Paryż (Zola)/Część druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Paryż |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Miesiąc cały już minął od czasu, jak Wilhelm schronił się do domu swego brata w Neuilly, Okaleczona jego ręka była już prawie zupełnie wyleczoną, oddawna powstał z łóżka i długie spędzał godziny w ogrodzie otaczającym rodzinny dworek. Pomimo, że pragnął wrócić do siebie na Montmartre, do rodziny i zwykłych zajęć, ociągał się i odkładał powrót z powodu niepokojących nowin, jakie czytał codziennie w porannych dziennikach. Położenie się nie wyjaśniało, pozostawiając go w ciągłej niepewności: Salvat był ogólnie posądzany, lecz dotąd policya nie pochwyciła go w swe ręce, jakkolwiek któregoś wieczoru widziano go w halach. Tymczasowo ślad był stracony, ale aresztowanie Salvata mogło nastąpić każdej chwili. A cóż stanie się gdy go pochwycą? Czy Salvat zamknie się, w milczeniu? Czy odsłoni tajemnicę pochodzenia naboju... i jakie będą tego skutki?...
Przez tydzień dzienniki zajmowały się znalezionem szydłem pod wysadzoną bramą pałacu Duvillard. Wszyscy paryzcy reporterzy zwiedzili fabrykę Grandidiera, rozmawiali z właścicielem i z robotnikami, podawali własne komentarze, oraz mnóstwo objaśniających rysunków. Niektórzy obiecywali czytelnikom, że osobiście zajmą się wyśledzeniem sprawcy zamachu i dostawią go policyi, z której niedołęztwa żartowano, siląc się na dowcipy. Zapanowała gorączkowa żądza polowania na ukrywającego się przestępcę, a podniecona dziennikarska werwa stwarzała potworne o nim opowiadania, siejąc postrach zapowiedzią o nowych bombach, mających wybuchnąć w różnych dzielnicach Paryża. „Głos ludu“ odznaczał się płodnością codziennie drukowanych artykułów, niecących postrach między przerażoną publicznością. Oznajmiał o plakatach, rozlepianych na murach przez anarchistów, o listach przez nich rozsyłanych, a pełnych najstraszliwszych pogróżek, o spiskach knowanych przeciwko bezpieczeństwa mieszkańców stolicy. Nigdy jeszcze zaraza niedorzecznych plotek nie szerzyła się tak uporczywie w paryzkiej prasie, siejąc szaleństwo strachu w umysłach czytelników.
Każdego poranku Wilhelm niecierpliwie oczekiwał nadejścia dzienników, drżąc na myśl, iż wyczyta w nich wiadomość o aresztowaniu Salvata. Zaciekła kampania prowadzona przez prasę, i stek bredni, wypowiadanych przez nią z uporczywą natarczywością, drażniły Wilhelma, odbierając mu możność spokojnego myślenia.
W celu odnalezienia Salvata, policya urządzała masowe aresztowania wszystkich notowanych u siebie i mogących sympatyzować z anarchistami. Tłumy tych posądzanych defilowały codziennie przed sędzią śledczym Amadieu, który silił się w nich widzieć spiskowców zorganizowanych w potężne stowarzyszenie opryszków. Pewnego dnia Wilhelm wyczytał swoje nazwisko, wymienione w artykule, zdającym sprawę z rewizyi, jaka miała miejsce w mieszkaniu jednego z rewolucyjnych publicystów, którego był blizkim znajomym. Serce Wilhelma zawrzało oburzeniem, lecz czując całą swą bezsilność powstrzymania złego, postanowił się hamować i dalej pozostać w ukryciu, w spokojnym domu brata, pewnym nieledwie będąc, iż lada dzień policya zjawi się w jego dworku, na szczycie Montmartre, a gdyby go tam zastano, byłby niewątpliwie aresztowanym.
W bezustannej żyjąc obawie, dwaj bracia obcowali tylko z sobą, poznając się wzajemnie i zbliżając po tylu latach dobrowolnej rozłąki. Piotr prawie nie wychodził po za drzwi dworku, całe dnie spędzając przy boku Wilhelma. Wiosna w tym roku była niezwykle wczesna i pomimo, że rozpoczął się dopiero marzec, było ciepło, słonecznie, a ogród przy dworku już zielenił się młodą roślinnością. Prócz kilku godzin spędzanych w ogrodzie, Wilhelm resztę dnia przesiadywał w dawnem laboratoryum swego ojca, zamienionem przez Piotra w rodzaj biblioteki i pisarskiej pracowni. Wszystkie książki i papiery znakomitego chemika pozostały na dawnem miejscu, a Wilhelm przeglądał je z synowskiem poszanowaniem, odnajdując pomiędzy niemi mnóstwo ciekawych notatek i nieukończonych dzieł szerszego zakresu. Czytał to wszystko ze wzruszeniem i gorliwością, co mu dopomagało do spokojniejszego znoszenia więzienia, na jakie skazał się dobrowolnie. Po drugiej stronie wielkiego stołu, naprzeciwko brata, siadywał Piotr z książką w ręku, lecz najczęściej, zamiast czytać, wpatrywał się w dal i, pogrążony w zadumie, gubił się we własnych myślach, wciąż krążących w przepaści dokuczliwego zwątpienia, lub zupełnej nicości. Całemi godzinami dwaj bracia pozostawali w milczeniu, pochłonięci wątkiem własnych myśli, zajęciem, lub książką czytaną wśród ciszy zalegającej dworek i całą tę spokojną dzielnicę miasta. Czasami, równocześnie na siebie spojrzawszy, wymieniali tkliwy uśmiech, nie potrzebując uciekać się do słów, by wypowiedzieć sobie wzajemnie, jak żywo odradzało się w ich sercu dawne braterskie przywiązanie. Zdawało się im, że ściany rodzinnego dworku radują się wraz z nimi nad świętem ich serc na nowo złączonych i wywołujących dawne wspomnienia lat dziecinnych, spędzonych tutaj pod opieką ojca i kochającej matki. Oszklona ściana olbrzymiego pokoju wychodziła na ogród, ku Paryżowi. Mimowolnie, a często równocześnie, bracia rzucali wzrokiem ku oknu, jakby nadsłuchując dalekich odgłosów Paryża, zaniepokojeni czy z nienacka jaka zła wieść nie zamąci miłej ciszy, w której ich serca na nowo ku sobie kwitnąć poczynały.
Zdawało się, iż miarowy odgłos kroków na pierwszem piętrze, wywoływał ich zdziwienie, lecz natychmiastowo przypominali sobie obecność Mikołaja Barthés, który pozostał w domu Piotra od pamiętnego wieczoru, gdy posłyszawszy o zamachu, schronił się tutaj przyprowadzony przez Teofila Morin. Rzadko kiedy schodził na dół, a rzadziej jeszcze zaglądał do ogrodu, lękając się, jak mówił, by go kto nie zobaczył z okien domu stojącego w pobliżu i niedość szczelnie zasłoniętego drzewami, które liści jeszcze nie miały. Bezustanna obawa policyi stała się manią starego konspiratora. Zamknięty więc w czterech ścianach swego pokoju na pierwszem piętrze, chodził po nim całemi godzinami, rytmicznym krokiem więźnia, który dwie trzecie swego życia spędził pod kluczem, karany za niepowściągliwość swą w walce o wolność dla drugich.
Samotność braci rzadko kiedy była przerywaną odwiedzinami znajomych. Od czasu, jak rana Wilhelma goić się zaczęła, Bertheroy przychodził znacznie rzadziej, najczęstszym gościem był Teofil Morin, który co dwa dni zjawiał się wieczorem, zawsze o tej samej godzinie, zapowiadając swe przyjście lekkiem, dwukrotnem pociągnięciem dzwonka. Morin czcił starego Barthésa jako męczennika świętej prawdy, lecz nie podzielał jego sposobu myślenia. Przyszedłszy, wchodził prosto do niego na górę i pozostawał z nim godzinę, lecz cichą musieli wieść z sobą rozmowę, albowiem najlżejszy szelest nie dolatywał z pokoju, w którym byli zamknięci. Przed wyjściem wstępował pogawędzić z dwoma braćmi, spędzającymi wieczory w ojcowskiem laboratoryum. Zmęczona, zagasła twarz wycieńczonego zmudną pracą profesora, ożywiała się dopiero wtedy, gdy Piotr, dla zrobienia mu przyjemności, potrącił w rozmowie o Włochy. Wtedy Morin stawał się wymowny i z pałającemi oczami, wspominał o legendarnej wyprawie tysiąca, o zwycięzkim Garibaldim, a także o przyjacielu swoim, Orlando Prada, starym patryocie włoskim, którego Piotr poznał w czasie swego pobytu w Rzymie. Walka za wolność Włoch, dążących ku swemu zjednoczeniu, błyskawicznym entuzyazmem chwyciwszy spokojnego profesora, jakim był Morin, pozostawiła w nim niezagasłe wspomnienia, lecz po za tem znów był tylko nieśmiałym wyznawcą doktryny swego przyjaciela Proudhona, co nie przeszkodziło mu następnie zapisać się w liczbę uczniów Augusta Comte’a. Z nauki Proudhona zachował niechęć ku bogaczom i uznanie potrzeby sprawiedliwszego podziału dóbr przez nich posiadanych. Lecz szerzone w tym kierunku nowe zasady przerażały go i, spokojnego będąc temperamentu, potępiał gwałtowność rewolucyjnych środków. System naukowy Augusta Comte’a upewnił go i utrwalił w poszanowaniu wiedzy. Logiczna, trzeźwa i jasna metoda pozytywizmu, stopniująca wartości wiedzy ludzkiej, odrzucająca metafizyczne hipotezy, zadawalniała Teofila Morin, darząc go wiarą, że tylko wiedza może rozwiązać wszystkie zadania społeczne i religijne. Lecz, jakkolwiek wiara ta była silnie w nim utrwaloną, czuł się zaniepokojonym co do epoki, w której stanie się ona ogólną, bo jakże liczne, a nawet niespodziewane srożyły się przed nią zapory; wszak nawet August Comte w ostatnich latach swego życia uległ mrocznemu mistycyzmowi, a prócz niego, w starości, iluż innych najznakomitszych uczonych cofnęło się z trwogą przed prawdą! I otoż doszło do tego, iż barbarzyństwo groziło teraz światu powrotem nocy i zagładą prawd już zdobytych. W obawie przed tą groźbą, Morin stał się wstecznikiem pod względem politycznych zapatrywań; i z pokorą poddawał się chociażby tyranii dyktatora, byle ten użył swej władzy na zaprowadzenie lepszego porządku społecznego, co pozwoliłoby swobodniej odetchnąć mężom nauki, w których ręku spoczywa wychowanie młodych pokoleń, dzierżących w sobie losy przyszłości.
Niekiedy, i to późno, prawie w nocy, nadchodził do dworku Bache w towarzystwie Janzena. Zdarzało się, że rozmowa przeciągała się wtedy do godziny drugiej po północy. Zwłaszcza Bache był gadatliwy i lubił szczegółowo przedstawiać swoje poglądy. Zwolennik Saint-Simona składał mu hołdy, jako inicyatorowi, który pierwszy postawił prawo konieczności pracy i odpowiedniego za nią wynagrodzenia. Bache nadto roztkliwiał się i z nabożeństwem rozwodził nad potęgą geniuszu Fouriera. Uważał go za wyczekiwanego przez nowożytną epokę zbawczego Mesyasza, który rzucił hojny posiew zasad, jaki rządzić będą dzisiejszem społeczeństwem. Wszystko przewidział, wszystko zorganizował, pozostaje więc tylko wprowadzić w czyn nieśmiertelne jego prawidła. Wyrzekł o prawie istniejącej harmonii, zdjął klątwę z żądz ludzkich, wyznaczając im właściwe zastosowanie, by stały się pożyteczną składową częścią całości, a praca rozdzielona według uzdolnienia każdej ludzkiej jednostki, nabierała uroku, stając się nieodzowną potrzebą i funkcyą żywotną. Bache wierzył, iż teorye Fouriera stanowią prawodawczą przyszłość ludzkości. Niechaj którakolwiek z francuzkich gmin uświadomioną zostanie i przekształci się w falanster, a natychmiast ujrzymy inne gminy naśladujące ten przykład, wreszcie cała Francya, a za nią świat cały pokosztuje cennych owoców szczęścia, zawartego w furierowskim systemie. Zapaliwszy się do obrazu przyszłej szczęśliwości, Bache podnosił zasługi, położone przez Cabeta, utrzymując, iż jego Ikarya nie jest bez zalet. Wkraczając zaś w zakres własnej działalności, przypominał, iż będąc w roku 1871 członkiem rządu Komuny, złożył propozycyę, by uchwalono zastosowanie teoryi Fouriera, przy zorganizowaniu nowopowstającej Rzeczypospolitej francuzkiej. Najmocniej był przekonany, że wkroczenie wojsk wersalskich do Paryża opóźniło o lat piędziesiąt ostateczny tryumf komunizmu. Po za wiarą w bezwarunkową doskonałość teoryj Fouriera, Bache uprawiał spirytyzm i chociaż udawał, że się śmieje z wirujących stolików, wszakże skrycie robił z niemi doświadczenia. Wybrany na radcę miejskiego, przerzucał się z jednej socyalistycznej sekty do drugiej, zależnie od chwilowego wrażenia, podobieństwa i przypomnienia wyznawanej od młodości wiary w gienialnego myśliciela. Bache potrzebował wierzenia, a skrycie niepokoił się nadprzyrodzonemi siłami, lecz zerwawszy z oficyalną religią i, nieuznając Kościoła, ani sług jego, puszczał w wir stoliki, dopatrując się w tem bozkiego objawienia.
O ile Bache był gadatliwy, o tyle, przyjaciel jego, Janzen — milczący. Odzywał się rzadko i zawsze krótkiemi zdaniami, smagającemi jak bicz, ostremi jak szabla. Poglądy jego i teorye były zawiłe, tajemnicze, a tem trudniej można było się z niemi zapoznać, że Janzen źle mówił po francuzku i wyrażał się niejasno, w mgle zdań niedopowiedzianych. Przybył do Paryża zdaleka, lecz niewiadomo jakiej był narodowości i nie przyznając się do żadnej ojczyzny, błąkał się po Europie, nie uznając granicznych napisów, i marząc o braterstwie ludów. Zimny, sztywny, z twarzą bladego, jasnowłosego Chrystusa, rzucał krótkie zdania potępiające wszystko co było i co jest, dając do zrozumienia, iż należy wpierw zburzyć a dopiero na oczyszczonym gruncie rzucić zasiew dobra przyszłości. Słuchał w milczeniu opinij głoszonych przez Bache’a, lecz, gdy ten szukał potwierdzenia, że dobrze będzie, gdy świat stanie się jednym wielkim falansterem, Janzen pogardliwie wzruszał ramionami. Po co organizować świat na wzór koszar i odnawiać religię deistyczną w takiej, lub innej formie?... Są to dziecinne mrzonki i sztuczne zabawki niemogące nikogo uszczęśliwić. Precz więc z hipokryzyą i sztucznością, gmach społeczny spruchniał, więc zamiast podpierać go i tynkować — zburzyć go należy i ze świeżych, trwałych materyałów, zbudować dom nowy. Gdy mówiono o czynnej propagandzie rewolucyjnej, o bombach i doraźnem wymierzaniu sprawiedliwości na winnych, Janzen milczał, lecz twarz jego przybierała wyraz błogiego rozmarzenia i nadziei. Widocznem było, iż tę drogę uważał na dziś za najlepszą. Nikt, nic nie wiedział o jego przeszłości; wszakże krążyła legenda, że Janzen był jednym z głównych sprawców zamachu w Barcelonie, a groza tego dramatu otaczała jego postać rodzajem straszliwej aureoli. Pewnego dnia Bache powiedział mu, że uważa jego przyjaciela Bergaza za nędznego opryszka, albowiem nie tylko spekuluje on na giełdzie, lecz został schwytanym na gorącym uczynku, jako zwykły złodziej, Janzen uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł spokojnie, że kradzież jest tylko wydarciem siłą nieprawnie posiadanej własności. Może po za tajemnicą, osłaniającą życie Janzena, kryły się zbrodnie, lecz na pewno nie dopuścił się on nigdy żadnego poniżającego przestępstwa, był to człowiek bardzo wykształcony i delikatnego poczucia, a przytem nieugięty teoretyk, gotów świat cały wysadzić w powietrze, jeżeliby doszedł do wniosku, że przyszłość wzorować się będzie na teraźniejszości.
Podczas gdy Teofil Morin, Bache i Janzen rozmawiali z Wilhelmem; Piotr siadał zdaleka od nich i, nigdy nie biorąc udziału w dyskusyach, chciwie się wsłuchiwał w płynące słowa. Pierwsze w ten sposób spędzone wieczory podnieciły w nim gorączkową ochotę przestudyowania głównych prądów wieku i zestawienia bilansu myśli, rozpatrzenia się w zdobytych już prawdach. Lecz, gdy przysłuchując się rozmowom tych czterech ludzi zaczął spostrzegać, że nigdy w niczem nie mogą się zgodzić, zwątpił w potrzebę zgłębiania teoryj wymienionych przez nich myślicieli, i z rozpaczą ujrzał, że na tej drodze nie znajdzie pożądanego zbawienia i leku na dokuczliwe o wszystkiem zwątpienie. Przed laty pojechał do Lourdes i, zamiast odzyskania ulatujących wierzeń, stracił je bezpowrotnie, toż samo bolesne rozczarowania przygniatało go w Rzymie, obecnie zaś, po raz trzeci przedsięwziął próbę w Paryżu. Lecz teraz, zrywając już z przeszłością, chciał zbadać mózg wieku i doby wierzącej, chciał poznać nowe prawdy, zapowiedzi oczekiwanej ewangelii, których pojawienie się ma odmienić wygląd świata. Rozgorączkowany i zbyt chciwie żądny poznania wszystkiego, przerzucał się z jednego wierzenia na drugie, by je znowu opuścić dla trzeciego. Zrazu zdawało mu się, że stał się pozytywistą, wraz z Teofilem Morin, następnie czuł się ewolucyonistą i deterministą, jak Wilhelm, wreszcie dał się porwać humanitarnemu komunizmowi Bache’a, który go roztkliwił swem marzeniem o braterskiej miłości ludzi i zbliżającej się złotej epoce szczęścia na ziemi. Nawet Janzen chwilowo oddziaływał na Piotra, czarując go swą nieprzystępną dumą i teoretycznem marzeniem o indywidualizmie, jako jedynem źródle wolności. Lecz gorączkowy zachwyt Piotra szybko zaczął się studzić, gdy spostrzegł tyle sprzecznych myśli i chaotyczną mięszaninę pojęć. Ludzkość więc była dopiero w pierwszym pochodzie ku swym wyzwolinom po długim szeregu przygotowawczych pomyłek i zboczeń?... Ach, a ten pochód myśli przewodniej jakżeż był trudnym i jak olbrzymi wiódł za sobą tabór, w którym zabrnąć i zginąć można było przed dostaniem się do ostatniego chociażby szeregu! Piotr trwożnie rozglądał się dokoła. Fourier był uczniem Saint-Simona, jakkolwiek często się tego wypierał. Doktryna tego ostatniego zabrnęła i skostniała w mistycyzmie, lecz doktryna Fouriera również zdawała się być martwą, bez możności zastosowania wśród silnego, zdrowego społeczeństwa. Proudhon wszystko burzył, nic nie odbudowując. Comte stworzył metodę i postawił wiedzę na przynależnem jej miejscu, mianując ją jedyną władczynią i panią, lecz Comte nie dostrzegł zbliżającego się przewrotu społecznego, który mógł wszystko unieść siłą swego prądu. Czterej ci myśliciele, szarpiąc się wzajemnie, zaćmili piękno prawd, jakie wspólnie z sobą przynieśli, a walką toczoną pomiędzy sobą, zatracili na zawsze ich wartość, obniżając je i kalecząc. Spaczone przez nich samych doktryny wrzały dalszym ciągiem nieporozumień między uczniami i coraz to nowymi przekształcającymi je odszczepieńcami. Bache, mianując się uczniem Saint Simona i Fouriera, a Teofil Morin uczniem Proudhona i Comte’a, nie rozumieli kolektywizmu Mège’a. Nienawidząc i potępiając teorye głoszone w Izbie deputowanych przez Mège’a, gromy rzucali na kolektywizm państwowy oraz na wszystkie socyalistyczne sekty, nie zdając sobie sprawy, że powstały one z doktryn, czczonych przez nich mistrzów. Niesnaski, panujące we wszystkich obozach, które jednakże zdawały się mieć cel jednakowy, nadawały pozory racyi słowom Janzena, utrzymującego, że gmach społeczny przegnił już i wali się bez ratunku, zatem co prędzej zburzyć go należy, nic z niego nie unosząc do przyszłej, nowej budowy.
Pewnego razu, po wyjściu gości, chociaż już była późna, nocna godzina, Wilhelm, zamiast iść na spoczynek, zaczął się przechadzać wielkiemi krokami po obszernem ojca laboratoryum, i wypowiadał głośno swe myśli, prawie nie zważając na obecność Piotra. Ten słuchał go z przejęciem, zaniepokojony o ile brat podziela jego rozpaczliwe o wszystkiem zwątpienie. Wilhelm zżymał się przeciwko kolektywizmowi państwowemu Mège’a, bo wówczas Państwo, z dyktatorską przemocą, niezawodnie przywróciłoby niewolnicze starodawne poddaństwo, w odmiennej tylko formie. Wszystkie istniejące i ścierające się pomiędzy sobą sekty socyalistyczne, grzeszyły arbitralną dążnością organizacyi pracy, wyzyskiem jednostki na rzecz ogółu. Dobro społeczne zdawało się być w nieuniknionej rozterce z dobrem indywidualnem, były to dwa sprzeczne z sobą prądy, i dla tego, pomijając socyalizm wraz ze wszystkiemi jego odcieniami, Wilhelm stanowczym był zwolennikiem wolnego komunizmu, tej anarchii wyswobadzającej człowieka, anarchii dozwalającej każdej ludzkiej jednostce rozwinąć się dowolnie, bez nacisku na wrodzone jej popędy, by mogła zakwitnąć w całej pełni swej natury, ku tem większemu własnemu, oraz ogólnemu dobru. Nie byłaż to jedyna naukowa teorya wsparta na zasadzie, że jednostki tworzą światy, jak przyciągające się wzajemnie, atomy wywołują życie, kojarząc się swobodnie siłą prawa miłości. Z wiarą w doskonałość tak pojmowanego wolnego komunizmu, Wilhelm już widział zagładę ucisku. Uprzywilejowana, rządząca dziś mniejszość musiała ustąpić i zniknąć na rzecz osobistej wolności każdego z członków społeczeństwa, będącego wtedy zbiornikiem wszystkich sił, zdolności i energii. Zniesienie więzów i wszelkich dotychczasowych, krępujących ustaw i regulaminów, zastępowało naturalne prawo harmonii, utrzymujące równowagę pomiędzy wciąż zmiennemi potrzebami i dążnościami społeczeństwa a potęgą jego sił, zdolnych je zaspakajać. Wilhelm marzył o ludzie wyzwolonym z opieki rządu, bez władzy pana i nieledwie bez praw ustanowionych. Każdy obywatel tego szczęśliwego ludu, żyjącego pełnią swej natury, porozumiewał się z sąsiadem i zawierał z nim prywatne umowy i zobowiązania, nieodzownie potrzebne dla zabezpieczenia codziennego bytu, a na tejże podstawie zawiązane byłyby szersze stowarzyszenia wszelkiego rodzaju, tworząc organizacyę społeczeństwa powstałego na dobrowolnie przyjętych zobowiązaniach. Nawet w tych warunkach zorganizowane stowarzyszenia musiałyby ścierać się ze sobą i walczyć, lecz postęp tylko drogą utarczek powstaje, ścieranie się sił przeciwnych wytwarza życie. Wraz ze zniknięciem ujarzmicieli i wyzyskiwaczów, nie byłoby już bogaczów i nędzarzy, a ziemia, stanowiąc dobro ogólne, skarb do wszystkich należący, będzie wówczas naturalną karmicielką społeczeństwa, pracującego wspólnemi siłami dla pomnożenia jej plonów. Ludzie żyjący w tych normalnych warunkach, odczuliby dobrodziejstwo rządzącej światem miłości. Solidarność ludzka, będąca żyjącą formą prawa atrakcyi w naturze, ujawni się wtedy w całej piękności swej potęgi, łącząc wszystkich ludzi w jedną miłującą się rodzinę.
Naglony polotem swych myśli, Wilhelm coraz wznioślejsze kreślił plany przyszłych losów ludzkości, marząc o bezgranicznej wolności człowieka wolnego, w wolnem społeczeństwie. Umysł jego, wyższą napojony wiedzą, z obrzydzeniem odwracał się od wszystkich sekt socyalistycznych, jako od pokalanych tyranią. Marzony przez niego anarchizm był niezawodnie najzaczytniejszem z pojęć o przemianie społecznej, bo jakże rozkosznie słodką jest nadzieja o życiu, rządzonem tylko prawami harmonii, o życiu, siłą naturalną wytwarzającem szczęście ogólne!
Wilhelm mówił długo i bez przerwy, lecz nagle zamilkł i spojrzał z lękiem na Piotra, w obawie, czy nie rzekł czegoś zbytecznego i mogącego zadrasnąć osobiste jego poglądy. Piotr był wzruszony i chwilowo podbity, lecz dostrzeżona już radosna nadzieja prysła, albowiem zrodził się w jego umyśle praktyczny i okrutny zarzut, w niwecz strącający rojenia brata. Bo dla czegóż w takim razie harmonia nie oddziałała na pierwotnie organizujące się ludzkie społeczeństwa? Jeżeli była ona naturalnem prawem, dla czegóż ustąpiła miejsca tyranii, rzucając ludy na pastwę ciemięzców?... A ponieważ raz się to stać mogło, zatem, przypuściwszy nawet, iż spełni się nierozwiązane zadanie zburzenia i nowego rozpoczynania, któż mógł zaręczyć, że ludzkość, posłuszną będąc zawsze tym samym naturalnym prawom, powtórnie nie ulegnie losom już raz doznanym?... Wszak ludzkość jest dziś taką, jaką ją życie ukształtowało i niema racyi, by życie nie dało jej tego samego, co pierwej początku i tychże samych do przebycia kolei. Rozpoczynać wszystko od początku, zgoda! Ach, ale ciąg dalszy niechaj że będzie odmienny od tego znanego! Lecz jest-że to możliwem?... Czy nie należałoby, w takim razie, przedewszystkiem odmienić natury samego człowieka?... Powolną, i obliczyć się niedającą latami, jest ewolucya, której ulegamy, którą odczuwamy i widzimy! Lecz o ileż niebezpieczniejszym jest i opóźniającem zawrócenie tył, rozpoczęcie drogi już przebytej, bo czyż wiadomem być może, o ile ludzkość szybciej biedzby mogła po rumowiskach i w chaosie dolatujących ją brzemień tradycyi?...
— Chodźmy spać, — rzekł Wilhelm z uśmiechem. — Jakiż ze mnie głupiec, by cię męczyć po nocy opowieściami, które nie mają dla ciebie żadnego znaczenia!
Piotr drgnął ze wzruszenia i już chciał wybuchnąć, otwierając swe zbolałe serce i wypowiedzieć okropne walki, jakie w sobie przeżywał od lat wielu, lecz ogarnął go wstyd i zdołał się powstrzymać. Wszak Wilhelm nic o tem nie wiedział i kłamliwe pozory brał za rzeczywistość, uważając go za księdza pełnego wiary i przykładnej pobożności. Nic więc nie odrzekłszy poszedł spokojnie do swego pokoju.
Nazajutrz wieczorem, około godziny dziesiątej, stara Zofia przyszła oznajmić braciom, że Janzen chce się z nimi widzieć, i że przybył w towarzystwie swego przyjaciela. Przyjacielem tym był Salvat. Wszystko odbyło się z wielką prostotą.
— Chciał koniecznie widzieć się z panem — objaśnił Janzen. — Spotkałem się z nim a gdy się dowiedział, żeś pan został raniony i że jesteś w trwodze, zaczął mnie błagać, bym go tu przyprowadził... Jest to krok bardzo nierozsądny, bo nieostrożny.
Wilhelm powstał, by powitać wchodzących, wzruszony zjawieniem się Salvata, zaś Piotr, z przerażeniem patrząc na tego człowieka, struchlał, nie mogąc ruszyć się ze swego miejsca.
Salvat, onieśmielony, zakłopotany, rzekł wreszcie cichym, drżącym głosem:
— Panie Fromont... przepraszam... okropnie mnie to dręczy, że pan z mego powodu zostałeś skaleczony, i że żyć teraz musisz w obawach... a przecież pan jeden byłeś dla mnie dobry i dałeś mi możność zarobku, gdy wszyscy inni wyrzucali mnie za drzwi...
Salvat nie chciał usiąść i mnąc kapelusz, to w jednej, to w drugiej ręce, po chwilowem milczeniu, mówił dalej:
— Pragnąłem z panem się spotkać, by opowiedzieć całą prawdę. Pracując u pana, skorzystałem raz z chwili, gdy się pan odwrócił i zabrałem do kieszeni jeden z nabojów... teraz mam wyrzuty, że to uczyniłem, a tylko z tego powodu, że to skompromitować pana może. Prócz tego chciałem panu osobiście powiedzieć i przysiądz, że jeżeli mnie złapią, to chociażby mnie kawałkami szarpali, to nie powiem nazwiska... Niechaj mi głowę zetną — jeżeli inaczej być nie może; ale niechaj pan będzie spokojny, nie powiem. Oto i wszystko, co mi ciążyło na sercu.
Zamilkł, lecz łagodne, dobre i wierne, jak u psa, oczy, utkwił w twarzy Wilhelma, wypowiadając mu spojrzeniem całą swoją wdzięczność i bezgraniczne uszanowanie. Piotr słyszał wymawiane przez niego słowa, lecz od pierwszej chwili, gdy tu wszedł Salvat, stanęła mu w pamięci okropna scena, ujrzana zaraz po wybuchu, zdawało mu się, że widzi, jak na jawie, młodą, ładną, jasnowłosą dziewczynkę, leżącą z ciałem zmiażdżonem pod bramą pałacu Duvillard. Czyż możliwem jest, by ten człowiek, o łagodnej, rozmarzonej twarzy, był sprawcą tak straszliwej śmierci? I ten zbrodniarz, ten szaleniec, znajduje się tutaj, o kilka kroków i mówi z takiem nabożeństwem o swej wdzięczności, o swojem zaniepokojeniu o drugich?...
Wilhelm, ujęty słowami i zachowaniem się Salvata, podał mu rękę, mówiąc:
— Wiem, mój kochany, że jesteś poczciwym człowiekiem, lecz jakże głupio i wstrętnie postąpiłeś! Podrzucanie bomb nie przyśpiesza sprawy! Głupio, bardzo głupio postąpiłeś!
Salvat, nie gniewając się, łagodnie, a nawet z uśmiechem, odpowiedział:
— Ach, panie Fromont, gdyby można, to zrobiłbym jeszcze nie jeden raz to samo. Ale to są moje sprawy... Każdy ma swoje opinie... A w danym wypadku przykro mi było, tylko ze względu na pana, bo pozatem wszystko dobrze... Jestem najzupełniej zadowolony...
Pomimo zaproszeń, Salvat nie chciał usiąść i stojący rozmawiał z Wilhelmem, podczas, gdy Janzen, jakby obcy w całej tej sprawie, niezadowolony z wizyty, którą uważał za niedorzeczną nieostrożność, usiadł przy stole i przeglądał książkę z rycinami. Zachęcony przez Wilhelma, Salvat opowiedział, w jaki sposób spędził czas przed dokonaniem zamachu. Biegał po Paryżu, jak pies wystraszony i obity, pędząc ciągle naprzód od pałacu Duvillard, gdzie znalazłszy bramę zamkniętą, dopadł do Izby deputowanych, lecz, tu odpędzony od progu, skierował się na Pola Elizejskie, ale spóźnił się, by wysadzić w powietrze cyrk pełen bogaczów więc, odpocząwszy na ławce, powrócił przed pałac Duvillard, jakby przyciągnięty tu powtórnie siłą przeznaczenia. Cały ten dzień myślał tylko o bombie, którą najpierw niósł w skórzanym worku od narzędzi, lecz przechodząc przez most na Sekwanie, rzucił ów worek do rzeki, w chwili wzgardy i gniewu na rzemiosło, które mu nie zabezpieczało potrzebnego do życia kawałka chleba. Z bombą przytuloną do ciała, pod roboczą kurtką, swobodniej i bliżej mu było do celu. A podłożywszy ją pod bramę i zapaliwszy lont, wyszedł na ulicę i był zaledwie o kilkadziesiąt kroków, gdy wybuch wstrząsnął domami całej dzielnicy. Uradowany obejrzał się dokoła, dziwiąc się i ciesząc, że nikt nie odgaduje w nim sprawcy tego szalonego huku. A teraz od miesiąca żył z dnia na dzień, niewiedząc jak i gdzie. Sypiał najczęściej pod gołem niebem i rzadko kiedy jadał. Któregoś wieczoru spotkał Wiktora Mathis, który mu dał pięć franków. Czasami wstępował do którego z towarzyszów, a zjadłszy i przespawszy się, szedł znów błąkać się po mieście, strzegąc się zajść z policyą. Towarzysze ratowali go od głodowej śmierci i uwiadamiali o czynionych poszukiwaniach. Czasami przychodziła mu ochota ukrycia się za granicą, lecz przypuszczał, że rozesłano wszędzie jego rysopis; zatem napewno byłby zaraz aresztowanym. Paryż wydał mu się najbezpieczniejszem miejscem schronienia, wreszcie coraz częściej opuszczała go energia i chęć ratunku. Zdawał się na los szczęścia, lub nieszczęścia, będąc na swój sposób fatalistą. A przytem skutkiem przywiązania nie miał siły przemożenia się i opuszczenia paryzkiego bruku. Czekał więc, by go aresztowano i codziennie się tego spodziewał, włócząc się z kąta w kąt, błądząc wśród tłumu, prawie nieprzytomny i porwany chaosem myśli, których rozplątać nie był w stanie.
— A twoja córka, Celinka? Czyś nie był u siebie w domu?...
Na pytanie Wilhelma, Salvat odpowiedział prawie cicho:
— Nie, bo pocóż miałem je niepokoić? Matka Teodora dziecka nie uśpi... a bezemnie łatwiej znajdą jaką pomoc... Bo ja, cóż dziś jestem?.. Dla mnie życie już skończone i nikomu na nic przydać się nie mogę. Trzeba mnie uważać za człowieka już nieżyjącego.
Lecz gdy to wyrzekł, łzy nabiegły mu do oczu i dodał:
— Ach, moja Celinka!... Jakże serdecznie pocałowałem ją przed wyjściem z domu! A może z powodu, że nie mogłem spokojnie patrzeć na to dziecko, ginące z głodu i z zimna, zdecydowałem się na zrobienie tego, co się stało... za siebie samego nie miałbym tyle zawiści... i nigdyby mi nie przyszło na myśl... ale stało się i niewarto już o tem wspominać.
Po chwili milczenia znów się odezwał, twierdząc z prostotą, że gotów jest na śmierć. Zrobił, co pragnął. Podłożył bombę pod pałac barona Duvillard, bo znał go dobrze i wiedział, że jest on najbogatszym z tych burżuazów, których ojcowie oszukali lud w epoce Wielkiej rewolucyi, zagarniając na swoją wyłączną własność władzę i pieniądze, a dziś chcą dalej wszystko to utrzymać w swojem posiadaniu, nawet okruchów nie rzucając tym, których pokrzywdzili i skazali na ciężką niewolę, śmierć głodową w starości. Salvat urobił sobie pojęcie o rewolucyi z dziennikarskich artykułów i zdań zatrzymanych w pamięci podczas zebrań publicznych. Wypowiadał swe przeknania z przejęciem, bijąc się w piersi, dowodząc przytem, że nie jest tchórzem, pomimo, że uciekł, dokonawszy zamierzonego zamachu.
— Nigdy nic nie ukradłem — wołał, zapalając się — a jeżeli sam dobrowolnie nie idę wydać się w ręce policyi, to nie przez tchórzostwo, ot po prostu niech się te psy nabiegają wpierw, nim mnie ujmą. Wiem, że prędzej, czy później, pochwycą mnie, dostanę się im w łapy, a co mnie czeka, także wiem, bo z chwilą, jak znaleźli zgubione przezemnie szydło, wiedzą, że to ja, a nie kto inny. Ale po cóż mam im ułatwiać obławę, chociaż doprawdy chcę czasami, aby się już raz wszystko skończyło. Jestem zmęczony i dość mam tego marnego życia, jakie teraz pędzę!
Janzen przestał się teraz bawić w oglądanie obrazków, by patrzeć na Salvata. Twarz Jaazena wyrażała zimną pogardę, wreszcie rzekł swoją łamaną francuzczyzną:
— Trzeba się bić, bronić, a zabijając innych, myśleć o ocaleniu własnej skóry. Kto tego nie rozumie, ten nie wie na czem zasadza się wojna.
Słowa Janzena padły ostro i wśród ciszy, lecz Salvat, jak gdyby ich nie słyszał, gonił dalej za wzburzonemi swojemi myślami, plącząc się i używając słów szumnie brzmiących, których zapewne dobrze nie był w stanie rozumieć. Prawił teraz o ofierze swego życia dla odkupienia innych, pragnących, by znikła nędza na świecie, o potrzebie poświęcenia się, dla dania przykładu, by inni bohaterowie, z niego zrodzeni, dalej wiedli walkę ze złem istniejącem. Mówił ze szczerą wierzą o sobie, jako o potrzebnym odkupicielu, z dumą mianował się męczennikiem, radując się, że zostanie świętym w rodzącym się rewolucyjnym Kościele, świętym promiennym na zawsze i nazawsze wielbionym.
Skończywszy mówić, wyszedł spokojnie i prawie bez pożegnania, Janzen, który go przyprowadził, zniknął z nim równocześnie i zdawało się, że pojawienie się tych dwóch ludzi wśród nocy, w spokojnym dworka, było tylko ułudnem widziadłem. Noc ich przyniosła i noc ich zabrała, uosząc w nieznane przestrzenie.
Dopiero po chwili dłuższego milczenia, Piotr powstał z krzesła, na którem dotąd siedział nieruchomie i, zbliżywszy się do okna, otworzył je zupełnie, czując konieczną potrzebę odetchnięcia świeżem orzeźwiającem powietrzem. Noc była ciepła i cicha, na niebie, bez księżyca i prawie bez gwiazd, odbijała się w dali blada łuna świateł, jaśniejących na ulicach Paryża, a przytłumiony szmer życia olbrzymiego miasta odbił się aż tutaj, na dalekiem przedmieściu.
Wilhelm, jak zwykle, gdy chciał rozmawiać z bratem, zaczął chodzić po obszernej pracowni i znów zapominając, że brat jest księdzem, rzekł z myślą zwróconą ku Salvatowi:
— Nieszczęsny... jakże rozumiem jego czyn tak straszny, a wywołany nadzieją! Całe życie spędził przy pracy i upędzaniu się za kawałkiem chleba, którego wreszcie ma zabrakło dla wyżywienia najbliższych mu istot. Ta wzrastająca nędza, pomimo wysiłku znalezienia zarobku, wszystko tłomaczy i uwzględnia. A prócz tego bezustanne obcowanie z jemu podobnymi, wymiana z nimi skarg, zaostrzyła w nim bunt przeciwko panującej na świecie niesprawiedliwości, bunt podtrzymywany i podniecany na publicznych zebraniach, gdzie mówcy i słuchacze, upajając się słowami, potępiają wszystko co jest i łączą się dla zdobycia lepszego jutra... Wiara w to jutro egzaltuje się i niecierpliwszych popycha do gwałtownych czynów, wykonywanych na własną rękę... Tego Salvata znam dobrze i od dawna. Był dobrym robotnikiem i człowiekiem poczciwym, mało wymagającym. Wolał pracować lub marzyć, aniżeli uczęszczać do szynku, lecz niesprawiedliwość, jaką wszędzie, dokoła dostrzegał, doprowadziła go do rozpaczy za siebie, a zwłaszcza za ogół cierpiących. Więc coraz namiętniej oddawał się marzeniom, pragnął złe usunąć i jakże, w prostocie swego umysłu, nie miał zadecydować, że trzeba ujarzmicieli usunąć, a bogactwa ich wysadzić w powietrze, jako złe nabyte, a gorzej jeszcze użytkowane! Gdym przed chwilą patrzał na tego człowieka, zdawało mi się, że widzę przed sobą jednego z pierwszych chrześcian starożytnego Rzymu, nawróconego niewolnika, który w nowej wierze dopatrywał się wyswobodzicielki siebie i, równie jak on nędznych, braci ginących w jarzmie niewoli. Na ich barkach ciążył, kalecząc je i miażdżąc, cały zastęp uprzywilejowanych panów dawnej Romy, dziś już padającej z przesytu zbytku, władzy gnijącej znużeniem wyuzdanych rozkoszy. Niewolnik, na to patrzący, powracał z katakumb, gdzie miewał tajne schadzki ze swymi braćmi, krzepiąc się w ich kółku szeptem o radosnej nowinie wyzwolenia się z więzów, które zerwą głosiciele prawd objawionych przez odkupiciela, zmarłego na krzyżu, przez miłość dla maluczkich. Upojony nadziejami, niewolnik plwał na oblicze cezarów, tęskniąc za męczeństwem.
Złorzeczył ich bogom, wzywając Jezusa, by panowanie swe utrwalił na ziemi i dał swobodne wytchnienie z męczarni dotychczasowego życia. Płonąc temi myślami, niewolnik przyzywał chwilę, by go rzucono na pastwę dzikich bestyj w arenie.
Piotr niezaraz się odezwał, chociaż niejednokrotnie zastanawiał się nad podobieństwem pomiędzy tajemną propagandą anarchistów, a pierwszymi sekciarzami chrześciańskiej wiary. Tak jedni, jak drudzy poili się nadzieją, że wreszcie sprawiedliwość zostanie wymierzoną i los maluczkich ulegnie odmianie. W epoce, gdy poganizm rozpadał się, zużywszy ciało przesytem rozkoszy, potrzeba odmiany wywołała wiarę naiwną i mówiącą o duszy. Nowa religia pojawiła się zgodnie z historyczną chwilą i z pogardą dla doczesności, otworzyła wrota marzeniom o raju, o przyszłem życiu i jego nagrodach za krzywdy i cierpienia na ziemi doznane. Obecnie osiemnaście wieków zużyło te nadzieje, a wieczny skazaniec, wczoraj niewolnik a dzisiaj robotnik, znów marzy o nadziei wyzwolin swoich, lecz codziennie bliższy wiedzy, przekonał się o kłamstwie obietnic szczęścia pozagrobowego i pragnie się przyczynić do jego rozkwitu na ziemi. Może jest to nowa iluzya, lecz nawet iluzye trzeba odmieniać, by dostosowywać się one mogły do prawd już zdobytych.
— Bracie — rzekł wreszcie Piotr — ależ ty nie możesz sympatyzować z ludźmi, którzy nie wahają się przed zbrodnią! Wstrętne mi jest ich okrucieństwo i dzikość! Wczoraj słuchałem w milczeniu, gdyś wypowiadał swoje marzenia o idealnej anarchii, o szczęśliwym narodzie, którego każdy obywatel byłby swobodny, swobodą innych. Lecz anarchia, przez ciebie marzona, nie ma nic wspólnego z propagandą, jaką spotykamy; czyżby zawsze teorya tak daleką miała wspólność z praktyką?... Ty, bracie, jesteś mózgiem tworzącym plany, lecz do kogóż należą ręce, które działają w tak ohydny sposób?... Ręce zabijające dzieci, wysadzające domy, rozbijające szafy ze złotem?... Czyż przyjmujesz na siebie odpowiedzialność za podobne uczynki?... Czy się nie oburzasz na samą myśl potrzeby zbrodni i kradzieży?
Wilhelm zatrzymał się przed bratem, wołając:
— Zbrodnia, kradzież, nie, nie, ja tego nie chcę! Lecz można to do pewnego stopnia uwzględnić okolicznościami. Nie wiem, czy znasz szczegóły okropnej chwili, jaką przeżywamy obecnie? Zdawałoby się, że jakieś szaleństwo spadło na umysły i że ci, którzy to widzą, podniecić je pragną. Po pierwszych, najzupełniej nieszkodliwych manifestacyach anarchistów, policya aresztowała wielu i bez żadnej przyczyny, obchodzono się z tymi biedakami w sposób okrutny. Spadłe na nich wyroki wywołały oburzenie w towarzyszach, a za tem poszła chęć doraźnej zemsty. Pomyśl, czem jest dla rodziny robotnika, gdy głowa domu, ojciec, karmiciel, odsiaduje w więzieniu miesiące i lata, lub gorzej jeszcze, bo ponosi śmierć na gilotynie! Nędza rodzin tych, którzy pierwsi padli ofiarą, roznieciła propagandę, rozbudzając w ludzie roboczym solidarność, a strach, jakim drżą burżuazi, domagający się surowej represji, wywołał w anarchistach dziką chęć zemsty. Wreszcie mają oni ku temu inne, głębsze jeszcze przyczyny. Złożyły się na to wieki, by wyrodzić zawiść w sercach, uciemiężonego przez nas ludu. Zawsze on cierpiał, wyzyskiwany przez możniejszych. A rozejrzyj się dzisiaj! Cóż ten lud widzi?... Uciskanie podatkami, wyzyskiwanie przez chlebodawców, bezwstydnie zbytkujących za złoto, zdobyte pracą tych, którymi ci zbytkujący pogardzają, słowem: dokoła siebie lud widzi tylko potworność naszego społecznego ustroju, który cuchnie rozkładającą się w nim zgnilizną!
Wilhelm zamilkł i znów zaczął chodzić w głębokiem zamyśleniu. W tem na nowo się odezwał:
— Ach, wiesz, mój bracie, ja nie odrazu doszedłem do tych poglądów! Dopiero po latach walk i rozmyślania! W młodości byłem tylko pozytywistą, zwolennikiem badania i doświadczania, odrzucałem na bok wszystko, co nie było faktem stwierdzonym. Pod względem naukowym i społecznym przyjmowałem zasadę powolnej ewolucyi. Lecz następnie ujrzałem konieczność rachowania się z nieprzewidzianem, z wybuchającem nagle, jak wulkan dotąd uśpiony. Takie gwałtowne kataklizmy zaznaczają się równie wyraźnie w geologicznych pokładach naszego globu, jak i w dziejach naszej historyi. Dobrze rozważając, spostrzegamy, iż wszelki postęp manifestował się zawsze po najstraszliwszych katastrofach. Każdy krok naprzód musiał być opłacony miliardami ginących ofiar. Nasze pojęcie o sprawiedliwości jest tak ciasne, że łatwo wpadamy w oburzenie i oskarżamy naturę, że jest potworną matką. Jednakże, pomimo niedogodności, musimy się poddawać wybuchowi wulkanu!... Co najwyżej doszliśmy do możności przewidzenia kataklizmu, jakim nam grozi... Lecz marzycielem jestem, niepoprawnym marzycielem... i tak, jak inni, tworzę sobie chimeryczne formułki...
W porywie szczerego wyznania przed bratem, Wilhelm zwierzył mu swoją dwoistość, bo obok metodycznego uczonego, który skrupulatnym był i skromnym wobec zjawisk natury, równocześnie czuł się marzycielem w poglądach społecznych. Pragnieniem jego i dążnością było, wszystko módz pogodzić z wiedzą, zatem bolał, iż nie znajduje naukowego stwierdzenia równości i sprawiedliwości w naturze, czego pragnął pod względem społecznym. Miewał chwile rozpaczy, nie mogąc pogodzić swego logicznego sposobu myślenia męża nauki, z miłością chimerycznego apostoła. Dokuczliwą mu była ta dwoistość, rozum bowiem dowodził mu wręcz przeciwnie, niż serce, które z dziecięcym uporem marzyło o braterstwie ludów, o równości i szczęściu wszystkich, o usunięciu nadużyć i wojen, o miłości, łączącej wszystkie ludzkie jednostki, o miłości, jedynej władczyni świata.
Piotr stał dotychczas przy roztwartem oknie, wpatrzony w noc ciemną, na horyzoncie rozjaśnioną bladawą łuną świateł Paryża, zkąd zcicha dobiegały szumiące fale turkotu i ulicznego gwaru. Czuł, iż serce mu wzbiera prądami krzyżujących się uczuć. Wszak całemi już latami bolał, nad oblegającem go zwątpieniem, i żył w bezustannej z sobą rozterce, a oto teraz samotność jego została przerwaną zjawieniem się w domu dawno niewidzianego brata, który wyznawał przed nim własne swe bóle i niezgodę dwoistej swej natury uczonego, a zarazem marzyciela. Przeszło od miesiąca widywał znajomych tego brata, który dyskutowali o wszystkich współczesnych zadaniach i wynikach myśli ludzkiej. A dziś, niespodziewanie zjawił się i Salvat, człowiek chętnie zgadzający się na śmierć zasłużoną, za czyn przestępny, lecz zadowolniony, iż urzeczywistnił to, co uważał za szczyt swego zadania. Wszak dotąd wsłuchiwał się w milczeniu w słowa tych wszystkich ludzi i, zamknąwszy się w swej kłamliwej roli przykładnego księdza, przed nikim nie zdradził się z własnemi myślami. Dla czegóż miał dłużej skrywać się przed bratem?... Zbyt wielką mu to było goryczą i w porywie gniewu i bólu, nagle odsłonił przed nim dotąd zachowaną tajemnicę.
— Bracie — zawołał — ty bolejesz nad niezgodą swego serca z rozumem, lecz wiedz, że ja boleśniejszą mam ranę. Wyżarła mnie ona do kości i męczarnia moja jest bezustanna... Lecz pierwej mówmy jeszcze o tobie. Twój anarchizm, twoje marzenia o szczęściu ludzi połączonych braterską miłością, czyż nie widzisz, że wytwarzają szaleńców w rodzaju Sailvata, który przemocą, zbrodnią chcą przyśpieszyć dojście do upragnionego przez siebie celu. Rzucanie teoryj wzmaga tylko chaos pojęć już i tak tamujących możność odnalezienia się wśród ich sprzeczności. Od miesiąca przysłuchuję się waszym rozmowom. Zastanawiacie się nad takim lub innym myślicielem, a każdego z was zajmuje przedewszystkiem ten, który odpowiada, choć w części, własnej waszej naturze. Lecz cóż z tego, że Fourier obalił Saint Simona, a że Proudhon i Comte obalili Fouriera?... Wszyscy oni zaprzeczają jedni drugim, a zaciekłość ich wytwarza tak rażącą stronność, iż trudno któremukolwiek z nich zaufać. Z ich zaś teoryj, powstałe sekty mnożą się z dniem każdym, jedne, i to najrozsądniejsze jeszcze, mogą nas doprowadzić do dyktatorskiej samowładzy inne zaś są przeważnie oparte na niebezpiecznych utopiach. Jako wynik tych rozszalałych burz myśli ludzkiej, widzę teraz twoją anarchię, albo anarchię tych innych z twego marzenia powstałych zbrodniarzy, którzy mordem i pożogą chcą kres położyć staremu światu... Ach, przewidywałem już oddawna, że musi wyniknąć bratobójcza walka, straszliwa katastrofa walki klas, która w swem szaleństwie gotowa unieść i zgładzić owoce pracowicie otrzymane drogą pokojowego rozwoju cywilizacyi... Ach, ta okrutna walka może już jest w przededniu swego wybuchu?... Bo ileż ją zapowiada znaków! Nędza ludu, egoizm bogaczy, zbrodnie i bóle, wszystko to napiera na zbutwiały gmach społecznego ustroju, który chwieje się już i, pękającemi ścianami, zapowiada blizki swój upadek. Przed laty pojechałem do Lourdes. Chciałem na miejscu przekonać się, czy Bóg wielbiony przez ubogich umysłem, czyni dla nich cuda, mogące tłumy maluczkich zawrócić w tył, ku pierwotnym, naiwnym wierzeniom, uśmierzającym bóle znoszone na ziemi obietnicą nagrody w niebiosach. Następnie byłem w Rzymie. Dążyłem tam z naiwną nadzieją znalezienia nowej religii, dostosowanej do naszych demokratycznych pojęć, a przez to mogącej ułagodzić umysły, obdarzyć świat szczerą wiarą w potęgę braterskiej miłości, zapewniającej powrót i trwanie złotej epoki szczęścia na ziemi. Ach, jakże srodze zawiodłem się w Lourdes i w Rzymie! Tu i tam stanąłem nad bezdenną przepaścią. Marzyłem dwukrotnie i dwukrotnie padłem rażony ciosem, który na razie wydał mi się być nieuleczalnym. Marząc bowiem o szczęśliwości wszystkich moich bliźnich i goniąc za temi rojeniami, zgubiłem sam siebie, utonąłem jak okręt rozbity, który doszczętnie osiadł na dnie morskiej głębiny. Lecz lat parę łączyło mnie z ludźmi miłosierdzie. Starałem się leczyć spotykane rany, niecąc w sobie ufność, że braterską pomocą można dać ulgę wszystkim cierpiącym. Ale obecnie już nie wierzę w moc miłosierdzia, jest ono bezpożytecznym wysiłkiem, śmieszną drobnostką wobec nieodzownej potrzeby wymiaru sprawiedliwości, której nadejście każdy z nas przeczuwa i wyczekuje z lękiem lub z utęsknieniem. Nic już nie może powstrzymać jej nadejścia, lecz godziny wyczekiwania trwogą obiegają czyste nawet serca. Lecz ja, bracie, wyczerpany jestem walką, jestem już tylko popiołem, pustym grobowcem! Bracie, ja w nic już nie wierzę, w nic, w nic!... A tylko rozpacz szarpie mi zbolałe serce moje!
Piotr powstał, a stanąwszy, rozkrzyżował ramiona, jakby chcąc z nich upuścić ciężar zwątpienia samotnie dotąd dźwigany. Wilhelm patrzał na brata strwożony i współczujący.
— Co mówisz, bracie?... A ja myślałem, że stoisz niewzruszenie przy swoich religijnych wierzeniach, że nic nie może zakłócić spokoju twego serca! Wszak jesteś uważany za wzór przykładnego księdza, czczą cię jak świętego, cuda zdolnego wywoływać swą modlitwą... Piotrze, czy wiesz, że przy tobie nie śmiałem nawet mówić o religii, której jesteś sługą, lękając się zadrasnąć cię nieostrożnem słowem... A ty mi mówisz, że wszystkiemu przeczysz i że w nic, w nic nie wierzysz!...
Piotr odrzekł powoli:
— W nic nie wierzę, bo nic nie ma! Szukałem... uparcie pragnąłem coś znaleźć i uratować się od zwątpienia, lecz nic nie znalazłem, prócz bólu, który mnie wypełnia i serce mi rozsadza!
— Bracie, mój drogi... Piotrze... jakże okropnie musiałeś już cierpieć... A więc religia dziś jeszcze ma swoich męczenników, lecz w odwrotnem biorąc to znaczeniu... o ileż wyższą jest wiara w wiedzę... patrz, ja całe życie do niej się modliłem, co mi nie przeszkodziło zachować młodzieńczy zapał i roić o chimerach!
Pochwycił w swe dłonie ręce Piotra i serdecznie je tuląc, patrzał na przerażoną twarz tego niewierzącego księdza, który w chwili egzaltacyi, przezwyciężywszy swoją dumę, zdobył się na wyjawienie swej strasznej tajemnicy, ukrywanej tak starannie w milczeniu i spełnianiu przepisów swego rzemiosła. Jakże niezmiernie ciężkiem musiało być to trwanie w kłamstwie narzuconem dumą gardzącego wszystkiem człowieka! I jakże nieustanne musiał on z sobą wieść walki, by wreszcie z nadmiaru znużenia i obrzydzenia wypowiedzieć całą swą gorycz! Miesiąc temu, Piotr nie byłby przypuścił możliwości takiej spowiedzi. Samotność, w jakiej zamknął się, żyjąc tylko sam w sobie, utrwalała jego katusze. Lecz od pięciu już tygodni żył w oddzielnych jak dotąd warunkach i nie upłynął dzień jeden bez napływu coraz to nowych wrażeń. Wzruszony niespodziewanem zbliżeniem się z Wilhelmem, zamięszany w dramat jeszcze nieukończony, Piotr silnie to wszystko odczuł, a oprócz tego wszak słyszał teraz codziennie prowadzone rozmowy, nasuwające mu cały szereg myśli dotąd nigdy przez niego nieporuszanych. Z coraz wyraźniej zaznaczającą się w samym sobie odmianą, zastanawiał się nad warunkami pracy, nad wyzyskiem roboczego ludu przez możnowładnych chlebodawców, nad nędzą wciąż zagrażającą większości. Nie dalej zaś, jak przed kilku dniami, czyż serce mu nie drgnęło niespodziewanym błyskiem nadziei?... Wszak zmienił swe poglądy, potępiające ogół uniwersyteckiej młodzieży, zaczynał teraz wierzyć, iż pracuje ona, by jutro odmiennem i jaśniejszem było od dzisiaj. Wszystko się więc złożyło, by nadmiarem negacyi bolejący Piotr, mógł uledz przemożnej sile wzruszenia i krzykiem rozpaczy zwierzyć się przed bratem, którego tak niedawno i niespodziewanie odzyskał.
Wilhelm musiał to zrozumieć i wylew zwierzenia Piotra przypisał wezbranemu jego sercu. Trzymając go wciąż za ręce, posadził przy sobie w pobliżu otwartego okna i rzekł silnie wzruszony:
— Bracie, drogi mój bracie, ja nie chcę, abyś cierpiał! Nie odstąpię cię teraz i zobaczysz, że cię uleczę. Bo znam cię, o wiele lepiej, aniżeli ty sam znać się możesz. Cierpienie twoje i rozpacz pochodzą ztąd, że serce twoje jest w ciągłej rozterce z rozumem, a uleczonym zostaniesz, gdy pomiędzy niemi nastąpi zgoda, która wyniknie, gdy kochać będziesz to, co może być rozumianem przez ciebie.
Wilhelm, bardziej jeszcze przybliżywszy się do brata, zaczął do niego mówić głosem zniżonym i z serdeczną czułością:
— Wiesz, mój drogi, to nasza biedna matka i nasz biedny ojciec, w dalszym ciągu walczą z sobą w tobie. Ty byłeś wtedy dzieckiem, więc nie możesz o tem wiedzieć, lecz ja byłem świadkiem nieszczęśliwego ich pożycia. On cierpiał przez nią, bo ona traktowała go zawsze jak potępieńca, człowieka zatracającego swoją duszę, ona zaś cierpiała przez niego, widząc swe próżne usiłowania, by go nawrócić i skłonić do pobożności. Gdy śmierć poniósł niespodziewanie, skutkiem wybuchu, przy robieniu doświadczeń w tem oto laboratoryum, ona tę śmierć nagłą nazwała karą bożą i pozostała w przekonaniu, że duch nieboszczyka wiecznie pokutować będzie wśród murów tego domu. A jednak, jakże zacnym i dobrym człowiekiem był nasz ojciec! Z zamiłowaniem oddawał się pracom w laboratoryum, i pragnął, by prawda i miłość światem rządziły. Od chwili, gdy my tu razem we dwóch spędzamy z sobą dnie i wieczory, czuję ciągłą jego obecność... on obcuje z nami w tem dawnem, swojem, ulubionem ustroniu... on odżył przez nas, bo w zjednoczonych naszych sercach zamieszkał, a ona, nasza ukochana i święta matka, również przytula nas do swego łona i płacze, nie chcąc nas rozumieć, obstając dalej przy swoich wierzeniach... A może to ich miłość dla nas zatrzymała mnie dotąd przy tobie, mój bracie, wszak miałem tu pozostać na znacznie krótszy przeciąg czasu... a patrz, jak dobrze, iż dłużej przyszło mi zamieszkać pod twoim dachem, bo oto teraz jestem przy tobie i uściskiem moim zmuszę cię kochać życie i dążyć ku życiu...
Roztkliwione serce Piotra pieściło się teraz wiarą, że rodzice rzeczywiście otaczają ich obu skrzydłami swej opieki i ciepłem swego przywiązania. Pod wrażeniem słów Wilhelma, odczuł całe dobro jego obecności w tej właśnie chwili, i z rozkoszą zaczął wywoływać wszystkie wspomnienia lat dziecinnych. Dworek rodzinny stał mu się droższym jeszcze, widział go, jak cały zajaśniał słodyczą smutków minionych, a zapowiadających dnie nowe.
— Bracie mój — szeptał dalej Wilhelm — czy wiesz, że od ciebie zależy, by waśnie rodziców ustały?... Bo te ich waśnie przedłużają się w tobie, a ustąpią, gdy ty w zgodzie będziesz sam z sobą. Ty odziedziczyłeś rozum ojca, a serce naszej matki. Ztąd tyle walk z sobą wieść musiałeś, lecz teraz, gdy wiesz co było tego przyczyną, staraj się, by zgoda została zawartą. Trzeba, żebyś kochał, bo tego chce w tobie natura naszej matki, ale trzeba, byś wiedział, co kochasz, byś rozumiał, dla czego kochasz, bo inaczej nie zadowolnisz wymagań twego rozumu. Bracie mój, wierz mi, że wszystkie twoje rozpacze i męki pochodzą z przyczyny, żeś nie mógł dotąd nic ukochać z całem oddaniem się miłości, wszak dotąd jeszcze nie zaspokoiłeś pragnień życiowych, jakich się w tobie domaga cała twoja istota. Zacznij więc żyć, kochaj, bądź człowiekiem a nie zrzekającą się i połowiczną, sztuczną potwornością!
Piotr jęknął boleśnie:
— Już nie mogę... nie mogę... śmierć zwątpienia wysuszyła mnie i nigdy nie ożyję, bo jestem już tylko popiołem!
— Ach, nie mów tego, bracie, bo serce mi się krwawi! Nie wierzę, by zwątpienie spustoszyć cię miało na zawsze! Dopóki iskra życia pozostaje w człowieka, nie należy tracić nadziei! Ty powiadasz, że w nic już nie wierzysz, wszystkiemu zaprzeczasz... ach, bracie, mylisz się, bo każdy z nas żyjących dochowuje do końca coś z pierwotnej swej natury i pieści swoją chimerę, oraz nadzieję... Lecz słuchaj, ty mi wyspowiadałeś się z ran, które ci dokuczają, teraz ja ci opowiem moje marzenia i szalone nadzieje, jakiemi żyję! Ale patrz, jakie to dziwne: ja, człowiek pracy i wiedzy, jestem marzycielem, starym dzieciakiem — i tak jest z wielu innymi ludźmi pracy i wiedzy. Czyżby wiara miała się obecnie rodzić i utrwalać w laboratoryach chemików?
Na myśl zeznań, jakie miał zamiar uczynić przed bratem, Wilhelm uczuł się jeszcze silniej wzruszonym i w porywie serdeczności, objął Piotra ramieniem i, przytulony do niego, zaczął mówić cicho, jakby w obawie, by ktokolwiek nie podsłuchał słów jego wielkiej spowiedzi:
— Dla czegóż nie miałbym ci tego powiedzieć, chociaż nawet moi synowie o tem nie wiedzą. Lecz ciebie odzyskuję teraz, jesteś znów człowiekiem, a nie księdzem, jesteś moim bratem, któremu zwierzam się, jak najbliższemu z przyjaciół. To, że ci się zwierzę, utrwali nasze wrodzone przywiązanie, będziesz mi odtąd droższym, a przypuszczam, że dla ciebie zacznie się ztąd uleczenie i powrót do życia.
Nie wypuszczając brata ze swych objęć, Wilhelm opowiedział mu o uczynionym przez siebie wynalazku nowej materyi wybuchowej, o sile tak nadzwyczajnej, że skutki jej nie dawały się obliczyć. Dla praktycznego zastosowania tego środka w czasie wojny, obmyślił plan armaty rzucającej bomby na znaczną odległość. Armia rozporządzająca taką machiną, musi być zwycięzką, bo w parę godzin może zniszczyć najpotężniejszą ilość nieprzyjacielskich pułków, a bombardując miasta, prawie że natychmiastowo zburzy je doszczętnie. Znalazłszy formułę swego odkrycia, Wilhelm jeszcze powątpiewał i na nowo obliczał i doświadczał, lecz teraz był już zupełnie upewnionym, że się w niczem nie omylił i wszystko było gotowe, mógł z łatwością fabrykować materyę, czego opis, wraz z planami armat i bomb złożył w miejscu bezpiecznem. Po długim, kilkomiesięcznym namyśle, zdecydował się ofiarować Francyi uczyniony przez siebie wynalazek, by w przyszłej wojnie z Niemcami, mogła liczyć na bezwarunkowe i natychmiastowe zwycięztwo. Postanowił tak, a jednakże nie czuł się być człowiekiem o ciasnym patryotyzmie, przeciwnie nawet, bo niezachwianie wierzył w międzynarodowe braterstwo, utrwalone przez cywilizacyę wyzwoloną z pęt dzisiaj ją krępujących. Lecz Wilhelm wierzył przedewszystkiem w apostolską cywilizacyjną misyę Francyi. Paryż, podług niego, był dzisiejszym i jutrzejszym mózgiem świata, zatem wszelka wiedza i dobro tylko z Paryża i przez Paryż, mogły być obwieszczone całemu rodzajowi ludzkiemu. Wszak Wielka rewolucya z Paryża tchnęła na świat ideały wolności, równości i braterstwa, z Paryża więc lot wezmą wszystkie inne wieści, mające na celu ostateczne wyzwolenie człowieka.
Trzeba więc, by Paryż był zwycięzkim, bo inaczej nie może nastąpić rzeczywiste zbawienie świata.
Szczegóły, jakie Wilhelm opowiadał o wynalezionej przez siebie materyi, były zrozumiałe dla Piotra, dzięki konferencyi o środkach wybuchowych, jaką niedawno słyszał w mieszkaniu Bertheroy. Projekty Wilhelma olśniły go swym polotem i drgnął uniesiony radością, przejąwszy się pięknem misyi zwycięzkiego Paryża. Teraz dopiero zrozumiał z jak szlachetnych pobudek Wilhelm się obawiał, by nie odkryto tajemnicy, którą do czasu zachować pragnął. Ukradziony przes Salvata nabój zwrócił ogólną uwagę uczonych, czyż tego nie było dosyć, by tajemnica wynalazku została wykrytą?... A Wilhelm pragnął módz dowolnie wybrać dzień i godzinę złożenia swego daru Francyi. Dotychczas jedyną jego powiernicą była babka. Wiedziała ona wszystko, oraz miała rozporządzenia, jak należało jej postąpić w razie nagłego wypadku, lub śmierci Wilhelma. Wierzył jej, jak samemu sobie i ze spokojem myślał, że właśnie ona, a nie kto inny, rozporządzi wielką spuścizną, jakaby po nim pozostała.
— Lecz teraz, bracie — mówił dalej Wilhelm — jeszcze spokojniejszym będę, bo ty mi przybyłeś i możesz mi być wielką, a nieodzownie potrzebną pomocą. Bo trzeba dojść do celu! Trzeba celu nie chybić! A wiesz, od czasu wybuchu, od chwili, gdy tu jestem zamknięty i żyję w całej niepewności, opadają mnie chwile zwątpienia... Pożera mnie niecierpliwość i obawa!... Bo, słuchaj, bracie... słuchaj... Ten Salvat, którego zbrodni my wszyscy jesteśmy przyczyną... Ta burżuazya szalejącą żądzą zysków i przekładająca śmierć na swem złocie, nad ustąpienie z niego choć jednej kruszyny... Ta prasa sprzedajna, okrutna względem słabych, mściwa względem samotnych, zbijająca pieniądze, chociażby kosztem najsroższych klęsk publicznych... Ach, bracie, pośród tego nawału jadu, wyzysku, zbrodni, jakże ciężko odnaleźć prawdę, sprawiedliwość, rękę zdrową i rozsądnie mogącą użyć pioruna, w jaki chcę ją uzbroić! Paryż zwycięzki, Paryż stolica świata, ach, ten Paryż! Czyż będzie on wtedy owym wyczekiwanym i pożądanym zbawcą?... Ach, bracie... wiesz, czasami padam uznojony pod brzemieniem dręczących mnie myśli i okrutnych niepewności. Bo wiem, że wynalazek mój wyrokuje, kto będzie panem i rządcą świata, a trudno mi wybrać... trudno mi powziąć stanowczą decyzyę... więc wolę czekać... pragnę mieć czas do namysłu... wszak teraz, wszak dotąd jeszcze mnie nie gna żadna ostateczność...
Wilhelm powstał z miejsca, wzburzony zwierzeniem, gniewny własnemi obawami, a przedewszystkiem smutny niemożnością odgadnięcia chwili, w której spełnią się jego marzenia, które może nigdy w całości ziścić się nie dadzą?... Bracia milczeli a wśród nocnej ciszy zaczęły się rozlegać miarowe kroki Barthèsa, chodzącego po górze, jak po więziennej celi, tem zwykłem swojem mieszkaniu.
Piotr, na nowo rozgoryczony bólem Wilhelma, szepnął:
— Chcesz ludzi kochać, zbawiać, chcesz, by się rzeczywiście czuli wolnymi i równymi! Czy słyszysz kroki Barthèsa?... One ci dają odpowiedź! Barthes całe życie spędził w więzieniu, wtrącony tam swą miłością wolności!
Wilhelm spostrzegł, jak nieostrożnie zwierzył swe obawy i swe wątpliwości, więc co prędzej znów pochwyciwszy brata w serdeczny, długi uścisk, rzekł z uśmiechem:
— Daruj mi, bracie! Daruj! Bluźniłem, bo na każdego spadają chwile zwątpienia... Lecz chcę, byś wraz ze mną wierzył, byś wraz ze mną radował się blaskami nadziei! Bracie, nie ma jak praca! Pracuj i kochaj, a odrodzenie w tobie nastąpi! Gdy zaczniesz żyć, pracując i kochając, pozyskasz zdrowie i spokój!
Uścisk i słowa Wilhelma roztkliwiły Piotra, i, wybuchnąwszy płaczem, zawołał.
— Ach, jakże pragnę uwierzyć temu, co mówisz! Jakże pragnę być uleczonym! Wyznaję, że od czasu, jak zamieszkałeś ze mną, odczuwam pewną w sobie zmianę, i to zmianę ku czemuś lepszemu! Lecz wszystko to jest jeszcze niewyraźne, i nie wierzę, bym mógł odżyć w zupełności! Jestem księdzem, a zatem człowiekiem umarłym, pustym grobowcem, widmem ludzkiej istoty.
Konwulsyjny płacz Piotra oddziałał zaraźliwie na Wilhelma i bracia, spotkawszy się w uścisku, długo wspólnie płakali, a sercem spojeni, przyzywali w pamięci rodziców, by przyłączyli się do nich i boleli wraz z nimi, jak za lat dawnych, za lat dziecięcych skarg i żałości.
Okno, wychodzące na ogród, dotąd pozostało otwartem, a przez szeroką jego pustą ramę napływała noc ciemna, cicha i łagodnie ciepła. Na horyzoncie nieledwie że zgasł odblask świateł Paryża. Już Paryż leżał uśpiony pod tajemniczym urokiem nocy, opadającej ze spokojnego nieba, na którem teraz ukazały się błyszczące gwiazdy.