Stepy (Zieliński)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Zieliński
Tytuł Stepy
Pochodzenie Poezye Gustawa Zielińskiego Tom II
Wydawca Własność i wydanie rodziny
Data wyd. 1901
Druk S. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



STEPY.




WSTĘP.


Aby pojąć śpiewaka, trzeba zwiedzić kraj jego pieśni,“ powiedział Schiller.
Wprowadzając czytelnika w świat zupełnie dlań obcy, tysiącami mil odległy, powierzchnią swoją, kolosalną przyrodą, nieledwie niebem, tak różny od codzień widzianego, który, pomimo licznych prac i badań najnowszych orientalistów, dotąd jeszcze dokładnie zbadanym i poznanym nie został, nie uważam zbyteczném, krótkim wstępem poemat mój poprzedzić.
Nie góry Uralskie, ani rzeka Wołga stanowią konieczną granicę pomiędzy Azyą i Europą, ale typ odmienny ludów, jedne i drugą część świata zamieszkujących. Religia, a następnie z niéj wyrobiona cywilizacya jest głównym punktem wyjścia tych różnic. Dwie idee główne, jakkolwiek w niektórych szczegółach do siebie zbliżone, a w ostatecznych rezultatach całkiem odmienne, przyświecają dwom tym ciwilizacyom, to jest: Chrystjanizm i Brahminizm. W pierwszéj: ruch, postęp, udoskonalenie; w drugiéj: bezwładność, strupieszałość i skończoność. Niegdyś Azya cywilizowała Europę; późniéj jéj hordy jak chmury szarańczy, nalatując na Europę jéj posadami wstrząsały — dziś cywilizacya Europy dwoma olbrzymiemi ramionami: Rosyą od północy, Anglią od południa, obejmuje i oddziaływa na cywilizacyą Azyi i do swoich ją form nagina. Czy cywilizacya Azyi oprze się tym potężnym działaniom, czy znajdzie dość sił żywotnych w saméj sobie, aby się w inną, zgodniejszą z pojęciami ludzkości przerodzić i wysnuć ją z siebie saméj, czy też ostatecznie przyjmie formy i rozwój chrześciański, to jest zadanie przyszłości i dzieło wieków następnych.
Islamizm, na pograniczu dwóch tych idei stojący, który z jednéj strony wiele pierwiastków chrześcianskich przyjął do swéj nauki, a z drugiéj strony wciągnął w siebie barwy i bezwładność wschodu, uważać należy jako ideę przejścia, która prędzéj czy późniéj z ideami wschodu lub zachodu zlać i połączyć się musi. Jaki będzie ostateczny wyraz tej walki dwóch cywilizacyi — niewiadomo; ja w prostocie ducha wolę wierzyć słowom ewangelii: że przyjdzie kiedyś czas, gdzie będzie tylko jeden pasterz i jedna owczarnia.
Nie o całéj Azyi mam zamiar tu mówić, ale o małéj cząstce tego lądu, a przecież obszernością wyrównywającéj Niemcom i Francyi razem wziętym.
W środkowej Azyi, pomiędzy Rosyą i Chinami, posuwając się ku południowi aż do 42-go stopnia szerokości geograficznej, jest kraj rozległy, znany pospolicie pod imieniem: Tartaryi niepodległej.
Dwa łańcuchy gór: na wschodzie Ałtajski, na zachodzie Uralski, stanowiące naturalne kraju tego granice, licznemi odnogami w jego środek zstępują i formują mniéj więcéj wyniosłe pasma, z jednym lub z drugim górnym wiążące się systematem.
Kraj ten, niczém niepodobny do któregokolwiek z krajów europejskich; południową jego część zalegają piasczyste pustynie, Karakum i Kizil-kum, w języku ludu: „głodnym stepem“ zwane. Środkowa, począwszy od morza Kaspijskiego, aż do jeziora Bałcharz, jest nieprzerwanym ciągiem jezior słonych, lub gorzko-słonych, z których większe, na wzór morza, pochłaniają w siebie rzeki i rzeczki w różnym kierunku płynące; mniejsze, w części lub całości zarosłe sitowiem, stanowią jakby zielone oazy śród piasczystych pustyń i bezpłodnych słończaków, i to naprowadziło badaczów przyrodzenia na domysł, że cała ta przestrzeń była niegdyś dnem jednego, rozległego Oceanu. Nareszcie część północna, bogatsza w wegetacyą, zroszona rzekami na północ płynącemi, w równe, okiem nieprzejrzane rozwija się stepy.
Kraj w ogóle biedny, bezwodny, bezleśny, wystawiony na najsroższe zmiany temperatury, gdzie zimą, obok trzydziesto-stopniowych mrozów huragany śnieżne, od końca do końca zamącają cały ten obszar, gdzie latem przy pięćdziesiąt-stopniowym upale, ziemia rozpęka w głębokie rozpadliny, w których gad i ptastwo szuka przed skwarem schronienia.
Kraj ten, pomimo ruin rozproszonych śród obszarów i świadczących, że był niegdyś przez ludy więcéj ucywilizowane osiadły, obecnie żadnych stałych siedlisk nie posiada, bo zamieszkały jest przez Kirgizów, naród wędrowny, koczowniczy, pasterski, naród silny, zdrowy, rozrosły, wytrwały na trudy, ale nieokrzesany, barbarzyński i wpół dziki.
Historya nie wyśledziła dotąd początku Kirgizów; zdaje się przecież, że są odroślą jednego z tych licznych plemion Azyi środkowej, które w wieku XIII-ym naszej ery, siłą czy dobrowolnie dostawszy się pod władzę Czyngis-Hana, zawojowały z nim całą Azyą, i zapuściły swoje zagony aż w środek Europy, pod ogólném nazwiskiem Mongołów.
Po rozpadnięciu się państwa Czyngis-Hana, którego pamięć do dziś dnia przechowuje się pomiędzy starszyzną kirgizką, a szczególniéj też, po rozproszeniu się Złotéj hordy, występują Kirgizy jako naród samoistny, niepodległy, wyznający religię Machometa.
Naród ten wybiera sobie hanów, dzieli się na hordy: wielką, średnią i małą. Te hordy dzielą się na rody, zawiadywane przez starszych, to jest: sułtanów i bejów z pomiędzy siebie wybranych, a żyjących w ustawicznéj wojnie z swoimi sąsiadami, w ciągłych walkach i nieporozumieniach pomiędzy sobą.
Z ich kilkowiekowéj historyi, żadnym pomnikiem piśmiennym nie uwiecznionéj, zaledwie kilka imion występuje, których pamięć w obcych historyach lub w podaniach dotrwała, tojest: Arstan-Hana, jednego z najpotężniejszych władzców kirgizkich, który mógł 400,000 wojska wyprowadzić do boju, jak o tém świadczy padyszach Baber, założyciel państwa Wielkiego Mogoła w Indyi. Hana-Iszyma, któren w połowie siedmnastego wieku, przy pomocy Chińczyków, pobił i wytępił cały naród Ziungarów, należących do plemienia mongolskiego. Nareszcie Hana-Tiawka, prawodawcy tych plemion koczowniczych.
Han-Tiawko był wnukiem Iszyma i chociaż nie miał zupełnej władzy nad swoim narodem, przecież rozumem, sprawiedliwością i sztuką dokazał tyle, że pozyskał wpływ na hordy kirgizkie, że wstrzymał od krwawych zatargów zawzięte pomiędzy sobą plemiona, że słabsze rody połączył w jeden, aby się mogły łatwiéj obronić mocniejszym, mocniejsze siłą upokorzył, nareszcie dał prawa, podług których wymierzał im sprawiedliwość. Szkoda tylko, że ze śmiercią Tiawki, wszelkie jego postanowienia poszły w zapomnienie.
Dopiero w połowie zeszłego wieku, przez wzmagającą się potęgę Rosyi, zagrożone od północy utratą stepów, jedynego bogactwa dla ich pasterskiego bytu, od południa ściśnieni w swych wymianach handlowych przez silniéj uorganizowane państwa turkestańskie, nareszcie potrzeba szukania opieki słabszych plemion od przemocy mocniejszych i osobiste widoki niektórych zwierzchników sprawiły: że Kirgizy uznali się za poddanych okrążających ich narodów; mała tylko cząstka i to głębiéj w kraju koczująca, znajoma pod nazwiskiem: Dnibo-Kamiennych Kirgizów, dawną swą niezawisłość zachowała.
Wprawdzie to poddaństwo było dotąd więcéj pozorne niż rzeczywiste. Życie nieosiadłe, rozległa przestrzeń kraju, brak siły, któraby wszystkie plemiona w równej zawisłości utrzymała, są powodem, że nietylko pojedyńczy, ale całe plemiona, wymykają, się z pod poddaństwa jednego kraju, aby żyć niezawiśle w jakim zakątku obszernéj swéj ojczyzny, lub też chwilowo innéj dzierżawy przyjąć poddaństwo.
Kirgizy, jako naród na najniższym dopiero stopniu cywilizacyi stojący, mają wszystkie wady ludów, które się z dzikości nie otrzęsły; są chciwi, nieszanujący cudzéj własności, niedotrzymujący słowa, mianowicie innowiercom, leniwi, w zemście okrutni; za to: gościnni, miłosierni dla biednych, odważni, niekiedy do zuchwalstwa, przywiązani do swego pustynnego kraju i przekładający życie biedne, koczownicze, pełne trudów, nad wszelkie rozkosze i przyjemności osiadłego żywota.
Charakterystycznym jednak rysem ich obyczajów jest: „baranta“ to jest, nocne pochwycenie jeden drugiemu, całych stad i tabunów koni. Baranta początkowo miała pozór pewnéj zemsty legalnéj, zastępowała brak ustaw i sprawiedliwości, następowała za wyrokiem sędziów czyli starszych i to tylko w tym razie, gdy winowajca odmówił zadosyćuczynienia poszkodowanemu. — Obecnie zmieniła swój charakter: każdy poszkodowany, okradziony lub niezadowolniony, zbiera bandę najezdników, napada na Auł swego przeciwnika i odgania mu stada bydła i tabuny koni. Napadnięty, zbiera znów swych przyjaciół i sąsiadów, broni się przeciw napaści, lub gdy się czuje słabszym, czeka sposobnéj chwili, aby nawzajem nieprzyjacielowi jego stada i tabuny zabrać. Nierzadko, przy tych nocnych wyprawach następują zacięte walki, krew bywa przelana, lub też napastnik zaganiając dobytek, dla zatarcia śladu, zapala stepy i murem ognistym oddziela się od pogoni przeciwnika; nieraz całe Auły, z ludźmi nawet, stają się pastwą płomieni.
Te odwety powtarzają się ciągle — liczba biorących udział powiększa się; stada gwałtownie przepędzane z miejsca na miejsce, marnieją, a zemsta nietylko tysiące ludzi do nędzy doprowadza, ale ciągnie się przez długie lata i w spuściźnie z pokolenia przechodzi w pokolenie. Ci zaś, którzy w podobnych wyprawach najwięcéj odznaczają się przebiegłością, odwagą, zuchwalstwem, nietylko nie ściągają na siebie hańby, ale owszem, zyskują chlubne imię Batyrów, co w naszym języku odpowiada znaczeniu bochatera.
Dla czego przy tak rozstrojonych węzłach społeczeńskich, przy braku ustaw i zwierzchnictwa, pozostali Kirgizi w tym stanie natury i niezawisłości, obok państw systematyczniéj uorganizowanych? na to łatwa odpowiedź. Kraj ich biedny, pustynny, nie przedstawia ponęty dla zdobywców, a koszta wyprawy dla zajęcia i utrzymania w podległości jednéj więcéj pustyni, zbyt byłyby wielkie w porównaniu z korzyścią, jakaby z tych posiadłości obrachować się dała.
Długo jeszcze, zdaje się, ów naród pozostawać będzie w tych samych warunkach grubéj niewiadomości i dzikich obyczajów. Kirgizy, jak każdy rodzimy lud Azyi, przez lenistwo, czy przez antypatią, odpychają wszelką innowacyę zaprowadzającą zmianę w ich zwyczajach, nałogach i przesądach, a wątpić należy, aby z ich łona powstał prawodawca, któryby im natchnął potrzebę wejścia na tór cywilizacyi i postępu. To życie bezumysłowe i bezwładne, ta ciągła walka z najgwałtowniejszemi potrzebami, ta wegetacya więcéj zwierzęca niż duchowa, ma coś zasmucającego ze stanowiska ludzkości, a jednakże w ich ciągłych wędrówkach, z leżysk zimowych na wiosenne stepy, w zgiełkliwych obradach, w tém ciągłém obcowaniu z potężną naturą pod odkrytém niebem, w téj prostocie obyczajów i zamiłowaniu dzikiéj niepodległości, jest wiele uroku i poezyi. Siła fizyczna, daje popęd młodym junakom do szukania przygód awanturniczych; samotność pustyń, ukształca licznych improwizatorów.
Dziwna rzecz, że przy całéj dzikości i nieokrzesaniu, Kirgizy lubią muzykę i pieśni; ich ważniejsze zebrania bez śpiewaka obejść się nie mogą; a co dziwniejsza, że gminne ich pieśni są pełne rzewnego i delikatnego uczucia, tak sprzecznego z ich żywotem barbarzyńskim.
Wątpić należy, aby ten naród, jakkolwiek kilkumilionowy, zbiwszy się w jedną gromadę, wyruszył na wzór swoich przodków na wyprawę daleką i zalał powodzią ciemnoty, kraje bogatsze i więcéj ucywilizowane; nie brak sił ani odwagi, stanąłby im na zawadzie, ale stan społeczeński ludów osiadłych, systematyczniej dziś i mocniej uorganizowanych.
To pewniejsza, że posuwająca się i rozpierająca dzisiejsza cywilizacya europejska, gdy jéj miejsc zabraknie, zwróci się na kirgizkie stepy, osiedli je i wyprze naród rodzimy w bezpłodne pustynie, i że przeznaczeniem tych hord koczujących będzie, zniknąć z powierzchni ziemi, jak znikają z wytrzebieniem lasów odwiecznych nowego świata, resztki amerykańskiego plemienia.
Wiadomości te w znacznej części poczerpnięte są z dzieła Lewszina, pod tytułem: Opisanie Kirgiz-kozaczych hord i stepów. Jakkolwiek dzieło to uczonego rosyjskiego podróżnika, w wielu razach nie jest dokładne i dostateczne, przecież jako pierwsze i jedyne w tym przedmiocie, oraz z uwagi, że jest systematycznie i sumiennie opracowane, na wielką zaletę zasługuje.



PRZYGRYWKA.


Gęśli!... znów trącam cię!...
Twe dźwięki, kurzawy letargiem uśpione
Chcę zbudzić, z strun długo milczących;
Nastroić, do uczuć mą duszę palących,
Do myśli — co schną niewcielone;
Gęśli!... odezwij się!...

Dotknąłem strun...
I spłynął z nich, tonów zdrój mętny; —
Wesołych — jak sen lat dziecinnych;
Burzliwych — jak młodzian namiętny;
I rzewnych — jak echo dum starych, rodzinnych,
Co w dziwny splatały się ton.

I jakąż pieśń,
Z rozstrojonych spoję ułamków?...
Czy przeszłość wywołam z pod cieni?...
I pójdę jak minstrel — do zamków,
Zasiąść śród ruin, i z kamieni
Wiekową strząsnąć pleśń?...


Czy uszcznę kwiat
Młodzieńczych marzeń?... co jak puchy
Wiosenne, lekko wzlatują do góry,
I jak Osyana duchy,
Żeglują w chmurach, nad chmury
W błękitny fantazyi świat.

Czy się zapuszczę w kraj
Uczuć i serca — niezbadany?...
Gdzie wszystko: — i niebo z swem słońcem,
I ziemia z obliczem kwitnącem,
I lodozwały, i wulkany —
Piekło — i Raj.

O nie!... z pod obcych nieb,
Z dalekich, głuchych krańców świata,
Myśl, snuje pajęczy wątek
Tęsknot rojeń i pamiątek;
Gdzie najpiękniejsze lata,
Tumanny zamknął step.

Tam, wichru szum
Wtórował czuciom piersi młodej;
Piorun, ognistym przemawiał z chmur językiem;
Znów — martwa cisza w obszarach bujnej przyrody
Tylko duch trącał, lecąc po stepie dzikim
O echa zbłąkanych dum.

Gęśli!... ty wesprzyj mnie!...
Nie biegła cię ręka poruszy,
Ni nutą stroję cię rodzinną;
Więc tonom, co ze strun mej duszy,
W czarowne twe struny przepłyną,
Niech stepów harmonija tchnie.






I.
STEP.
I.

Czyś widział stepy? gdy w dzień zimowy
Z północy chmura zaciągnie śnieżna;
I nigdzie schrony dla twojej głowy,
Bo w krąg pustynia biała, bezbrzeżna,
A przy rosnącym co chwila wietrze,
Straszliwa zamieć zaćmi powietrze?...
Biedny wędrowcze!... w złą się godzinę
Wybrałeś w podróż; patrz!... jak szalony
Wicher, jak wielka, całą równinę
Naraz silnemi ująwszy szpony,
Łono jéj białe rozrywa, porze,
Rwie aż pod niebo i w kłębach pędzi.
O! nie kwiat wiśni, nie puch łabędzi,

By ci rozkoszne podesłać łoże;
To rój gwiazd śnieżnych, wirowym ruchem
W takie cię gęste siatki okręca,
Tak nieprzebytym ściska łańcuchem,
Że zmęczonego, wziąwszy jak jeńca,
Przy tobie żywym, jak przy swéj osi,
Biały, grobowy kurhan podnosi.
Niebo i ziemia nikną ci, kołem
Ćma tylko luźnych atomów krąży,
Owija chwilę, i daléj dąży.
Chwyta cię obłęd — sądzisz, że społem
Lecisz z tym wirem, co cię oplata;
Sądzisz — żeś jądrem nowego świata,
Który bujając po nad otchłanią
Nie zawisł w sferach, bo mu duch Boży
Jeszcze nie wskazał celu podróży.
Nagle cię senność porywa, za nią
Jakieś błękitne ciągną marzenia,
Które zasuwa gęsta pomroka...
Obyś przynajmniéj w dniu przebudzenia
Ocknął, w dziedzinie rajskiéj proroka.

II.

Czyś widział stepy? gdy w dzień wiosnowy
Z południa wietrzyk pociągnie miły,
A trawki, co się w ziemi taiły,
Trysną — pochwycą oddech majowy,
I rodzicielki przywiędłe łono

Skryją w młodości szatę zieloną? —
Gdy w górze, po pod niebem wiszące,
Z łez zimy oschłe, jaskrawe słońce,
Jednem spojrzeniem, całej przestrzeni
Śle bujne życie, więź swych promieni,
Co, jakby w chmurę padając mglistą,
Po stepie ścielą tęczę kwiecistą.
Jeśliś to widział?... skłoń dumne czoło
Przed Tym, co w cudów zamknął cię koło.
Tu, wietrzny, zmienny rój anemonów,
Gnie się zręcznością dworskich ukłonów;
Irys, ozdobny modnym turbanem
Pogląda z góry, jakby był hanem
Drobnych koniczyn, co w mnogim tłumie
Pełznąc, podniosłéj hołdują dumie.
Zalotna róża, w więzielu pęta
Jakby w zazdrosny harem zamknięta,
Z pod czujnej straży wabi z uboczy
Astrów, bławatów gwieździste oczy;
A kampanule szmerem swych dzwonków
Brzmią nad kolebką dziatwy skowronków.
Tam!... co się z łona stepów wynurza?...
Nie, wzrok nie myli!... błękitne wzgórza,
Odłam to niebios?... czy wróżka która
Wzrokiem urzekła fale jeziora,
Że choć wiatr marszczy powierzchnie sine,
Z wyżyn się nie śmią stoczyć w równinę!...
To niezabudki! kwiatek pamięci
Próżno dłoń twoją ku sobie nęci;
Myśl z nich tysiące wieńców uplata,

A zakres serca tak w koło wązki,
Że mogąc niemi darzyć pół świata,
Nie masz dać komu jednéj gałązki.
Patrz! patrz! coś błyska... czy step się pali?...
Czy na zielonej, szumiącej fali,
Wytrysnął nagle ostrów korali?...
Czy krew pobitych wykwitła z ziemi
Po nad kościami nie zemszczonemi?
Nie! to lychnisów płomienny wieniec —
Dziewiczych stepów świeży rumieniec.

III.

Step choć bezludny, w nim nie jest głucho.
W łono natury wtajemnicz ucho:
Ten szmer, którego pajęczy wątek
Rwie się co chwila w harmonii tonów,
To są rozmowy całych milionów
W niedopatrzonym świecie żyjątek;
Ta woń, co pyłków najlżejszych tkanką
W swe balzamiczne bierze cię sploty,
Co ją być sądzisz niebios posłanką,
To miłość kwiatów, to ich zaloty;
Bo w koło miłość. W kwiatów masz tchnieniu
W brzęku żyjątek, w ptasząt nuceniu,
Z pod niebios nawet brzmią zalecanki...
Gdy serce czułe, a kochać trzeba,
To myśl jak ptaszek leci do nieba,
I tam swéj szuka gwiazdki — kochanki.

IV.

Ha, daléj w stepy! nie ma przeszkody!
Koń — choć nie rosły, lecz mocny, żwawy;
Step bujny — znajdziem dostatkiem trawy;
Maj miesiąc — to nam nie zbraknie wody.
Lecimy szybko, bo któż zatrzyma
Pośród pustyni, co krańców nie ma?
Może kruk głodny, co mi nad głową
Wciąż jakąś piosnkę kracze grobową?...
Może te lekkie po niebie chmurki?
Może te liczne po stepie wzgórki?...
Ha! to kurhany, pomnik jedyny,
Że człowiek gościł śród tej krainy.
Koniu! na chwilkę biegu zastanów,
Ja cześć głęboką mam dla kurhanów...
Lecz kto je sypał?... czyj proch w nich leży?
Proch bohaterów[1], czy też pasterzy?
Może ślad, kędy dawni hanowie
Swe hordy wiedli?... Któż mi odpowie?...
Pytałem synów tej ziemi, — milczą;
Dziejów pytałem — w dziejach noc głucha;
Wezwałem duchów — i z krain ducha,
Ile z gwiazd ku mnie siało promieni,
Tyle się naraz zsunęło cieni.
Step pełny! jeźdźce, rumaki w bieli,
Z dzikim okrzykiem kołem stanęli;
Łuk, strzały w ręku, bo każdy zbrojny
Jak legł, tak z myślą ocknął się wojny;
Cisną się... sądzą, że ich plemienia
Wódz, swe drużyny budzi z uśpienia;

Czekają znaku... mniejsza gdzie skinie,
Byle świat cały zmienić w pustynie.
Precz!... precz odemnie burzące plemię!
Pył wasz rozwiany wichrem w równinach,
Nie zapadł płodnie w tę bujną ziemię,
Nie rozkwitł pieśnią w myśli dziedzinach.
Koniu!... lecimy, tu nikt nie wstrzyma,
W tych grobach, nasion przyszłości niema.

V.

Za mną, przedemną, step trawą lśniący,
Równy, rozległy, oku ginący,
Bo skłon niebieski, stepy co kwitną,
Wkoło się we mgłę zlały błękitną.
Z piosnką, podleciał wiosny śpiewaczek,
Mój wzrok go długo tropił do góry,
Aż skrył się w niebie jasném, bez chmury;
Owdzie sznur dzikich, wędrownych kaczek
Czerniał na niebie; daléj i daléj...
Zmalał w nić szarą, i w wietrznéj fali
Niby się rozwiał, niby rozpłynął...
Tylko krzyk głucho dolatał, ginął...
I scichło niebo... Próżno do góry,
Próżno po ziemi tęskne ślę oko,
Bo jak daleko, bo jak szeroko,
Nic — oprócz wiecznie pięknej natury.
O! jak tu serce rwie się do ludzi!
Kocham ich duszą świeżą, młodzieńczą,
Gdy żaden zimny powiew nie studzi
Marzeń płonących, co jasną tęczą

Obwodząc ludzkość z końca do końca,
Bierze swe farby z miłości słońca.
Dalej mój koniu! prędzej do ludzi!...
Choć nie w rodzinne wracamy gniazda,
Ani nam miła przyświeca gwiazda;
Prędzéj mój koniu... tak!... dobrze teraz...
Ty moje chęci odgadłeś nieraz.
Lubo traw żaden powiew nie kłoni,
Twa grzywa furczy, jakby na wietrze
Rozwiana wstęga, a od pogoni
W uszach mi świszczę rwane powietrze;
I choć w mym pędzie wyścigam ptaki,
Zda mi się, stoję w miejscu przybity,
Bo step wciąż piękny, bujny... jednaki...
Temże półsferzem niebios nakryty.

VI.

Zmienił się widok: — inna kraina
Od stóp się moich oku poczyna;
Step szerszy, większy — jak krąg śród wody
W coraz się dalsze rozlał obwody;
Trawy, co z wiatrem gnąc się, bujały,
Traciły świeżość... rzedły... karlały;
Nawet powietrze przejrzysto-szklane,
Gdzie pył kwiatowy z żyjątek rojem
Wciąż, idealnym krążył zawojem
Nad moją głową, teraz tumanne,
Jakby w przezroczu rozpiętej gazy,
Omgliło z lekka wszystkie obrazy.
Słońce, bez wieńca promieni, krwawo

Patrzało z nieba na te przestworza,
Do umarłego podobne morza,
Siwe i nagie, gdzie niegdzie trawą
Zwiędłą porosłe, co jak ostrowy
Wzbiły się po nad wylew żwirowy.
Tu, wydmuch piasku, jak srebrna mora,
Jak kiedy wietrzyk przelotnym wiewem
Pomarszczy gładką szybę jeziora;
Tam, huraganów zmącone gniewem,
Kładąc się w warstwy żwirowe wały,
W spiętrzonych, długich sypach, zostały.
Owdzie, jak gdyby żółwie olbrzymie
Zapełzły na te lądy bezwodne,
Wzgórza, z ciemnemi, nagiemi grzbiety;
O! bo w pustyni wszystko niepłodne,
Prócz może jednych — marzeń poety.

VII.

Pędzę!... z pod kopyt końskich wzniesiony
Pył, niby błędnej ogon komety,
Ciągnął się za mną. Wzrok utęskniony
Bystrym w przestrzenie naprzód szedł gońcem,
Czy się nie spotka z błoniem kwitnącem,
A może z jaką jurtą gościnną.
Ach! z tem pragnieniem, chyba rodzinną
Witałbym ziemię! darmo... pustynie
Tak dzikie w koło, że wzrok w nich ginie
Jak rozum, gdy się w wieczność zacieka.
Pędź, miły koniu! droga daleka...

Lecz patrz!... te linje co błękitnieją,
Szczerbią się... piętrzą... o! to nie chmury!
Czuję, że duch mój... myśli olbrzymieją
Przeczuciem cudów olbrzymiéj natury.




II.
GÓRY.


I.

Konno, — na góry stanąłem szczycie...
Noc była mglista i takiej ciemności,
Że się zdawało — jakby wszelkie życie
Wygasło; ziemia w otchłanie nicości
Zapadła; — świat znów gęstym zamierzchł cieniem,
I wszystko było tak, jak przed stworzeniem. —
A z tych dopiero mglistych czarnych godzin,
Miał zejść dzień wielki — wszechświata urodzin.

II.

W obszarach czczości, której nie ma końca,[2]
Gdzie tylko wieczność ciemna i milcząca,

Gdzie gra kolorów, najcudniejsze wonie,
Harmonija nawet, ma wstęp sobie wzbronny
Jako zbyt gruba materja — i tonie
W przestwór bezbarwny, bezdźwięczny, bezwonny, —
Oko śmiertelne... ciemne — tam nie sięga;
I myśl cielesna... choć jéj piór potęga
Wyżej ją wznosi od gwiazd kołowrotu,
Tam, łamie skrzydła, dostaje zawrotu
I spada. — Tam, w owych obszarach
Gdzie czczość z wiecznością gubią się w bezmiarach,
Otoczon — ciszą, pokojem, pomroką
On, Duch Najwyższy, w mądrość nieskończoną
Myśl swą przedwieczną zamknąwszy, jak w łono
Konchy najdroższą perłę, — spał głęboko.

III.

Długoż spał tym letargiem?... tu, liczbami
Milion ich postaw, nie trafisz do końca;
Łatwiej ocean przemierzyć kroplami,
Górę Su-meru[3] przeliczyć pyłkami,
Niż jednę chwilę z tego lat tysiąca,
Przez które trwał sen Jego i spoczynek.

IV.

Jam się doczekał chwili przebudzenia,
Bo myśl już była wszechświatem ciężarna;

Z snów, w których nie śnił... On przeszedł w półśnienia,
A pierwsze z marzeń, były światła ziarna,
Które w otchłanie leciały jak gońce,
Zwiastować cuda zmartwych-powstające.
I mrok, co czarnym otaczał mnie cieniem,
Zadrżał — tym pierwszym dotknięty promieniem
I coraz rzedniał, — bo jak białe pyłki,
Jasie w ciemności rozbiegły się żyłki;
Coraz ich więcéj... niby siatka biała,
Na szatę nocy z wyżyn się spuszczała. —
On — coraz żywsze musiał mieć marzenia,
Bo smugi światła zsuwały się chyżej;
Mtok, w czarnych kroplach spadał coraz niżej,
Coraz to w głębsze uciekał otchłanie,
Aż przyszła wielka chwila — przebudzenia,
Bo taki naraz ogrom blasku strzelił,
Że mrok granicą od światła oddzielił. —
Ja — w jasnym, białym płynąłem tumanie.

V.

Mgły niżéj spadły, — przed oczyma memi,
Jakby myśl pierwsza zbudzonego Boga,
Błysnęło światło słupy ognistemi
Przez bramę wschodu — jak gdyby pożoga
Oblała niebo, w igrach skier tysiąca,
Coraz i coraz blaski wzmagająca.
Jego Mądrości zajaśniała zorza
Po nad falami duchowego morza.


Bo wzrok mój, dotąd we mgłach uwięziony
Z nich się wychylił — i po nad tumanem
Wciąż spadającym, jak nad oceanem
Lekkim przejrzystym — bujał zachwycony.

A Duch tworzyciel, z szeroko skrzydłami
Rozpostartemi, zawisł nad wodami
I tchnął w nie życie, — a z pod jego skrzydeł
Rój drobnych duchów, leciał na głąb’ wody
Przybrać się w kształty cielesnej urody;
Każdy duch, odłam twórczéj Jego myśli,
Innym piękności naznaczon znamieniem,
W inne się stroi obsłonki, — i kreśli
Swój świat dla siebie. — Az głębi co cieniem,
U stóp mych leży pokryta, — zmącony
Szmer, czy téż świergot, zaczął się podrywać,
Mocniej i więcéj w harmonią się zlewać,
Rzekłbyś — że duchy wcielały się w tony,
Aby hymn wielki dla Stwórcy odśpiewać.

VI.

Mgły niżéj spadły — i nad poziom mglisty
Z zorzy — téj wschodu kolebki ognistéj
Młodziuchne słońce, swą płomienną głowę,
Podnosząc, złote rozsypało włosy,
Na błonia niebios wielkie, lazurowe.
Z otchłani ciemnéj, uskrzydlone głosy
Wzleciały, witać pieśnią podziwienia

Wschód słońca, — tego wcielonego ducha
W ogień i blaski, co u Niebios brzegu,
Pierwszem ogniwem jest w stworzeń szeregu,
Zstępującego w bezdenność łańcucha.
On, — spojrzał na dół, tem okiem stworzenia,
Myślą — wykreślił przyszły świat przyrody,
Ubarwił lądy, ozwierciedlił wody,
Skinął, — i daléj szło dzieło stworzenia.

VII.

Mgły niżéj spadły, — i nad lekkie wały,
Podmuchem wiatrów porannych zmącone,
Co się jak morza bałwany spiętrzały,
Kiedy je wzburzą orkany szalone,
Wytrysła góra Su-meru błyszcząca;
Milion promieni oblało ją słońca,
A każdy promień rozbił się w barw krocie,
W srebrze, rubinie, safirze i złocie;
A na Su-merze, ja na koniu stałem,
I wzrok ciekawy na przestwór posłałem;
Mglisty ocean wrzał pod memi stopy,
Ja, coraz wyżéj pod niebieskie stropy
Z górą wzrastałem, — mgły niżéj, — a w dali
Z téj, twórczem tchnieniem upłodnionéj fali,
Jak siedem oaz na stepie piaszczystym,
Jakby wysp siedem na morzu przejrzystém,
Siedem wierzchołków gór, — z rozpękłych toni
Wstało nad poziom. — Uroczysta chwila
Nadeszła. — Słońce, skarby światła roni

Na ziemię, która ze mgły się wychyla;
Która, — jak młoda Wschodu narzeczona,
W zazdrosny rąbek dziewiczy odziana,
Pierwszy raz stanie, piękna, odsłoniona,
Przed ognistemi oczyma młodziana.

VIII.

Mgły niżej spadły, — i moje spojrzenie
W dół, na podstopne zwróciłem przestrzenie;
Tam, mgły jak morze, gdy się odpływ zacznie,
Od stromych brzegów schodziły nieznacznie,
I między góry rosnące i skały,
Gwałtownym prądem przesuwać się zdały.
A pod powierzchnią téj przejrzystéj wody,
Kraj cudów, — jakieś zaklęte ogrody,
Gaj różnolistny w mych oczach wyrasta,
Wiosennym puchem i kwieciem okryty;
A z pośród kwiatów, wież i świątyń szczyty,
Jakby powodzią zalanego miasta,
W pół idealnem, w półsennem przezroczu,
W kończatych rzeźbach jawią się dla oczu.
Światło w gór przerwy, w promieniach idące[4]
Mgły na skał szczytach i jodłach wiszące,
Wiatrem splecione w dziwną grę kolorów,
Rój fantastycznych wywołały tworów.

Zdało się, — jakby z podwodnej pieczary,
Olbrzymich kształtów wypełzły poczwary;

Niby tłum duchów co wylągł się w cieniach,
Szedł, w gęstej, czarnej, ścieśnionej kolumnie
Zaczepnym bojem... i wdzierał się ku mnie
Na górę Su-mer, — kędy ja w promieniach,
Jakby sam Hormuzd w krystałowéj zbroi,
Z dobytym mieczem bronił włości swojéj.
Gdybym był zadrżał przed synami nocy,
Spojrzałbym w niebo, — i ku méj pomocy
Jasności duchy, w promieniach by zbiegły,
Napięły łuki, roztoczyły skrzydła
Niemi, skroń moją od pocisków strzegły;
Tegom nie żądał. — Ciemności straszydła
Szły wyżéj, tłumniej i w krąg mnie obiegły;
Aż mój wzrok, wstrzymał te ciemne kolumny. —
Ja — myślą silny, wolą moją dumny,
Mógłżem do serca, przystęp dać bojaźni?...
I słabym tworom mętnéj wyobraźni
Poddać się, uledz, zaprzeć się sam siebie?...
Wszakże On, kiedy mnie stworzył i w niebie
Duchowi memu ukazał siedlisko,
Dał czystą wiarę, bym nie upadł nisko,
Bym się igraszką nie stał sił tajemnych,
Tych kolumn duchów i jasnych, i ciemnych.
Więc, czarne roty, co mnie jeńcem brały,
Strąciłem nogą — i patrzyłem na nie,
Jak zdruzgotane o sterczące skały,
W głąb’ — w najciemniejsze zapadły otchłanie.
Wtenczas myśl moja, skał grzbiety, gór głowy
Wziąwszy za stopnie — choć w przepaściach droga, —

Szła śmiałym krokiem, niby Tytan nowy,
Wyżéj, i wyżéj... — do idei Boga.

IX.

Człowiek!... to pyłek
Do ziarka ziemskiego przypięty;
Z orszakiem błyszczących bryłek,
Przez nieskończoności żegluje odmęty,
I z trwogą mierząc te ciemne otchłanie,
Choć mu słoneczna świeci w drodze gwiazda,
Pyta, — gdzie dąży?... gdzie port w którym stanie?
I jaki cel ma ta jazda?
Na to On, głosem pioruna doń rzecze:
«Obszar, — iskrzącem nakryty sklepieniem,
«Z całą farb krasą, z wszystkich dźwięków brzmieniem,
«To świat! dla ciebiem stworzył go człowiecze;
«Dni twoje, w żywot zamknąłem nie długi,
«W łupinę ciała, kruchą, skazitelną,
«Wszczepiłem duszę, jasną, nieśmiertelną,
«A ziemia twem polem zasługi.
«Ty jesteś średnim ogniwem łańcucha,
«Jądrem mej myśli. Od ciebie do góry,
«Coraz lżejszemi podnosząc się pióry,
«Miliony istot, szczebluje w świat ducha;
«Od ciebie na dół, — w otchłanie strącony,
«Ciągnie się tworów orszak nieskończony,
«Co, biorąc, grubsze, cielesne okrycia,
«Gasi tę iskrę duchowego życia.

«Przez cnoty, — z ziemi, wyswobodź się kaju, —
«Przez umartwienia — panuj twemu ciału;
«Przez miłość ludzi, przez poświęceń próby,
«Miłości własnej otrząśnij rachuby;
«Wówczas, — twa dusza z pyłów oczyszczona,
«W takie cudowne kształty się przemieni,
«Że od słonecznych jaśniejsza promieni,
«Wróci, odpocząć u mojego łona.
«Lecz gdy twą duszę, brudna żądza splami,
«Gdy ją zbezecnisz i zczernisz zbrodniami,
«W gad ją obrzydły zamienię — i strącę
«W bezdenną przepaść, — otoczę ją cieniem,
«Będę ją dręczyć trawiącym płomieniem,
«Dam jéj form tysiąc i przez lat tysiące,
«Dźwigać się musi, nim spojrzy na słońce.
«Człowieku! pomnij!... żywot twój nie długi,
«A ziemia! — twém polem zasługi.»

X.

Mgły całkiem spadły, — jam teraz na ziemi. —
Spojrzałem w przestrzeń... przed oczyma memi,
Góry i skały — przez skał rozpadliny,
Noc, w kraj podziemnych uchodziła cieni;
Gór wierzchy — z srebrnych i złotych promieni,
Garnęły światło do siebie, — doliny
W porannym jeszcze drzemały pół-zmierzchu.

Na bliskiéj skały niedostępnym wierzchu,
Orzeł — han stepów powietrznych — nocował;
Z piór swych otrząsał rosę, ostrzył szpony

O skały, skrzydeł do lotu próbował,
I patrzył, — w które pożeglować strony:
Czy po za mury olbrzymie Kitaju,
Czy dań wybierać po stepowym kraju.

Ha! któż przeliczy!... gór piętra, skał złamy,
Dzikie, zarosłe, nagie i jałowe,
Co jak na wielką radę lub rozmowę,
W krąg się pod niemi ścisnęły stopami;
Te łącznie, inne, szeregi długiemi
Na dwa się krańce rozchodziły ziemi,
Rozlicznych kształtów, wymiarów i farby,
Dźwigając baszty najeżone, z lodu;
Niby, wielbłądy ze śnieżnemi garby,
Szły karawaną na zachód ze wschodu.

W gór przerwach, — step się porankiem uśmiechał,
Słońce nań wszystkie rzuciło djamenty,
On słońcu — kwiatów ambrozją oddychał;
Step!... tem śmiertelnem okiem nieobjęty
Im dalej... barwy przyoblekał bledsze,
Im dalej... nie patrz... nie badaj przedziału...
Bo się stopiły — i step, i powietrze,
I niebo, — w jakąś tkankę ideału.

I wzrok mój, buja w ogromnéj przestrzeni,
Kędy jeziora i wstęgi strumieni,
Dymiły mgłami, które się ku górze
Ciągnęły, w jasnych smugach po lazurze.

Niby sny ziemi dziewicze, majowe,
Brały na siebie obsłonki tęczowe,
A odkrywając wód powierzchnią szklanną,
Szły jak dym lekki wonnego kadzidła;
Może duch ziemi, jasne wziąwszy skrzydła,
Unosił w niebo modlitwę poranną. —

XI.

Wzrok mój, — co po gór czepiał się wyżynie,
Jak koń stepowy, rzucił się w pustynie...
Pustynia dzika, piaszczysta, płonąca,
Jak twarz Mongoła spalona od słońca;
Ludów wędrownych i wichrów nie mało
Przez jéj powierzchnią bezpłodną przewiało;
Starły się ślady... tylko uroczyska
Szepcą ci jakieś nieznane nazwiska
Co w nich przymarły... Zaciekłość uczona,
Próżno oskardem o ich grzbiet uderzy —
Już nie dobędzie przeszłości z ich łona,
Ani zagasłych zdarzeń nie odświeży;
Wieszcz chyba, z gminnych rozproszonych wieści,
Świat fantastycznych wywoła powieści.

XII.

Pustynia, coraz rozwija się szerzéj,...
Jak wielka karta u stóp moich leży,
Pusta... bo człowiek uląkł się przyrody,
Nie chciał, czy nie śmiał z dziką iść w zapasy, —

Więc, u stóp moich czarne drzemią lasy,
Daléj — jak wstęgi osrebrzone wody,
W łożysku, jasnem z piasków i kamieni
Śród łąk nadbrzeżnych wiją się zieleni;
Na środku — Bałcharz,[5] błękitny jak oko,
Rzęsą trzcin ciemnych obrosły szeroko;
Daléj już... piasków ruchomych przestworza,
W zapadających tle niebios — niknące,
Gdzie śród grobowej ciszy, przez bezdroża,
Ognistym śladem posuwa się słońce.

XIII.

Teraz, mój Duchu! przyodziej się pióry,
I jak gołąbek z arki wypuszczony
Leć wyżéj... wyżéj ku niebu... nad chmury,
Nad Himmalaje — aż tam, zawieszony
Spojrz nad ląd Azyi, olbrzymiej przyrody
Kolebkę ludów, ognisko ich wiary;
Gdzie góry niebios sięgają; gdzie wody
Wielkie, jak morza, — a pustyń obszary,
Jak droga mleczna, co z brzega do brzega
Środek tych krain szeroko zalega.
Tam — z jednéj strony, nad stepów przestworza,
I daléj — aż nad północy tundrami,[6]
Niby rac tysiąc, borealna zorza
Rubinowemi pali się iskrami. —
Po drugiej stronie ogromnéj pustyni,
Kraj słońca, — lato nigdy nie ustaje,
Owoc wciąż źreje; — drzew palmowych gaje,
Jak rzędy kolumn korynckiej świątyni

Pną się ku niebu i smukłem ramieniem,
Unoszą w splotach rośliny wijące,
Gęstem, zielonem spojone sklepieniem,
Że przez nie, nawet nie przedrze się słońce;
W ich cieniu spotkasz liczne stada słoni,
Płód kolosalny tych dziewiczych błoni;
A pośród tylu cudów przyrodzenia,
Gdzie każda głoska tej niezmiernej księgi
Jest jako olbrzym z znamieniem potęgi,
Tam człowiek — obraz nędzy i spodlenia!

XIV.

O! Parjów rodzie!...[7] nic że cię nie zbudzi
Z twego letargu?... podobny do płazu
Czyż wiecznie pełzać będziesz?... i ni razu
Nie westchniesz?... abyś należał do ludzi!
Mędrcy ci klucze wykradli rozumu,
Zamknęli niebo, wzięli skarby ziemi,
Ciebie do istot bezrozumnych tłumu
Strącili,... a ty czołgasz się przed niemi!...
Raz podnieś czoło długiem jarzmem zgięte,
Raz się upomnij o prawa twe święte,
I tu — w obliczu arcydzieł przyrody,
Odżyj, na łonie szczęścia i swobody.

Chciejcie być wolni!... krzyknąłem z gór szczytu,
Pewny, że głos mój pchnięty na obszary,
Jakby lawina, jak odłam granitu
Spadnie — w proch zetrze butwiejące wiary,
I ledwie próchnem świecące ich trony;

Że głos mój — przez ust pochwycon miljony,
Zagrzmi jak orkan, jak piorun śród burzy,
Że go tysiączne gór echo powtórzy,
I jako wulkan w straszliwym wybuchu,
Świat strupieszczały odmłodni na duchu! —
Przebóg!... tak cicho!... w krąg sterczące skały
Głosu mojego całkiem nie odbiły;...
Cóż chcieć od ludzi!... gdy echa się skryły...
Widać — słów moich powtórzyć się bały.

XV.

Ha! koniu!... w stepy... tam znajdziem narody
Z rdzy barbarzyństwa jeszcze nie otarte,
Lecz od spodlonych Parjów, więcéj warte —
Bo w nich ślad dzikiej pozostał swobody.




III.
BAJGA.


I.

Z góry szczytu, niedeptanym szlakiem,
Koń się na dół bystrym puścił biegiem...
Przepaść!... koń mój, jak gdyby był ptakiem,
Tylko mignął nad przepaści brzegiem;
Na skał złamy i na gór urwiska,
Jakby Sajga,[8] lekką piął się nogą,
Potem zwolna, niby zdjęty trwogą
Przez oślizłe zsuwał się łożyska;
A jak wody górnego potoku,
W rzutach, bryzgach, pędzą w skał szczeliny,
Tak mój rumak zdał się zdwajać skoku,
Gdy go powiew owinął doliny.


Wolniéj koniu!... przez kropliste rosy,
Aż tu do mnie dolatują głosy
Niby hasła, gdy je na obszarze,
Obozowe zdają sobie straże.
Ha! poznaję!... głos przeciągły, dziki...
To Kirgizów wędrowne okrzyki. —
I z gór jarów, i z lasów kryjówek,
Z brzegów jezior, z sitowia i łozy,
W długich sznurach, jak rój drobnych mrówek,
Ciągną liczne Kirgizów obozy,
I zbierają się w krąg uroczyska,
Gdzie nawykli obchodzić igrzyska.

Dalej, prędzej... o mój wiatronogi!
W gościnnej jurcie wypoczniem z drogi,
Tam, oba znajdziem dobre przyjęcie,
Bo gość — u ludów pasterskich, święcie
Jest szanowany. — Koło rodzinne
Pewnie się w większy krąg nie rozszerzy,
Jak serca proste dzikich pasterzy,
Gdy cię w namioty przyjmą gościnne.

II.

Na stepie Bajga — święto nad święta,
Dzień najpiękniejszy w dziejach koczowych;
Bo gdy do drogi jurta zwinięta,
I lud pasterski, z leżysk zimowych
Ma ruszyć w stepy, w których przestrzeni
Wiosna się młodą trawką zieleni,

Pierw — przed rozejściem w daleką drogę,
Na jedno miejsce plemiona mnogie
Zbierać się zwykły: by w drużnem gronie
Załatwić spory, zjednoczyć dłonie,
Wspólnie uradzić, — jak które plemię,
Ma zająć bliższe lub dalsze ziemie;
A dzień — z tak ważnym połączon celem,
Kończą igrzyskiem, ucztą, weselem.

Gdym z gór zstępował — cała dolina,
Którą szumiąca Lepsa przerzyna,
Coraz głośniejszem tętniała życiem,
Nowych stad, koni, ludzi przybyciem.
I gwar się zwiększał, — bo do wód szumu,
Ryk stad — i odgłos łączył się tłumu;
I wzrósł — gdy ludność stepu zebrana,
Jednym potężnym, grzmiącym, okrzykiem,
Jakby fal morskich wzburzonych rykiem,
Witała, swego władcę — Sułtana.

III.

Sułtan Kodar — w siedmiorzecznym kraju,
Nad licznemi miał władzę plemiony;
Od skalistych gór Tarbogataju,
Aż do śnieżnej — Ała-ta-hu ściany,
Z przygód, męztwa i rozumu znany,
Od podwładnych kochany i czczony.
Nie przez przodków — choć ich szereg długi
Sława jego i zaszczyty wzrosły,
Ale własne dzieła i zasługi,
Nad powierzchnię gminu go wyniosły.


Młodość jego — to burza stepowa;
Wola — gdyby z granitu wykuta;
Chłopcem będąc — gdy szata zimowa
Zeszła z ziemi, — on, dwukoń[9], berkuta:[10]
Wziąwszy z sobą, toczył bój zawzięty
Sam w pustyni, z dzikiemi zwierzęty.
Pośród trudów, siłą krzepił ręce; —
Gdy się barki rozrosły młodzieńcze,
Niesłychanej dał dowody siły,
Gdy z naddziada swojego mogiły
Głaz ogromny, przez pięciu wtoczony,
Sam krzepkiemi podnosił ramiony.

Później — z laty dojrzały pojęcia —
Przy ognisku nie chciał gnuśnieć młody,
Ale z przygód rzucał się w przygody,
I w zuchwałe puszczał przedsięwzięcia.
To na czele zebranej drużyny
Gromił inne stepowe plemiona,
Mszcząc na synach, dawne ojców winy;
I daleka zaznała go strona,
Gdy śród spólnej, bratnich ziem obrony,
Na łakomych sąsiadów dzierżawy
Krwi i ognia zapuścił zagony.
Imię jego — pełne czci i sławy,
Od Aułu, do Aułu brzmiało[11]
Zasłużoną i szczerą pochwałą.

Nawet kupiec sąsiedniéj Bokhary,
Który dotąd rzadko, gwoli trwogi,

Swe zamienne prowadził towary,
Przez stepowe niegościnne drogi —
Teraz, śmiało wiódł swe karawany,
Ufny, zwiedzał koczowe ognisko,
Bo go lepiej, niźli talizmany
Strzegło — samo Kodara nazwisko.
To też nigdy — niesłusznie skrzywdzony,
Doń się próżno, z prośbą nie odwołał,
I ciemiężca nie znalazł uchrony,
Gdzieby Kodar dosiądź go nie zdołał.

O! i czarne, pełne ognia oczy,
Miały powab, potężny, uroczy,
Dla Kodara — bo i on był młody,
Piersią, serce miotało namiętne.
Mogłoż oko zostać obojętne,
Kiedy uśmiech rozkwitłej jagody,
Błyski źrenic, serc zalotnych strzały,
Do Edeńskich rozkoszy go zwały?
I on — nie raz porzucał namioty,
Aby trudów życia jak najdalej,
Mógł odetchnąć na łonie pieszczoty,
Jak Herkules przy boku Omfali.

Jednej nocy — z miłosnej wyprawy
Wracał Kodar, — a koń jego żwawy
Znanym szlakiem przy miesięcznym blasku,
Po stepowym lekko sunął piasku.
Lecz gdy wstąpił w ciemne oczerety,
Co na wyschłem dnie dawnego morza

Rosły bujno, i nakształt oazy
Dzikich pustyń maiły bezdroża, —
Koń się nagle wstrzymał... cofnął z trwogą;
Ale jeździec w myślach rozmarzony
O pieszczotach, o swej ulubionéj,
Nie uważał — pletnią i ostrogą
Zwarł rumaka... ten się wspiął... zuchwałym
Sunął skokiem... i popędził czwałem.
Tygrys, w trzcinach spoczywał ukryty —
Zwierz okrutny, nigdy krwi nie syty,
Dojrzał zdobycz... wstał... zmierzył ją okiem,
Pomknął... przypadł... i sprężystym skokiem
W kilku rzutach, niby piorun z góry
Padł, i konia chwycił w swe pazury.
Koń się rzuca... Kodar chwil nie trwoni,
Jak błysk szybki, chwyta gardziel zwierza;
Od uścisku tej żelaznej dłoni
Paszcz tygrysa martwo się rozszerza,
Oczy na łeb wyszły — radby kłami
Sięgnąć... skruszyć swego przeciwnika;
Ale jeździec zwinnemi ruchami
Od tygrysiej paszczy się wymyka,
A w zapasach z wrogiem zręcznie, żwawo,
Ujął z siodła czekan[12] ręką prawą
I ugodził tak potężnym razem,
Że łeb zwierza rozpękł pod żelazem.
Tygrys — u stóp zwycięzcy legł trupem;
Kodar zskoczył... i opatrzył rany
Swego konia — a na znak wygranéj,
Wziętym z wroga drapieżnego łupem,

Zdartą skórą, na miejsce czapraka,
Okrył swego rannego rumaka.
Czyn ten — obiegł przestrzenie stepowe,
W ustach ludu wzrósł w kształty olbrzymie,
A gdzie tylko ognisko koczowe
Rozniecono, — gdzie jurta Kirgiza
Odpoczęła, — tam sławiono imię
Bohatera, pogromcy tygrysa.

IV.

Takim był Kodar — dopóki był młody;
Mąż wielki, chociaż syn dzikiej przyrody,
Jej tchnieniem owian, nawykł od powicia,
Do walk, do trudów, do czynnego życia.
Krąg mu rodzinny był ciasny — za mały
Dla wrzących chęci, co się z piersi rwały
Jak ptaki z gniazda, dla których nasytu
Brakło i stepów i niebios błękitu;
Świat go czarowny wabił i porywał,
W kwiecisty eden, gdzie mu ukazywał
Promienną sławę;... jednego promienia
Pragnął młodzieniec, — bo to była chwila,
Myśli — co wszystko rada w czyn zamienia;
Woli — przed którą wszystko się uchyla.

Inny dziś Kodar, — cichy i spokojny,
Syt sławy — młodszym zostawił chęć wojny;
Wiek męzki, nie mógł ducha w nim ostudzić,
Osłabić ręki, — ale nad zdobycze
Przeniósł — pasterskie życie koczownicze,

A lwa śpiącego, nikt nie śmiał przebudzić.
Dziś licznych plemion stawszy się sułtanem,
Chciał im być ojcem, pragnął być kochanym
Od swych podwładnych, a władzą rozumu,
Cześć i szacunek pozyskać u tłumu.
Nie łańcuch podłych ogniw niewolnika,
Łączy sułtana do plemion podwładnych,
Kirgiz — człek wolny, praw mu nie zdał żadnych, —
Jak wiatr w pustyni, zapór nie spotyka,
Tak on, swobodzie swej nie widzi końca,
Póki ma stepu, powietrza i słońca;
Za cóż rozkazów jego chętnie słucha?...
Przed wolą jego, chyli się w pokorze?...
Bo czuł w prostocie, choć nie jasno może,
W nim wyższość! — iskrę nieśmiertelną ducha.

Takim był sułtan — kiedy na rumaku
Białym — i w Bijów poważnym orszaku
Wjeżdżał do środka, i przez lud zebrany,
Grzmiącym okrzykiem został powitany.

V.

Co było w stepie zgromadzonych męży,
Tak razem na koń, wszyscy do oręży,
Rwą się i w hufiec jednoczą się zbrojny.
Lud konny — radby rycerskim popisem
Przed najdzielniejszym Batyrem-Kirgizem,[13]
Okazać swoją gotowość do wojny.

Lecz jak opisać tłum ludzi i koni
Tak różnej barwy, tak rozlicznej broni? —
Temu łuk z ramion i kołczan się jeży,
Jakby z Timura przybłąkał się czasów;
Inny w kolczudze — niby duch rycerzy,
Ze średniowiecznych wskrzeszony zapasów,
Wstał, wziął zardzałą misiurkę i zbroję:
Mumia — w żelazne spowinięta zwoje;
Temu — jak sosna wystaje z za grzbietu,
Gwintówka, czy też rodzaj falkonetu;
Ci, zbrojni w strzelby, ajbałty, mułtyki,[14]
Miecze i szable, noże i kindżały,
Ci w drzewce — długie nakształt masztów tyki,
Inni, w dzirity, arkan, samopały;
Co mąż — inaczej zbrojny i odziany;
Co koń — to innej maści i odmiany;
Rzekłbyś — przez dziwne natury igrzysko,
Odległych wieków, różnych plemion męże,
Zeszli się trafem na to uroczysko
By sobie wzajem okazać oręże.

Tłum się poruszył — i przed swym sułtanem,
W największym pędzie, choć w niesfornym szyku,
Przy najstraszliwszym, najdzikszym okrzyku,
Przeciągał w hufcach; — kurzawy tumanem
Jak chmurą czarną, nakrył się, omroczył.
Konie i jeźdźcy, wszystko na raz ginie,
Tylko kłąb został co z szumem się toczył,
Niby huragan przez piasków pustynie.

VI.

Ledwo się popis skończył — ludność cała,
Na plac wyścigów z krzykiem pobieżała;
Tam tętno życia. — Najlepsze rumaki,
Na bieg daleki przyuczone z młodu;
Jeźdźcy — to dziarskie i zwinne chłopaki,
W jeden rząd długi, stają do zawodu.
Już się puścili... o! meta nie bliska!...
Szóstą część nieba, musi przebiedz słońce,
Nim po nagrodę, do stóp uroczyska,
Powrócą pierwsi, najspieszniejsi gońce.
Lecą... jak z miejsca ruszyli... wciąż społem,
Jeźdźcy przygięci... wyciągnięte konie...
O! mogli wtedy w zakład pójść z sokołem,
Że mu w tym pierwszym zrównają przegonie;
Zda się na piórach... nie dojrzysz jak ziemi,
Dotkną kopyty... tylko pył za niemi,
Szlakiem od rwącej wyrzucany nogi,
Zdradza — że lecą nie ptasiemi drogi.[15]
Już znikli... powiew, wzbity tuman zwionął,
I głucho — jakby jeźdźców step pochłonął.

Tłum widzów z serca niespokojném biciem,
Patrzy — i czeka za gońców przybyciem;
To gra o zaszczyt, nie jeźdźców, lecz plemion;
Biegną na wzgórza... wspinają się z strzemion,
Każdy rad w dali, najpierwszy znak chwytać,
Z niego — zwycięzcę odgadnąć... powitać.


Już pył... krzyk w tłumie — już tuman jak wstęga...
Już jeźdźcy... widać, jak jeden po drugim,
Z granic błękitnych wstają widnokręga,
I w step się sznurem rozciągają długim;
Ha?... kilku w przedzie. Przez krzyki, przez znaki,
Radzi widzowie przemienić ich w ptaki,
Nie dość im szybko;... biegną na spotkanie,
Pletnią ich pędzą... ciągną na arkanie;
Co krok pomknięty, lub spóźniony zwierza,
Ich serce mocniej lub słabiej uderza.

Już dwóch najbliższych! koń wrony i siwy,
Obadwa w pianie, rozrzucone grzywy...
Rozdęte nozdrza... dwie świszczące strzały...
Tuż meta... W piersiach oddechy ustały!
Aż okrzyk w tłumie wybuchnął zebranym,
Oba stanęli razem przed sułtanem. —
Sułtan w nagrodę, płat materyi drogiéj,
Rozdarł — i rzucił zwycięzcom pod nogi.

VII.

Kiedy starszyzna zamknąwszy się w koło,
Ważnemi plemion zajmuje się sprawy,
Młodzież stepowa, pędzi czas wesoło,
A koń — to dusza igrzysk i zabawy;
Bo Kirgiz — prawie na koniu się rodzi,
Pierw jeździć umie, niż po ziemi chodzi;
Koń — jak powietrze, jak step, i jak niebo,

Stał mu się życia codzienną potrzebą.
Smutny czy wesół — w nim ma przyjaciela,
Co rży w radości i smutek podziela,
A gdy wypuści na obszar bez końca,
I sam wiatr tylko, nad morzem traw szumi, —
Szczęśliw — że jedna istota żyjąca,
Jego uczucia dzieli i rozumie.

VIII.

Śród igrzysk — słońce zaszło po za góry,
I wieczór cichy, pogodny, majowy,
Z niebios płonących zachodniej połowy,
Przygaszał blaski jaskrawe purpury,
Coraz to rąbki zarzucał nań bledsze,
I tuman lekki unosił w powietrze.
To czas modlitwy, — wstał Mułła sędziwy,[16]
Odśpiewać namaz[17]; umilkł tłum zgiełkliwy,
Ucichły szepty, a schylone czoła,
Postawy korne, w ślad za zaszłym słońcem,
I głos kapłana nad gronem milczącem,
I uroczysta chwila — i do koła
Rozległa przestrzeń pustynnego kraju;
Rzekłbyś — nad niemi ciągnął duch proroka,
I wskroś zasłony cielesnego oka,
Wiernym — rozkosze ukazywał raju.

IX.

Skończył się namaz, i ostatnie dźwięki,
Skonały w stepie; — gdy ludność kirgizka

Ochoczych gęśli, posłyszawszy brzęki,
Tłumnie rozdęte obiegła ogniska,
Przy których, w kotłów klekocącym warze,
Podali ucztę, stepowi kucharze;
Sułtan i starzy wiekiem i rozumem,
Przedniejsze miejsca zajęli przed tłumem.
Już stosy mięsiw, z baranów i koni
Znikły, — czerń głodna, chciwie rozchwyciła,
Dymiący przysmak, i nie w jednéj dłoni,
Łopatka końska, lub goleń świeciła,
Z któréj biesiadnik zębem strawę zrywał,
W postawie — jakby na fletni przygrywał.
Nie dziw — lud prosty nie znał co wygody,
Co stół wykwintny, i dzikiej przyrody
Nie ułagodził formami sztucznemi —
W ręce brał pokarm, jadł siedząc na ziemi,
Co mu Bóg zesłał, pożywał bez braku,
A wygłodzony w trudach całodziennych,
Nie potrzebował kłaść przypraw korzennych,
Aby zaostrzyć stępiony zmysł smaku;
W prostocie ducha czuł rozkosz nie małą,
Gdy mógł nasycić utrudzone ciało. —
A kiedy jeszcze do tych nieba darów,
Popłynął strumień stepowych nektarów,
Gdy kumys — krążąc nawroty licznemi,
Pienisty, okrył perłami śnieżnemi
Powierzchnią czaszy, którą w dłonie obie,
Ujął biesiadnik... wtenczas cóż miał żądać!
Chyba... by taką, gdy już spocznie w grobie,
Raz jeszcze w raju Proroka oglądać.

X.

Przy ogniu, który starszyzna zebrana
W prawo i w lewo, od swego sułtana
Obsiadła, we dwa schodzące się łuki,
Wystąpił Bakczy,[18] — i różnemi sztuki,
Łamaniem ciała, mimiką szaloną,
Pragnął poważne rozweselić grono;
A lud — widowisk i zabaw nie syty,
Zbiegał się, tłoczył, ustawiał rzędami,
Jeden nad drugim, głowy nad głowami,
Rosły jak piętra, jak mur jednolity;
Tak, że ognisko złocąc swemi blaski,
Koła za kołem, tej dziwnej opaski,
Zdało się, gwiazdą strąconą śród cieni,
W krąg fantastycznych ujętą pierścieni.

XI.

Bakczy się rzucał, wyginał i krzywił,
Wywodząc z gardła, głos dziki, zwierzęcy,
Im mocniej wrzeszczał, im łamał się więcéj,
Tem lepiej widzów i bawił, i dziwił;
Poczwarne gesta i najdziksze ruchy,
Wzniecały w tłumie radości wybuchy.
Lecz najśmieszniejszą dla widzów miał postać,
Kiedy z potężnéj misy napełnionéj
Po brzeg kumysem,[19] zębami chciał dostać
Pieniążek srebrny na jej dno rzucony;
jak się przyczajał, potem oczy mrużył,
Kiedy się twarzą w kumysie zanurzył,
Jak się następnie podrywał od ziemi,

I strząsał z płynu, którym był oblany;
Każdy raz, takiéj próby nieudanéj,
Lud, obsypywał śmiechy szalonemi. —
I tej uciechy, nie byłoby końca,
Chociażby Bakczy, aż do wschodu słońca
Ponawiał próby, i ciało swe trudził,
Aniby widzów nasycił, ni znudził.

Ale się ozwał śpiew tęskny i miły,
I wszystkich oczy razem się zwróciły,
W kierunku głosu. Tłum w okrąg skupiony,
Otworzył przejście, i na środek koła
Z postawą, z której pierzchła myśl wesoła,
Powolnym krokiem, za rękę wiedziony
Wszedł śpiewak...

XII.

Miejsce zaszczytne mu dali,
Obok sułtana — a choć niewidomy,
Z pieśni szeroko w stepie był znajomy;
Jak Chodźży,[20] jego szatę całowali.
Gdzie się ukazał, zbierały się tłumy,
W ślad za nim biegły, kędy się obrócił,
Bo im do serca były tęskne dumy,
Ślepy — wesołych już dawno nie nucił;
I gwar umilkał, skoro pierwsze dźwięki,
Z pod jego biegłej wypłynęły ręki.

Tam, widzieć trzeba, jak stepu synowie,
Pojmują wieszcza, gdy im go Bóg zdarzy;

Ile radości błyszczy na ich twarzy,
Jaka potęga, w jego każdem słowie.
Niebo, step, konie i życie pastusze,
Tłem jego pieśni — z którego ciąg zdarzeń
Snuje w natchnieniu — i proste ich dusze
Porywa z sobą do krainy marzeń. —
Ich lica, to jak zwierciadło bez skazy,
Na którem — władzą słowa czarnoksięzką,
Pieśń w rzeczywiste kształci się obrazy.
Zaledwo nutę posłyszą zwycięzką,
Im się wydaje, że już nogą jedną,
Stoją w strzemieniu, — oczy blaskiem świecą,
Jurta i śpiewak z przed ich wzroku bledną.
Czują step w koło i siebie na koniach,
Ich oczy, myśli, ich uczucia lecą
Niedoścignione, jak wichry po błoniach;
Pieśń brzmi — i długo tłumiony w płuc cieśni,
Okrzyk wojenny, co dotąd nieśmiało,
Z piersi słuchaczów zrywał się, — nawałą,
Jak wtór piekielny wybuchnął śród pieśni.

Śpiewak — łagodniej struny gęśli trąca,
I niby jutrznia majowej urody,
Na dzikie lica, zstąpił blask pogody;
Uśmiech, jak promień wschodzącego słońca,
Na chmurne czoła, złoty połysk ciska,
I pieśń wesoła, z różnych stepu końców,
Przed chwilą wrzących, rozproszonych gońców
Zbiera — i w jurcie sadzi u ogniska.
Znów śpiewak ujął w posłuszeństwa karby,

Słuchaczów serca, — lecz niechże ton zmieni,
Niech do obrazów żywsze weźmie farby,
Niech do swej nuty dorzuci płomieni;
A jak w noc czarną, kiedy stepy płoną,
Niebo się smugi krwawemi oświéca,
Takim pożarem wre namiętne łono,
Tak krwawa łuna oświetla ich lica.
Śpiewak — to jedna dusza pośród koła,
Która wszechmocnie każdym nerwem włada,
Dotknie strun — piosnka popłynie wesoła,
I zaraz radość huczy jak kaskada.
Uderzy w smutne, już obraz odmienny,
Jak gdyby wicher przeciągnął jesienny;
Każda twarz — barwy przybiera posępne,
I oko, w bólu na łzy niedostępne
Widzisz — jak rzewnym zanosi się płaczem.

O! w takiej chwili, i z takim słuchaczem,
Niechaj kto rzuci gorejące słowo,
Myśl straszną, niby chmurę piorunową,
A świat ten zburzy! — Oby się mógł zjawić
Wieszcz, coby takim wszechmogącem słowem,
Zdołał go życiem opromienić nowem,
I raz, z tych więzów ciemnoty wybawić.

XIII.

Do was się zwracam, piewcy mojej ziemi!...
Gdy Bóg w twą duszę piękności zarody
Rzuci, jak gwiazdy palące — któremi
Błyśniesz, zaświecisz,... słuchaj bracie młody:

To ogień niebios, tyś jego kapłanem,
Jak ołtarz Westy, chroń go nieskalanym,
Strzeż — jako Arkę starego przymierza;
I pierwszych iskier, myśli twojej plonów,
Nie rzucaj płocho na pastwę salonów;
Boś ty skowronkiem w cudne odzian pierza,
Nad poziom martwy, masz wznieść się — i śpiewać
I wiosną tonów, skrzepły świat ogrzewać.
A tu — z złoconem czekają cię sidłem,
Wabią, — a skoro uplączesz się skrzydłem,
Olśnią cię blaskiem nieszczerej pochwały,
Lot twój wyłamią dowcipy ostremi,
Z piórek oskubią, — z tych marzeń co miały
Wznieść cię pod niebo — byś pełzał po ziemi.
A potem puszczą — cóż poczniesz! bez pióry?
Rozczarowany, — czyż wzlecisz do góry?...
O! raczej dręcz się wiecznym niepokojem,
Że między bracią nikniesz zapoznany;
Boś ty Oazą — tą palmą nad zdrojem,
W ogromie pustyń, — liczne karawany
Zdala ominą, a rzadko zbłąkany
Przyjdzie wędrowiec, spocząć pod twem cieniem,
I zwilży usta spalone pragnieniem. —
Królestwo twoje, nie z tego jest świata,
Nie tu, a wyżej namaszczeń zapłata;
Tu — nędza, zawiść lub szyderstwo czelne,
A chcesz nagrody, poświęceń i trudu?...
Masz serce ludu!... więc śpiewaj dla ludu,
A pieśni twoje będą — nieśmiertelne!


Bo pieśń — to boskie w dziejach ludów słowo!
Jako piastunka, nad dziecięcia głową,
Tak lud, niemowlę kołysze i pieści,
Czarownym wątkiem cudownych powieści.
Później — jak dziewczę, w dniach pierwszej miłości, —
Namiętną iskrą jednego spojrzenia,
Młodzieńcze piersi ludu, rozpłomienia
Urokiem szczęścia, sławy i wielkości. —
A gdy lud kona — jak matka w żałobie
Boleść swą w jęki przelewa i łkania,
I długo — pomnik mchem zrosły na grobie,
Mgłą nieśmiertelną jak krepą osłania.

XIV.

Ha! wróćmy na step, zasiąść u ogniska,
Gdzie gęśl śpiewaka, jak owe zjawiska
Gajów i jezior, w piaskach Kara-kumy,[21]
Słuchaczów w rajskie rzuciła zadumy.

W długiej pieśni, nucił śpiewak ślepy,
To barantę, to rozległe stepy,
Dziwów nieba i ziemi niemało,
Urok oka kirgizkiej dziewczyny,
I rycerzy błędnych śmiałe czyny. —
O! w tej chwili, wyznam — mnie się zdało,
Że to minstrel feodalnych czasów,
W jakim zamku odwiecznym Duglasów,
Przez czarowne wiedzie mnie krainy.


Śpiew już umilkł. Słuchacze się bali
Przerwać ciszy, — widać, że czekali
Dalszych pieśni. — Śpiewak pojął chęci,
Myślą — czerpnął ze zdroju pamięci,
Lecz pod ręką wikłały się tony.
Chwilę dumał — potem snać strudzony,
Wstał, — i tylko jakby na podziękę,
Przed odejściem — zanucił piosenkę. —




IV.
ŚPIEW.


I.

Co najdroższego miał śpiewak ubogi,
Wszystko wam oddał, bierze tursuk[22] próżny,
Nowych doń pieśni, uzbierać śród drogi;
Tylko, gdzież ślepy znajdzie ich podróżny?...
Oczy mu zaszły czarną wieczną nocą:
Nie widzę wschodu, ni zachodu słońca,
Ani gwiazd, które tak cudnie migocą,
Ni stepów, tego kobierca bez końca,
Który wam wiosna, tysiącem farb kwieci;
Nie widzę ciągu kaczek, ni żurawi,
Ni jeźdźca — kiedy jak wiatr przez step leci,
Ni orła — kiedy pod niebem się pławi.
Wzrok mój — jak popiół wytlały ogniska,
Żadną już iskrą w piękny świat nie pryska,

I odblask żaden od cudnej przyrody,
W nim się nie przejrzy, jak w czystem szkle wody;
To chyba cieszy, że nie widzę rzeczy,
Na które wzrok się zasmuca człowieczy.

II.

Nieraz — gdy noc mnie śród stepów zastanie,
I na grobowym przylegnę kurhanie,
Sen nie przybywa — myśl pomimo chęci,
W ubiegłych czasów błąka się pamięci,
Posłuszna ręka, zaraz w akord trąca,
Jakby w nim była siła czarująca.
Duchy praojców, po gwiazdy promieniu,
Schodzą, by śpiewu posłuchać w milczeniu.
Widzę ich wtenczas — niecielesnem okiem,
Jak w zadumaniu, poważnem, głębokiem,
Stają nademną, chwytają słów dźwięki,
Czy w nich ślad znanej, pozostał piosenki?
Oni — od stepu, od synów chcą wieści,
Owianych wonią rodzinnego kraju;
Cóż im zaśpiewam?... jęk chyba boleści
Z piersi wyrwanej!... odniosę do raju. —

III.

Miałżem ich smucić — najsmutniejszem pieniem? —
Że karawana dręczona pragnieniem,
Nie znajdzie źródeł, gdzie płynęły wprzódy?

Schną serca ludzi — i w stepach schną wody.
Pustynia serca, sroższe ma postępy,
Niż wichrem piasku, rozrzucone kępy.
Miałżem ich smucić?... że ciągle pomory
Niszczą nam stada, zmniejszają obory,
A nad pomory — zawiść wściekła plemion,
Co tylko żywe, przykuwa do strzemion.
Wieczne najazdy... baranty[23] krwią zlane,
Stepy w płomieniach, a szlaki zasłane
Trupy końskiemi; — ćma czarnego ptastwa,
O łup ten walczy, z tysiącem żebractwa.[24]
I miałżem kończąc, smutne me wyznania,
Rzec, duchom ojców: O! dnia zmartwychwstania
Nie oczekujcie!... spiesznie zbierzcie koście,
W głąb’ niedostępnych pustyń je unoście,
Bo złe — jak pożar stepu się rozszerza;
Wszak, brat już brata, poluje jak zwierza,
Matka, za strawę sprzedaje swe dzieci,
I mąż się podli, dla fraszki co świeci. —
A wróg w krąg czyha — jak żelazem ściska,
Wydziera bujne stad naszych pastwiska;
Wkrótce się każe zaprzeć — i nazwiska.

IV.

O! — chciałem z żalu gęśl mą skruszyć w ręku,
By z niéj takiego nie dobywać jęku,
Albo ją w łono zagrzebać kurhanu,
Niechby się z kośćmi praojców złożyła,
W proch z ziemi ztlała, i tam im nuciła,
Surę[25] rozkoszy z księgi Alkoranu. —

V.

Ale gdym w waszą zabłądził gościnę,
I pierś spaloną na stepowem wietrze,
Gór tych wolniejsze owiało powietrze;
Kiedym was zastał, jak wielką rodzinę,
Żyjącą w zgodzie, miłości, pokoju,
Liczną a sforną, i wrzącą do boju, —
O! rzekłem sobie: — Tu ojców duch stary
Nie zgasł, tu drzewo z silnemi konary,
Na ich grobowym wyrosło kurhanie. —
Dzięki wam!... Cześć ci Kodarze sułtanie!...
Gdzie mąż tak prawy, lud tak dzielnej ręki,
Tam jeszcze śpiewak, nie traci nadziei,
Że może kiedyś, w dalszych lat kolei,
Piękniejsze z gęśli wysnuje piosenki.







  1. Przypis własny Wikiźródeł W erratach na końcu tomu tylko to jedno wystąpienie ch w słowie bohater zostało skorygowane, mimo innych wystąpień takiej ortografii.
  2. Cały następny ustęp, w którym jest mowa o Najwyższej Istności i stworzeniu świata, wzięty jest z ksiąg religijnych Brahminizmu i Bouddaizmu, a zatem błędny i niezgodny z pojęciami chrześciańskiemi.
  3. Góra Su-meru ważną bardzo gra rolę w kosmologii indyjskiej. Według wyznawców Buddhy, zajmuje ona sam środek ziemi i przy stworzeniu świata, pierwsza wyszła ze wzburzonego oceanu, tworząc się z najwyższych jego bałwanów; ostatnia też przy skończeniu świata, zniknie z jego powierzchni. Z niższych bałwanów oceanu, powstało w czasie stworzenia siedm gór złotych i jedna żelazna, a z najniższych, cztery części świata żelazem obwiedzione. Odpowiednio tym czterem częściom świata, każda strona góry Su-meru z innej się składa kosztowności: część jej wschodnia jest ze srebra, południowa z lapis-lazuli, zachodnia z rubinu, północna ze złota. Słońce, księżyc i gwiazdy około tej góry obrot swój odbywają. Część jej wznosząca się nad morze, wynosić ma 80,000 judziana, to jest, około 30,000 mil niem. Wierzchołek góry Su-meru zamieszkały jest przez trzydziestu trzech srebrnych geniuszów, duchów jasności, zwanych: Tegri, którym panuje Hormuzdy; zaś u spodu góry zamieszkują geniusze złośliwe, duchy ciemności, zwane: Assurii. Ciągła walka na górze Su-meru odbywa się pomiędzy geniuszami dobremi i złemi, a to celem odebrania dobrym geniuszom boskiego nektaru. Jedni jak drudzy, przywdziewają pancerze ze złota, srebra, kryształu, z łukami i strzałami stawają do walki; dobry czy zły geniusz ugodzony w głowę, utraca życie. Bouddhyści silnie wierzą w działalność tych geniuszów, że w miarę powiększania się dzieł dobrych na ziemi, duchy jasne biorą górę; przeciwnie, skoro liczba zbrodni przemaga nad cnotami, zwycięztwo jest po stronie duchów ciemności.
  4. Bałcharz, jezioro wielkie w bliskości granic chińskich, do którego wiele rzek wpada, wypływających z gór Tarbogatajskich i Ałatahskich, a żadna z niego nie wypływa. Kotlina pomiędzy temi górami stanowi kraj zwany „siedmiorzecznym“.
  5. Tundry są to rozległe przestrzenie błotniste nad brzegami lodowatego oceanu, na których tylko mech rośnie: jako ostatni ślad wegetacyi w stronach stałego lądu, najdalej posuniętych ku biegunowi.
  6. Społeczność indyjska dzieli się na kasty, których początek wywodzą Brahmini od samego Boga Brahmy w ten sposób, że Brahmini powstali z jego głowy, wojownicy z ramion, rolnicy i kupcy z żołądka, a rzemieślnicy z nóg. Cztery strony góry Su-meru rzucając blask różnokolorowy, odpowiadają każdy właściwej sobie kaście; biały, brahmińskiej, czerwony: wojennej, żółty: kupieckiej i rolniczej, błękitny: rzemieślniczej. Co się nie da podciągnąć pod jednę z tych kast, jest „parją“, to jest wyrzutkiem społeczeństwa. Każdy członek kasty może stać się parją, skoro zaniedbywa obowiązków religijnych, używa potraw zakazanych, lub ma związki i stosunki z parjasami... Miliony takich nieszczęśliwych, wegetuje w Indyach, najpodlejsze prowadząc życie; prawa ludzkie i boskie Indostanu odrzuciły ich na wieki — nawet po śmierci dla parjasa nie ma pociechy religijnej.
  7. Społeczność indyjska dzieli się na kasty, których początek wywodzą Brahmini od samego Boga Brahmy w ten sposób, że Brahmini powstali z jego głowy, wojownicy z ramion, rolnicy i kupcy z żołądka, a rzemieślnicy z nóg. Cztery strony góry Su-meru rzucając blask różnokolorowy, odpowiadają każdy właściwej sobie kaście; biały, brahmińskiej, czerwony: wojennej, żółty: kupieckiej i rolniczej, błękitny: rzemieślniczej. Co się nie da podciągnąć pod jednę z tych kast, jest „parją“, to jest wyrzutkiem społeczeństwa. Każdy członek kasty może stać się parją, skoro zaniedbywa obowiązków religijnych, używa potraw zakazanych, lub ma związki i stosunki z parjasami... Miliony takich nieszczęśliwych, wegetuje w Indyach, najpodlejsze prowadząc życie; prawa ludzkie i boskie Indostanu odrzuciły ich na wieki — nawet po śmierci dla parjasa nie ma pociechy religijnej.
  8. Sajga, dzika koza, rodzaj Antylopy.
  9. Dwukoń. — Kirgizy wyprawiając się na wojnę lub w daleką wędrówkę, zwykle biorą z sobą po dwa konie. Ścigając lub uchodząc przed nieprzyjacielem, przesiadają się z jednego na drugiego — luzem idący odpoczywa; tym sposobem, są w stanie w prędkim czasie dalekie przebywać przestrzenie.
  10. Berkut, orzeł stepowy, którego Kirgizy zwykli układać do polowania.
  11. Auł, osada z wielu jurt czyli namiotów złożona.
  12. Czekan, rodzaj młotka ostro zakończonego na drewnianej rękojeści; służył niegdyś w czasach rycerskich do rozbijania zbroi przeciwnika; u Kirgizów dotąd jako broń używany.
  13. Batyr, to samo znaczy w języku Kirgizów co w naszym bohater.
  14. Ajbałty, mułtyki, nazwiska broni palnej.
  15. Ptasią drogą, nazywają Kirgizy powietrze.
  16. Mułła, duchowny mahometański.
  17. Namaz, modlitwa.
  18. Bakczy, czarnoksiężnik, lekarz, trefniś; zazwyczaj wszystkie te przedmioty łączy, bakczy w jednej osobie.
  19. Kumys, napój upajający, robiony z mleka kobylego.
  20. Chodźża, jest to nazwisko, dodawane tym z wyznawców Mahometa, którzy robili pielgrzymkę do Mekki i Medyny.
  21. Kara-kum, piasczysta pustynia przy granicachChiwy; jest tu mowa o owych zjawiskach pustyni, znanych pod nazwą Fata-morgana, pojawiających się oczom każdego podróżnika na wielkiej pustyni Sahara, a które Dr. Tripplin widział nawet na stepach południowej Francyi.
  22. Tursuk, worek skórzanny, w który Kirgizy, puszczając się w drogę, biorą dla siebie żywność potrzebną.
  23. Baranta, właściwie mówiąc, jest nie co innego, tylko nocna kradzież koni, nie pojedynczych, ale odrazu całej stadniny. Baranta u Kirgizów nie jest połączona ze wzgardą, którą narody cywilizowane piętnują ludzi oddających się podobnemu rzemiosłu; przeciwnie, u nich jest to pewien rodzaj odznaczenia, z którego się chlubią.
  24. Obraz klęsk, jakie pociągnęły za sobą baranty, mianowicie w początku XIX-go wieku pomiędzy plemionami kirgizkiemi, wzięty jest z rzeczywistości; tysiące rodzin przywiedzionych zostało do żebractwa, tak dalece, że wiele matek dla braku środków wyżywienia, zmuszonych było sprzedać swe dzieci, sąsiadującym narodom.
  25. Alkoran dzieli się na sury, których jest przeszło sto, Sura znaczy toż samo, co rozdział lub księga.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Zieliński.