Polski zaklęty świat/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Tytuł Polski zaklęty świat
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1926
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
ARTUR OPPMAN
OR-OT
POLSKI ZAKLĘTY ŚWIAT
Z WINIETĄ OKŁADKOWĄ I ILUSTRACJAMI
WACŁAWA OPPMANA[1]
NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA
POZNAŃ — WARSZAWA — WILNO — LUBLIN


TEGOŻ AUTORA
NAKŁADEM KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA
UKAZAŁA SIĘ POPRZEDNIO KSIĄŻKA:





KLISZE WYKONANO WE WŁASNYCH ZAKŁADACH
CZCIONKAMI DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA W POZNANIU






BAŚŃ O PANU TWARDOWSKIM


JAK PAN CZEŚNIK TWARDOWSKI DJABŁU SYNKA
ZAPRZEDAŁ.

Jechał szlachcic z kiermasza
I wołał: „Dobra nasza!“
Wypił sobie na zdrowie:
Zaszmerało mu w głowie.

Mierzynek pod nim siwy,
Ognisty, długogrzywy,
To kłusa, to truchcika
Niesie pana cześnika.


Bo trzeba mieć wiadomość: cześnikiem był jegomość, a zwał się pan Twardowski, posesjonat z cnej wioski: z Twardowa z pod Krakowa, gdzie substancja gotowa: ryby, grzyby, pszenica: istny raj dla szlachcica. Jedzie pan cześnik lasem i podśpiewuje czasem. Na duszy mu wesoło, choć głucha noc wokoło. Puszcza w strasznej omroczy, jak mówią: wykol oczy; nic nie słychać, nie widać — i niema się co wstydać! — każdyby stchórzył w drodze w boru tak ciemnym srodze, lecz cześnik, wojak stary, choć w kiesie ma talary, nie lęka się nikogo, śmiało kłusuje drogą. Nagle: wrzask, błysk wystrzału z tęgiego samopału! uderzenie maczugi — i cześnik legł, jak długi! Na łeb zleciał z mierzyna, — aż tu mu trzos odpina zbój srogi, Madej niczem, z okudlonem obliczem; a drugi, ani pyta, kord i konia mu chwyta, a trzeci kontusz zdziera i sam się weń ubiera. W opresji tak straszliwej struchlał cześnik poczciwy: Za szablę! — Niema szabli! — „Ratujcież, choćby diabli!“

Ledwo pomyślał, — ażci,
Cóż z tej całej napaści?
Zbóje znikli, jak cienie.
Obok jego odzienie.
Koń łbem go trąca w ucho.
A trzos — znów za pazuchą!


Zdumiał szlachcic niemało: co się takiego stało? A wtem ktoś basem rzeknie: „Kłaniam się waści pięknie!“ Szurgnie nogą z szelestem: „Wzywałeś mnie, więc jestem!“ Spojrzy cześnik na stronę: jakieś monstrum skurczone; księżyc z chmur się wykradnie, więc je widzi dokładnie: fraczek kusy, opięty, ogonek bije w pięty, a z pod kapelusika róg się chyłkiem wymyka.
Drgął cześnik pod tym głosem i zwąchał pismo nosem: bies we własnej osobie! Tom piwa zwarzył sobie! Co tu robić w tej biedzie? Nic nie odrzec? Nie idzie! Niegrzeczność licha warta!
Więc tak powie do czarta: za pomoc składam dzięki, żeś mnie z zbójów paszczęki wydobył, ale przecie nic darmo na tym świecie! więc proszę uniżenie: pogadajmy o cenie za czarcie wspomożenie.

Djabeł podwinął chwosta
I rąbnie prosto z mosta:

„Dasz mi, czego nie miałeś,
Ani się spodziewałeś,
O czemś nie mówił komu
I nie zostawił w domu...“


Twardowski duma krzynę, aż puknął w łepetynę: Coś o czem nie wiem wcale? Niech bierze! doskonale! Znam swoje interesa; okpimy pana biesa! z niewiadki mała szkoda!
Walnął go w łapę: zgoda!

Cyrograf podpisali,
Twardowski jedzie dalej,
A tam z pod boru brzega
Śmiech czarta się rozlega.


Poranek złotem świta, Twardowski rżnie z kopyta, już mierzyn rży przy dworze... Wtem — co to? Wielki Boże! Przed dworem, pod ganeczkiem, piastunka z dzieciąteczkiem!

Izba naścież otwarta,
Kołyska się kolebie:
Cześniku! nic ty czarta,
Lecz czart oszukał ciebie!

O dziecku nie wiedziałeś!
Synaczka zaprzedałeś!




JAK MAŁY TWARDOWSKI DO PIEKŁA PO CYROGRAF
WĘDROWAŁ.

Mały Twardowski rośnie,
Już jest w dwunastej wiośnie,
Dobre i mądre chłopię,
Wiecznie się w księgach kopie.


W foliały włazi z głową,
A drukowane słowo
Milsze mu stokroć więcej
Od cukrów i tłuczeńcy.


Lecz stary pan Twardowski, choć suty profit z wioski, choć proboszcz chwali syna, coś skiepściał starowina. Trapi się w tajemnicy, ponurość ma w źrenicy, w żałobnej chadza szacie i płacze w swej komnacie.
Więc raz pacholę powie: „Co, tato, masz na głowie? Zaufaj mej odwadze, a może co poradzę! Przykro mi patrzeć na to, jak się zamartwiasz, tato; otwarcie przemów do mnie!“
Poczciwie rzekł i skromnie. Cześnik na takie słowo rozpocznie rzecz ab ovo: ze łzami rozpowrada, jak zbójca go napada; jak — chwilo nieszczęśliwa! — na odsiecz djabła wzywa i jak — bez świadomości — zatracił kość z swej kości.
Malec, gdy tu usłyszał, jął skakać, aż się zdyszał: „Bądź dobrej myśli, tato, ja na to, jak na lato! znam egzorcyzmów wiele, w łeb diabla niemi zdzielę! w mig rogi mu się utrą!
Do piekła ruszam jutro!“
Jakoż nazajutrz rano, gdy w dworze jeszcze spano, na dolę i niedolę wychodzi żaczek w pole. Odmawia w głos pacierze i cóż on z sobą bierze? Muszkiety? Proch? Pałasze?
Święconej wody flaszę!

Biegnie, aż na rozdrożu
Coś zaszeleści w zbożu,
Zabłyszczy ślepek para,
Wyskoczy myszka szara.


I szepnie mordką małą:
„Żaczku, idź za mną śmiało,
Przez lądy i przez wodę
Do piekła cię zawiodę!“


Idą. Przez bory; puszcze, gdzie sina Wisła pluszcze, przez góry, śnieżne Tatry, gdzie wyją mroźne wiatry, przez drogi przeraźliwe, gdzie włazisz wciąż w pokrzywę i przez pustynię piachu, gdzie niema nic, prócz strachu.
Wreszcie po dniach już wielu zbliżają się do celu: prosta jak strzelił droga, a na niej ciżba mnoga; poszóstne pędzą cugi, na koniach strojne sługi, śmiechami brzmi kolaska, a foryś z bicza trzaska.
I co zadziwia żaka, że droga jakaś taka, iż rzadko tam się zdarza napotkać gdzie nędzarza. Ci ścieżką wąską, trudną, ciernistą i mniej ludną, brną o kawałku chleba, by wkońcu zajść — do nieba.
Myszka wciąż mknie na przedzie: do piekła malca wiedzie; krwawieje zachód słońca, omdlewa żak z gorąca: piekielne te upały buchają z czarnej skały i słychać wrzawę wściekłą:
To było właśnie piekło!
Kropidło żak dobywa, flaszkę odkorkowywa i kropi w lewo, w prawo diabłów, lecących lawą; straszliwy ryk się zrobił, jakbyś sto wieprzów pobił, aż któryś z biesów krzyczy:

„Czego waść sobie życzy?“

„Odebrać od was muszę
Cyrograf na swą duszę!“

— „Cyrograf? Pierwsze słyszę!
Niech na Berdyczów pisze!

— Cyrograf? Skądże znowu?
A to mi skarb do łowu!

— Takie to jeszcze mate,
A takie już zuchwałe!

— Hej! kija dać kawalca!“

Tak drwią rogacze z malca...


Jak żak kropidłem machnie! Jak ich różańcem ciachnie! Jak skoczy w piekła środek, z djabłami na wyprzodek! Toż wzburzy się harmider! Ćma wierci się jak świder! Pod ściany gna, pod bramy, — aż wrzasną:

„Już oddamy!


I wiodą Twardowskiego do kufra żelaznego. Kufer tak jak dom wysoki, jak studnia jest głęboki. W nim się zwijają w skręty piekielne dokumenty, odnaleźć coś tam — sztuka!

„Niech waćpan sobie szuka!“


Niemała czasu strata! Żak szukał cztery lata. Ubabrał się po uszy, aż znalazł zapis duszy. Krwią ojca podpisany, przez djabła sygnowany: na pergaminu karcie znak: dwa pazury czarcie.

Zabrał. Do domu rusza,
Raduje mu się dusza,
A z głębi krwawej groty
Diabelskie mkną chichoty.

Śmieją się czarty z niego:
„Bywaj nam zdrów, kolego!
Czas leci chyżym lotem!
Będziesz ty nasz zpowrotem!“



JAK TWARDOWSKI PAKT Z DJABŁEM
O MĄDROŚĆ ZAWIERAŁ.

Pan Twardowski w Krakowie
Ulepsza rozum w głowie,
Przez cały wiek młodzieńczy
Wciąż nad księgami ślęczy.

Ukończył akademię,
Zna planety i ziemię,
Czyta przyszłość z gwiazd nieba,
Ale mu więcej trzeba!


Chciałby robić odkrycia, znaleźć eliksir życia i w mądrem pogotowiu złoto czynić z ołowiu.

W alchemickiej pracowni pali głownię po głowni, coś przypieka, przysmaża, — ale nic się nie stwarza! Aż szepnął którejś nocy: „Nie w ludzkiej to jest mocy; szatan zna te arkana: czarem wezwę szatana!“
Księżyc zagląda w okno: ropuchy w słoju mokną, schnie szkielet nietoperza, czaszka zęby wyszczerza. Krokodyl na pułapie, choć wypchany, lecz chrapie, a w kącie, w trumnie swojej, egipska mumja stoi.

Straż wartuje... śpi miasto...
Zegar bije dwunastą...


Twardowski zmarszczył czoło, kredą zakreśla koło, magiczną laską macha i wywołuje stracha: błysnął siny płomyczek, coś chrobota u drzwiczek, westchnęła mumia w rogu — i czart stanął na progu:

„Otom jest na wezwanie.
Czego żądasz, mospanie?“


Twardowski wziął się w boki: „Podejdź, diable, dwa kroki, słuchaj mego rozkazu i spełnij go odrazu“!

Błysnęło!
„— Czego chcecie?“

„— Chcę być najmędrszym w świecie,
Posiąść wszystkie bogactwa,
Rozumieć mowę ptactwa,
Słyszeć jak trawa rośnie,
Żyć wiecznie w życia wiośnie,
Leczyć każdą chorobę
I mieć na swą osobę
Sześciu biesów do służby.
To warunki mej drużby.
Com wyliczył — mieć muszę!

„— Cóż dasz za to?“
„— Swą duszę!“

Diabeł skrobnął się w głowę:
„— Ha! spisujmy umowę!“


„— Nie tak zaraz, chwileczkę, poczekaj-no troszeczkę! zanim się zdecyduję na takie ważne sprawy, wprzód, mój czarcie łaskawy, niech twej mocy spróbuję“.
„A więc nie tracąc czasu, niech waść konceptem ruszy!

„— Oj, co to ambarasu
Dla jednej ludzkiej duszy!
Słucham!“


„— Po pierwsze tedy: zapas srebra obfity z całej Rzeczpospolitej, bym nigdy nie miał biedy, w djabelskim animuszu, do kopalni w Olkuszu przeniesiesz“ „— To się zrobi!“
„— Dalej: jest pod Ojcowem skala, Sokolą zwana, niechże waszeć do rana postawi ją pod chmury, grubszym końcem do góry: to kraj mój przyozdobi.“
„— Będzie tak! ręczę słowem!“
„— I po trzecie: z ziarn piachu musisz wznieść rodzaj wieży, niech na piętra bieży, — no, może być bez dachu; lecz niech w tym całym gmachu ziarnko na ziarnku leży, a jeśli wiatr popsowa, lub zdmuchnie, choćby ziarno, za robotę niezdarną, — na nic cała umowa!“
„— Czy to tak w izbie parno, czy we mnie biją żary? Kotłuje mi się głowa od tych żądań bez miary. Ha, trudno, co tu gadać! na cześć jaśnie osobie w mig te trzy rzeczy zrobię, gracko, że proszę siadać. Dość będzie z tem kłopotu, lecz ma zasadę piekło, że gdy się słowo rzekło, to kobyłka u płotu!“

Poleciał. Noc już kona,
Gdy wrócił do alkierza:

„— Jest srebro, stoi wieża
I skała odwrócona!
Umowa dotrzymana,
Nasza dusza waćpana!“

Twardowski — lica blade
I w licach ma frasunek:

„Dobrze! ale ja kładę
Jeszcze jeden warunek:
Nigdzie, na całym świecie
Złapać mnie nie możecie.
Tylko w Rzymie!“
I wąsa
Podkręca...
Czart się dąsa.

Zżyma się, ale wreszcie
Rzekł: „Niech będzie w tem mieście“.

Uśmiechnął się złośliwie
I zniknął, gdyby mara...

Ja myślę, że prawdziwie
Oszukać chce, psia wiara!



JAKO TWARDOWSKIEGO DJABEŁ W RZYMIE
PRZYŁAPAŁ I JAKO NA KSIĘŻYCU SIEDZI
CZARODZIEJ DO DNIA DZISIEJSZEGO.


Żyje długo Twardowski.
Znają go miasta, wioski,
Jak wielka Polska cała
Czarodzieja poznała.

Wszystkie choroby leczy,
Nie lęka się, ni mieczy,
Ni strzelby, ni armaty,
Ni żadnej takiej rzeczy!

Chwat ci to ponad chwaty!

Czasem, w szlacheckiej bucie,
Kłusuje na kogucie,
Czasem zwiedza jarmarki,
Przekupkom tłucze garnki,
Jeździ po całej ziemi
Cugami poszóstnemi,
Wszędzie go zobaczycie...

I tak mu płynie życie ...

Raz był ci on w podróży,
A tu się niebo chmurzy,
Huczy straszne wichrzysko
I deszcz leje jak z cebra;
Przemoczył go do żebra:
Oj, kłopot! Pewna febra!

Aż patrzy: karczma blisko!

Więc wchodzi do karczmiska
I każe dać wieczerzę,
Wtem błyskawica błyska,
Grom uderza po gromie,
Śmiech straszny w całym domie.


Jakieś ryki nad domem, —
Aż wreszcie — z nowym gromem —
Djabeł się skądciś bierze!

Cap! szlachcica porywa:
„Karczma Rzym się nazywa!“

Lecą w górę; nad nimi
Od czartów aż się dymi,
Ogień im z pysków bucha,
A wkoło zawierucha.

Pan Twardowski w tej biedzie,
Gdy tak na djable jedzie,
Młodość swą przypomina,
Pobożne, jasne lata
I w odlocie ze świata
Ogarniać go poczyna
Skrucha chrześcijanina.

Potępił swe uczynki —
I zaśpiewał „godzinki.“

Patrzy, aż diabła niema,
A nogami obiema
Sam siedzi na księżycu
O złotosrebrnem licu.

I słyszy głos zwysoka:
„Serdeczna twoja skrucha
Ocaliła ci ducha!“

Dokoła noc głęboka.
W dole Kraków i wioski
Podkrakowskie. Twardowski,
Na księżycowym progu,
Dziękuje Panu Bogu.


Rok za rokiem przelata
I wiedzą w Polsce wszędzie,
Że on tak siedzieć będzie
Aż do skończenia świata...






BAŚŃ O ŚPIĄCEJ KRÓLEWNIE



I.

Na zamczysku mieszkał król,
Mnogo miast miał, mnogo pól,
A wolaków sto tysięcy,
Sto tysięcy, albo więcej.

Lecz nad berło, nad swój tron,
Jedynaczkę kochał on,
Jedynaczkę, swoją córę,
Śliczne ptaszę złotopióre.

Modre oczy, krucza brew,
A na ustkach zawsze śpiew,
A serduszko miłosierne,
Takie dobre, takie wierne.

Gdy usłyszy biednych płacz;
Już na zamku jej nie patrz!
Już ci leci do nędzarzy:
Miodem, chlebem, mlekiem darzy.

Więc tę cudną, gdyby maj,
Umiłował cały kraj,
Ludzie za nią przepadali,
Krwiby z serca dla niej dali.

Gdzie się ruszy — za nią wślad
Białej lilji rośnie kwiat,
Pędem biegną małe dzieci,
A słoneczko w twarz jej świeci.

I nie schowa się na pewno,
By nie rozstać się z królewną.



II.

Czarne chmury niebem płyną,
Błyskawica je okola,
Ciężka dola nad krainą
I nad królem ciężka dola.

Cóż, że śliczne panny lica,
Że tak dobra i tak miła,
Gdy zła wiedźma, czarownica,
Na królewnę czar rzuciła.

Przyleciała do zamczyska,
Z warg jej bucha płomień siny,
Tak się rzuca, tak się ciska:
„Nie prosiłeś mnie na chrzciny!

Nie prosiłeś mnie na chrzciny!
Ja się srodze zemszczę za to!
Nic nie będzie z twej dziewczyny,
Gdy szesnaste skończy lato!

Śmierć ją dotknie ostrym szponem,
Dziesięcioma szpony naraz!
Bo ukłuje się wrzecionem
I z ukłucia umrze zaraz!

Choć rycerstwo na koń wsadzisz,
Zimnej śmierci nie odgonisz!
Nic ty, królu, nie poradzisz!
Niczem córki nie obronisz!

Nie prosiłeś mnie na chrzciny!
Nic z dziewczyny! Nic z dziewczyny!




III.

Z tej to racji biedny król
Cierpi straszny serca ból,
Płacze we dnie, wzdycha we śnie —
I postarzał się przedwcześnie!

Chcąc zapobiec klątwie złej,
Wydał rozkaz służbie swej:
„Kołowrotki wszystkie spalić!
Wszystkie prządki precz oddalić!

Kto wrzeciono w zamku ma,
Bez pardonu gardło da!
I niech wiedzą wszystkie stany:
To mój wyrok nie do zmiany!“

Od tej pory — prosta rzecz! —
Że wrzeciona poszły precz,
Kołowrotki połamano
I prząść całkiem zapomniano.

A królewna cudnych lic
O tej sprawie nie wie nic;
Król zakazał jej powtarzać,
By córeczki nie przerażać.

Po dawnemu nuci w głos,
Pozłocisty czesze włos,
Zrywa kwiatki, karmi ptaszki
Albo tańczy dla igraszki.

A zła wiedźma zamiar knuje:
„Już ja ciebie dopilnuję!“




IV.

Wielka uczta na zamczysku,
A na uczcie pełno gości,
Gore sala od lamp błysku.
Promienieje od radości.

Król przemawia: „Ma Halinka,
Którą tu widzicie waście,
Dziś dorosła jest dziewczynka,
Bo dziś kończy lat szesnaście.

Już ja teraz — na Bóg miły! —
Będę wesół w noc i we dnie,
Boć się wcale nie sprawdziły
Czarownicy przepowiednie!“

Lecz zaledwo to wyrzecze,
Ażci nagle, jakby mara,
Pomaleńku ktoś się wlecze:
To królewny niańka stara!

Człapu, człapu do panienki
Ściska, pieści i winszuje, —
Wtem wrzeciono pac! z jej ręki
I królewnę w palec kluje!

O, zmartwienie! O, nieszczęście!
Jak nieżywe dziewczę pada;
Król w rozpaczy gryzie pięście,
Trudna rada! Trudna rada!

Już się stała rzecz sądzona!
Śpi królewna urzeczona!




V.

A z królewną cały dwór
Wnet chrapaniem dał jej wtór,
Król się słania i poziewa —
Buch! — i leży, jakby z drzewa!

Dworska służba, gdzie kto stał,
Tylko ziewnął — i już spał!
Kucharz w kuchni, konie w stajni,
Drzemią sobie najzwyczajniej.

Nawet kury, kogut też,
Nawet w parku leśny zwierz,
I kanarków w klatce para,
I w swej norce myszka szara.

Mija jeden, drugi rok,
Obok zamku, krzak, co krok.
Tu kalina, tam tarnina,
Gałązeczki swe rozpina.

Aż rozrosły się, że strach,
Zasłaniają cały gmach,
Cztery wieże, gołębniki,
Dach czerwony i dymniki.

Już nie widać zamku ścian,
Już bór tylko tutaj pan,
Puszcza gęsta, czarna, dzika,
Co do bramy wchód zamyka.

A królewna urodziwa
Śpi, biedaczka, jak nieżywa!




VI.

W świat szeroki idą wieści,
Borem, lasem, drogą wiejską:
Gdy przepłyniesz rzek trzydzieści,
Wejdziesz w stronę czarodziejską,

Tam na górze zamek stoi,
Że zaklęty, to rzecz pewna,
A w tym zamku sto pokoi,
A z nich w jednym śpi królewna.

Rozpuszczone złote włoski,
A twarzyczka, jak śnieg, biała,
Myślisz: Martwa? Zbądź się troski!
Ona tylko sto lat spała!

Lecz wiadomo, że w rocznicę
Na sen długi jej uśnięcia,
Otwierają się źrenice,
Różowieje twarz dziewczęcia.

I rozgląda się dokoła, —
Ale pustka wkrąg, niestety!
Próżno patrzy, próżno woła:
„Mój rycerzu! gdzie ty? gdzie ty?

Czyż na wieki mam się łudzić,
Westchnieniami w śnie się żalić? —
Kiedyż przyjdziesz, by mnie zbudzić
I z zaklęcia kraj ocalić?

Głucha pustka dookoła!
Próżno płacze, próżno woła!...




VII.

Młodzi chłopcy słyszą wieść:
Ani spać im, ani jeść!
Ten i owy płacze rzewnie,
Gdy pomyśli o królewnie.

Nie wiem, chłopcze, ktoś ty zacz?
Ale wierz mi, na nic płacz!
Nic płakanie nie pomoże:
Weź miecz! Naprzód, w imię Boże!

Jakoż niema prawie dnia,
By do zamku jeźdźców ćma
Z chrzęstem zbroic, z błyskiem mieczy
Nie dążyła ku odsieczy.

Przez sto lat ich było huk,
Dziadek, syn, a potem wnuk,
Szli odważnie w puszczę ciemną, —
Ale wszyscy nadaremno!

Bo w tej puszczy, kędy mrok
Od drzew gęstych, czyha smok!
I każdego bohatera
W mig zabija i pożera!

Nieszczęśliwy chłopców los!
Już ich kości biały stos
Nowym zuchom zamknął drogę!
Jak ocalić tę niebogę?

Co za trudy! Wielkie nieba! —
Tego smoka zabić trzeba!




VIII.

Żył w swej wiosce pod Tatrami
Młody chłopiec dziarski Janek,
Z błękitnemi źrenicami
I z uśmiechem jak poranek.

Gdy posłyszał o zaklętej,
Ostrą kosę zaraz bierze,
I choć biedak, gołopięty,
Idzie dumnie jak rycerze.

W wiosce o nim słuch zaginął,
Głupiec! wierzył w jakieś baśnie!
A on rzeki wpław przepłynął
I do puszczy wkracza właśnie.

Taka gęstwia, że co chwila
Trzeba kosą ciąć drzewiny, —
A wtem potwór się wychyla,
Bucha z pyska ogień siny.

Ale Janek skoczy żwawo,
Wznosi kosę, jak do cięcia,
Machnie w lewo, machnie w prawo —
I odrąbał łeb zwierzęcia!

Tyle zbroic wokół leży,
Jaś przywdziewa zbroję złotą,
Patrzy, aż tu rumak bieży,
Więc — na siodło! — w cwał! — i oto

Już pod zamkiem Janek stoi,
W złotym hełmie, w złotej zbroi!




IX.

Zeszedł z konia, idzie wdal
I do pierwszej wchodzi z sal:
Halabardnik u podwoi
Śpi, aż chrapie, chociaż stoi.

Więc do drugiej wkracza Jan:
Tam król drzemie, zamku pan,
Siwą głowę wsparł o dłonie,
Śpi w purpurze i w koronie.

Spieszy dalej, szuka, aż
Uśmiechnęła mu się twarz:
Na podłodze, w sali trzeciej,
Coś się bieli, coś się kwieci.


To królewna, ona to!
U jej główki róże lśnią.
W kwiatach buzia i sukienka
I kwiat trzyma biała ręka.

Janek nad nią schyla się:
„O, królewno! Usłysz mnie!“
W lot się oczki otworzyły,
A usteczka szepcą: „Miły!

Tyż to jesteś? Tak, to ty!
Przez sto lat się śniłeś mi!
Jak to dobrze, żeś mnie zbudził,
Bo już mi się ten sen znudził!“

Wstała zdrowa i wesoła
I na króla „Tatku!“ woła...




X.

Jakaż radość! Cały zamek
Z snu się zrywa stuletniego,
Coraz słychać brzęki klamek,
Coraz nowi goście biegą.

Kucharz smaży konfitury,
W dworskiej stajni rżą koniki,
Obudziły się i kury,
Kogut krzyczy: „Kikiryki!“

Janka ściska król za szyję,
Swoim zięciem go nazywa, —
„Niech nam żyje! niech nam żyje!
Dajcie wina! dajcie piwa!“

Ślub sprawili i wesele,
Pół królestwa w darze mają,

Zjechało się gości wiele,
Jedzą, piją, tańczą, grają.

Co się smucić, płakać, wzdychać,
Gdy szczęśliwa dola padła:
O złej wiedźmie nic nie słychać:
Pewnie dawno już przepadła.

Już się niebo nie zachmurzy,
Blaski słońca wiecznie płoną...

Król żył długo, ale dłużej
Żyli Janek ze swą żoną...
A na uczcie i ja byłem,
Na cześć Janka wino piłem...







BAŚŃ O DJABLE BORUCIE


JAKO SIĘ DJABEŁ BORUTA NUDZIŁ W LOCHACH
ŁĘCZYCKIEGO ZAMKU I NA SZLACHECKIEM WESELU
CHCIAŁ SIĘ ZABAWIĆ.

Ciemny, wielki, pusty loch,
Głucha cisza w onym sklepie,
A w krąg leży na polepie
Czterech wieków pył i proch.
Jakieś beczki pod ścianami,
Jakieś skrzynie za beczkami.

A pośrodku, na antale,
Jak na koniu szlachcic siadł,
Kontusz, jak makowy kwiat,
Karmazynem lśni wspaniale;
Rogatywka zwisa z łba,
Coś jej na nim niewygodnie, —
Ach, bo siąść na łbie tym godnie
Przeszkadzają rogi dwa!


Krótki, ale tęgi róg, z prawej strony, z lewej strony, a na każdej z długich nóg z cholewami but czerwony. Wnet pomyślisz, człeku, sobie: Jaśnie pana poznać z buta!
To we własnej swej osobie czart łęczycki, imć Boruta!
Latarenka płonie mdło i oświetla postać diablą, z długim wąsem, z krzywą szablą i z nawisłą czarną brwią. Imć Boruta, chłop jak piec i siarczysty i pleczysty, to nie jakiś byle szwiec, to karmazyn oczywisty! Za złocisty zatknął pas zdobne pazurami ręce, i rozmyśla w nocny czas o djabelskiej swej udręce. „Siedzieć — mruczy — tyle lat! zaraz... dwieście... trzysta... Ale! Pięćset lat już, gdyby fale, przeleciało przez ten świat, a ja siedzę, jak przykuty, nie wylazłem ani raz! Do stu biesów! dosyć! Pas! Dość pokuty dla Boruty!“
Małmazyji łyknął z dzbana, aż zagrało w gardle mu; spoczął, sapnął, nabrał tchu i znów ciągnie jakby z krana. Dwugarncówkę trzyma w łapach, pomrukuje: „He, he, he! Przedni trunek, wystał się, ma słodyczkę, tęgość, zapach!“ Wypił, cisnął pusty dzban: raźniej czartu po małmazji, nabrał siły i fantazji: „Toć ja szlachcic! toć ja pan! Cóż mam siedzieć jakby mruk, dni i noce w lochu trawić? Ej, wyskoczę poza próg, z bracią szlachtą się zabawić! Nie przewącha żaden nos, że z djabelskiej idę nacji; toć mi nie brak prezentacji: czarne oko, orli nos, a do tego pełny trzos!

Dziś wesele u Leliwy,
Wydał córę szlachcic brat,
Będę tańczył, śmiał się, jadł,
Jakby piskorz — brat prawdziwy!

Dłoń na szabli, w górę wąs!
W oku czarcia lśni iskierka!
Któż zatańczy tak oberka?
W mazurowy skoczy pląs?

Będą radzi! Ja ich znam!
Kompaniję rozweselę,
A gdy zrobią jaki kram, —
To zagramy w karabele!

Dla Boruty obcy strach,
Nuże w taniec ze szlachciurą!
Proszę waści! ciach! ciach! ciach! —
I zobaczym czyje górą?“


Wstał, przeciągnął się, dukatów z którejś z beczek przygarść wziął, zawdział delję ze szkarłatów, pozłocistą klamrą spiął; czapkę na łeb mocno wcisnął, wydobytą szablą błysnął i z piwnicy stąpać jął.
Wyszedł. Księżyc srebrem lśni, a Łęczyca cicho śpi, baszty zamku poszczerbione gwiazdy stroją jak w koronę, duma o czemś stary gród, jakiś dawny marzy cud: mężnych wodzów, boje krwawe, zgasłą siłę, zgasłą sławę, bohaterski dawny lud. Imć Boruta świsnął w błoń, a po błoni pędzi koń, rży do pana rumak wrony, z nozdrzy bucha żar czerwony, kopytami grzmi, jak grom. Przycwawował przed sam dom.

Oj, nie koń to, lecz duch zły
Z dzikich ślepiów ciska skry.

Imć Boruta jeździec chwat,
Jak ryś skoczył, w siodle siadł,
Czarne włożył na pazury
Rękawice, by ze szpon
Nie poznali, kto zacz on?

„Koniu! Jazda do szlachciury!“

Modą schylił się tatarską
I jak piorun śmignął dziarsko!



JAK TO SIĘ DJABŁU BORUCIE POHULANKA
U SZLACHCICA LELIWY NIE UDAŁA I JAK GO
PISKORZ ŁĘCZYCKI SZABLĄ NAZNACZYŁ.

U Leliwy, w białym dworze,
Cztery córy, gdyby zorze,
Dziś wesele starszej z cór,
Huczy gwarem biały dwór.

Z wszystkich okien światło bije,
Hej! raduje się, kto żyje!

Szlachty się zjechało huk,
Coraz nowy gość na próg,
A każdego pan Leliwa
Do kielicha naprzód wzywa.

I nalewa po sam brzeg:
„Wypij bracie! dobryś człek!“


Gdy wypije, za stół siada, jeśli stary — z szlachtą gada, a gdy młody to podjadłszy, za pannami zaraz patrzy, wąs obetrze, pas zaciśnie i do którejś okiem błyśnie, czy do Basi, czy do Zosi, do taneczka ją zaprosi i wywija obertasa i — aż drzazgi lecą — hasa.
W białym dworze śmiech i gwar, wali mazur w dziesięć par. Co ja mówię? gdzież mam oczy? Ze dwadzieścia par wyskoczy! Każda para — dziw nad dziwy! Wicher w polu, ogień żywy! Co panienka — istny kwiat! Co chłopaczek — szczery chwat! do szabelki, do rumaka, do oberka, krakowiaka! Takich dzisiaj nie zna świat!
Wtem zawyły dworskie psy, zaświeciły krwawe skry, koń zatętniał kopytami — i ktoś stanął przed wrotami. Chwała Bogu! nowy gość! u mnie gości nigdy dość! Wchodzi szlachcic: ręka w bok, pańska mina, dumny krok. „Proszę waści!“ „Czołem!“ „Czołem!“ „Starczy miejsca poza stołem; oto kielich!“
Gość do rąk puhar wziął od gospodarza, do szkła przypiął się, jak bąk, wypił, drugi raz powtarza, potem trzeci, czwarty w mig, aż tu cała szlachta w krzyk:

„Ot, to majster! Jak on pije!
Niech nam żyje! niech nam żyje!“


I objęli gościa wpół i sadzają go za stół, i traktują z szczerą wolą jak to mówią: chlebem, solą; pieczeń z łosia, pieczeń z dzika w przepaścistej gębie znika, barszczu z rurą pełna micha w lot przez gardziel się przepycha, potem jeszcze bakalije, potem jeszcze winko pije, aż kompania — miły Boże! — nadziwować się nie może; „A to sobie tęgo pojadł, olbrzym jakiś czy ludojad, co podadzą — jeden łyk! — i półmisek cały znikł.“ „A niech szlachcic je na zdrowie! nie żałujcie waszmościowie! Lubo patrzeć na kamrata, gdy tak smacznie wszystko zmiata. Może jeszcze raczy gość coś przekąsić?“

Mruknął: „Dość!“
I na ławie się rozwalił
I ślepiami szlachtę palił.


Aż spocząwszy mało wiele, wrzaśnie ów ten na kapelę: „Poloneza grajki grać! kto chce spać — niech idzie spać! A kto tańczyć — w taniec dalej! Postaremu ja powiodę w pierwszą parę pannę młodę.“ I na środek skoczył sali — i niewiastkę cap! za rączkę! a ta jak się rzuci w trwodze: „Ja się czegoś lękam srodze, waść tak ścisnął mi obrączkę, aż nabiegła w palec krew! Ja nie będę tańczyć z waścią!“
A karmazyn ściągnął brew: „Mości państwo! To obraza! Panie młody! do żelaza!“ Zaś pan młody: „Precz z napaścią! Ej, ty jakiś siakiś tam! gdy chcesz — to nauczkę dam! Będziesz skakał, jak na sznurze! Na podwórze!“ „Na podwórze!“

I wybiegli wielką zgrają
I do walki obaj stają.

Dobył korda młody pan,
Prawy szlachcic, Lubicz Jan,
Przyodziany w strój godowy
Kawalerji narodowej;
Porucznikiem Janek jest
I bojowy przebył chrzest.
W szable gra, jak mało kto!

Gość nasrożył gębę lwią,
Brzeknął szablą i ostrogą,
Krzepko w ziemię wparł się nogą,
Z świstem jakby grot z cięciwy,
Mignął z pochwy bułat krzywy:
„Zaraz cię napoję krwią!“

Obaj próbny rozmach wzięli, —
I skoczyli! — i zaczęli!

Błyskawicą płonie stal,
Szczęk pałaszów leci wdal,
Damasceńskich szabel młyniec
Sypie iskry na dziedziniec;
„Patrz na prawo!“


„W lewo patrz!“
Jeden z drugim: pierwszy gracz!


Tłum się szlachty ciśnie w krąg, śledzą każdy podryw rąk, każde szabli bystre cięcie, (a zdaleka grzmi w tętencie, cwałujący, wrony koń!)

Co za ludzie! Co za broń!


To przykucną, to podskoczą, to się cofną, to przyskoczą, to leciutko jak na żarty, ledwo brzęknie oręż zwarty, to tak rąbnie jakby grom, aż się cały trzęsie dom. I znów obaj w jasność siną wstęgą blasków się obwiną, aż się zakołuje świat.
Co tu gadać! Chwat — i chwat!
Jeszcze jeden podskok chyży (a koń pędzi coraz bliżej!), jeszcze jeden Janka ruch — i gość owy wrzaśnie: „Uch!“ I na ziemię palce trzy z rękawicą legły w krwi! Szkoda, że nie cała dłoń!
Przed szlachciurą stanął koń.
Hyc! na siodło! „Pal was sześć! Pić daliście, dali jeść, ale mnie już nie ujrzycie, bo i diabłu miłe życie!“

Konia w bok! — i goń-że go!

Boże! zmiłuj się nad nami!
W rękawicy, zlanej krwią,
Trzy paluchy z pazurami!

Zerwał się wichury szum,
A w tym szumie djabla nuta —

I wykrzyknął szlachty tłum:
„To Boruta! To Boruta!“



JAKO SZLACHTA ŁĘCZYCKA ZAJAZD NA BORUTĘ UCZYNIŁA
I JAKO SIĘ DJABEŁ Z OPRESJI NIE WYMIGAŁ.

Ciemny, wielki, pusty loch,
Głucha cisza w onym sklepie,
A w krąg leży na polepie
Czterech wieków pył i proch;
Jakieś beczki pod ścianami,
Jakieś skrzynie za beczkami.


Na kamieniu, o mur wsparty,
Siedzi szlachcic i w głos klnie:
„Taki piskorz, to nie żarty!
Gorzej w szable tną się czarty!
Tęgo poszczerbili mnie!


Warto było leźć z piwnicy, by pohulać tak jak ja! Jeszcze wczoraj u prawicy miałem krzepkich pięć palicy, a zostało tylko dwa!
Trzy paluchy! Ej, do kata! Cała ręka już na nic! Taki wstyd i taka strata! A jak kpią tam z pana brata, co choć djabeł, ale fryc!
Dziś kto spyta: czy znasz gapę? Rzekną: znam: Boruta bies!“
I ze złości zrzuca czapę i skrwawioną liże łapę, właśnie tak jak zbity pies!
„Już mnie teraz nikt nie skusi, bym do szlachty szedł na bal! Niech zaraza ich wydusi! taki zaraz bić się musi!
A jak piecze ta ich stal!“
Na wieżycy huka sowa, nietoperzy krąży ćma, a wtem śpiewem gra dąbrowa, leci z wiatrem pieśń echowa...
„Cóż to znowu znaczyć ma?“
Tętnią konie, dzwonią bronie, mknie do zamku jeźdźców stu! „Na Borutę!“ „Batem w konie!“ „Dać biesowi po ogonie!“ „Djable rogi zetrzeć mu!“ „Zajazd! zajazd na zamczysko! Czart w podziemiach siedzi tam!“ Stu szlachciców, jak wichrzysko, pędzi cwałem, już są blisko!
„Mości djable! Pójdź tu sam!“
Struchlał djabeł przerażony, pot wystąpił mu na łeb, mruży ślepia, gryzie szpony, to jest blady, to czerwony: jednem słowem: tchórz i kiep! „Co tu robić? Co tu robić? Przed tą zgrają gdzie się skryć? Raz umieli czarta obić, teraz lecą, by mnie dobić!“ A Boruta chciałby żyć!

Ze szkap zsiedli szlachta braty
I ze śmiechem walą w drzwi,
Takim głupstwo i armaty!
Co tam dla nich ten rogaty!
Każdy woła: „Stawaj mi!“

Aha! Stawaj! Macie rację!
Już on dobrze poznał was!
Popamięta tę kolację!
Więc przez furtę pertraktacje
Rozpoczyna: „Kłaniam w pas!


W pas się kłaniam waszmość panom! Com ja winien, żem jest czart? Dajcie oschnąć moim ranom, a ja złota dam waćpanom tyle, ile każdy wart!“

„Ej, ty stary! Przechytrzyłeś! Już my ciebie będziem mieć! Napsociłeś, nabroiłeś, dusz szlacheckich nałowiłeś, — teraz wpadniesz w naszą sieć!“
Buch! buch! w furtę raz i drugi! pęka z hukiem stary dąb; pięści tłuką jak maczugi, trzask! — i Lubicz padł jak długi; wstał: „Na czarta! siecz i rąb!“
Hurmem przez drzwi rozwalone biegnie szlachta w ciemny loch. Gdzież Boruta? Spójrz na stronę! Siedzi djablę wystraszone, a piersi mu wzdyma szloch.
„Cha! cha! cha! cha! Djabeł płacze! Tak się strwożył, tak się zląkł! Czekaj, plemię ty sobacze! Zobaczycie, jak poskacze! O, nie ujdziesz naszych rąk!“
A czart: „Bierzcie! wszystko bierzcie! Skarbów pełne beczki są! Garncówkami perły mierzcie, weźcie szablę, buty wreszcie, — lecz personę puśćcie mą!
To przysięga moja szczera, że do piekła wrócę wraz! Na ogonek Lucypera! na me rogi — et caetera! — nie zobaczę nigdy was!“
Ale!

My ci damy szkołę!
Huź na bestię! Naści kpie!“
Raz grzmotnęli w łbisko gołe,
Poprawili!
Aż tu w smolę
Imć Boruta rozlał się!


Tak to nasza szlachta miła na Borutę w dawny wiek srogi zajazd uczyniła, w którym djabeł trupem legł.

Czemuż głupiec był tak skory
Na szlachecki miód i wikt?

O Borucie od tej pory
Już nie słyszał w Polsce nikt...






BAŚŃ O ZBÓJU MADEJU


JAK KLERYK W CHACIE ZBÓJA MADEJA NOCOWAŁ
I JAK GO MADEJ ZABIĆ NIE MÓGŁ.


Dawne to były czasy!
Gdzie spojrzeć, rosły lasy,
Gęste, ciemne, bez drogi,
A w lasach zbójca srogi,
Jak dąb krzepki, wysoki,
Czyhał co cztery kroki
Z pałką, z nożem za pasem.

Takim to dzikim lasem
O przedwieczornej dobie
Młody kleryk szedł sobie.
Słońce gaśnie za borem,
Lśniąc czerwonym kolorem,
Maluje buki, sosny,
A on idzie radosny,
Pobożne pieśni śpiewa,
Szumem wtórzą mu drzewa
I ptaki, co na gniazda
Spać lecą...
Pierwsza gwiazda
Błysła na niebios brzegu.

Czas myśleć o noclegu!

Lecz gdzie tu znaleźć w borze
Przytułek? Wtem woddali
Coś błyska, coś się pali:
To z chaty światło może?
„Tożbym spoczął, aż miło!“


Idzie, patrzy: w gęstwinie dym nad domkiem się winie; chałupinka to była, mchem obrosła, pochyła; źle jej z okien patrzyło; lecz w czemże tu wybierać, gdy do snu ciąży głowa? Nie będą go obdzierać, boć i grosza nie chowa; wiek chodzi puszczą ciemną, a tu są przecież ludzie... „Czy w lesie, czy w tej budzie zawsze Pan Bóg nade mną!“

Puka do izby... „Czego? A kto się tam dobija?“ Ktoś syknął jakby żmija, ktoś sapie jak co złego. „Właź!“ Wszedł kleryk do chaty, a w chacie baba stara, taka straszna poczwara, jakby wiedźma z łopaty. Pilnuje u komina, czy się piecze zwierzyna? pół sarny, dwa zające, smakowite, pachnące. Baba się odwróciła, na kleryka spojrzała, snadź jej się spodobała twarz chłopca, taka miła, bo mruknęła: „Siądź wasze!“ i zamieszała kaszę, co w kotle się warzyła.
Siedzi kleryk i w myśli modlitewkę powtarza; a baba znów zagada: „Oj, biadaż wam! Oj biada! Pocoście tutaj przyszli? Wiecie, co wam zagraża? To jest chata Madeja, niby mojego syna, zna ci go cała knieja, cała leśna kraina; to zbój nad wszystkie zbóje! Nikomu nie daruje! Co mu tam życie czyje? Obedrze i zabije tak, jakby zgniótł robaka! — i na was dola taka! Lepiej w boru nocować, niźli postradać życie!“

„Ej, każe mnie pilnować
Aniołom Bóg w błękicie,
Włos mi z głowy nie spadnie...“

„Ha! Jak chceta, to zgoda,
Co ma paść — to niech padnie,
Tylko, że mi was szkoda,
Bo patrzycie tak ładnie.“

Minęło z pół pacierza...

No i gotowa wieczerza,
Madeja patrzeć ino!

Wtem ktoś stąpa gęstwiną;
Słychać ogromne kroki,
Słychać oddech głęboki.

But walnął w drzwi, a one,
Naścieżaj otworzone,
Wpuszczają postać srogą,
Co nie szczędzi nikogo!


Wzrost olbrzyma, a bary
Jakie ma niedźwiedź stary;
Broda do pasa zwisa,
Ślepia jak u tygrysa;
W jednej ręce maczuga,
Nóż krwawy trzyma druga,
Na łbie rude kudliska,
Zęby jak u wilczyska
Błyskają z pod wąsiska!


Wtoczył się do chałupy, padł na listowia kupy, co pod ścianą leżało, ziewnął paszczęką całą — i do swej matki rzecze: „Czuć tu mięso człowiecze!“ Ledwo rzekł, aż ci wtyka straszne oczy w kleryka, bo go ujrzał na ławie, patrzącego ciekawie, ale bez żadnej trwogi; więc wrzaśnie zbójca srogi: „Co to za jeden taki? Dam-że ja mu tabaki! Ten ci mnie popamięta ruski miesiąc — i dłużej!“
Ale kleryk nie tchórzy, bo go broni Moc święta.
„Ktoś ty i skąd? Powiadaj! Ino prawdę mi gadaj, bo się poznam na łgarstwie — i nic cię nie uchowa!“ „Jestem kleryk z Krakowa; ojce na gospodarstwie zostali w wiosce swojej, a ja idę do piekła...“ „Do piekła? A to poco, do piekła tłuc się nocą? Także chęć go urzekła — i że to się nie boi?“

„Za mną sam Pan Bóg stoi
I przeczyści anieli,
A nikt się nie ośmieli
Czynić wbrew Bożej woli!“

„No, powoli, powoli!
Zobaczym, jak to będzie?
Ośmieli — nie ośmieli!
Anieli — nie anieli! —
Któż mnie wstrzyma w zapędzie,
Gdy zechcę pchnąć cię nożem?“

„Wszystko jest w ręku Bożem!“

Zadumał się zbóisko...


„Dość bajań! Północ blisko!
Zjedz wieczerzę, księżyku,
I legnij na posłanie!“

A myśli: „W twardym śpiku
Zarżnę go! — już nie wstanie!“

Zjadł kleryk kęsek chleba,
Popił kubeczkiem wody
I więcej mu nie trzeba:
Wstrzemięźliwy, choć młody!

Madej z dwóch dzbanów chłepce
Piwa i wina rzekę,
A tamten cicho szepce,
Klęcząc: „Pod Twą opiekę!“

Potem „Zdrowaś“ i „Wierzę“
I za zmarłych pacierze...


Śpi. Pieją drugie kury, wstaje Madej ponury, nóż ostrzy o obcasy, na krew człowieczą łasy, podchodzi do tapczana: „Nie dośpisz ty do rana!“ Z nożem się wznosi ręka, uderza! — i nóż pęka! a kleryk śpi, jak wprzódy!...

„Co to? Co to takiego?“
Spojrzy, — aż istne cudy! — bo księżyka całego, od szyi aż do nogi, zbroja stalowa kryje — i nikt go nie zabije, nawet ów Madej srogi! Struchlał zbójca straszliwy, padł na łoże wpółżywy, do świtu spać nie może, a gdy błysnęły zorze i zajrzały w okienka, widzi: znów kleryk klęka i w zbójeckiej izdebce „Pod Twą opiekę“ szepce, potem „Zdrowaś“ i „Wierzę“ i za zmarłych pacierze...

Więc Madej stracił ducha:
„Jest siła od obucha
I od noża krzepciejsza!“

Do kleryka się zbliża,
Co uczynił znak krzyża,
I, wstawszy od modlitwy,
Zabierał się do drogi.

„Czekaj-no! Jest pilniejsza
Rzecz od twojej podróży!
Powiedz mi, co to znaczy,
Żeś w nocy, jak do bitwy,
W żelazo był przybrany?
Nie zatrzymam cię dłużej,
Nie będę dla cię srogi,
Gdy waść mi wytłumaczy
Cud owy niesłychany.“

A kleryk: „Moc modlitwy
Ustrzegła mnie od ciebie.
Tak kazał Bóg na niebie!“

Zatrwożył się rozbójnik
I do kleryka rzecze:
„Idź więc, dobry człowiecze,
A chociem straszny zbójnik

I grzeszny, jak nikt z ludzi,
Coś mi się w sercu budzi,
Jakby zadrgnięcie ducha,
Jakby jakowaś skrucha
I strach mnie bierze w kleszcze!
O jedno proszę jeszcze:
Gdy będziesz wracał z piekła,
Wstąp do mojej izbiny
I powiedz, jaką mękę
Dla mnie przygotowała
Złych szatanów ćma wściekła?
Przyrzekasz mi? Daj rękę!“

Słońce na niebie pała,
Złoci leśne krainy.

Kleryk przyrzekł i rusza
Podnosząc głos do Boga,
A Madej z lęku siny
Pogląda za nim z proga...

Ocknęła się w nim dusza...




JAK KLERYK DO PIEKŁA ZASZEDŁ
I JAK W NIEM MADEJOWE ŁOŻE OGLĄDAŁ.

Wędruje sobie kleryk może rok i dwa może, aż ci tu ryk, czy nie ryk? Jak wilki ktoś zaorze; jak stado bestyj w zimie, gdy ziemia w śniegu drzemie, a wilki wyją z głodu od wschodu do zachodu. A to tak djabli właśnie ryczeli w ognia blasku. Niechże ich piorun trzaśnie! To narobili wrzasku! Myśli kleryk: „Już widać, blisko wrota piekielne,“ a że chłopczysko dzielne, (mógłby się w wojsku przydać!), więc nic się nie przestrasza, tylko zamiast pałasza, jak broń od djablej roty, dobył „Ołtarzyk złoty“ i modli się najszczerzej. Wtem kusy djabeł bieży: kuśtyk, kuśtyk, do chłopca: „Waść tu persona obca, nie do piekla ci droga! Czego chcesz od nas? Prędzej! Brylantów, czy pieniędzy?“
I czeka kuternoga na odpowiedź kleryka. „Nic mi brylant i złoto! Mnie, djable, chodzi o to, że za króla Gwoździka mój pradziad, przez szatany podstępnie opętany, zapisał wam swą duszę.
Ten akt odebrać muszę, by dziaduś się nie smażył u was przez wieczność całą.“
„Aj, takie dawne czasy! Jakież to ambarasy! Też się waści zachciało! Toś nam piwa nawarzył!“
„Nie ruszę stąd ni kroku, bez zapisu dziadusia!“ Złość błysła w djablem oku, ale zmilczał jak trusia, bo go trwoga przenika „Złotego Ołtarzyka,“ „Dobrze! dobrze! oddamy! Mamy ten zapis! mamy! Hej! stary Belzebubie!“
Zjawił się czart kosmaty, ogoniasty, rogaty, a widać, że miał w czubie, bo na swej koźlej nodze wciąż się zataczał srodze, pewno gorącej smoły łyknął trochę za dużo, bo śmieje się, wesoły, — a nogi mu nie służą.

„Oddaj z czasów Gwoździka
Zapis duszy grzesznika!“

„Nie oddam! Za nic w świecie!
Szukajcie! Nie znajdziecie!
I tak już dosyć krucho
Z naszym djablim dobytkiem!
Jak palnę chłopca w ucho,
To sobie pójdzie z kwitkiem!“

I pieni się i wyje,
Do bójki się sposobi!

A bies, jak się upije,
To sam nie wie, co robi!

Jak huknie kuternoga:
„Ej, pijanico stary!
Czeka cię kara sroga!
I nie ujdziesz tej kary!
Zaraz ja cię położę
Na Madejowe łoże!“

Gdy to djabeł usłyszy,
Składa ręce w pokorze:


„Może akt zjadły myszy?
Zawieruszył się może?
Poszukam! Zaraz będzie!
Już lecę szperać wszędzie!
Ale się nie położę
Na Madejowe łoże!“

Wnet dobył z jakiejś skrytki
Zapis dziadka starego,
A jeszcze drżą mu łydki
Od strachu okropnego!

„No, załatwione sprawy!
Niech wraca pan dobrodziej!“

Ale kleryk ciekawy
Z bram piekła nie wychodzi:
Wspomnienie mu zagada
Zbójnika prośbą ową...

„Pokażcie mi,“ powiada
„Łożnicę Madejową!“

Zawiedli go w otchłanie,
Patrzy: okropne rzeczy!
Łóżko z noży i z mieczy,
Każdy za brzytwę stanie!
A ciągle się ruszają,
Ciągle sieką i krają!

Pod łóżkiem stos się pali,
Płomieńmi bucha w górę, —
Toż to żarem osmali
Nieszczęsną zbója skórę!

I niedość! bo z pułapu
Wciąż kapie wrząca siarka,
Co chwila: kapu — kapu!
Z dokładnością zegarka.


Patrzy kleryk na łoże,
Litością pierś mu wzbiera:
„Toć on tu, miły Boże,
Co sekunda umiera!
Choć wylana krwi rzeka,
Straszna męka człowieka.“
Wyszedł. W borze gdzieś znika,
Powraca do swej ziemi...

I nad dolą zbójnika
Płacze łzami rzewnemi.




JAK KLERYK BISKUPEM ZOSTAŁ I JAK MADEJA
SPOWIADAŁ.

Na zeschłych liści kupie siedzi Madej w chałupie; nie wychodzi do lasa, po zbójecku nie hasa, na ludzi nie napada, jeno nad sobą biada. Codzień to cierpi srożej, lęka się kary Bożej, na nic nie ma ochoty; mierzi go skarbiec złoty, co zamknął w ciemnym lochu, gdzie dukatów, jak grochu; nie tknie napoju, jadła: troska na niego spadła, szarpie mu srogie serce i w proch ciska mordercę. Widzi zabitych lica, aż w słup staje źrenica, płacze, narzeka, jęczy, wspomnieniami się dręczy, własnem się życiem truje i coraz bladszy, bladszy, we drzwi i okna patrzy: kleryka oczekuje.
Aż kiedyś w cichy ranek zbój się porwie na nogi, drzwi skrzypią: w izby progi wszedł czekany młodzianek.
„Mów, księżyku! mów! proszę! Patrz! słabym jak w chorobie!“
„Straszne wieści przynoszę! Biada, Madeju, tobie!“
I dopieroż zaczyna prawić o łożu onem, jak się w piekle rozpina, nad ogniskiem czerwonem; mówi wszystko w porządku, od samego początku, o tym tysiącu mieczy, co jak brzytwa kaleczy, o tej siarce, co kapie z sagana na pułapie i o tem, jak się djabli boją tych ostrych szabli, bo nad Madeja łoże większych mąk być nie może!
Padł Madej na kolana, a twarz łzami zalana wznosi do nieba dłonie: „Boże! miej mnie w obronie! Od dzisiejszej godziny odpokutuję winy! A ty wskaż mi, kleryku, jak mam odpokutować?“

„Wstań z klęczek, nieszczęśniku,
Idź do boru wartować!
Masz tu laskę z jabłonki,
Gdy laska puści pąki


I gdy się zarumieni
Owocem wśród gęstwiny,
To Bóg los twój odmieni
I przebaczy twe winy.
Nie trać nadziei, w skrusze
Módl się w tej puszczy głuchej...
Bóg wspomagaj twą duszę!
Bóg ci dodaj otuchy!“

Przeżegnał rozbójnika,
Spieszy ku drodze swojej,
A Madej w ziemię wtyka
Laskę — i łzami poi:
Może się zazieleni?
Może się zarumieni?
Jabłkami się ustroi?

Rok i drugi upłynął,
Mija lato po lecie,
O Madeju słuch zginął,
Jakby nie żył na świecie.

Pamięć po dobrym gaśnie,
A cóż po złym człowieku?
A czas leci, że właśnie
Przeszło całe pół wieku!

Kleryk już księdzem dawno,
Kanonikiem, prałatem,
Znakomitą i sławną
Jest osobą, magnatem!
Aż nareszcie, nareszcie
Biskupem zastał w mieście
W Krakowie...
Raz z wieczora
Jedzie orszak bogaty,
Wrześniowa była pora,
Ostatnie kwitły kwiaty.


Ciągnie karoca borem,
W karocy biskup siwy,
Dostojny i sędziwy,
A za nim całym dworem
Strojne sługi i cugi,
Hajduki i pajuki...

Nagle w leśnej ustroni
Powiał zapach jabłoni,
Taka jakaś woń miła,
Że apetyt wzbudziła
W dostojniku Kościoła.

„Stójcie!“ biskup zawoła,
„Gdzieś tu rosną jabłuszka!
O! to pewnie ta dróżka
Zawiedzie nas do drzewa,
Sam pójdę i zobaczę!“

Idzie, aż tu ktoś śpiewa,
Razem — śpiewa i płacze.


Stoi jabłoń potężna, wysoka, niebosiężna, a jabłek na niej tyle, że aż popatrzeć mile, jak się złoci, rumieni, owoc w listków zieleni. Pod jabłonią dziad stary, z brodą do samej ziemi, z barkami przygiętemi, przez ciężar lat bez miary; podobny do posąga, z drzewa wyciosanego, pobożną pieśń wyciąga, a z oczu łzy mu biegą.
Patrzy biskup zdumiony, źrenicom niedowierza, przypomniał owe strony, przypomniał czas miniony, moc cudowną pacierza i piekło — i to łoże... „Toć-to Madej! Mój Boże! Litość Twoja, jak morze, nie zgłębiona!“
I z łzami cną się chyli osobą: „Łaska Boża nad tobą, łaska Boża nad nami! Madeju! spojrz mi w oczy! To ja! kleryk ubogi... Szykuj duszę do drogi, ona w błękit wnet skoczy! Nie błagałeś daremno! Wyznaj grzechy przede mną!

A wraz z nich oczyszczony
Fruniesz w niebieskie strony.“

Stary zbój się spowiada,
Szeptem grzechy swe gada,
A, co który wymieni,
Jabłko w złocie, w czerwieni,
W gołąbka się zamieni.

Lecą za chmurek rąbki,
W srebrzystej zawierusze, —

Ach, to są nie gołąbki!
To pomęczonych dusze!

Ostatnie uleciało
Jabłuszko — gołąbeczek
I w proch, — w szary proszeczek
Ciało się rozsypało.

A Madejowa dusza
W błękit za niemi rusza
I pod tron Boga wzlata,
Odkupiona, skrzydlata...

Tak Madej zszedł ze świata...






BAŚŃ O KOPCIUSZKU


I.

Żyli raz na świecie pewien król z królową,
Mieli jedynaczkę, chowała się zdrowo,
Była taka śliczna jak różyczka biała,
Tatuś wciąż ją pieścił, mama całowała.

Wtem na zamek spada niedola ogromna:
Królowa w gorączce bredzi nieprzytomna,
Nadaremnie doktór za doktorem bieży:
Umarła biedaczka — i już w grobie leży.

Strasznie się zmartwiła królewna Różyczka,
Spłakane ma oczki i pobladłe liczka,
Wśród królewskich bogactw źle jej bez mamusi,
Ale trudna rada: żyć dla ojca musi.

Tymczasem król stary serce swe odmienił,
Królowę zapomniał, z księżną się ożenił,
A ta księżna miała dwie córki nieładne.
Nie dość, że nie ładne, ale złe i zdradne.

Mój ty miły Boże! Co się w zamku dzieje:
Niegodziwa księżna cały dzień szaleje,
Drwi sobie z córkami z króla jegomości,
A już na Różyczkę to się ciągle złości.

Dokuczają biednej złośliwe księżniczki,
Zrobiły popychle z królewny Różyczki,
Każą siedzieć w kuchni, nie wchodzić do sali,
Aż ją wreszcie wszyscy Kopciuszkiem przezwali.




II.

Biedzi się Kopciuszek nad stertą talerzy:
Musi je pozmywać; — aż tu goniec bieży:
Bieży strojny goniec króla sąsiedniego,
Z grzecznem zaproszeniem na ucztę do niego.

A trzeba wam wiedzieć, że ten król miał syna.
Pięknego jak zorza, gibkiego jak trzcina,
Nikt nad niego lepszy, nikt nad niego żwawszy.
Chłopiec malowanie, krótko powiedziawszy.

Raduje się księżna, cieszą się jej córki,
Nadworny im fryzjer uczesał fryzurki,
Dziesięć pokojówek koło nich się krząta.
A Kopciuszek płacze, patrząc na to z kąta.

„Czemuż ty, Kopciuszku, zalewasz się łzami?·
Możebyś na ucztę chciała jechać z nami?“
„Bardzobym pragnęła, ale ja wiem przecie,
Że wy mnie siostrzyczki z sobą nie weźmiecie.“


„Cha, cha, cha! Kopciuszek na balu u króla!
Podarta spódnica i zgrzebna koszula!
Nie! to pęknąć z śmiechu! Niech-no mama słucha!
Właśnie tam takiego trzeba kocmołucha!“

A macocha na to: „Masz dwa garnce maku
I dwa garnce grochu, zmieszane w przetaku;
Jeśli je oddzielisz, lecz, co do ziarenka!
Wtedy razem z nami pojedzie panienka.“




III.

Siadł biedny Kopciuszek w kuchni u okienka,
Dzieli groch od maku, aż drętwieje ręka;
Na trzy dni tu pracy, robiąc dniem i nocą, —
A wtem za okienkiem gołąbki trzepocą.

Królewna Różyczka gołąbki karmiła,
Ziarno im sypała, wodą je poiła.
Ludzie zapomnieli, te nie zapomniały —
I furknął do kuchni orszak ptasząt biały.

Puk! puk! puk! dziobkami; czas jak strzała bieży:
Leży groch osobno, mak osobno leży,
Nie wiem czy pięć minut ta robota trwała —
I gromada ptaszków w świat znów poleciała.

Dziewczę z radosnemi wybiega oczyma,
Pędzi do macochy, — a macochy niema!
Śmieje się zła baba z landary otwartej
„Miałam jechać z wami!“ „Ach, to były żarty!“

Tak sobie żartować, ej, to nie uchodzi!
Pan Bóg złych ukarze, a dobrych nagrodzi,
A tu dodać muszę, że chrzestną Kopciuszka
Była pewna wróżka, znakomita wróżka!


Gdy więc biedne dziewczę martwi się w kuchence,
Blask się czyni wielki, jakby o jutrzence:
W progu czarodziejki staje postać znana:
„Pojedziesz do króla, Różyczko kochana!“


IV.

Raz! dwa! trzy! Kopciuszek suknią już okryty,
Z białego atlasu, z lamy złotolitej;
Lśnią od cudnych pereł włoski uczesane,
A na małych nóżkach pantofelki szklane.

„A gdzież jest kareta?“ „Zaraz się uczyni —
Wzięła czarodziejka pół ogromnej dyni,
Cztery myszki wprzęgła, złapała dwa szczurki:
„To stangret i lokaj mojej chrzestnej córki.“

Czarnoksięską laskę podniosła do góry:
W sążnistych wąsaczy zmieniają się szczury,
Z dyni jest karoca — i nie bylejaka!
A z każdej masz myszki białego rumaka.

Dziewczę na ten widok, aż w rączki zaklaska:
„Moja chrzestna matko! toż to jak z obrazka!
Toć to jakby z bajki cała ta parada!“
A wróżka jej rzecze: „Niech królewna wsiada!

Baw się, tańcuj, śpiewaj, lecz gdy na zegarze
Dwunastą godzinę wskazówka pokaże,
Musisz bal opuścić, bo prysną me czary,
I ty znowu będziesz w swej spódniczce szarej;

Z twoich białych koni myszki się uczynią,
Szczurek będzie szczurkiem, dynia będzie dynią.“

Stangret palnął z bata, pędzi w cwał do miasta,
A z oddali słychać: „Pamiętaj! Dwunasta!“




V.

Na królewskim zamku sto się świateł pali,
Po sto par tańcuje w każdej zamku sali,
A królewicz smutny chodzi przez te sale:
Żadna mu się z panien nie podoba wcale.


Wtem się otwierają drzwi — i do komnaty
Wchodzi śliczna dama; złote na niej szaty,
Lśnią od cudnych pereł włoski uczesane,
A na małych nóżkach pantofelki szklane.

Przybiega z ukłonem radosny królewic,
Prosi ją do tańca, najpiękniejszą z dziewic,
Tańczy z nią mazura, tańczy z nią oberka,
A wciąż się uśmiecha, wciąż w jej oczy zerka.

Jakże córki księżnej żółkną z irytacji,
Gdy królewicz z obcą siedzi przy kolacji!
Dla niej jest rozmowny, a dla wszystkich — niemy.
Znosi jej ciasteczka, konfiturki, kremy!

Zegar idzie szybko... Już dwunasta blisko!
Coraz większym gwarem rozbrzmiewa zamczysko,
Śliczna panna mówi: „Żegnaj! Czas mi w drogę!“
A królewicz: „Zostań!“

„Nie mogę! Nie mogę!“


I przez sale biegnie, chyża jak sarenka,
Królewicz ją goni... Mignęła sukienka...
Drzwi na dole brzękły, aż zadrżały ściany!...

A na schodach został pantofelek szklany!...




VI.

Za mury zamkowe Kopciuszek wylata,
Rozgląda się bacznie w cztery strony świata;
Nie widać karety, lokaja, furmana,
Tylko leży dynia, nawpół rozłupana.

A tam wdali, piszcząc, uciekają szczury,
Kot za niemi goni z ostremi pazury,
Myszki się schowały gdzieś do nory mysiej,
A szara spódniczka na Kopciuszku wisi.


Gorzkiemi się łzami zalała dziewczyna;
Ach! już uderzyła dwunasta godzina!
Dobrej chrzestnej matki czary się skończyły, —
„Ale ten królewicz jaki śliczny, miły!“

Piechotą do domu Kopciuszek powraca,
Gdzie ją w brudnej kuchni czeka ciężka praca,
Pranie, prasowanie, ognia rozpalanie,
Pajęczyn zmiatanie, talerzy zmywanie.

Idzie łąką, polem, idzie gęstym borem,
Aż tu widzi cmentarz za królewskim dworem,
Tam jej droga mama w cichej śpi mogile...
„Pójdę — i na grobie pomodlę się chwilę...“

Klęknęła Różyczka na grobowcu matki,
Gdzie przez nią sadzone rosną wonne kwiatki.
Oczy w łzach srebrzystych podnosi do Boga,
A z błękitu na nią patrzy mama droga...




VII.

Powracają z balu księżna i jej córki,
Ale na ich czołach jakieś ciemne chmurki,
Niekontente z uczty, ani z królewica;
Humor im popsuła nieznana dziewica!

„Kto to mógł być taki?“ jedna drugiej pyta,
„Chyba jakaś dama wielce znamienita!“
„Ale też królewicz kręcił się koło niej!“
„Czyż to cud piękności!“ „Gdzie tam! Niech Bóg broni!“

„Co on w niej zobaczył? Chyba stracił głowę?“
„Oczy za niebieskie!“ „Usta za różowe!“
„Nóżki nazbyt małe!“ „Włosy nazbyt duże!“
„Nic osobliwego w całej tej figurze!“


„Ja jestem piękniejsza, pewnie z dziesięć razy!“
„Ty? To ja piękniejsza, bez twojej obrazy!“
„Mylisz się, siostruniu!“ „Łudzisz się, ma siostro!“ —
I zaczęły kłótnię niegrzeczną i ostrą...

A Kopciuszek w kuchni siedzi u kominka,
Oczki jej weselsze i raźniejsza minka,
Uśmiech koralowe ozdobił usteczka,
Bo ją rozbawiła sióstr złośliwych sprzeczka.

Zamiata podłogę, talerze pomywa,
Jak nigdy radosna, jak nigdy szczęśliwa,
A w kieszonce sukni, głęboko schowany,
Leży sobie cicho pantofelek szklany.




VIII.

Na królewskim zamku smuci się królewic,
Nie może zapomnieć najpiękniejszej z dziewic,
Kędy zwróci oczy widzi ją przed sobą,
Ale tylko widmem, — nie żywą osobą.

Martwią się król ojciec i królowa matka,
Z nieustannej troski swojego gagatka,
Toż to ich jedynak i następca tronu,
A mówi: „Już będę smutny aż do zgonu!“

Jakże tu pogodzić młodość i te żale? —
Więc król senatorów przyzywa na salę,
O strapieniach syna długo rozpowiada,
Wreszcie mędrców pyta: „Jaka na to rada?“

A było wiadomo, że królewicz młody,
Gdy gonił panienkę przez zamkowe schody,
Na ostatnim schodzie, perłami przybrany,
Znalazł malusieńki pantofelek szklany.


Tedy z senatorów najmądrzejszy powie:
„Niech ten pantofelek wezmą heroldowie,
Niech objadą wszystkie kraju drogi, dróżki
I niech przymierzają na panienek nóżki.

Której się panience pantofelek nada,
Tę królewiczowi zaślubić wypada,
Bo jak kraj nasz cały szeroki i długi
Panny z taką nóżką niema pewnie drugiej.“




IX.

Dźwięczą srebrne trąbki, dzwonią stalne bronie,
Strojni heroldowie wskakują na konie,
Ruszają objeżdżać kraju drogi, dróżki,
Mierzyć pantofelek na panienek nóżki!

Cieszy się królewicz i starzy rodzice!
„Rychło już na zamku ujrzym cud — dziewicę!“
Król z żoną siadł w oknie, królewicz na ganku
I na pustą drogę patrzą bezustanku.

Mija tydzień, drugi, cały miesiąc mija,
A na prostej drodze tuman się nie wzbija,
Od świtu do zmierzchu nie widać nikogo;
Pewnie, że wysłańcy znaleźć jej nie mogą!

A oni tymczasem szukają usilnie,
Szklany pantofelek przymierzają pilnie.
Na nogi chłopianek, na nogi księżniczek,
Ani rusz nie wchodzi maleńki trzewiczek.

Niema takiej panny, daremne szukanie,
Biedny jej królewicz nigdy nie dostanie,
Trapią się heroldy, aż im z ócz łzy biegą, —
A wtem ujrzą zamek króla sąsiedniego.


„Czasu mamy wiele, poco go żałować!
Zajedźmy i tutaj... Warto poprobować!
A kto wie? A może? Dalej w konie! Nuże!“ —
I wjeżdżają pędem w zamkowe podwórze...




X.

Patrzy starsza córka: usta jej zadrżały,
I ucina prędko nóżki palec mały,
Próżno mdleje z bólu, gdy krew tryska z rany:
I tak nie pasuje pantofelek szklany!

Patrzy młodsza córka: lico jej się chmurzy;
I ucina prędko nóżki palec duży,
Daremnie księżniczka stopę sobie psuje,
Bo szklany trzewiczek i tak nie pasuje!

Już się do powrotu mają heroldowie,
Aż ojciec Różyczki, stary król, tak powie:
„Jest tu jeszcze moja córeczka rodzona,
Niechże pantofelek przymierzy i ona.“


„Co? ten kopciuch brudny? Ta z kuchni szkarada?
Co też papa gada? Toć to nie wypada!“
Lecz wysłańcy idą prosto do kuchenki
I mierzą trzewiczek na nóżkę panienki.

Pasuje, jak ulał! O, chwilo szczęśliwa!
A Różyczka zaraz drugi wydobywa,
Kladzie go na nóżkę i obuta ślicznie
Dziarskiego mazurka tańcuje fertycznie!

Ślub się odbył pięknie w zamkowym kościele,
Na weselu grały aż cztery kapele,
Król dał pół królestwa w posagu królewnie —
I żyli szczęśliwie... i dziś żyją pewnie..






BAŚŃ O DOBRYM SYNU I O SZKLANEJ GÓRZE


I.

W przeminione, dawne dni,
Żył parobczak w pewnej wsi,
Miał on matkę, starą wdowę,
Konia siwka, psa i krowę.

Małą chatkę także miał,
Na niej bocian gniazdo słał,
Na wysokiej starej sośnie —
I klekotał wdal rozgłośnie.

Czy w czas wiosen, czy w czas zim
Dobrze biegło życie im,
A kochali się tak szczerze,
Że nie skreślić na papierze.

Żyć bez matki nie mógł Jaś,
Wciąż był przy niej... Matka zaś
Tak patrzyła w Janka swego,
Jak w anioła lub w świętego.

Rzadko bywa taki syn:
Żadnych kwasów, żadnych min,
Zawsze miły i układny,
Taki grzeczny, taki ładny.

Pierwszy owoc — niesie jej
Ukochanej matce swej,
Kraśne chusty jej kupuje,
U nóg klęka i całuje.




II.

Nie wiesz ty jeszcze, Janku,
Jak ciężki los człowieka:
Matczysko o poranku
Na srogi ból narzeka.
Chce wstać, pada na łoże
I podnieść się nie może.

Janek załamał ręce,
O ścianę tłukłby głową,
Chce dopomóc mateńce,
By znów ją widzieć zdrową;
Przeróżne zioła warzy,
Jak radzą ludzie starzy.

Na nic się ziółka zdały,
Ni rumianek, ni mięta,
Twarz jak opłatek biały,
Choć niby uśmiechnięta;
Za szyję ściska syna,
A stygnie już chudzina.

Janek klęczy u łoża,
Płacze jak małe dziecię.
A gdy wieczorna zorza
Zagasła gdzieś w zaświecie:
Matka się wzdrygła cała,
Westchnęła — i skonała!...




III.

Jaś nie może w to uwierzyć,
Że umarła już staruszka, —
Ach! on nie chce matki przeżyć,
Nie chce odejść od jej łóżka.


Zimne ręce w dłoniach tuli
I ogrzewa całunkami, —
Lecz nie wskrzesić już matuli
Pieszczotami, ni prośbami.

Gdy tak płacze w nocnej dobie,
Bóg mu dobry pomoc niesie:
Mądrą babę wspomniał sobie,
Co w pobliskim mieszka lesie.

Wróży ludziom w chatce starej
I na gwiazdach się rozumie,
Zna lekarstwa, zna i czary, —
Może zmarłych wskrzeszać umie?

Wraz się z klęczek zerwał Janek
I do drogi już gotowy,
A na niebie świtał ranek,
Taki złoty i różowy.

Nucą ptaki, pachną kwiatki
I raźniejsza Janka dusza:
Ucałował ręce matki
I do lasu pędem rusza...




IV.

Biegnie gęstwiną,
Aż mdleją nogi,
Gdzie spojrzeć ino:
Puszcza bez drogi.

Nie widać słońca
Przez bór splątany,
Gęstwia szumiąca
Gra jak organy.


Koniec podróży;
Ot, dym z komina:
Na łapce kurzej
Stoi chatyna.

Szybeczką małą
Mądra wygląda:
„Mów, Jasiu, śmiało,
Czegoć się żąda?“

Janek do izby
Wchodzi bez strachu,
Kozieł u przyzby,
Puhacz na dachu.

Grzeje się wielki
Kot u komina,
Cztery zydelki —
I starowina...




V.

Więc Janek mówi śmiało
Swoją historję całą,
O matuli chorobie
I jak umarła sobie.

Jak on teraz, nieboże,
Żyć bez matki nie może
I że tu przyszedł poto,
Że nie chce być sierotą.

Stara się zadumała
Na godzinę bezmała,
A potem tak mu powie:
„Jeśli masz rozum w głowie,


I jeśli przed strachami,
Zbójami, potworami,
Nie przejmują cię dreszcze, —
To matkę zbudzisz jeszcze.

Daleko stąd, daleko,
Jest ci za siódmą rzeką,
Z szklanej góry bijący
Potok wody żywiącej.

Naczerp z potoku, Janku,
Przynieś wody we dzbanku,
Gdy kroplę przełknie matka,
Żyć będzie setne latka...“




VI.

Janek mądrej podziękował,
W sercu wzbiera mu otucha,
Marsz! I w drogę powędrował,
„W imię Ojca — Syna — Ducha!“

A za borem kupił w kuźni
Kosę ostrą, gdyby brzytwy:
Zobaczymy trochę później,
Jak tą kosą staczał bitwy.

Idzie Janek, noc zapadła
Bezgwiaździsta, ciemna taka —
Aż tu jakieś czupiradła
Otaczają parobczaka!

To zbójecka była banda,
Co po nocy w krzach czatuje...
Ciach! ciach! Jak im kosą Jan da!
Jak po łbach ich uczęstuje!


„Gwałtu! Rety!“ Zbóje krzyczą
I zmykają, który może!
Potem z płaczem rany liczą
Gdzieś w podziemnej swojej norze.

A Jaś kosę obtarł trawą,
By znów miała połysk stali. —
I ochoczo, dziarsko, żwawo,
Do potoku biegnie dalej...




VII.

Idzie, idzie Jasio chwat,
Coraz nowy przed nim świat,
Ludne miasta, ciche sioła
I znów puszcza dookoła.

Aż gdy minął cały rok,
Zaszedł w taki leśny mrok,
Że ni w prawo, ani w lewo,
Kędy stąpnie: buch! o drzewo!

Plunął w garście, kosę wziął,
Ciął na lewo, w prawo ciął!
Wali brzozy, sosny, buki,
Stare dęby tnie na sztuki.

Wtem buchnęły krwawe skry,
Ryk się rozległ: Czy to lwy?
Czy to żubry, czy niedźwiedzie?
To na smoku djabeł jedzie!

Obaj ryczą, obu im
Leci z pyska ogień, dym!
„Cóż to?“ — wrzeszczą z całej mocy —
„Będziesz budził nas po nocy?


My ci damy! Czekajno!
Zaraz ty tu spłyniesz krwią!“
I rzucają się na niego,
Krakowiaka nieszczęsnego!




VIII.

Ale Janek to był zuch:
Nie zląkł się potworów dwóch!
A dlaczego ma się strachać,
Kiedy umie kosą machać?


To nią kłuje; to nią znów
Szachnie w same czubki łbów!
To po nogach ich uderzy —
I nie przeszło pięć pacierzy.

A już martwy runął smok.
A zaś djabeł umknął wbok
I do piekła prosto wraca,
Krew tamuje, rany maca!

Właśnie rozwidniło się;
Janek dalej śpieszyć chce.
Aż tu patrzy: Góra szklana
Stoi srebrna i świetlana.

Wnijść na górę — trudna rzecz!
Boki śliskie, gładkie precz,
Ale mądry nasz Jaś młody
Kosą wyrąbuje schody!

Co wyrąbie jeden schód,
To się wspina jakby z nut,
I nakoniec wlazł na szczyty,
Aż pod gwiazdy, pod błękity...




IX.

Na szklanej górze,
Srebrem błyszczącej,
Płynie źródełko
Wody żywiącej.

Tak ślicznie szumi
Fala po fali,
Zadzwoni piosnką
I biegnie dalej.


Zmęczony drogą
Schyla się Janek
I żywej wody
Nabiera w dzbanek.

A gdy naczerpał
Pije conieco:
Takiego trunku
Szukaj ze świecą!

Tego nie znajdziesz
W nailepszem winie;
Zaraz mu raźniej
Krew w żyłach płynie.

Jaś bierze dzbanek
I orlim lotem
Do swojej matki
Pędzi zpowrotem...



X.

Co to była za radość,
Gdy do domu powrócił!
Prysnął wodą na matkę
I staruszkę ocucił.

Wstała z łóżka czem prędzej
Odmłodzona i zdrowa,
Uśmiechnięta wesoło
I do pracy gotowa.

Opowiedział jej Janek
Całą swoją wyprawę,
Jak to, światem wędrując,
Siekaniny miał krwawe.


Jak to walczył z zbójami
I ze smokiem i z biesem,
Jak ich kosą porąbał
I pogrążył z kretesem.

Zastawiła wieczerzę
Uzdrowiona staruszka,
A nie brakło na uczcie
Z migdałami placuszka.

Jedli, pili, gwarzyli,
Niech na zdrowie im służy,
Potem żyli — i żyli
Sto lat... może i dłużej!






BAŚŃ O ŚNIEŻCE I O KRASNOLUDKACH



W królewskim zamku mieszka
Śliczna królewna Śnieżka,
A Śnieżką się nazywa,
Bo jest jak lilja żywa,
Jak żywa róża biała,
Jak śnieg, co zima słała,
Bez żadnej skazy biały,
A czysty jak kryształy.

Śnieżka ma tatę swego,
Monarchę potężnego;
Ten, choć królestwem włada,
Nikogo nie napada.
Siedzi spokojnie w domu,
Nic nie chce wziąć nikomu,
Musztruje swych rycerzy —
I mile czas mu bieży.


Królewna — kwiat nad kwiatki — dawno już nie ma matki; każdy umierać musi, lecz Śnieżce żal mamusi! bo taka młoda była, córeczkę tak pieściła, a teraz w zimnym grobie śpi, odpoczywa sobie.
Jakiż to smutek wielki, gdy zbraknie rodzicielki! gdy niedorosłe dziecię jest samo na tym świecie. Nędzarce, czy królewnie, serduszko pęka pewnie, bo — wszyscy myśl tę znamy: nikt nie zastąpi mamy.
A tutaj na dobitek król ojciec (zwał się: Kwitek) ożenił się na nowo z sąsiednich ziem królową, co dawno była wdową.
Ta wdowa, wyznać muszę, niedobrą miała duszę, złośliwą i zdradziecką ... I cóż jej obce dziecko? Nigdy jej nie lubiła, choć Śnieżka taka miła, a im wyrasta ładniej, tem jej nie znosi snadniej.
Królowa, króla żona, była — trza rzec: persona! Nad miarę urodziwa, wysoka, złotogrzywa, wspaniała na wejrzenie: oczy jak dwa płomienie, a usta jak rubiny; prawdziwa pani z miny! I miała zwierciadełko, niby zwyczajne szkiełko, lecz — dziwy niesłychane! — lustro zaczarowane! Bywało, rzeknie słowo: „Kto najpiękniejszy w świecie?“ A lustro: “No, ty przecie! Nikt inny! Ty, królowo!“
Mknie czasu toń jak strzała, już dziesięć lat uniosła — i Śnieżka, taka mała, na pannę — cud wyrosła. Wygląda, jak półświęta, błękitem lśnią oczęta, głosik jak dźwięki skrzypiec, a dobra jak miód lipiec.
Raz wdowa — zła kobieta — lusterka swego pyta: „Kto w świecie najpiękniejszy, najmilszy, najzgrabniejszy?“

„Tyś piękną jest, królowo,
Nikt tego nie umniejsza,
Lecz Śnieżka — daję słowo! —
Od ciebie jest piękniejsza!“

Królowa na te słowa
Szalonym gniewem pała:
„Póty nie będę zdrowa,
Póki tu jest ta mała!
O! mam już dosyć tego!
Hej! Niech dworzanie biegą
Po strzelca najlepszego!“


Wnet przed obliczem pani najlepszy strzelec stawa: po całym kraju głośna jego celności sława. Gdy strzeli, to odrazu zabija! ani razu nie chybił strzelec dzielny! Tak jest na podziw celny. Nisko się pani kłania i czeka rozkazania. A ona szeptem rzecze: „Królewnę weź, człowiecze, nie próbuj ze mną sporu, lecz zaraz idź do boru; tam zastrzel tę dziewczynę, a ciało rzuć w gęstwinę. Nie lękaj się niczego: z nakazu czynisz mego! będziesz mógł spać spokojnie, a ja zapłacę hojnie.“ Strzelec w niemałym wstydzie, bo niezłe był człeczysko, po śliczną Śnieżkę idzie i mówi: „W lesie blisko widziałem dwie sarenki, łaskawe, jedzą z ręki; prędziutko chodź, królewno, to ujrzysz je na pewno.“
Królewna nasza miła strzelcowi uwierzyła, o kłamcach nie słyszała, bo sama nie kłamała. Idą, aż w boru głębi nagły ją strach oziębi, bo strzelec mierzy do niej i chce wystrzelić z broni. Śnieżka struchlała, blada, na klęczki przed nim pada: „Ach, strzelcze, pomyśl sobie! Cóżem ja winna tobie? Ulituj się nade mną w tę straszną dla mnie chwilę! Pozwól mi żyć! W mogile tak zimno i tak ciemno!“
Tak rzewnie go błagała, tak łzami się zalała, że strzelec się rozczulił, przeprosił ją, utulił i rzekł: „Więc dobrze, Śnieżko, ja krzywdy ci nie zrobię, lecz zaraz ruszaj sobie w gęstwiny głąb tą ścieżką. I musisz dać mi słowo, że nigdy się z królową już nie zobaczysz więcej.“
Przyrzekła najgoręcej, podziękowała grzecznie i choć to niebezpiecznie chodzić po lesie samej, poszła. W zamkowe bramy powraca strzelec nocą, a pani pyta: „No, co? Zabiłeś? Tak! zabiłem i w lesie ją ukryłem!“

A Śnieżka tymczasem
Błądzi gęstym lasem,
Męczy się nieboga,
Bo nie wie gdzie droga.

Już wysoko słońce
Złote i gorące,
Pewno już południe,
A tu wciąż odludnie.


Aż gdzie drzewek zrzadka,
Patrzy: stoi chatka,
Śliczna, mała, biała,
Na polance stała.

Kryty słomą daszek,
A na dachu ptaszek,
Barwny jak z obrazka:
Szczygieł, albo kraska.

Ptaszek dziób otworzy
I tak zagaworzy:
„Niech zobaczy Śnieżka,
Kto w tej chacie mieszka?

Proszę wejść do środka,
Złe cię tu nie spotka,
Będziesz żyła z nami,
Z ptaszkiem, z karzełkami.“

Śnieżka drzwi odmyka
Rączką swą maleńką
I do alkierzyka
Wchodzi cichuteńko.


W izbie nie było nikogo, ale na stoliku zobaczyła Śnieżka dziesięć nakryć maleńkich, jak zabawki dla lalek. W kuchence palił się ogień pod blachą, a na blasze stało kilka garnków z potrawami. Śnieżka zajrzała do nich ciekawie: w jednym gotował się rosół, w drugim pachnące kartofelki, a w trzecim dusił się smakowity zajączek, podlany śmietaną.
Śnieżka dopilnowała obiadu, podlała jeszcze zajączka śmietaną, która stała na oknie w dzbanku, wyszumowała rosół i wyjęła na miskę ugotowane już kartofle, a gdy zegar ścienny uderzył dwunastą, otworzyły się drzwi i do chaty wbiegło dziesięciu karzełków. Maleńcy byli, nie wyżsi nad pół łokcia, ale brody mieli długie i siwe jak starcy. Odziani byli w kolorowe ubranka, jeden w ponsowe, drugi w zielone, trzeci w błękitne, czwarty w żółte i t. d., a na głowach mieli wszyscy kapturki czerwone jak maki.
Zdziwili się bardzo, zobaczywszy Śnieżkę, i zapytali, ją: skąd jest i co tu robi? Królewna opowiedziała im smutną historię swoją, a oni zapłakali nad nią i powiedzieli:
„Zostań z nami, Śnieżko, będziesz się zajmowała naszem gospodarstwem i będzie ci u nas dobrze.“
Potem zjedli obiadek, który im ogromnie smakował i poszli znów do swojej roboty: do wydobywania z ziemi złota, srebra i żelaza.

U karzełków w gęstej puszczy
Złotowłosa panna Śnieżka,
Gospodarzy w małej chatce
I szczęśliwie u nich mieszka.

Sprząta izbę, jeść gotuje
I malutkie łóżka ściele,
A karzełki tak ją lubią,
Jak najlepsi przyjaciele.

A tymczasem zła macocha
Zwierciadełko bierze swoje:
„Kto jest — pyta — najpiękniejszy?
Powiedz, powiedz, lustro moje!“


A lusterko jej odpowie:
„Tyś prześliczna, ale Śnieżka
Jest piękniejsza od królowej,
Śnieżka, co na puszczy mieszka.“

Buch! Macocha lustro rzuca,
Najokropniej rozgniewana,
Za cygankę się przebiera
I do lasu idzie z rana.

Szuka chatki krasnoludków,
Aż nareszcie ją znajduje,
Do izdebki cicho wchodzi,
Patrzy: Śnieżka coś gotuje.

„Jak się masz, panienko miła,
Daj mi spocząć choć na chwilę,
Jestem stara i schorzała,
A zrobiłam drogi tyle!

Mam tu jabłko wyśmienite,
Takich u nas w kraju niema,
Spróbuj, jakie przewyborne, —“
A jabłuszko w ręku trzyma.


Śnieżka jabłko spróbowała —
Ach, królewno nieszczęśliwa!
To zatrute jabłko było:
Pada Śnieżka jak nieżywa!


Powróciły krasnoludki,
Rozpaczają, łamią ręce,
Kryształową trumnę robią,
Kładą Śnieżkę w tej trumience.

I wśród puszczy ustawiają
Śliczne dziewczę w szklanej trumnie
A dokoła stare drzewa
Pieśń jej boru nucą szumnie.

Raz przejeżdżał owym lasem
Urodziwy książę młody
I zobaczył trumnę szklaną,
A w niej pannę: cud — urody!

I zakochał się odrazu,
I otwiera trumnę szklaną,
I porywa w swe objęcia
Śnieżkę białą i różaną.

W tem wstrząśnieniu z ustek Śnieżki
Kęs jabłuszka wylatuje,
I ocknęła się królewna,
Znów się zdrową, rześką czuje.

Wnet się książę z nią ożenił,
Długo i szczęśliwie żyli,
A o wiedźmie, złej macosze,
Nikt nie słyszał od tej chwili.






BAŚŃ O KOCIE W BUTACH Z CHOLEWAMI


Był sobie młynarz,
Miał młyn nad rzeką,
Gdzie mętne wody
Do Wisły cieką.

A że już przeżył
Lat bardzo wiele,
Więc zachorował
W którąś niedzielę.

Przeleżał tydzień,
Drugi i trzeci,
Aż osierocił
Swych troje dzieci.

Zanieśli starca
Na cmentarz wioski,
Syn starszy Franek
Wziął młyn ojcowski.

Walek wziął konia
I w świat gdzieś jedzie!
A niechże mu się
Szczęśliwie wiedzie.

A zaś najmłodszy
Janek sierota
Dostał w puściźnie
Szarego kota.


Siedzi nasz Janek
I myśli sobie:
Co ja z tym kotem
Na świecie zrobię?

Nie mam dobytku,
Nie mam pieniędzy,
Chyba mi przyjdzie
Umierać z nędzy!

A gdy tak duma
O wczesnym ranku,
Przemówi kotek:
„Nie martw się, Janku!

Uszyj mi buty,
Lecz z cholewami,
A wkrótce obaj
Będziem panami.

Zdumiały Janka
Te słowa kocie,
Ale już zaraz
Jest przy robocie.

Uszył mu buty
Śliczne, czerwone,
Ostrogi przy nich
Dzwonią złocone.

Kot buty włożył,
Pięknie dziękował,
Przez okno skoczył
I powędrował.

Poszedł na pole.
Pełne kapusty,
Patrzy: w kapuście
Zajączek tłusty.


Cap! Już go schwytał,
Do worka kładzie
I na dwór króla
Stąpa w paradzie.

Składa królowi
Zajączka w darze
I mówi: „Pan mój
Kłaniać sie każe.

Jam jest posłańcem
Księcia Golskiego
Do pana króla
Najjaśniejszego.

I niech wie o tem
Wysokość wasza,
Że go w gościnę
Książę zaprasza.“

Król się zadziwił,
Że kotek gada,
Lecz do karety
Natychmiast siada.

I rzecze: „Będę!
Będę na pewno
Razem z mą córką,
Śliczną królewną.“

Jadą. A kotek
Pędzi, jak może,
Aż tu żniwiarze
Żną złote zboże.

„Hej! gdy król spyta,
Czyje to pola?
Mówcie, że księcia
Golskiego — Gola.“


Cwałuje dalej,
Aż tu gajowy
Idzie drożyną
Szumnej dąbrowy.

„Hej! gdy król spyta
O pana twego,
Mów: Sługa-m księcia
Gola - Golskiego!“

Znów biegnie dalej
Kotek uczony,
Napotkał Janka,
Co szedł w te strony.


„Mój panie dobry,
Mój panie młody,
Zdejm prędko odzież
I skacz do wody!“

Janek wysłuchał
Kotka rozkazu
I do rzeczułki
Smyrgnął odrazu.

Król z córką jedzie,
Pyta po drodze —
„Hm! Książę Golski
Bogaty srodze!

Jakie to lasy,
Jakie to pola! —
To magnat z tego
Golskiego — Gola.“

Aż ci tu kotek
Z hałasem bieży:
„Gwałtu! Ratujcie!
Kto w Boga wierzy!

Na mego pana
Zbóje napadli,
Obdarli księcia,
Wszystko mu skradli!“

Więc król nakazał
Z kufra własnego
Wydobyć szaty,
Ubrać Golskiego.

A potem książę
Obok nich siada
I tak milutko
Z królewną gada.


Zaś mądry kotek
Pędem umyka,
Gdzie złoty zamek
Stał czarownika.

Wpadł na podwórze
Zamku złotego,
Aż wtem spostrzega
Lwa okropnego.

Zatrząsł się z trwogi
Nasz mądry kotek
I w wielkim strachu
Skoczył na płotek.

A z płotka rzecze:
„Lwem być nie sztuka!
Lecz zmień się w myszkę,
Co cukru szuka.“

Ledwo to wyrzekł, —
A myszka mała
Po wielkim dworze
Żwawo biegała.

Hyc! Już ją schrupał!
Już po obiedzie!
A właśnie powóz
Królewski jedzie.

Weszli na zamek
I na pokoje:
„Śliczne, mój książę,
Zamczysko twoje.

Podobasz mi się,
Jak nikt na świecie,
Więc ci za żonę
Oddam swe dziecię“


Ucztę wydali,
Gości sprosili,
Na złotym zamku
Szczęśliwie żyli.

Janek młynarczyk
Był wielkim panem, —
A kotka zrobił
Swym szambelanem!






  1. Przypis własny Wikiźródeł W związku z trudnościami w ustaleniu daty śmierci Wacława Oppmana (1893-?), jego grafiki nie zostały udostępnione.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Oppman.