuty, wszystkie serca na chwilę w jeden rytm uderzyły.



Widząc pary dobierające się skwapliwie, Pan Kaźmiérz coraz żałośniéj opuszczał ręce i głowę. A więc i Giga dla niego przepadnie? Ta Giga, w któréj — dzięki marynarskiéj swojéj sile i zwinności — tak wielkie zawsze odnosił tryumfy!
Wiedziały o tych tryumfach damy; to téż dziwiły się i krzywiły, czemu piękny Porucznik żadnéj z nich nie zaprasza? Nakoniec, pewna Pani Wójtowa, tęga i rumiana jak piwonja, wzięła się na odwagę, trzepnęła go facoletem po ramieniu, i spytała:
— A co to Waszmość tak się zapamiętywasz jak figura na mauzoleum? Nie lepiéj byś to Waszmość szedł do tanku?
— A poszedł by ci ja na skrzydłach, cóż kiedy ona białogłowa com ją sobie zarekwirował, jeszcze nie nadciągnęła z miasta.
— A to Waszmość sobie powiedz: Bierz ją, licho! I pokonsoluj się z innemi. Abo to tutaj nas mało? A z takim rycerskim pląsownikiem, każda rada wyskoczy. No kawalerze, wybieraj. Cóż to? Chcesz Waszmość nam pérgnąć?
— Exkuzuj Wacpani, zara wrócę, jeno mi się widzi jako moja panna tam ode drzwiów nadciąga.....
Pan Kaźmiérz zmyślił sobie tę wymówkę, byle tylko się wyśliznąć ze szpon Pani Wójtowéj. Rzeczywiście, nim się obejrzała, pérgnął jéj z pod ręki, ale u drzwi — jak przewidywał — nie znalazł swojéj panny.
Wyszedł na taras, pełen służby i ciekawych widzów. Stał tam długą chwilę, — napróżno! Wprawdzie maruderzy jeszcze nadciągali, ale to już coraz rzadziéj się trafiało, i sala była nabita po brzegi.
Przemyśliwał tedy:
A może by kogo posłać, aby dostać języka, czy tam się co złego nie stało?
I żałował że Maćka z sobą niemiał, ale Maciek został w gospodzie, dla pilnowania pewnych koników, co mogły wprędce być potrzebne.
Wrócił tedy Pan Kaźmiérz jak niepyszny między gwarne tłumy, stanął pod filarem, a podczas kiedy Giga rozbijała się na środku sali, on utkwił oczy w jednym z nadpowietrznych okręcików, i zwolna zapadł w zadumę, która go spowinęła swoim białym obłokiem, jako mgła wodna gdy okręt otoczy.
Nagle..... jakaś błękitna jasność olśniła go tak mocno, że aż musiał oprzéć się o filar. To pani jego myśli! To wszyscy oni wchodzą..... O..... już są na sali.....
Przodem idzie Pan Konzul, ubrany bardzo suto, w sajan z czamletu barwy cygrynowéj, czyli koloru wody morskiéj, (seegrün), z popieliczemi wyłóżkami, na przodzie roztwarty; z pod sajanu sterczy jego pierś wypukła, i wydyma się obercuch czarny, sztucznie rzezany, śrebrzystą taśmą sznurowany; u kolan i u trzewików chrzęszczą róże z kilkobarwnych wstążek, przeszpilone srebrnemi sprzączkami; na kapeluszu chwieją się czarne i seledynowe pióra; głowę pod niemi Pan Rajca nosi wysoko, jednak z tém wszystkiém wygląda dziś niedobrze; jakieś ma pod oczami sine plamy, na policzkach ciemne wypieki, krok chwiejny i nierówny. Ale widocznie się przemaga, nadrabia uśmiéchem pełnym dumy; a ma z czego być dumnym, bo i sam dziś wystąpił uroczyście, i pod rękę prowadzi Panią Florę, która w koło siebie roztacza upajającą czarowność.
Od miesiąca już ona zrzuciła przecie uprzykrzone kiry, i dziś nakoniec mogła przystroić się pięknie. Ach, nie tak pięknie wszakże jakby chciała! Prawa przeciw-zbytkowe ciężą na niéj bez miłosierdzia. Mimo wspaniałości swoich wdzięków, prosta wdowa po Majstrze passamonniku niemoże nosić ani kosztownych tkanin, ani prawdziwych klejnotów. Ten zakaz jest największą zgryzotą jéj życia; ile to już godzin ona się nad nim napłakała! On téż jest głównym powodem gwałtowności, z jaką Pani Flora pragnie wyjść za którego z członków Magistratu. Ich żony, szczęśliwe! mogą nosić i czysty jedwab' i czyste złoto, i drogie kamienie.
Tymczasem, biedna wdówka nagradza sobie te braki, wykwintnym smakiem w ubraniu, co sprawia że w oczach męzkich, nieraz przyćmiéwa mniéj piękne, choć wyzłocone «Panie Radne.»
Dziś właśnie potrafiła sztuką zdobyć takie zwycięztwo. Suknię przywdziała z pół- bławacia zwanego Bomzynem, przepysznéj barwy malinowéj. Stanik u przodu ma głębokie wycięcie, zkąd jéj bogate łono wychyla się jakby motyl, co białe skrzydełka rozłożył na dnie kwiatowego kielicha. Porównanie do kwiatu wypada tém stosowniéj, że w koło całego wycięcia rozwachlarza się kołnierz stojący, przezroczysty, oparty na drucianym płotku, i tak wywinięty jakby połowa jakiéjś ogromnéj lilji. Od tego tła obłoczkowego, tém silniéj odbijają karminowe usta i przestrzeliste oczy Pani Flory. Na głowie, u samego jéj wierzchu, ma tak zwaną «forgę,» czyli kilka piór białych, postawionych zupełnie prosto, które z warkoczowego koszyczka wytryskują w górę jakby pieniąca się fontanna[12]. Taki przystrój, podobny do końskich pióropuszów, dzisiejszym oczom wydał by się dziwnym, a nawet może śmiesznym; ale wówczas był bardzo wzięty; a niewiasty lubiły go i za to, że łudząc oko, dodawał im wzrostu, czemu i Pani Flora była rada, bo jéj postać kształtna lecz nieco przysadzista, wiele na téj złudzie zyskiwała.
Jeśli strój pięknéj wdowy zwracał oczy swoją krasą i wybujałą pełnią kształtów, za to ubiór Hedwigi odznaczał się wstrzemięźliwością barw i kroju. Szła ona drobnym kroczkiem po drugiéj stronie Pana Schultza, z oczami utkwionemi w ziemię; dzięki jednak znanéj panieńskiéj sztuce, mimo spuszczonych powiek, widziała wszystko i wszystkich, a już co najpierwéj dostrzegła, to żółty «szustokor» pod filarem. Na ten widok zaćmiło jéj się w oczach, ale i tu panieńskie czary przyszły jéj nieomylnie w pomoc, i choć tylko już wpół przytomna, szła daléj, niby przez sen płynąc, i budząc w koło miłe szmery.
Suknia jéj nie była dziś niebieska w białe floresy, ale biała w niebieskie ciągnione kwiateczki. Uszyta ze wschodniego, pół-przezroczystego «persu,» sięgała po samą szyję, bo Pan Majster, czy zazdrosny o widok jéj wdzięków, czy przejęty purytańską surowością, pomimo nalegań Pani Flory, nie pozwolił na żaden sposób aby miała stanik wycięty. Więc w koło jéj szyi marszczyła się jak zawsze stokrotkowa kréza, tylko zrobiona z koronki nierównie piękniejszéj niż codzienna. W złotych włosach miała jak zawsze bramkę z błękitnéj wstążki, ale dziś był na niéj naszyty djadem z bursztynowych kwiatów, prześlicznych, mgławo- przejrzystych, trzęsących się za każdym jéj ruchem jak światełka. U drobnych uszu wisiały takież same kolczyki, obrobione w kształcie serduszek. W pasie téż owinęła się bursztynowym sznurem, którego ziarna grube, równe, białawe, spadały na przód sukni jakby dwa różańce, zakończone chrzęstliwemi wisiorami. Nawet jéj rękawiczki białe, niebieskim jedwabiem haftowane, zapinały się na bursztynowe guziczki.
Któś z obecnych, spostrzegłszy u niéj ową mnogość morskiego klejnotu, nazwał ją «bursztynową panienką». Nazwa ta wnet obiegła całą salę, a niejeden sądząc z oblicza, mówił, że i serce u niéj musi być «czyste jak bursztyn.»
Za Majstrem i jego dwiema towarzyszkami, samotnie stąpał Kornelius, w ubiorze hollenderskim o dwóch niewesołych kolorach, ciemno-stalowym i ciemno- ceglastym, co go czyniło podobnym do pęku zardzewiałych kluczy, i dobrze licowało z jego posępną twarzą, przypominającą twarze więziennych dozorców.



Przybycie nowéj gromadki, sprawiło niejakie wrażenie w Artusowéj sali. Hedwiga ukazywała się tam po raz pierwszy, a i Panią Florę, (która najpierw dla choroby mężowskiéj, ą potém dla żałoby, przebyła parę lat w zamknięciu), witano jakby zmartwychwstałą. Obie panie zostały skwapliwie otoczone. Pan Kaźmiérz najskwapliwiéj nadbiegał, i już chciał witać się z Hedwigą, gdy Pani Flora odciągnąwszy go na ubocze, zaczęła mu z żywością rozpowiadać:
— Ach, Wasza Miłość ani sobie figurujesz, co ja przeszłam srogich emocyi! Żeby nie ja, Waszmość byś tu nie widział swojéj panny.
— Wielki Boże! Co się stało?
— Rzecz dość zwyczajna, Pan Schultz nam zachorzał.
— Aha! Co prawda, źle mu z oczu patrzy. No, aleć to nic obłożnego, kiedy przyszedł?
— Nie przyszedł, jeno się przywlókł. On często miewa jakoweś darcie w nogach, i jakieś okrutne bolenie na wnętrzu. Medyk Pagliano zadekretował, jako to zbytnia wilgoć z picia cerewizyi, ale Pan Konzul powieda, że Włoch niezna się na piwie, i dla tego takie androny plecie, i cały Magistrat go w tym sensie sukkursuje, bo wszyscy oni w piwku się kochają. Owóż dziś, przychodzę do nich, już ustrojona, — wszak niepodle, co?
— Ach, boginie z Olimpu mogą zajrzéć Wacpani!
— Tedy widzę, i Hedwiga już wymuskana, jeno Pan Majster jeszcze się guzdrze, i szat nie nie naciąga, i popija tyzannę, a precz stęka: «Oj biéda! Niemogę pójść. Herr Gott! Niemogę.» Ja tedy, w duszy rada że nam wolność ostawi, daléj w namowy: «Ostań się Waszeć doma, legnij na becikach, a ja Pannę Hedwigę zabiorę i pomatkuję modelowo.» A tu figuruj sobie Waszmość, jak się dziewczyna wyrwie, tak mało co wszystkiego nam nie popsowała. Powieda: «Kiedy Pan Meister nie idzie, to i ja nie pójdę, jeno się ostanę, aby Dobrodziejowi usługować.» I już odpina kolce i ściąga rękawice. Ażem się zdumiała, bo to wszelaka panna, kiedy ma iść na taniec, to i po trupach by gotowa skoczyć, a ta benewolnie powieda: «Nie pójdę.» No, i co Waszmość powiesz? Właśnie tą cnotą wygrała. Pan Schultz się rozczulił, że aż oczami zaczął mrugać, a ja na niego wsiadam: «A nie wstyd to Waszeci przyjmować takie sakryficium? Każ jéj pójść ze mną i basta.» A Pan Schultz: «Ja większe zrobię sakryficium; acz kiszki we mnie piszczą, pójdę.» — I zara się odział, i takeśmy go tu przywlekli, ale ja radzę Waszmości, co masz robić to prędko rób, albowiem on lada moment zacznie znowu stękać, i gotów się z nią wynieść przed północkiem.
— Niedobra to impreza. - Odparł skłopotany Pan Kaźmiérz. — Niełacno tak wielkie plany egzekwować na łapu-capu. Ha no, wezmę się do rzeczy, aleś zawdy mi już Wacpani fantazyę zwarzyła.
— No, no, jeśli Waszmość nie potrafisz w godzinę przerobić jéj konwikcyi, to powiem że z Wodnéj Armaty nie tęgie wychodzą konkieranty.
Ważną tę rozmowę przerwał Burmistrz Freimuth, który już od początku krążył około Pani Flory; należał on do jéj stałych wielbicieli; ach i ona byłaby dla niego wszystkiemi innemi pogardziła, bo i piękny jak bożek, i dwa razy bogatszy od Pana Rajcy, i Burgemeister, jeden z miejskich królów! Ale cóż, kiedy niestety już miał żonę! Wprawdzie chuda była jak szczapa, i kaszląca jak owca, mówiono że niedługo pociągnie, wszelako trudno liczyć na takie gadanie, skrzypiące drzewo nieraz przetrwa najzdrowsze zagajniki. Wiedziała więc mądra wdowa, że Pan Burmistrz obecnie na nic jéj się nieprzyda; w każdym razie, jego nadskakiwanie pochlebiało jéj bardzo słodko, a co więcéj, mogło posłużyć za wabik na inne ptaszki. Rozpoczęła więc z nim rozmowę ciętą i świecistą jak rotowy ogień, a od czasu do czasu strzelała na bok okiem, dla przekonania się, czy w obliczu Pana Majstra nie dojrzy błysku pożądanéj zazdrości?
Ale Majster w téj chwili nie patrzył na Panią Florę, tylko na Hedwigę, którą tancerze już hurmem otoczyli. Był między niemi śliczny IMci Pan Morsztyn ze swoim złotym puklem, i Sire de la Crosade z perłą w uchu, i nawet najmłodszy ze Spiryngów. Zaciekawieni kwitnącą buzią, i turkusikowemi oczami «bursztynowéj panienki», wszyscy zapraszali ją do Sarabandy, któréj hasło już dwaj główni skrzypkowie dawali na chórze, wykonywając przygrywkę śliczną i cieniuchną, jakby rozmowę dwóch słowików. Hedwiga zakłopotana, rumieniąca się po same oczy, kręcąc w ręku bursztynowe wisiory, odpowiadała kawalerom, że «bardzo przeprasza Ichmościów, że chyba to będzie na późniéj, bo do pierwszéj Sarabandy już się przyobiecała IMci Panu Koryckiemu.»
Właśnie téż Kaźmiérz nadchodził, spojrzał: z dumnym uśmiéchem po współzawodnikach, i wyprowadził ją na środek sali, gdzie kilkanaście par już stawało do Sarabandowych zalotów.

Cudny ten taniec Hiszpański, wprowadzony do Paryża przez tancerkę Zarabandę, (która, mu téż i nazwę zostawiła,) stał wtedy u zenitu swojéj wziętości. Pary szykowały się do niego we dwa rzędy, mężczyźni po jednéj stronie, a kobiety po drugiéj, ale każda para była tylko sobą zajęta, między każdą z nich odgrywał się osobny dramacik miłosny, pełen dworskiego wykwintu i godności; przebieg jego był dość powolny, w tempie dosadnie wybijaném, i można twierdzić że pozostał wspaniałym pierwowzorem, z którego Menuet późniéj się urodził, a raczéj wyrodził, bo gdy Sarabanda była tylko czułą, Menuet stał się czułostkowym.



Pan Kaźmiérz zaczynał taniec z myślą — jak sam powiedział — zwarzoną przez ostatnie słowa Pani Flory. Tak mało miéć czasu na wykonanie tak wielkiego zamiaru, to prawdziwa feralność! Ale po chwili, wrodzone junactwo zapanowało w nim nad wszelką troską, i powiedział sobie:
— A może właśnie lepiéj tak? Dość już onego politykowania. Raz trza ruszyć z kopyta, i pokazać się konkierantem.
Wkrótce téż, urok owego niemego dramatu, pieszczotliwość muzyki rozkołysanéj, a zwłaszcza wdzięk istoty co się przed nim przesuwała jak senne zjawisko, wprowadziły go w takie upojenie, że co chwila zapominał uczonych zwrotów tańca, płonął, rwał się, byłby chciał chwycić ją w objęcia, i uciec z nią na jaką pustynię. Tymczasem, przynajmniéj słodkiemi słowy czynił sobie folgę. Powolność ruchów i niejakie w nich przestanki, pozwalały na częstą choć rwaną rozmowę. I tak, przy pierwszym ukłonie, zapytał: — Na jaką to pamiątkę Wacpanna zawdy się odziewasz w niebieskość i białość? Czy dla tego że z nieba zeszłaś, i że konserwujesz niewinność Aniołów Pańskich?
Hedwiga ująwszy suknię w obie ręce, i oddawszy mu wzajemny ukłon, odpowiadała:
— Nie, proszę Waszmości. To na pamiątkę onych szatek, co mię w nich poganie zabrali. To były ostatnie szatki w jakie mnie moja matka przyodziała, i kiedy takowe noszę, to mi się wydawa, jakobym jeszcze pełniła rozkazanie mojéj świętéj matki.
Tu żywsze zwroty przerwały rozmowę.
I znowu; w chwili gdy podawał jéj rękę, tancerz nagle przystanął jakgdyby olśniony, oczy sobie drugą ręką przysłonił, i spytał:
— W jakiéj to kryniczce Wacpanna się mywasz?
Ona, obiegłszy go do koła, położyła paluszek na ustach, i odrzekła:
— A! To mój sekret.
A znów on, ścigając ją kolisto, wedle figury tańca pochylił przed nią kolano, i patrząc błagalnie, mówił:
— Zmiłuj-że się, o panno mego serca, nad memi oczyma, boć ja oślepnę od glancu twojéj urody.
Ona, wykręciła się na końcu stopy, i odparła figlarnie:
— A kto Waszmości każe patrzéć?
— Kto? Kto?..... — Powtarzał kilka razy i pytanie to przeciągnął aż do chwili, w któréj ostatnia figura taneczna pozwoliła mu ręką przesłać jéj od ust pocałunek, naonczas dopiero dał odpowiedź:
— Kto mi kazał? A któż jeśli nie ten bożek, co sam na oczach nosi bindę, a ludzkie oczy otwiera na to co jest godne jeno bogów?
Tu smyczki uciąwszy «codę», zagłuszyły wszelką rozmowę. Kaźmiérz po zakończeniu tańca podał jéj znowu rękę, odprowadził ją na ławeczkę pod filar, i stanąwszy tuż obok, mówił głosem przyciszonym, a drżącym od wzruszenia:
— Bożek to maluśki, ale srogi. Puścił mi tu w piersi taką haniebną strzałę, że ja z niéj muszę umiérać, jeśli Wacpanna mię nie wykurujesz.
W Hedwidze serce uderzyło jak u wylęknionego ptaka. Zrozumiała, że nadchodzi już chwila przełomu, ta cudowna i groźna chwila pierwszego wyznania, któréj czysta panieńska dusza, i pragnie i lęka się zarazem.
Cała drżąca, zapytała ledwie słyszalnym głosem:
— A jakież ja Waszmości mogę podać remedium?
— Daj mi Wacpanna swoją rączkę w dozgonną posiadłość, a ja ją sobie położę na sercu, i pod tą rączką jak pod Mekkańskim balsamem, rana się w ten moment zagoi.
Hedwiga, mieniąc się jak cudowny obraz, odparła już pewniejszym głosem:
— Rada bym ja to dla Waszmości uczyniła, bo i miłosierdzie każe rannych opatrować, ale decyzya nie jest w mojéj mocy.
— Jeno w czyjéj? — Zapytał, chmurząc się i brwi naciągając.
— A no, Pana Schultza. Wszakci to mój opiekun wedle prawa. Jemu Waszmość się zadeklaruj.
— Nigdy! Za nic w świecie!..... — Zawołał Kaźmiérz głosem nagle podniesionym. Po chwili, zmiarkował swą nieostrożność, i mówił znowu ciszéj;
— Niemożna, i nie godzi się. Najprzód, musiałbym powiedziéć żem nie jest Wacpanny brat.
— A to i lepiéj. Niechże raz już się skończy to grzeszne kłamanie.
— Dobrze, ależ pomyśl Wacpanna: ja, mam się prosić mojego rywalizatora? Kłaniać się? I to jeszcze przed kim! A jak zrekuzuje?
— Może i nie zrekuzuje. On się bardzo w Waszmości kocha.....
— Tak, póki myśli żem brat.
— Przytém, będzie podchlebion proszeniem się Waszmościném.
— Dobrze, ale jak zrekuzuje, to co będzie potém?
— To się obaczy. Po co mamy sobie złą kabałę wyciągać przed czasem? A może i pozwoli? Wszakci on zawdy powieda, że chce mojego szczęścia.
— Więc to Wacpanna mianujesz swojém szczęściem?
Hedwiga spojrzała na niego z uśmiéchem i rzekła:
— Niby to nie wié Wasza Miłość?
A na tym ostatnim wyrazie położyła słodki nacisk, jeszcze wymowniejszy, niż to jéj spojrzenie i ten uśmiéch.
Kaźmiérz złożył ręce w zachwycie.
— A toś Wacpanna z mańki mię zażyła. Po takowém słówku, jakoż ja mogę się jeszcze rewoltować? Pójdę, chociażbym wolał iść na bomby i smoki, niż w pokłony do tego człeka. Co robić, Wacpanna każesz, pójdę, i to dzisiaj, w ten moment. Raz kozie śmierć. Niechże już wiem co mię czeka. Jeno błagam, panno mego życia, panno mego zbawienia, choćby zrekuzował, nie odpuszczaj mię od siebie, jeno ratuj.
— Dobrze, dobrze, najprzód Waszmość zrób swoje, a potém i ja zrobię co się da.
Kaźmiérz spojrzał raz jeszcze na Hedwigę z niewymowną czułością, i puścił się między tłumy, dla odszukania Pana Schultza.



Siedział on pod piecem, oparty obu łokciami o stolik, na którym świéciła przed nim szklenica pełna piwa. Spostrzegłszy nadchodzącego Kaźmiérza, odezwał się dość wesoło:
— Co to Waszmość tak żywo ze swoją Panną-Siostrą gadałeś?
— My właśnie uradzili, abym ja się przed Panem Konzulem prezentował, z wielką nowiną, i wielką petycyą.
Po twarzy Majstra przeleciała chmurka niepokoju.
— A!..... Cóż to takiego?
— Dostał ja nakoniec z domu on wyglądany respons, i Pan Miecznik mi w nim rememoruje, jako Krysia miała już trzy czy cztery lata kiedy ją w jassyr zabrano. Tedy to na żaden fason niemoże być Panna Hedwiga.
— Hm! I żeś to Waszmość sam sobie tego nie rememorował, to czysty fenomen.....
— Jam się jeno z braćmi zabawiał, na siostrzyczkę mało my dbali, aż dopiero gdy zaginęła, wtedy po niewczasie była żałość.
— Szkoda! Zła nowina. Już my tedy nic sobie nie będziem. A jam już się nauczył uważać Waszmość za kawałek syna.....
Kaźmiérz przygryzł sobie wargi. Miał ochotę powiedzieć:
— Za wiele konfidencyi, Panie łyku!
Ale się powstrzymał, i z przymuszonym uśmiéchem odpowiedział:
— A może on kawałek syna się ostanie? Powziął ci ja dla téj panienki taki wielki a święty affekt, że bez niéj żyć daléj, ani rusz. Niemogę być bratem, ale mogę być lepiéj, małżonkiem.
Tu Kaźmiérz powstał, i pięknie się pokłoniwszy, wymówił uroczystym głosem:
— Tandem tedy, przychodzę z tą petycyą, abyś Waszeć, jako przybrany ociec Panny Hedwigi, chętném sercem dał mi ją za żonę.
Pan Schultz w jednéj chwili zmienił się do niepoznania. Pulchna, czerwona twarz jego, nagle wydłużyła się i zżółkła. Wlepił w Kaźmiérza okrągłe, rybie oczy, i przez zęby sam do siebie mruczał:
— Aha! Wylazło szydło z worka. Nie głupi był mój Ollender.
Pan Kaźmiérz, zniecierpliwiony, siadł napowrót, i ręką w stół uderzywszy, zapytał:
— No, cóż tedy?
Majster, nie wstając z ławy, głową się tylko ukłonił, i odpowiedział z szyderczym uśmiéchem:
— Wielki to dla nas onor, że klejnotny pan zniża się do biednéj sierotki, szkoda jeno że ten onor za późno przychodzi.
— Jakto, za późno? Co to znaczy?
— A nie oświadczył-ci ja Waszéj Miłości, Panie kawalerze, zaraz przy pierwszéj Waszmościnéj wizycie, że małżonek dla Hedwigi już jest wybran?
— Prawda. Waszeć to gadałeś. Ale póki Xiądz nie związał stuły, to jeszcze można zmienić rezolucyę.
— Nie Panie kawalerze. Co Johann Schultz raz powiedział i zadecydował, tego już nie odmienia.
— Odmieni, odmieni. Miéjże Waszeć Boga w sercu, ja pięknie proszę, i Panna Hedwiga powieda, że to będzie jéj szczęście.
— A! Ona tak powieda? No, to się Waszmość dobiłeś. Harde to dziecko, co śmié takie rzeczy gadać. Trza ją nauczyć moresu.
— Nie hardać ona, kiedy chce miéć Waściny assentyment.
— Czy chce czy niechce, bez mojego assentymentu nic nie będzie. Gdzieżeś to Waszmość czytał takie prawo, aby uczciwa frajlein, sama dawała decyzyę o swoim hymenie? To rzecz rodziców, abo familijnego konsylium. A w tym trybunale, ociec abo opiekun, to najwyższy sędzia.
— Masz racyę Waszeć, jeno i w téj lex jest excepcya.
— Naprzykład, jaka?
— Wtedy, kiedy sędzia jest razem i stroną.
— Po palestrancku Waszmość mię zajeżdżasz. Ja prosty człek, nierozumiem tych subtelności. Jeno wiem że z tego nic nie będzie.
— Czy to jest ostatnie Waszecine słowo? Panie Rajco, weź tę rzecz na rozmysł, abyś dzisiejszéj wiolencyi kiedyś nie pożałował. Ja jeszcze poczekam, Waszeć myśl odmienisz, i jeszcze raz pogadamy.
— Nie, Panie kawalerze, próżno się Waszmość nie fatyguj, keine gadanie rzecz skończona.
Tu Pan Majster powstał, ukłonił się sztywnie, i zakończył:
— Raz jeszcze uniżenie dziękuję za onor nam wyrządzony, acz na moją aftikcyę po niewczasie, i żegnam Waszą Miłość, bom ciężko chor, i pono przyjdzie mi opuścić tę piękną kompanię.
To mówiąc oddalił się, z pokornemi słowami ale z szyderczym uśmiechem na ustach, i z głową hardo podniesioną. Pan Schultz, jako nieodrodny Gdańszczanin, zawsze i wszędzie nosił ją wyniośle, a już najwyniośléj na Ratuszu i w Artusowéj sali, bo tutaj widząc w koło siebie potęgę miejskiego Senatu i blask miejskiego Patrycjatu, czuł się mocnym na swoich złotych śmieciach, i nawet klejnotnym panom rad przycierał rogów. A już nigdy nie doznał większéj pod tym względem rozkoszy jak dzisiaj, kiedy w osobie Pana Kaźmiérza, upokorzył i zuchwałego szlachetkę i przeszkodnego współ-zalotnika.
Dziwną może wydawać się cierpliwość, z jaką siarczysty Pan Porucznik przełknął tę nauczkę, i zaprawdę nie byłby jéj zniósł tak przykładnie, gdyby nie przekonanie, że wkrótce, dziś jeszcze, ukarze hardość mieszczanina i zemści się na współ-zawodniku. Ta myśl ubierała i jego usta szyderczym uśmiéchem, i chociaż krew się w nim burzyła, choć ręce go swędziły, myślał sobie:
— Dobrze, dobrze, ja jeszcze tak wolę. Obejdę się bez twojéj permissyi.
Jednak ostatnia groźba Pana Schultza, naprawdę go rozzłościła, i nawet niepomału przeraziła.
— Tam do licha! — Szepnął. — Jeśli on ją ma zaraz uprowadzić, to cały plan w łeb weźmie, przynajmniéj na dzisia.
Tu wstał gwałtownie, plecami o piec się oparł, i głowę jak mógł wysunął po-nad tłumy, dla odnalezienia Hedwigi.
Nietrudno ją było znaleźć: wszystkie oczy zwracały się ku niéj. Po środku sali, w największym wirze tańców, przesuwała się lekka jakby duch niebieski, prowadzona przez IMci Pana Arnsta Spirynga, który właśnie w téj chwili kończył z nią Kuranta, i przy ostatnich zwrotach rzucił pod jéj stopy swój płomienny tulipan. Ale i odetchnąć jéj nie dano. Kurant, (la Courante), wdzięczny taniec Francuzki, zgrabny i posuwisty, był sam w sobie niezmiernie krótkim, ale za to zwykle powtarzał się wielokrotnie, bo w końcu zawierał pewną złośliwą figurę, dzięki któréj, przy zręczném trafieniu w dobrą chwilę, jeden kawaler mógł drugiego ubiedz, i podstępem odbić mu tancerkę, z czego téż powstało przysłowie: «Trafił frant na franta i wyciął mu kuranta.»
Hedwigę dziś ciągle odbijano. I teraz, ciężkiemu Panu Spiryngowi, sprytny Sire de la Crosade ją odebrał, i wydawał się tak uszczęśliwiony ze zdobycia «bursztynowéj panienki», że niektóre siedzące panny zapytywały gorzko, czy ten znów z ucha sobie nie wyrwie perły, i nie ciśnie jéj pod nogi tego podlotka, co niewiedziéć czém, chyba czarem nowości, tak bezwstydnie łowi tancerzy?
W tym krzyżowym ogniu hołdów i zazdrostek, Hedwiga byłaby mogła bawić się tryumfalnie, ale ona wcale nie czuła tryumfu; przeciwnie, w rysach nosiła wyraz głębokiego, źle przytłumionego zfrasowania, i głowę z niepokojem obracała, to ku piecowi, zkąd jéj świeciły gorejące oczy Kaźmiérza, to w przeciwną stronę, ku ławie przeznaczonéj dla najpoważniejszych matron.
Zaciekawiony Pan Kaźmiérz, także w tę stronę skierował spojrzenie, i dostrzegł tam Pana Schultza. Grono starszych i młodszych niewiast otoczyło go bardzo rojnie, podczas gdy on głową kręcił i ręce rozkładał, jak człowiek co się uniewinnia. Nagle, zniknął w tłumie, a Pan Kaźmiérz usłyszał tuż obok siebie wesoły głos Pani Flory:
— Przychodzę z dobrą nowiną. Ale.....co to Waszmość taki najéżony?
— A jakoż mam się śmiać? Uczyniłem staremu deklaracyę, no, i ładnie na tém wyszedłem.
— A to Waszmość głupstwo zrobiłeś.
— Jakoż nie było zrobić, kiedy Panna Hedwiga niechciała zemną gadać, dopóka nie zdeklaruję się przed onym ślicznym opiekunem?
— No, no, nie sierdź się Waszmość..... Niéma tego złego coby na dobre nie wyszło, już ona teraz będzie wiedziała czego ma po nim czekać, i łacniéj nam z nią pójdzie. A właśnie czas po temu, przynoszę dobrą nowinę: Pan Schultz wraca do domu sam, a ją zostawia pod moją protekcyą.
— Chwałaż Bogu! A to jakbym odżył. I jakżeś to Wacpani takie miraculum zrobiła?
— Z początku chciał ją zabierać. Ja spolitykowałam, i nic nie kontruję, — ale nasadzam na niego inne białogłowy, a najwięcéj tę gadzinę Freimuthową, co taka zła jak i chuda. Wszystkie tedy w krzyk: «O jaki z Waszeci tyran! Biédne dziecko, ledwie co zażyło pierwszych tańców, i już ją zabierać? Zostaw nam ją Waszeć, my wszystkie będziem jéj matkowały.» — A ta chuda złośnica Freimuthowa jeszcze mu doléwa: «Ho, ho! My wiemy czemu Pan Konzul chce ją wyprowadzić, bo go bierze zajzdrość kiedy drudzy z nią sarabandują, a jemu powaga już nie pozwala hasać.» — Tedy Pan Schultz zawstydził się okrutnie, i powieda: «Otóż ja pokażę Wacpaniom że to nie żadna zajzdrość. Ostawię tu Hedwigę — choćby do jutra — choćby do południa — a wy jéj matkujcie, i wiedzcie że ja nie żaden tyran.» Widząc taką wiktoryę, chciałam rzecz dokończyć, i powiedam: «Weź Waszeć Korneliusa za rękodajnego, bo ledwo się na nogach trzymasz, a nam jeno pacholika odeślij.» — Ale tu się nagle zapérzył, i ofuknął mię: «O! Co to, to nie. Za nic w świecie. Niechże i ten biédny chłopczysko choć raz w życiu polustykuje.» — A jam zmiarkowała, że jemu nie chodzi o lustyki, jeno że chce nam ostawić szpiega. Co Waszmość tak się srodze marszczysz?
— Bo to zła nowina co mi Wacpani przynosisz. Kiedy Ollender ostaje, to my nic nie wygrali. On gorszy od starego. Już ja go chyba gdzie w kącie przyduszę albo kolnę.
Pani Flora przestraszona, chwyciła Pana Kaźmiérza za rękaw.
— Na miłość Boską, nie czyńże Waszmość nijakich excesów, bo dopiero wtedy rzecz zagubisz. Już ja tak zrobię, że i Ollendra z przed oczu Waszmościnych sprzątnę.
— Ciekawym, co Wacpani z nim zrobisz?
— Jeszcze niewiem..... już moja w tém głowa..... jeno Waszmość nie turbuj się napróżno, ale bacz pilnie, i jak tylko Pan Schultz się wyniesie, wtenże moment suń do attaku.
To rzekłszy, pani Flora sama przesunęła się przez całą salę, dla naocznego sprawdzenia, czy Pau Majster istotnie się wynosi?
Zastała go już na tarasie, kończącego przyciszoną rozmowę z Korneliusem.
— Tedy — szeptał — nie spuścisz jéj z oka. Ja więcéj na ciebie rachuję, niż na wszystkie babskie protekcye. Ty mędrszy niżeli ja myślał. No, a teraz — ciągnął daléj, sięgając do kieszeni — oto masz klucz od mojego domu. Weź go, bo ja nie chcę abyście się długo dobijali. Szpetnie to dla frajleiny stać po nocy na beischlagu, i czekać jak jaka żebraczka.
— Guttenacht Frau. — Dodał, zwracając się do Pani Flory. — Jużem ja Hedwidze przykazał aby się Wacpani pokornie trzymała, i w jéj zacnéj kompanii doma powracała. Po co ja pił to piwsko, może mi ono zaszkodziło?
Tu szczelnie płaszcz zapiął, oparł się na ramieniu pacholika, który w drugiém ręku miał zapaloną pochodnię, i stękając i utykając, puścił się w drogę dość nużącą, bo Dom Bursztynowy był na jednéj z oddaleńszych ulic.



Stanął jednak w końcu przed swojemi drzwiami, zkąd pachołka zaraz na powrót odesłał do Artus-hofu, sam zaś raz i drugi targnął za kołatkę.
Jak przewidywał, niedługo przyszło mu czekać. Mina jeszcze wyśrebrzała swoje cyny i wyzłacała mosiądze. Bardzo się zlękła i zgryzła na widok chorego Majstra, dla którego — jako prawdziwa zahukana Niemka — miała cześć prawie niewolniczą. Naznosiła mu téż betów co niemiara, naparzyła ziółek w trzech gatunkach, i za to miała tę pociechę, że po jakiéj godzinie ustały Majstrowe stękania. Czy dzięki swobodzie, jaką chory odzyskał opuściwszy duszną salę i rozzuwszy się z ciasnéj szaty, czy dzięki ziółkom i wypocznieniu, dość że uczuł się lepiéj, ale to tak lepiéj, że znów zaczął samego siebie łajać:
— Po com ja głupi wyszedł z Artus-hofu, i ostawił ją na cudzéj łasce?
Odesłał Minę, i chciał zasnąć, ale na żaden sposób niemógł. Ciągle widział Hedwigę tańcującą z innemi, uśmiéchającą się do innych, zwłaszcza do tego mniemanego brata, co go tak haniebnie oszukał.
— I jeszcze, — myślał sobie — powiedziała że tam jest jéj szczęście! E! Może i nieprawda? Młodziki rade kłamią, byle się pochwalić. No, a choćby i powiedziała, to ktoby tam zważał na dziecinne gadanie? Boć to jeszcze dziecko. Póki go widzi, to się jego tandressami niby cackiem bawi, a jak trzy dni go nie obaczy, to i zapomni z kretesem. Ale niech-no ja do niéj naprawdę sunę w koperczaki, to dopiero ją rozamoruję, bo jużby chyba musiała być obrana z rozumu, gdyby nie pojęła co to dla niej za szczęście.

Tak rozmyślając, Pan Rajca z boku na bok się przewracał, a wciąż nadsłuchiwał, czy Kornelius nie otwiera drzwi dolnych? Czy suknia Hedwigi nie chrzęści po schodach?
Nakoniec mu się wydało że oczekiwani prędzéj wrócą, jeśli będzie ich wyglądał oknem. Wstał więc, poprawił na głowie szlafmycę, na barki nadział szlafrok mięciusieńki, tkany w duże różnobarwne kwiaty, i z komory sypialnéj przeszedł do przeciwległéj, zkąd mógł widziéć taras i ulicę. Nie zabrał nawet z sobą świécy, gdyż od tamtéj strony xiężyc przepysznie jaśniał.
Siadł tedy Pan Konzul w oknie, a że przez małe, wypuklaste szybki, trudno było rozeznać głąb ulicy, więc uchylił nieco jedną połowę okna, i z rozkoszą wciągnął do piersi wonne powietrze ciepłéj, letniéj nocy.
Długo tak siedział, i marzył, i wyglądał, ale na ulicy było pusto i głucho, tylko xiężyc nieznacznie posuwał się po niebie, i zégary miejskie, z przekorną powolnością, wydzwaniały ciążące Majstrowi godziny.









  1. W. A. Maciejowski, powołując się na «Drogę do Szwecyi» Zbylitowskiego, pisze:
    «Zbrojne okręty polskie wiodły do Szwecyi na koronacyą Zygmunta III, których nazwiska były: Łabęć, Fortuna, Niedźwiedź, Wilk, Lipska-Nawa». — Polska i Ruś pod względem obyczajów — Tom II — Str. 468.
  2. «Niesokor, tak zwano w dawnéj Polsce jedwab' surowy, ż którego pleciono koronki, wyrabiano pasy, i t. d.» — Encyklopedja powszechna Orgelbranda — T. 19. Str. 431.
  3. Tak właśnie jest ubrany Tancerz w xiążce Möllera, w owéj scenie balowéj (rycina 13- sta) o któréj wspominaliśmy już wyżéj.
  4. Takim właśnie czubem zdobny jest tancerz wspomniany w poprzedzającym Przypisie.
  5. Szczegółowe opisy i rysunki tych ciekawych uczesań męzkich z siedemnastego wieku, można znaleść w V-tym Tomie dzieła Racinet`a: Le costume historique
  6. «Morsztyn, kupiec krakowski, za Jagiellonów, na własnych okrętach wiódł handel z Anglją i Hiszpanją. Polska 'Marynarka' przez Jul. Bartoszewicza w Encyklopedji Powszechnéj Orgelbranda — Tom 21 — Str. 127.
  7. Świadczy o nich jego nagrobek, (umieszczony w kościele Ś-téj Brygidy w Gdańsku,) na którym czytamy: «qui contra-Moschos et Suecos strenue decerstravit.» — Umarł w 1662.
  8. «C'est le Comte d'Harcourt, cadet de la maison de Lorraine, qui imagina de suspendre ainsi la grosse perle qu'on lui voit dans ses portraits, et qui lui valut le surnom de Cadet-à-la- perle». Racinet — «Le Costume historique» — Tom V Text do karty F. — L.
  9. O braciach Spiryngach, Spiryngowém cle, Komissji Morskiéj, itd. czytaj bliższe szczegóły w przewybornym Artykule Juljana Bartoszewicza p. t. Polska marynarka w Encyklopedji Powsz. Orgelbranda, Tom 21, str. 132 i dalsze.
  10. «Dawniéj, gdy przeważał w Polonezie pierwiastek wojenny, tańczyli go często sami mężczyźni; późniéj wchodziły do niego i kobiety, ale tańczyły osobnemi parami; w końcu dopiero, gdy taniec się rozwinął..... mężczyźni tańczyli w parach z kobietami..... Na Mazowszu zwał się niegdyś pieszym, w Krakowskiém wielkim.» — Artykuł Polonez p. Oskara Kolberga Encyklopedja Powsz. Orgelbranda — Tom 21 — Str. 4.
  11. O tych wszystkich naszych bohaterach morskich, czytaj obszerniejsze wiadomości w przytoczonym już powyżéj Artykule Polska Marynarka p. Jul. Bartoszewicza, w Encyklopedji Powszechnéj Orgelbranda — Tom 21 — Str. 126 i dalsze.
  12. Damę tańcującą z takiemi piórami na głowie, można oglądać u Racinet`a w dziele Le Costume historique w Tomie V-m na karcie F. — H.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Łuszczewska.