Przygody brygadjera Gerarda/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Przygody brygadjera Gerarda
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CONAN DOYLE
PRZYGODY
BRYGADJERA GERARDA
WARSZAWA — 1929
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ“


Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“, Szpitalna 12.





W kawiarni siedział stary brygadjer i opowiadał historyjki z czasów swej młodości.
— Widziałem tyle miast, ile mam włosów na głowie, panowie. Do wielu z nich wjechałem jako zwycięzca na czele ośmiuset mych dzielnych jeźdźców. Na czele Wielkiej Armji znajdowała się zawsze kawalerja, na czele kawalerji znajdowali się zawsze huzarzy, a na czele huzarów byłem ja!
Ale ze wszystkich miast, które odwiedziliśmy, najniekorzystniejsze i najśmieszniejsze położenie posiada Wenecja. Nie mogę sobie wyobrazić, jak założyciele tego miasta mogli sobie pomyśleć manewry jazdy! Nawet sam Murat lub Lasalle nie umieliby tutaj pomieścić ani jednego szwadronu!
Dlatego też pozostawiliśmy ciężką jazdę Kellermanna i naszych huzarów na kwaterach w Padwie. Załogą w mieście stanęła tylko piechota Sucheta. Ten generał wybrał mnie sobie na adjutanta na tę zimę, ponieważ zaimponowała mu moja przygoda z szermierzem w Medjolanie. Doskonale bestja machał, a całem szczęściem dla armji francuskiej było, że mnie przeciwstawiono jemu.
Zresztą dobrze mu się stało, gdyż jeżeli komuś nie podoba się głos jakiejś śpiewaczki, wolno mu go przecież nie słuchać; ale obrazić piękną kobietę publicznie, to chyba wstyd i hańba, za którą odpokutować należy.
Wszelkie sympatje były więc po mojej stronie, a gdy się ta historja skończyła i wdowie po nieboszczyku przyznano należną jej pensję, wybrał mnie Suchet na swego osobistego adjutanta.
Udałem się z nim do Wenecji, gdzie mnie spotkała właśnie ta szczególna przygoda, o której wam zaraz opowiem, panowie.
Chyba żaden z was nie był jeszcze w Wenecji? Nie, gdyż Francuzi podróżują rzadko po świecie. Ale w owych czasach byliśmy podróżnikami całą gębą! Podróżowaliśmy od Moskwy aż do Kairu, coprawda w większych kompanjach, niż to ludziom mogło być przyjemnem, a naszymi paszportami i biletami wizytowemi były armaty.
Mówię wam, że nastaną dla Europy znowu bardzo kiepskie czasy, gdyż Francuzi wybiorą się w podróż; opuszczają oni swoją ojczyznę bardzo niechętnie, ale skoro raz już powzięli to postanowienie, bardzo dla nich ciężkie, a będą mieli takiego przewodnika, jak nasz mały kapral, który im wskaże jedynie możliwą drogę, wtedy nikt nie będzie mógł wiedzieć, kiedy zawrócą zpowrotem do domu.
Ale te sławne czasy niestety już minęły. Wielkich ludzi już niema, a ja, ostatni z nich, muszę tutaj siedzieć przy butelce podłego wina krajowego i ograniczać się na opowiadaniu wam anegdotek z dawnych czasów, z tych czasów, gdy nami przewodził mały kapral.
Ale prawda, miałem wam opowiadać o Wenecji, panowie.
Ludzie żyją tam tak, jak wodne szczury na jakichś wydmach, czy licho wie na czem. Posiadają bardzo ładne pałace i kościoły, zwłaszcza św. Marka; największy to z nich, jaki kiedykolwiek widziałem w życiu. Największą ich dumą są jednak posągi i obrazy, słynne w całej Europie.
Wielu jest żołnierzy, którzy sądzą, iż wojownik może się rozumieć tylko na walce i na plądrowaniu.
Do nich należał naprzykład stary Bouvet, który padł w walce z Prusakami w tym samym dniu, w którym ja dostałem medal cesarski. Gdy przyszło wyprowadzić go z obozu lub kantyny i rozmawiać z nim o sztuce lub wiedzy, siedział jak prawdziwy baran.
Najwyżej w moich oczach stoi ten żołnierz, który umie jak ja ocenić należycie wytwory ducha i umysłu.
Do armji wstąpiłem coprawda także za młodu, a wachmistrz był jedynym moim nauczycielem, ale szedłem przez świat z otwartemi oczyma. W ten sposób można i musi się wiele nauczyć.
Dlatego też mogłem i umiałem podziwiać w Wenecji obrazy, znałem nazwiska tych wielkich mistrzów, którzy je malowali; Michała Tycjana i Angela i innych bardzo wielu.
I Napoleon podziwiał ich utwory, a znał się na tem doskonale, co mi każdy przyznać musi, gdyż pierwszą jego czynnością po zajęciu miasta było, iż najlepsze obrazy wysłał do Paryża.
My wszyscy braliśmy co się dało i co dostać było można. Ja wziąłem tylko dwa obrazy. Jeden z nich, „Zaskoczone nimfy“, zatrzymałem dla siebie, z drugiego zaś, „Św. Barbara“, zrobiłem podarunek mej matce.
Zresztą prawdą jest, iż niektórzy z naszych ludzi pod względem posągów i obrazów nie zachowywali się przystojnie.
Wenecjanie byli bardzo do tych rzeczy przywiązani, a te cztery konie bronzowe nad głównym portykiem swej katedry kochali jak swoje rodzone dzieci.
Ja zawsze znałem się doskonale na koniach i przyglądałem się tym czterem z wielką uwagą; naprawdę, wiele one nie były warte. Były zanadto kościste dla lekkiej jazdy, a przed armaty brakowało im należytej wagi. Były to jednak jedyne konie, które się znajdowały w mieście, mieszkańcy lepszych nie widzieli. Płakali gorzko, gdy je wysyłano, a następnej nocy zwłoki dziesięciu żołnierzy francuskich pływały sobie w kanałach.
Za karę za to morderstwo wysłano jeszcze więcej obrazów, a żołnierze niszczyli posągi i strzelali do pięknie namalowanych szyb.
To doprowadziło mieszkańców do wściekłości, a nasz pobyt w mieście nie stał się bardzo przyjemnym. Wielu oficerów i żołnierzy przepadło gdzieś tej zimy, a nie można było nawet odnaleźć ich zwłok.
Ja osobiście miałem bardzo wiele do czynienia i wskutek tego nie tak znowu bardzo cierpiałem.
W każdym kraju uczyłem się najpierw jego języka. W tym celu wyszukiwałem sobie zawsze jakąś damulkę uprzejmą, któraby mnie chciała uczyć, a potem ćwiczyliśmy wspólnie praktycznie. Jest to najwięcej zajmująca metoda uczenia się, nie doszedłem jeszcze do trzydziestki, a znałem już wszystkie języki Europy.
Coprawda to to, czego się człowiek w ten sposób nie nauczy, nie posiada wielkiej wartości w życiu powszedniem. Co to za korzyść dla takiego, jak ja, który ma do czynienia z żołnierzami i chłopami, gdy im może tylko powiedzieć: „Kocham cię jedyną na świecie“! a po wojnie: „Powrócę z pewnością!“
Nie miałem nigdy w swojem życiu tak przyjemnej nauczycielki, jak w Wenecji. Na imię jej było Łucja, a nazywała się... no do djabła, prawdziwy żołnierz nie powinien nigdy pamiętać nazwisk!
Nie chcę być niedyskretnym, panowie, ale powiem wam, że należała do starej patrycjuszowskiej rodziny, a jej ojciec był dożą Wenecji.
Powiadam wam, była to wyszukana piękność — skoro ja, brygadjer małego kaprala, powiadam wam, że była, to nią musiała być! To coś znaczy, moi panowie!
Mam swój własny sąd, posiadam doskonałą pamięć, a prócz tego zmysł porównawczy, którego nikt w świecie posiadać nie może!
Ze wszystkich kobiet, które mnie kochały, nawet dwudziestu nie mogę przyznać tej zalety!
Ale powtarzam wam, moi panowie, Łucja była wyszukanie piękną! Ze względu na jej smagłą cerę mógłbym ją porównać tylko z ową Dolores z Toledo.
Gdy walczyłem pod Masséną w Portugalji, kochałem w Santarem małą brunetkę... nazwiska, jak zwykle nie pamiętam.
Była ona także skończoną pięknością, ale nie posiadała tego wdzięku i tych skończonych kształtów, co Łucja.
Była także jeszcze Agnieszka... nie wiem doprawdy, której z nich przyznać palmę pierwszeństwa... ale Łucja była z nich najwspanialszą! Może kto nie wierzy?
Podczas tej sprawy z obrazami spotkałem ją po raz pierwszy.
Ojciec jej posiadał pałac po drugiej stronie mostu Rialto nad Canale Grande; na murach tej wspaniałej budowli znajdowały się tak przepyszne rzeźby, że Suchet wysłał cały oddział saperów, aby je zdjąć i wysłać do Paryża.
Stałem na czele tych ludzi, a gdy spostrzegłem łzy tej pięknej Łucji, nabrałem przekonania, że te rzeźby się rozkruszą, skoro im się odbierze podporę. Zaraportowałem to i saperów ściągnięto.
Wskutek tego stałem się przyjacielem rodziny, wypiłem z ojcem nie jedną buteleczkę Chianti, a dwa razy tylko z jego córeczką podczas lekcji języka.
Wielu oficerów francuskich pożeniło się tej zimy w Wenecji, i ja byłbym postąpił tak samo, gdyż kochałem Łucję z całej duszy...
Ale cóż... ja, brygadjer małego kaprala, posiadałem tylko pałasz, konia, pułk, matkę, cesarza i laskę marszałkowską w tornistrze! Huzar posiada coprawda dość miejsca w sercu dla kochanki, ale nie dla żony!
Myślałem tak wtedy, panowie, nie wiedząc także iż przyjdą na mnie samotne chwile, gdy będę tęsknił za jakąś życzliwą mi, a kochającą ręką, której będę musiał zazdrościć towarzyszom broni, znajdującym się w kole rodzinnem. Może nieprawda?
Ta miłość, którą uważałem za żart i igraszkę, ta miłość — teraz dopiero to widzę — nadaje życiu prawdziwą treść. Jest to coś najuroczystszego i najświętszego na ziemi!...
Dzięki, panowie, dzięki...
Wino jest dobre, a druga butelczyna wcaleby nie zawadziła...
A teraz opowiem wam, panowie, ile była winna miłość moja do Łucji w najstraszniejszej z moich przygód, które kiedykolwiek przebyłem w życiu. A gdzie się podział kawałek mego prawego ucha? Cóż?
Już nieraz chcieliście się dowiedzieć, gdzie on się podział, ale dziś wieczorem nareszcie się dowiecie panowie.
Suchet miał wtedy swą główną kwaterę w pałacu doży Dandolo wpobliżu placu św. Marka. Było to pod koniec zimy, a ja poszedłem do teatru Godini. Po powrocie znalazłem bilet od Łucji, a na kanale czekała na mnie gondola. Prosiła mnie, abym natychmiast do niej przybył, ponieważ znajduje się w ciężkiej potrzebie.
Dla Francuza i żołnierza odpowiedź nie mogła być trudna. Za chwilę znalazłem się w łodzi, która też natychmiast odpłynęła w jakiś ciemny kanał. Pamiętam jeszcze, iż uderzyła mnie przy wsiadaniu barczysta postać gondoljera. Był to najbarczystszy człowiek, jakiego widziałem w mem życiu. Ale ci gondoljerzy w Wenecji, to są wogóle silni ludzie, a siłaczów między nimi nie brak. Otóż ów siłacz zajął miejsce za mną i zaczął wiosłować całą siłą.
Dobry żołnierz w kraju nieprzyjacielskim powinien mieć się zawsze na baczności. Było to zawsze przykazaniem mego życia, a tylko temu zawdzięczam, iż na moje stare lata jeszcze żyję.
Ale tej nocy byłem jeszcze tak głupi i tak wesoły, jak najmłodszy z rekrutów, który obawia się tego, iż mogą uważać go za tchórza.
Pistolet w pośpiechu zostawiłem w domu. Pałasz miałem wprawdzie przy boku, ale to nie w każdym wypadku pewna broń.
Rozparłem się w mojej gondoli, marząc wśród szmeru wód i pluskotania wioseł.
Droga prowadziła przez wąską sieć kanałów, po obu stronach wznosiły się wysokie domy, nad niemi widać było tylko mały skrawek gwiazdami usłanego nieba. Tu i owdzie przy mostach lampa olejna rozsiewała swoje mdłe światło, niekiedy widać było świeczkę, palącą się przed jakimś świętym obrazem. Zresztą wszędzie było ciemno, a mogłem dostrzec tylko pianę, powstałą wskutek prucia fal przez czub gondoli.
Miejsce i czas były jakby stworzone do marzeń...
Zacząłem myśleć o przeszłości, o wszystkich wielkich czynach, w których brałem udział, o koniach, na których jeździłem, o kobietach, które kochałem i które mnie kochały. Potem myśli moje zabiegły aż do mej drogiej matuli; wystawiałem sobie tę radość, którą jej sprawię, gdy ludzie we wsi będą opowiadali o bohaterskich czynach jej syna, o jego sławie.
Myślałem także o cesarzu i o Francji, ojczyźnie tak pięknych cór i tak dzielnych synów!
Serce mi silniej zabiło na myśl, jaki przyrost w ziemi przyniesiemy tej naszej ojczyźnie... Jej wielkości chciałem poświęcić całe moje życie, panowie! Niech żyje Francja! Niech żyje cesarz!
Położyłem rękę na sercu, aby wykonać przysięgę, ale w tej chwili napadł na mnie ztyłu gondoljer.
Jeżeli powiadam, iż mnie napadł, to nie powiem, aby mnie zaatakował, ale że całym swoim ciężarem rzucił się na mnie.
Taki drab stoi ztyłu i nad kimś, gdy wiosłuje, tak, że nie można go widzieć, ani też obronić się przed takiego rodzaju napaścią. Przed chwilą siedziałem jeszcze z wysoko podniesionem czołem, a po chwili leżałem jak długi na spodzie łodzi, ten potwór leżał na mnie, tak iż straciłem już oddech. Na karku czułem jego gorący oddech.
W mgnieniu oka wyrwał mi pałasz, na głowę wpakował mi worek i przywiązał go silnie sznurem.
Leżałem więc na spodzie gondoli, schwytany, jak śpiewający ptaszek, którego chcą wsadzić do klatki. Nie mogłem krzyczeć, nie mogłem się poruszać... byłem jakimś tłumokiem.
Po chwili usłyszałem znowu szmer wody i pluskanie wiosła. Gondoljer skończył swoją robotę i jechał dalej tak spokojnie i niewzruszenie, jakby był przyzwyczajony do tego, iż co dnia jakiegoś pułkownika huzarów wiezie w worku!
Nie mogę wam, panowie, wypowiedzieć słowami, jakie odczuwałem upokorzenie i jaka mną ogarnęła wściekłość, przekonawszy się, iż leżę skrępowany jak baran, którego wiozą na rzeź! Ja, brygadjer małego kaprala, najlepszy jeździec z sześciu brygad, najlepszy szermierz Wielkiej Armji, schwytany w tak haniebny sposób przez niezbrojnego człowieka!
Mimo to leżałem spokojnie; jest bowiem chwila oporu, ale jest także chwila, w której należy szanować swoje siły. Poczułem, jak mnie ta bestja chwyciła za ramię, i wiedziałem, że wobec niego byłem tylko dzieckiem. I to dzieckiem w powijakach!
Czekałem zatem z bijącem sercem sposobności, która przecież nadarzyć mi się była powinna! Tak, panowie!
Jak długo tam leżałem, sam już nie wiem, ale wydawało mi się bardzo długo, a słyszałem tylko szmer wody i pluskanie wioseł.
Skręcaliśmy niezliczone razy, gdyż moich uszu dochodził żałosny ton gondoljerów, który wydają z siebie, chcąc swoich ostrzec o swem zbliżaniu się.
Po długiej podróży zauważyłem nareszcie, iż przybiliśmy do lądu.
Mój drab puknął trzy razy wiosłem w jakąś drewnianą ścianę, a w odpowiedzi na to usłyszałem odmykanie zasuw, otwieranie zamków, a potem skrzypnięcie zawias bramy.
— Masz go? — zapytał jakiś głos po włosku.
Potwór, który miał mnie w swojej mocy, roześmiał się głośno i nogą kopnął worek, w którym byłem zaszyty.
— Tam jest — odparł.
— Już czekają.
— Weźcie go! — rzekł mój rabuś.
Podniósł mnie, wstąpił na kilka schodów i rzucił mnie na bardzo twardą podłogę, aż mi wszystkie kości zatrzeszczały. Następnie zawarto i zamknięto bramę.
Byłem zatem więźniem w tym domu.
Po zamęcie, jaki po mojem przybyciu powstał, poznałem, że musi się dokoła mnie znajdować porządna kupa ludzi. Rozumiem daleko lepiej po włosku, niż mówić umiem, to też pojąłem doskonale, o czem mówią.
— Przecie go nie zabiłeś, Matteo?
— A cóżby to szkodziło, gdybym był tak uczynił?
— Na Boga, byłbyś musiał odpowiadać za to przed trybunałem!
— Przecież chcą go zabić, prawda?
— To prawda, ale przecież nie jest naszą rzeczą psuć komuś interes!
— Bądźcie spokojni, żyje. Umarli nie gryzą, a ja poczułem doskonale jego zębiska na mojej ręce, gdy mu zarzucałem worek na głowę.
— Ależ on leży bardzo spokojnie.
— Otwórzcie worek, to się najlepiej przekonacie, czy jeszcze żyje.
Rozluźniono sznur i zdjęto ze mnie worek. Leżałem z zamkniętemi oczyma nieruchomo na ziemi.
— Dla Boga, Matteo, skręciłeś mu kark!
— Ale gdzie tam! Omdlał tylko. Lepiej dla niego, gdy już nie wróci do przytomności.
Czułem, że się ktoś dobiera do mnie.
— Matteo ma słuszność — odezwał się jakiś głos. — Serce wali mu jak młotem. Dajcie mu spokój, zaraz przyjdzie do siebie.
Przeczekałem jeszcze chwilę, a potem odważyłem się unieść powieki.
Z początku nie mogłem widzieć nic, gdyż za długo pozostawałem w ciemnościach, a w obecnem miejscu mego pobytu było też dość ciemno. Wkrótce jednak przekonałem się, iż miałem nad sobą jakieś sklepienie, przyozdobione wyobrażeniami bogów i bogiń.
Nie mogła to być więc jaskinia łotrów, zawleczono mnie raczej do jakichś podziemi weneckiego pałacu.
A potem powoli i ukradkiem rzuciłem okiem na drabów, stojących dokoła mnie. Zauważyłem mego gondoljera, brunatnego draba, a dalej małego, wątłego człowieka, który miał rozkazującą minę i trzymał w ręku pęk kluczy, a wreszcie dwóch wysokich, młodych lokajów w liberji. Z ich rozmowy wniosłem, iż ten z kluczami był dozorcą, któremu podlegali wszyscy inni.
Było ich zatem czterech, ale tego słabeusza nie można było liczyć. Gdybym był miał broń przy sobie, śmiałbym się serdecznie z takich przeciwników, ale w walce na pięści nie miałem żadnych szans z jednym, a cóż dopiero z czterema! Musiałem się zatem zdać na głowę, a nie na pięść.
Rozejrzałem się za jakiemś wyjściem i niespostrzeżenie poruszyłem głową; aczkolwiek uczyniłem to bardzo ostrożnie, to przecież ruch ten spostrzeżono.
— Chodź pan! Obudź się pan! Obudź się pan! — zawołał klucznik.
— Wstawaj, mały Francuziku! — mruknął gondoljer. — Marsz! Wstawaj! — a do tego drugiego wezwania dodał bardzo bolesne kopnięcie nogą.
Jeszcze nigdy żaden człowiek nie wypełnił tak szybko rozkazu, jak go wówczas wypełniłem, panowie! W jednej chwili zerwałem się na obie nogi i zacząłem uciekać wtył. Pędzili za mną, jak psy gończe za lisem; skręciłem na lewo w jakiś korytarz, potem jeszcze raz na lewo i znalazłem się znowu w tem samem miejscu, skąd się wyrwałem.
Już mnie chwytali prawie, nie miałem czasu do namysłu, wbiegłem na schody, ale schodziło właśnie dwóch mężczyzn naprzeciwko mnie, zawróciłem i rzuciłem się ku drzwiom, przez które mnie przetransportowano, ale nie mogłem odsunąć ciężkich zasuw.
Gondoljer rzucił się na mnie ze sztyletem, ale dałem mu takiego kopniaka w brzuch, że padł na ziemię, a sztylet wypadł mu z rąk. Nie miałem czasu go podnieść, gdyż obsiadło mnie już pół tuzina tych włoskich psów.
Gdy wymykałem się między nimi, podstawił mi klucznik nogę, wywaliłem się więc na ziemię, powstałem jednak z szybkością błyskawicy, przerżnąłem się przez nich, wyrwałem się z ich rąk i rzuciłem się na drzwi, znajdujące się na drugim końcu podziemia. Dopadłem ich w sam czas, wydałem okrzyk triumfu, gdy nacisnąłem klamkę, a one się otworzyły. Byłem uratowany! Zapomniałem jednak, w jakiem szczególnem znajduję się mieście. Każdy dom jest wyspą.
Gdy otworzyłem drzwi i chciałem wypaść na ulicę, spostrzegłem w świetle z kurytarza przed sobą cichą, czarną wodę, sięgającą aż do najwyższego stopnia. Cofnąłem się przerażony, a moi prześladowcy znaleźli się tuż przy mnie. Nie tak łatwo jednak schwytać mnie, panowie!
Znowu przy pomocy kułaków i kopniaków zdobyłem sobie drogę, aczkolwiek pęk włosów musiałem zostawić w ręku jednego z tych drabów.
Mały dozorca walił mnie kluczami, szarpano mnie i darto w kawały, ale się przecież wydobyłem. Wpadłem znowu na schody, wywaliłem na górze jakieś wielkie drzwi, które mi zagradzały drogę, i przekonałem się wkońcu, że wszystkie moje usiłowania były daremne.
Komnata, do której wpadłem, była wspaniale oświetlona. Potężne kolumny ze złoconemi kapitelami, pomalowane ściany i sufit — wszystko przemawiało za tem, iż znajduję się w wielkiej sali jakiegoś słynnego pałacu weneckiego.
W tem szczególnem mieście znajdują się setki takich pałaców, z których każdy zawiera w sobie sale, mogące się mierzyć z Louvrem lub Wersalem.
W środku tej wielkiej sali znajdowało się wzniesienie, na którem w półkolu dokoła jakiegoś ołtarza siedziało dwunastu mężów w czarnych togach i czarnych zawojach na głowach.
Oddział zbrojnych — drabów z pod ciemnej gwiazdy — stał przy drzwiach, a wśród niego młody człowiek, z wzrokiem, utkwionym w ołtarz, młodzieniec w uniformie naszej lekkiej piechoty.
Odwrócił się ku mnie — poznałem go natychmiast. Był to kapitan Auret z siódmego pułku, młody Baskijczyk, z którym podczas tej zimy wypiłem niejedną szklankę wina, lepszego, jak to, panowie!
Był blady, jak ściana, ale trzymał się dzielnie wobec otaczających go zbójów.
Nie zapomnę nigdy tego wzroku, pełnego nadziei, który zabłysnął w jego ciemnych oczach, gdy ujrzał wpadającego towarzysza broni, ale także i tego spojrzenia rozpaczy, skoro zauważył, że nie przyszedłem po to, aby zmienić jego los, ale jedynie po to, aby go podzielić.
Możecie sobie, panowie, wyobrazić, jakie zdumienie owładnęło tymi ludźmi, gdy stanąłem przed nimi niepowołany na rozprawę. Moi prześladowcy wtargnęli za mną i stanęli przy drzwiach, tak, iż o ucieczce nie mogło już być mowy.
W takich chwilach moja naturalna odwaga i zuchwałość przychodzą mi zawsze w pomoc. Mundur mój był coprawda trochę poszarpany, ale we wzroku moim i w mojej postawie było coś, po czem sędziowie natychmiast poznali, że nie mają do czynienia ze zwykłym śmiertelnikiem.
Nie podniosła się na mnie żadna ręka, aby mnie aresztować. Zatrzymałem się przed jakimś strasznym staruchem, po którego długiej, siwej brodzie i pełnem majestatu zachowaniu się poznałem, iż ze względu na swój wiek i postawę jest tu najzacniejszym.
— Panie — rzekłem do niego — może mi pan da wyjaśnienie, dlaczego przywieziono mnie tutaj skrępowanego? Jestem honorowym żołnierzem, tak samo, jak i pan zapewne jesteś człowiekiem honoru, dlatego też wzywam pana, abyś nas natychmiast obydwóch uwolnił.
Po tem przemówieniu nastąpiło głębokie milczenie.
Nieprzyjemna to rzecz, panowie, gdy się widzi przed sobą dwanaście zamaskowanych twarzy, a z poza tych masek wygląda dwa razy tyle mściwych włoskich oczu.
Ale stałem przed nimi, jak przystało na prawdziwego żołnierza, a myślałem tylko o tem, jaki zaszczyt przyniosę moim huzarom przez moje zachowanie. Nie sądzę, aby ktoś w tak trudnych okolicznościach mógł się zachowywać lepiej i z większą godnością. Bez strachu spoglądałem mordercom jednemu po drugim prosto w same ślepia i czekałem na odpowiedź.
Wreszcie stary przerwał milczenie i zapytał:
— Kto jest ten człowiek?
— Nazwisko jego brzmi Gerard — odpowiedział klucznik.
— Pułkownik Gerard — dodałem. — Nie chcę, abyście mieli jakąkolwiek wątpliwość co do mojej osoby. Jestem Stefan Gerard, ten sam pułkownik Gerard, którego w sprawozdaniach z pola bitwy wymieniono zaszczytnie pięć razy i który otrzymał szablę honorową. Jestem adjutantem generała Sucheta i żądam razem z moim towarzyszem broni, tutaj obecnym, natychmiastowego uwolnienia.
Nastała taka sama straszna cisza, jak przedtem, a tych samych dwanaście par ócz skierowało się na mnie.
I znowu odezwał się stary:
— Jeszcze nie przyszła na niego kolej. W naszym spisie znajdują się przed nim jeszcze dwa nazwiska.
Niech zaczeka, dopóki na niego kolej nie przyjdzie. Zaprowadźcie go nadół do drewnianej celi.
— A jeżeli nam się będzie opierał, ekscelencjo?
— W takim razie wpakujcie w niego swoje sztylety. Trybunał was uwolni. Precz z nim, dopóki się nie załatwimy z tym tutaj!
Przystąpili do mnie. Przez chwilę zastanawiałem się nad oporem. Ale ktoby to poświadczył? Ktoby o tem doniósł? Los mój mogłem tylko odwlec, ale przeniosłem już tyle, iż nauczyłem się mieć nadzieję i ufać mej szczęśliwej gwieździe.
Pozwoliłem się schwytać tym łotrom, którzy mnie wyprowadzili. Gondoljer ze sztyletem szedł obok mnie. Widziałem po jego dzikim wzroku, że z wielkiem zadowoleniem byłby ten sztylet utopił w mojem sercu, gdyby tylko po temu nadarzyła się sposobność.
Dziwne to są gmachy, panowie, te pałace weneckie: domy, twierdze i więzienia, a wszystko w jednym budynku.
Przeprowadzono mnie przez kurytarz i jakieś kamienne, strome schody wdół, aż wreszcie dotarliśmy znowu do jakiegoś małego kurytarza, gdzie znajdowało się troje drzwi. Wepchnięto mnie przez jedne z nich, poczem zatrzaśnięto zamek. Przez wąski otwór we drzwiach wpadło światło z kurytarza.
Oczami i rękami zacząłem badać moje pomieszczenie. Po tem, co usłyszałem, wydawało mi się, iż nie będę czekał długo, lecz prędko stanę znów przed trybunałem; ale nie jestem przecież człowiekiem, który opuszcza lada jakąś sposobność.
Podłoga mego więzienia była tak wilgotna, a ściany na kilka stóp wgórę tak mokre, że nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż cela ta znajdowała się pod powierzchnią wody. Mały otwór tuż przy suficie był jedynym, przez który przedostawało się światło i powietrze. Widziałem przez tę lukę, że spogląda na mnie jakaś gwiazda, a to mnie napawało otuchą i nadzieją.
Nie byłem nigdy człowiekiem bardzo religijnym, aczkolwiek zawsze szanowałem tych, którzy nimi byli, ale przypominam sobie, że tej nocy owa gwiazda wydała mi się jakiemś wszechwidzącem okiem, które na mnie spogląda, i posiadałem to samo uczucie, które owłada młodym, trwożliwym rekrutem, gdy widzi i czuje na sobie spokojny i pewny wzrok swego pułkownika.
Trzy ściany mej celi były z kamienia, ale czwarta drewniana, a mogłem zauważyć, iż ustawiono ją dopiero niedawno. Była to najwidoczniej tylko przegroda, aby większą celę podzielić na dwie mniejsze. W starych murach kamiennych, w małym otworze okienka i silnych drzwiach nie mogłem naturalnie pokładać żadnej nadziei. W grę mogła wchodzić tylko owa drewniana ściana.
Ale zdrowy rozsądek powiadał mi, że gdybym się przez nią przedostał — a to nie wydawało mi się zbyt trudnem — znalazłbym się w drugiej tak samo zabezpieczonej celi, jak ta, w której się właśnie znajdowałem.
W każdym razie uważałem za stosowne robić coś, aby przynajmniej nie siedzieć bezczynnie i czekać. Całą moją siłę i energję wytężyłem na ową drewnianą ścianę.
Dwie deski były jakoś źle spojone i tak lekko przybite, że można je było z pewnością bardzo łatwo odjąć. Zacząłem szukać jakiegoś przyrządu i znalazłem go w postaci nogi od łóżka, które stało w kącie. Wdusiłem więc tę nogę między obie deski i miałem je właśnie odłamać, gdy usłyszałem jakieś szybkie kroki. Przestałem i zacząłem nadsłuchiwać. Pragnę, abym mógł zapomnieć o tem, co usłyszałem. Widziałem wiele bitew i sam zabiłem więcej ludzi, niżbym się chciał do tego przyznać, ale to chodziło o uczciwą walkę i było to zresztą moim obowiązkiem żołnierza. Ale co innego jest, gdy się słyszy, iż kogoś mordują w takiej jaskini łotrów.
Ciągnęli kogoś przez kurytarz, kogoś, który się broni i w przejściu chwyta się moich drzwi. Widocznie zapakowali go do trzeciej celi, najwięcej oddalonej od mojej.
— Pomocy! Pomocy! Gerard! Pułkowniku Gerard!
Był to mój biedny kapitan piechoty, którego mordowano.
— Mordercy! Mordercy! — ryknąłem i zacząłem dziko walić we drzwi, ale jeszcze raz tylko usłyszałem jego głos, a potem wszystko ucichło.
Po chwili usłyszałem jakiś plusk i doszedłem do przekonania, że mojego biednego kapitana już żadne ludzkie oko oglądać nie będzie. Poszedł tą samą drogą, którą poszło przed nim tylu innych tej zimy w Wenecji; ani jeden z nich nie mógł się stawić do apelu w pułku.
Siepacze powrócili i sądziłem, że teraz kolej przyjdzie na mnie. Zamiast tego otworzyli drzwi przyległej celi i wyciągnęli z niej kogoś. Słyszałem, jak udali się po schodach na górę.
Zabrałem się natychmiast do pracy. Po kilku chwilach rozluźniłem kilka desek na tyle, że mogłem je przesuwać do woli. Gdy przelazłem przez otwór, spostrzegłem, iż była to druga połowa celi. Jak przypuszczałem, nie posiadałem żadnych widoków ucieczki, gdyż dalej nie było żadnych drewnianych ścian, a drzwi były zamknięte.
Nie mogłem wykryć, kto był tym nieszczęśliwym towarzyszem mojej niedoli. Wróciłem zatem do mojej celi i zasunąłem deski. Z pogardą śmierci oczekiwałem teraz, co nastąpi. Nudziło mi się; czas przeciągał się w nieskończoność, możecie mi wierzyć, panowie; nareszcie jednak usłyszałem znowu kroki i byłem przygotowany na to, że będę ponownie słuchaczem dokonywanego mordu, że znowu usłyszę krzyki jakiejś nieszczęśliwej ofiary.
Ale nie stało się nic podobnego; jakiegoś więźnia wprowadzono spokojnie do przyległej celi. Nie miałem czasu zajrzeć przez otwór, ktoby to był taki, gdyż w tej chwili otworzono moje drzwi, a przez nie wszedł mój gondoljer, za którym ukazała się reszta zbójów.
— Chodź, Francuziku — odezwał się do mnie, trzymając w włochatej ręce zakrwawiony sztylet. Widziałem w jego wściekłym wzroku, iż czyha tylko na sposobność, aby mi go wepchnąć w serce.
Opór był tu daremny. Poszedłem za nim, nie mówiąc ani słowa.
Poprowadzono mnie znowu po schodach na górę i znowu do tej samej sali, w której ów krwawy sąd odbywał swoje posiedzenia.
Gdy wszedłem, sędziowie dziwnie jakoś nie zwracali na mnie uwagi, ale ich spojrzenia skierowały się na jednego z nich. Był to wysmukły młodzieniec o ciemnej cerze; stał przed nimi i coś im tłumaczył. Drżał ze wzruszenia i składał błagalnie ręce.
— Nie możecie! Nie wolno wam! — wołał. — Proszę trybunał o cofnięcie swej uchwały!
— Stań na boku, bracie — rzekł stary, który przewodniczył. — Rzecz jest postanowiona, a teraz mamy sądzić następną.
— Na miłość Boga, bądźcie litościwi! — zawołał młodzieniec.
— Byliśmy już litościwi — odparł stary. — Śmierć byłaby najłagodniejszą karą za takie przestępstwo. Bądź odważny i pozwól sprawiedliwości dążyć swoją drogą.
Z boleścią padł młodzieniec na krzesło.
Nie miałem jednak czasu zastanowić się nad przyczyną żałości młodzieńca, gdyż jedenastu jego kolegów zwróciło już na mnie swe surowe oczy. Wybiła moja ostatnia godzina.
— Pan jesteś pułkownikiem Gerardem? — dał się słyszeć straszny głos starego.
— Ja nim jestem!
— Adjutant rozbójnika, który się nazywa generałem Suchet, który znowu zastępuje tego arcyrozbójnika Bonapartego?
Już miałem mu powiedzieć, że jest arcyłotrem i arcykłamcą, ale, panowie, są w życiu człowieka chwile, w których się trzeba bronić, i są takie, w których siedzieć trzeba cicho, jak mysz pod miotłą.
Odpowiedziałem więc tylko:
— Jestem honorowym żołnierzem, słuchałem dawanych mi rozkazów i spełniałem swoje obowiązki.
Staremu uderzyła krew do głowy, a ślepia zaświeciły mu się, jak dwa węgle.
— Złodziejami jesteście i mordercami, jeden w drugiego! — zawołał. — Czego tutaj chcecie?! Jesteście Francuzami. Dlaczego nie pozostaliście we Francji? Czy prosiliśmy was może, abyście przybyli do Wenecji? Jakiem prawem znajdujecie się tutaj? Gdzie są nasze obrazy? Gdzie są konie z św. Marka? Kim jesteście, wy, którzy kradniecie skarby, zebrane przez naszych przodków w ciągu tylu stuleci? Byliśmy potężnem miastem już wówczas, gdy Francja była pustynią. Wy, zapita, hałaśliwa, brutalna hołoto żołnierska, zniszczyliście dzieła naszych świętych i bohaterów! Co pan masz na to do powiedzenia?
Panowie, strasznem naprawdę zjawiskiem był ten stary. Broda mu się najeżyła z wściekłości, a wyrzucał z siebie krótkie zdania, jak pies, który czuje przed sobą groźnego wroga.
Chciałem mu powiedzieć, iż jego obrazy są doskonale przechowane w Paryżu i krzywda im się nie dzieje, że jego konie nie są warte, aby robić o nie tyle hałasu, że może jeszcze widzieć bohaterów — o świętych nie chciałem już wspominać — nie mówiąc już o jego sławnych przodkach, ale... na co byłoby się to przydało?
Rozmawiać z nim o tem wszystkiem, znaczyłoby tyle, co kretowi opowiadać o życiu nad ziemią. Wzruszyłem więc tylko ramionami i nie odpowiedziałem nic.
— Więzień nie usprawiedliwia się wcale — rzekł jeden z zamaskowanych sędziów.
— Czy zanim wyrok zostanie wydany, prosi kto o głos? — zapytał stary i rozejrzał się dokoła.
— Jedno tylko chciałem zauważyć, ekscelencjo — odezwał się ktoś. — Niestety, będę musiał otworzyć na nowo ranę jednego z naszych braci, ale proszę uwzględnić, iż w wypadku z tym oficerem kara dla przykładu i to surowa powinna być w całej swej bezwzględności zastosowana.
— Myślałem już o tem — odparł stary. — Bracie, jeżeli cię trybunał w czem dotknął, to z drugiej strony da ci daleko idące zadośćuczynienie.
Młody człowiek, który w czasie mego wejścia do sali przedstawiał coś swoim kolegom, zerwał się z miejsca.
— Nie mogę tego znieść — zawołał. — Wasza ekscelencja musi mi wybaczyć. Sąd może się odbyć i bez mojej obecności. Jestem chory, tracę zmysły!
Wymachiwał rękami w powietrzu, a potem wypadł z sali.
— Niech idzie! Niech idzie! — rzekł prezydent. — To rzeczywiście więcej, niż można wymagać od człowieka z krwi i kości, aby pozostał pod tym dachem. Jest to jednak wierny Wenecjanin, a gdy pierwszy ból uśmierzy, przekona się, że istotnie inaczej być nie mogło.
W czasie tego zajścia zapomniano o mnie, a aczkolwiek, panowie, nie lubię, aby na mnie nie zwracano uwagi, byłbym wołał wtedy, aby zupełnie o mnie zapomnieli. Ale zaraz spojrzał na mnie stary prezydent, jak tygrys na swój łup.
— Zapłacisz pan nam za wszystko, inaczej być nie może — zaczął. — Pan, zawleczony tutaj awanturnik i cudzoziemiec, ośmieliłeś się podnieść oczy z miłością na wnuczkę doży Wenecji, a wnuczka ta była już zaręczona ze spadkobiercą sławnego imienia Loredanich. Kto się taką cieszy łaską, musi za to odpowiednio odpokutować.
— Kara nie może być wyższa od tej łaski — odparłem.
— Pomówimy z sobą gdy pan odbędzie część swojej kary. Może wtedy będziesz pan mówił mniej wyniośle — rzekł. — Matteo, odprowadź tego więźnia do drewnianej celi. Dzisiaj jest poniedziałek. Nie dostanie ani jeść, ani pić, a w środę przywiedziesz go przed nas. Postanowimy wtedy, jaką śmiercią ma umrzeć.
Nie był to arcyprzyjemny horoskop, panowie, a jednak była to zwłoka łaski. Za wszystko można być wdzięcznym, gdy zbrodniarz wstrzymuje swój zbrodniczy cios. Wywleczono mnie z sali i po schodach nadół zpowrotem do celi. Drzwi zamknięto i pozostałem sam z mojemi myślami.
Pierwszą moją czynnością było porozumienie się z moim sąsiadem. Zaczekałem, dopóki nie umilkną kroki, potem odsunąłem ostrożnie dwie deski i zajrzałem do wnętrza. Światło było bardzo skąpe, tak słabe, iż mogłem zaledwie dostrzec jakąś skuloną w kącie postać i usłyszeć cichy szept głosu, który tak gorąco się modlił, jak tylko może się modlić ktoś w godzinie śmierci. Deski musiały zaskrzypieć, gdyż usłyszałem lekki okrzyk.
— Odwagi, przyjacielu, odwagi! — zawołałem. — Jeszcze nie wszystko stracone! Tylko nie upadać na duchu. Stefan Gerard jeszcze żyje!
— Stefan! — zabrzmiał głos kobiecy.
Głos ten brzmieć mi będzie zawsze w uszach, jak najcudowniejsza muzyka.
Skoczyłem przez otwór i pochwyciłem tę postać w ramiona.
— Łucjo, moja najdroższa Łucjo! — zawołałem.
Przez kilka minut słowa: „Łucjo!“ i „Stefanie!“ były jedynemi, które mogliśmy wymówić, gdyż wierzajcie mi, panowie, w takich chwilach niema co długo rozprawiać. Wreszcie ona zaczęła pierwsza:
— Oh, Stefanie, oni cię zamordują. Jakim sposobem wpadłeś w ich ręce?
— Przez twój list.
— Nie pisałam żadnego listu.
— A to djabły przeklęte! A ty?
— Także przez twój list.
— Łucjo, nie pisałem żadnego listu.
— Schwytali nas oboje na jedną i tę samą przynętę.
— Na mojem życiu nic mi nie zależy, Łucjo. Zresztą dla mnie niema bezpośredniego niebezpieczeństwa. Odprowadzili mnie poprostu do celi zpowrotem.
— Oh, Stefanie, oni cię zamordują. Lorenzo się o to postara.
— Ten stary z tą siwą brodą?
— Nie, młody człowiek, ten brunet. Kochał mnie i mnie się zdawało, że ja go kocham, aż nareszcie... nareszcie dowiedziałam się, co to znaczy prawdziwa miłość, Stefanie.
— Niech robią, co chcą, Łucjo. Przeszłości mi nie zabiorą. Ale co z tobą się stanie?
— Nic tak dalece wielkiego, Stefanie. Przejściowy ból, a potem wszystko minie. Sądzą, że to będzie piętnem, najdroższy, ale znaczyć ono będzie dla mnie zaszczyt, ponieważ otrzymam je przez ciebie.
Słowa jej ścięły mi krew w żyłach. Wszystkie moje przygody były niczem w porównaniu z tą straszną myślą, która jak błyskawica przemknęła mi przez głowę.
— Łucjo! — zawołałem — na miłość Boga powiedz mi, co ci siepacze chcą z tobą zrobić? Powiedz mi, Łucjo, powiedz!
— Nie powiem ci, Stefanie, gdyż dotknęłoby cię to silniej, niż mnie. A jednak powiem ci, abyś się nie obawiał czegoś gorszego. Prezydent kazał pozbawić mnie ucha, abym na zawsze była napiętnowana za to, iż kochałam Francuza.
Jej ucho! To małe drogie uszko, które tyle razy całowałem! Dotknąłem się ręką tych małych, aksamitnych uszu, aby się upewnić, czy napiętnowanie już nie nastąpiło. Tylko po moim trupie mogli się dostać do niej. Poprzysiągłem to sobie, zgrzytając zębami, że tylko wtedy to stać się może, gdy mnie już na świecie nie będzie.
— Nie smuć się, Stefanie. Mimo to cieszy mnie to, iż się smucisz.
— Te djabły nie dotkną się ciebie!
— Mam jeszcze nadzieję, Stefanie. Lorenzo jest tam. Zachowywał się cicho, gdy zostałam skazana, ale może, gdy mnie już nie było, wstawił się za mną.
— Uczynił to. Słyszałem na własne uszy.
— W takim razie może zmiękczył ich serca.
Wiedziałem, że tak nie było, ale, panowie, jakże jej to mogłem powiedzieć? Mogłem to uczynić coprawda z całym spokojem, gdyż zorjentowała się szybko i odgadła wszystko swym kobiecym instynktem.
— Nie chcieli go wysłuchać! Nie obawiaj się powiedzieć mi tego, ukochany, dowiedz się bowiem, że jestem godna miłości żołnierza. Gdzie jest teraz Lorenzo?
— Wypadł z sali.
— W takim razie wyszedł zupełnie z gmachu.
— Tak mi się zdaje.
— Pozostawił więc mnie mojemu losowi. Nadchodzą, Stefanie, nadchodzą!
Zdaleka już usłyszałem ten obrzydliwy odgłos kroków tajemniczych i brzęk kluczy. Czego chcieli? Innych więźniów przecież nie było, aby ich można było zawlec przed trybunał. Mogli zjawić się poto, aby na mojej ukochanej wykonać wyrok.
Stanąłem między nimi a wejściem; w członkach moich poczułem siłę lwa. Byłem przygotowany na zwalenie całego gmachu, zanimby jej dotknęli.
— Uciekaj, uciekaj, Stefanie! — zawołała. — Zamordują cię! Moje życie nie znajduje się przynajmniej w niebezpieczeństwie. Na miłość twoją dla mnie, Stefanie, zaklinam cię, ustąp! To nic. Nie wydam ani jęku, nic nie usłyszysz!
Zaczęła się szarpać ze mną ta mała delikatna istotka i gwałtem chciała mnie wepchnąć w otwór do mojej celi.
Wtem przyszła mi myśl do głowy.
— Jeszcze jest ratunek, Łucjo — szepnąłem. — Uczyń, jak ci powiem, natychmiast, bez oporu. Idź do mojej celi! Marsz!
Przesunąłem ją przez otwór, i pomogłem jej doprowadzić znowu deski do porządku. Zatrzymałem jej płaszcz, otuliłem się w niego i ukryłem się w najciemniejszym kącie celi.
Po chwili otworzyły się drzwi i weszło kilku drabów. Liczyłem na to, iż nie będą mieli przy sobie latarni, ponieważ przedtem także jej nie mieli. Mogli widzieć w kącie tylko jakiś czarny tłumok.
— Dawaj światło! — zawołał jeden z nich.
— Nie, nie! — zawołał ten przeklęty Matteo swym ochrypłym głosem. — To nie jest taka robota, na którąbym się chętnie patrzył, a im dokładniej patrzę, tem wstrętniejsza mi się ona wydaje. Bardzo mi przykro, signora, ale rozkaz trybunału musi być wykonany.
W tej chwili chciałem skoczyć i przerznąć się przez nich. Ale coby to pomogło Łucji? Przypuśćmy nawet, iż odzyskałbym wolność, to przecież ona pozostałaby w ich mocy, dopókibym ja nie powrócił z odsieczą, gdyż sam nie miałem widoków wydarcia jej z ich rąk.
To wszystko stanęło mi w jednej chwili przed oczyma. Przekonałem się, że nie pozostawało mi nic innego, jak zachowywać się spokojnie, pozwolić dać zrobić z sobą, co chcieli, i czekać, dopóki szanse nie zmienią się na moją korzyść.
Ordynarna łapa zaczęła grzebać w moich lokach, których dotąd dotykały się tylko delikatne rączki kobiet.
Chwycił mnie szelma za ucho, poczułem piekący jakiś ból, jakby mnie się ktoś dotknął rozpalonem żelazem. Zaciąłem zęby, aby nie krzyknąć, potem poczułem, jak ciepła krew spływa mi po karku.
— No, dzięki Bogu, to już minęło — rzekł drab i uderzył mnie po łbie. — Jesteś pani dzielną dziewczyną, signora, to muszę pani przyznać, a pragnąłbym tylko, aby pani miała lepszy gust, niż kochać się w takim Francuzie. Jemu masz to pani do zawdzięczenia, ja nie ponoszę tutaj żadnej winy.
Cóż mogłem innego uczynić, panowie, jak nie zachowywać się spokojnie i tylko wobec mej bezsilności zgrzytać zębami. W każdym razie ból mój i wściekłość doznawały pewnej ulgi, że cierpiałem dla kobiety, która mnie kochała.
Mężczyźni lubią mówić kobietom, iż chętnie ponieśliby dla nich wszelkiego rodzaju cierpienia, ale mnie się udało dowieść tego, iż nie powiedziałem za wiele. Wyobrażałem też sobie, jak po rycersku postąpiłem, jak dumny będzie pułk huzarów ze swego pułkownika, gdy ta historja stanie się głośna.
Te rozważania kazały mi znosić wszystko cierpliwie, a krew spływała mi ciągle po karku i padała kroplami na kamienną podłogę. Ten szelest o mało nie stał się przyczyną mej zguby.
— Krwawi bardzo silnie — rzekł jeden z siepaczy. — Możeby zawołać lekarza, gdyż inaczej gotowa nam do jutra zamrzeć.
— Leży cicho i nie wydaje z siebie ani jęku — rzekł drugi. — Może umarła ze strachu?
— Głupstwo! Młoda kobieta tak prędko nie umiera — odezwał się Matteo. — Zresztą odciąłem tylko tyle, aby miała piętno sądowe. Wstawaj pani, signora, wstawaj pani!
Chwycił mnie za ramię i potrząsnął.
Serce przestało mi bić ze strachu, aby nie poczuł epoletów pod płaszczem.
— Jakże pani jest? — zapytał.
Nie dałem żadnej odpowiedzi.
— Do djabła! — zawołał. — Gdyby się tylko z babami nie miało do czynienia, choćby to była najpiękniejsza kobieta w Wenecji! Nicolo, dawaj chustkę i idź po światło!
Wszystko wydawało się stracone, panowie. Nastąpiła najgorsza rzecz. Nie było już ratunku. Siedziałem ciągle jeszcze w kącie, ale każdy muskuł mój był naprężony, jak u dzikiego kota, który gotuje się do skoku. Tak, panowie, skoro już miałem umierać, chciałem umrzeć przynajmniej z godnością.
Jeden z tych drabów poszedł po lampę, a Matteo pochylił się nade mną i przycisnął chustkę w miejscu, w którem mi odciął kawał ucha. Za chwilę tajemnica będzie wykryta!
Nagle jednak stanął nieruchomy — i zaczął nasłuchiwać. Usłyszałem i ja jakieś zmieszane głosy przed oknami. Potem dał się słyszeć plusk wioseł i wrzask. Następnie zapukano do bramy bardzo silnie i jakiś okropny głos wrzasnął:
— Otworzyć! W imieniu cesarza otworzyć!
Cesarza! To słowo podziało, jak imię świętego, przed którem pierzchają wszystkie djabły. Uciekli też z wrzaskiem — Matteo, służący, klucznik, słowem cała banda morderców.
Dało się słyszeć jeszcze raz wezwanie do otwarcia, a potem topory uderzyły o bramę, nastąpił przerażający trzask wywalanych drzwi. W kurytarzu słychać było szczęk broni i krzyki żołnierzy francuskich. Za chwilę ktoś zbiegał po schodach i pędził prosto do mojej celi.
— Łucjo! — wołał — Łucjo!
Widziałem go, jak stał w niepewnem świetle celi, dyszał i nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa więcej. Potem zawołał:
— Czy nie dowiodłem ci mej miłości, Łucjo? Czyż nie uczyniłem szalonego kroku, aby ci jej dowieść? Zdradziłem moją ojczyznę, złamałem moje przysięgi, zrujnowałem moich przyjaciół i poświęciłem życie, aby tylko uratować ciebie!
Był to młody Lorenzo Loredano, kochanek, o którym przedtem wspominałem. Było mi bardzo przykro, panowie, ale w sprawach miłosnych wszyscy mężczyźni są bardzo samolubni; gdy ukochana woli kogoś innego, chcemy mieć przynajmniej to zadowolenie, iż współzawodnik jest godnym szacunku i poważania.
Chciałem mu to właśnie wytłumaczyć, ale zaraz po pierwszem słowie wydał okrzyk zdumienia, wypadł z celi, pochwycił lampę, stojącą w kurytarzu, i zaświecił mi w twarz.
— To ty jesteś, ty nędzniku! — wrzasnął. — Ty francuski psie! Odpłacisz mi wszystkie moje cierpienia, które przez ciebie przebyłem!
Spostrzegł jednak zaraz bladość na mojej twarzy i krew, która jeszcze ciągle spływała z rany.
— Co to jest? — zapytał. — Skąd pan doszedłeś do utraty ucha?
Zapanowałem nad sobą, przycisnąłem chustkę silniej do rany, wyprostowałem się, jak świeca i postąpiłem ku niemu, jak przystało na pułkownika huzarów.
— Rana nie jest ciężka — rzekłem. — Za pozwoleniem pańskiem, ale tej sprawy osobistej nie będziemy roztrząsali dalej.
Łucja wypadła ze swej celi i zwiesiwszy się na ramieniu Lorenza, opowiedziała mu wszystko.
— Ten szlachetny człowiek zajął moje miejsce, Lorenzo! Zamiast mnie stanął. Cierpiał, aby mnie uratować!
Widziałem na twarzy młodzieńca, jaka w nim toczyła się walka i współczułem z nim serdecznie. Wreszcie podał mi rękę, i uścisnął ją setnie.
— Pułkowniku Gerard — rzekł — zasługujesz pan na wielką miłość i szacunek. Przebaczam panu, aczkolwiek wyrządziłeś mi pan wielką przykrość, odpokutowałeś pan za to w szlachetny sposób. Dziwi mnie tylko, iż zastaję pana jeszcze przy życiu. Opuściłem posiedzenie trybunału, zanim jeszcze na pana wydano wyrok, ale słyszałem, iż od czasu poniszczenia naszych dzieł sztuki niema dla żadnego Francuza przebaczenia.
— On nie niszczył żadnych! — zawołała Łucja. — Pomógł do tego, aby one zostały utrzymane w naszym pałacu!
— Do jednego dzieła przyznaję się z całą przyjemnością — odparłem z ukłonem i pocałowałem moją ubóstwianą w rękę.
I tak się stało, moi panowie, że straciłem ucho.
Lorenza już nazajutrz po naszej przygodzie znaleziono zasztyletowanego na placu św. Marka. Z tego trybunału i jego siepaczy rozstrzelano Mattea i trzech innych, resztę wygnano z miasta. Moja czarująca Łucja wstąpiła do klasztoru w Murano, gdzie może jeszcze żyje, jako szacunku wszelkiego godna przeorysza.
Może zapomniała już o tych pięknych dniach, gdy nasze serca biły szczerą i prawdziwą miłością, gdy cały wielki świat wydawał nam się za mały dla pomieszczenia w nim ogromu naszej miłości. Może tak nie jest, może nie zapomniała, może i na nią przychodzą chwile, w których wspomnienia zakłócają jej ciszę klasztorną, może pamięta jeszcze tego francuskiego żołnierza, który ją kochał do szaleństwa.
Młodość minęła i namiętność minęła, ale pozostało serce i rycerskość, i dziś jeszcze Stefan Gerard skłoniłby przed nią głowę siwą i z radością oddałby drugie ucho, gdyby wiedział, że może się jej przez to przysłużyć.



Nie wiecie jeszcze, panowie, w jakich okolicznościach dostałem się do huzarów Conflansa, podczas oblężenia Saragossy, i nie znacie tego pamiętnego czynu, którego dokonałem w związku z zajęciem tego miasta?
Nie? A więc posłuchajcie! Opowiem wam to ściśle według prawdy. Prócz dwóch lub trzech mężczyzn i kilkunastu kobiet jesteście, panowie, pierwszymi, którzy dowiecie się o tej historji z moich ust.
Muszę zaznaczyć, iż jako porucznik i rotmistrz młodszy służyłem przy drugim pułku huzarów Chamberana. — Zaś w czasie, o którym mówię, miałem dopiero lat dwadzieścia pięć, a byłem chłopcem walnym i zuchwałym, jak rzadko który w Wielkiej Armji.
W Niemczech panował przypadkowo spokój, ale w Hiszpanji jeszcze wrzało. Otóż cesarz zapragnął wzmocnić armję hiszpańską i awansując mnie na pełnego rotmistrza, przeniósł do huzarów Conflansa — którzy wówczas należeli do piątego korpusu pod marszałkiem Lannes.
Była to długa jazda z Berlina do Pirenejów. Mój nowy pułk tworzył część armji oblężniczej, która pod marszałkiem Lannes stała wówczas pod Saragossą. Jechałem, a raczej pędziłem w tym kierunku, zatem po upływie około tygodnia znalazłem się w głównej kwaterze francuskiej, skąd wysłano mnie do obozu huzarów Conflansa.
To słynne oblężenie jest wam, panowie, zapewne dostatecznie znane z książek, a mogę tylko dodać, iż żaden generał nie miał w swem życiu trudniejszego zadania do spełnienia, jak marszałek Lannes.
Olbrzymie miasto aż roiło się od hołoty wszelkiego rodzaju — żołnierze, chłopi, księża — wszyscy ziejący piekielną nienawiścią do Francuzów i zdecydowani ponieść raczej śmierć, niż się poddać.
W mieście znajdowało się 80.000 ludzi, tęgiego chłopa, a nas było tylko 30.000 żołnierza, coprawda zaprawionego w bojach. Mieliśmy prócz tego silną artylerję i najlepsze oddziały inżynierskie.
Takiego oblężenia jeszcze nie było w świecie! Zwykle pada miasto, gdy mu zabierze się forty, ale tutaj walka rozpoczęła się dopiero wtedy, gdy fortyfikacje znajdowały się w naszych rękach.
Każdy dom stanowił fortecę, a każda ulica pole bitwy, tak, iż tylko powoli, dzień za dniem, mogliśmy się po kilka kroków posuwać naprzód, zmiatając po drodze domy wraz z ich mieszkańcami, a raczej załogami. Tak doszliśmy do połowy, ale druga połowa trzymała się, jak dawniej, muszę przyznać, odważnie.
Prócz tego znajdowała się ona w daleko lepszym stanie obronnym, gdyż składała się z olbrzymich klasztorów, z murami jak w Bastylji, których nie tak łatwo było się pozbyć.
Taki był stan rzeczy, gdy przybyłem na miejsce.
Przyznam się wam teraz, panowie, iż kawalerja podczas oblężenia nie posiada prawie żadnego znaczenia; był coprawda czas, w którym nie pozwoliłbym nikomu na zrobienie podobnej uwagi.
Huzary Conflansa miały swój obóz na południe[1] miasta, a ich zadaniem było wysyłać patrole i prowadzić wywiad, czy ku miastu nie nadciągają jakie wojska na odsiecz.
Pułkownik nie był coprawda bardzo tęgim człowiekiem, tak, iż brakowało wiele jeszcze drogi do przebycia tego szczytu, który potem osiągnął.
Jeszcze tego samego wieczora zauważyłem rzeczy, od których włosy stawały na głowie, gdyż przywiozłem z sobą bardzo surowe pojęcia o służbie, a zawsze było mi niesłychanie przykro, gdy spostrzegłem jakiś nieuporządkowany obóz, źle osiodłanego konia, lub też niedbałego jeźdźca.
Tego wieczora jadłem z dwudziestu sześciu nowymi towarzyszami broni, a naprawdę, aż nadto w mej zapalczywości udowodniłem im, iż znalazłem tutaj inne stosunki, nie takie, do których byłem przyzwyczajony w naszej armji w Niemczech.
Po moich uwagach wszyscy zamilkli, a gdy dostrzegłem spojrzenia, rzucane na mnie, czułem, iż byłem bardzo nieostrożny w moich wynurzeniach.
Szczególnie pułkownik był wściekły, a wielki major Olivier, najtęższy żarłok w pułku, który siedział naprzeciwko mnie i podkręcał swe olbrzymie, czarne wąsy, patrzył na mnie tak, jakby mnie chciał połknąć.
Udawałem jednak, iż nie widzę nic, gdyż miałem sam to uczucie, że ich obraziłem, a wiedziałem, iż zrobiłoby to bardzo złe wrażenie, gdybym zaraz pierwszego wieczoru wpadł w zatarg z mymi przełożonymi.
Przyznaję, iż postąpiłem sobie niesłusznie, ale teraz posłuchajcie, panowie!
Po wieczerzy odszedł pułkownik i kilku oficerów, gdyż narada miała się odbyć w jakiejś chłopskiej chałupie. Pozostało kilkunastu, a przy kilku workach hiszpańskiego wina nabraliśmy wszyscy lepszego humoru.
Ten major Olivier wystosował do mnie kilka zapytań o naszą armję w Niemczech i o rolę, którą ja odegrałem w tej wyprawie. Będąc trochę podniecony, opowiadałem jedną historję po drugiej. Było to zupełnie zrozumiałe, a wy mnie zrozumiecie, panowie.
Aż dotąd byłem wzorem oficera dla każdego. Byłem najlepszym szermierzem, najdzikszym jeźdźcem bohaterem stu przygód i awantur. Tutaj byłem nieznajomym i w dodatku nielubianym. Czyż to jest dziwnem, iż moim towarzyszom broni opowiadałem z radością, jaki we mnie posiedli nabytek? Czyż nie było jasnem, jak słońce, iż najchętniej byłbym do nich zawołał:
— Towarzysze, cieszcie się! Cieszcie się! To nielada sobie człowiek, z którym macie zaszczyt rozmawiać, to ja jestem! Ja, Stefan Gerard, bohater z pod Regensburga, zwycięzca z pod Jeny, człowiek, który zachwiał linją austrjacką pod Austerlitz!
Nie mogłem im coprawda opowiadać wszystkich wypadków, z których mogli wnioskować o reszcie. I tak uczyniłem. Słuchali uważnie, a ja wpadałem w coraz większy ferwor.
Nareszcie gdy skończyłem historję, jak przeprowadziłem armję przez Dunaj, wszyscy wybuchnęli homerycznym śmiechem. Skoczyłem czerwony, jak burak, ze wstydu i gniewu. Sprowokowali mnie do tego, gdyż chcieli sobie ze mnie zażartować! Sądzili, iż mają do czynienia z jakimś łgarzem lub blagierem!
Czy takie miało być moje przyjęcie u huzarów Conflansa?!
Otarłem sobie łzy wściekłości z oczu, a gdy to spostrzegli, zaczęli się śmiać jeszcze serdeczniej.
— Rotmistrzu Pelletan — odezwał się major — nie wiadomo panu, czy marszałek Lannes znajduje się jeszcze tutaj przy armji?
— Tak mi się zdaje, panie majorze — odparł zapytany.
— W istocie, wydawało mi się, iż od chwili, w której między nami znajduje się rotmistrz Gerard, obecność jego jest tu zupełnie zbyteczna!
I znowu powstał szalony śmiech!
Widzę jeszcze dziś ten cały szereg szyderczych min dokoła i te złośliwe spojrzenia... tego Oliviera z tą szczeciną na obrzydliwej gębie, tego chudego Pelletana z jego ustawicznem chrząkaniem, a nawet tych smarkatych podporuczników! Jak oni się cieszyli! Boże, co za nieprzyzwoite zachowanie się!
Wściekłość moja jakoś uspokoiła się, oczy moje były już suche. Zapanowałem znowu nad sobą, byłem znowu zimny, spokojny i przygotowany na wszystko, nazewnątrz lód, nawewnątrz wulkan!
— Czy mogę zapytać, panie majorze, o której godzinie pułk staje do parady?
— Mam nadzieję, rotmistrzu Gerard, iż nie będziesz pan chciał zmieniać naszych już oznaczonych godzin? — odparł.
Powstał znowu śmiech, który powoli ustał, gdy zacząłem rozglądać się dokoła.
— O której godzinie pobudka? — zapytałem ostro rotmistrza Pelletana.
Miał widocznie jakąś ironiczną odpowiedź na języku, ale wskutek mego piorunującego wejrzenia zatrzymał ją dla siebie.
— O szóstej — rzekł tylko.
— Dziękuję — odparłem.
Policzyłem potem towarzystwo i przekonałem się, że miałem do czynienia z czternastu oficerami, z których dwóch dopiero co przybyło ze szkoły wojennej. Nie mogłem zwracać dalej uwagi na ich nieprzystojne zachowanie się, pozostali mi więc major, czterech rotmistrzów i siedmiu poruczników.
— Panowie — mówiłem dalej, patrząc każdemu bystro w oczy — czułbym się niegodnym znajdowania się w tak sławnym pułku, gdybym nie zażądał zadośćuczynienia za niegrzeczność, z którą panowie mnie powitaliście. Uważałbym panów także za niegodnych tego pułku, gdybyście memu żądaniu pod jakimkolwiek bądź pozorem odmówili.
— Pod tym względem nie natrafisz pan na żadne trudności — rzekł major. — Gotów jestem nie zważać na moją rangę i dać panu wszelkiego rodzaju zadośćuczynienie w imieniu huzarów Conflansa.
— Dziękuję panu — odparłem. — Jestem jednakowoż zdania, że i innych panów, którzy raczyli się bawić moim kosztem, mogę pociągnąć do odpowiedzialności.
— Z którymi chcesz pan walczyć? — zapytał rotmistrz Pelletan.
— Z panami wszystkimi! — huknąłem.
Spojrzeli po sobie zdumieni. Następnie udali się w kąt pokoju i zaczęli coś między sobą szeptać, a śmiali się dorozpuku prawie. Widocznie mieli do czynienia z jakimś łgarzem. Potem powrócili znowu do stołu.
— Wyzwanie pańskie jest wprawdzie niezwykłe — rzekł major — ale przyjmujemy je wszyscy. Jaką broń pan wybiera? Pan oznacza.
— Pałasze — odpowiedziałem. — A chcę z panami walczyć według starszeństwa w randze; rozpoczniemy o piątej rano. Najpierw z panem, panie majorze. — W ten sposób będę mógł poświęcić każdemu z panów pięć minut i zakończymy przed pobudką. Proszę panów jednak oznaczyć mi miejsce, na którem się mamy spotkać, gdyż nie znam jeszcze dokładnie miejscowości.
Moja energiczna przemowa i moje spokojne a stanowcze wystąpienie wywarły na nich szalone wrażenie. Ironiczny uśmiech z ust ich gdzieś się podział. Szydercza twarz Oliviera spoważniała i stała się prawie ponurą.
— Za stajniami znajduje się niewielki placyk — rzekł — na którym załatwiliśmy już niejedną sprawę honorową. Znajdziemy się tam wszyscy o oznaczonej przez pana godzinie, panie rotmistrzu!
Gdy się właśnie kłaniałem, aby im podziękować za przyjęcie pojedynku, otworzyły się nagle drzwi, a przez nie wpadł wielce wzburzony pułkownik.
— Panowie — zaczął — mam polecenie zapytać się was, który z was na ochotnika zechce się podjąć dokonania dzieła, połączonego z niebezpieczeństwem życia. Nie chcę utrzymywać przed panami w tajemnicy, iż chodzi tu o bardzo poważną rzecz, że marszałek Lannes upatrzył sobie w tym celu oficera kawalerji, gdyż łatwiej go można będzie zastąpić, niż któregokolwiek z piechoty lub inżynierji. Żonaci nie wchodzą tu w grę. Kto zgłasza się na ochotnika?
Nie mam chyba potrzeby dodawać, iż wystąpili wszyscy oficerowie kawalerowie. Pułkownik spojrzał dokoła trochę zakłopotany. Widziałem to po nim. Najlepszy miał iść, ale tego najlepszego nie chciał się wyrzec.
— Panie pułkowniku — odezwałem się — czy mogę panu coś zaproponować.
Spojrzał na mnie bystro, gdyż nie zapomniał jeszcze moich uwag przy wieczerzy.
— Mów pan — rzekł.
— Chciałem wskazać na to — mówiłem — że to polecenie musi według prawa i rozsądku paść na mnie.
— Jakto, panie rotmistrzu Gerard?
— Według prawa, ponieważ jestem rotmistrzem pierwszej klasy, a ze względu na rozsądek, ponieważ mnie najmniej może zabraknąć w pułku, gdyż ludzie jeszcze mnie nie poznali.
Wzrok jego złagodniał.
— Właściwie masz pan słuszność, panie rotmistrzu odparł. — W istocie sądzę, iż pan najlepiej nadaje się do wykonania tego zlecenia. Jeżeli pan się chce udać za mną, wydam panu zaraz instrukcje.
Wychodząc, życzyłem mym nowym towarzyszom broni spokojnej nocy i upomniałem ich raz jeszcze, iż o godzinie piątej rano stawię się na placu. Skłonili się w milczeniu, a po ich minach poznałem, że zaczęli inaczej cenić moją wartość.
Przypuszczałem, iż pułkownik opowie mi zaraz szczegóły zadania, które mnie czekało, tymczasem kroczył w milczeniu, a ja za nim.
Szliśmy przez obóz, przez szańce i ruiny kamienne, resztki muru miejskiego. Następnie posuwaliśmy się przez cały szereg kurytarzy, prowadzących wśród gruzów domów, które nasi pionierzy wysadzili w powietrze. Szerokie pola były usłane odłamkami kamieni i gruzami, a dawniej znajdowało się tam bogate przedmieście.
Marszałek Lannes kazał pozakładać drogi i na rogach poumieszczać latarnie i napisy, aby się było można zorjentować.
Pułkownik pędził naprzód, aż wreszcie po długiej wędrówce stanęliśmy przed wysokim szarym murem, który zagradzał nam dalszą drogę. Tu poza barykadą znajdowała się nasza straż przednia.
Wprowadził mnie do chałupy bez dachu, gdzie znalazłem dwóch oficerów ze sztabu, mających przed sobą mapę, rozwiniętą na bębnie. Klęczeli nad nią i przyglądali się jej uważnie przy świetle latarki. Jednym, z gładko wygoloną twarzą o długiej szyi, był marszałek Lannes, drugim był generał Razout, który stał na czele korpusu inżynierskiego.
— Rotmistrz Gerard zgłosił się na ochotnika — rzekł pułkownik.
Lannes powstał i uścisnął mi silnie rękę.
— Jesteś pan dzielnym żołnierzem, panie rotmistrzu — rzekł. — Mam panu wręczyć podarunek — mówił dalej, podając mi małą rurkę szklaną. — Jest to specjalny preparat dra Fardeta. W razie koniecznej potrzeby przyłożysz pan otwartą rurkę do ust i zginiesz natychmiast bez bólu.
Był to nie bardzo zachęcający wstęp. Muszę się wam przyznać, panowie, że przeszło mnie mrowie, a włosy stanęły mi dębem.
— Przepraszam, ekscelencjo — rzekłem, salutując — wiem doskonale, iż zgłosiłem się do bardzo niebezpiecznego przedsięwzięcia, ale nie podano mi jeszcze bliższych jego szczegółów.
— Panie pułkowniku — rzekł Lannes surowo — to przecież nieładnie, iż przyjąłeś pan zgłoszenie tego dzielnego oficera, nie wyjaśniając mu przedtem niebezpieczeństwa, na jakie się naraża.
Odzyskałem tymczasem już moją zwykłą odwagę.
— Panie generale! — zawołałem. — Pozwól mi pan zrobić jedną uwagę: im większe jest niebezpieczeństwo, tem większa też i sława. Żałowałbym, zgłosiwszy się na ochotnika, gdyby sprawa nie była połączona z jakiemś niebezpieczeństwem.
Było to powiedziane po bohatersku, a moje wystąpienie dodało mym słowom szczególnego nacisku. I stałem w tej chwili naprawdę jak bohater.
Gdy ujrzałem zdumione spojrzenie marszałka, zadrżałem z rozkoszy na myśl, jak wspaniały czeka mnie pierwszy występ w Hiszpanji. Gdybym był umarł lub zginął tej nocy, nazwisko moje przeszłoby do potomności, niktby go nie zapomniał. Moi nowi towarzysze broni, a tak samo i starzy przy zetknięciu się opowiadaliby sobie z czcią i miłością o rotmistrzu, który dokonał tylu czynów bohaterskich i zginął taką chwalebną śmiercią.
— Panie generale — rzekł marszałek do Razouta — wyłuszcz pan całą sprawę.
Oficer inżynierji powstał. Z kompasem w ręku wyprowadził mnie do drzwi i pokazał ten szary mur, który wysterczał wśród gruzów domów.
— To obecna linja obronna nieprzyjacielska — rzekł. — Są to mury starego klasztoru Madonny. Jeżeli go zdobędziemy, miasto poddać się musi. Ale pozakładali wszędzie miny podziemne, a mury są tak grube, że byłoby dla artylerji niesłychanie ciężką pracą zrobienie w nich wyłomu. Przypadkowo dowiedzieliśmy się, że nieprzyjaciel w jednej z najniższych piwnic umieścił znaczny zapas prochu. Gdyby nam się udało spowodować tam wybuch, mielibyśmy wolne przejście.
— Jak to zrobić? — zapytałem.
— Zaraz to panu wyjaśnię. W mieście znajduje się agent francuski nazwiskiem Hubert. Ten dzielny człowiek utrzymuje z nami stałe stosunki i przyrzekł nam, że magazyn ten wysadzi w powietrze. Ma się to stać nad ranem, a od dwóch dni czeka oddział szturmowy tysiąca grenadjerów, aby powstał wyłom. Dotychczas wybuch nie nastąpił, a od Huberta nie posiadamy żadnych wiadomości. Chodzi o to, aby się dowiedzieć, co się z nim stało.
— Życzysz pan sobie zatem, abym się rozejrzał i odszukał go?
— Zupełnie słusznie. Chory, ranny, czy nie żyje? Czy mamy czekać na niego, czy też mamy się starać o zajęcie miasta inną drogą? Tej sprawy nie możemy rozstrzygnąć, dopóki nie będziemy mieli pewności, co do losu Huberta. Tu jest plan miasta, panie rotmistrzu. Widzisz pan, że wśród tego pierścienia klasztorów znajduje się czworoboczny plac, z którego rozchodzi się mnóstwo ulic. Gdy znajdziesz się pan na tym placu, spostrzeżesz w rogu katedrę. Tam zaczyna się ulica Toledańska. Hubert mieszka w małym domku między szewcem i winiarnią, po prawej stronie od kościoła. Zrozumiano?
— Najzupełniej.
— Musisz pan wejść do tego domku, porozmawiać z Hubertem i dowiedzieć się, czy plan jest możliwy do wykonania, czy też nie możemy już liczyć na to.
Wyciągnął jakiś węzełek, który zawierał w sobie jakieś brudne, bronzowe szaty.
— To habit franciszkanina — rzekł. — Zobaczysz pan, iż to najlepsze przebranie.
Odskoczyłem jak oparzony.
— Zmieniacie mnie panowie w szpiega! — zawołałem. — Czy nie mogę zatrzymać munduru?
— To niemożliwe. Jakże chodziłbyś pan w nim po mieście, nie narażając się na schwytanie? Zastanów się pan także, iż Hiszpanie nie biorą jeńców do niewoli, i że los pański jest jednakowy w każdym ubiorze, gdy się pan dostaniesz w ich ręce.
Mówił prawdę, gdyż byłem dość długo w Hiszpanji, aby się przekonać, iż ten los był gorszy od samej śmierci. W całej mojej podróży od granicy do Saragossy nasłuchałem się dosyć najstraszniejszych historyj o katuszach, oszpeceniach i okaleczeniach, jakim poddawano jeńców francuskich.
Wpakowałem się w habit franciszkanina.
— Jestem gotów! — rzekłem.
— Masz pan broń przy sobie?
— Mój pałasz!
— Usłyszą jego brzęk. Weź pan ten sztylet, a pałasz zostaw tutaj. Powiedz pan Hubertowi, że przed świtem o czwartej rano kolumna będzie gotowa do szturmu. Na dworze stoi sierżant, który pokaże, jak dostać się do miasta. Dobranoc, a życzę powodzenia.
Nim jeszcze zdążyłem wyjść z izby, obaj generałowie pochylili się już nad mapą, a zetknęli głowy tak blisko, iż pirogi się stykały.
Przed drzwiami stał podoficer inżynierji i czekał na mnie. Ścisnąłem na sobie mocniej pasek swej szaty, zdjąłem czako i włożyłem na głowę kapuzę mnisią. Usunąłem następnie ostrogi i poszedłem w milczeniu za moim przewodnikiem.
Musieliśmy postępować ostrożnie, gdyż na murach stały straże hiszpańskie i strzelały bezustannie do naszych pikiet. Przemknęliśmy się obok wielkiego klasztoru i wśród gruzów doszliśmy do wielkiego drzewa orzechowego. Tutaj sierżant się zatrzymał.
— Po tem drzewie łatwo się wydrapać w górę — rzekł. — Drabina ze szczeblami nie byłaby wygodniejsza. Właź pan na górę, z najwyższej gałęzi możesz się pan dostać na dach tego domu. Stąd musi pana prowadzić już pański Anioł Stróż, gdyż ja panu więcej pomóc nie mogę.
Podniosłem do góry habit i wdrapałem się na drzewo. Była pierwsza kwadra i księżyc świecił jasno. Czarny dach rysował się wyraźnie na tle jasnego nieba. Drzewo stało w cieniu domu.
Wspinałem się powoli z gałęzi na gałąź, aż wreszcie doszedłem prawie do wierzchołka. Miałem się już tylko dostać na gruby konar, aby przeskoczyć na mur.
Nagle usłyszałem kroki. Przycisnąłem się do pnia, aby się ukryć w jego cieniu. Po dachu przesuwał się jakiś człowiek wprost na mnie. Ujrzałem, jak się ta ciemna postać czołga na brzuchu z wyciągniętą głową, a przy jego boku dostrzegłem wystającą lufę muszkietu. Jego zachowanie się świadczyło o ostrożności i podejrzeniu. Raz czy dwa razy się zatrzymał, a potem przyczołgał się aż do muru w odległości kilku kroków ode mnie. Tu zatrzymał się i wypalił.
Ten nagły huk strzału o mało nie przyprawił mnie o upadek z drzewa, taki był dla mnie niespodziany. W pierwszej chwili sądziłem, iż jestem ugodzony kulą. Gdy jednakowoż zdołu doszedł mych uszu bolesny jęk, a Hiszpan pochylił się i zaśmiał głośno, domyśliłem się odrazu co się stało. Mój biedny, wierny sierżant czekał na dole, aby się przyjrzeć, jak będę przełaził przez mur. Hiszpan spostrzegł go pod drzewem i strzelił do niego.
Zarzucicie mi tutaj, panowie, iż w nocy strzelać nie można, ale musicie wiedzieć, że ci ludzie nabijają swoje karabiny rozmaitemi kawałkami żelaza, kamykami i żwirem, tak, iż każdego trafiają tak pewnie, jak ja, który ściągnę kulą cietrzewia na toku.
Hiszpan spojrzał więc wdół, a sierżant jękiem dawał znać, że jeszcze żyje. Być może, iż chciał temu przeklętemu Francuzowi zadać cios śmiertelny, może pragnął tylko przeszukać jego kieszenie — dość, że odłożył broń na bok, pochylił się naprzód i skoczył na drzewo. W tej chwili wpakowałem mu sztylet w serce. Spadł na ziemię, łamiąc z trzaskiem kilka gałęzi. Słyszałem jeszcze na dole jakieś szamotanie się i kilka przekleństw, wyrzeczonych po francusku. Raniony sierżant niedługo czekał na odwet.
Zachowałem się spokojnie przez kilka minut, gdyż było dla mnie zupełnie jasną rzeczą, iż po strzale ktoś się przecie pojawi. Ale panowała zupełna cisza, którą przerywały tylko uderzenia zegarów wieżowych, zwiastujących północ.
Posunąłem się wzdłuż konara i stanąłem na dachu. Karabin Hiszpana leżał tam coprawda, ale dla mnie był nieprzydatny, ponieważ nie było rożka z prochem. Gdyby ten karabin znaleziono, byłby zdradził nieprzyjacielowi, iż coś się tu stać musiało, to też po krótkim namyśle cisnąłem go za Hiszpanem.
Zacząłem się rozglądać w jaki sposób dostaćby się z dachu na ziemię.
Przyszło mi na myśl, iż stanowczo najłatwiej dostanę się tą drogą nadół, którą Hiszpan wlazł na górę. Jaka to była droga, zaraz opowiem. Z dachu odezwał się jakiś głos, który wołał:
— Manuelo! Manuelo!
Ukryłem się w cieniu i spostrzegłem, że z dachu wysunęła się jakaś brodata głowa.
Nie otrzymawszy odpowiedzi na swoje wołanie, wyszedł na dach, a za nim ukazało się jeszcze trzech drabów, uzbrojonych od stóp do głów.
Zaraz się panowie przekonacie, jak ważną rzeczą jest być ostrożnym aż do przesady; byliby mnie niewątpliwie spostrzegli, gdybym był karabina nie zrzucił nadół. Tak jednak nie widzieli nic i sądzili zapewne, że ich towarzysz udał się w dalszą drogę po dachach. Poszli więc za nim, a ja, skoro mi zniknęli z oczu, dopadłem do otworu w dachu i zbiegłem szybko po schodach nadół.
Dom był najwidoczniej niezamieszkały, gdyż przeszedłem bez przeszkody przez sień i przez otwarte drzwi wydostałem się na ulicę.
Była to wąska, pusta uliczka. Wyszedłem z niej na jakąś szerszą, na której paliły się ognie, a obok nich leżeli śpiący żołnierze i chłopi. Zapach był straszny w tem mieście. Dziwiłem się też, jak ludzie w takiej atmosferze mogą wytrzymać. Podczas tych wielu miesięcy, w których trwało oblężenie, nie zamiatano ulic i nie grzebano zabitych i zmarłych.
Wielu ludzi chodziło od jednego ognia do drugiego, a między nimi spostrzegłem kilku mnichów. Ponieważ zauważyłem, iż chodzili bez przeszkody, nabrałem odwagi i pobiegłem szybko na wielki czworokątny plac.
Raz zerwał się od ognia jakiś człowiek i chwycił mnie za rękaw. Wskazał na kobietę, która bez ruchu leżała przy drodze; spostrzegłem, iż sądzi, że ona umiera; chciał abym jej udzielił ostatniej pociechy. Uciekłem się do tego niewielkiego zasobu łaciny, który posiadałem, i rzekłem nad nią z namaszczeniem:
— Ora pro nobis, Te Deum laudamus, ora pro nobis...
Gdy tak mówiłem, podniosłem rękę do góry i wskazałem przed siebie. Drab puścił moją rękę i w milczeniu odstąpił na bok, poczem uroczyście udałem się w dalszą drogę.
Jak przypuszczałem, wychodziła ta szeroka ulica na główny plac, który mi opisał generał. Paliło się na nim mnóstwo ogni, a od żołnierzy aż się roiło. Poszedłem szybko dalej i nie troszczyłem się wcale o kilku ludzi, którzy coś do mnie przemawiali.
Przesunąłem się obok katedry i wszedłem w ulicę, którą mi opisano. Ponieważ znajdowałem się teraz w dzielnicy, na którą nie mogliśmy wykonać ataku, nie było tu żołnierzy i ognie się nie paliły. Prócz słabego światełka w jednem z okien dokoła było ciemno.
Znalazłem prędko dom między szynkiem a sklepem szewca. Nie było w nim jednak światła, a brama była zamknięta. Pocisnąłem ostrożnie klamkę i czułem, że się poddaje. Nie mogłem wiedzieć, kto się znajduje w środku, ale musiałem się odważyć. Otworzyłem drzwi i wszedłem.
Było najzupełniej ciemno, zwłaszcza, gdy zamknąłem drzwi za sobą. Zacząłem macać ostrożnie i namacałem wreszcie brzeg stołu. Stanąłem i zacząłem się zastanawiać nad tem, co mi najpierw uczynić należy i jak najlepiej otrzymam wiadomość od tego Huberta, w którego domu się znajdowałem. Każdy błąd mógł mnie przyprawić nietylko o utratę życia, ale zepsuć najzupełniej moje posłannictwo. Być może, że nie mieszkał tutaj sam, lecz przy jakiejś rodzinie hiszpańskiej, a mój błąd mógł stać się dla niego i dla mnie nieszczęściem. Rzadko kiedy w życiu, panowie, znajdowałem się w tak brzydkiem położeniu.
Nagle krew mi zastygła w żyłach. Prosto do ucha szepnął mi jakiś głos:
— Mon Dieu! Oh, mon Dieu! Mon Dieu!
Pochodził on od kogoś, który walczył ze śmiercią. Nastąpił potem jakiś jęk i wszystko ucichło.
Przeszły mnie dreszcze, był to straszny ton, ale wzbudził we mnie pewnego rodzaju nadzieję, gdyż posłyszałem słowa francuskie.
— Kto tam? — zapytałem.
Usłyszałem jęk, ale żadnej odpowiedzi.
— Czy to pan, panie Hubert?
— Tak, tak — usłyszałem słowa, ale wyrzeczone tak cicho, że je ledwie dosłyszałem. — Wody, na miłość Boga, wody!
Posunąłem się naprzód, natknąłem się jednak na ścianę. Znowu usłyszałem jęk, teraz już najwyraźniej nad moją głową. Podniosłem rękę do góry, ale chwyciłem tylko powietrze.
— Gdzie pan jesteś? — zapytałem.
— Tutaj, tutaj! — szepnął pocichu drżący głos.
Wyciągnąłem rękę wzdłuż ściany i pochwyciłem bosą nogę. Znajdowała się ona na wysokości mej twarzy, a jednakowoż, o ile wyczuć mogłem, nie miała żadnej podstawy. Cofnąłem się z przerażenia.
Wyciągnąłem z kieszeni krzesiwko i zrobiłem światło. Przy pierwszej iskrze wydawało się, że jakiś człowiek wisi przede mną w powietrzu; z osłupienia upuściłem krzesiwo. Podniosłem je zaraz i drżącemi palcami zacząłem krzesać na nowo. Tym razem zapaliła się nietylko hubka, ale i świeca woskowa. Podniosłem ją do góry. To, co ujrzałem, zmniejszyło coprawda moje zdumienie, ale spotęgowało zato przerażenie.
Ten człowiek był przybity do ściany, tak, jak się czasem przybija łasicę, srokę, nietoperza do ściany stodoły lub stajni. Potężne gwoździe były wbite w jego obie ręce i nogi.
Biedaczysko był konający, głowa zwisała mu na ramiona, a czarny język wisiał mu z ust. Umierał z pragnienia i ran, a te potwory postawiły przed nim na stole puhar z winem, aby powiększyć jego katusze. Podałem mu ten kielich. Mógł jeszcze łykać, a oczy, napół przygasłe już, ożywiły się cokolwiek.
— Czy pan jesteś Francuzem? — szepnął.
— Tak. Wysłano mnie, abym się dowiedział, co się z panem stało.
— Wykryli mnie. Zamęczyli mnie. Ale nim umrę, opowiem panu, co wiem. Jeszcze trochę wina, proszę. Prędko, prędko! Zaraz się wszystko skończy. Siły mnie opuszczają. Posłuchaj pan. Proch znajduje się w pokoju przeoryszy. Ściana jest prześwidrowana, a koniec lontu znajduje się w celi siostry Angeliki, obok kaplicy. Przed dwoma dniami wszystko już było gotowe. Przyłapali jednak mój list i zadali mi takie straszne tortury.
— Wielki Boże! Więc pan tu już wisi od dwóch dni?!
— Wydaje mi się, że to już dwa lata. Towarzyszu, służyłem Francji dobrze, prawda? Wyświadcz mi pan teraz małą usługę. Przeszyj mi pan serce, przyjacielu. Proszę, błagam pana, skróć cierpienia moje.
Stan tego człowieka był istotnie beznadziejny, a było dla niego naprawdę wybawieniem spełnienie jego prośby. Pomimo tego nie mogłem mu przecież z zimną krwią wpakować sztyletu w serce, aczkolwiek byłem przekonany, że sam byłbym błagał o taki objaw litości, gdybym się znajdował na jego miejscu.
Nagle przyszła mi myśl do głowy. W kieszeni miałem przecież środek, który sprowadzał natychmiastową śmierć bez bólu. Był to mój własny środek ochronny przeciwko możliwym torturom, ale ten biedak potrzebował go natychmiast, a przytem tak dobrze zasłużył się Francji.
Wyjąłem buteleczkę i wlałem jej zawartość do wina. Chciałem mu je podać, gdy nagle przed bramą usłyszałem szczęk broni. W jednej chwili zgasiłem światło i ukryłem się za kotarą przy oknie.
W chwilę potem otworzyły się drzwi i do pokoju weszło dwóch Hiszpanów — wysokich, ponurych ludzi po cywilnemu, ale z muszkietami na ramieniu. Spoglądałem przez szparę w kotarze w ogromnym strachu, że natrafili na mój ślad, ale wizyta ich miała widocznie tylko na celu nacieszenie się widokiem umierającego w strasznych męczarniach.
Jeden z nich podniósł latarkę do twarzy nieszczęśliwego, poczem obydwaj wybuchnęli szatańskim śmiechem.
Następnie wzrok człowieka, który trzymał latarkę, padł na puhar z winem. Ujął go, przyłożył do ust Huberta, a gdy biedny człowiek wyciągnął głowę, aby się napić, odjął go i sam zrobił potężny łyk. Natychmiast wydał straszny krzyk, zaczął wymachiwać rękami w powietrzu i padł nieżywy na ziemię. Jego towarzysz spojrzał na niego z przerażeniem i zgrozą. Owładnął nim jakiś zabobonny strach, sam wrzasnął nieludzkim głosem i wypadł, jak szalony, z mieszkania. Słyszałem jeszcze przez pewien czas jego kroki na ulicy, aż wreszcie wszystko ucichło.
Zapalona latarka stała jeszcze na stole, a przy jej blasku spostrzegłem, iż głowa Huberta zwisła zupełnie nadół, przestał oddychać, nie żył! Ruch ku puharowi z winem był jego ostatnim.
W domu słychać było tylko uderzenia zegara, zresztą panowała zupełna cisza. Na ścianie wisiała wyprężona postać Francuza, na ziemi leżało bez ruchu ciało Hiszpana, a obydwóch oświecał mdły blask latarni.
Po raz pierwszy w życiu drgnąłem ze strachu. Widziałem dziesięć tysięcy ludzi zeszpeconych we wszelkie możliwe sposoby, ale ich widok nie uczynił na mnie takiego wrażenia, jak te dwie blade postacie, jedyni moi towarzysze w tem ponurem mieszkaniu.
Wypadłem na ulicę, jak ów drugi Hiszpan, myśląc tylko o tem, aby się wydostać z tego domu, i dopiero przy katedrze zapanowałem nad sobą. Zatrzymałem się i ukryłem w cieniu. Oparłem się o mur i zacząłem się zastanawiać, co mi dalej czynić należy.
Wtem zegar uderzył dwa razy. Była więc godzina druga. O czwartej miała być kolumna gotowa do szturmu. Pozostawały mi jeszcze dwie godziny czasu do działania.
Katedra była wewnątrz jasno oświetlona, a wchodzili do niej i wychodzili różni ludzie.
Przekonany, iż wewnątrz nikt mnie nie zaczepi, wszedłem i ja, aby w spokoju obmyśleć sobie dokładnie plan dalszego postępowania.
Katedra przedstawiała szczególny widok: zmieniona była w szpital, przytułek i magazyn prowiantowy. Jedno boczne skrzydło zawierało zapasy żywności, w drugiem leżeli chorzy i ranni, w środku zaś mnóstwo ludzi rozgościło się, jak w domu, a nawet na kamiennej mozajkowej posadzce porozpalano ognie.
Wielu się modliło, klęknąłem i ja w cieniu wielkiej kolumny i modliłem się gorąco, abym się szczęśliwie wydostał z tego położenia i uczynił moje imię tak sławnem w Hiszpanji, jakiem było już w Niemczech,
Zaczekałem do trzeciej, a potem wyszedłem z katedry i zwróciłem się w kierunku klasztoru Madonny, gdzie miał się rozpocząć atak.
Możecie sobie wyobrazić, panowie, którzy mnie dokładnie znacie, że nie byłem tym człowiekiem, któryby powrócił do obozu z małostkowem doniesieniem, iż nasz agent został zamordowany, i że należy szukać innych dróg i środków do zdobycia miasta. Albo spełnię to nieskończone zadanie w jakiś sposób, albo też stanowisko rotmistrza pierwszej klasy przy huzarach będzie wolne.
Przeszedłem bez przeszkody przez szeroką ulicę, którą opisałem przedtem, aż dotarłem do kamiennego klasztoru, który stanowił zewnętrzną linję obronną nieprzyjaciela. Był zbudowany w wielkim czworoboku, a w środku znajdował się ogród.
W ogrodzie tym zebrało się kilkuset uzbrojonych ludzi, ponieważ naturalnie wiadomem było, iż Francuzi przypuszczą szturm najpierw do tego punktu.
Dotychczas w całej Europie mieliśmy jako przeciwnika armję regularną. Dopiero tu, w Hiszpanji mieliśmy się dowiedzieć, jak strasznem jest walczyć przeciwko całej ludności.
Z jednej strony nie można zdobyć wielkiej sławy, gdyż co to znaczy rozbić w puch i pokonać cały tłum starych handlarzy, głupich chłopów, sfanatyzowanych popów, rozwścieczonych kobiet i tym podobnych nędznych kreatur? Z drugiej strony ciągłe niepokoje i niebezpieczeństwa są wielkie, gdyż ludzie ci nie dają człowiekowi spokoju, nie zważają na reguły wojenne i czynią najrozpaczliwsze wysiłki, aby szkodzić w najprzeróżniejszy sposób.
Miałem świadomość tego, jak wstrętnem jest zadaniem prowadzić wojnę z taką pstrą i zajadłą hołotą, która stała w ogrodzie klasztoru dokoła ogni. My żołnierze nie troszczymy się wcale o polityczne rozważania, ale na tej wojnie w Hiszpanji zdawało się już od samego początku ciężyć jakieś przekleństwo.
W owej chwili jednak nie miałem czasu zastanawiać się nad takiemi rzeczami.
Jak już zauważyłem poprzednio, nie było trudnem dostać się do ogrodu, ale dostać się do klasztoru było bardzo trudno.
Zacząłem się z początku przechadzać po ogrodzie i spostrzegłem wkrótce wielkie pomalowane okno, które z pewnością musiało należeć do kaplicy. Wiedziałem od Huberta, iż cela przeoryszy, w której znajdował się proch, była blisko kaplicy i że lont przez otwór w ścianie przeciągnięty był do celi sąsiedniej. W każdym razie musiałem się dostać do klasztoru.
U wejścia stała warta. Jakże przejdę obok niej, aby mnie nie zatrzymała? Nagle rozjaśniło mi się w głowie, jak sobie począć należy.
W ogrodzie znajdowała się studnia, a obok niej stało kilka próżnych wiader. Człowieka, który w każdej ręce trzyma wiadro wody, nie pytają, czego chce. Wartownik otworzył drzwi i przepuścił mnie.
Znalazłem się w długim kurytarzu z kamienną posadzką, a tliły się w nim latarnie; po jednej stronie znajdowały się cele mniszek. Nareszcie więc byłem blisko celu. Udałem się bez namysłu dalej, gdyż z ogrodu przypatrzyłem się doskonale, którą drogą iść mi wypada.
Mnóstwo żołnierzy hiszpańskich leżało z fajkami w zębach w tym kurytarzu, a niektórzy nawet zagadywali do mnie. Przypuszczałem, iż proszą mnie o błogosławieństwo, a moje ora pro nobis zdawało się wystarczać im zupełnie.
Wkrótce doszedłem do kaplicy, a można było łatwo spostrzec, iż izba obok służyła do przechowywania prochu, gdyż posadzka dokoła była aż czarna od niego. Drzwi były zamknięte, a dwóch tęgich drabów trzymało przed niemi wartę. Jednemu z nich zwisał u pasa klucz. Gdyby był sam, byłby klucz zaraz znalazł się w moich rękach, ale wobec drugiego draba nie było widoku dostania go przemocą w moje ręce.
Najbliższa cela za prochownią musiała należeć do siostry Angeliki. Drzwi były napoły otwarte. Wziąłem na odwagę, postawiłem wiadra z wodą na kurytarzu i wszedłem do środka, nie zatrzymywany przez nikogo.
Sądziłem, iż znajdę się wobec kilkunastu odważnych ludzi, ale to, co moje oczy w tej chwili ujrzały, wprawiło mnie w jeszcze większy kłopot. Celę tę miały widocznie mniszki opuścić, ale z jakichś powodów tego uczynić nie chciały.
Było ich tam trzy. Jakaś starsza kobieta o surowej twarzy, prawdopodobnie przeorysza; dwie inne były bardzo młode i przystojne. Wszystkie siedziały w rogu pokoju, ale powstały, gdy wszedłem. Ku mojemu zdumieniu spostrzegłem, iż moje przybycie było oczekiwane z przyjemnością.
Natychmiast zapanowałem nad sobą i rozejrzałem się w położeniu. Ponieważ można się było spodziewać napadu na klasztor, przeto siostry sądziły, iż przeprowadzę je w jakieś bezpieczne miejsce. Prawdopodobnie złożyły ślubowanie, iż nigdy tych murów nie opuszczą, a powiedziano im, aby się schowały w tej celi, dopóki nie nadejdą jakieś inne polecenia.
W każdym razie zastosowałem moje postępowanie do tego przypuszczenia; musiałem je bezwarunkowo nakłonić do opuszczenia tej celi i miałem doskonały do tego powód.
Spojrzałem na drzwi i spostrzegłem, że klucz tkwił z wewnątrz. Dałem mniszkom znak, aby się udały za mną. Przeorysza przemówiła coś do mnie, ale wstrząsnąłem niecierpliwie głową i skinąłem znowu na nią. Gdy się wahała, tupnąłem nogą i w ten rozkazujący sposób wezwałem je, aby się natychmiast udały za mną. Ponieważ kaplica była względnie bezpiecznem schronieniem, przeto zaprowadziłem je tam i kazałem im zająć miejsca po stronie najwięcej oddalonej od magazynu prochu. Gdy wszystkie trzy mniszki klękły przy ołtarzu, serce zabiło mi z radości i z dumy, czułem bowiem, że z drogi mej usunąłem najważniejszą przeszkodę.
A teraz, panowie... ileż razy musiałem w mem życiu zrobić to doświadczenie, że to jest właśnie najniebezpieczniejsza chwila!
Rzuciłem jeszcze raz wzrokiem na przeoryszę i ku mojemu wielkiemu przerażeniu spostrzegłem, iż oczy jej utkwiły z wyrazem ździwienia i podejrzenia na mej prawej ręce. A były to oczy czarne, przeszywające, przenikliwe, które zdawały się widzieć wszystko.
Na tej ręce mogły dwie rzeczy zwrócić jej uwagę. Po pierwsze była jeszcze zakrwawiona z powodu wciśnięcia w serce sztyletu owemu wartownikowi na drzewie. To jedno nie mogło jej wprawić w zdumienie, gdyż nóż i sztylet u księży w Saragossie był tak samo dobrze w użyciu, jak brewiarz.
Ale na palcu wskazującym miałem sygnet złoty — podarunek jakiejś niemieckiej baronównej, której nazwiska nie chcę wymienić. Błyszczał przy świetle świec ołtarzowych. Pierścień na palcu mnicha jest niemożliwem zjawiskiem, gdyż przysięga on na bezwzględne ubóstwo.
Odwróciłem się szybko i wyszedłem z kaplicy, ale nieszczęście już było gotowe. Gdy się obejrzałem, spostrzegłem, że przeorysza dąży tuż za mną. Przebiegłem wzdłuż kurytarza, a ona tymczasem ostrzegała głośno wartowników przy prochowni. Na szczęście miałem na tyle przytomności, iż uczyniłem to samo i wskazywałem przed siebie, jakobyśmy oboje gonili jedną i tą samą osobę. W jednej chwili przeleciałem obok nich, wskoczyłem do celi, zatrzasnąłem ciężkie drzwi i zamknąłem je za sobą na klucz. Posiadały one na górze i na dole tęgie zasuwy, tak, iż stanowiły poważną zaporę, która niejedno wytrzymać mogła, a może już wytrzymała.
Gdyby byli na tyle sprytni, aby pod drzwi podsadzić beczkę z prochem, byłbym stracony. Było to moim jedynym ratunkiem, gdyż teraz znajdowałem się u celu.
Znalazłem się nareszcie tutaj po tylu przebytych niebezpieczeństwach, któremi tylko nie wielu mężczyzn pochwalić się może. Starałem się pochwycić ręką lont, którego drugi koniec sięgał do magazynu prochu.
Na kurytarzu ryczeli wszyscy, jak lwy i kolbami muszkietów walili we drzwi.
Nie zważałem na ich hałas i krzyki, lecz szukałem usilnie owego lontu, o którym mówił Hubert. Bezwarunkowo musiał znajdować się przy ścianie, prowadzącej do magazynu. Czołgałem się na brzuchu, rękach i nogach, ale nie mogłem znaleźć ani śladu. Dwie kule przeszyły mur i spłaszczyły się na ścianie.
Hałas wzmagał się ciągle.
Spostrzegłem w kącie jakąś szarą kupkę, skoczyłem do niej z okrzykiem radości, a przekonałem się, iż był to tylko zmieciony kurz.
Pobiegłem w stronę drzwi, gdzie mnie żadna kula trafić nie mogła, — a latały po celi, jak muchy — i nie troszczyłem się wcale o huk strzałów, lecz starałem się wynaleźć, gdzie ten przeklęty lont się kryje.
Aby go te mniszki nie odkryły, musiał go Hubert ukryć starannie.
Wzrok mój padł na statuę św. Józefa, stojącą w rogu. U stóp piedestału znajdował się wieniec z jakichś liści, wśród których paliła się lampka. Rzuciłem się na to i odsunąłem liście.
Tak jest, tu znajdował się mały, czarny sznurek, prowadzący dalej przez mały otwór w ścianie. Przyłożyłem do niego ogień i położyłem się na ziemi.
W chwilę potem rozległ się straszliwy huk. Mury zaczęły drżeć i chwiać się dokoła mnie, sufit nade mną pękł, a z krzykiem przerażonych żołnierzy hiszpańskich zmieszał się okrzyk triumfu naszych szturmujących grenadjerów. Słyszałem to, jak we śnie — w bardzo pięknym śnie, a potem nie słyszałem już nic więcej...
Gdy przyszedłem znowu do przytomności, trzymało mnie pod ramiona dwóch żołnierzy francuskich, a we łbie huczało mi, jak w młynie. Zerwałem się i spojrzałem dokoła siebie.
Tynk z sufitu zleciał, połamane sprzęty leżały dokoła, ale dziury nie było żadnej. Mury starego klasztoru były istotnie tak silne, iż prócz kilku nieznacznych szpar, nie wyrządził im żadnej poważnej szkody ten wybuch magazynu prochowego.
Mimo tego wybuch ten wywołał wśród obrońców taki popłoch, że atakujący mogli się dostać przez okna i otworzyć bramy prawie bez oporu.
Gdy wybiegłem do sieni, znalazłem ją przepełnioną żołnierzami francuskimi, a natknąłem się właśnie na marszałka Lannes, gdy wchodził ze swoim sztabem.
Stanął i zaczął się uważnie przysłuchiwać memu opowiadaniu.
— Wspaniale, rotmistrzu, wspaniale! — zawołał. — O takim czynie należy natychmiast zawiadomić cesarza.
— Chciałbym dodać, ekscelencjo — zauważyłem, — iż doprowadziłem tylko rozpoczęte dzieło do końca. Obmyślił je i przygotował Hubert, a przypłacił to życiem.
— Nie zapomnimy o jego zasługach — odparł marszałek. — Zresztą minęło już wpół do piątej, a pan, panie rotmistrzu, musisz być po tylu przygodach bardzo głodny. Ja i mój sztab jemy śniadanie w mieście. Zapewniam pana, iż będzie pan dla nas bardzo mile widzianym gościem.
— Z wdzięcznością przyjmuję zaproszenie, ekscelencjo — odpowiedziałem. — Ale mam jeszcze przedtem do załatwienia małe spotkanie, które mnie od tego powstrzymuje.
Wyłupił na mnie oczy.
— O tej godzinie?
— Tak jest, panie generale — odparłem. Moi towarzysze broni, których wczoraj miałem przyjemność poznać, wzięliby mi za złe, gdybym się wpierw z nimi nie widział.
— W takim razie do widzenia — rzekł marszałek i poszedł dalej.
Wybiegłem przez bardzo uszkodzoną bramę klasztorną.
Gdy przybyłem do mej izby bez dachu, w której przebrano mnie za mnicha, zrzuciłem habit, wsadziłem na głowę czako i przypasałem szablę, którą tam pozostawiłem.
Zostawszy szczęśliwie zpowrotem huzarem, udałem się na oznaczone miejsce. Z wzburzenia kręciło mi się jeszcze wszystko w głowie, byłem niesłychanie zmęczony po tylu przygodach ubiegłej nocy.
Cała ta wędrówka o szarym świcie, palące się ognie w obozie, ich gryzący dym i szmer budzącego się ze snu żołnierza wydawały mi się niby snem.
Wśród huku trąb i warczenia bębnów zbiera się piechota, gdyż wybuch i okrzyki wojenne dały im znać, co się stało.
Maszerowałem spokojnie dalej, aż wreszcie dotarłem do małego lasku drzew korkowych, znajdującego się poza stajniami kawalerji.
Tam dostrzegłem moich towarzyszów broni w jednej grupie, a każdy miał przy lewym boku pałasz. Spojrzeli na mnie zdziwieni, gdy się do nich zbliżałem. Być może iż z tą poczernioną prochem twarzą i zakrwawionemi rękami wydałem się im innym Gerardem, nie tym młodzieńczym rotmistrzem z którego poprzedniego wieczoru tak się naśmiewali.
— Dzień dobry panom! — zawołałem. — Niesłychanie mi przykro, iż musieliście panowie czekać na mnie, ale nie mogłem rozporządzać moim czasem.
Nie odpowiedzieli nic, ale spojrzeli na mnie badawczo. Widzę ich jeszcze dzisiaj przed sobą, stojących w szeregu, wielkich i małych, grubych i chudych. Olivier z swym potężnym wąsem, wąskie, żywe oblicze Pelletana, młodego Oudina, ożywionego radością, iż pierwszy raz w życiu będzie miał pojedynek, Mortiera z przeciętem pałaszem czołem. Odłożyłem na bok czako i wyciągnąłem pałasz.
— Panowie — rzekłem — wybaczycie, ale marszałek Lannes zaprosił mnie na śniadanie, a nie mogę pozwolić na to, aby czekał na mnie.
— Co pan przez to rozumie? — zapytał major.
— Proszę mnie uwolnić z mego przyrzeczenia, iż każdemu z panów poświęcę pięć minut czasu i pozwolić na to, abym was wszystkich razem zaatakował.
Czekałem, co na to odpowiedzą.
Ich odpowiedź była prawdziwie piękna i prawdziwie francuska. W jednej chwili dwanaście pałaszów wyleciało z pochew i sprezentowało przede mną.
Stali przede mną wszyscy, nieruchomi, obcas przy obcasie, a każdy trzymał przed sobą pałasz, jak świecę.
Cofnąłem się na krok. Spojrzałem po wszystkich, a każdemu śmiało w oczy. Tym oczom przez chwilę nawet wierzyć nie mogłem. Ci sami ludzie, którzy przed kilku godzinami drwili sobie ze mnie, ci sami ludzie składali mi teraz hołd!
Wyjaśniło się dla mnie wszystko.
Poznałem, że im zaimponowałem, a oni chcieli zatrzeć plamę, którą sobie sami ubiegłego wieczora zrobili. Wobec niebezpieczeństwa człowiek może zachować stalowe nerwy, ale nigdy wobec wzruszenia.
— Towarzysze! — zawołałem — towarzysze!
Dalej nie mogłem już wymówić ani słowa.
Olivier chwycił mnie wpół, Pelletan chwycił mnie za prawą rękę, Mortier za lewą, inni uczepili się moich pleców... ze wszystkich stron uśmiechały się do mnie radością tchnące twarze...
Taki był mój pierwszy występ w huzarach Conflansa...



Wśród potężnego wojska francuskiego znajdował się tylko jeden oficer, do którego Anglicy pod Wellingtonem czuli głęboką, trwałą i niepokonaną nienawiść. Wśród Francuzów znajdowali się coprawda szelmy, gwałciciele, gracze, awanturnicy i hołota. Tym wszystkim mogli byli przebaczyć wszystko, gdyż tych gatunków ludzi posiadali także dość w swych szeregach.

Ale jeden oficer z oddziału Masseny popełnił zbrodnię niesłychaną, niewypowiedzianą, wstrętną. Rozprawiano o niej tylko wtedy, gdy jakaś butelczyna jedna i druga rozwiązała języki, a przekleństwa sypały się wtedy, jak z rogu obfitości. Wiadomość o tem przedostała się do Anglji, a lordowie, nie mający zresztą pojęcia o szczegółach wojny, czerwienieli, jak raki, z wściekłości, słysząc o tem, wznosili swe piegowate, zaciśnięte pięście ku niebu i klęli, na czem świat stoi.
I któż inny mógł być tym zbrodniarzem, jak nie nasz przyjaciel Stefan Gerard, rotmistrz huzarów Conflansa, ten dzielny jeździec z rozwianym pióropuszem, ulubieniec pań i duma sześciu brygad lekkiej kawalerji!?
Najszczególniejszem było to, iż człowiek takim rycerskim owiany duchem, dopuścił się tak haniebnego czynu, za który znienawidzono go w całej Anglji, a najlepszem z tego wszystkiego jest, iż sam nie wiedział o tem, że dopuścił się tak ciężkiej zbrodni wobec tych wyspiarzy. Na zbrodnię jego nie można było znaleźć określenia. Umarł w podeszłym wieku, a pomimo wielkiego zaufania do siebie samego, które zdobiło lub szpeciło jego charakter, nie przeczuwał, iż tyle tysięcy Anglików byłoby go powiesiło własnemi rękami na pierwszej lepszej suchej gałęzi.
Przeciwnie, przygodę tę zaliczał do szeregu tych, o których tak chętnie opowiadał w kawiarni w kółku swych znajomych, śmiejąc się przytem niepomiernie, zwłaszcza, gdy na stole stanęła butelczyna dobrego wina. Oczy mu błyszczały, jak gwiazdy dwie, gdy opowiadał o tych wielkich, minionych czasach, gdy Francja pod Napoleonem jak anioł zemsty porwała się do lotu, wspaniała i straszna zarazem, a cały ląd stały skłonił się przed nią.
— Moi panowie — opowiada sam rotmistrz. — Było to pod koniec r. 1810. Ja, Massena i inni parliśmy Wellingtona coraz więcej wstecz i spodziewaliśmy się, że wraz z jego armją zapchamy go w nurty hiszpańskiej rzeki Tajo.
Gdy znajdowaliśmy się w odległości dwudziestu pięciu mil od Lizbony, spostrzegliśmy, iż rachunek cokolwiek się nie zgadzał. Co ten szelma Anglik zrobił?
Pod miejscowością Torres-Vedras narzucił szańce i fortyfikacje, tak, że nawet my nie mogliśmy się przez nie przedostać. Narzucono je wpoprzek przez cały półwysep, a zapędziliśmy się tak daleko, że nie mogliśmy się odważyć na odwrót. Dowiedzieliśmy się także, iż walka z tymi ludźmi, to nie była walka z dziećmi.
Co nam pozostawało? Ot, położyć się przed temi wałami i blokować je.
Trwało to przez pół roku, a połączone było z takiemi wielkiemi utrapieniami i niebezpieczeństwami, iż Massena sam potem mówił o sobie, iż na jego ciele niema ani jednego włosa, któryby w tym czasie nie posiwiał.
Co do mnie — nie wiele troszczyłem się o nasze położenie, więcej obchodziły mnie konie, które istotnie potrzebowały odpoczynku i zielonej paszy. Zresztą piliśmy krajowe wino i zabijaliśmy czas, jak się zdarzyło.
W Santarem miałem dziewczynę... ale nie mówmy o tem lepiej. Przyzwoity człowiek ma zawsze to przyzwyczajenie, iż nigdy nic nie powie, choć coprawda może zaznaczyć, iż mógłby powiedzieć bardzo wiele.
Pewnego więc dnia, panowie, kazał mi Massena przyjść do siebie. Znalazłem go w namiocie zatopionego nad jakąś mapą. Spojrzał na mnie w milczeniu właściwym sobie przenikliwym wzrokiem, a po wyrazie jego twarzy poznałem, iż chodzi tu o bardzo poważną rzecz. Był bardzo zdenerwowany i w złym humorze, moje wejście jednak widocznie uspokoiło go i dodało mu odwagi. Zawsze to lepiej, gdy się ma dokoła siebie odważnych ludzi.
— Pułkowniku Stefanie Gerard — zaczął nareszcie — słyszałem o panu, iż jesteś dzielnym, odważnym, przedsiębiorczym, a w niektórych razach nawet zuchwałym oficerem.
Nie było nigdy moim zwyczajem przytwierdzać takim pochwałom, choć byłoby głupiem zaprzeczać im. Zadzwoniłem tylko ostrogami i zasalutowałem.
— Jesteś pan także doskonałym jeźdźcem.
I temu nie przeczyłem.
— I najlepszym szermierzem w sześciu brygadach lekkiej kawalerji.
Massena był z tego znany, iż posiadał zawsze najlepsze wiadomości.
— No, — rzekł — skoro pan tylko okiem rzucisz na tę mapę, zrozumiesz pan bez trudności, czego od pana wymagam. To są linje oszańcowań pod Torres-Vedras. Zauważysz pan, iż rozciągają się one bardzo daleko, a jednocześnie zdasz pan sobie jasno sprawę z tego, iż tylko Anglicy umieją się w nich utrzymać. Poza temi szańcami aż do Lizbony znajduje się otwarty teren na przestrzeni pięciuset mil. Rzeczą bardzo ważną dla mnie jest dowiedzieć się, jak Wellington rozłożył swoje wojska na tym terenie, a życzę sobie, abyś mi pan o tem opowiedział.
Słowa jego wprawiły mnie w drżenie.
— Ekscelencjo — rzekłem — pułkownik lekkiej kawalerji nie może się wobec rycerskiego wroga poniżyć do roli szpiega.
Roześmiał się i poklepał mnie po ramieniu.
— Nie byłbyś pan huzarem, — rzekł — ot same pędziwiatry! Skoro mnie pan wysłuchasz do końca, przekonasz się pan, iż nie prosiłem pana wcale o usługi szpiegowskie. Cóż pan powiesz na tego konia?
Wyprowadził mnie do wyjścia z namiotu, przed którym jeden z szaserów przeprowadzał wspaniałego konia. Był to bułanek, niezbyt wielki, o krótkiej głowie i doskonale wygiętej szyi, takiej, jaką się spotyka tylko u czystej krwi arabów. Piersi i biodra były silne, a nogi przytem tak delikatne, że prawdziwą radością było patrzeć tylko na tego rumaka.
Na ładnego konia i na ładną kobietę nie mogę jeszcze dziś patrzeć bez wzruszenia, a mam już dzisiaj lat siedmdziesiąt. Możecie sobie panowie wyobrazić, co to było w roku 1810.
— To jest „Woltyżer“ — rzekł Massena — najszybszy koń w całej armji. Życzę sobie, abyś pan wyruszył jeszcze tej nocy, objechał skrzydło nieprzyjacielskie, przez straże tylne, powrócił obok drugiego skrzydła i przywiózł mi wiadomość o stanowiskach nieprzyjaciela. Będziesz pan miał na sobie uniform, w danym razie więc, gdyby pana schwytano, nie będziesz pan rozstrzelany, jako szpieg. Prawdopodobnem jednak jest, iż przejedziesz pan spokojnie przez wszystkie pikiety, gdyż są bardzo rozstawione. Gdy pan je minie, wtedy po dniu możesz się pan przedrzeć przez wszystko, a gdy pan będziesz unikał bitych dróg, możesz się przewinąć, jak piskorz. Jeżeli do jutra wieczorem nie będę miał o panu żadnych wiadomości, będę przypuszczał, iż pana wzięto do niewoli i zaproponuję Anglikom, aby mi pana wydali za ich pułkownika Petrie.
Serce zaczęło mi walić z dumy i radości, gdy wskoczyłem na grzbiet tego przepysznego rumaka i zacząłem galopować przed marszałkiem, aby mu pokazać, co umiem.
Wspaniałe to było zwierzę! Obaj byliśmy wspaniali, panowie, gdyż Massena klaskał w ręce i wrzeszczał z zachwytu. Nie ja, nie, on powiedział, iż szlachetne zwierzę wymaga także szlachetnego jeźdźca.
Gdy po raz trzeci w paradnym dołmanie i z rozwianym pióropuszem przeleciałem obok niego, zauważyłem na jego starej, zoranej wichrami twarzy, iż miał to przekonanie, że nie mógł sobie wynaleźć lepszego człowieka do swych zamysłów,
Wyjąłem pałasz i salutowałem, a potem pogalopowałem do mej kwatery.
Nowina, iż zostałem wybrany do spełnienia specjalnego polecenia, rozbiegła się błyskawicą po obozie, a moi kochani chłopcy zaczęli nadciągać tłumami, aby mi składać życzenia.
Jeszcze dziś w mych starych oczach stają łzy, gdy przypomnę sobie, jaką dumą napawał ich widok ich pułkownika. I ja byłem z nich dumny. Zasłużyli sobie na dzielnego dowódcę!
Noc zapowiadała się bardzo burzliwa, co właśnie było mi bardzo na rękę. Pragnąłem, aby moja wycieczka utrzymana była w tajemnicy, gdyż naturalnem było, że skoro tylko Anglicy dowiedzą się o mojem posłannictwie, domyślą się natychmiast iż chodzi tu o jakąś bardzo ważną rzecz.
Konia mego zaprowadzono aż za pikiety, niby to do wodopoju, a ja sam udałem się piechotą i tam dopiero wsiadłem na niego.
Od marszałka otrzymałem mapę, kompas i rozkaz zachowania się. Schowałem to wszystko na piersiach i z pałaszem przy boku udałem się w podróż.
Padał lekki deszcz, ciemno było, jak w uchu u murzyna, możecie więc panowie wyobrazić sobie, że początek nie był bardzo ponętny.
Mimo tego serce mi waliło na myśl o zaszczycie, który mnie spotkał, i o sławie, która mnie nie minie. Ten czyn miał do mego wawrzynowego wieńca dodać nowy listek, który bardzo łatwo moją szablę oficerską mógł zamienić w buławę marszałkowską.
O czem nie marzyliśmy w tych cielęcych latach młodości!
Tej nocy, gdy pędziłem wśród Anglików, nie spodziewałem się wcale, że ja, wybraniec z pośród 60.000 tęgiego chłopa, będę musiał kiedyś wieść marny żywot za sto franków miesięcznej pensji! Młodości moja! Nadzieje moje! Towarzysze moi! Gdzież wy jesteście? Koło się kręci i nie ustaje w biegu!... Wybaczcie mi panowie, ale starość ma zawsze swoje słabostki.
Droga moja prowadziła więc najpierw przez oszańcowania w Torres-Vedras, przez małą rzeczkę, obok jakiejś chłopskiej chałupy, spalonej zresztą i służącej obecnie za drogowskaz, potem przez las młodych drzew korkowych aż do klasztoru św. Antoniego, który tworzył lewą granicę pozycyj angielskich.
Stąd zwróciłem się na południe i jechałem spokojnie przez niziny, gdyż to był właśnie teren, o którym Massena sądził, że jest dla mnie najzupełniej bezpieczny.
Jechałem powoli, gdyż było tak ciemno że nie było widać ręki przed oczyma. W takich wypadkach puszczam koniowi cugle i pozwalam mu samemu szukać sobie drogi. „Woltyżer“ szedł pewnym krokiem naprzód, ja zaś byłem niezmiernie zadowolony, iż znajduję się na jego grzbiecie. Dokoła nie było widać ani jednego światełka.
Jechaliśmy tak ostrożnie przez trzy godziny, aż wreszcie sądziłem, że wszelkie niebezpieczeństwo już minęło. Dałem koniowi ostrogi, gdyż o wschodzie słońca chciałem już być przy angielskich tylnych strażach. W okolicy tej znajduje się wiele winnic, tworzących w zimie gładkie powierzchnie i nie stanowiących dla kawalerzysty żadnych przeszkód,
Massena jednak nie docenił przebiegłości naszych wrogów. Nie posiadali jednej linji obronnej, ale trzy, a ta trzecia, przez którą rzekomo przejeżdżałem, była najniebezpieczniejsza.
Jadąc tak, zachęcony dotychczasowem powodzeniem, ujrzałem nagle przed sobą latarkę i spostrzegłem odblask czerwonych mundurów i błyszczących luf karabinów.
— Kto tam? — zawołał jakiś głos.
A co to był za głos! No, no!
Skręciłem na prawo i popędziłem, jak szalony.
Padło za mną może z piętnaście strzałów, a kule świstały mi około uszu, jak bąki.
Nie było to coprawda dla mnie nowością, aczkolwiek nie będę twierdził, jak głupi rekrut, iż była to muzyka aniołów. Ale przynajmniej nie pozbawiała mnie ona nigdy jasnego sposobu myślenia.
Wiedziałem zatem, iż najlepszym środkiem ochronnym przeciwko niej jest tęgi galop konia, że muszę gdzie indziej szukać szczęścia. Objechałem tę linję pikiet, a gdy już nic więcej nie słyszałem, wywnioskowałem bardzo słusznie, iż wydostałem się poza ich obręb.
Przejechałem z pięć mil na południe i od czasu do czasu krzesiłem ogień, aby się zorjentować przy pomocy kompasu.
Wtem... jeszcze teraz mnie serce boli, gdy o tem pomyślę — koń mój bez wydania jakiegokolwiek jęku pada na ziemię martwy!
Nie wiedziałem o tem, że jedna z kul tej przeklętej pikiety dostała mu się do brzucha. Szlachetne zwierzę nie drgnęło nawet, nie okazało po sobie, iż jest rannem, lecz pędziło, dopóki w niem było jeszcze życie.
Przed chwilą jeszcze siedziałem na najszybszym i najszlachetniejszym koniu z armji Masseny, a teraz znalazłem się jako najniedołężniejsza w świecie istota, panowie... huzar na piechotę!...
Co miałem począć w mych butach z cholewami, z ostrogami i pałaszem?
Znajdowałem się dość daleko wśród linij nieprzyjacielskich. Jak się tu dostać zpowrotem?
Ja, Stefan Gerard, nie wstydzę się przyznać panom, że siadłem na moim martwym koniu i w rozpaczy zakryłem twarz rękami.
Na wschodzie zaczęły się już ukazywać pierwsze promienie światła. Za pół godziny nastanie dzień...
Czyż to nie mogło zasmucić żołnierskiego serca, że po przebyciu wszystkich dotychczasowych przeszkód, zależny teraz będę od łaski mych nieprzyjaciół, że posłannictwo moje spełznie na niczem, a ja sam mogę dostać się do niewoli?
Ale odwagi, moi panowie! Nieraz napadają na nas chwile słabości, nawet na najodważniejszych. Ja posiadam jednakowoż duszę jak stalową sprężynę: im więcej ją się przyciska, tem ona więcej odskakuje. Chwilowa rozpacz, a potem zimne zastanowienie się i gorączkowa działalność.
Jeszcze nie wszystko było stracone. Ja, który już tyle przebyłem w mem życiu, przebędę jeszcze i to. Zerwałem się z konia i począłem zastanawiać się, co dalej począć należy.
W pierwszym rzędzie było dla mnie jasnem, że nie mogłem powracać. Nim się przedostanę przez linje nieprzyjacielskie, zrobi się jasny dzień. Musiałem się ukryć za dnia, a gdy się ściemni wieczorem, umykać co sił starczy.
Zdjąłem z mego poczciwego „Woltyżera“ cugle, siodło i czaprak i ukryłem to wszystko w krzakach, aby nikt nie poznał, iż padł tutaj koń francuski. Zostawiłem konia i poszedłem szukać jakiegoś bezpiecznego miejsca, w którem mógłbym był pozostać przez dzień cały.
Na wszystkie strony widziałem ognie obozowe, a dokoła nich kręciły się już jakieś postacie.
Musiałem czem prędzej szukać jakiejś kryjówki, gdyż inaczej byłbym zgubiony.
Ale gdzie ją znaleźć?
Znajdowałem się w winnicy, tyki sterczały wprawdzie jeszcze, ale liści już nie było. To nie była dla mnie kryjówka. Prócz tego przed nocą potrzeba mi było trochę pożywienia i wody.
W znikającym mroku biegłem naprzód i ufałem ślepo memu szczęściu.
Nie zawiodło mnie ono. Szczęście jest kobietą i dzielnego huzara nie opuszcza.
A więc dobrze. Potykałem się w winnicy, przede mną coś ukazało się. Gdy się zbliżyłem, przekonałem się, że był to wielki kwadratowy dom z długą, niską przybudówką po jednej stronie. Znajdował się on na miejscu krzyżowania się trzech dróg, było więc jasnem, iż była to jakaś osada albo gospoda.
W oknach było jeszcze ciemno, a wszystko znajdowało się jeszcze w głębokim śnie. Wyobrażałem sobie, że taka wygodna kwatera musi być bezwarunkowo zamieszkała i to prawdopodobnie przez wyższych oficerów.
Zrobiłem już nieraz doświadczenie, że w najbliższem sąsiedztwie niebezpieczeństwa człowiek jest najbezpieczniejszy, to też nie myślałem wcale wyrzec się tego schroniska.
Niski budynek był prawdopodobnie stajnią. Ponieważ drzwi nie były zamknięte, wsunąłem się tam. Było tam pełno bydła i owiec, które umieszczono tutaj, aby je uchronić przed pazurami maroderów. Drabinka prowadziła na górę. Wszedłem po niej i ukryłem się wygodnie w sianie. Strych posiadał małe okienko, z którego mogłem patrzeć na front gospody i na drogę. Czekałem w mej kryjówce, co się stanie.
Pokazało się, iż moje przypuszczenie, że tu mieszkają wyżsi oficerowie, jest słuszne.
Zaraz po wschodzie słońca ukazał się dragon angielski z raportem, a od tej chwili zaczęło być gwarno, jak w ulu. Oficerowie odjeżdżali i przyjeżdżali. Słyszałem ciągle ten sam okrzyk:
— Sir Stapleton — sir Stapleton!
Było dla mnie niewymownie przykrem leżeć tutaj i patrzeć, jak gospodarz wynosił oficerom coraz to nowe butelki. Ale bawiło mnie patrzeć na ich świeże, wygolone, bez troski twarze i wyobrażać sobie, jakieby zrobili miny, gdyby się dowiedzieli niespodzianie, jaka sławna osobistość znajduje się w ich bezpośredniem pobliżu. Gdy tak patrzyłem, przedstawił się moim oczom widok, który mnie wprawił w zdumienie.
To są bezczelnie zuchwali ludzie, ci Anglicy, panowie. Jak sądzicie, co uczynił lord Wellington, gdy go powstrzymał Massena i nie mógł się ruszyć ze swą armią?
Nie zgadniecie. Myślicie może, że popadł w wściekłość, albo rozpacz, że zwołał swoje wojska i wygłosił do nich płomienną przemowę, przypomniał im ich ojczyznę i sławną przeszłość i odważył się na stanowczą bitwę?
Nie, tego mylord nie zrobił. Wysłał natomiast do Anglji szybki okręt, kazał sobie przysłać sforę ogarów i urządzał sobie z swymi oficerami polowania na lisy. Za szańcami w Torres-Vedras polowali ci warjaci trzy razy w tygodniu na lisy. Słyszeliśmy już o tem w obozie, ale teraz przekonałem się na własne oczy, że to jest prawda.
Przez drogę szła ta sfora z trzydziestu do czterdziestu psów biało-bronzowych, a każdy z nich trzymał ogon pod tym samym kątem, jak stara gwardja swoje bagnety! Na Boga wspaniały to był widok! Obok psów jechało konno trzech mężczyzn w wysokich czapkach i czerwonych frakach, co oznacza u nich myśliwych.
Poza sforą posuwało się mnóstwo jeźdźców w najrozmaitszych uniformach; jechali po dwóch, po trzech, rozmawiali wesoło i śmiali się. Jechali truchtem, pomyślałem sobie więc, iż gonią jakiegoś bardzo powolnego lisa. Ale to już było ich rzeczą, nie moją. Niezadługo przemknęli obok mego okna i zniknęli mi z oczu. Czekałem i uważałem, czy nie nadarzy mi się jaka sposobność.
Nie trwało długo, a zjawił się oficer w niebieskim uniformie, podobnym do tych, które nosi nasza artylerja konna. Pędził drogą. Był to silny, starszy człowiek, a po obu bokach twarzy miał siwe kotlety.
Zatrzymał się i zaczął rozmawiać z oficerem ordynansowym od dragonów, który czekał na niego przed gospodą. Teraz dopiero przekonałem się, jak mi się przydał język angielski, którego się kiedyś uczyłem.
Zrozumiałem każde słowo z ich rozmowy.
— Gdzie jest „meet?“ — zapytał oficer.
Wyobrażałem sobie, że ma apetyt na befsztyk, ale ponieważ drugi odpowiedział, iż wpobliżu Altary, spostrzegłem, iż tu o jakąś miejscowość chodzi.
— Spóźniłeś się pan, sir Jerzy — rzekł oficer ordynansowy.
— Tak, miałem radę wojenną. Czy sir Stapleton Cotton już pojechał?
W tej chwili otworzyło się okno, a z niego wyjrzał przystojny młody człowiek w wspaniałym uniformie.
— Hallo! Murray! — zawołał — ta przeklęta pisanina zatrzymała mnie, ale zaraz się udam za wami!
— Dobrze, Cotton! Ja się już spóźniłem, a tymczasem pojadę powoli naprzód.
— Każ mi pan przyprowadzić konia — rzekł młody generał z okna do oficera ordynansowego.
Starszy oficer tymczasem pojechał dalej.
Ordynans pojechał do oddalonej cokolwiek stajni, a po chwili ukazał się ładny chłopak z angielską kokardą u czapki, prowadząc... moi panowie, nie możecie sobie nawet wyobrazić, jaką doskonałość może osiągnąć koń, skoro nie widzieliście angielskiego rumaka pełnej krwi.
Było to wspaniałe zwierzę. Ogier, wielki, szeroki, silny, a przecież elegancki i wdzięczny, jak sarna. Czarny, jak kruk, a ta grzywa, te piersi, te nogi... jakże to panom opisać? Skóra jego świeciła się w słońcu, jak polerowany mahoń, zaczął tańczyć trochę, a jak ślicznie nogi zbierał, wstrząsając grzywą i rżąc z niecierpliwości!
Nigdy w życiu nie widziałem już takiego połączenia siły, piękności i wdzięku. Nieraz łamałem sobie głowę nad tem, jak mogli angielscy huzarzy w bitwie pod Astorgą przejechać się po naszych szaserach gwardji, ale nie dziwiłem się już wcale, gdy zobaczyłem konie angielskie.
Przy wejściu do gospody umieszczone było kółko, aby można było przywiązać do niego konie. Chłopak przywiązał też konia i wszedł do domu. Natychmiast poznałem, iż szczęście samo mi się pcha w ręce. Skoro się tylko znajdę w siodle, to już nie lada kto mi dojedzie. Nawet „Woltyżer“ nie mógł wytrzymać porównania z tym wspaniałym ogierem.
Myśleć i działać — to u mnie jedno. W jednej chwili zbiegłem po drabinie i byłem przy drzwiach w stajni. Jeszcze chwila, a miałem już cugle w ręku. Skok i siedziałem w siodle. Ktoś za mną wołał — nie wiem, czy to pan, czy też jego służący. Co mnie ich krzyk obchodził?
Dałem koniowi ostrogi, zaczął też pędzić w takich szalonych skokach, że tylko taki jeździec, jak ja, mógł sobie z nim dać radę. Puściłem mu cugle i pozwoliłem pędzić, dokąd chciał, wszystko mi było jedno, gdzie, byle tylko jak najdalej od tej gospody.
Pędziliśmy przez winnice, a w kilka minut potem moi prześladowcy znajdowali się już o kilka mil za mną. W tem szerokiem polu nie mogli rozpoznać, w którym kierunku się zwróciłem. Wiedziałem, że uciekłem, to też wyjechałem na szczyt niewielkiego pagórka, wyjąłem z kieszeni ołówek i notes i zacząłem zdejmować szkic terenu i obozów, jak tylko mogłem sięgnąć wzrokiem.
Kosztowny to był koń, na którym siedziałem, ale rysować na jego grzbiecie nie było tak łatwem; strzygł uszami, kręcił się i rżał. Z początku nie wiedziałem, co to ma znaczyć, ale wkrótce spostrzegłem, iż czynił to tylko wtedy, gdy do jego uszu dolatywało z pobliskiego lasku jakieś wołanie:
— Yoy, yoy, yoy!
Wreszcie ten szczególny krzyk zmienił się w straszny ryk, poczem dał się słyszeć odgłos rogów.
Ogier jakby się wściekł. Oczy mu rozgorzały, grzywa się najeżyła, stanął dęba i zaczął dziko tańczyć. Ołówek poleciał w jedną stronę, notes w drugą.
Gdy spojrzałem w dolinę, oczom moim przedstawił się dziwny widok. Polowanie przelatywało obok mnie. Lisa wprawdzie nie widziałem, ale psy szczekały, trzymając nosy przy ziemi, a ogony w górę, a pędziły tak zwarcie, iż wydawało mi się, że mam przed sobą poruszający się biało-bronzowy dywan.
Za psami pędzili jeźdźcy... panowie, co za widok! Mogliście widzieć wszystkie rodzaje broni, które się znajdują przy wielkiej armji: prócz kilku ubrań myśliwskich, widziałem niebieskich i czerwonych dragonów, huzarów w czerwonych spodniach, zielonych strzelców, artylerzystów, ułanów i piechotę w jej czerwonych mundurach, gdyż oficerowie piechoty tak samo dobrze jeżdżą, jak kawalerzyści.
Co za tłum; niektórzy mieli dobre konie, inni gorsze, ale wszyscy pędzili, jak szaleni, tak generałowie, jak niższe stopnie, napierali jeden na drugiego, kłuli konie ostrogami, a wszyscy ożywieni byli tylko myślą, aby schwytać tego głupiego lisa! Zaprawdę, szczególny to naród ci Anglicy.
Nie wiele miałem czasu do przyglądania się tej gonitwie, lub podziwiania tych wyspiarzy, gdyż wśród tych wszystkich szalonych stworzeń mój ogier był najszaleńszy.
Musicie panowie wziąć pod uwagę, iż był to koń myśliwski, dla którego szczekanie sfory było tem samem, czem dla mnie jest sygnał trąbki kawaleryjskiej. Koń wściekał się, stawał dęba, aż wreszcie wyrwał się i popędził, jak szalony, za sforą. Kląłem, ściągałem cugle, rwałem, ale byłem bezsilny. Ten angielski generał jeździł na nim tylko na zwykłej trenzli, a zwierz miał taki twardy pysk, jak żelazo. Nie można go było powstrzymać. Tak samo nie odciągnąłby nikt grenadjera od pełnej butelki wina.
Przestałem się wreszcie męczyć, umocniłem się na siodle i czekałem najgorszej rzeczy, która mnie spotkać mogła.
Co za szczególne stworzenie! Jeszcze nigdy nie miałem takiego konia pod sobą. Pędził coraz szybciej i szybciej, wyciągnięty jak chart, a wiatr siekł mnie po twarzy i świstał dokoła uszu.
Miałem na sobie tylko bluzkę ciemną, bez żadnych prawie odznak — a byłem na tyle ostrożny, iż usunąłem wielki pióropusz z mego czaka. W ten sposób nie można się było spodziewać, że mój ubiór zwróci na siebie uwagę tego różnobarwnego tłumu, albo że ci ludzie, myślący tylko o upolowaniu lisa, będą się o mnie zbytnio troszczyli. Myśl, iż oficer francuski pędzi wśród nich, była przecież zanadto niedorzeczna, aby mogła powstać w ich głowach. Musiałem się śmiać, gdy tak pędziłem obok nich, gdyż mimo całego niebezpieczeństwa położenie miało w sobie coś komicznego.
Powiedziałem już przedtem, panowie, iż jeźdźcy posiadali bardzo nierówne konie, to też po kilku milach, zamiast, jak pułk jazdy, tworzyć zwartą całość, rozsypali się na wielkiej przestrzeni: lepsi byli na przodzie przy psach, inni gorsi, wlekli się za nimi.
Nie byłem z pewnością lichym jeźdźcem, a miałem najlepszego konia, możecie więc panowie wyobrazić sobie, że nie trwało długo, a znalazłem się w pierwszych szeregach.
A gdy tak spostrzegłem pędzące psy i za nimi myśliwych w czerwonych frakach, stała się najdziwniejsza w świecie rzecz, gdyż ja, Stefan Gerard, oszalałem także na dobre! W jednej chwili ogarnął mnie ten szał myśliwski, pragnienie odznaczenia się, nienawiść do lisa. Przeklęte zwierzę, czyż nam będzie urągało? Ten stary złodziej! Czekaj, wybiła twoja ostatnia godzina.
Ach, panowie, to wspaniałe uczucie, to uczucie myśliwskie, to pragnienie stratowania lisa kopytami końskiemi. Znam angielskie polowanie na lisa. Byłem na niem także w Bristolu, ale o tem opowiem panom innym razem. A powiadam panom, że ten sport to dziwna rzecz — w równym stopniu zajmujący jak szalony.
Im dalej szło, tem prędzej galopował mój ogier. Myśl o odkryciu mnie wywietrzała mi zupełnie z głowy. We łbie huczało mi, co się zowie, krew gorąca odezwała się w żyłach — miałem tylko jedno pragnienie: utrącić tego przeklętego lisa.
Przeleciałem obok jednego z jeźdźców — takiego samego huzara, jak i ja. Miałem przed sobą tylko dwóch jeszcze: jakiegoś pana w czarnem ubraniu i owego niebieskiego artylerzystę, którego widziałem w gospodzie.
Przegoniłem i tych dwóch. Gdy znalazłem się na czele, jechałem razem z małym dzikim zaprawdę dojeżdżaczem, przed nami były tylko jeszcze psy i mały brunatny punkt — lis w szalonej ucieczce.
Widok tego lisa wprawił mnie we wściekłość.
— Mam cię nareszcie, ty rozbójniku — wrzasnąłem i zacząłem zachęcać dojeżdżacza.
Skinąłem mu na znak, iż może się zdać na mnie.
Teraz między zdobyczą a psami znajdowałem się tylko ja. Te psy były w tej chwili większą przeszkodą, niż pomocą w schwytaniu zwierzyny, gdyż naprawdę nie było można wiedzieć, jak się obok nich przedostać.
Dojeżdżacz widział te same trudności co i ja, gdyż jechał ciągle za psami i nie mógł się zbliżyć do lisa. Był to szybki jeździec, ale niedość odważny.
Co do mnie, wyobraziłem sobie, iż byłoby to hańbą dla huzarów Conflansa, gdybym takiej trudności pokonać nie mógł. Czyżby Stefan Gerard dał się powstrzymać sforze psów? To byłoby głupie. Wydałem okrzyk i dałem koniowi ostrogi.
— Trzymaj się pan! — Trzymaj się pan! — wrzeszczał dojeżdżacz.
Obawiał się o mnie, poczciwy stary sługa, ale uspokoiłem go przez danie znaku i uśmiech. Psy rozbiegły się przede mną. Jednego lub więcej może pokaleczyłem, ale czy nie postąpilibyście tak samo, panowie? Jajo musi być rozbite, aby z niego można było zrobić omlet.
Słyszałem tylko, jak strzelec składał mi życzenia. Jeszcze jeden skok i wszystkie psy znalazły się za mną. Tylko lis biegł jeszcze przede mną.
Ach, jakąż radość i jaką dumę odczuwało wtedy serce moje, panowie! Świadomość, iż pobiłem Anglików w ich najrodzeńszym sporcie! Było ich trzystu, którzy nastawali na życie zwierzaka, a jednak to ja miałem mu zadać cios śmiertelny.
Pomyślałem o moich towarzyszach z lekkiej kawalerji. Przyniosłem im zaszczyt wszystkim i każdemu zosobna.
Z każdą chwilą zbliżałem się do lisa, nastawała chwila czynu. Wyciągnąłem pałasz z pochwy. Wywinąłem nim w powietrzu, a Anglicy za mną wznosili na moją cześć okrzyki.
Teraz dopiero przekonałem się, jak trudne są te polowania na lisy, gdyż można ciąć, ale przeciąć tylko powietrze zamiast lisa. Jest mały i sprytnie unika ciosów. Przy każdym ciosie słyszałem zachęcające mnie okrzyki, które dodawały mi tylko bodźca do dalszych wysiłków.
Wreszcie nadeszła chwila najwyższego triumfu. W chwili, gdy lis się odwrócił, ciąłem go tak silnie ztyłu, jak swego czasu adjutanta cara rosyjskiego. Rozleciał się na dwie połowy — głowa w jedną stronę, a ogon w drugą. Obejrzałem się i podniosłem skrwawiony pałasz w górę. Przez chwilę stałem u szczytu. Wspaniale.
Jakże chętnie byłbym poczekał, aby przyjąć życzenia tych wspaniałomyślnych przeciwników. Widziałem ich z pięćdziesięciu, a wszyscy powiewali chustkami i wydawali okrzyki, zapału pełne.
To nie taka flegmatyczna rasa ci Anglicy, jak powszechnie mówią. Dzielny czyn na wojnie lub w jakimś sporcie zawsze rozpali ich serca.
Stary strzelec znajdował się najbliżej mnie, a widziałem na własne oczy, jak bardzo był zachwycony sceną, która się co dopiero rozegrała. Był jak piorunem rażony, usta miał szeroko otwarte, a ręce z rozwartemi szeroko palcami trzymał w górze. Przez chwilę odczuwałem potrzebę podjechania do niego i uściskania go, panowie.
Głos obowiązku przyprowadził mnie jednak do rozsądku, gdyż ci Anglicy, mimo wszelkiego braterstwa, które istnieje między sportowcami, byliby mnie z pewnością wzięli do niewoli. Po mojej misji nie było się już czego spodziewać, zrobiłem, co mogłem.
W niezbyt wielkiem oddaleniu widziałem szańce obozu Masseny, gdyż szczęśliwym trafem polowanie zawiodło nas w te strony. Odwróciłem się od zabitego lisa, pozdrowiłem wszystkich pałaszem i pognałem dalej.
Ale nie chcieli mnie tak łatwo wypuścić, ci eleganccy myśliwi na lisy. Teraz ja stałem się lisem i rozpoczęła się na nowo gonitwa po równinie.
Dopiero w chwili, gdy zacząłem jechać ku obozowi, musieli poznać, że byłem Francuzem, i oto całe towarzystwo zaczęło pędzić za mną.
Dognaliśmy na odległość strzału do naszych straży przednich, zanim zaprzestali ścigania mnie. Ale i wtedy jeszcze zatrzymywali się grupami i nie chcieli zawrócić, lecz wołali mnie i wznosili ręce do góry.
Nie, panowie, nie sądzę, aby to były uczucia wrogie. Raczej przypuszczam, iż były to wyrazy zachwytu, iż posiadali tylko jedno pragnienie, aby tego obcego, który się tak dzielnie i tak po rycersku spisał, ująć w swoje ramiona.



Opowiadałem wam już, panowie, jak Anglicy przez sześć miesięcy, od października 1810 do marca 1811, trzymali nas w szachu w swych oszańcowaniach pod Torres-Vedras. W tym czasie polowałem także z nimi na lisy i pokazałem im, że ze wszystkich sportowców żaden nie może się zmierzyć z huzarem Conflansa.
Gdy jeszcze z ociekającym krwią lisa pałaszem wpadłem w nasze szeregi, straże przednie, które widziały mój czyn, wybuchnęły burzą okrzyków i oklasków, a to samo robili i Anglicy, tak, że posiadłem oklask obu armij.
Łzy mi stanęły w oczach, gdy ujrzałem, że osiągnąłem podziw tylu dzielnych ludzi. Ci Anglicy są wspaniałomyślnymi przeciwnikami.
Jeszcze tego samego wieczora przybył pakiet pod białą flagą; adres brzmiał: „Do oficera huzarów, który zabił lisa“. Znalazłem w nim obie połowy lisa, tak, jak go pozostawiłem. Do tego dołączony był krótki, ale serdeczny list, jak to jest zwyczajem u Anglików.
Napisane w nim było, iż ponieważ zarżnąłem lisa, przeto muszę go też zjeść. Nie mogli przecież wiedzieć, iż my Francuzi lisów nie jadamy, ale zawsze dowodziło to pragnienia, aby ten, który uzyskał honor w polowaniu, miał także udział w zdobyczy.
Francuz pod względem uprzejmości nie da się prześcignąć nikomu, dzielnym myśliwym odesłałem zatem zdobycz zpowrotem i prosiłem ich, aby przy najbliższem śniadaniu pieczeń lisa zdobiła ich stół i smakowała im dobrze. Tak rycerscy wrogowie postępują między sobą w wojnie.
Z wyprawy mojej przywiozłem z sobą dokładny plan stanowisk angielskich i jeszcze tego samego wieczora przedłożyłem go marszałkowi Massénie.
Spodziewałem się, iż na podstawie mego planu przejdzie zaraz do ataku, ale rozmaici marszałkowie czubili się między sobą, warczeli i kłapali na siebie zębami, jak głodne psy.
Ney nienawidził Massény, Masséna nienawidził Junota, a Soult nienawidził ich wszystkich. Z tego powodu nie przedsięwzięto nic.
Prócz tego żywność stawała się coraz szczuplejsza, a nasza wspaniała kawalerja niszczała wskutek braku furażu. Nim się skończyła zima, wyjedliśmy całą okolicę tak, iż nam samym nie pozostawało nic do jedzenia, aczkolwiek naszych ludzi wysyłaliśmy na wszystkie strony za prowjantem.
I dla najdzielniejszych z nas stało się jasnem, że nastała chwila odwrotu. Ja sam, panowie, byłem tego zdania.
Ale ten odwrót nie był taki łatwy. Nietylko iż wojska nasze z powodu braku żywności były osłabione i znużone nieustannem czuwaniem, ale nieprzyjaciel wskutek naszej długiej bezczynności zyskał na odwadze.
Wellingtona nie obawialiśmy się tak bardzo. Poznaliśmy go coprawda, jako bardzo dzielnego i rozważnego dowódcę, ale brakowało mu przedsiębiorczości. Prócz tego w tym pustym kraju nie mógł nas dość szybko i energicznie ścigać.
Ale na skrzydłach i na tyłach naszej armji zebrały się nieprzeliczone masy milicji portugalskiej, zbrojnych chłopów i gerylasów. Banda ta trzymała się przez całą zimę w przyzwoitej odległości, ale teraz, gdy konie nasze zaledwie powłóczyć mogły nogami, otaczały nasze straże przednie, jak bąki, a życie człowieka, który dostał się w ich ręce, nie było warte szeląga.
Mógłbym wam, panowie, wymienić nazwiska kilkunastu oficerów, schwytanych wówczas przez nich, a z których każdy mógł jeszcze mówić o szczęściu, gdy jakaś kula z poza skały lub urwiska przeszyła jego głowę lub serce.
Niektórzy z nich zginęli tak straszną śmiercią, iż o ich zgonie nie wolno było nawet zawiadomić ich najbliższych krewnych. Wypadki takie zdarzały się tak często, a działały tak silnie na żołnierzy, iż żaden nie odważył się opuszczać obozu.
Słynne były okrucieństwa przywódcy gerylasów, zwanego Manuelo, z przydomkiem „Uśmiechnięty“; napawały one naszych ludzi ogromnym strachem.
Był to gruby, tłusty chłop o jowjalnym wyglądzie, który z zuchwałą bandą czyhał na naszem lewem skrzydle w górach. Okrucieństwa i bezeceństwa tego opryszka zapełniłyby same całą książkę, posiadał bowiem wielką władzę, a umiał swych bandytów tak zorganizować, że dla nas było prawie niemożliwem przedostać się przez jego terytorjum. Dokonał tego przy pomocy nadzwyczaj surowej dyscypliny i pod groźbą najsurowszych kar.
Temi środkami uczynił swą bandę postrachem nieprzyjaciela, a osiągnął przez to kilka niespodziewanych wyników, jak to zaraz panom opowiem. Kazał przecież osmagać swego własnego porucznika — ale o tem później. Odwrót połączony był z wielu trudnościami, ale nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że innego wyjścia niema.
Masséna kazał więc wysłać wszystkie bagaże z swej głównej kwatery Torres-Novas do Coimbry, pierwszego ufortyfikowanego miejsca na swej linji komunikacyjnej. Nie mogło się to stać bez zwrócenia uwagi, to też gerylasi zaczęli się coraz więcej zbliżać do naszych skrzydeł.
Jedna nasza dywizja, Clauzela, z brygadą kawalerji pod Montbrunem znajdowała się daleko na południu od rzeki Tajo, a trzeba ich było koniecznie zawiadomić o naszym zamierzonym odwrocie, gdyż inaczej pozostaliby bez obrony w samym środku kraju nieprzyjacielskiego.
Byłem bardzo zaciekawiony, jak sobie Masséna z tem poradzi i co pocznie, gdyż zwykli kurjerzy nie byliby się przedostali, a mniejsze oddziały byłyby z pewnością zniesione.
W jakikolwiek sposób trzeba ich było jednak zawiadomić, inaczej bowiem Francja byłaby o czterdzieści tysięcy ludzi uboższa.
Pomyślałem wkońcu o tem, iż ja, pułkownik Gerard, będę miał zaszczyt dokonania czynu, który w życiu każdego innego człowieka stanowiłby koronę jego sławy, a który i w mem pełnem chwały istnieniu stoi na pierwszem miejscu.
Należałem wówczas do sztabu Massény. Miał jeszcze dwóch innych oficerów do swego rozporządzenia, również bardzo dzielnych i bardzo inteligentnych. Jeden nazywał się Cortex, drugi zaś Duplessis. Co do wieku, byli ode mnie starsi, ale pod każdym innym względem młodsi.
Cortex był małym, czarnym osobnikiem, nadzwyczaj żywym i chyżym. Był to bardzo dzielny żołnierz, ale wskutek swej zarozumiałości nie do użytku. Według swego własnego zdania, był on pierwszym żołnierzem w armji.
Duplessis, jak ja sam, był Gaskończykiem, bardzo dobry chłopiec, jak wszyscy Gaskończycy.
Służbę pełniliśmy na zmianę, dzień po dniu.
W dniu, o którym mówię, służba przypadała na Cortexa. Widziałem go jeszcze przy śniadaniu, ale potem nie było widać ani jego, ani jego konia.
Masséna przez cały dzień znajdował się w swem zwykłem, ponurem usposobieniu. Spotrzebował wiele czasu na obserwowanie przez lunetę linij angielskich i ruchu statków na Tajo. Nie powiedział nam ani słowa o posłannictwie, z którem wysłał naszego kolegę, a nie było naszą rzeczą zapytać go się o to.
Następnej nocy około godziny dwunastej stałem przed głównym namiotem. Masséna wyszedł i stał pół godziny na jednem i tem samem miejscu bez ruchu, patrząc ze skrzyżowanemi na piersiach ramionami przed siebie na wschód. Stał taki zimny i wyprężony, że otuloną w płaszcz tę postać w trójgraniastym kapeluszu można było uważać za jakiś posąg.
Na co patrzył, nie mogłem przeczuwać; wreszcie jednak wyrzucił z siebie straszne przekleństwo, odwrócił się, wszedł do namiotu i zaciągnął gwałtownie za sobą zasłonę.
Nazajutrz rano Duplessis, drugi adjutant, miał już z samego rana jakąś rozmowę z marszałkiem, po której nie było widać ani jego, ani jego konia.
Następnej nocy czuwałem w przedpokoju, Masséna przeszedł obok mnie, a ja spostrzegłem przez otwór, iż patrzył znowu na wschód, tak samo, jak poprzedniej nocy. Stał znowu pół godziny, jak czarny cień w ciemności. Następnie zawrócił, zaklął i poszedł do siebie.
Już zazwyczaj był starym mrukiem, ale gdy mu się coś nie udawało, mógł wpaść w taką wściekłość, jak cesarz sam.
Słyszałem, jak klął przez całą noc, tupał nogami ze złości, ale mnie nie wołał, a znałem go za dobrze, aby stanąć przed nim nie zawezwany.
Nazajutrz rano przyszła na mnie kolej, gdyż byłem jedynym adjutantem, który mu pozostawał. Byłem jego ulubionym adjutantem. Dzielnego żołnierza lubił zawsze. Zdaje mi się, że tego rana, gdy mnie do siebie zawezwał, łzy stały w jego czarnych oczach.
— Gerard! — rzekł. — Chodźno pan tutaj!
Uchwycił mnie, jak przyjaciela, za ramię i podprowadził mnie ku oknu, wychodzącemu na wschód. Pod nami znajdował się obóz piechoty, poza nim była kawalerja z długiemi szeregami poprzywiązywanych koni, dalej łańcuchy straży przednich, a za tem wielka, poprzecinana winnicami, równina. Poza równiną wznosił się łańcuch wzgórz, z którego wystawał silnie jeden wierzchołek. U stóp tych wzgórz rozścielał się las. Do tych wzgórz prowadziła jedna jedyna szeroka droga.
— To jest Sierra de Merodal — rzekł Masséna, wskazując na łańcuch wzgórz. — Czy widzisz pan tam co na górze?
Odpowiedziałem, iż nic dostrzec nie mogę.
— A teraz? — zapytał, podawszy mi swoje szkła.
Przy pomocy szkieł rozpoznałem na szczycie największej góry jakieś małe wzniesienie, kupę kamieni, czy drzewa.
— To, co pan widzisz — objaśniał Masséna — to stos drzewa, który ma służyć jako sygnał ogniowy. Ułożono go, gdy kraj znajdował się jeszcze w naszem posiadaniu, a teraz, gdy się tutaj już dłużej utrzymać nie możemy, znajduje się jeszcze na nasze szczęście na swojem miejscu. Ten stos musi być dzisiejszej nocy podpalony, Gerard. Tego żąda od nas Francja, tego żąda cesarz, tego żąda armja! Dwóch pańskich kolegów udało się tam już w tym celu, ale żaden z nich nie dotarł do szczytu. Dziś kolej przypada na pana, a mam nadzieję, iż pan będziesz miał więcej szczęścia.
Nie przystoi dla żołnierza pytać się o powody rozkazu, dlatego też chciałem już wychodzić, gdy marszałek położył mi rękę na ramieniu i zatrzymał mnie.
— Powiem panu wszystko, — rzekł — abyś pan wiedział, dla jak wielkiego zadania narażasz pan swoje życie. O pięćdziesiąt mil na południe od nas po drugiej stronie Tajo znajduje się generał Clausel ze swem wojskiem. Obóz jego rozłożony jest wpobliżu góry Sierra d’Ossa. Na szczycie tej góry rozłożony jest również stos, a przy nim stoi warta. Umówiliśmy się, że jeżeli o północy zobaczy nasz ogień, da w odpowiedzi sygnał swoim ogniem i natychmiast rozpocznie odwrót ku głównej armji. Jeżeli nie wyruszy natychmiast, będzie musiał pozostać. Już od dwóch dni staram się o danie mu umówionego sygnału. Dziś musi go otrzymać, gdyż inaczej armja jego pozostanie i będzie rozbita w puch.
Panowie, serce zaczęło mi walić, jak młotem, z dumy i radości, gdy się dowiedziałem, jak zaszczytnem zadaniem los mnie obdarzył! Gdy powrócę z życiem, do mego wieńca wawrzynowego przybędzie znowu jeden listek. Gdybym jednak zginął, to śmierć moja byłaby godną mej karjery.
Nie rzekłem ani słowa, ale sądzę, iż wszystkie te szlachetne myśli odbiły się na mojej twarzy, gdyż Masséna pochwycił moją rękę i uścisnął ją serdecznie.
— Tam jest wzgórze i tam jest stos — rzekł. — Między nim a panem znajduje się tylko ten przeklęty gerylas ze swymi opryszkami. Większego oddziału w tym celu wysłać nie mogę a mały spostrzeżonoby i zniesiono. Poruczam więc to zadanie panu samemu. Wykonaj je pan, jak sam uważasz najlepiej, ale pragnę dziś o dwunastej w nocy zobaczyć ten płonący stos na szczycie.
— Gdyby nie płonął — odparłem — w takim razie proszę pana, mój marszałku, postarać się o to, aby moje rzeczy zostały sprzedane, a pieniądze odesłane mej matce.
Przyłożyłem rękę do czaka i zrobiłem zwrot w lewo wtył. Serce mi rosło na myśl o czynie, który mnie czekał.
Siedziałem przez pewien czas w moim pokoju, aby się dobrze zastanowić nad tem, w jaki sposób najlepiej dokonać tej rzeczy. Fakt, iż ani Cortexowi, ani Duplessisowi, dwum bardzo energicznym i dzielnym oficerom, to się nie udało, dowodził, iż gerylasi pilnie czuwali nad okolicą.
Według mapy obliczyłem sobie odległość do szczytu góry. Miałem przed sobą dziesięć mil równiny, zanim dostanę się do łańcucha gór. U stóp jego znajdował się las, może na trzy do czterech mil szeroki, a poza nim dopiero wznosiła się góra, coprawda nie bardzo wysoka, ale nie przedstawiająca dla mnie żadnej ochrony. To były trzy etapy mej wyprawy.
Wydawało mi się, że gdy dostanę się do chroniącego mnie lasu, wszystko inne będzie łatwem do zrobienia, gdyż mogłem się ukryć w cieniu lasu, a gdy się ściemni, wdrapać się dopiero po gołej górze do szczytu. Od ósmej do dwunastej miałem cztery godziny czasu. Pozostawało mi więc dokładne zastanowienie się nad pierwszą częścią wyprawy.
Przez tę równinę prowadziła ta nęcąca biała droga, a przypomniało mi się, iż moi towarzysze pozabierali ze sobą konie. To było z pewnością ich nieszczęściem, gdyż dla opryszków nie było nic łatwiejszego, jak czuwanie nad tą drogą i napadanie przejeżdżających z zasadzki.
Nie sprawiałaby mi trudności jazda przez pola, naprzełaj, zwłaszcza, iż posiadałem wtedy dwa doskonałe konie, Violettę i Rataplana, dwa najlepsze skoczki w całej armji, a oprócz tego jeszcze doskonałego karego, angielskiego ogiera od barona Cottona.
Po długiem zastanawianiu się jednakże, postanowiłem udać się piechotą, gdyż wtedy będę mógł lepiej wyzyskać każdą szansę, która mi się nadarzy.
Na mój mundur huzarski zarzuciłem zatem płaszcz, a na głowę wsadziłem szarą czapkę, jaką się nosi przy furażowaniu.
Dziwicie się panowie może, dlaczego nie przebrałem się za chłopa, ale mogę wam na to powiedzieć tylko, panowie, że człowiek honoru niechętnie umiera śmiercią szpiega. To zawsze różnica, czy kogoś zamordują, czy też rozstrzelają go według prawa wojennego. Tak marnie zginąć nie chciałem.
Po południu wyszedłem z obozu i minąłem nasze pikiety. Pod płaszczem miałem lunetę, pistolet, no i naturalnie pałasz. W kieszeni miałem hubkę, kamień i krzesiwo.
Dwie do trzech mil maszerowałem przez winnice, a szedłem tak dobrze, iż cieszyłem się w duchu i myślałem sobie, że trzeba być tylko mężczyzną z odrobiną rozsądnej rozwagi i wziąć się do rzeczy rozumnie, aby ją łatwo doprowadzić do skutku.
Cortexa i Duplessisa, którzy galopowali poprostu przez drogę, musieli gerylasi naturalnie spostrzec, ale sprytny Gerard, który się skradał między winnicami, był zupełnie innym chłopcem.
Upaliłem już z pięć mil, nie natrafiwszy na najmniejszą nawet przeszkodę. Stanąłem przed małą gospodą, przed którą zobaczyłem kilkanaście wózków i kupę ludzi, pierwszych, których dotychczas spotkałem.
Teraz, gdy się znalazłem poza obrębem naszego wojska, wiedziałem, iż każdy człowiek był moim nieprzyjacielem. Zwinąłem się zatem, i podkradłem się do miejsca, z którego mogłem się bezpiecznie przypatrywać wszystkiemu, co się tam dzieje. Zauważyłem, iż byli to chłopi, którzy ładowali na wózki próżne beczki od wina. Nie wiedziałem, czy mi mogą być pomocni, czy też mogą mi zaszkodzić, to też udałem się w dalszą drogę.
Wkrótce jednak przekonałem się, iż moje zadanie nie było tak łatwe, jak to sobie z początku wyobrażałem. Gdy rozpoczęło się wzniesienie, ustały winnice, a ja dostałem się na otwarty, górzysty teren. Wśliznąłem się do rowu i zacząłem się okolicy przypatrywać przez lunetę.
Spostrzegłem niezadługo, że na każdem wzgórzu stała warta, i że ci bandyci wystawili cały łańcuch straży, tak jak my sami. Słyszałem o organizacji tego „Uśmiechniętego“ i miałem tutaj przed sobą praktyczny jej przykład.
Między poszczególnemi wzgórzami znajdował się kordon pikiet, a aczkolwiek w szerokiem kole obchodziłem ich skrzydła, to przecież zawsze przed sobą widziałem nieprzyjaciół.
Teren był tak mało ochronny, że szczur nie byłby się nawet przedostał, aby go nie widziano. Naturalnie nie byłoby trudnem prześlizgnąć się przez kordon wśród nocy, jak to zrobiłem z Anglikami pod Torres-Vedras; ale byłem jeszcze za daleko od góry. Gdybym był chciał zaczekać do nastania ciemności, nie mógłbym się był dostać na szczyt góry, aby tam o właściwym czasie podpalić stos.
Leżałem w rowie i zastanawiałem się nader głęboko nad rozmaitemi planami, ale co jeden — to niebezpieczniejszy od poprzedniego.
Wreszcie przyszedł mi do głowy ów tajemniczy błysk, który zjawia się zawsze u dzielnego człowieka, gdy ten nie poddaje się rozpaczy.
Powiedziałem wam już, panowie, że przed gospodą ładowano próżne beczki od wina. Woły przed wózkami stały zwrócone głowami na wschód, jasnem było zatem, iż wozy udadzą się w tym samym kierunku, w którym i ja zdążam. Jeżeli się ukryję w jednej z takich beczek, to cóż będzie łatwiejszego, jak przedostanie się bezpiecznie przez linje gerylasów?
Plan ten był tak chytry i tak doskonały, że nie mogłem powstrzymać okrzyku radości, gdy mi przyszedł na myśl. Pobiegłem natychmiast do gospody. Tam ukryty za płotem mogłem się doskonale przypatrywać, co się dzieje na drodze.
Trzech chłopów w czerwonych czapkach zajętych było ładowaniem. Z jednym wozem już skończyli, na drugim znajdował się dopiero pierwszy szereg beczek. Pewna ilość próżnych beczek leżała jeszcze przed gospodą.
Szczęście mi sprzyjało — zawsze mówiłem, że fortuna jest kobietą, która nie może się oprzeć młodemu dzielnemu huzarowi.
Gdy tak czekałem, weszli trzej chłopi do gospody, gdyż był to dzień bardzo gorący, a im przy pracy zachciało się pić.
Szybko, jak błyskawica, wypadłem z mego ukrycia, wlazłem na wóz i ukryłem się w próżnej beczce. Miała ona spód, ale nie miała wierzchniej pokrywy, a leżała na boku, otworem zwrócona do wnętrza.
Leżałem w niej, jak pies w budzie, z kolanami podciągniętemi pod samą brodę, gdyż beczki nie były zbyt wielkie, a ja znowu nie jestem taki mały.
Zaledwie znalazłem się w beczce, wyszli chłopi z gospody, a natychmiast usłyszałem nad sobą jakiś łoskot, po czem poznałem, iż na moją beczkę rzucili drugą. Naładowali ich tyle, jedna na drugiej, że sam nie wiedziałem, jak się z mej beczki wydostanę.
Ale na to było jeszcze dość czasu, a nie wątpiłem, iż moje przysłowiowe szczęście i wrodzony dowcip, które mnie tak daleko zaprowadziły, nie opuszczą mnie i w tym wypadku.
Gdy wóz był już zupełnie naładowany ruszył w drogę, a ja śmiałem się w beczce przy każdym kroku, gdyż każdy z nich zbliżał mnie do celu. Podróż odbywała się powoli, a chłopi kroczyli obok wozu. Poznałem to po tem, iż słyszałem bardzo blisko ich głosy.
Wydawali mi się być wesołymi ludźmi, gdyż śmiali się serdecznie, idąc obok wozu. O czem rozprawiali tak wesoło, nie mogłem zrozumieć. Znam wprawdzie dosyć dobrze ich język, ale nie mogłem wysłuchać nic komicznego z urywków, które dochodziły mych uszu.
Wyliczyłem sobie według postępowania wołów naprzód, iż na godzinę robiliśmy dwie mile. Po upływie półtrzeciej godziny — panowie, takich godzin z pokurczonemi członkami, bliski uduszenia się i prawie otruty z powodu szkodliwych gazów — po upływie tych godzin więc musiała już równina znajdować się poza nami, a my powinniśmy się byli znajdować na skraju lasu, i u stóp góry.
Zacząłem się zastanawiać, jak się tu wydostać z beczki. Myślałem już o różnych sposobach i rozważałem je na wszystkie sposoby i strony, gdy pytanie to zostało rozstrzygnięte w sposób bardzo prosty, ale zarazem dla mnie wcale niespodziewany.
Wóz nagle się zatrzymał, a ja usłyszałem kilka surowych głosów.
— Gdzie, gdzie? — wołał jeden.
— Na waszym wozie — rzekł inny.
— Kto taki? — zapytał trzeci.
— Oficer francuski; poznałem go po czapce i butach.
Ryczeli wszyscy ze śmiechu.
— Patrzyłem właśnie z gospody przez okno i widziałem, jak właził do beczki, a czynił to tak szybko, jak torreador w Sewilli, gdy byk następuje mu na pięty.
— Do której beczki?
— Do tej tutaj — odparł drab i palnął istotnie pięścią w to miejsce, gdzie się znajduje moja głowa.
Co za położenie, panowie, dla człowieka na mojem stanowisku! Dziś, po latach czterdziestu, rumienię się jeszcze, gdy sobie to przypomnę.
Zamknięty jak ptak w klatce i bezwładny musiałem słuchać brutalnego śmiechu tych opryszków — a co gorsza, trapiła mnie myśl, iż moje posłannictwo skończy się nietylko haniebnie, ale także śmiesznie. Błogosławiłbym tego człowieka, któryby wpakował do beczki kulę i w ten sposób wybawił mnie z ciężkiej biedy.
Słyszałem trzask zwalanych na ziemię beczek, aż wreszcie do mej beczki wsunęły się dwie brodate twarze i dwie lufy karabinów.
Porwali mnie za rękawy i wyciągnęli na światło dzienne. Musiałem jakoś szczególnie wyglądać, gdy tak stałem w oślepiającym blasku słońca, łypiąc oczyma i chwytając powietrze.
Byłem pogięty i połamany, nie mogłem wyprostować zesztywniałych członków, a płaszcz mój był na pół czerwony, jak mundur żołnierzy angielskich. Leżałem w beczce od czerwonego wina.
Te draby śmiały się coraz głośniej i głośniej, te psy, a gdy im mojem zachowaniem się i gestami dawałem do zrozumienia całą moją dla nich pogardę, stawało się jeszcze gorzej.
Ale nawet wobec takich ciężkich okoliczności zachowywałem się, jak człowiek, którym jestem, a gdy zacząłem im się powoli bystro przypatrywać, żaden z tych opryszków nie śmiał mi spojrzeć prosto w oczy.
To jedno jedyne spojrzenie dokoła wystarczyło dla mnie, aby się przekonać dokładnie o mojem położeniu. Ci chłopi zdradzili mnie jednemu z posterunków gerylasów.
Było ich ośmiu, dziko wyglądających, brodatych i obrośniętych, jak małpy, w wielkich kapeluszach i bluzach o wielu guzikach, a mieli na sobie prócz tego jaskrawe pasy. Każdy miał w ręku strzelbę i prócz tego jeden lub dwa pistolety za pasem.
Przywódca, wielki, brodaty chłop, przysunął lufę karabinu do mego ucha, podczas gdy inni przeszukiwali moje kieszenie; zabrali mi płaszcz, pistolet, lunetę, pałasz, a co najgorsze — hubkę, krzesiwko i kamień.
Mogło się dziać, co chciało, byłem zrujnowany, gdyż nie posiadałem już środków do podpalenia stosu, nawet gdybym się do niego dostał.
Ośmiu drabów tego pokroju i trzech chłopów, panowie, a ja zupełnie bezbronny! Czy Stefan Gerard rozpaczał z tego powodu? Czy stracił przytomność umysłu?
Oh, znacie mnie za dobrze, panowie, ale ci przeklęci bandyci nie znali mnie jeszcze. Nigdy jeszcze nie wytężałem tak całego mego umysłu, jak właśnie w tej chwili, gdy wszystko wydawało się być straconem. Nie wpadniecie coprawda na to, choćbyście myśleli do końca świata, jakiego użyłem podstępu, aby się wydostać z ich rąk; posłuchajcie zatem, a opowiem wam.
Wytaszczyli mnie z wozu i zrewidowali, a ja stałem jeszcze pokurczony i połamany między nimi. Sztywność zaczęła powoli ustępować, a ja myślałem ustawicznie, w jaki sposób im się wymknąć.
Posterunki opryszków ustawione były w wąskim wąwozie. Poza nim wznosiła się stroma skała, a ku przodowi spadał teren, jak dach, ku oddalonej dosyć dolinie, zarośniętej krzakami. Te draby biegliby prędzej tak pod górę, jak nadół, niż ja.
Na nogach mieli abarkasy, czyli trzewiki ze skóry wołowej, przytwierdzone do nóg, jak sandały, to też mogli wszędzie znaleźć oparcie. Mniej rezolutny człowiek ode mnie byłby rozpaczał.
Ale zauważyłem natychmiast szczególną szansę, którą mi zesłała pani Fortuna, i skorzystałem z niej. Na samym brzegu stoku stała jedna z beczek od wina. Zacząłem się niepostrzeżenie i powoli do niej przysuwać, a potem szybko, jak tygrys, wskoczyłem do niej nogami naprzód. Szybkie pchnięcie, beczka przewróciła się na bok i potoczyła piorunem wdół.
Nie zapomnę nigdy tej strasznej podróży, panowie... z jakim piekielnym hukiem ta beczka wdół się toczyła! Kolanami i łokciami oparłem się o ściany beczki, tak, iż tworzyłem zwarty tłomok, przez co nadawałem beczce zdolność oporu i potrzebną równowagę. Ale głowa wystawała z otworu, a tylko cudowi jakiemuś mam do zawdzięczenia, iż nie rozbiłem sobie czaszki.
Po łagodnie spadających miejscach beczka toczyła się znośnie, ale na więcej stromych wyprawiała koziołki, skakała w górę, a potem z trzaskiem padała na ziemie tak, iż wszystkie kości chodziły we mnie, jak pogruchotane.
Wiatr świszczał mi w uszach, w głowie huczało, jak w młynie, zrobiło mi się słabo, dostałem zawrotu głowy i byłem bliski omdlenia.
Potem usłyszałem trzask łamanych gałęzi: dostałem się więc do krzaków, które widziałem z góry.
Ekwipaż mój pędził tymczasem bez przerwy przez otwarte pole, wpadł do drugiego zagajnika, wyrżnął wreszcie o jakiś pień i rozleciał się w kawałki.
Wskutek strasznych wstrząśnień byłem bardzo osłabiony, a miałem takie uczucie, jak wówczas, gdy po raz pierwszy poznałem na morzu te ruchy, które wywołują chorobę morską.
Musiałem na chwilę spocząć obok ruin mego wehikułu i oprzeć głowę na rękach. Na dłuższy odpoczynek nie było czasu, gdyż już nad sobą słyszałem strzały, znak, iż moi prześladowcy znajdowali się tuż za mną.
Wpadłem w największą gęstwinę i pędziłem, pędziłem, dopóki nie padłem zupełnie z sił wyczerpany. Nic się nie poruszało. Pozbyłem się mych wrogów.
Gdy przyszedłem do siebie, udałem się natychmiast w dalszą drogę. Po kolana brodziłem we wodzie przez różne strumienie, gdy przyszło mi na myśl, że mogli mnie ścigać przy pomocy psów.
Wydostawszy się na wolne miejsce, gdzie mogłem się rozglądnąć dokoła, spostrzegłem ku mej największej radości, iż mimo mych przygód nie oddaliłem się zbytnio od mego celu.
Nade mną wznosił się szczyt Merodal z gołym, śmiałym czubem, który wystawał z lasów dębowych, okalających jego boki. Te gaje karłowatych dębów tworzyły dalszy ciąg gęstwiny, która mi właśnie służyła za ochronę. Sądziłem, iż nie mam potrzeby obawiania się czegoś, skoro się tylko wydostanę na drugą stronę.
Coprawda, zdawałem sobie z tego jasno sprawę, iż każdy człowiek był moim wrogiem, że nie miałem przy sobie żadnej broni i że dokoła mnie znajdowało się wielu ludzi. Nie widziałem nikogo, od czasu do czasu słyszałem jednak ostre gwizdanie a raz nawet strzał woddali.
Była to ciężka praca, to posuwanie się naprzód przez gęstwinę, to też ucieszyłem się wielce, gdy wydostałem się wyżej i znalazłem ścieżynkę. Naturalnie nie byłem tak głupi, abym sam z niej korzystał. Trzymałem się w jej pobliżu i szedłem za jej biegiem.
Szedłem tak przez pewien czas i sądziłem, że znajduję się już niedaleko skraju lasu, gdy posłyszałem jakiś szczególny szmer, coś jakby jęk. Z początku myślałem, że to głos jakiegoś zwierzęcia, ale niezadługo usłyszałem słowa, z których mogłem rozróżnić tylko dwa francuskie:
— Mon Dieu!
Z największą ostrożnością udałem się w kierunku, z którego mnie głos dochodził.
I co się ukazało moim oczom?
Na łożu z suchych liści leżał człowiek, mający na sobie ten sam szary mundur, który i ja miałem na sobie. Był najwidoczniej ciężko ranny, gdyż chustka, którą przyciskał do piersi, była cała czerwona od krwi. Dokoła jego łoża znajdowała się kałuża krwi, a nad nim unosiły się takie masy much, że z pewnością ich brzęczenie i bzykanie byłoby zwróciło moją uwagę, gdybym nawet nie słyszał jęku.
Zatrzymałem się najpierw przez chwilę, ponieważ obawiałem się pułapki, potem jednak litość i przywiązanie przemogły wszelkie inne uczucia i w jednej chwili klęknąłem obok rannego.
Był to Duplessis, który wczoraj wyjechał na podpalenie stosu. Spojrzał na mnie, jak nieprzytomny. Jedno spojrzenie na jego zapadłe policzki i przygasłe oczy powiedziało mi, iż człowiek ten jest umierający.
— Gerard! — szepnął. — Gerard!
Mogłem tylko spojrzeć na niego z uczuciem wielkiej litości, ale on, ten dzielny człowiek, myślał jeszcze o swoim obowiązku, aczkolwiek był już bliskim śmierci.
— Stos, Gerardzie! Czy chcesz go podpalić?
— Masz kamień i stal?
— Oto one.
— W takim razie podpalę go jeszcze dziś w nocy.
— Umieram z tą świadomością. Postrzelili mnie, Gerardzie. Powiedz marszałkowi, że uczyniłem wszystko, co było w mej mocy.
— A Cortex?
— Ten był jeszcze nieszczęśliwszy. Wpadł w ich ręce i zginął straszną śmiercią. Gdy spostrzeżesz, iż nie będziesz mógł im uciec, wpakuj sobie sam kulę w łeb, abyś nie musiał umierać, jak Cortex.
Spostrzegłem, iż tylko z trudnością wydobywa ze siebie słowa i pochyliłem się ku niemu, aby lepiej słyszeć.
— Czy możesz mi dać jeszcze jaką dobrą radę, abym mógł się dobrze wywiązać z mego zadania? — zapytałem.
— Tak, tak; de Pombal. On ci pomoże. Zaufaj de Pombalowi.
Po tych słowach pochylił się wtył i wyzionął ducha.
— Zaufaj de Pombalowi. To jest dobra rada — powiedział.
Ku memu zdumieniu tuż koło mnie stał jakiś człowiek. Słowa mego towarzysza tak zajęły całą moją uwagę, iż mógł się zbliżyć do nas, a ja go nie zauważyłem.
Zerwałem się z kolan i spojrzałem na niego.
Był to wysoki, o ciemnej cerze człowiek, włosy, brodę i oczy miał czarne, a na twarzy jego widniał wyraz jakiegoś smutku. W ręku trzymał butelkę z winem, a przez ramię miał przewieszoną strzelbę, jaką noszą gerylasi. Nie zdejmował jej z ramion, a ja poznałem natychmiast, iż jest to ten człowiek, którego mi polecił mój umierający towarzysz broni.
— Ach, umarł już! — rzekł, pochylając się nad Duplessisem. — Uciekł w gęstwinę, otrzymawszy kulę w piersi. Na szczęście znalazłem go w miejscu, gdzie padł i mogłem w ten sposób ulżyć jego ostatnim godzinom. To łoże jest mojem dziełem, a wino przyniosłem, aby złagodzić jego pragnienie.
— Panie — rzekłem do niego — w imieniu Francji dziękuję panu. Jestem tylko pułkownikiem huzarów, ale jestem Stefanem Gerard, a nazwisko to ma dobry dźwięk w armji francuskiej. Czy wolno się zapytać...
— Tak jest, panie, nazywam się Alojzy de Pombal i jestem młodszym bratem znanego szlachcica tego samego nazwiska. Obecnie jestem pierwszym porucznikiem w bandzie gerylasów pod Manuelem, którego zwykle nazywają „Uśmiechniętym“.
Panowie, sięgnąłem w miejsce, gdzie powinien się był znajdować mój pistolet, ale de Pombal roześmiał się tylko, patrząc na ten ruch...
— Jestem jego pierwszym porucznikiem, ale zarazem jego śmiertelnym wrogiem — rzekł.
Rozpiął bluzę i odsunął koszulę.
— Spójrz pan tutaj! — zawołał i pokazał mi swoje plecy, na których miał stare i nowe, sine i czerwone pręgi. — To tak mnie „Uśmiechnięty“ obdarzył, mnie, człowieka z najlepszej krwi i rodu w całej Portugalji. Jak się na nim pomszczę, zobaczysz pan niezadługo.
Z oczu jego biła taka wściekłość, tak zgrzytał zębami, iż nie mogłem powątpiewać o prawdzie słów jego, tem więcej, iż potwierdzały ją jego krwawe pręgi na plecach.
— Mam jeszcze dziesięciu ludzi, którzy trzymają ze mną — mówił dalej. — Za kilka dni mam nadzieję przymknąć do pańskiej armji, gdy tutaj dokonam mego dzieła. Tymczasem...
Twarz jego nabrała nagle jakiegoś szczególnego wyrazu, zerwał nagle broń z ramienia i krzyknął:
— Ręce do góry, ty przeklęty Francuzie! Ręce do góry, albo ci kulę wpakuję w łeb!
Dziwicie się, panowie! Zdębieliście?! Pomyślcie sobie tylko, jak ja wtedy zdębiałem i dziwiłem się temu niespodziewanemu zwrotowi w naszej rozmowie.
Widziałem czarny otwór karabinu, a poza nim błyszczące, czarne oczy. Co było począć? Byłem bezsilny. Wyciągnąłem ręce do góry.
Jednocześnie usłyszałem ze wszystkich stron ludzkie głosy, krzyki, nawoływania i tupot wielu nóg. Kupa strasznych postaci wypadła z krzaków, kilka par silnych rąk pochwyciło mnie i ja, nieszczęśliwiec, po raz drugi znalazłem się w niewoli gerylasów.
Na szczęście nie miałem przy sobie pistoletu, abym mógł sobie własną ręką wpakować kulę w łeb. Gdybym w tej chwili był uzbrojony, nie siedziałbym teraz tu w kawiarni i opowiadał wam o tych dawnych czasach, panowie.
Silne, obrośnięte łapy trzymały mnie ze wszystkich stron, prowadzili mnie opisaną już przeze mnie ścieżką przez las, a ten łotr de Pombal wydawał przytem rozkazy. Czterech opryszków niosło zwłoki mego towarzysza Duplessisa.
Gdy wyszliśmy z lasu na wolne pole, słońce było już bardzo nisko. Popędzono mnie na górę, aż nareszcie dostaliśmy się do głównej kwatery gerylasów, znajdującej się w jarze pod szczytem. Tam spostrzegłem też i stos drzewa, który miałem okupić tak drogo. Stos ułożony był w czworobok, a znajdował się tuż nad nami. Trochę niżej znajdowały się dwie, czy trzy chaty, należące najprawdopodobniej do pasterzy kóz; w chatach tych gnieździli się bandyci.
Wpakowano mnie do jednej z nich, związano a obok mnie położono zwłoki mego biednego Duplessisa.
Gdy tak leżałem, dręczyła mnie tylko jedna myśl, jak tu za kilka godzin podpalić ten stos nade mną.
Nagle drzwi się otworzyły i do chaty wszedł jakiś człowiek. Gdybym nie miał związanych rąk, byłbym skoczył i zdusił go, gdyż nie był to kto inny, tylko de Pombal. Kilku opryszków postępowało za nim, kazał im jednak zaczekać na dworze i zamknął drzwi za sobą.
— Łotrze! — zawołałem.
— Cicho! — rzekł. — Mów pan cicho, gdyż nie wiem, czy nas kto nie podsłuchuje, a moje życie wchodzi tutaj w grę. Muszę panu dać wyjaśnienie, pułkowniku Gerardzie; jestem panu tak samo oddany, jak byłem oddany pańskiemu towarzyszowi broni. Gdy przy jego zwłokach przemawiałem do pana, zauważyłem, że jesteśmy otoczeni i że ujęcie pana stało się rzeczą nieuniknioną. Byłbym musiał podzielić pański los, gdybym się był chociaż chwilę zawahał. Pochwyciłem więc pana na miejscu sam, aby nie stracić zaufania bandy. Własny rozum powinien panu powiedzieć, że nie pozostawało mi nic innego do roboty. Nie wiem jeszcze, czy będę mógł pana uratować, ale przynajmniej spróbuję.
To rzucało nowe światło na moje położenie. Odpowiedziałem mu, iż nie wiem, jak daleko mogę wierzyć jego słowom, a sądzić go będę po jego czynach.
— Więcej nie żądam — odparł. — A jeszcze jedna dobra rada! Dowódca chce pana zaraz zobaczyć. Mów pan z nim otwarcie, gdyż inaczej każe pana przepiłować między dwiema deskami. Nie sprzeciwiaj mu się pan. Udziel mu pan wszelkiej informacji, której od pana zażąda. Jest to jedyna nadzieja pańskiego ratunku. Jeżeli pan będziesz mógł zyskać na czasie, może się zdarzy dla pana jakaś szczęśliwa okoliczność. Chodź pan natychmiast, aby nie powstało jakieś podejrzenie.
Pomógł mi powstać, a potem otworzył drzwi i wypchnął mnie na dwór bardzo niedelikatnie, a potem razem z opryszkami wśród ustawicznych poszturkiwań zawlókł mnie na miejsce, gdzie siedział dowódca w otoczeniu swych bandytów.
Było to szczególny człowiek, ten Manuelo „Uśmiechnięty“. Był dobrze ubrany, o świeżej cerze, dobrze wypasiony, ale miał gładko wygoloną twarz o grubych rysach i łysinę, co go pasowało na porządnego ojca rodziny.
Gdy ujrzałem ten jego jowjalny uśmiech, nie mogłem ani na chwilę przypuszczać, aby ten człowiek był istotnie tym skończonym łotrem, za jakiego go okrzyczano, a którego imię było postrachem prawdziwym tak dla Anglików, jako też i dla Francuzów.
Jak wiadomo, oficer angielski Frent kazał potem powiesić tego draba za jego okrucieństwa.
Siedział ten opryszek na kamieniu i patrzył na mnie tak przyjaźnie, jakbym był jego dawnym znajomym. Nie uszło jednak mej uwagi, iż jeden z jego bandy oparty był o piłę a ten widok wystarczył, aby mnie wyleczyć ze wszelkich złudzeń.
— Dobry wieczór, pułkowniku Gerardzie — zawołał do mnie. — Sztab Massény uczcił nas bardzo wysoko: pewnego dnia ukazał się major Cortex, następnego dnia pułkownik Duplessis, a teraz mamy przed sobą pułkownika Gerarda. A może sam marszałek zaszczyci nas swojemi odwiedzinami? Jak słyszałem, widziałeś pan sam Duplessisa. Cortexa znajdziesz pan tam na dole, przybitego gwoździami do drzewa. Teraz mamy się zastanowić nad tem, jakby najlepiej postąpić z panem.
Nie była to bardzo wesoła mowa powitalna. Na twarzy tego draba widziałem taki dobroduszny uśmiech, a mówił tak łagodnie, tak cicho, tak uprzejmie.
Nagle jednak pochylił się naprzód, a w jego oczach wyczytałem surowość i jakąś stanowczość.
— Pułkowniku Gerard — rzekł — nie mogę panu przyrzec, iż panu daruję życie, gdyż sprzeciwiałoby się to naszym zwyczajom, ale mogę dla pana wynaleźć śmierć przyjemniejszą lub przykrzejszą. Jaką pan sobie życzysz?
— A co pan chce, abym za to panu uczynił?
— Jeżeli pan chcesz umrzeć przyjemniejszą śmiercią, żądam od pana, abyś mi pan na wszystkie moje pytania, które do pana wystosuję, dał szczerą, prawdziwą i dokładną odpowiedź.
Nagle, jak to u dzielnych ludzi bywa, przyszła mi wspaniała myśl do głowy.
— Chcecie mnie tak czy owak pozbawić życia — rzekłem — a dla was powinno to być zupełnie obojętne, w jaki sposób zejdę z tego świata. Jeżeli panu odpowiem na wasze zapytania, czy pozwolisz pan, abym sobie sam wybrał rodzaj śmierci?
— Tak jest — odparł — do północy dnia dzisiejszego.
— Przysięgnij mi pan! — zawołałem.
— Słowo honoru portugalskiego szlachcica wystarczy.
— Nie powiem ani słowa, dopóki pan nie przysięgniesz.
Zaczerwienił się z gniewu, jak indyk i spojrzał na piłę. Po moim stanowczym tonie jednak poznał, że dotrzymam słowa i nie pozwolę sobie w kaszę pluć. Wydobył z pod kaftana krzyż i rzekł:
— Przysięgam!
Jakaż radość opanowała mnie po tych słowach! Jaki koniec, jaki sławny koniec dla pierwszego rycerza Francji! Na tę myśl byłbym się śmiał z zachwytu.
— A teraz pytaj pan! — rzekłem.
— Przysięgasz mi pan z swej strony, że będziesz mówił prawdę?
— Czynię to na honor żołnierza!
Było to, jak widzicie panowie, straszne przyrzeczenie, które dałem; ale co ono znaczyło w porównaniu z korzyścią, którą osiągnę?
— To ładny i zajmujący handel — rzekł, wyjmując z kieszeni notes. — Może pan będziesz tak łaskaw i zwrócisz się ku obozowi francuskiemu.
Usłuchałem jego znaku i odwróciwszy się, spojrzałem na obóz pod nami.
Mimo piętnastu mil oddalenia można było wobec czystego powietrza widzieć i rozpoznać wszystko aż do najdrobniejszych szczegółów.
Widziałem długie czworoboki naszych namiotów i baraków, linje kawalerji i ciemne plamy, gdzie znajdowało się dziesięć bateryj artylerji. Co za smutna myśl, iż mój wspaniały pułk czekać będzie daremnie i swego pułkownika już więcej nie zobaczy! Z jednym szwadronem tego pułku zniósłbym tych opryszków w mgnieniu oka.
Oczy mi zaszły łzami, gdy spojrzałem w ten kąt obozu, gdzie znajdowało się ośmiuset ludzi, z których każdy dałby chętnie życie za swego ukochanego pułkownika.
Smutek jednak ominął mnie, gdy poza namiotami ujrzałem wznoszące się kłęby dymu, oznaczające główną kwaterę pod Torres-Vedras. Tam znajdował się Masséna, a gdy Bóg dozwoli, kosztem mego życia wykonam jego polecenie. Dumą i radością zapłonęło mi serce. Pragnąłbym mieć w tej chwili głos piorunów, aby móc do nich zawołać:
— Spójrzcie tu na mnie, na Stefana Gerarda, który umrze, aby uratować armję Clausela!
Coprawda zasmucająca była myśl, iż dokona się tak wspaniałego czynu, a nie znajdzie się nikt, któryby o nim doniósł.
— No — rzekł przywódca bandytów — widzisz pan obóz i widzisz pan drogę, prowadzącą do Coimbry. Jest zapełniona wozami bagażowemi i ambulansami. Czy oznacza to, że Masséna rozpoczyna odwrót?
Można było dokładnie widzieć czarne linje wozów i od czasu do czasu błysk bagnetów towarzyszących im żołnierzy. To, co było jasnem dla każdego, potwierdzić, nie było przecież naruszeniem żadnej tajemnicy.
— Masséna się cofnie — odparłem.
— Do Coimbry?
— Tak sądzę.
— A armja Clausela?
Wzruszyłem ramionami.
— Każda ścieżka na południe jest obsadzona, żaden kurjer przez nią się nie przedostanie. Jeżeli Masséna się cofnie, Clausel będzie zgubiony.
— Musi się sam troszczyć o siebie — rzekłem.
— Ilu ma ludzi?
— Około czterdziestu tysięcy mojem zdaniem.
— Ile kawalerji?
— Brygadę dywizji Montbruna.
— Które pułki?
— Czwarty szaserów, dziewiąty huzarów i pułk kirasjerów.
— Zgadza się — rzekł, zaglądając do notesu. — Mówisz pan prawdę, ale biada też panu, gdybyś mówił inaczej.
Potem przeszedł całą armję, dywizja za dywizją i pytał mnie o skład każdej brygady. Nie mam chyba potrzeby mówić wam, panowie, iż pozwoliłbym sobie raczej język wyrwać, niż dawać mu wyjaśnienia tego rodzaju, gdybym nie miał wyższego celu przed oczyma. Niech się dowie o wszystkiem, byłem ja uratował armję Clausela!
Wreszcie zamknął notes i schował go do kieszeni.
— Dziękuję panu za te informacje, które jutro otrzyma Wellington — rzekł. — Pan wykonałeś swą czynność przy naszym interesie, teraz kolej na mnie. Jakże pan chcesz umrzeć? Jako żołnierz będziesz pan naturalnie wolał, aby pana rozstrzelano, niektórzy jednak wolą skok z Merodalu jako lżejszą śmierć. Już bardzo poważny zastęp ludzi wybrał sobie taki koniec, ale niestety nie znaleźliśmy się nigdy w położeniu, aby żądać od nich sprawozdania. Potem jest jeszcze piła, ale ta nie jest tak popularna. Moglibyśmy także powiesić pana, ale musielibyśmy się udać w tym celu nadół do lasu, a to połączone jest z niewygodą. Ale przyrzeczenie pozostaje przyrzeczeniem, a pan wydajesz się być doskonałym chłopcem, to też postaramy się o to, aby najzupełniej zadośćuczynić pańskim życzeniom.
— Powiedziałeś pan — odparłem — iż jeszcze przed północą umrzeć muszę, zaczekam aż do ostatniej chwili przed tym terminem.
— Bardzo dobrze — rzekł. — To czepianie się życia jest trochę dziecinne, ale zastosujemy się do pańskiego życzenia.
— Co się tyczy sposobu śmierci — odparłem — to chcę mieć zgon taki, ażeby go widział cały świat. Wsadź mnie pan na ten stos drzewa i spal mnie pan żywcem, jak w dawnych czasach palono świętych i męczenników. To nie jest zwyczajny koniec, lecz taki, któregoby mi i cesarz mógł pozazdrościć.
Ta myśl widocznie mu się podobała.
— Dlaczego nie? — rzekł. — Jeżeli Masséna wysłał pana do nas na szpiegowanie, to zrozumie, co ma oznaczać ten ogień na górze.
— Zupełnie słusznie — odparłem. — Odgadłeś pan moje powody. On to zrozumie, a wszyscy będą wiedzieli, że zginąłem śmiercią, godną bohatera.
— Nie mam nic przeciwko temu — rzekł bandyta z djabelskim uśmiechem. — Poślę panu trochę koziny i wina do pańskiej chaty. Słońce zachodzi, niezadługo będzie ósma. Za cztery godziny bądź pan gotów.
Piękny był ten świat, z którym miałem się pożegnać. Spojrzałem wdół na tę złocistą wstęgę, gdzie ostatnie promienie zachodzącego słońca padały na niebieskie fale Tajo i oświecały białe żagle statków angielskich.
Bardzo piękny był świat, i przykre było rozstanie się z nim; ale jest coś piękniejszego od niego. Śmierć dla innych, za honor i obowiązek, za wierność i miłość — to są piękności daleko powabniejsze od tych, które widzimy naszemi oczyma.
Ja sam podziwiałem własne szlachetne postępowanie i myślałem o tem, czy kiedyś ktoś się dowie, że wydałem ostatnie tchnienie na stosie, który uratował armję Clausela. Miałem tę nadzieję i modliłem się o to, gdyż coby to była za pociecha dla mej matki, co za wzór dla armji, co za duma dla moich huzarów!
Gdy de Pombal wreszcie zjawił się w mej chacie z mięsem i winem, pierwszą rzeczą było, iż poprosiłem go, aby spisał raport o mej śmierci i wysłał go do obozu francuskiego. Nie odpowiedział coprawda nic, ale moją wieczerzę spożyłem z dobrym apetytem, na myśl, iż mój sławny zgon nie pozostanie przecież tajemnicą dla świata.
Leżałem w mej chacie ze dwie godziny, gdy drzwi się znów otworzyły i przez nie zajrzał dowódca. Było już ciemno, ale koło niego stał bandyta z pochodnią, tak, że mogłem widzieć, jak mu się oczy świecą i jak błyszczą jego białe zęby.
— Gotów? — zapytał.
— Jeszcze czas — odparłem.
— Obstajesz pan przy czekaniu do ostatniej chwili?
— Przyrzeczenie jest przyrzeczeniem.
— Dobrze. Niech i tak będzie. Mamy jeszcze między sobą do załatwienia pewien akt sprawiedliwości, gdyż jeden z mych ludzi nie prowadził się porządnie. Posiadamy tę surową zasadę, iż nie zwracamy uwagi na godność osoby, jak to panu może poświadczyć de Pombal. Zwiążcie go i połóżcie potem na stosie, de Pombal, powrócę potem i chcę widzieć, jak będzie umierał.
De Pombal i bandyta z pochodnią weszli do chaty, a wódz ich poszedł sobie. De Pombal zamknął drzwi.
— Pułkowniku Gerardzie, możesz pan ufać temu człowiekowi, on należy do mego oddziału. Teraz, albo nigdy. Możemy pana jeszcze uratować. Ale przyjmuję na siebie wielkie ryzyko i żądam stanowczego przyrzeczenia. Gdy panu uratujemy życie, czy ręczysz nam pan za to, iż w obozie francuskim przyjmą nas życzliwie i zapomną o całej przeszłości?
— Za to ręczę.
— A ja ufam pańskiemu honorowi. No, prędko, prędko, niema ani chwili do stracenia. Gdy ten potwór przyjdzie, będziemy musieli wszyscy trzej zginąć straszną śmiercią.
Patrzyłem ze zdumieniem, co robi. Wyjął długi sznur, owinął go dokoła zwłok mego towarzysza, a potem zawiązał mu chustę dokoła ust, tak, iż twarzy prawie wcale widać nie było.
— Kładź się pan tutaj — rzekł i położył mnie na miejscu mego kolegi. — Czterech moich zwolenników czeka na dworze i oni to włożą tego nieboszczyka na stos.
Otworzył drzwi i wydał rozkaz. Weszło kilku bandytów i wyniosło Duplessisa. Ja sam pozostałem na ziemi, niepokojony nadzieją i oczekiwaniem.
Po upływie pięciu minut powrócił de Pombal ze swymi ludźmi.
— Pan już leżysz na stosie — rzekł. Chciałbym widzieć tego, któryby twierdził, że to nie pan, a jesteś pan związany i skrępowany, iż nikt się nie może spodziewać, abyś się pan mógł poruszyć lub przemówić. Pozostaje teraz tylko sprzątnąć zwłoki Duplessisa i zrzucić je ze szczytu Merodala.
Dwóch ludzi wzięło mnie za głowę i nogi i wyniosło sztywnego i bez życia z chaty.
Gdy wydostałem się na dwór, byłbym ze zdumienia głośno krzyknął. Księżyc stał nad stosem, na którym spoczywała postać człowieka, którego zarysy można było poznać w świetle księżyca.
Bandyci znajdowali się częścią w obozie, częścią dokoła stosu, gdyż nikt nie zatrzymywał naszej małej grupki i nikt nie stawiał pytań. De Pombal poprowadził swych ludzi w kierunku przepaści. Nad brzegiem, gdzie nas już widać nie było, mogłem znowu używać mych własnych nóg. De Pombal wskazał na wąską, wijącą się ścieżynę.
— Tędy nadół — rzekł de Pombal, a potem zawołał nagle: — Dios mio, a to co?
Straszny krzyk przedarł się do nas z lasu. Widziałem, że Pombal drżał, jak spłoszony koń.
— To ten łotr — szepnął. — Znęca się nad jednym z ludzi, jak znęcał się nade mną. — Ale dalej, dalej, gdyż niech Bóg nas ma w swej opiece, gdybyśmy się dostali w jego łapy.
Jeden za drugim zaczęliśmy schodzić ścieżką wdół. U stóp stoku znaleźliśmy się znowu w lesie.
Nagle spostrzegliśmy wielką łunę, a przed nami rozścielały się czarne cienie drzew. Zapalono stos. Z naszego stanowiska mogliśmy jeszcze widzieć nieruchome ciało wśród płomieni i czarne postacie gerylasów, którzy jak ludożercy tańczyli dokoła stosu i podskakiwali.
Podniosłem zaciśniętą pięść ku tym psom piekielnym, a przysiągłem, iż kiedyś z mymi huzarami zrobię z nimi krwawy obrachunek.
De Pombal wiedział, jak rozstawione są warty, i znał każdą ścieżkę, prowadzącą przez las. Aby obejść tych łotrów, musieliśmy iść dokoła wzgórz i robić wielkie koła. A jakże chętnie je robiłem, tylko dla tego jednego widoku, którym się napawały oczy moje!
Mogło być około drugiej, gdy na wolniejszem miejscu w lesie przystanęliśmy na chwilę. Gdy się odwróciliśmy, spostrzegliśmy rozpalone zgliszcza stosu, jakgdyby szczyt Merodalu wyrzucił z siebie kupę rozpalonej lawy.
A potem, gdy patrzyłem jeszcze, ujrzałem coś — co mnie uradowało niezmiernie. Z zachwytu zacząłem się tarzać po ziemi.
Daleko, na południowym widnokręgu, zabłysło wielkie, żółte światło, potęgowało się, można było widzieć płomienie; to nie płonął dom, to nie było światło gwiazdy, to był ogień sygnałowy z Mont d’Ossa, odpowiedź armji Clausela na znak, który jej dał Stefan Gerard!




Stary brygadjer siedział w kawiarni i opowiadał swoim przyjaciołom:
— Ile razy tylko Napoleon potrzebował jakiejś pomocnej ręki, wyświadczał mi zawsze ten zaszczyt, iż przypominał sobie nazwisko Stefana Gerarda, aczkolwiek pamięć opuszczała go niekiedy, gdy chodziło o wynagrodzenie oddanych mu usług.
W każdym razie na moją karjerę skarżyć się nie mogę, mając lat dwadzieścia osiem, byłem przecież już pułkownikiem, a w trzydziestym pierwszym komendantem brygady. Tak, kto wie, czy nie otrzymałbym buławy marszałkowskiej, gdyby wojna była potrwała jeszcze kilka lat, a potem krok do tronu nie byłby już tak wielkim.
Czyż Murat nie zamienił swej czapy huzarskiej na koronę?
Ale bitwa pod Waterloo położyła kres tym wszystkim marzeniom. Niejednemu godnemu nazwisku nie było dane być zapisanem na kartach historji, ale ludzie, którzy walczyli w wielkich wojnach za czasów cesarstwa, znają je dobrze.
Dzisiaj, panowie, posłuchajcie o szczególnem zdarzeniu, o przygodzie, której zawdzięczam moje szybkie pójście wgórę, a która stała się powodem mych poufnych stosunków z cesarzem.
Ale przedtem jeszcze jedno słowo upomnienia! Nie zapominajcie panowie o tem, że zdarzenie to widziałem na własne oczy, słyszałem je na własne uszy, i nie starajcie się przeczyć mi, przytaczając opis jakiegoś uczonego lub człowieka pióra, który napisał książkę o historji. Wierzajcie mi, iż panowie ci wielu rzeczy nie znają, a dla świata pozostanie wogóle wiele rzeczy nieznanemi.
Ja sam mógłbym wam opowiedzieć o wielu rzeczach, którymbyście się dziwili, gdybym nie musiał trzymać języka za zębami.
I o tej przygodzie milczałem, dopóki żył cesarz, ponieważ mu to przyrzekłem, ale teraz nie widzę w tem nic złego, gdy opowiem o roli, która mi w tym wypadku przypadła w udziale.
Podczas zawierania pokoju w Tylży, byłem tylko ubogim porucznikiem. Nie powątpiewam bynajmniej, iż moja postawa i moje eleganckie awanturki przemawiały bardzo na moją korzyść. Byłem już znany jako jeden z najdzielniejszych i najzuchwalszych oficerów w armji, tymczasem jednak nie wystarczało to jeszcze do zrobienia szybkiej karjery wobec mnóstwa dzielnych ludzi, otaczających cesarza. Przypadek w cudowny sposób przyszedł mi z pomocą.
Gdy cesarz po zawarciu pokoju w r. 1807 powrócił, bywał często z cesarzową i dworem w Fontainebleau. Znajdował się wtedy u szczytu swej sławy, gdyż przez trzy szybko po sobie następujące wyprawy upokorzył Austrję, zgniótł Prusy i wyparł Moskali za Niemen. A aczkolwiek buldog z drugiej strony kanału jeszcze warczał, to przecież nie miał odwagi oddalać się zbytnio od swej budy.
Tak, gdyby Francja była wtedy mogła zawrzeć ostateczny pokój, byłaby posiadała taką wielkość, jak żadne inne państwo od czasów Rzymian. Tak przynajmniej mówili niektórzy mądrzy ludzie.
Co do mnie, miałem wtedy głowę zapchaną innemi rzeczami. Ludność żeńska była zachwycona, iż żołnierze po długiej nieobecności nareszcie powrócili, a mnie podczas pełnego zapału powitania także spora część tych okrzyków przypadła w udziale — możecie mi wierzyć, panowie. Nawet teraz jeszcze w sześćdziesiątym roku mego życia... ale poco tracić czas na rzeczy aż nadto dobrze wszystkim znane?
Nasz pułk huzarów wraz z strzelcami gwardji stał załogą w Fontainebleau, jest to jak wiadomo mała miejscowość wśród lasu; ale roiło się tam wtedy od wielkich książąt, kurfirstów i książąt, którzy kręcili się dokoła Napoleona, aby z jego rąk otrzymać koronę. Nasz mały kapral jednak o bladej twarzy i zimnych, szarych oczach, jechał co rana milczący i zamyślony na polowanie, podczas gdy wszystkie te wielkości grupowały się dokoła niego i nadstawiały uszu, skoro tylko poruszały się usta mocarza.
A gdy był właśnie w dobrym humorze, rzucał jednemu sto mil kwadratowych, który wyrwał drugiemu. Tutaj przesuwał granice królestwa aż do jakiejś rzeki, tam zmniejszał inne królestwo, zabierając mu łańcuch gór.
Taki był już sposób postępowania małego kapitana artylerji, którego my na naszych pałaszach i bagnetach wynieśliśmy na tak wysokie stanowisko.
Wiedział zapewne dobrze, komu zawdzięcza swą potęgę, gdyż był dla nas zawsze bardzo uprzejmy. My natomiast posiadaliśmy całą świadomość wyświadczonych mu usług i nie omieszkiwaliśmy tego okazywać w całem naszem postępowaniu. Nie zapominaliśmy ani na chwilę, że on był coprawda doskonałym wodzem, ale my byliśmy też najdzielniejszymi żołnierzami, którym mógł rozkazywać.
Pewnego dnia — aby nareszcie przystąpić do rzeczy, — znajdowałem się w mojej kwaterze i grałem właśnie w karty z młodym Muratem od konnych strzelców, gdy drzwi się otworzyły, a przez nie wszedł Lasalle, nasz pułkownik.
Każdemu wiadomo, co to był za djabeł w ludzkiem ciele. Niebieski mundur dziesiątego pułku tak mu był do twarzy, że my wszyscy młodsi szaleliśmy za nim, piliśmy i graliśmy o zakład, aby tylko być podobnym do niego.
Zapomnieliśmy zupełnie o tem iż cesarz nie mianował go dowódzcą lekkiej kawalerji, ponieważ pił i grał w karty, ale jedynie tylko dlatego, że ze wszystkich miał najpewniejsze oko co do obliczenia siły nieprzyjaciela i jego stanowisk, ponieważ najlepiej umiał powiedzieć, kiedy był czas aby piechota ruszyła do ataku, albo też artylerja cofnęła się wstecz.
Tego wszystkiego nie pojmowaliśmy dotąd, smarowaliśmy więc wąsy, brzęczeliśmy ostrogami i włóczyliśmy pałasze po bruku w tej myśli, że staniemy się podobnymi do Lassale‘a.
Skoro tylko wszedł do mego pokoju, zerwaliśmy się na równe nogi, ja i Murat, on jednak postąpił ku mnie i rzekł, klepiąc mnie po ramieniu:
— Mój synku, cesarz chce dziś pomówić z tobą o godzinie czwartej.
Po tych słowach pokój zaczął się kręcić dokoła mnie — musiałem się chwycić stolika, aby nie paść na ziemię.
— Co!!!? — zawołałem. — Cesarz?
— Naturalnie! — odparł śmiejąc się z mego zdumienia.
— Ależ cesarz nie zna mnie zupełnie — przeczyłem. — Poco chce się ze mną widzieć?!
— Sam tego nie wiem — odparł Lassale i podkręcił wąsa. — Skoro mu potrzeba pomocy jakiegoś tęgiego zabijaki, toć chyba nie ma potrzeby uciekania się do jednego z moich ludzi, a jednak — i tu znowu poklepał mnie poufale po ramieniu — szczęście przecież raz kiedyś zawitać musi do domku porządnego człeka. I do mnie także zawitało. Czyż byłbym inaczej pułkownikiem dziesiątego pułku? Przygotuj się, synku, a życzę ci szczęścia na twej drodze!
Była dopiero druga, wyszedł więc i zapowiedział, że powróci niezadługo, aby wprowadzić mnie do pałacu.
Boże, jak ten czas się wlókł, każda minuta wydawała się wiecznością.
Łaziłem po pokoju, jak tygrys w klatce, wzburzony, zdenerwowany i czyniłem najrozmaitsze przypuszczenia co do żądania cesarza, czego on ode mnie chciał?
Może słyszał o armatach, które wzięliśmy pod Austerlitz?
Ale nie! Od tego czasu minęły już dwa lata, a prócz tego było tylu żołnierzy, którzy dokonali tego samego.
A może chciał mnie wynagrodzić za mój pojedynek z adjutantem cara rosyjskiego?
Nagle zacząłem się trząść jak we febrze, przypomniało mi się bowiem kilka drobnych figlów i awanturek, o których może słyszał, a które może mu się nie podobały.
Wtem przypomniały mi się słowa Lasalle‘a:
— „Skoro mu potrzeba pomocy jakiegoś zabijaki...“
Uspokoiłem się.
Jasnem przecież było, iż skoro mój pułkownik miał przynajmniej jakie takie pojęcie o związku rzeczy, to z pewnością nie byłby tak okrutny, aby mi życzyć szczęścia wtedy, gdy mi coś złego groziło.
Na tę myśl serce mi zaczęło rosnąć w piersi, jak ciasto na dobrych drożdżach.
Siadłem i napisałem list do matki, że cesarz przysłał po mnie, aby wysłuchać mej rady w bardzo poważnej sprawie. Matka moja była zawsze zdania, iż nasz cesarz jest nadzwyczajnie rozsądnym człowiekiem — jakże więc wiadomość moja utwierdzić ją musiała w tej wierze!
O wpół do czwartej usłyszałem chrzęst pałasza na schodach; to nadchodził Lasalle. Zaraz otworzyły się drzwi. Pułkownikowi towarzyszył jakiś kulas w czarnym ubiorze, w białym krawacie i białych mankietach.
My wojskowi nie wielu znaliśmy cywilów, ale — do djabła! — to był jeden z tych, którego każdy znać musiał!
Jedno spojrzenie na te błyszczące oczy, na komicznie zadarty nos i proste, silnie zaciśnięte usta — wskazywały mi, iż miałem jedynego przed sobą we Francji człowieka, z którym nawet sam cesarz liczyć się musiał...
Był to pan de Talleyrand!
Lasalle wymienił moje nazwisko. Odsalutowałem, a tymczasem dyplomata mierzył mnie swym bystrym wzrokiem od stóp do głów.
— Czy pan już powiedział porucznikowi, dlaczego cesarz wzywa go do siebie? — zapytał swym piskliwym głosem pułkownika.
Oczy moje błądziły od jednego do drugiego z tych dwóch gości, a musiałem mimowoli stwierdzić między nimi szalone przeciwieństwo.
Tutaj czarno ubrany dyplomata, który siadł bez szelestu, tam piękny, wysoki, w niebieskim uniformie huzar, który zajął miejsce naprzeciw niego, podpierając się jedną ręką w bok, a drugą opierając na rękojeści pałasza.
Lasalle zwrócił się do mnie:
— Sprawa tak się przedstawia — rzekł swym zwykłym, szorstkim tonem. — Gdy dziś rano byłem u cesarza, oddano mu jakiś list. Zaledwie go otworzył, skoczył tak przerażony, iż papier wypadł mu z rąk na podłogę. Pochyliłem się i podałem mu go. Cesarz patrzył jednak przed siebie tak martwo, jakby zobaczył jakiegoś upiora.
— „Bracia z Ajaccio!“ — mruczał — „Bracia z Ajaccio!“
Co to miało oznaczać, tego naturalnie nie wiedziałem, gdyż co może człowiek rozumieć po włosku, skoro we Włoszech był tylko na dwóch wyprawach. Wydawało mi się, iż cesarz stracił zmysły i pan byłbyś zapewne tego samego zdania, panie Talleyrand, gdybyś pan był widział błysk jego oczu. Przeczytał list i siedział potem prawie pół godziny bez ruchu.
— A pan? — badał Talleyrand.
— Tak, ja... stałem przy tem i nie wiedziałem także, co mi począć wypada. Nagle zdało mi się, iż odzyskuje panowanie nad sobą.
— Lasalle, — odezwał się do mnie — masz pan zapewne kilku dzielnych oficerów w swoim pułku?
— Wszyscy są takimi, sire — odparłem.
— No, a gdyby chodziło o wybranie jednego, któremu w zupełności zaufać można, a który nie zastanawia się zbyt długo — rozumiesz pan przecie, Lasalle! — kogobyś pan polecił?
Spostrzegłem, iż potrzeba mu było kogoś, któryby nie zanadto był ciekawy co do istoty jego zamiarów.
— Mam jednego, który składa się tylko z ostróg i wąsów — raportowałem — jednego, którego myśli nie sięgają poza konia i pałasz.
— To mój człowiek! — zawołał cesarz. — Sprowadź mi go pan o czwartej.
— I tak, synku, przyszedłem wprost do ciebie. Postaraj się o to, abyś dziesiątemu pułkowi nie przyniósł wstydu!
Nie mogę coprawda twierdzić, aby mi pochlebiały powody, które skłoniły pułkownika do wybrania mnie, a musiała to potwierdzić i moja mina, gdyż pułkownik wybuchnął szalonym śmiechem, a nawet Talleyrand roześmiał się sucho, zanim się zwrócił do mnie ze słowami:
— Pozwól pan, iż udzielę mu przedtem jeszcze dobrej rady, mój kochany! Okręt pański wypływa na bardzo niebezpieczne wody i mógłbyś pan znaleźć gorszego pilota, niż ja nim jestem. Żaden z was nie ma najmniejszego pojęcia, co to wszystko ma znaczyć, a jednak, między nami mówiąc, jest rzeczą wielkiej doniosłości, abyśmy — my, którzy kierujemy losami Francji — wiedzieli o wszystkiem, co się dzieje. Rozumiesz pan, co mówię, panie Gerard?
Nie miałem coprawda najmniejszego pojęcia, do czego on zmierza, ale skłoniłem się i starałem się przybrać minę taką, jakoby wszystko dla mnie było jasnem.
— Postępuj pan zatem możliwie najostrożniej i milcz pan wobec każdego — mówił dalej. — My dwaj nie będziemy się nigdzie z panem publicznie pokazywali ale będziemy oczekiwali pana tutaj i udzielimy panu rady, gdy nas objaśnisz, jaka była rozmowa pańska z cesarzem i czego on od pana żąda. A teraz zbieraj się pan, gdyż cesarz nie przebacza nigdy niepunktualności.
Wybrałem się więc piechotą do pałacu, oddalonego może o sto kroków.
W przedpokoju natknąłem się na Duroca. Poczciwy chłopiec biegał tu i tam pośród tłumu czekających, miał przecież dziś na sobie uniform — szkarłat ze złotem! Właśnie objaśniał przedtem pana de Caulancourt, iż wszyscy zgromadzeni tutaj to książęta, z których jedni mają nadzieję uzyskania korony, innych zaś dręczy obawa, iż w najbliższej pół godzinie mogą się stać żebrakami.
Skoro tylko Duroc usłyszał moje nazwisko, kazał mi wejść i stanąłem oko w oko z cesarzem.
Naturalnie widywałem już nieraz tego wielkiego człowieka w polu, ale nigdy tak blisko, jak teraz.
Jak wyglądał?
No, jak mały, blady człowieczek, o pięknem czole i dość dobrze wykształconych łydkach, które występowały bardzo wyraziście wobec wąskich, białych spodni do kolan i białych pończoch.
Ale oczy każdego, nawet cudzoziemca, musiał uderzać ten wzrok. Niekiedy nabierał tak surowego wyrazu, że i w najodważniejszym grenadjerze serce zamierało ze strachu.
Opowiadają przecież, iż nawet Anguereau, który zresztą nie wiedział, co to strach, drżał przed wzrokiem Napoleona i to wtedy jeszcze, gdy cesarz był mało, albo prawie wcale nieznanym żołnierzem.
Na mnie spojrzał bardzo przyjaźnie i skinął na mnie, abym pozostał przy drzwiach. Dyktował właśnie coś de Menevalowi, a ten co chwila spoglądał na cesarza z wytężoną uwagą.
— Dosyć, możesz pan już iść — rzekł nagle cesarz.
Sekretarz wyszedł z pokoju, a cesarz z założonemi na plecach rękami podszedł do mnie i zaczął mi się w milczeniu przypatrywać.
Jestem najsilniej przekonany, iż wygląd mój musiał mu się podobać, gdyż aczkolwiek sam był małym, niepozornym człowiekiem, to przecież otaczał się chętnie rosłymi i tęgimi oficerami.
Stałem przed nim wyciągnięty jak struna i spoglądałem mu prosto w oczy; jedną ręką salutowałem, drugą trzymałem na pałaszu.
— No, panie Gerard — rzekł nareszcie i wskazującym palcem zaczął pukać po złotym szamerunku mego munduru — słyszę, iż jesteś dzielnym oficerem, pański pułkownik chwalił pana.
Zastanawiałem się nad rozsądną odpowiedzią. Ponieważ jednak nic więcej nie chciało mi przyjść do głowy, jak uwaga Lasalle‘a, iż składam się tylko z wąsów i ostróg, wołałem milczeć.
Cesarz przyglądał mi się przez chwilę w oczekiwaniu czegoś, ponieważ jednak nie było odpowiedzi, zaczął mówić dalej:
— Zdaje mi się, iż jesteś człowiekiem, którego mi potrzeba. Na rozsądnych i dzielnych ludziach wcale mi zbywa...
Urwał nagle. Nie mogłem nawet przypuszczać, co chciał powiedzieć, to też zadowolniłem się tylko zapewnieniem cesarza, iż może na mnie liczyć.
— Jak słyszę, jesteś dobrym szermierzem?
— Tak, trochę, sire.
— Czy to ciebie wybrano, abyś walczył z przodownikami huzarów pod Chambarant.
— Moi towarzysze zrobili mi wtedy ten zaszczyt, sire — odparłem.
— A w celu wyćwiczenia się wyzwałeś w tygodniach przed pojedynkiem sześciu fechtmistrzów?
— Miałem sposobność mieć w siedmiu dniach tyleż pojedynków, sire.
— Wyszedłeś cało?
— Fechtmistrz lekkiej piechoty z 23-go pułku trzepnął mnie lekko po lewym łokciu, sire.
— Ale dość o tych dzieciństwach, młodzieńcze — zaczął nagle cesarz w jednym z tych aż nadto dobrze znanych wybuchów gniewu. — Czy ty sądzisz, iż stawiam weteranów na te stanowiska, abyś mógł na nich pokazywać swoje sztuczki? Jakże mogę prowadzić wojnę z Europą, skoro moi właśni żołnierze zwracają ostrza pałaszy sami przeciwko sobie? Jeszcze jeden pojedynek taki, a zgniotę cię w mych palcach!
Widziałem, jak jego mała biała ręka przy tych słowach, mówionych z sykiem i groźnie, tańczyła przed moim nosem. A wierzcie mi lub nie, panowie, przeszły po mnie ciarki.
O ileż chętniej wolałbym się był w tej chwili znajdować w najgorętszej bitwie, niż tutaj!
Przystąpił do stołu, połknął filiżankę kawy, a gdy się do mnie znowu zwrócił, zniknął już wszelki ślad poprzedniej burzy.
— Potrzeba mi twych usług, poruczniku Gerard! Potrzeba mi dobrego pałasza w mej obronie, a mam swoje powody ku temu, iż wybieram twój. Co dzisiaj między nami zajdzie, o tem — przynajmniej dopóki żyję — nie powinien się dowiedzieć nikt. Żądam zatem milczenia!
Przypomniałem sobie Lasalle‘a i Talleyranda, ale złożyłem przyrzeczenie.
— Po drugie wypraszam sobie wszystkie rady i przypuszczenia z twej strony. Masz robić tylko to, co ci każę.
Skłoniłem się.
— Potrzeba mi twego pałasza, ale nie twej głowy. Myślenie jest moją rzeczą, zrozumiano?
— Tak, sire.
— Znasz aleję kanclerską w lesie?
— Znam.
— I ten wielki świerk, od którego we wtorek rozpoczęło się polowanie?
Jakżebym jego nie miał znać! Trzy razy w tym samym tygodniu miałem tam małą schadzkę! Ale skłoniłem się tylko i milczałem.
— Dobrze, dziś wieczorem o dziesiątej spotkasz się tam ze mną.
Nie dziwiłem się już niczemu. Tak, gdyby mi był w tej chwili kazał usiąść na tronie cesarskim, zgodziłbym się był na to z największą chęcią.
— Stamtąd pójdziemy razem do lasu — mówił dalej. — Zabierz ze sobą pałasz, a pistolety zostaw w domu. Będziemy obydwaj milczeli. Nie przemówisz do mnie ani słowa i ja się do ciebie odzywać nie będę. Rozumiesz?
— Rozumiem, sire.
— Po chwili zobaczymy jednego, a może dwóch mężczyzn pod drzewem i podejdziemy ku nim. Gdy ci dam znak, abyś mnie bronił, wyciągniesz pałasz, gdy jednakowoż będę rozmawiał z tymi ludźmi, będziesz się zachowywał spokojnie. Gdyby przyszło do walki, postarasz się o to, aby ani jeden ani drugi nie uszedł; ja ci sam pomogę.
— Sire — odezwałem się — dwóch nie jest za wiele dla mego pałasza; ale czy nie byłoby lepiej, abym sprowadził z sobą kolegę, byś wasza cesarska mość nie miał potrzeby sam walczyć?
— Ta, ta, ta, — rzekł. — Sam byłem wpierw żołnierzem, niż zostałem cesarzem. Czy sądzisz, że żołnierz przy armacie nie posiada tak samo pałasza, jak huzar? Ale rozkazałem ci przecież, abyś swoje mądre rady schował dla siebie. Zrób, jak ci rozkazałem. Skoro tylko pałasze ukażą się z pochwy, nie powinien ujść żaden z tych ludzi.
— Nie ujdą, sire.
— Dobrze. Nie mam ci więcej nic do rozkazania. Możesz iść.
Zrobiłem zwrot, ale nagle strzeliła mi nowa myśl do głowy.
— Sire, ja myślę...
Skoczył do mnie, jak dzikie zwierzę. Zdawało mi się, że mnie uderzy.
— Myślę! Myślę! — wrzeszczał. — Czyż ty sądzisz, iż wybrałem cię dlatego, ponieważ umiesz myśleć? Niech jeszcze raz tego nie usłyszę. Ty, jedyny człowiek, który... Ale dość tego. O dziesiątej przy świerku.
Klnę się na Boga, iż byłem bardzo zadowolony, wydostawszy się z pokoju. Na dobrym koniu czuję się na miejscu. Gdy jest mowa o zielonej lub suchej paszy, o jęczmieniu, owsie lub życie, albo gdy szwadron ma być wyprowadzony w pole, nikt mnie czegoś nowego nie nauczy.
Gdy jednakowoż spotkam szambelana lub ochmistrza dworu, albo też mam stawać przed cesarzem i widzę, że dają mi znaki wtedy, gdy inni ludzie mówią, wówczas tak mi jest, jak damskiemu koniowi, zaprzęgniętemu do wozu z ciężarem. Jestem tylko rycerzem, ale nie dworakiem.
Jak już powiedziałem, byłem bardzo zadowolony, wydostawszy się na świeże powietrze, a do mej kwatery biegłem tak szybko, jak student, który się wymknął swemu nauczycielowi.
Zaledwie otworzyłem drzwi, wzrok mój padł na parę długich, niebieskich nóg w huzarskich butach i na parę małych, czarnych w pończochach i pantofelkach ze sprzączkami. Obydwaj skoczyli do mnie.
— No i co to było? — zawołali obydwaj razem.
— Nic — odpowiedziałem.
— Nie rozmawiałeś pan z cesarzem.
— Rozmawiałem.
— Co powiedział?
— Panie de Talleyrand, żałuję mocno, ale muszę panu powiedzieć, iż o tem pary puścić mi z ust nie wolno.
— Ba, kochany poruczniku — rzekł z pochlebstwem i zbliżył się do mnie — jesteśmy przecież przyjaciółmi. Co mi pan powierzysz, nie wyjdzie poza te cztery ściany, a prócz tego cesarz nie mnie miał na myśli, odbierając od pana przyrzeczenie milczenia.
— No, panie de Talleyrand — odparłem — pałac jest stąd niedaleko, może się pan tam uda i przyniesie mi na piśmie potwierdzenie cesarza, że moje przyrzeczenie nie dotyczy wcale pańskiej osoby, a wtedy z całą przyjemnością powtórzę panu każde słowo mej rozmowy z cesarzem.
Wtedy stary lis zaczął mi pokazywać zęby.
— Pan Gerard wydaje się być trochę napuszonym, ale trzeba to złożyć na karb jego młodości. Gdy będziesz pan o kilka lat starszy, mój przyjacielu, uznasz pan sam, iż nie bardzo przystoi młodemu oficerowi, aby dawał takie odpowiedzi.
Na tę uwagę nie odpowiedziałem nic, ale na szczęście przyszedł mi z pomocą Lasalle w swój zwykły szorstki sposób.
— Porucznik Gerard ma słuszność — odezwał się. — Gdybym był wiedział, że dał słowo, nie byłbym się wcale pytał. Sam pan wiesz, panie de Talleyrand, że śmiałbyś się w kułak, gdyby panu powiedział wszystko, a jego samego usunąłbyś pan potem nabok, jak próżną butelkę od burgunda. A słowo moje na to, iż w dziesiątym pułku nie byłoby miejsca dla tego, któryby zdradził tajemnicę cesarza.
Świadomość, iż miałem po mej stronie pułkownika, rozgoryczyła dyplomatę jeszcze więcej, to też odparł zimno:
— Powiedziano mi, panie pułkowniku, iż pańskie zdanie w sprawach wojskowych, jest bardzo cenne, a ja nie omieszkam przy sposobności poinformować się o tem. Obecnie chodzi tu jednak o dyplomację, a przyznasz pan sam, iż na tym punkcie posiadam swoje własne zapatrywania. Dopóki dobro Francji i bezpieczeństwo osoby cesarza oddane są mej pieczy, będę się starał wszelkiemi siłami, które mam do rozporządzenia, odpowiedzieć godnie zadaniu, nawet wtedy, gdybym musiał działać wbrew życzeniu cesarza. Mam zaszczyt pożegnać pana, panie pułkowniku Lasalle!
Jeszcze jedno zjadliwe spojrzenie w moją stronę, a potem odwrócił się i wymaszerował drobnym, szybkim, a cichym krokiem.
Mina Lasalle‘a wskazywała wyraźnie, że nie był mu wcale przyjemny ów wrogi nastrój, w którym oddalił się potężny minister. Wyrzucił z siebie kilka dosadnych przekleństw, chwycił czapkę i pałasz i popędził po schodach nadół.
Gdy przystąpiłem do okna, ujrzałem, jak wysoki człowiek w niebieskim mundurze i mały człowiek w niebieskim ubraniu kroczyli obok siebie wzdłuż ulicy... Talleyrand szedł sztywny, jakby kij połknął, a Lasalle coś żywo przemawiał do niego, jakby go chciał przepraszać.
Cesarz zabronił mi jednak myśleć.
Chwyciłem więc talje kart i starałem się ułożyć sobie partję „écarté“. Nie szło mi jakoś, rzuciłem więc karty pod stół.
Wyciągnąłem następnie pałasz i ćwiczyłem, aż mnie ramię bolało — umysł mój pracował, a pracował, czy chciałem, czy nie. O godzinie dziesiątej miałem się spotkać w lesie z cesarzem i wprawdzie z samym tylko — jaka jednak straszna odpowiedzialność na mnie spoczęła. Zadrżałem.
Ileż to razy zaglądałem już śmierci w oczy na polu bitwy, ale nigdy przedtem nie wiedziałem, co to znaczy prawdziwy strach!
Mimo tego nie zwiesiłem głowy; postanowiłem wytężyć wszystkie moje siły, jak przystało na dzielnego człowieka, a przedewszystkiem wykonać rozkaz cesarza z największą punktualnością. A jeżeli się wszystko uda dziś wieczorem, czy to nie będzie początek mego szczęścia?
Nareszcie nadeszła godzina wyruszenia w drogę. Narzuciłem na siebie płaszcz, gdyż nie mogłem wiedzieć, jak długo potrwa ten nocny pobyt w lesie. Zamiast ciężkich butów kawaleryjskich, wziąłem lżejsze trzewiki i kamasze. Tak wyekwipowany wymknąłem się z kwatery i popędziłem do lasu.
Godziny zastanawiania się minęły, nastała chwila czynu; na sercu zrobiło mi się lżej.
Droga prowadziła obok baraków strzelców i szeregu kawiarń, w których o tej porze roiło się od wszelkiego rodzaju mundurów. Przechodząc, zauważyłem także kilku z mojego pułku, którzy popijali spokojnie wino i palili cygara. Jeden z nich zauważył mnie przy blasku lampy, powstał i zawołał na mnie. Udałem jednak, iż go nie słyszę, a on wyrzucił z siebie przekleństwo i powrócił do swej butelki.
Do lasu Fontainebleau można się dostać bardzo prędko, gdyż drzewa jego podobnie jak tyraljerzy przed armją, dochodzą do ulic miasta. Skręciłem na ścieżkę, prowadzącą do skraju lasu i pobiegłem szybko do starego świerka.
Jak już powiedziałem, znałem to miejsce z innych powodów, a dziękowałem tylko przypadkowi, iż Leonja nie czekała tu dziś na mnie. Biedne dziecko umarłoby ze strachu, gdyby zobaczyło cesarza, a ten... może byłby dla niej brutalny, albo też — a to byłoby gorsze — zanadto uprzejmy.
Jasny blask księżyca przedzierał się przez drzewa i świecił prawie światłem dnia, a gdy podszedłem bliżej, zauważyłem, iż nie byłem pierwszy na miejscu. Z rękami założonemi wtył i z lekko spuszczoną głową przechadzał się cesarz tam i zpowrotem.
Miał na sobie obszerny, szary płaszcz i wielki kaptur. Podczas naszej wyprawy do Polski widywałem go często w tym ubiorze, a mówiono, iż dla tego tak chętnie go nosi, ponieważ trudno go w nim poznać, gdy wieczorem, czy to w polu, czy w Paryżu wychodzi, aby podsłuchiwać rozmowy posterunków przy ogniach obozowych lub w szynkowniach.
Sądziłem początkowo, iż się spóźniłem i obawiałem się już gniewu cesarza; ale gdy doszedłem do niego, wielki zegar wieżowy w Fontainebleau wybijał właśnie dziesiątą; przekonałem się, że on przyszedł za wcześnie, a nie ja za późno.
Pomny jego rozkazu, abym nic nie mówił, stanąłem na cztery kroki przed nim, trzasnąłem ostrogami, chwyciłem pałasz i salutowałem. Spojrzał tylko na mnie, potem odwrócił się w milczeniu i poszedł wolnym krokiem w las, ja zaś postępowałem za nim w oddaleniu czterech kroków.
Ponieważ wydawało mi się, iż kilka razy obejrzał się z trwogą dokoła, uczyniłem to samo. Aczkolwiek mam bystre oczy, nie zauważyłem nic więcej, jak tylko wielkie czarne cienie drzew.
Ale słuch mój jest równie bystry, jak i mój wzrok; usłyszałem kilka razy jakby trzask gałęzi. Ale sami panowie wiecie, jakie różne szmery można słyszeć w lesie nocną porą, a trudno oznaczyć, skąd one pochodzą.
Uszliśmy już spory kawałek drogi w lesie, a ja znałem już cel naszej wędrówki, zanim jeszcze doszliśmy do niego.
W środku polanki stoi olbrzymie, stare drzewo, zwane „bukiem opata“. O niem krąży tyle strasznych wieści wśród ludu, że niejeden dzielny żołnierz niechętnie tylko stałby tam na warcie. Mnie jednakowoż głupstwa te tyle obchodziły, co samego cesarza.
Poszliśmy przez polankę i wprost do pnia. Gdy zbliżyliśmy się, spostrzegłem stojących tam dwóch mężczyzn.
Z początku stali trochę za pniem, jakby się chcieli ukrywać, później jednak wyszli z cienia i szli naprzeciw nas. Cesarz obejrzał się za mną i poszedł jeszcze wolniej naprzód, tak, iż zbliżyłem się więcej do niego. Uwierzycie mi zapewne, panowie, iż ręka moja spoczęła silniej na pałaszu, a dwóch tych mężczyzn nie straciłem ani na chwilę z oczu.
Jeden z nich był nadzwyczaj silny i wysoki, podczas gdy drugi miał zaledwie średni wzrost, ale szedł szybko i pewnie. Obydwaj mieli na sobie czarne płaszcze, narzucone tylko na ramiona i zwieszające się z jednego boku — podobnie, jak je noszą dragoni Murata.
Na głowach mieli takie same czarne czapki, które potem widziałem w Hiszpanji, a aczkolwiek twarze ich były wskutek tego ocienione, widziałem przecież dokładnie ich błyszczące oczy.
Zaprawdę, był to widok, który mógł przerazić nocnego gościa przy „buku opata“, te dwie ciemne postacie, które miały jasny księżyc poza sobą, a swe długie cienie przed sobą; szły ku nam jakimś lisim krokiem. Widzę jeszcze w duchu te dwa białe trójkąty, które rysowało światło księżyca między ich nogami a ich cieniami.
Cesarz stanął, a ci dwaj uczynili to samo na kilka kroków przed nami. Ja sam stanąłem tuż przy boku cesarza, tak, iż wszyscy czterej staliśmy naprzeciw siebie. Nikt nie przemówił ani słowa.
Uwagę moją skupiłem zwłaszcza na wyższym z nich, gdyż stał najbliżej mnie, a gdy tak na niego patrzyłem, zauważyłem, iż trząsł się prawie ze strachu. Dyszał lekko, jak po wysiłku. Nagle dał jeden z nich sygnał — krótki, syczący ton — olbrzym pochylił plecy i zgiął kolana, jak do skoku, ale uprzedziłem go: jednym susem stanąłem z pałaszem w ręku przed nim. W tej chwili mały przebiegł obok mnie i swą długą szpadę wpakował w pierś cesarza.
Boże, co za zgroza! Cud prawdziwy, iż nie padłem na ziemię.
Jak przez sen widziałem, iż szary płaszcz kręci się dokoła, i spostrzegłem trzy cale czerwonej stali, wysterczającej między ramionami.
Ranny — konając, padł na ziemię, a morderca, który nie wyciągnął broni z rany, wzniósł w górę oba ramiona i zawył prawie z radości. Ja zaś z taką wściekłością wpakowałem mój pałasz w serce jego wspólnika, że cofnął się o sześć kroków wtył, zanim padł i ja dymiący jeszcze pałasz mogłem wyciągnąć z jego rany.
Teraz zwróciłem się do jego towarzysza z takiem łaknieniem krwi, jakiego nigdy przedtem ani potem nie doznawałem.
Gdy rzuciłem się ku niemu, widziałem, jak przed memi oczyma błysnął sztylet, jak przecinał powietrze, a potem ramię zadało mi cios w łopatkę. Ścisnąłem silniej pałasz w ręku, a zbrodniarz tymczasem zaczął uciekać i pędził, jak ścigana zwierzyna w wielkich skokach przez polankę.
Nie, nie powinien był mi uciec! Wiedziałem przecież, iż mordercza stal łotra dokonała swego dzieła; mimo mej młodości wiedziałem doskonale, jak wygląda cios śmiertelny!
Tylko na chwilę pozwoliłem sobie, aby w głębokiej boleści uścisnąć rękę cesarza.
— Sire! Sire! — zawołałem w śmiertelnym strachu, a gdy nie było odpowiedzi, gdy nic się nie poruszyło, wiedziałem, iż wszystko się skończyło.
Skoczyłem, jak opętany, zrzuciłem płaszcz i poskoczyłem co sił za mordercą.
Jakże byłem zadowolony, iż pomyślałem o tem, abym przybył do lasu w trzewikach i kamaszach. Jakże szybko pędziłem teraz bez ciężkiego płaszcza! Nędznikowi przede mną nie udało się widocznie zrzucić swego płaszcza, albo może w swym strachu nie pomyślał o tem? Tej okoliczności mogłem tylko być wdzięczny, gdyż każdy krok zbliżał mnie do niego.
Czy stracił rozum, czy co, dość, że nie przyszło mu na myśl ukryć się w ciemnej części lasu, lecz pędził od polanki do polanki, aż wreszcie wydostał się na puste pole nad kamieniołomem.
Teraz należał już do mnie i nie mógł mi się wymknąć. Pędził wprawdzie jeszcze dobrze — pędził, jak tchórz, który się obawia o swoje życie, podczas gdy ja pędziłem, jak furja wściekła, która się przypięła do pięt zbrodniarza. Z każdą sekundą zbliżałem się do niego. Słyszałem już świst jego oddechu i spostrzegłem jak się chwieje i potyka.
Wtem otworzyła się przed nim nagle przepaść wielkiego kamieniołomu. Spojrzał na mnie przez ramię i wydał rozpaczliwy okrzyk. W tej chwili zniknął mi z oczu.
Tak, zniknął zupełnie! Rzuciłem się w to miejsce i spojrzałem w dół, w tę czarną przepaść.
Sądziłem, iż rzucił się w dół, ale mych uszu doszedł lekki szmer z dołu. Był to jego oddech i ten mi zdradził, gdzie się znajdowała moja zwierzyna.
Ukrył się w chacie, w której robotnicy składali swoje narzędzia, a ta znajdowała się na małej platformie, tuż pod brzegiem przepaści.
Być może, iż ten osioł myślał, że nie będę miał odwagi ścigania go dalej w ciemności, ale nie znał jeszcze Stefana Gerarda!
Jednym skokiem znalazłem się na platformie, drugim w chacie i wpadłem do kąta, skąd dochodziło mnie dyszenie mordercy. Rzuciłem się na niego.
Bronił się, jak dziki kot, ale co zdziałać mógł swą krótką bronią?
Z każdą chwilą ciosy jego stawały się coraz słabsze aż wreszcie sztylet jego padł z brzękiem na ziemię.
Gdy oddech jego ustał, powstałem, wyszedłem na powietrze i wydrapałem się w górę na pole.
Trzymając goły pałasz w ręku, szedłem bez celu, nie widząc prawie, co się w ostatniej godzinie stało.
Wreszcie rozejrzałem się dokoła i spostrzegłem woddali ten stary pień, do którego przywiązane będzie najstraszniejsze wspomnienie mego życia.
Siadłem na zwalonem drzewie, położyłem pałasz na kolanach, oparłem głowę na dłoniach i starałem się wyjaśnić sobie moje położenie.
Cesarz oddał się w moją opiekę i teraz nie żył.
To była jedyna myśl, która mi tańczyła w głowie, wypierając wszystkie inne. Wykonałem coprawda wszystkie jego rozkazy, gdy jeszcze żył, pomściłem go gdy już nie żył — ale co to wszystko mogło pomóc?
W oczach świata nie byłem przecież niewinnym, można mnie było uważać za mordercę! Jakie dowody, jakich świadków miałem na swoją obronę? Czyż nie mogłem być wspólnikiem tych łotrów?
Tak, tak, byłem zniesławiony na zawsze, byłem najnędzniejszą, najwięcej pogardy godną kreaturą w całej Francji!
To był zatem koniec mych ambitnych planów, nadziei mej matki! Roześmiałem się gorzko.
I co teraz? Czy miałem iść do Fontainebleau, zaalarmować zamek i donieść, że cesarz w oddaleniu kilku kroków ode mnie został zamordowany? Nie, nie, tylko nie to!
Dla człowieka honoru, którego los tak okrutnie dotknął, pozostawała jedna tylko droga. Chciałem się nadziać na mój zhańbiony pałasz i w ten sposób podzielić los cesarza, ponieważ nie mogłem go od niego odwrócić.
Powstałem zdecydowany, aby wykonać mój plan, gdy wzrok mój padł na coś, co pozbawiło mnie mowy i oddechu: cesarz stał przede mną!
Tak, stał w oddaleniu może dwudziestu kroków ode mnie a światło księżyca padało na jego zimną, bladą twarz. Miał na sobie szary płaszcz, ale kaptur odrzucony był wtył, zprzodu widać było zielony mundur i białe spodnie.
Nie ulegało wątpliwości, iż to był on. Stał w swej zwykłej postawie: ręce założone wtył, głowa cokolwiek spuszczona na piersi.
— No — rzekł surowym i ostrym tonem — co mi masz do powiedzenia?
Zdaje mi się, iż gdyby był jeszcze minutę stał w milczeniu, straciłbym zmysły. Krótki jego rozkaz przyprowadził mnie jednak szybko do przytomności i powiedziałem sobie:
— Cesarz stoi przed tobą, jazda, odpowiadaj!
Wyprężyłem się jak struna i salutowałem.
— Jak widzę, zabiłeś jednego — rzekł, wskazując głową w stronę buku.
— Tak, sire.
— A drugi uciekł?
— Nie, sire, i jego zabiłem.
— Co? Czy dobrze słyszę? Zabiłeś obu?
Zbliżył się do mnie i z uśmiechem pokazał w świetle księżyca swe białe zęby. Odpowiedziałem mu:
w świetle księżyca swe białe zęby. Odpowiedziałem mu:[2]
— Jeden leży tam, sire, a drugi w chacie robotników w kamieniołomie.
— Skończyło się zatem z braćmi w Ajaccio! — zawołał, a po chwili dodał, jakby mówił sam do siebie: — Cień ten już na zawsze przestał mnie ścigać!
Pochylił się ku mnie i kładąc mi rękę na ramieniu, rzekł:
— To było dzielnie z twej strony, mój przyjacielu. Przyniosłeś zaszczyt swej sławie!
Teraz dopiero, gdy poczułem jego małą żylastą rękę na mojem ramieniu, nabrałem przekonania, że przede mną stoi cesarz sam, a nie jego duch.
Przeczuł widocznie, co za myśli plączą mi się po głowie, gdyż na twarzy jego zawitał znowu uśmiech.
— Nie, nie, mój Gerardzie, nie jestem upiorem. Nie widziałeś, kogo zabito. Chodź ze mną!
Odwrócił się i podszedł do buku. Leżały tam jeszcze martwe ciała, a obok nich stało dwóch mężczyzn. Gdy się zbliżyliśmy, poznałem po turbanach mameluków Rustana i Mustafę, służących cesarza. Napoleon pochylił się nad postacią w szarym płaszczu, odsunął kaptur, który zasłaniał twarz i oto... ukazała się twarz wcale do cesarskiej niepodobna.
— Widzisz tutaj wiernego sługę, który poświęcił życie swe, za życie swego pana — rzekł cesarz. — Przyznasz sam, iż jest podobny do mnie z postaci i postawy.
Teraz radość z powodu rozwiązania zagadki pozbawiła mnie prawie zmysłów, a miałem wielką ochotę ująć cesarza w ramiona i uścisnąć go serdecznie. Widocznie odgadł mój zamiar, gdyż cofnął się krok wstecz i zapytał:
— Jesteś ranny?
— Nie, sire, ale z rozpaczy byłbym prawie...
— Ta, ta, ta, — przerwał mi — trzymałeś się dzielnie, ale mogłeś być trochę ostrożniejszym; patrzyłem na wszystko.
— Na wszystko?
— Czyż nie słyszałeś, jak szedłem za tobą w lesie? Od chwili, w której wyszedłeś z kwatery aż do chwili śmierci pana de Goudin, nie spuściłem cię ani na chwilę z oka. Pseudo-cesarz szedł przed tobą, a prawdziwy za tobą. Teraz chodź, odprowadź mnie do zamku.
Wydał Mamelukom cichy rozkaz, ci odsalutowali w milczeniu i pozostali na miejscu. A ja — ja poszedłem z cesarzem, a serce mało mi nie pękło z dumy.
Zaprawdę, trzymałem się zawsze znakomicie, jak przystoi na huzara, a nawet sam Lasalle nie mógłby lepiej maszerować, jak ja tej nocy.
Kto miał prawo pobrzękiwać ostrogami i pałaszem, jeżeli nie ja — ja, Stefan Gerard, zaufany cesarza, najdzielniejszy rycerz z lekkiej kawalerji, człowiek, który zabił godzących na życie cesarza?
Cesarz zauważył moje zachowanie się i odwrócił się szybko do mnie z błyszczącemi zimno oczyma:
— Czy masz się tak zachowywać, skoro otrzymałeś poufne polecenie? Czy sądzisz, iż w ten sposób przekonasz swych towarzyszów broni, że nie zaszło nic nadzwyczajnego? Daj pokój tym głupstwom, gdyż inaczej wyślę cię do kopalń, gdzie znajdziesz cięższą robotę, więcej szare pióra.
To już był taki zwyczaj cesarza. Skoro tylko sądził, iż jest komuś zobowiązany, korzystał z pierwszej lepszej sposobności, aby mu wyjaśnić jego i swoje stanowisko.
Salutowałem w milczeniu, ale muszę wam się przyznać, panowie, iż czułem się tem dotknięty.
Gdy przybyliśmy do pałacu, weszliśmy przez boczne drzwi i dostaliśmy się do prywatnych apartamentów cesarza. Na schodach stało kilku grenadjerów, a wierzajcie mi, iż zrobili wielkie oczy, spostrzegłszy, iż młody porucznik huzarów idzie o północy z cesarzem do jego gabinetu.
Jak po południu, stanąłem przy drzwiach, a cesarz siadł na fotelu i milczał długo, że aż mi się zdawało, iż zapomniał o mej obecności. Pozwoliłem sobie nareszcie zakaszlać lekko, aby mu przypomnieć, iż jestem.
— Aha, Gerard — rzekł — chciałbyś pewnie chętnie wiedzieć, co to wszystko ma znaczyć?
— Jeżeli wasza cesarska mość uważa za stosowne objaśnić mnie...
— Ta, ta, ta, — odparł niecierpliwie — to są czcze frazesy. Tak czy tak zacząłbyś badać tę sprawę jak najprędzej; za dwa dni dowiedzieliby się o tem twoi towarzysze, za trzy całe Fontainebleau, za cztery cały Paryż. Jeżeli ci jednak dam wyjaśnienie, które zadowolni twoją ciekawość, to mogę się przynajmniej spodziewać, iż zatrzymasz to dla siebie.
Cesarz nie znał mnie jeszcze, to też skłoniłem się tylko i milczałem.
— Wszystko da się opowiedzieć w kilku słowach — zaczął szybko, przechadzając się po gabinecie. — Ci dwaj ludzie byli Korsykańczykami, z którymi poznałem się w czasach mej młodości. Należeliśmy do jednego i tego samego związku „braci z Ajaccio“, sięgającego jeszcze czasów Paolich. W związku tym panowały surowe przepisy i reguły, których bezkarnie przekroczyć nie było można.
Po tych słowach rysy jego nabrały jakiegoś surowego wyrazu; wydawało się, że zrzucił w tej chwili z siebie skórę Francuza, że przede mną stał czystej krwi Korsykanin z jego silnemi namiętnościami i gorącem pragnieniem zemsty.
Ożyło w nim wspomnienie jego lat młodocianych, i zatopiony w myślach przechadzał się małemi i szybkiemi krokami. Wreszcie jakiś zniecierpliwiony, gwałtowny ruch ręką, a duch jego powrócił do pałacu, do mnie.
— Ustawy takiego towarzystwa — mówił dalej — mogą być bardzo dobre dla człowieka prywatnego, a w dawniejszych czasach nie było gorliwszego „brata“ nade mnie. Ale czasy się zmieniają, a nie byłoby ani dla mnie ani dla Francji pożytkiem, gdybym się jeszcze chciał tych ustaw trzymać. Chcieli mnie do tego zmusić i sami stali się przyczyną losu, który ich spotkał. Ci obydwaj ludzie, których widziałeś, to byli naczelnicy związku, przybyli z Korsyki, aby mnie zawezwać na wymienione przez nich miejsce. Zrozumiałem jednak znaczenie tego wezwania — kto tylko go usłuchał, ten już żywym nie wracał. Gdybym nie poszedł, wiedziałem, jakie nieszczęście się rozpęta. Sam jestem „bratem“ i znam ich działalność.
Znowu ten ostry wyraz dokoła ust i zimny błysk jego oczu.
— Widzisz więc, co za kłopot miałem. Co byłbyś począł w takich samych okolicznościach?
— Byłbym zwołał huzarów dziesiątego pułku, sire — odparłem — patrole byłyby przeszukały cały las i złożyłyby tych dwóch łotrów do stóp waszej cesarskiej mości..
Uśmiechnął się i wstrząsnął głową.
— Miałem swoje powody, aby ich nie kazać uwięzić. Język mordercy może być tak samo ostrą bronią, jak jego sztylet, a za wszelką cenę chciałem uniknąć rozgłosu. Dlatego rozkazałem ci, abyś nie brał ze sobą pistoletów. Moi Mamelucy zatrą wszelkie ślady tej sprawy i na tem się skończy. Rozważałem rozmaite plany, ale sądzę, iż wybrałem najlepszy. Gdybym był z Goudinem posłał więcej niż jednego człowieka do lasu, „bracia“ nie byliby wystąpili z ukrycia; ale dla jednego nie wyrzekli się swych szans i swego zamiaru. Ponieważ pułkownik Lasalle był przypadkowo obecny, gdy otrzymałem wezwanie, postanowiłem wysłać huzara. Wybrałem ciebie, ponieważ chciałem mieć człowieka, który umie robić pałaszem, a sam sprawy zbytnio badać nie będzie. Spodziewam się, iż pod tym względem nie przyniesiesz ujmy memu wyborowi, tak samo jak nie przyniosłeś swej odwadze i swej zręczności.
— Sire — odparłem — będę milczał jak grób.
— Dopóki ja żyję — mówił dalej — nie może ani jedno słówko o tej sprawie wypaść z twoich ust.
— Sprawa ta zniknie z mojej pamięci, sire, jakby jej nigdy nie było. Przyrzekam, iż opuszczę gabinet waszej cesarskiej mości takim, jakim byłem, gdy tu przyszedłem o godzinie czwartej.
— To się nie uda — rzekł cesarz z uśmiechem. — Wtedy byłeś porucznikiem. A teraz pozwól pan, panie kapitanie, iż pana pożegnam, życząc panu dobrej nocy. Bądź zdrów, kapitanie!




Tu, na klapie mego surduta, widzicie panowie wstążkę mego medalu zasługi. Medal sam chowam w skórzanem pudełku i wyjmuję go tylko wtedy, gdy przybywa jakiś nowy generał naszych czasów pokojowych, lub jaki dostojny cudzoziemiec, aby doskonale znanemu brygadjerowi Gerardowi złożyć wizytę. Wtedy przypinam go do piersi, woskuję wąsy tak, iż siwe końce dotykają prawie oczu, a jednak obawiam się, panowie, iż nikt nie może mieć prawdziwego pojęcia o mężu, którym niegdyś byłem.
Teraz jestem tylko cywilem — coprawda takim, który się może pokazać — ale zawsze tylko cywilem. Gdybyście mnie jednak widzieli dnia 1 lipca 1810 roku, gdy stałem w bramie gospody w Alamo — ach, byłoby dla was jasnem, co huzar zdziałać potrafi i do czego doprowadzić może!
Przez cały miesiąc musiałem siedzieć w tej przeklętej wsi i to wskutek nędznego pchnięcia lancą w kostkę, co nie pozwoliło mi swobodnie postawić nogi na ziemi. Prócz mnie znajdowało się tam jeszcze trzech innych inwalidów, którzy jednak wyleczyli się dość szybko i powrócili do armji.
Tylko ja sam pozostałem, ku mej wielkiej rozpaczy, obgryzałem sobie palce, darłem włosy z głowy i — przyznaję to otwarcie — płakałem ze złości, gdy pomyślałem o moich huzarach, którzy się musieli obywać bez swego pułkownika. Wprawdzie nie byłem jeszcze szefem brygady, aczkolwiek każdy musiał mnie mieć za takiego, ale najmłodszy pułkownik całego wojska francuskiego, a pułk mój był dla mnie wszystkiem na świecie. Bolało mnie to, iż moi chłopcy tak byli osamotnieni. Villaret, najstarszy major, był wprawdzie doskonałym żołnierzem, ale czyż i wśród najdoskonalszych niema różnych stopni?
Ah, ten szczęśliwy dzień lipcowy, w którym po raz pierwszy mogłem się dopukać do drzwi i cieszyć się złotemi promieniami słońca!
Widziałem się znowu na czele moich dzielnych huzarów — ale jak się do nich dostać, do nich, którzy znajdowali się w Pastores, po drugiej stronie gór, zaledwie czterdzieści mil drogi ode mnie? Przecież to samo pchnięcie, które mnie zraniło, zabiło także i mojego konia! A dzielny to był koń!
Wypytywałem się gospodarza, Gomeza, i starego księdza, który nocował w gospodzie, ale nie mogli mi udzielić żadnej rady; obydwaj zapewniali mnie, iż w całej wsi niema nawet nędznej szkapiny. Zresztą gospodarz uważał za rzecz niebezpieczną, abym bez towarzysza puszczał się w góry, gdyż El Cuchillo, hiszpański wódz bandytów, grasuje w nich ze swą bandą, a dostać się w jego ręce oznacza pewną i straszną śmierć.
Stary ksiądz potwierdził te słowa, ale sądził, iż oficera francuskiego powstrzymać to nie powinno. Aczkolwiek może przez chwilę się wahałem, tych kilka słów wystarczyło, abym wiedział, gdzie droga.
Ale konia, konia, konia!
Stałem więc we drzwiach, myślałem i snułem plany i byłem bliski rozpaczy, gdy nagle usłyszałem tentent kopyt końskich. Spojrzałem i spostrzegłem wysokiego, brodatego mężczyznę w niebieskim, podobnym do uniformu kubraku. Jechał na nędznym karoszu, posiadającym lewą nogę zupełnie białą, co bardzo wpadało w oczy.
— Hej, towarzyszu! — zawołałem na niego.
— Hola! — odparł.
— Pułkownik Gerard z dziesiątego pułku huzarów. Leżałem tutaj ranny przez cały miesiąc, a chciałbym się dostać zpowrotem do mego pułku w Pastores.
— Komisarz Vidal, także do Pastores. Cieszyłbym się, panie pułkowniku, gdybyś pan ze mną chciał jechać, gdyż w górach ma być nie bardzo bezpiecznie.
— Ah! — odpowiedziałem — nie posiadam konia. Możebyś pan sprzedał mi swojego? Każę pana jutro sprowadzić pod eskortą moich huzarów do Pastores.
Ani słyszeć o tem nie chciał. Daremne były także przedstawienia gospodarza o okrucieństwach, których się dopuszcza El Cuchillo, i moje, jakie posiada obowiązki wobec ojczyzny i armji.
Wreszcie nie chciał nam już odpowiadać i zawołał głośno, aby mu podano szklanicę wina.
Wtedy chytrze poprosiłem go, aby zsiadł z konia i napił się ze mną wina; musiało go jednak uderzyć coś w mej minie, gdyż poruszył przecząco głowę. A gdy się zbliżyłem do niego, aby go pochwycić za nogę, dał koniowi ostrogi i zniknął w tumanie kurzu.
Do djabła! Złość i wściekłość mnie porwały, gdy spostrzegłem, iż ten drab tak szybko pędzi ku swym beczkom z mięsem i butelkom z winem, nie myśląc wcale o pułkowniku i jego pięknych ośmiuset huzarach.
Spoglądałem jeszcze za nim z gorzką zawiścią, gdy wtem ktoś dotknął mego ramienia. Gdy się odwróciłem, ujrzałem przed sobą wspomnianego już małego księdza.
— Mógłbym panu dopomóc, panie pułkowniku — rzekł łagodnie — sam jadę na południe.
Z radości rzuciłem mu się na szyję; wtem jednak noga mi się poślizgnęła i obadwaj o mało nie padliśmy na ziemię.
— Zawieź mnie pan do Pastores — zawołałem — a otrzymasz pan różaniec z samych złotych pereł.
Znalazłem taki w klasztorze świętego Ducha; teraz przekonałem się, jak to dobrze jest zabierać z sobą z wyprawy, co się tylko da, gdyż niewiadomo przy jakiej sposobności można potrzebować najnieprawdopodobniejszych rzeczy.
Odpowiedział mi doskonale po francusku:
— Zabiorę pana z sobą, ale nie dla jakiegoś wynagrodzenia, lecz dlatego, ponieważ obowiązkiem moim jest pomagać bliźniemu według sił moich, i dlatego też wszędzie mnie tak lubią.
Mówiąc tak, poprowadził mnie przez wieś do starej stajni, gdzie znaleźliśmy odwieczny dyliżans pocztowy, jaki na początku stulecia kursował między zapadłemi wioskami. W stajni znajdowały się także trzy stare muły, z których każdy zosobna nie był dość silny, aby udźwignąć człowieka, ale razem mogły były pociągnąć wózek. Wierzajcie mi, panowie, że widok tych nędznych zwierząt z wystającemi żebrami, na długich nogach wykoszlawionych, zachwycił mnie więcej, niż te dwieściepięćdziesiąt rumaków cesarza, które widziałem w stajni dworskiej w Fontainebleau.
Kosztowało nas to jednak wiele trudu, zanim nakłoniliśmy gospodarza do zaprzęgnięcia mułów do wózka, gdyż obawiał się potężnie strasznego Cuchilla. Gdy jednakowoż obiecałem mu bogactwa całego świata, a ksiądz zagroził mu piekłem, wsiadł na wózek i wziął lejce do rąk. Potem jednak tak mu się zaczęło śpieszyć, aby jeszcze przed nocą dojechać do celu, iż zaledwie miałem czas pożegnać się należycie z córeczką gospodarza.
Niestety nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć jej imienia, ale pamiętam, iż spłakaliśmy się wtedy oboje, i że to była piękna dziewczyna. A to świadectwo z ust człowieka, który w czternastu królestwach zwalczał mężów i całował kobiety, z pewnością jest coś warte.
Mały ksiądz patrzył się z początku bardzo poważnie, gdy całowaliśmy się na pożegnanie, potem jednak okazał się doskonałym towarzyszem podróży. Przez cały czas opowiadał mi o swem małem probostwie w górach, a ja nawzajem opowiadałem mu o moich przygodach w życiu.
Trzeba jednak było być bardzo ostrożnym, gdyż skoro powiedziałem jedno słówko za wiele, zaczął się niepokoić, a mina jego wykazywała bardzo wyraźnie, iż obraziłem jego uczucia.
Samo się przez się rozumie, iż elegancki człowiek będzie z osobą duchowną rozmawiał grzecznie, aczkolwiek nie można się wcale dziwić, gdy żołnierzowi wymknie się czasem jakieś drastyczniejsze słowo.
Z jego opowiadania dowiedziałem się, iż pochodził z północnej Hiszpanji, a celem jego podróży była mała miejscowość w Estremadurze, gdzie mieszkała jego matka staruszka.
Opisywał mi jej skromny domek i radość z powodu możności ujrzenia jej znowu po długiem niewidzeniu, w tak żywych barwach, że musiałem pomyśleć i o mojej drogiej matce, a łzy stanęły mi w oczach.
W swej poczciwej naiwności pokazał mi nawet przeznaczone dla niej małe podarunki, a jego całe postępowanie było tak dziecinnie naiwne, iż chętnie uwierzyłem jego zapewnieniu, iż nie posiadał wcale wrogów, i każdy go lubił.
Podziwiał wielce mój mundur; ze zdumieniem badał cienkie sukno, wychwalał pióropusz i z uszanowaniem dotykał się czerwonych wyłogów munduru. I pałasz wyciągnął mi z pochwy, i drżał, gdy mu opowiadałem, wiele ludzi pałasz ten wyprawił już na tamten świat. Gdy mu jednakowoż pokazałem szczerbę, pochodzącą z ramienia adjutanta cara Aleksandra, zgroza jego nie miała granic. Łagodnie wyjął mi z rąk broń i ukrył ją pod skórzanem siedzeniem, z uwagą, iż sam widok tej broni przyprawia go o zawrót głowy.
Ujechaliśmy w ten sposób spory kawał drogi, a gdy dotarliśmy do podnóży gór, usłyszeliśmy po prawej stronie daleki huk dział. Był to Masséna, który, jak wiedziałem, oblegał Ciudad Rodrigo.
Byłbym chętnie pobiegł prosto do niego, gdyż aczkolwiek powiadali niektórzy iż w jego żyłach płynie krew żydowska, był on przecież najdzielniejszym żydem, który od czasów Jozuego uganiał się po święcie.
W każdym razie oblężenie jest tylko marnem zajęciem przy pomocy siekiery i łopaty, a przy moich huzarach w walce przeciwko Anglikom, była przecież daleko piękniejsza robota.
Z każdą milą, którą przebywaliśmy, robiło mi się na sercu lżej, aż wreszcie z radości, iż niezadługo zobaczę moje konie i moich dzielnych chłopców, zacząłem śpiewać, jak młody, świeżo upieczony chorąży.
Im dalej posuwaliśmy się w góry, tem surowszą i dzikszą stawała się droga. Z początku spotykaliśmy się tu i ówdzie z jakimś poganiaczem mułów, teraz jednak wszystko jakby wymarło; nic dziwnego, gdyż grasowali tutaj Anglicy, Francuzi i bandy rozbójnicze.
Odwróciłem wreszcie oczy od tego smutnego widoku, a zastanawiając się w głębi duszy, pomyślałem o tem i owem; o kobietach, które kochałem, o koniach, które miałem pod sobą.
Nagle z marzeń mych wyrwało mnie zachowanie się mego towarzysza podróży. Starał on się szydłem wywiercić dziurę w pasku rzemiennym, na którym wisiała manierka do wody. Ręka tak mu drżała, iż rzemień wymknął mu się nareszcie z ręki, a drewniana manierka padła u mych nóg. Pochyliłem się, aby ją podnieść, tymczasem jednak ksiądz, jak błyskawica, skoczył mi na plecy i wepchnął mi szydło w oko.
Panowie, wiecie chyba, aż nadto dobrze, iż jestem człowiekiem, który każdemu niebezpieczeństwu śmiało zagląda w oczy. Gdy się było od sprawy pod Zurychem aż do fatalnego dnia bitwy pod Waterloo, gdy się uzyskało wielki medal zasługi, który przechowuję w skórzanem pudełku, to chyba nie można mówić o „strachu“. A gdy kiedy wasze nerwy spłatają wam jakiego figla, to pocieszcie się myślą, że nawet ja, brygadjer Gerard, doznałem strachu.
Do strachu, z powodu niespodziewanego napadu i do bólu w ranie przyłączyło się nagle uczucie wstrętu — uczucie, które chyba ten tylko odczuwać może, na którego rzuci się jadowity gad.
Chwyciłem potwora obiema rękami, zwaliłem go na spód wózka i zacząłem go obrabiać memi ciężkiemi butami. Udało mu się coprawda wyciągnąć pistolet z kieszeni sutanny, ale wytrąciłem mu go z ręki, i zacząłem ponownie dusić pierś jego kolanami.
Zaczął wrzeszczeć przeraźliwie, a ja zacząłem szukać mego pałasza, który mi podstępnie wyjął z ręki. Namacałem go wkrótce i zacząłem obcierać krew spływającą mi po twarzy, aby się przekonać, gdzie ten drab leży — chciałem go przebić pałaszem — gdy nagle wózek się przewrócił, a broń wskutek wstrząśnienia wypadła mi z ręki.
Zanim się mogłem opamiętać, wyciągnięto mnie z wozu za nogi. Aczkolwiek padłem na twarde kamienie, aczkolwiek musiałem sobie powiedzieć, że otoczyło mnie z trzydziestu drabów, zawyłem przecież w głębi duszy z radości. W natłoku koniec mego pałasza zasłonił mi zdrowe oko, ale tem drugiem zranionem, mogłem widzieć tę bandę zbójecką.
Po tej bliźnie możecie panowie jeszcze dziś spostrzec, iż stal wcisnęła mi się bardzo blisko źrenicy, a dopiero, gdy mnie wyciągnięto z wózka, przekonałem się, iż nie straciłem na zawsze wzroku.
Ten drab miał widocznie zamiar przebić mi mózg, a musiał mi naruszyć jakąś kość w istocie, gdyż z tą raną miałem więcej kłopotu, niż z jakąkolwiek inną, którą otrzymałem.
Gdy te psy wyciągnęły mnie wśród przekleństw i złorzeczeń, zaczęto mnie obrabiać pięściami i kopać nogami. Dobrze tylko było, iż ci górale mieli zwyczaj owijania nóg szmatami.
Odstąpili wreszcie ode mnie, gdyż krew ściekała mi z głowy, a ja leżałem spokojnie, jakbym zupełnie stracił przytomność; potajemnie jednak zapamiętałem sobie dokładnie te wszystkie wstrętne gęby, tak, iż wszyscy byliby mogli zawisnąć na szubienicy, gdyby mi się ku temu nadarzyła sposobność.
Były to silne i muskularne postacie, w żółtych chustach na głowie, opasane czerwonemi pasami, w których tkwiła broń.
Położyli dwa wielkie kamienie wpoprzek drogi na ostrym skręcie, a te wyrwały jedno koło i spowodowały upadek wozu.
Ten drab, który tak zręcznie odgrywał rolę księdza, i tyle mi naopowiadał o swej matce i swem probostwie, wiedział naturalnie, gdzie się znajdowała zasadzka i chciał mnie ubezwładnić, zanim dojedziemy do tego miejsca.
Gdy draby wydobyły go z wozu i spostrzegły, jak go ładnie oporządziłem, nie posiadały się z wściekłości.
Aczkolwiek nie dostało mu się to, na co w zupełności zasłużył, to przecież miał jakąś pamiątkę po brygadjerze Stefanie Gerardzie. Nogi zwisały mu bezwładnie, a górna część ciała wiła się z bólu i wściekłości. Jego czarne oczy, któremi w wózku spoglądał tak niewinnie i łagodnie, spoglądały teraz, jak oczy zranionego kota; przytem ciągle pluł na mnie.
Sapristi! Gdy te łotry porwały mnie teraz i zaczęły ciągnąć po ścieżynie górskiej, stało się dla mnie jasnem, iż niezadługo będę potrzebował całej mej odwagi i całej siły.
Mego wroga niosło za mną dwóch zbójów, a jego sykania i przekleństwa dolatywały mych uszu, raz z prawej, raz z lewej strony na wijącej się ścieżce.
Nasze wspinanie się musiało, według mego obliczenia, trwać przynajmniej godzinę, ale obawa, iż mój wygląd zewnętrzny ucierpiał coś wskutek tego wypadku, czyniła tę drogę jedną z najstraszniejszych, jaką kiedykolwiek przebyłem.
Umiałem się coprawda dobrze wspinać po górach, ale szczególnem jest, czego człowiek dokazać może, gdy po obu jego stronach znajduje się bandyta, uzbrojony w sztylet!
Przybyliśmy teraz do miejsca, gdzie ścieżka przechodziła przez szczyt góry i prowadziła po drugiej stronie przez gęsty las do doliny.
Najprawdopodobniej te łotry były w czasach spokojnych przemytnikami, a to była jedna z ukrytych dróg, prowadzących do granicy portugalskiej. Często spostrzegałem ślady mułów, a gdy przybyliśmy na miejsce, gdzie ziemia była trochę wilgotna, ujrzałem ku memu zdumieniu, ślady kopyt końskich. Dowiedziałem się też niedługo, skąd one pochodziły, gdyż na małej polance spostrzegłem niedaleko od nas konia, przywiązanego do przewróconego drzewa. Zaledwie spojrzałem na niego, poznałem natychmiast po jego zgrabnych kształtach i białej przedniej nodze, tego konia, którego sobie rano z takiem upragnieniem życzyłem.
Ale co się stało z komisarzem Vidalem? Czy może znajdował się w takiem samem niebezpiecznem położeniu, jak ja?
Nie miałem jednak czasu zastanawiać się nad tem, gdyż teraz pochód się zatrzymał, a jeden z bandytów wydobył z siebie jakiś szczególny ton, na który odpowiedziano natychmiast z poza płotu po drugiej stronie wyrębu.
Jednocześnie podbiegło ku nam z dziesięciu do dwunastu bandytów, pozdrowiło moich katów, i otoczyło z wyrazami współczucia mego wroga z szydłem. Wreszcie zwrócili uwagę i na mnie, zaczęli wywijać nożami i tak ryczeć, że doprawdy byłem w potężnym strachu.
Myślałem już, że nadeszła moja godzina, i postanowiłem zajrzeć śmierci prosto w oczy, jak przystało na dzielnego huzara, który ma strzec swej sławy, gdy jeden z bandytów wydał jakiś rozkaz, poczem nie bardzo łagodnie powleczono mnie do płotu przez polankę, skąd przybiegli bandyci.
Wąska drożyna ciągnęła się przez polankę, a kończyła się w grocie pod wystającą skałą. Na dworze zachodziło właśnie słońce i w jaskini byłoby zupełnie ciemno, gdyby nie były rozsiewały swego światła dwie pochodnie, przytwierdzone do ściany. Przy ich świetle ujrzałem szczególną postać, siedzącą przy stole z prostego drzewa; poznałem natychmiast, po pełnem szacunku zachowaniu się bandytów, iż miałem przed sobą osławionego naczelnika rozbójników El Cuchillo.
Poza mną wniesiono człowieka, którego zraniłem, i posadzono go na beczce; nogi zwisały mu bezwładnie, ale jego kocie oczy ziały nienawiścią.
Z rozmowy między nim a naczelnikiem przekonałem się, iż należał również do bandy, i że jego zadaniem było polować na takich gilów, jak ja, i ogłupiać ich przy pomocy swego gładkiego języka i sukni duchownej. Gdy się zastanowiłem nad tem, ilu szlachetnych mężów padło ofiarą tych nędzników, cieszyłem się, iż nareszcie położyłem kres jego zbrodniczej działalności, aczkolwiek obawiałem się, że będę musiał przypłacić to życiem, tak potrzebnem cesarzowi i armji.
Podczas gdy ranny podpierany przez dwóch towarzyszów, zdawał sprawozdanie ze swych przygód, postawiło mnie kilku z tych bandytów przy stole przed naczelnikiem. Miałem doskonałą sposobność przyjrzenia mu się dokładnie.
Muszę przyznać, iż człowiek ten nie odpowiadał wcale memu wyobrażeniu o rozbójniku, i że dziwiłem się wielce, jak można było w Hiszpanji, w tym kraju okrucieństw, nadać mu jego przydomek. Dobrze wypasiona, dobroduszna twarz, o świeżej cerze, okolona czarnemi bokobrodami, kazała się domyślać w nim jakiegoś kupca z St. Antoine, a nie strasznego bandyty.
Nie miał też na sobie ani jaskrawego pasa, ani błyszczącej broni, które nosili inni bandyci, lecz przeciwnie, zwykły, ciemny kubrak, jak poważny ojciec rodziny, a gdyby nie jego brunatne kamasze, nicby nie zdradzało w nim mieszkańca gór.
Całe otoczenie tego człowieka zgadzało się z jego postacią; na stole, prócz tabakierki, znajdowała się wielka brunatna księga, prawie jak księga główna u kupca, a wiele innych książek umieszczonych było na dwóch deskach między dwiema beczkami prochu. Cała podłoga pokryta była papierami, a na nich znajdowały się urywki jakichś wierszy.
On sam siedział niedbale, rozparty na krześle, i słuchał uważnie opowiadania kaleki, którego po zdaniu sprawy wyniesiono na dwór. Ja musiałem pozostać z mymi trzema stróżami, aby się dowiedzieć o losie, który mnie czeka.
Teraz naczelnik pochwycił za pióro, dotknął się niem czoła, i spoglądał poważnie w powałę jaskini. Po chwili zwrócił się do mnie i zauważył najczystszą francuszczyzną:
— Pan nie zna także, zapewne, rymu do słowa Covilhe?
Odparłem mu na to, iż moja znajomość języka hiszpańskiego jest na to za mała.
— To bogaty język — mówił dalej — ale dla rymowania mniej podatny, niż francuski, a to też jest przyczyną, iż nasze najlepsze dzieła pisane są w nierymowanych jambach. Ale obawiam się, iż takie rzeczy przekraczają zdolności huzara.
Zanim miałem czas odpowiedzieć, pochylił się znowu nad swym niedokończonym wierszem, rzucił jednak natychmiast pióro z okrzykiem radości, i zadeklamował kilka wierszy, które wywołały zachwyt u pilnujących mnie drabów. Jego szeroka twarz zarumieniła się, jak u młodej dziewczyny, której powiedziano jakiś komplement.
— Jak się zdaje — rzekł — posiadamy krytyków po naszej stronie. Musisz pan wiedzieć, mój młody panie, że skracamy sobie głupie wieczory bardzo przyjemnie, śpiewając własne ballady, a jak pan widzisz, nie mam potrzeby wstydzić się za dzieci mej muzy. Mam nawet pewną nadzieję, iż pewnego pięknego dnia ujrzę je drukowane, i to w dodatku z oznaczeniem Madrytu, jako miejsca wydawnictwa. Ale teraz do naszej sprawy. Jak się pan nazywa?
— Stefan Gerard.
— Stan?
— Pułkownik.
— Oddział wojska?
— Trzeci pułk huzarów Conflansa.
— Jesteś pan bardzo młody, jak na pułkownika.
— Szczęście sprzyjało mi w mej karjerze.
— Tem gorzej — zauważył, skrzywiając usta do śmiechu.
Nie odpowiedziałem na to nic, lecz starałem się poprostu okazać mu przez całe moje zachowanie się, że nie obawiam się nawet najgorszych rzeczy.
Pochylił się tymczasem nad wielką księgą i zaczął w niej przewracać kartki.
— Oh! — rzekł nagle — wydaje mi się, iż mieliśmy tu już jednego z pańskiego pułku! widzę tu przynajmniej coś podobnego w zapiskach, które sobie poczyniliśmy. Czy znajdował się u panów oficer Soubiron, przystojny młody blondyn?
— Zapewne.
— Jak widzę, pochowaliśmy go tutaj 24 czerwca.
— Biedny chłopiec. I na cóż umarł.
— Pochowaliśmy go.
— No tak, ale zanim go pochowaliście?
— Nie rozumiesz mnie pan, pułkowniku. Nie był wcale nieboszczykiem, gdy go chowaliśmy.
— Pochowaliście go więc żywcem?
Przez chwilę byłem, jak oszołomiony. Potem jednak rzuciłem się na tego człowieka i byłbym go z pewnością udusił, gdyby mnie tych trzech łotrów nie było oderwało od niego. Wprawdzie starałem się wszelkiemi siłami wydrzeć z ich łap, strząsałem to tego, to tamtego ze mnie, kląłem, na czem świat stoi, ale nie mogłem się uwolnić.
Nareszcie, gdy zdarli ze mnie mundur, a krew zaczęła mi spływać z rąk, zarzucili mi stryczek na szyję i związali mi ręce i nogi.
— Przeklęte djabły! — warczałem. — Gdy kiedyś zbliżycie się zanadto do mego pałasza, nauczę was, co to znaczy zamęczyć jednego z mych chłopców na śmierć! Przekonacie się jeszcze, że ramię mego cesarza sięga daleko, a aczkolwiek jesteście tutaj bezpieczni, jak szczury w swych norach, wyrwie on was przecież stąd w swoim czasie, i zniszczy was co do nogi razem z całem waszem potomstwem!
Sapristi! Język mam ostry, nie liczyłem się też ze słowami, które im ciskałem na łeb. Naczelnik jednak siedział spokojnie, pukał sobie piórem po czole, i spoglądał w górę, jakby mu przyszła myśl do nowego wiersza. Teraz wiedziałem, czem mu dojadę.
— Osioł z pana! — wrzasnąłem. — Sądzisz pan, iż jesteś pan tutaj bezpieczny, a jednak pańskie nędzne życie może być tak samo krótkie, jak pańskich głupich wierszy, może nawet jeszcze krótsze!
Trzeba było teraz widzieć, jak skoczył z krzesła! Ten nikczemny potwór, który rozporządzał życiem i śmiercią swych bliźnich, jak kramarz swemi figurami, miał przecież czułe miejsce, w które go można było boleśnie urazić. Twarz mu zzieleniała, a włosy zjeżyły się.
— Bardzo słusznie, pułkowniku — rzekł drżącym z wściekłości głosem — ale na teraz dosyć o tem. Chełpiłeś się pan niedawno, iż zrobiłeś świetną karjerę — no, koniec pański nie będzie mniej nadzwyczajny. Pułkownik Stefan Gerard umrze niezwykłą śmiercią!
— Ale wypraszam sobie tylko, abyś pan mego zgonu nie uwiecznił w swych nędznych rymach!
Miałem jeszcze w zapasie kilka podobnych żartów, ale jedno spojrzenie z jego oczu spowodowało mych trzech katów, iż mnie wywlekli z jaskini.
Nasza rozmowa, którą starałem się podać panom jak najwierniej, musiała trwać dość długo, gdyż skoro wyszliśmy, było już ciemno, a księżyc stał wysoko na niebie. Bandyci rozpalili wielki ogień z chrustu, naturalnie nie dlatego, aby się ogrzać, gdyż noce były bardzo ciepłe, ale aby sobie zgotować posiłek. Wielki miedziany kocioł wisiał nad ogniem, który swem żółtem światłem oświetlał postacie leżących dokoła niego bandytów. W rzeczy samej był to malowniczy widok.
Wiem doskonale, iż wielu żołnierzy nie chce wiedzieć o sztuce, i tym podobnych rzeczach, ale ja stanowię pod tym względem wyjątek i okazuję przez to, że posiadam smak artystyczny i dobre wychowanie. Na dowód tego mogę przytoczyć, że nabyłem bardzo piękny obraz, gdy Lefebre po poddaniu Gdańska sprzedawał łupy.
Woziłem przez dwie wyprawy „Nimfy“, zaskoczone w lesie, aż wreszcie mój rumak miał to nieszczęście, iż przedarł je kopytem. Jest to tylko dowód, że nie byłem wcale surowym żołnierzem, jak Rapp lub Ney.
Coprawda, gdy leżałem wtedy przed tą jaskinią zbójców, nie miałem ani czasu, ani ochoty zajmowania się podobnemi rzeczami. Ci trzej wysłańcy szatana rzucili mnie pod drzewo, siedli nieopodal mnie, pluli o zakład i palili papierosy.
Cóż miałem począć w takich okolicznościach? Nie znajdowałem się jeszcze nigdy w mojem życiu w tak rozpaczliwem położeniu, ale powiedziałem sobie:
— Odwagi, tylko odwagi, mój chłopcze! Nie stałeś się przecie w dwudziestym ósmym roku życia pułkownikiem dlatego, iż umiałeś zatańczyć kotyljona! Nie upadłeś zresztą na głowę, Stefanie, wydobywałeś się już setki razy z matni, a ta z pewnością nie będzie ostatnią!
Rozglądałem się też uważnie dokoła, jakbym się mógł wymknąć, i spostrzegłem coś, co mnie wprawiło w zdumienie.
Przy jasnem świetle księżyca i ognia obozowego, dostrzegłem naprzeciw mnie po drugiej stronie polanki wielka sosnę, której pień i dolne gałęzie były osmalone, jakby niedawno palił się tam wielki ogień.
Gdy się zacząłem przyglądać bliżej, zauważyłem dokładnie na drzewie w niewielkiej wysokości, parę butów kawaleryjskich, wiszących do góry nogami.
Teraz ogień zabłysnął żywiej, a ja spostrzegłem wyraźnie, iż przez każda nogę przepuszczony był gwóźdź, który ją trzymał. Owładnęła mnie nagle zgroza, gdyż stało się dla mnie jasnem, że buty nie były próżne — odwróciłem głowę cokolwiek na prawo, aby się przekonać, co tam wisi i dlaczego pod drzewem rozpalono wielki ogień.
Panowie, tylko z trudnością przychodzi mi opisać panom, co tam ujrzałem, a nie chciałbym, aby was dręczyły straszne sny — ale jakże mogę was zaprowadzić między zbójów hiszpańskich, nie pokazując panom, co to byli za ludzie, i w jaki sposób prowadzili wojnę?
Chcę jednak uszanować wasze uczucia i zaznaczyć tylko, że już wiedziałem, dlaczego koń pana Vidala stał bez pana w lesie, a pragnąłem z całego serca, aby swój straszny los zniósł z odwagą i przytomnością, jak przystało na Francuza.
Możecie sobie panowie wyobrazić, że widok ten nie bardzo mnie rozweselił.
Gdy byłem w jaskini u naczelnika, wściekłość moja z powodu okrutnej śmierci młodego Soubirona, któremu byłem oddany z całego serca, tak mnie całego zajęła, iż nie pomyślałem wcale o mojem własnem położeniu.
Zapewne, byłoby rozsądniej nie sprzeczać się z tym łotrem, ale teraz było już za późno. Wyciągnąłem korek z butelki, i musiałem teraz wypić wino.
Prócz tego powiedziałem sobie, iż skoro już niewinny komisarz zginął tak okrutną i straszliwą śmiercią, ja z pewnością nie mogłem się spodziewać, iż będą się ze mną obchodzili łagodniej, gdy już jednego z nich tak paskudnie oporządziłem.
Nie, mój los był przypieczętowany — teraz chodziło tylko o to, aby umierać z godnością. Potwór ten powinien był być świadkiem, iż Stefan Gerard umarł tak, jak żył, i że przynajmniej jeden jeniec przed nim nie zadrżał.
A gdy tak leżałem pod drzewem, przypomniały mi się wszystkie kobiety, które mnie opłakiwać będą; pomyślałem o mej poczciwej matce, o cesarzu, o moim pułku, jakże odczuwać będą brak mej osoby, jak bardzo będą żałowali mego młodego życia! Tak, panowie, nie wstydzę się przyznać, iż te smutne myśli poruszyły mnie do łez.
Mimo tego rozglądałem się uważnie za czemś, coby mogło mnie uratować, jestem przecież mężczyzną, a nie bydlęciem, przeznaczonem na rzeź!
Zacząłem więc ukradkiem rozluźniać trochę więzy na rękach i nogach, a jednocześnie szukałem pilnie środka wydobycia się z tej matni.
Jedno było dla mnie jasnem: huzar jest tylko pół człowiekiem, gdy nie ma konia, a jednak moja druga połowa pasła się spokojnie w oddaleniu może sześćdziesięciu kroków ode mnie.
Moje myśli przeniosły się także i na inny przedmiot. Ścieżka, którą przybyliśmy przez góry, była tak wąska, iż koń tylko powoli i z trudnością mógłby być po niej prowadzony; ale w przeciwnym kierunku droga wydawała mi się równiejsza, a spadała łagodniej w dolinę.
Tylko nogi w strzemiona i pałasz do ręki, a potem śmiały skok — a znajdę się wnet poza obrębem tego robactwa w górach!
Tak sobie myślałem i pracowałem jeszcze ukradkiem rękami i nogami, gdy naczelnik bandy wyszedł z jaskini. Podszedł do rannego, który jęcząc i wzdychając leżał przy ogniu. Porozmawiali obydwaj przez chwilę, poczem skinęli obydwaj głowami i spojrzeli w moją stronę.
Następnie El Cuchillo powiedział coś przyciszonym głosem do swoich, poczem cała banda klasnęła w dłonie, i zaczęła ryczeć z zachwytu.
Wyglądało to bardzo podejrzanie, to też ucieszyłem się bardzo, spostrzegłszy, iż ręce moje na tyle są wolne, iż lada chwila będą mogły wysunąć się z krępujących je więzów. Niestety nie mogłem tego samego powiedzieć o moich nogach, gdyż przy najmniejszem poruszeniu tak mnie kostki bolały, że musiałem wargi przygryzać zębami, aby głośno nie krzyknąć. Nie pozostało mi zatem nic innego, jak leżeć spokojnie i czekać, co to dalej z tego będzie.
Po pierwsze, nie mogłem zrozumieć, co te łotry zamierzają. Jeden z nich wdrapał się na młodą sosnę po drugiej stronie polanki i uwiązał do jej wierzchołka linę, poczem uwiązał drugą linę w ten sam sposób do drzewa, znajdującego się wpobliżu. Obydwa końce lin zwisały spokojnie, a ja z niemałą ciekawością czekałem, co się dalej stanie.
Cała banda zaczęła ciągnąć jedną linę, aż młode, silne drzewo wygięło się w pałąk, dotykając wierzchołkiem ziemi, poczem linę przywiązano do pnia. Gdy i drugie drzewo wygięli w ten sam sposób, wierzchołki obu drzew znajdowały się w oddaleniu zaledwie kilku stóp od siebie: musiały naturalnie powrócić do swego dawnego położenia, skoro się przetnie liny. Teraz poznałem szatański plan tych łotrów.
— Wyglądasz mi pan na silnego człowieka — odezwał się do mnie naczelnik, który z djabelskim uśmiechem na ustach zbliżył się do mnie.
— Gdy pan ze mnie zdejmie te więzy, pokażę panu, jaki jestem silny — odparłem.
— Chcemy się dowiedzieć, czy pan jesteś tak silny, jak te dwa młode drzewa tam — mówił dalej — i dlatego chcemy pańskie nogi przywiązać do końców obu lin, a potem puścić. Jeżeli pan będziesz silniejszy, będę z tego zadowolony; gdy się jednak pokaże, iż drzewa są silniejsze od pana, panie pułkowniku, będziemy mieli pamiątkę po panu po każdej stronie naszego niewielkiego państwa!
Roześmiał się głośno, a reszta poszła chętnie za jego przykładem.
Jeszcze dziś, gdy znajduję się w melancholijnym nastroju, albo też mam napad mych dawnych bólów w twarzy, ściga mnie widok ich ciemnych, dzikich twarzy, z okrutnie łypiącemi oczyma i białemi zębami przy blasku ognia.
Szczególna rzecz — a nie jestem jedynym, który zrobił to spostrzeżenie — jak bystremi stają się w takich razach nasze zmysły. Jestem najsilniej przekonany, iż człowiek w żadnej chwili nie spostrzega tak wiernie i żywo rzeczy z świata zewnętrznego, jak wtedy, gdy mu grozi nagła i nienaturalna śmierć. Nos, oczy i uszy pracowały wtedy u mnie z taką bystrością, jak później tylko w razach wielkiego niebezpieczeństwa.
I stało się, że na długo przed innymi, nawet już nim naczelnik do mnie przemówił, usłyszałem lekki, jednostajny szmer; z początku był jeszcze daleko, ale zbliżał się coraz więcej. Z początku było niby dalekie mruczenie, ale gdy bandyci rozwiązali mi więzy na nogach, aby mnie zaprowadzić na miejsce stracenia, słyszałem tak wyraźnie, jak nigdy potem niczego w życiu nie słyszałem, tentent kopyt końskich, lekki brzęk łańcuchów, oraz uderzenia pałaszy o strzemiona.
To musieli być huzarzy! Jakżebym się mógł pomylić, ja, który byłem przy lekkiej kawalerji od chwili, gdy pod nosem ukazał mi się pierwszy meszek.
— Na pomoc, towarzysze, na pomoc! — zawołałem tak głośno, jak tylko mogłem, a chociaż zatykali mi usta i wlekli mnie do drzew, zawołałem jeszcze raz: — Na pomoc, moi dzielni chłopcy! Dzieci, pomóżcie mi! Mordują waszego pułkownika!
Moje położenie i moje rany odebrały mi na chwilę przytomność i sądziłem, że lada chwila ujrzę ośmiuset moich dzielnych huzarów z bębnami i w pełnym rynsztynku na polance.
Rzeczywistość jednakże nie bardzo odpowiadała mojej wyobraźni — gdyż moje oczy ujrzały tylko przystojnego młodego człowieka na wspaniałym kasztanie. Miał zdrową, wesołą twarz, a jego cała postawa świadczyła o rycerskości — właściwie postać ta przypominała mi bardzo siebie samego.
Surdut jego musiał być kiedyś czerwony, ale tam, gdzie zetknął się z powietrzem, nabrał barwy suchych liści dębowych. Na ramionach miał jednak złote tresy, na głowie zaś miał błyszczący hełm stalowy, przyozdobiony z boku białem piórem.
Wyskoczył na polankę, a za nim pędziło czterech jeźdźców w podobnych mundurach. Wszyscy byli gładko wygoleni, mieli przyjemne twarze, a wyglądali raczej na mnichów, niż na dragonów.
Krótka komenda, i mała grupka zatrzymała się, podczas gdy jej dowódca popędził naprzód, a ogień oświetlił jego piękną twarz i ładną głowę jego rumaka.
Naturalnie zaraz po szczególnym uniformie poznałem, że miałem przed sobą Anglików, a aczkolwiek nigdy ich przedtem nie widziałem, od pierwszego spojrzenia spostrzegłem po ich męskiej postawie, iż nie powiedziano mi o nich za wiele, mówiąc, iż to są dzielni wojacy.
— Heda! Heda! — zawołał oficer w możliwie najgorszym języku francuskim. — Co się tutaj dzieje? Kto tu wołał o pomoc?
W tej chwili błogosławiłem godzinę, w której O‘Brien, potomek królów irlandzkich, uczył mnie angielskiego.
Tymczasem rozwiązano mi nogi, wyciągnąłem więc czem prędzej ręce z więzów, pobiegłem szybko jak błyskawica do ognia, gdzie leżał mój pałasz, porwałem go, i mimo rany w nodze wskoczyłem na konia nieboszczyka Vidala.
Odpiąłem czem prędzej cugle od drzewa i zanim bandyci mieli czas wymierzyć do mnie z pistoletów, stanąłem przy oficerze angielskim i zawołałem:
— Poddaję się panu, mój panie! Spójrz pan na to drzewo po lewej stronie, a przekonasz się pan, co ci bandyci wyprawiają z dzielnymi ludźmi, którzy dostali się w ich łapy.
W tej chwili płomień wystrzelił jaśniej i można było widzieć postać biednego Vidala. Zaprawdę, straszny to był widok!
— Goddam! — zawołał oficer, a każdy z jego ludzi powtórzył: — Goddam! — co oznacza to samo, co u nas „Mon Dieu!“
W jednej chwili pałasze wyleciały z pochew,[3] i czterech żołnierzy ustawiło się obok siebie w zwartym szeregu. Jeden z nich, prawdopodobnie sierżant, poklepał mnie po ramieniu i rzekł z uśmiechem:
— Teraz walcz pan o swoje życie, przyjacielu!
Co to za rozkosz siedzieć na koniu i mieć broń w ręku! Wywinąłem pałaszem nad głową i rozpływałem się z radości. Wtem zbliżył się do mnie naczelnik bandy i odezwał się z fatalnym uśmiechem do młodego oficera:
— Wasza miłość, ten człowiek jest naszym jeńcem.
Ale oficer pogroził mu pałaszem i odparł:
— Jesteście przeklęte psy! Co za hańba dla nas mieć takich sprzymierzeńców! Na Boga, gdybym był lordem Wellingtonem, wisielibyście wszyscy na najbliższem drzewie!
— A mój jeniec — zapytał naczelnik.
— Weźmiemy go do naszego obozu.
— W takim razie pozwólcie sobie powiedzieć coś do ucha.
Po tych słowach łotr przystąpił blisko do oficera, ale nagle zwrócił się do mnie i wypalił mi z pistoletu prosto w twarz. Ale djabelski zamiar podstępnego bandyty spełzł na niczem — chybił, a kula dotknęła tylko moich włosów.
Wtedy podniósł rękę i chciał cisnąć we mnie pistoletem, gdy sierżant jednem śmiałem cięciem odrąbał mu prawie głowę od tułowia.
Jeszcze krew jego nie spłynęła na ziemię, a ostatnie przekleństwo nie zamarło na jego ustach, gdy cała banda rzuciła się na nas z zajadłością. Tuzin skoków i tyleż cięć pałaszami i wydobyliśmy się szczęśliwie na drogę ku dolinie.
Ale dopiero gdyśmy już mieli daleko za sobą to rozbójnicze gniazdo i znaleźliśmy się w wolnem polu, odważyliśmy się stanąć i zbadać nasze rany. Pomimo wielkiego zmęczenia i całego bólu, serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi z radości na myśl, jaką pamiątkę pozostawił tej morderczej bandzie Stefan Gerard, pułkownik huzarów Conflansa. W przyszłości będą się zapewne długo namyślali, nim odważą się podnieść rękę na huzara z trzeciego pułku.
Czułem się tak uradowany, iż nie mogłem się powstrzymać od palnięcia małej mówki do Anglików, aby im wyjaśnić, komu przynieśli pomoc w oswobodzeniu go.
Przemawiałem właśnie w najlepsze o sławie i zasługach dzielnych ludzi, gdy przerwał mi oficer:
— Tak, tak, bardzo ładnie. Jakie rany, sierżancie?
— Koń Jonesa ma kulę w nodze.
— Jones pójdzie z nami. Sierżant Holliday trzymać się będzie z Harveyem i Smithem na prawo, dopóki nie przyjdą do przednich straży huzarów niemieckich.
Wszyscy trzej pogalopowali w wskazanym im kierunku, podczas gdy oficer, ja i Jones, który szedł za nami w pewnem oddaleniu, udaliśmy się wprost do obozu angielskiego.
Nie trwało długo, a wywnętrzyliśmy się przed sobą wzajemnie, gdyż od samego początku spodobaliśmy się sobie.
Dzielny młodzian, pochodzący z bardzo dostojnej rodziny, został wysłany przez lorda Wellingtona, aby sprawdził czy wypadkiem nasze wojska nie nadciągają przez góry.
Dzięki wędrownemu życiu, które umożliwiło mi stosunki z szerokim światem przyswoiłem sobie wiele cennych wiadomości, których zresztą nie posiada niejeden wykształcony człowiek.
Nie znałem naprzykład ani jednego prawie dostojnego Francuza, któryby umiał wymienić poprawnie jakiś tytuł angielski, a gdybym się był tyle nie nawłóczył po świecie, mógłbym był wam powiedzieć z całą pewnością, że prawdziwem nazwiskiem młodzieńca było: „Milord, the Hon. Sir Russe Barth“. Ponieważ to ostatnie oznaczenie jest tytułem honorowym, przeto przemawiałem do niego zwyczajnie „Barth“, tak jak się w Hiszpanji mówi „don“.
Jak powiedziałem, wywnętrzyliśmy przed sobą w tej cudownej hiszpańskiej nocy nasze serca, jakbyśmy byli braćmi. Byliśmy przecież w równym wieku, służyliśmy w lekkiej kawalerji — on służył w szesnastym pułku dragonów — i mieliśmy te same nadzieje i pragnienia.
Nigdy nie poznałem tak szybko człowieka, jak Bartha. Opowiadał mi o pewnej dziewczynie w Vauxhallu, którą kochał — Vauxhall jest bowiem ogrodem — ja opowiadałem o małej Karalji z Opery, poczem on wyciągnął splot włosów, a ja podwiązkę.
Potem o mało nie pokłóciliśmy się o dragonów i huzarów, gdyż był śmiesznie dumny ze swego pułku.
Trzeba wam było widzieć, jak pogardliwie wydął usta, i ręką dotknął pałasza, gdy wyraziłem życzenie, aby jego pułk nie wlazł nigdy w drogę trzeciemu pułkowi huzarów.
Wreszcie zaczął opowiadać o sporcie Anglików, i o olbrzymich sumach, które już stracił przy zakładach na walkach kogutów i boksowaniu. Tak, zakłady! To było, jak się zdaje jego namiętnością, gdyż, gdy przypadkowo spostrzegłem spadającą gwiazdę, twierdził, iż będzie widział więcej podobnych zjawisk, niż ja, i chciał się ze mną założyć po dwadzieścia franków od sztuki. Jedynie fakt, iż moja sakiewka pozostała w rękach zbójów, mógł go odwieść od tej myśli.
Rozmawialiśmy więc z sobą bardzo przyjemnie aż do świtu prawie; nagle usłyszeliśmy salwę karabinową. Grunt był skalisty i górzysty, tak iż nie mogłem widzieć daleko, sądziłem jednak, iż hałas ten spowodowała jakaś bitwa.
Barth roześmiał się na cały głos, i oświadczył, że huk ten pochodzi z obozu Anglików, gdzie każdy żołnierz codziennie rano musi wystrzelić swój karabin, aby mógł podsypać świeżego prochu.
— Jeszcze tylko ćwierć mili, a znajdziemy się przy naszych strażach przednich — dodał.
Obejrzałem się i spostrzegłem, że upaliliśmy spory kawał drogi, gdyż dragona i jego kulawego konia nie było widać.
Zacząłem się rozglądać na wszystkie strony, jak tylko oko sięgało. Barth i ja byliśmy, jak się zdawało, jedynemi ludzkiemi istotami w tej wielkiej skalistej dolinie — coprawda obydwaj na dobrych koniach i dobrze uzbrojeni. Zapytałem się więc sam siebie, czy to istotnie jest koniecznem, abym zrobił jeszcze te ćwierć mili do obozu angielskiego.
Proszę panów, nie zrozumcie mnie fałszywie, co do mego zamiaru na tym punkcie. Nie miałem wcale chęci postąpienia sobie niehonorowo lub niewdzięcznie wobec człowieka, któremu tyle zawdzięczałem.
Ale przecież pierwszym obowiązkiem oficera jest pamiętanie o swych żołnierzach, a prócz tego wojna jest grą, podczas której obowiązują pewne prawa, a kto to prawo naruszy, ten musi płacić karę.
Gdybym był naprzykład dał słowo honoru, byłbym najnikczemniejszym gałganem, gdybym był chociaż tylko pomyślał o ucieczce. Ale nikt nie żądał ode mnie słowa honoru. Barth był zanadto łatwowierny, może liczył na kulawą szkapę za nami i pozwolił mi stanąć na równi z sobą, aczkolwiek byłem jego jeńcem.
Gdyby było coś przeciwnego, w takim razie obchodziłbym się z nim z najwyszukańszą grzecznością, ale przecież byłbym na tyle ostrożnym, iż odebrałbym mu jego broń, a prócz tego byłbym ze sobą zabrał jeszcze straż.
To też zwolniłem koniowi biegu i oświadczyłem mu to wszystko, aby go wreszcie zapytać, czy uważałby to za rzecz niehonorową, gdybym, go teraz opuścił.
Zaczął się nad tem głęboko zastanawiać, a potem kilkakrotnie mruknął po angielsku „Mon Dieu“. Wreszcie zwrócił się do mnie i zapytał:
— A więc chcesz pan drapnąć?
— Zapewne, jeżeli mi pan nie będzie przeszkadzał.
— Stawię tylko tę jedną przeszkodę, iż przy najmniejszej próbie ucieczki ukrócę pana o głowę.
— Do takiej zabawki należy zawsze dwóch, mój panie!
— Zobaczmy więc, który z nas jest lepszym graczem — odpowiedział i wyciągnął pałasz.
Ja naturalnie zrobiłem to samo, ale postanowiłem sobie niezłomnie, iż nie zranię tego młodziana, który przecież był moim dobroczyńcą.
— Zastanów się pan dobrze nad tem, co pan masz zamiar przedsięwziąć — rzekłem do niego. — Nazywasz mnie pan swoim jeńcem, — ale czy tem samem prawem nie mógłbym ja pana nazwać moim? Jesteśmy tutaj sami, a aczkolwiek ani na chwilę nie wątpię o pańskiej zręczności, nie możesz się pan spodziewać, abyś dotrzymał placu najlepszemu pałaszowi z sześciu brygad kawalerji francuskiej.
Cios, wymierzony w moją głowę, był odpowiedzią. Odparłem ten cios i odciąłem mu pół pióra od jego hełmu. Chciał mnie uderzyć w piersi, usunąłem się na bok i odciąłem mu drugą połowę jego pióropusza.
— Zostaw pan u djabła te swoje przeklęte sztuczki! — zawołał zgniewany, podczas, gdy ja usunąłem się z koniem jeszcze więcej w bok.
— Dlaczego nie nacierasz pan na mnie? Widzisz pan przecie, iż nie chcę z panem walczyć!
— Uważaj pan to sobie, jak pan chcesz, ale teraz musisz się udać do naszego obozu.
— Tam mnie nie ujrzą!
— Założę się o dziesięć przeciwko jednemu! — zawołał, i rzucił się na mnie z pałaszem.
Po tych słowach jego przyszła mi nowa myśl do głowy. Czy nie mogliśmy tej sprawy inaczej załatwić, jak tylko z bronią w ręku?
Barth wpakował mnie w położenie, że chcąc czy nie chcąc, musiałem go zranić, jeżeli będę chciał uratować moje życie. Wprawdzie uniknąłem jego następnego ciosu, ale pałasz jego świsnął zaledwie o cal od mojej szyi. Zawołałem nagle głośno:
— Zatrzymaj się pan, znalazłem punkt wyjścia! Grajmy w kości o to, kto z nas ma być jeńcem drugiego!
Uśmiechnął się, gdyż zamiłowanie do hazardu poruszyło się w nim potężnie.
— Gdzie są kości? — zapytał.
— Ja nie mam.
— Ja także nie mam, ale mam karty.
— Niech będą karty!
— W co gramy?
— To już pozostawiam panu.
— A więc dobrze, w écarté. Trzy gry, kto najwięcej wygra!
Zgodziłem się na to i chciało mi się śmiać, gdyż nie sądzę, aby w całej Francji znalazło się trzech ludzi, którzyby mi w tej grze dorównać mogli. Gdy zawiadomiłem o tem Bartha, który tymczasem zsiadł z konia, uśmiechnął się także.
— A ja uchodzę za najlepszego gracza w klubie — odparł. — Gdy pan wygrasz, zasłużysz pan sobie na to, abyś pan był wolny.
Przywiązaliśmy konie i siedliśmy przy dużym odłamie skały naprzeciw siebie. Barth wyciągnął talję kart, a gdy je tasował, wiedziałem natychmiast, iż nie mam do czynienia z nowicjuszem.
Sapristi! Stawka była wysoka. Mój partner chciał jeszcze na każdą partję postawić sto dukatów — ale co za rolę odgrywał pieniądz, skoro los pułkownika Stefana Gerarda zależał od kart?
Wydawało mi się, jakoby wszyscy ci, którym życie moje było drogie — moja poczciwa matka, moi huzarzy, szósty korpus armji, Ney, Massena, ba, nawet cesarz — otoczyli nas w tem pustkowiu kołem. Nieba! Cóżby to był za cios dla każdego z nich, gdyby mnie szczęście opuściło!
Nie można jednak było przypuszczać tego, gdyż prócz starego Bouveta, który z stupięćdziesięciu gier wygrał ode mnie siedmdziesiąt sześć, jeszcze mnie nikt dotąd nie pokonał.
I w istocie pierwszą grę wygrałem świetnie, aczkolwiek nie mogę przeczyć temu, iż karty moje były świetne, tak iż mój przeciwnik nie posiadał żadnych szans.
Ale i druga gra zapowiadała się dla mnie świetnie, a grałem cudownie. Jednak i Barth trzymał się dzielnie, a muszę przyznać, iż w dalszym ciągu gry stały dla mnie szanse trochę nietęgo, gdyż przebił mnie atutem i był na ręku.
Sapristi! Nam obu zaczęło być gorąco: położył obok siebie hełm, ja moje huzarskie czako.
— Mego kasztana przeciwko pańskiemu karemu! — zawołał.
— Zgoda!
— Pałasz za pałasz!
— Zgoda!
— Siodło, cugle i strzemiona!
— Zgoda!
Jego gorączka gry zaraziła mnie do tego stopnia, że byłbym postawił moich huzarów przeciwko dragonom, gdyby to wogóle dało się zrobić.
Teraz gra rozpoczęła się na dobre.
Jakże dzielnie ten Anglik się trzymał! Tak jest, gra jego była warta stawki! Ale ja, moi panowie!
W mgnieniu oka z pięciu lew wziąłem trzy. Mój przeciwnik przygryzał wargi i bębnił palcami, podczas gdy ja w duchu widziałem się już na czele mych zuchów.
Zdjąłem coprawda króla, ale straciłem za to dwie lewy, tak iż staliśmy prawie na równi. Gdy zajrzałem do najbliższych mych kart, wydałem lekki okrzyk radości.
Pozwólcie mi panowie, abym przed wami rozłożył moje karty. Patrzcie, co miałem; as treflowy i walet treflowy, dama karowa i walet karowy. Trefle były atutem, rozumiecie teraz?
Teraz już mi więcej nie było potrzeba, wolność miałem zapewnioną. Spostrzegł niebezpieczeństwo i zrzucił z siebie mundur, ja zrzuciłem dołman.
Wygrał dziesiątkę pikową — zabrałem ją asem atutowym. Zyskałem lewę. Teraz chodziło o wygranie atutów, położyłem więc waleta. On dał damę i szanse nasze były równe. Wygrał asa pikowego, mogłem odrzucić tylko damę karową.
Przyszła potem jego siódemka pikowa. Włosy mi stanęły dębem na głowie. Wkońcu każdy z nas rzucił króla — byłem zgubiony. Co mi pomogła moja dobra ręka?
Pokonał mnie. Z wściekłości byłbym się był tarzał po ziemi! Gdy ja, brygadjer Gerard, zapewniam panów, iż w roku dziesiątym nieraz się grało porządnie w pułku!
Ostatnia partja! Ona musiała zadecydować o wszystkiem.
On z zimną krwią rozpiął szarfę, ja odrzuciłem pas, i starałem się być tak samo spokojnym, jak on, ale pot spływał mi z czoła strugami.
Miałem rozdawać karty, a przyznam się wam, panowie, iż ręce moje drżały tak, że ledwie mogłem pozbierać karty z zaimprowizowanego stołu. Gdy mi się to wkońcu jednak udało i zacząłem się im bacznie przyglądać, wtedy — co za radość! — padły oczy moje na króla atutowego, wspaniałego króla atutowego!
Otworzyłem właśnie usta, aby go zapowiedzieć, gdy słowa zamarły mi na ustach po spojrzeniu na mego towarzysza: trzymał karty w ręku, ale dolna szczęka mu opadła i oczy jego patrzyły w wielkiem osłupieniu przez moje ramię. Odwróciłem się szybko, jak błyskawica, a oczom moim przedstawił się bardzo szczególny widok.
Zupełnie blisko przy nas — może w oddaleniu trzydziestu kroków — stało trzech ludzi. Środkowy z nich był wysoki, ale nie nadmiernie, powiedziałbym prawie, iż tego wzrostu, co ja. Miał na sobie ciemny uniform i jakiś kapelusz z białem piórkiem.
Ale ta twarz! Na widok tych suchych policzków, jastrzębiego nosa, przenikliwych niebieskich oczu, i silnie zaciśniętych ust musiał każdy powiedzieć sobie, iż ma przed sobą niezwykłego człowieka, jaki zdarza się jeden na miljon.
Brwi miał silnie zmarszczone, a mego biednego Bartha przeszywało takie straszne spojrzenie, iż karty wypadały mu z rąk jedna po drugiej.
Twarz jednego z dwóch pozostałych mężczyzn była silnie opalona i wykazywała tak ostre rysy, jakgdyby były wycięte ze starego dębu. Miał na sobie jaskrawy czerwony frak, podczas gdy drugi, przystojny, tęgi człowiek z pełnemi bokobrodami, ubrany był w niebieski uniform ze złotem wyszyciem. Trochę opodal stało trzech ordynansów z tyluż końmi, a dalej jeszcze silna eskorta dragonów.
— Eh, Cranford — zapytał chudy — co się tu u djabła dzieje?
— Czy słyszałeś, sir — odezwał się dostojnik w czerwonym fraku — lord Wellington chce się dowiedzieć, co to ma znaczyć!
Teraz Barth wystrzelił z zupełnym raportem o poprzednich wydarzeniach, ale te żelazne rysy nie straciły nic ze swej surowości, gdy Wellington wreszcie się odezwał:
— Ależ to ładne historje, generale Cranford! — a zwracając się do mego towarzysza, mówił dalej: — Dyscyplina w wojsku musi być utrzymana, sir, masz się pan zameldować w głównej kwaterze, jako aresztowany.
Serce mnie zabolało, gdy spostrzegłem Bartha, jak wsiadał na konia, i odjeżdżał ze spuszczoną głową: tak, ten widok przechodził moje siły.
Rzuciłem się więc na kolana przed generałem angielskim i zacząłem błagać za moim przyjacielem i przedstawiać jego wszystkie zalety w należytem świetle.
Moja wymowa powinna była zmiękczyć najzatwardzialsze nawet serce, mnie samemu łzy stanęły w oczach — ale on pozostał niewzruszony. Głos mi się złamał i zamilczałem.
Zamiast odpowiedzieć coś na moje gorące prośby, zapytał mnie niespodzianie:
— Jak ciężko obładowujecie wasze muły w armji?
Tak, to była cała odpowiedź, którą miał ów flegmatyczny Anglik na moje serdeczne prośby, to była jego odpowiedź przy sposobności, gdy Francuz byłby mi się rzucił z płaczem na szyję.
— Jaki ciężar na jednego muła? — powtórzył człowiek w czerwonym fraku.
— Dwieście dziesięć funtów — odparłem.
— W takim razie rozumiecie się bardzo źle na rzeczy — rzekł lord Wellington. — Odprowadzić jeńca do tylnych straży!
Dragoni otoczyli mnie, a ja — odchodziłem prawie od zmysłów na myśl, iż miałem szczęście prawie w ręku i mogłem teraz właściwie być już wolny. Podałem więc generałowi karty i rzekłem:
— Widzisz pan, panie generale, grałem o moją wolność i wygrałem, gdyż, jak pan widzi, miałem króla.
Wtedy po raz pierwszy dopiero rozjaśniło się cokolwiek jego oblicze.
— Przeciwnie — odparł — to ja wygrałem, gdyż jak pan widzisz, mój król posiada pana!



Nie chcę wcale przeczyć, iż Murat był doskonałym oficerem jazdy, ale zanadto miał wielkie o sobie zdanie, a to zepsuło już niejednego dobrego żołnierza.

I Lasalle był tęgim dowódcą, ale zniszczył się sam przez wino i inne głupstwa.
Ja natomiast, Stefan Gerard, nie chełpiłem się nigdy memi zaletami i byłem zawsze bardzo wstrzemięźliwy — z wyjątkiem chyba pod koniec jakiejś wyprawy, albo też gdy spotkałem się z jakim starym towarzyszem broni.
I dlatego mógłbym sobie chyba przypisać tę zasługę, iż byłem najdzielniejszym ze wszystkich oficerów huzarskich, gdyby mnie nie powstrzymywało od tego pewne poczucie delikatności.
Nie doprowadziłem coprawda wyżej, jak do komendanta brygady, ale znaną jest przecież powszechnie rzeczą, iż szczęście mieli tylko ci ludzie, doprowadzając do najwyższych zaszczytów, którzy towarzyszyli cesarzowi w jego pierwszych wyprawach.
Nie znam w rzeczy samej prócz Lasalle‘a, Labau‘a i Droueta ani jednego generała, któryby nie był sławny już przed wyprawą do Egiptu.
Z tego wynika, że nawet ja, mimo moich wspaniałych zalet, mogłem awansować tylko na czoło mej brygady i otrzymałem wielki medal honorowy — i to od samego cesarza — który przechowuję u siebie w domu w skórzanem pudełku.
Mimo to nazwisko moje było znane dobrze i to nietylko u wszystkich tych, którzy służyli ze mną, ale także i u Anglików.
Gdy ci ostatni zrobili ze mnie w opisany już sposób jeńca, czuwali nade mną ostro i mieli się porządnie na baczności, aby im się nie wymknął taki niebezpieczny przeciwnik.
Już 10 sierpnia oddano mnie na okręt, celem wysłania do Anglji, a zanim miesiąc dobiegł końca, ujrzałem się już w wielkiem więzieniu, które dla nas zbudowano w Dortmoorze. U nas Francuzów nazywało się ono „hotelem i pensjonatem francuskim“, gdyż wszyscy z nas byli dzielnymi mężami, którzy nie zwiesili głowy dlatego tylko, iż chwilowo spotkało ich jakieś nieszczęście.
W Dortmoorze więziono tylko tych oficerów, którzy nie chcieli dać słowa honoru, a większość jeńców składała się z marynarzy i prostych żołnierzy.
Dziwicie się panowie, dlaczego ja nie dałem słowa honoru, aby zyskać przez to te same ulgi, które przyznano moim towarzyszom. Powstrzymywały mnie od tego dwa powody, mojem zdaniem bardzo słuszne.
Przedewszystkiem moje poczucie godności osobistej było tak silne, iż nie wątpiłem ani na chwilę, że będę się mógł wymknąć Anglikom. Dalej pochodziłem z dobrej, ale nie bardzo zamożnej rodziny, tak, że nie mógłbym przenieść tego na sobie, abym uszczuplał i tak bardzo skromne dochody mej matki.
Dalej nie miałem też najmniejszej ochoty, aby mi imponowali drobni mieszczanie tej angielskiej mieściny, a byłem za ubogi na to, abym paniom, z któremi możliwie bym się zetknął, nie mógł zrobić jakiejś przyjemnostki.
Z tych powodów wolałem siedzieć zamknięty w tem nędznem więzieniu w Dortmoorze.
A teraz posłuchacie coś o moich przygodach w Anglji i dowiecie się, czy Wellington miał prawo chełpienia się tem twierdzeniem, że jego król mnie miał.
Gdybym był panom teraz nie przyrzekł, iż będę mówił o sobie, mógłbym panom do białego rana opowiadać zajmujące historje o Dortmoorze samym i szczególnych rzeczach, które tam się wydarzyły. Sapristi! Najszczególniejsze miasto, jakie kiedykolwiek widziałem!
Pośrodku wielkiej, pustej okolicy zbudowane, służyło siedmiu do ośmiu tysiącom ludzi za miejsce pobytu — sami zaś żołnierze, trzeba panom wiedzieć, z których większość widziała mnóstwo wielkich bitew.
Podwójne i potrójne mury, fosa, strażnicy i żołnierze czuwali nad niem — ale należy tylko spróbować spakować ludzi, jak króliki w jednej stajni! Pojedyńczo i parami i w większych grupach uciekali: a potem grzmiały armaty i wyruszały całe oddziały wojska, aby tych zbiegów odszukać.
A pozostali śmiali się, śpiewali i krzyczeli: „Niech żyje cesarz!“, aż wreszcie straże, blade z wściekłości, wymierzyły swą broń ku nam.
A potem mieliśmy nasze małe bunty, bardzo ładne i miłe, do których uśmierzenia trzeba było sprowadzać żołnierzy i armaty z Plymouthu, do których znowu wrzeszczeliśmy nasze ulubione: „Niech żyje cesarz!“, jakby nas miano usłyszeć w Paryżu.
Tak, tak, byliśmy bardzo ruchliwym narodkiem w Dortmoorze i cieszyliśmy się z tego, iż mogliśmy tych, którzy nas pilnowali, utrzymać także w nieustannym ruchu.
Pozwólcie sobie panowie powiedzieć, iż my, jeńcy, mieliśmy tam nasz własny trybunał sądowy, w którym wydawaliśmy sami na siebie wyroki, i dyktowali kary tym, którzy coś przeskrobali. Kradzieże i bójki były ścigane, ale najwięcej zdrada.
Niedługo jakoś po mojem tam przybyciu, zdradził niejaki Meunier z Rheimsu, iż planowana jest ucieczka. Z jakiegoś powodu nie można go było jeszcze tego samego wieczora usunąć z szeregu innych więźniów, lecz pomimo jęków, jego błagania i rzucania się na ziemię, pozostawiono go między tymi towarzyszami, których zdradził.
Tej samej nocy odbyło się przez niewidzialnego sędziego przesłuchanie skrępowanego więźnia, odbyło się oskarżenie szeptem. Gdy rano przyszedł rozkaz uwolnienia go, nie pozostało z Meuniera ani tyle, coby można było umieścić na paznokciu małego palca. Oh, więźniowie byli bardzo pomysłowymi ludźmi, którzy w każdym wypadku dawali sobie doskonale radę.
My, oficerowie, zamieszkiwaliśmy osobne skrzydło i tworzyliśmy szczególny ludek. Pozostawiono nam nasze uniformy, a nie było chyba rodzaju broni, któryby nie miał między nami swego przedstawiciela.
Widziano tam zielonych strzelców, huzarów jak ja, niebieskich dragonów, lansjerów, grenadjerów, artylerzystów i pionierów. Najwięcej jednak było wśród nas oficerów marynarki, gdyż Anglicy posiadali na morzu nad nami wielką przewagę, który to fakt stał się dla mnie dopiero wtedy zrozumiały, gdy płynąłem z Oporto do Plymouthu, gdzie przez cały tydzień byłem taki chory, że nie mógłbym się poruszyć, nawet gdyby mi zabierano w moich oczach pułkowego orła. Było to przecież podczas zabójczej pogody, gdy musieliśmy uciekać przed Nelsonem.
Zaledwie przybyłem do Dortmooru, zacząłem natychmiast kuć plany ucieczki. Nie trwało długo, a ujrzałem przed sobą jasno wytkniętą drogę, gdyż ostatnich dwanaście lat wojny wyszły bardzo na korzyść mego rozwoju umysłowego.
Przedewszystkiem przydała mi się bardzo moja znajomość języka angielskiego. Jak panom wiadomo, zawdzięczam ją adjutantowi O‘Brienowi z pułku Irlandczyków, potomkowi starych królów tego kraju.
Podczas tych miesięcy, gdy leżeliśmy pod Gdańskiem, uczył mnie swego języka, a ponieważ wogóle bardzo prędko pojmuję wszystko, przeto w krótkim czasie byłem w stanie nietylko wyrażać się dość płynnie, lecz przyswoiłem sobie także szczególne zwroty i wiele rozmaitych frazesów.
O‘Brien nauczył mnie przecież „be jabbers“, mówić tak płynnie, jak my Francuzi mówimy „ma foi!“, i „the curse of Crummle“, co jest równoznaczne z naszem „ventre bleu“. I cóż tu dziwnego, że Anglicy promienieli radością, słysząc, jak się poprawnie wyrażam ich językiem.
My, oficerowie, zamieszkiwaliśmy po dwóch jedną celę, a nie mogę powiedzieć, aby mi się to urządzenie bardzo podobało, gdyż miałem za towarzysza artylerzystę Beaumonta, którego kawalerja angielska wzięła do niewoli pod Astorgą.
Nie widziałem coprawda w swojem życiu wielu ludzi, z którymi bym się nie mógł zaprzyjaźnić, gdyż cały mój charakter i sposób zachowania się... ale poco opowiadać o rzeczach dawno znanych?
Ale Beaumont nie miał nigdy uśmiechu dla moich doskonałych i wesołych żartów, nigdy nie mógł zrozumieć mej troski. Siedział całemi godzinami i gapił się na mnie swym upartym wzrokiem, tak, iż niekiedy sądziłem, iż te dwa lata niewoli pozbawiły go zmysłów.
Jakże gorąco nieraz pragnąłem, aby na jego miejscu siedział stary Bouvet, albo inny z moich dawnych towarzyszów!
No, ale niestety tak nie było, trzeba było z nim jakoś żyć. Ponieważ było jasnem jak na dłoni, iż nie mogłem myśleć o próbie ucieczki, nie wciągając go do tajemnicy, przeto zacząłem od czasu do czasu rzucać półsłówkami. Powoli zacząłem mówić wyraźniej, aż mi się zdawało, że powziął zamiar dzielenia ze mną mego przedsięwzięcia.
Poddałem teraz ściany, podłogę i sufit dokładnemu badaniu, ku wielkiemu jednak memu rozczarowaniu przekonałem się, iż wszystko było zbudowane silnie i pewnie. Drzwi były z żelaza, zaopatrzone w bardzo silny zamek, i posiadały kratę, przez którą dozorca dwa razy w nocy zaglądał do celi.
W celi samej, prócz dwóch łóżek, dwóch stołków i dwóch umywalni nie było żadnych innych sprzętów. I to wystarczało mi zupełnie — gdzie posiadałem taki zbytek podczas ostatnich dwunastu lat wojny?
Ale jak tu uciec? A jednak nie minęła ani jedna noc, aby mi po głowie nie tańczyło moich pięciuset huzarów, i nie trapiły mnie przykre sny. To mój pułk potrzebował nowego obuwia, konie z powodu zielonej paszy napęczniały, to znowu sześć szwadronów huzarów utknęło przed cesarzem w szlamie i błocie.
Wtedy budziłem się cały mokry z potu, i zacząłem na nowo badać moją celę, gdyż kiedy to otwarta głowa przy pomocy dwóch tęgich rąk, nie mogły pokonać największych trudności?
Nasze więzienie posiadało jedno jedyne, małe okno, wychodzące na podwórze, otoczone podwójnym murem. Okno było tak wąskie, że nawet dziecko by się przez nie nie przedostało, a prócz tego było zabezpieczone silną sztabą żelazną.
Nie było to coprawda obiecującem, a jednak coraz więcej przychodziłem do przekonania, że tylko tędy czeka mnie ratunek. Nabrałem odwagi, i zacząłem czynić przygotowania.
Przedewszystkiem sprawiłem sobie narzędzie w postaci kawałka żelaza, który oderwałem z łóżka, i nim zacząłem usuwać powoli tynk od sztaby w oknie. Tak pracowałem co nocy po trzy godziny, a gdy strażnik rozpoczął swą wędrówkę, wskakiwałem do łóżka, aby potem znowu, nieraz i za trzecim razem, pracować dalej, gdyż Beaumont okazał się tak powolny i niezgrabny, że byłem prawie wyłącznie skazany na siebie samego,
Ale co mnie popędzało zawsze na nowo do pracy ciężkiej i żmudnej? No, wmówiłem w siebie, iż moi huzarzy czekają z bębnami, sztandarami i czaprakami ze skóry lamparciej, czekają na mnie przed oknem. A potem pracowałem jak szalony, aż wreszcie żelazo pokryte było krwią, jak rdzą.
I tak co nocy usuwałem obmurowanie i chowałem je do poduszki, aż wreszcie sztaba zaczęła się poddawać. Jedno silne pchnięcie, i trzymałem ją w ręku. Pierwszy krok do odzyskania wolności był zrobiony.
Zapytacie się teraz panowie, o ile znalazłem się teraz w lepszem położeniu, niż poprzednio, gdyż okno było za wąskie nawet dla małego dziecka. Zaraz to panom wyjaśnię.
Uzyskałem dwie rzeczy, a mianowicie narzędzie i broń. Pierwszem miałem nadzieję rozszerzyć otwór, a drugiem mogłem się bronić po dokonaniu ucieczki.
Nie tracąc czasu, zacząłem usuwać wapno z cegły spodniej, starając się naturalnie o to, aby za dnia wapno znajdowało się na swojem miejscu, i aby najmniejsza plamka na podłodze, nie zdradziła strażnikowi mej pracy.
Po upływie trzech godzin cegła zaczęła się poddawać. Wyjąłem ją i — uważajcie panowie — otwór, przez który zaglądały do celi tylko cztery gwiazdy, pozwolił teraz ku memu zachwytowi podziwiać tych gwiazd dziesięć.
Teraz wszystko było dla nas gotowe; wsadziłem cegłę na jej dawne miejsce i wyrównałem przy pomocy sadzy i tłuszczu dziury, które wypełniało przedtem wapno. Za trzy dni była pełnia księżyca, a to wydawało mi się najstosowniejszą chwilą do naszej ucieczki.
Dotąd wszystko było dobrze, a ja nie miałem najmniejszej wątpliwości, iż uda nam się dostać na podwórze. Ale jak się stąd wydostać?
Drżałem na samą myśl, że po całym trudzie i pracy, będę musiał powrócić znowu do tej nędznej dziury, albo też warta mnie spostrzeże, poczem za karę wrzucą mnie do jednej z wilgotnych, podziemnych cel. Tego nie można było ryzykować, to też zacząłem zastanawiać się, i rozważać dalszy plan postępowania.
Jak panowie wiecie, niestety, nie miałem możności pokazać światu mej zręczności jako generał, aczkolwiek po jednej lub dwóch szklankach wina miałem często podziwu godne pomysły i mam to najsilniejsze przekonanie, że Francja inaczejby dziś wyglądała, gdyby Napoleon był mi powierzył jeden korpus armji. W każdym razie pod względem daru wynalazczego i bystrości umysłu mogłem się zmierzyć z niejednym towarzyszem z lekkiej kawalerji, a ta świadomość dodała mi na nowo otuchy i odwagi.
Wewnętrzny mur, przez który musiałem przeleźć, zrobiony był z cegły; był on dwanaście stóp wysoki, a na górze miał jako ochronę cały szereg ostro zakończonych żelaznych zębów, wbitych w mur bardzo gęsto.
Mur zewnętrzny widziałem tylko raz czy dwa razy, gdy przypadkowo drzwi od podwórza były otwarte. Według mego powierzchownego badania musiał być taki sam, jak pierwszy.
Odstęp między obu murami mógł wynosić dwadzieścia stóp, a jak mi się zdawało, warta stała tylko przy bramach. Natomiast dowiedziałem się, że przed więzieniem znajdował się cały szereg posterunków, a to było właśnie tym twardym orzechem, który miałem zgryźć, lub też zgnieść go obiema rękami.
Na szczęście mój towarzysz Beaumont był wysokim mężczyzną. Mierzył przynajmniej sześć stóp. Gdy zatem wejdę na jego ramiona i rękami dosięgnę górnej części muru, to już z łatwością wydobędę się nawierzch.
Zachodziło tylko pytanie, czy będę mógł wciągnąć go za sobą; aczkolwiek nie bardzo lubiłem tego człowieka, to przecież ani na chwilę nie postała w mej głowie myśl, aby go opuścić. On sam najwidoczniej z tej trudności nic sobie nie robił, prawdopodobnie miał powód do ufania swej zręczności.
Chodziło teraz o wybranie warty, która miała czuwać w chwili naszej ucieczki.
Żołnierzy zmieniano co dwie godziny, ale ponieważ przypatrywałem im się dobrze podczas nocy, wiedziałem doskonale, że na punkcie czujności różnili się bardzo między sobą.
Podczas gdy niektórzy okazywali się tak pilnymi w służbie, że nawet szczur nie mógł ujść przed nimi, inni byli bardzo wygodni, i oparci na swych karabinach spali w najlepsze, jakby się znajdowali u siebie w domu na miękkiej pościeli.
Uwagę moją zwrócił na siebie zwłaszcza jeden żołnierz, gruby, ciężki człowiek, który regularnie chował się w cieniu muru i tam tak twardo spał, iż rzucałem nawet kawałki wapna przed jego nogi, a on się nie budził.
Na szczęście żołnierz ten miał służbę w nocy, w której mieliśmy uciekać, od dwunastej, do drugiej godziny.
Im dalej dzień zbliżał się ku końcowi, tem większy niepokój mnie ogarniał, aż wreszcie straciłem wszelkie panowanie nad sobą, i jak mysz w pułapce, zacząłem biegać tam i zpowrotem po celi.
Obawiałem się każdej chwili, iż dozorca zbada sztabę żelazną w oknie, albo też iż straż spostrzeże wysuniętą cegłę, której z zewnątrz nie mogłem dobrze oprawić tak, jak to uczyniłem z wewnątrz.
Mój towarzysz siedział tymczasem pogrążony w zadumie na łóżku, spoglądał na mnie od czasu do czasu zukosa, obgryzając paznokcie, jak ktoś, który ma ciężkie zmartwienie.
— Odwagi, przyjacielu — pocieszałem go, klepiąc po ramieniu. — Będziesz pan miał zpowrotem swoje armaty, nim miesiąc dobiegnie końca!
— Wszystko to bardzo ładne — brzmiała jego odpowiedź — ale dokąd pan chcesz uciekać, gdy się znajdziemy na wolności?
— Na wybrzeże. Ja wracam natychmiast do mego pułku. Dzielnemu człowiekowi udaje się wszystko.
Roześmiał się szyderczo, i rzekł:
— Najprawdopodobniej zawrzemy znajomość z dziurami o całe piętro niżej, albo może z którym ze starych okrętów w Plymouth.
— Prawdziwy żołnierz nie obawia się niczego, tylko tchórz widzi wszędzie i wietrzy niebezpieczeństwo.
Słowa moje napędziły mu do twarzy wszystką krew z serca, a ja cieszyłem się z tego, widziałem bowiem, że nie zamarło w nim jeszcze uczucie honoru.
Ręką sięgnął po dzban z wodą, jakby mi go chciał rzucić na głowę — ale nie. Wzruszył tylko ramionami, zmarszczył brwi ponuro, i siadł zpowrotem w milczeniu na łóżku.
A gdy go widziałem tak skulonego, zadałem sobie mimowoli pytanie, czy nie wyrządzam artylerji niedźwiedziej przysługi wracając jej takiego osobnika.
Nigdy w życiu żadna noc nie wlokła się dla mnie tak powoli, jak ta właśnie.
O zmierzchu powstał lekki wiatr, który wzmagał się z każdą godziną, aż wreszcie zmienił się w straszny orkan, huczący nad morzem. Z okna nie mogłem dostrzec ani jednej gwiazdy, gdyż niebo pokrywały ciężkie, czarne chmury, a lał także deszcz jak z cebra.
Wychyliłem się, aby podsłuchać kroki szyldwacha, ale na nic się to nie przydało, gdyż silna burza tłumiła wszelkie odgłosy.
To ostatnie odkrycie było mi bardzo na rękę, gdyż skoro nie mogłem widzieć żołnierza, ani słyszeć jego kroków, nie było bardzo prawdopodobnem, aby on mnie spostrzegł. Czekałem też z wielką niecierpliwością, dopóki inspektor nie dokończy swego zwykłego spaceru po kurytarzach.
Jeszcze jedno spojrzenie w ciemną noc; nic się nie poruszało. Warty pochowały się najwidoczniej wskutek deszczu pod jakiś wysoki mur — czułem. iż zbliża się chwila ucieczki. Usunąłem czem prędzej sztabę żelazną, i poleciłem memu towarzyszowi, aby przełaził.
— Po panu, pułkowniku — rzekł.
— Nie chcesz pan wyjść pierwszy?
— Pokaż mi pan raczej drogę.
— No, to chodź pan za mną, ale ostrożnie, o ile panu życie miłe!
Słyszałem, jak mu zęby szczękały, i pytałem się sam siebie, czy kiedykolwiek jaki mężczyzna miał w podobnem położeniu takiego towarzysza.
Pochwyciłem sztabę, wszedłem na stołek, i głową i ramionami przedostałem się przez okno. Wysunąłem się już dość daleko, gdy w tem artylerzysta pochwycił mnie za kolana i zaczął wrzeszczeć na całe gardło:
— Pomocy! Pomocy! Jeniec chce uciekać!
Ah, panowie, jakże mam opisać, co się wtedy ze mną działo?!
Naturalnie przejrzałem natychmiast plan tego nędznego stworzenia. Poco miał nadstawiać karku i przełazić przez mury, skoro miał pewność, iż Anglicy dobrowolnie go puszczą, gdy takiemu ważnemu jeńcowi jak ja, przeszkodzi w ucieczce?
Jako tchórza i milczka poznałem go już oddawna, ale w tej chwili dopiero poznałem całą podłotę jego charakteru. No tak, ktoś, kto przez całe swoje życie miał do czynienia tylko z ludźmi honoru, nie mógł czegoś podobnego przypuszczać.
Cymbał ten nie wiedział i nie przeczuwał tego, że sam znajdował się w daleko większem niebezpieczeństwie, niż ja.
Wróciłem w ciemności, pochwyciłem go za gardło i wyrżnąłem go dwa razy sztabą żelazną. Najpierw zawył głośno, jak pies, któremu ktoś nastąpił na łapę, a potem z jękiem padł na ziemię.
Siadłem na łóżku i czekałem, co mnie za kara spotka. Mijały jednak minuty i nie było nic słychać, jak tylko chrapliwe jęki tego nędznego człeka, leżącego u mych stóp.
Czyżby jego wołania nie usłyszano, z powodu silnego wycia wichru?
Słaba ta nadzieja zmieniała się powoli w pewność, gdyż ani na kurytarzu, ani na podwórzu nie słychać było żadnego alarmu. Otarłem zimny pot z czoła, i zacząłem na nowo kuć plany.
Jedno było pewnem: ten nędznik musiał umrzeć, aby mnie wypadkiem nie zdradził. Nie miałem jednak odwagi zapalenia światła, lecz macałem po ciemku, aż wreszcie ręka moja dotknęła się czegoś wilgotnego. To musiała być jego głowa!
Już podniosłem sztabę — ale panowie, coś we mnie przemówiło, i zatrzymało moją rękę.
W wirze walki zabiłem już niejednego, tak, nawet dzielnego człowieka, który mi nic złego nie zrobił. Ale ten tutaj — to był nędznik, kreatura, za leniwa, aby żyć. Aczkolwiek miał zamiar zaszkodzenia mi wielce, nie mogłem jednak przenieść na sobie wyprawienia go na tamten świat.
Człowiek honoru jak ja, pozostawia takie czyny innym ludziom, niech będzie i bandytom hiszpańskim, albo też sankiulotom z St. Antoine.
Ciężki oddech tego draba przekonał mnie, iż upłynie jeszcze sporo czasu, zanim odzyska przytomność. Związałem go więc, i przy pomocy pasów przywiązałem go do łóżka w taki sposób, iż w żadnym razie nie mógł się uwolnić przed ponownem przybyciem inspektora.
Ale oto nowa trudność stanęła na mej drodze: czyż nie liczyłem na jego wysoki wzrost, który mi miał dopomóc do przedostania się przez mury?
Sapristi! Odwaga zaczęła mnie opuszczać. Byłbym siadł i wylewał łzy rozpaczy, ale myśl o matce i o cesarzu powstrzymała mnie od tego.
— Odwagi! — rzekłem do siebie — odwagi! Gdybyś się nie nazywał Stefan Gerard, to byłoby z tobą teraz bardzo krucho, ale to człowiek, którego nie tak łatwo powalić!
Bez chwili wahania zabrałem się do roboty. Przerżnąłem prześcieradła moje i Beaumonta na kilka pasów i związałem je w doskonałą linę, którą przywiązałem silnie w połowie sztaby żelaznej.
Następnie wydostałem się na podwórze; deszcz lał porządnie, a wicher wył gorzej niż przedtem. Nie miałem potrzeby skradania się wzdłuż muru więziennego, gdyż było tak ciemno, że nie widziałem mej ręki przed końcem mego nosa, a jeżeli się nie natknę wprost na szyldwacha, nie miałem się czego obawiać.
Teraz stanąłem pod murem, przerzuciłem przez brzeg moją sztabę z liną, i ku wielkiej mej radości spostrzegłem, iż zawisła na żelaznych kolcach. Wspiąłem się po linie, wciągnąłem ją za sobą i zlazłem po niej na drugą stronę.
Przez drugi mur przedostałem się w ten sam sposób; siedziałem już na górze między kolcami, gdy w ciemnościach dostrzegłem coś błyszczącego. Był to bagnet szyldwacha pode mną, a ponieważ mur ten był trochę niższy od pierwszego, broń znalazła się tak blisko mnie, iż mogłem ją pochwycić, pochyliwszy się trochę naprzód.
Żołnierz stanął pod murem skulony i zaczął nucić pod nosem jakąś piosnkę — gdyby był przeczuwał, że w oddaleniu kilku kroków od niego człowiek w rozpaczy przemyśliwał nad tem, aby mu jego własną bronią przebić serce!
Przygotowywałem się już do skoku, wtem żołnierz wziął karabin na ramię, wyrzucił z siebie jakieś przekleństwo i poszedł przez bagno, aby rozpocząć na nowo swój spacer.
Ja tymczasem zsunąłem się po linie i popędziłem co sił starczyło przez moczary.
Sapristi! Jakże ja zmykałem i z jakim pośpiechem, przez moczary wśród deszczu i burzy! Deszcz przemoczył mnie do nitki, zimno przejmowało mnie do szpiku kości, a wicher tamował mi oddech. To wpadałem w jakąś dziurę, to znowu w krzaki i ciernie. Krew spływała mi po twarzy i po rękach, język przylepił mi się do podniebienia, nogi ciężyły mi ołowiem, a serce waliło jak młotem.
Ale nie ustawałem ani na chwilę, dodawałem sobie odwagi i pędziłem dalej.
Nie pomyślcie jednak panowie, aby się to działo bez planu. Wszystko było dokładnie obmyślone.
Nasi zbiedzy zwracali się zawsze ku wybrzeżom, ja jednakowoż postanowiłem udać się w głąb kraju, a to choćby dlatego, iż powiedziałem Beaumontowi coś wręcz przeciwnego. Podczas gdy biegłem na północ, szukano mnie na południu.
Pytacie mnie, panowie, jak mogłem się zorjentować podczas takiej nocy? Rzecz prosta — po kierunku wiatru. W więzieniu jeszcze spostrzegłem, iż wieje on z północy, a dopóki byłem odwrócony do niego twarzą, wiedziałem, iż znajduję się na właściwej drodze.
Gdy tak pędziłem, ukazały się nagle przede mną w ciemności dwa jarzące światła. Osłupiałem i przystanąłem na chwilę, nie wiedząc, co począć.
Trzeba panom wiedzieć, iż byłem jeszcze w moim huzarskim uniformie, a było dla mnie bardzo ważne, abym się postarał o inne ubranie, by się nie zdradzić.
Światła te pochodziły prawdopodobnie z jakiejś chaty, w której znajdę to, czego mi było potrzeba. — Zbliżyłem się więc ostrożnie i żałowałem bardzo, że nie mam przy sobie mej sztaby żelaznej, gdyż postanowiłem sobie święcie, że będę walczył do ostatniej kropli krwi, zanim się pozwolę ująć.
Wkrótce przekonałem się, iż pomyliłem się w mojem przypuszczeniu, gdyż światła nie pochodziły z jakiegoś domku, lecz że były to dwie latarnie jakiegoś powozu, który zatrzymał się na szerokiej szosie. Do powozu zaprzągnięte były dwa konie, a obok stał mały pocztyljon; jedno koło leżało na drodze.
Podczas gdy z krzaków przyglądałem się temu wszystkiemu, dymiącym koniom, małemu pocztyljonowi, jak również czarnemu, ociekającemu wodą deszczową powozowi na jego trzech kołach, spuszczono okno w powozie, a w niem ukazała się mała twarzyczka pod wielkim kapeluszem.
— Co ja teraz pocznę? — zawołała dama do małego pocztyljona. — Sir Karola nie widać, a ja będę pewnie musiała przepędzić całą noc na tych moczarach.
— Może pani będę mógł w czem dopomóc — odezwałem się, wychodząc z krzaków w obręb świateł.
Kobieta w opałach była dla mnie zawsze świętą istotą, a ta była w dodatku jeszcze piękną jak anioł. Nie zapominajcie panowie także, iż wtedy byłem już coprawda pułkownikiem, ale liczyłem dopiero dwadzieścia ośm lat.
Boże, jak ona krzyknęła i jak pocztyljon patrzył na mnie z otwartą gębą!
Nic dziwnego, gdyż moje pojawienie wobec ówczesnych wydarzeń nie mogło w nocy napełnić zaufaniem kobiety, znajdującej się w samotności wśród moczarów.
Gdy ochłonęła cokolwiek z pierwszego przestrachu, ofiarowałem jej raz jeszcze moje uniżone usługi, i mogłem teraz wyczytać w jej pięknych oczach, że moja postawa i całe zachowanie się wywołały u niej przyjemne wrażenie.
— Bardzo mi przykro, że przestraszyłem panią — rzekłem do niej — ale byłem przypadkiem świadkiem pani słów i nie mogłem się powstrzymać, aby pani nie ofiarować swej pomocy.
Skłoniłem się przytem. Znacie panowie moje ukłony i możecie sobie wyobrazić, że wartość moja podskoczyła w oczach tej damy bardzo znacznie.
— Jestem panu bardzo zobowiązana, mój panie — odparła z wdzięcznym uśmiechem. — Podróż nasza z Tavistocku była straszna; wreszcie straciliśmy jedno koło u powozu i osiedliśmy wśród moczarów. Sir Karol, mój mąż, poszedł wprawdzie po pomoc, ale obawiam się, iż zabłądził.
Już miałem na ustach słowa pocieszenia dla niej, gdy mój wzrok padł na czarny płaszcz podróżny, należący prawdopodobnie do jej towarzysza. Oto było to, czego mi było potrzeba!
Coprawda myśl, iż będę tutaj odgrywał rolę rabusia, była początkowo dla mnie bardzo nieprzyjemna, ale... cóż było robić? Znajdowałem się przecież w kraju nieprzyjacielskim! Postąpiłem więc sobie krótko i węzłowato.
— To zapewne płaszcz pani męża? — zapytałem. — Wybacz mi pani, iż czuję się zmuszonym...
Po tych słowach wyciągnąłem płaszcz przez okno.
Na jej pięknej twarzy wyczytałem zdumienie, obawę i wstręt, który odczuwała na widok mego wstrętnego czynu, a widok ten poruszył mnie do głębi.
— Oh — zaczęła — jakże się na panu zawiodłam! Przyszedłeś pan zatem po to, aby mnie obrabować, a nie, aby mi dopomóc. Sądziłam po pańskiem zachowaniu się, iż mam do czynienia z człowiekiem honoru, a pan kradniesz płaszcz mego męża!
— Pani — odparłem — proszę, nie potępiaj mnie pani, zanim wysłuchasz wszystkiego. Potrzeba zmusza mnie do tego kroku; ale powiedz mi pani, kto ma szczęście być pani mężem, a przyrzekam pani, iż zwrócę mu ten płaszcz.
Rysy jej straciły trochę z dawnej surowości.
— Mąż mój nazywa się sir Karol Meredith. Udaje się on w podróż do więzienia w Dortmoorze, gdzie ma do załatwienia bardzo ważne sprawy rządowe. Jeżeli pan chcesz usłuchać dobrej rady, to idź pan swoją drogą i nie przywłaszczaj sobie cudzej własności.
— Zazdroszczę mu tylko części jego własności, pani!
— I tę wziąłeś pan z jego powozu!
— O nie! — odparłem z galanterją — ta jeszcze znajduje się w powozie!
Roześmiała się wesoło i serdecznie, i odparła:
— Wolałbyś pan raczej oddać płaszcz, niż prawić mi tutaj komplementy!
Przerwałem jej.
— Pani, to jest niemożliwą rzeczą. Pozwól mi pani, abym wsiadł do jej powozu, abym pani mógł wytłumaczyć, jak niezbędna jest dla mnie ta część odzieży.
Niebu tylko wiadomo, jakie głupstwo byłbym wtedy jeszcze popełnił, gdybym był w tej chwili nie był usłyszał lekkiego „hallo!“, na które malec odpowiedział donośnym głosem. Jednocześnie spostrzegłem, iż zbliża się do nas szybko jakaś latarnia.
— Pani, ku mojemu ubolewaniu muszę panią teraz opuścić.
Po tych słowach pożegnałem się z piękną niewiastą, naturalnie nie bez tego, aby pomimo iż mi się bardzo śpieszyło, nie wycisnąć na jej ręce ognistego pocałunku. Była to bardzo mała rączka, a wyciągnęła ją szybko z mej ręki, na znak niechęci z powodu mego zuchwalstwa.
Tymczasem latarnia zbliżyła się, a mały pocztyljon widocznie nabrał odwagi, gdyż chciał mi przeszkodzić w ucieczce. Odtrąciłem go jednak i z płaszczem pod pachą zniknąłem w ciemnościach.
Teraz jedynem mojem staraniem było, aby w ciągu ostatnich dwóch godzin nocy oddalić się jak tylko można najwięcej od więzienia; odwróciłem więc twarz do wiatru i pędziłem, aż wreszcie padłem ze znużenia.
Ale tylko kilka chwil odpoczynku, a potem jazda naprzód! Byłem przecież młody i silny, a muskuły miałem jak ze stali.
Wytrzymałem tak jeszcze trzy godziny.
Według mojego obliczenia musiałem mieć więzienie o jakie dwadzieścia mil angielskich poza sobą.
Gdy zaczął świtać poranek, zauważyłem, iż znajduję się na wzgórzystej, silnie chwastami zarosłej okolicy. Tutaj mogłem się doskonale ukryć do wieczora. Zaszyłem się więc w krzaki, owinąłem się w ciepły, miękki płaszcz i, jak to już nieraz czyniłem, położyłem się spać mimo deszczu i wichru.
Ale nie był to sen orzeźwiający; trapiły mnie jakieś brzydkie sny, w których wszystko działo się naopak.
Wreszcie z jednym jedynym szwadronem huzarów, zaatakowałem na zmęczonych koniach całą falangę grenadjerów węgierskich — tak samo, jak to zrobiłem swego czasu pod Elchingen.
Stałem w strzemionach i wołałem: „Niech żyje cesarz!” na co moi żołnierze odpowiadali gromkiem: „Niech żyje cesarz!”
Zbudziłem się wskutek tego i skoczyłem z mego twardego łoża, podczas gdy ten okrzyk brzmiał jeszcze w moich uszach.
Przetarłem oczy i zapytałem się sam siebie, czy rzeczywiście się obudziłem, gdyż ten okrzyk powtórzyło teraz z jakie pięć tysięcy gardzieli.
Teraz wysunąłem głowę z ochronnych krzaków, a to, co zobaczyłem przy świetle dziennem, było chyba ostatniem, czego pragnąłem, lub co ujrzeć chciałem.
Więzienie w Dortmoorze!
Ponury, długi budynek znajdował się tuż przede mną!
Tak, gdybym był jeszcze biegł przez parę minut, byłbym z pewnością wyrżnął głową o mur.
Widok ten wprawił mnie początkowo w takie osłupienie, iż skamieniałem prawie. Narazie spostrzegłem, co się dzieje i z rozpaczy zacząłem się walić pięściami po łbie.
Wiatr w ciągu nocy odwrócił się z północy na południe, a ponieważ biegłem zawsze pod wiatr, przebyłem dziesięć mil na północ i tyleż zpowrotem na południe, aby się wkońcu dostać tam, skąd się wykradłem.
I dlatego tyle przewracania się i podnoszenia, tyle biegu i zmęczenia!
A gdy tak zastanawiałem się jeszcze nad moją przygodą, cała historja wydała mi się tak śmieszna, iż kłopot mój zmienił się w wyuzdaną wesołość, to też zacząłem się śmiać i śmiać, aż mnie boki zabolały. Wreszcie otuliłem się znowu w płaszcz i zacząłem się zastanawiać, co dalej począć.
Moje ruchliwe życie nauczyło mnie, aby żadnego wydarzenia nie uważać za nieszczęście, zanim się zupełnie nie rozegra sprawa, gdyż, czyż każda godzina nie przynosi nowych zmian?
I teraz przyszedłem do przekonania, że przypadek wyrządził mi wielką przysługę.
Naturalnie moi prześladowcy rozpoczęli swoje poszukiwania od miejsca, w którem przywłaszczyłem sobie płaszcz sir Karola Meredith, i rzeczywiście z mego ukrycia widziałem, jak biegli przez szosę w tym kierunku. Żadnemu z nich nie przyszło na myśl, iż mogłem przecież pobiec zpowrotem. Urządziłem się więc jak można było najwygodniej w krzakach na grzbiecie pagórka i postanowiłem przebyć tutaj cały dzień.
Jeńcy dowiedzieć się musieli naturalnie o mojej ucieczce, to też dali wyraz swej radości z tego wypadku w okrzykach na cześć cesarza, co miało dla mnie być oznaką współczucia i koleżeńskiego usposobienia.
Widziałem wyraźnie, jak ten ludek przymusowych próżniaków chodził po wąskiem podwórzu więzienia, aby porozmawiać o mej szczęśliwie wykonanej ucieczce. Stąd pochodziły owe okrzyki: „Niech żyje cesarz!“ Raz doleciały mych uszu przekleństwa, a zdawało mi się, iż widzę Beaumonta, który w towarzystwie dwóch dozorców kroczył z zawiązaną głową przez podwórze.
Widok ten napełnił mnie radością — wiedziałem teraz, iż go nie zabiłem, a moi towarzysze wiedzieli teraz, iż nie chciałem uciekać bez niego.
Leżałem tak więc przez cały dzień, i wsłuchiwałem się w tony dzwonu zegarowego, ogłaszającego godziny.
Na szczęście byłem obficie zaopatrzony w chleb, który zaoszczędziłem sobie z mych codziennych racyj, a gdy zbadałem zawartość kieszeni zabranego przeze mnie płaszcza, znalazłem srebrną butelkę z doskonałym konjakiem, tak iż przez cały dzień mogłem wytrzymać.
Prócz tego wyciągnąłem jeszcze jedwabną chustkę, pudełeczko z szyldkretu, jak również niebieską, czerwonym lakiem zapieczętowaną kopertę, na której znajdował się adres dyrektora więzienia w Dortmoorze.
Postanowiłem sobie, iż dwa pierwsze przedmioty zwrócę ich właścicielowi przy pierwszej lepszej sposobności, ale nad listem zacząłem sobie łamać głowę, gdyż dyrektor zachowywał się zawsze wobec mnie bardzo przyzwoicie, a wstrętnem było dla mnie wdzierać się w cudze tajemnice i zabierać list, przeznaczony dla kogo innego.
Ale czyż nie mogłem go wsunąć pod jakiś kamień przy bramie wchodowej?
Nie, toby mu zdradziło, gdzie mnie szukać należy!
Gdy mi tak nic na myśl wpaść nie chciało, schowałem go tymczasem do kieszeni, a miałem nadzieję, iż niezadługo doręczę go pod właściwym adresem.
Słońce zaczęło zsyłać z nieba swe palące promienie i wysuszyło wkrótce moje do nitki przemoknięte ubranie.
Noc zastała mnie gotowym do dalszego pochodu, a tym razem nie mogłem już zabłądzić, gdyż przyjąłem sobie za przewodników gwiazdy. Wkrótce upaliłem spory kawał drogi.
Pierwszą moją troską było postarać się u pierwszej lepszej osoby, którą na mej drodze spotkam, o jakieś przyzwoite ubranie, a potem dostać się na wybrzeże północne, gdzie było dość przemytników i rybaków, którzy bardzo chętnie pobierali nagrody, wypłacane im przez cesarza za to, iż pomagali zbiegłym jeńcom wojennym do przedostania się przez kanał.
Aby nie zwracać na siebie uwagi, usunąłem pióropusz z czaka, ale obawiałem się jeszcze, iż mimo obszernego płaszcza uniform mój gotów mnie zdradzić. Dlatego też zależało mi bardzo na tem, abym wystąpił w stroju cywilnym.
Zaświtał poranek. Po prawej stronie spostrzegłem rzekę, a po lewej jakieś małe miasto.
Temu ostatniemu byłbym z duszy i serca złożył wizytę, aby się zapoznać bliżej ze zwyczajami i obyczajami i sposobem życia Anglików, gdyż opowiadano mi o tem niestworzone rzeczy.
Aczkolwiek byłoby mi to sprawiło wielką przyjemność, gdybym ich zobaczył jedzących surowe mięso, nie odważyłem się przecież na to ze względu na mój uniform, na wąsy i mój język.
Pozostałem wierny memu zamiarowi dostania się czem prędzej na północ, a rozglądałem się przytem bacznie dokoła, czy nie odnajdę gdzie śladów moich prześladowców. Nigdzie ich widać nie było.
Około południa wszedłem w jakąś zaciszną dolinę i ujrzałem przed sobą samotną chatę, która zdawało się jest jedynym budynkiem w całej okolicy.
Mały ten, ładny domek miał wejście, ocienione zielenią, ogródek przed domkiem także był, a w nim uwijało się mnóstwo rozmaitego drobiu.
Widok ten podrażnił mnie — ukryłem się w wysokich paprociach, aby się dobrze i dokładnie wszystkiemu przypatrzeć.
Tutaj znajdę z pewnością wszystko, czego mi potrzeba będzie! Chleb już zjadłem, a odczuwałem szalony apetyt po tak długiej podróży.
Szybko wypracowałem sobie plan wyprawy. Zbadać najpierw teren, potem do ataku, zmusić do poddania się, i wreszcie przywłaszczyć sobie to, co mi było potrzebne koniecznie. W każdym razie musiałem tutaj pochwycić jaką kurę i omlet.
Podczas gdy tak jeszcze z mej zasadzki rekognoskowałem, wystąpił z domku młody chłopak, a za nim ukazał się starszy człowiek z dwiema tęgiemi pałkami w rękach. Oddał je swemu młodszemu towarzyszowi, a ten zaczął niemi wywijać jak błyskawicami na lewo, na prawo, nad głową, dokoła siebie. Wspaniale to szelma robił!
Starszy stał obok niego, i zdawało się, iż od czasu do czasu dawał mu jakieś wskazówki.
Wreszcie chłopak pochwycił sznur i zaczął przez niego skakać, a starszy ciągle mu się przyglądał.
Możecie sobie panowie wyobrazić, jak mnie ta scena dziwiła — czy ten starszy był może doktorem, który swego pacjenta poddawał jakiejś szczególnej, a mnie dotąd nieznanej kuracji?
Gdy się tak nad tem zastanawiałem, przyniósł jeden z nich paltot, młodszy naciągnął go na siebie i zapiął się aż pod samą szyję. Wstrząsnąłem ze zdumienia głową — dzień był przecież tak gorący!
Sądząc jednak, iż ćwiczenia się skończyły, pomyliłem się bardzo, gdyż malec, mimo ciężkiego palta, zaczął biec i to wprost na mnie.
Tymczasem stary wrócił do domu, a ta okoliczność była dla mnie bardzo na rękę, gdyż postanowiłem sobie wejść czem prędzej w posiadanie ubioru chłopca, a potem pobiec do jakiejś wsi i kupić tam sobie coś do jedzenia.
Kurczęta nęciły mnie wprawdzie bardzo, ale ponieważ nie byłem uzbrojony, a przytem pokazało się, iż w domku było przynajmniej dwóch mężczyzn, uważałem za rzecz najstosowniejszą trzymać się od tego domku zdaleka.
Wśród paproci zachowywałem się bardzo spokojnie.
Teraz olbrzymi paltot z jego szybkobiegiem zbliżał się ku mnie, już mogłem widzieć, jak chłopcu pot spływa z czoła.
Wydawał mi się silny — ale tak mały, tak mały, iż obawiałem się, że jego ubranie nie na wiele mi się przyda. Gdy rzuciłem się ku niemu, stanął i spojrzał na mnie z osłupieniem.
— U stu djabłów! A my tu kogo przychwyciliśmy?! Cyrk, czy coś podobnego, hę?
To były jego słowa, ale co przez to chciał powiedzieć, nie rozumiałem.
— Wybacz pan najuprzejmiej, monsieur — odparłem grzecznie — ale muszę pana prosić, abyś mi oddał swoje ubranie.
— Co oddał?
— Swoje ubranie.
— Do djabła! A to mi się podoba! Dlaczego mam panu oddać moje ubranie?
— Ponieważ mi go potrzeba.
— A skoro mi się nie zechce?
— Be jabbers! W takim razie muszę je sobie sam zabrać!
Wsadził ręce do kieszeni, stanął przede mną w obronnej postawie i spojrzał na mnie rozweselony. Ten uśmiech nie bardzo mi się podobał, ponieważ chłopak miał twarz kwadratową i gładko wygoloną.
— Tak, więc pan chcesz wziąć moje ubranie! Hm! Wydajesz mi się pan być wcale niezłym kompanem, ale tym razem wpadłeś pan na zupełnie fałszywe tory. Czy pan może myśli, że nie wiem, kim jesteś? Takiego zbiegłego z więzienia Francuzika pozna każdy z nas nawet z napół przymkniętemi oczyma. Ale nie znasz pan mnie jeszcze, kochany człecze, gdyż inaczej chyba nie wpadłbyś pan na tę głupią myśl, abyś się rzucał na mnie! Patrz pan: jestem Herkulesem z Bristolu — dziewięć kamieni w każdej ręce!
Malec myślał może, iż ta wiadomość powali mnie o ziemię, lecz ja uśmiechnąłem się tylko, podkręciłem wąsa, i zmierzyłem go moim przenikliwym wzrokiem od stóp do głów.
Wreszcie rzekłem:
— Temu wszystkiemu nie chcę przeczyć, ale skoro panu powiem, że znajdujesz się oko w oko z pułkownikiem huzarów Conflansa, Stefanem Gerardem, uznasz pan przecie konieczność oddania mi swego ubioru bez wszelkich dalszych wymówek i zastrzeżeń.
— No, posłuchajno, mosje, teraz już mi dość tego, gdyż inaczej pokażę ci, gdzie pieprz rośnie!
— Dawaj ubranie, monsieur! — krzyknąłem i postąpiłem wściekły ku niemu.
Zamiast wszelkiej odpowiedzi zrzucił z siebie ciężki paltot, wyciągnął jedno ramię daleko przed siebie, przyłożył drugie do piersi i w tej szczególnej postawie patrzył na mnie z dziwnym uśmiechem.
Nie znam się coprawda na metodzie, którą ci ludzie walczą, ani tyle, wiele komar unieść może na ogonie, ale czy uzbrojony czy nie, konno czy pieszo — jestem zawsze gotów stanąć z każdym do walki.
Byłoby też niesłusznem, gdyby każdy żołnierz żądał od swego przeciwnika, aby walczył z nim jego metodą. Skoro się wlezie między wilki, trzeba też razem z niemi wyć.
To też z pewnego rodzaju okrzykiem wojennym rzuciłem się na niego, aby mu obiema nogami dać kilka potężnych uderzeń. W tej chwili jednak znalazłem się piętami w górze; widziałem tyle iskier, co ongiś pod Austerlitz, i padłem na ziemię, uderzając głową o kamień.
Gdy przyszedłem do siebie, ujrzałem, iż znajduję się w bardzo skromnym pokoiku, mniej niż skromnie umeblowanym, na łóżku polowem. We łbie tak mi huczało, jakgdyby miał pęknąć, a gdy się chwyciłem za czoło, poczułem, iż nad okiem mam guz wielkości włoskiego orzecha.
Po całym pokoju rozchodził się jakiś ostry zapach — wnet spostrzegłem, iż pochodził on z kawałka papieru, namoczonego octem, a znajdującego się na mojem czole.
W kącie pokoju siedział ten mały straszny człowieczek z bardzo zgryzioną miną; miał gołe kolano, a stary nacierał je jakąś maścią, przyczem klął co się zmieściło.
— Taka głupota! Jeszcze mi się coś podobnego nigdy w życiu nie zdarzyło — mówił, besztając małego. — Przez cały miesiąc męczyłem się z tobą, a teraz, gdy jesteś nareszcie giętkim, jak pstrąg we wodzie, i zwinnym jak wiewiórka, wdajesz się na dwa dni przed wyścigami w jakąś burdę z cudzoziemskim przybłędą!
— Przestań pan nareszcie! — odparł mały z gniewem. — Jesteś pan wprawdzie dobrym trenerem, Dżim, ale swej gadaninie mógłbyś przecież dać spokój.
Stary nie dał się jednak zastraszyć.
— Tak, tak — mówił dalej — i niema tu człowiek być złym i gniewać się! Jeżeli to kolano nie zagoi się do przyszłej środy, będzie z tobą źle, jak jestem Dżim, a potem potrwa bardzo długo, nim ktoś na ciebie bodaj pensa postawi.
— Co ma być źle? — odburknął mały — to się po mnie nie pokaże! Zapomniałeś pan widzę, iż wygrałem już dziewiętnaście razy! A pan cobyś zrobił, gdyby panu taki włóczęga chciał zdzierać ubranie z grzbietu?!
— Pst! Pst! Dałbym mu je spokojnie, a potem puścił za nim w pogoń żołnierzy, jak to teraz uczyniliśmy. Byłbym rzeczy dostał bardzo prędko zpowrotem!
— Do stu djabłów! Nie lubię, gdy mi ktoś przeszkadza w mych ćwiczeniach. Ale gdy komuś stanie w drodze taki marny Francuzik, który nawet nie umie uczciwie zrobić palcem dziury w bułce maślanej, to przecież w takim człowieku, jak ja, musi się żółć przewrócić do góry nogami! Nie myślałem też, iż odrazu wylezie na mnie z nogami.
— A cóż ty myślisz, czy on może studjował metodę i reguły Broughtona? Także ciekawe! Ci tam z za morza mają akurat takie pojęcie o prawidłowej walce, jak ślepy o kolorach.
Tego mi było już za wiele, panowie! Zacząłem więc:
— Przepraszam, nie rozumiałem wprawdzie dokładnie waszej rozmowy, ale pańskie ostatnie słowa były bardzo głupie! My, Francuzi, rozumiemy się na walce tak doskonale, iż złożyliśmy prawie każdej stolicy w Europie wizytę, a niezadługo będziemy się bawili w Londynie. Ale my walczymy jak przystało na żołnierzy, a nie jak ulicznicy. Zrozumiano? Pan walisz mnie po głowie, ja pana kopię nogami — to zabawka dla dzieci. Daj mi pan pałasz i weź pan sam tę broń do ręki, a pokażę panu, jak się walczy u nas, po drugiej stronie kanału.
Obydwaj patrzyli na mnie podczas mego przemówienia osłupiałemi oczyma, jak to umieją Anglicy, gdy się czemuś dziwią, a potem zaczął starszy:
— No, cieszy mnie to mocno, mosje, iż jeszcze żyjesz. Nie tak wyglądało, gdy tu pana wnosiliśmy. Widzisz pan, pańska głowa jest jeszcze za twarda dla najlepszej pięści w Bristolu!
— Ale też z pana była pocieszna figura — przerwał mu drugi — skoczyłeś pan na mnie tak zaślepiony, jak młody kogut. Ja też nie jestem leniwy, wygarnąłem na prawo — plac! i oto leżałeś pan jak długi. To nie była moja wina, mosje, ostrzegałem pana przecież!
— No, no, pociesz się pan — odezwał się Dżim, a jego słowa brzmiały niby życzenie — jest i pozostanie to panu piękną pamiątką na przyszłość. Możesz pan przecie opowiadać, iż zawarłeś znajomość z najlepszą pięścią w Bristolu, z pięścią, która była w szkole Dżima Huntera!
— Jestem przyzwyczajony do silnych uderzeń — odparłem z dumą.
Rozpiąłem zaraz mundur i obnażyłem nogę, aby im pokazać moje blizny; musieli się także przyjrzeć miejscu przy oku, gdzie utkwiło szydło rzekomego księdza.
— Do licha! Ten potrafi więcej, niż jeść zupę łyżką! — zawołał mały z uznaniem.
— Z tym mógłby niejeden z naszych walczyć o honor! — dorzucił stary. — Sześć miesięcy trenowania, a zobaczyłbyś! Szkoda, że musi powracać do więzienia.
Ta ostatnia uwaga wcale mi się nie podobała; zapiąłem znowu mundur i wstałem z łóżka, mówiąc:
— A teraz prosiłbym panów, abyście mi pozwolili udać się w dalszą drogę.
Trener odparł na to z uśmiechem:
— Nie mogę nic na to poradzić, mosje! Przykro mi to bardzo, iż takiego zucha, jak pan, muszę odesłać zpowrotem, ale interes jest interesem, a tu chodzi o dwadzieścia funtów nagrody. Byli tu już dziś rano po pana, a nie potrwa długo, a ukażą się znowu.
Serce mi prawie zamarło w piersiach.
— To znaczy, iż chcecie mnie zdradzić? — zawołałem. — Dwa razy po dwadzieścia funtów pan dostanie, skoro tylko wyląduję na brzegach Francji. Daję panu na to słowo honoru!
Wstrząsnęli tylko głowami.
Prosiłem, błagałem, mówiłem o gościnności angielskiej, o koleżeństwie dzielnych ludzi — wszystko psu na budę by się nie zdało! Daremnie!
Mógłbym się był tak samo zwracać do tych dwóch drewnianych pałek, które przede mną stały w kącie; na ich twarzach nie było widać ani śladu współczucia.
— Interes jest interesem — powtórzył stary — a zresztą, jakby ten mógł na przyszłą środę stanąć do wyścigu, gdyby się pokazało, że pozwolił umknąć jeńcowi wojennemu? Nie, nie, tego ryzykować nie można!
To było zatem wszystko, co zyskałem po tylu trudach i tak ciężkiej pracy!
Jak biedne, głupie jagnię, które się wyrwało z trzody, miałem być odstawiony zpowrotem. Nie, to się stać nie powinno, dopóki mogłem temu przeszkodzić!
Słyszałem dosyć, aby wiedzieć, co było słabą stroną u tych ludzi i chciałem im tylko dowieść, iż Stefan Gerard był wtedy najstraszniejszym, gdy się zdawało, iż opuszcza go wszelka nadzieja.
Jednym jedynym skokiem znalazłem się przy pałkach, pochwyciłem jedną z nich i wywinąłem nią groźnie nad głową małego Herkulesa.
— Róbcie więc, czego nie możecie zaniechać — wrzasnąłem — ale przynajmniej na środę popsuję wam zabawę!
Mały wyrzucił z siebie jakieś przekleństwo i chciał się na mnie rzucić, ale profesor jego pochwycił go w oba ramiona i wcisnął go zpowrotem w krzesło, wrzeszcząc jak opętany:
— Nic z tego, mój chłopcze, już ja cię nauczę!
A zwracając się do mnie, dodał:
— Uciekaj pan, uciekaj pan, Francuziku! Podaj pan tyły! Prędko, prędko, bo się wyrwie!
Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać, to też wybiegłem czem prędzej.
Zaledwie jednak łyknąłem trochę świeżego powietrza, które mnie owionęło, dostałem jakiegoś zawrotu głowy i musiałem się oprzeć o ścianę, aby nie runąć na ziemię.
Ale co ja też przeniosłem! Czyż to było dziwne, że po tylu niedostatkach i wysiłkach w ostatnich dniach stanąłem u granicy moich sił?
Stałem więc w mym ciężkim uniformie i pogniecionem czaku, z głową spuszczoną wdół, powieki mi opadły...
Zrobiłem co mogłem. Teraz już dalej nie szło.
Wreszcie doleciał mnie tętent kopyt końskich, podniosłem oczy i ujrzałem siwobrodego gubernatora z Dortmooru, który z sześcioma jezdnymi stał o dziesięć kroków przede mną!!!
— Tak, tak, pułkowniku — rzekł z gorzkim uśmiechem, — mamy pana znowu w swoich objęciach! Jakże mi przyjemnie!
Skoro dzielny żołnierz uczynił wszystko, co mógł, a mimo to został pokonany, to wtedy sposób jego poddania się nieprzyjacielowi jest miarą jego wykształcenia.
Wyciągnąłem list, który miałem w kieszeni, postąpiłem kilka kroków naprzód i oddałem go gubernatorowi z całą godnością.
— Bardzo mi przykro, mój panie, iż byłem zmuszony zatrzymać jeden z pańskich listów — rzekłem.
Spojrzał na mnie zdziwiony i skinął na żołnierzy, aby mnie przytrzymali. Następnie rozłamał pieczęcie, a twarz jego nabrała jakiegoś dziwnego wyrazu.
— To musi być ten list, który zgubił sir Karol Meredith — zauważył.
— Znajdował się w kieszeni jego płaszcza.
— Nosiłeś go pan przy sobie przez dwa dni?
— Od onegdaj wieczorem.
— I nie czytałeś pan?
Nie odpowiedziałem nic, ale dałem mu wyraźnie do zrozumienia, iż postawił pytanie, którego człowiek honoru nie daje podobnemu sobie.
Ku mojemu zdumieniu wybuchnął szalonym śmiechem, a upłynęło sporo czasu, zanim się uspokoił. Wreszcie otarł łzy z oczu i rzekł:
— No, pułkowniku, narobiłeś pan sobie i nam niepotrzebnego kłopotu. Pozwól pan, iż przeczytam panu ten list, który przez dwa dni nosiłeś przy sobie.
I zaczął czytać:
„Zawiadamia się pana, że pułkownik Stefan Gerard z trzeciego pułku huzarów, wymieniony został za pułkownika artylerji Masona, a zatem należy wypuścić go na wolność“.
Zaczął się śmiać na nowo i żołnierze się śmiali i ci dwaj z chaty się śmiali... a ja?
No, skoro usłyszałem tę ogólną wesołość, a przed oczyma stanęły mi wszystkie moje nadzieje i obawy, moje trudy i niebezpieczeństwa, cóż mogłem innego uczynić, jak nie oprzeć się o ścianę i śmiać się serdeczniej, niż wszyscy?
I czyż nie miałem do tego powodu?
Czyż nie widziałem już przed sobą mej ukochanej Francji, mej drogiej matki, mego wielkiego cesarza, mych dzielnych huzarów?
Poza mną znajdowało się ponure więzienie i ciężka ręka króla angielskiego.
Stefan Gerard splunął i przestał opowiadać.



KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być na południu miasta lub na południe od miasta.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędnie powtórzona część treści z poprzedniej strony.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; korekta na podstawie wydania z 1910 roku we Lwowie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.