Wysokie Progi (Dołęga-Mostowicz)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wysokie Progi (Dołęga-Mostowicz) | |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” | |
Data wyd. | 1935 | |
Druk | „Linolit“ i „Grafia“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
TADEUSZ DOŁĘGA-MOSTOWICZ
WYSOKIE PROGI
WARSZAWA 1935
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ“ Złożono w druk. „Linolit“, odbito w druk. „Grafia“ w Warszawie
|
Ksawery Runicki przygryzł wargi i umilkł. Rozłożone łaskawym i bezradnym gestem ręce prezesa Niesiołowskiego i jego twarz, niemal kwadratowa w obwisłych fałdach policzków, wyrażały zawziętą kamienną stanowczość zaledwie maskowaną konwencjonalnem ubolewaniem.
Runicki wstał. Jakże chętnie rzuciłby mu teraz wprost w oczy, że niczego innego nie spodziewał się wogóle ani po Towarzystwie Kredytowem Ziemskiem, które zamiast służyć interesom ziemiaństwa, tylko je gnębi, ani po jego prezesie, nadętym synekurzyście, który nie może współczuć z ziemianami, bo jest wnukiem zwykłego karczmarza. Byłby to policzek mocny i celnie wymierzony. Nie przydałby się jednak na nic. I tak Wysokie Progi za półtora miesiąca pójdą na licytację. Jedynym ratunkiem byłoby wpłacenie Towarzystwu zaległej raty z odsetkami w kwocie trzydziestu dwuch tysięcy. Na pokrycie tej sumy Runicki miał w kieszeni zaledwie osiem, a o zdobyciu skądkolwiek bodaj jeszcze kilku tysięcy nie było co marzyć.
— Bardzo żałuję — mówił Niesiołowski, ściskając na pożegnanie rękę Runickiego — ale i tak zrobiliśmy maksimum ustępstwa.
Chciał jeszcze dodać jakąś zdawkową radę czy pociechę, lecz Runicki skłonił się i wyszedł. W ogromnym hallu było kilkadziesiąt osób, oczekujących na podobne wyroki, lub mających nadzieję coś wytargować. Zapewne spotkałby tu znajomych, narażając się na wypytywania i wyrazy współczucia. Przecie każdy mógł zajrzeć do zwisających tu na łańcuszkach książek powiatowych, gdzie wypisywano z jakąś idjotyczną dokładnością terminy wszystkich licytacyj, jakby Towarzystwu zależało na kompromitowaniu własnych członków. Że zaś zaglądał każdy przez głupią ciekawość i chęć nacieszenia się kłopotami innych, to było pewne. Sam Runicki za każdej swej bytności w „Tekazecie“ robił to zawsze.
Nie chcąc witać się z nikim, wysoko podniósł głowę i przeszedł szybko do wyjścia z miną niemal wesołą. Zbiegł po szerokich marmurowych schodach i portjerowi, który podał mu palto, demonstracyjnie rzucił srebrną dwuzłotówkę.
Pomimo pierwszych dni kwietnia na dworze padał śnieg, zmieszany z deszczem. Asfalt ulicy Kredytowej pokryty był gęstą maźliwą kaszą. Z za nagich gałęzi drzew sterczała kopuła ewangelickiego kościoła. Jak na złość nie było ani jednej taksówki, a nie cierpiał przychodzenia do Bristolu piechotą i chociaż było stąd do hotelu kilka tylko minut drogi, zawrócił w przeciwną stronę i wsiadł do samochodu na rogu Jasnej.
W hotelu służba, jak zawsze, powitała go entuzjastycznie. Portjer raportował, że neseser przywieziono z dworca przed godziną, że numer na pierwszem piętrze jest przygotowany, w ciągu ostatnich kilku dni dopytywał się o pana dziedzica pan hrabia Komorowski, że przed tygodniem telefonował antykwarjusz z Wierzbowej z zawiadomieniem, że wyszukał renesansowy ekran do kominka, że...
— Dobrze, dobrze... — przerwał Runicki. — Proszę mnie teraz połączyć z Wysokiemi Progami. Będę u fryzjera.
— Słucham pana dziedzica.
Skinął głową i poszedł do fryzjera. Pan Ryszard, który zawsze osobiście obsługiwał Runickiego, golił właśnie kogoś minorum gentium, z kim widocznie w zakładzie nie liczono się zbytnio, gdyż pan Ryszard kazał się zastąpić któremuś z pomocników, a sam już był na usługi „szanpana dziedzica“. Wiedział spryciarz, że pachnie to grubym napiwkiem.
Po niemal dwutygodniowej niebytności w Warszawie włosy Runickiego wymagały wielu zabiegów. W domu, w Wysokich Progach, golił się sam, w Grójcu zaś fryzjerom nie dowierzał.
Mycie głowy, strzyżenie, golenie, podcięcie wąsików, by na całej długości górnej wargi wyciągnęły się równiuteńką linją, lecz ani o jeden milimetr nie wysunęły się poza kąciki ust, co psułoby cały styl uśmiechu. Pozatem nikt nie umiał podczernić wąsów i brwi z taką dyskrecją, jak Ryszard, ani tak zręcznie ostrzyc, by podkreślić tę niewielką ilość siwizny na skroniach. Zresztą nie tylko dlatego lubił go Runicki. Pan Ryszard w każdym zwrocie, w każdym ruchu czy ukłonie miał ten doskonały ton czci, podziwu i famulusowskiej poufałości, których przedewszystkiem należało wymagać od służby. A że bynajmniej nie dla wszystkich był takim, zasługiwało to na tem większe napiwki.
Włosy zostały uczesane z niezmiennym, chociaż na wsi z trudem dającym się utrzymać na poziomie doskonałości rozdziałkiem, sięgającym niemal do karku, wypomadowanym najlepszą brylantyną i przyprasowanym rurkami. Podczas masażu twarzy, panna Nelly szybko i sprawnie robiła manicure. Właśnie operacja była skończona, gdy wpadł boy:
— Wysokie Progi, panie dziedzicu. Czy pan dziedzic rozkaże przełączyć do kabiny?
— Nie, nie trzeba, pomówię z recepcji.
Nie spiesząc się zbytnio, by nie posądzono go o obawę zapłacenia za kilka zmarnowanych minut połączenia telefonicznego, uregulował należność, zostawił resztę na kontuarze kasy dla pana Ryszarda i, żegnany „uszanowaniami“ całego personelu, poszedł do portjerni. Zawsze z domem stąd rozmawiał. Popierwsze, przy służbie mówił po francusku (chociaż służba hotelowa wybornie znała ten język), ale swego akcentu nie miał się co wstydzić. Mówił jak rodowity Paryżanin. Powtóre, umiał w ten sposób pokierować rozmową, by nikt obecny z jego odpowiedzi nie mógł się zorjentować w temacie.
Tym razem wyjątkowo trudno było wytłómaczyć matce tak spreparowanemi zdaniami, że niema żadnej nadziei, że Towarzystwo na dalsze ustępstwa nie pójdzie i że licytacja jest nieunikniona. Jak na złość matka była tego dnia wyjątkowo niepojętna. Gdy wreszcie zrozumiała, krzyknęła na całe gardło:
— To znaczy, że pójdziemy z torbami!
I krzyknęła tak głośno, że Runicki musiał zakaszleć się, by portjer tego horendum nie usłyszał. Potem zaczęła biadać i rozczulać się nad synem.
— Jak ty, biedaku, musisz się tem denerwować! No, nie przejmuj się, proszę. Zabaw się, rozerwij się, moje ty życie.
Próbował jeszcze wyłożyć matce, by pojechała do wuja Tomasza i postarała się wycisnąć zeń potrzebne pieniądze, lecz pani Runicka co kilka zdań powtarzała:
— A pocóż ja mam do tego gbura jeździć?...
— Zatelefonuję jeszcze raz wieczorem — wściekły, chociaż wciąż uśmiechnięty zakończył Ksawery.
Położył słuchawkę i spojrzawszy na zegarek, wydał dyspozycję portjerowi. Kazał przynieść do swego numeru te rzeczy, które stale trzymał w Warszawie, to jest miejskie futro, frak, smoking, żakiet, wizytowe ubranie, odpowiednią bieliznę, obuwie, słowem wszystkie części garderoby, potrzebne w mieście podczas ciągłych przyjazdów i nieraz kilkudniowych pobytów.
Apartamencik na pierwszem piętrze składał się z salonu, alkowy i łazienki. Runicki przedewszystkiem rozebrał się i wziął kąpiel. W Wysokich Progach już od dwuch dni wodociąg był zepsuty i do kąpieli trzeba było grzać wodę w pralni.
Właściwie mówiąc, niepotrzebnie kazał przygotować swoje rzeczy. Po wiadomości otrzymanej w Towarzystwie Kredytowem stracił ochotę do wszystkiego. Zamierzał złożyć kilka wizyt w Warszawie i zaprosić kogoś ze znajomych na obiad do Bristolu, ale teraz wolał być sam.
Wyciągnął się w szlafroku na kanapie i zaczął rozmyślać. Sytuacja była bez wyjścia. Na dwóch tysiącach morgów Wysokich Progów wisiało więcej długów niż sam majątek przy dzisiejszych skandalicznie niskich cenach ziemi był wart. Dotychczas, a ściślej mówiąc, do ubiegłej jesieni spychało się najpilniejsze rzeczy drobnemi pożyczkami, jakie jeszcze skądkolwiek, od znajomych, krewnych, od żydów z Grójca dały się wyciągnąć.
Wszyscy oni w razie licytacji oczywiście grosza nie dostaną. Po Towarzystwie i należnościach podatkowych, na hipotece figuruje prawie miljon Banku Gospodarstwa Krajowego. Wszyscy drobni wierzyciele, a tych będzie pewno na drugi miljon, odejdą z kwitkiem.
Nie tylko własna ruina, ale i kompromitacja. Wprawdzie wylatują z majątków nie jedni Runiccy, ale zarwanie niektórych osób jest wprost nieznośnie upokarzające. Zwłaszcza tych znajomych, od których on sam, Ksawery Runicki, brał gotówkę i ręczył słowem za zwrot.
— Właściwie należałoby sobie palnąć w łeb — pomyślał, a po chwili powiedział głośno: — palnąć w łeb.
Zirytowała go ta myśl. Przecie to nie sztuka uciec od życia. Sztuką... sztuką jest... Sztuką, tak, nielada sztuką byłoby znalezienie w przeciągu czterdziestu kilku dni panny z takim posagiem, by można było — spłacić połowę długów. Chodzi przecie o gotówkę. Kto dziś ma taką gotówkę!?
Zaczął w pamięci wyliczać znane i zasłyszane nazwiska. Nie może przecież ożenić się tak, jak wuj Tomasz, z żydówką. Chociaż i żydzi teraz nie mają pieniędzy. Jeżeliby jednak znalazła się taka?... Kazio Laszkowski bywa w takich domach, zna ich wszystkich. Przecież muszą jeszcze być bogaci ludzie.
Zerwał się i zaczął chodzić po pokoju. Oczywiście może kiedyś ożenić się dobrze, ale na ratowanie Wysokich Progów będzie już wówczas zapóźno.
— Sprzedadzą. Napewno rozparcelują...
Zresztą, i o partję będzie trudniej. Pan Ksawery Runicki z Wysokich Progów, to zawsze więcej niż poprostu Ksawery Runicki... Zupełnie inne kwalifikacje.
Rzucił okiem na paczkę pieniędzy, którą położył na stole. Osiem tysięcy kilkaset złotych. Resztki. W domu zostało zaledwie dwieście. Osiem tysięcy to nic. Wpłacenie ich do Towarzystwa byłoby zwykłem głupstwem.
Zastanowił się: ładnym i prawdziwie pańskim gestem byłoby urządzenie ogromnego pijaństwa, na cały Bristol, na całą Warszawę. Sprosić wszystkich znajomych, pokazać im, jak się robi przyjęcia, potem co do grosza uregulować rachunek i zastrzelić się przy stole.
To byłaby klasa! Jakiś grecki patrycjusz przecie przy uczcie przeciął sobie żyły.
Runicki wzruszył ramionami:
— Tylko nie grajmy przed sobą komedji.
Przeliczył pieniądze i zabrał się do ubierania. Dochodziła czwarta. Przedewszystkiem należało zjeść obiad.
O małżeństwie zresztą niepodobna było myśleć teraz, chociażby przez wzgląd na Mirę. Wdał się w ten romans najniepotrzebniej w świecie. Właściwie mówiąc, nigdy nie podobała mu się zbytnio, a po dwuch latach stała się wręcz ciężarem, kulą u nogi. Gdyby była bogata, gdyby wreszcie djabli wzięli tego jej stryja, wszystkoby ułożyło się prosto i jasno. Niestety nie zanosiło się na to wcale. Przeciwnie. Stryj Miry zamyślał sam o małżeństwie, a dla bratanicy nie zrobi nic, zwłaszcza po tym jej niedorzecznym rozwodzie z Pawłem.
Runicki przy każdej sposobności podkreślał w okolicy i wobec wszystkich znajomych, że Mira rozwiodła się bynajmniej nie dla niego. Poprostu niezgodność charakterów. Dla zaakcentowania tej sytuacji wyrażał się nawet o Pawle, którego w gruncie nie cierpiał, z najwyższem uznaniem. Ile razy spotkali się, umyślnie i demonstracyjnie prowadził z nim długie rozmowy.
Pomimo to nie należało się łudzić. W powiecie nikt w to nie wierzył, i nie wierzył przedewszystkiem sam Paweł.
Nie dalej, jak przed tygodniem Mira powiedziała głośno na imieninach u Mańkiewiczów:
— Nie poto rozwiodłam się, by znowu wyjść zamąż. Niema na świecie takiego mężczyzny, któremu mogłabym zaufać, a zresztą najbardziej mi odpowiada samotność.
Formalnie zatem wszystko było w porządku. Widywali się podawnemu z tą różnicą, że teraz nie trzeba było kryć się przed Pawłem. Formalnie nikt nic nie mógł zarzucić. Jednak, żeniąc się z kimś innym, Runicki naraziłby się na całkiem niedwuznaczny osąd swego postępowania, i to osąd powszechny.
Przeklinał teraz w duchu ten swój najgłupszy krok w życiu, kiedy przez chęć zaimponowania sąsiadom zaczął zabiegać o względy Miry. Okrzyczano ją jako najładniejszą. Pozatem była jedyną kobietą wykształconą naprawdę, jedyną w okolicy, posiadającą tytuł doktora filozofji. Ambicje Ksawerego podniecał i fakt, że Paweł był naprawdę pięknym mężczyzną. A że Wysokie Progi sąsiadowały o miedzę z Borychówką, zabiegi o względy młodej mężatki poszły, psiakrew! łatwiej, niż tegoby pragnął.
Pozory były nadal po jego stronie, ale czuł, rozumiał, wiedział, że pozory tu nie wystarczyłyby.
Przez chwilę zaczął obliczać wartość Borychówki. Nie była obdłużona zbyt wysoko. W ciągu trzyletniego gospodarowania na majątku posażnym Paweł, naprawdę dzielny rolnik, zdołał zrobić niejedno. W najlepszym wszakże wypadku wyciągnęłoby się przy sprzedaży Borychówki śmieszną kwotę stupięćdziesięciu do dwustu tysięcy.
— Absurd — wzruszył ramionami z najwyższą irytacją.
Zresztą ona sama musi to zrozumieć. Najlepiej byłoby pogadać z nią otwarcie. Powiedzieć coś o ratowaniu ojcowizny, o obowiązku spadkobiercy nazwiska, o tem, że Wysokie Progi już od trzystu lat są w rodzinie Runickich. Musi zrozumieć!... Przecie nie przestaną się kochać, przecie ożeni się tylko dla pieniędzy... Jest dość inteligentna, by właściwie to ocenić. Kwestja prostej logiki!
A jednak — był pewien, że Mira nie potrafi pogodzić się nawet z oczywistą słusznością.
— Więc niech się nie godzi! — wybuchnął.
Cóż mu może zrobić? Nic, absolutnie nic!... Ale nie o to mu chodziło. Żadnych formalnych zobowiązań wobec Miry nie miał. Nigdy nie przyrzekał jej małżeństwa, od rozwodu starał się ją odwieść. Jest w zupełnym porządku... Do niczego przyczepić się nie może, nie ma prawa i zresztą napewno się nie przyczepi. Jeżeli też bał się podobnej rozmowy, to dlatego, że wiedział, jak nań wówczas spojrzy. Owo „jak“ już w samej wyobraźni było dotkliwsze od policzka.
— Niech to wszyscy djabli! — zaklął. — Nie mogę myśleć o tych wszystkich rzeczach, nie mogę!..
Z wściekłością zaczął się ubierać i dopiero przy głębszem zastanowieniu się nad wyborem odpowiedniego krawata poczuł jakąś ulgę. Pomimo to postanowił samotnie zjeść obiad i wypić przy nim dużo alkoholu.
Na dole w restauracji umyślnie usiadł w kącie, chociaż dostrzegł przy dwuch stolikach znajomych: Płaszowskich z Pomiechowa i Taraszkiewicza zajmującego w Warszawie jakieś intratne stanowisko w linjach okrętowych, czy w czemś takiem. Ukłonił się zdaleka i usiadł sam.
Dyrektor sali i dwaj kelnerzy podbiegli natychmiast. Od innych stolików wszystkie oczy zwróciły się ku Runickiemu. Wiedział, że ci i owi informują się u służby o nim. Każdy kelner z szacunkiem wyjaśniał tonem podkreślającym pozycję nowego gościa:
— To pan Runicki z Wysokich Progów.
Ksawery, ile razy dobiegała jego uszu nazwa rodzinnego majątku, cieszył się już samem brzmieniem tej nazwy. Pocieszki liczyły aż cztery tysiące morgów, Michałówka jeszcze więcej, ale nie zamieniłby się na nie przez wzgląd na ten wielkopański akcent, jaki tkwił w Wysokich Progach.
I teraz wystawione na licytację! Była w tem oburzająca niewspółmierność, i Runickiego dręczyła myśl, że wszyscy spoglądający ku niemu, a już napewno Płaszowscy i Taraszkiewicz, wiedzą o tem. Dlatego zamiast koniaku kazał podać czystą wódkę, którą zresztą wolał zawsze, a także siedział z miną kamienną, by nie zachęcić nikogo z nich do rozmowy.
Jednak po pewnym czasie Taraszkiewicz, który jadł obiad z kilkoma panami i paniami, wstał i skierował się ku Runickiemu. Lubili się wzajemnie, kolegowali kiedyś w gimnazjum. Ojciec Taraszkiewicza miał kiedyś duże dobra pod Kozienicami. Od szeregu lat spotykali się wyłącznie na terenie Warszawy i nieraz bawili się razem, oczywiście, na koszt Runickiego. Sytuacja finansowa Tolka Taraszkiewicza była niezła, pozwalała mu utrzymać się na powierzchni życia towarzyskiego i życia wogóle, jednakże umiał za każdym razem akurat o tyle zwlekać z sięgnięciem do kieszeni, by Ksawery zdążył naprzód sięgnąć do swojej. Sięgał zaś z prawdziwą przyjemnością. Bynajmniej nie przez rozrzutność, tylko poprostu dlatego, że kosztem tych kilkuset złotych zapewniał sobie ów mały, ale wyraźny dystansik między nimi, między tymi wszystkimi, za których płacił, a sobą. On wyznaczał knajpę, na niego czekano, do niego zwracała się służba o dyspozycje i z rachunkami. Chociażby towarzystwo miało być największe, stolik zawsze rezerwowano na jego nazwisko. Nawet jeżeli siadał przy cudzym — odrazu stawał się gospodarzem. Nie pieniądze odgrywały w tem wyłączną rolę, lecz i sposób bycia, ale na taki właśnie sposób bycia pozwala możność wydawania pieniędzy.
Zaraz po pierwszych „jaksięmaszach“ okazało się, że Taraszkiewicz wie już o licytacji.
— Zresztą, komu dziś to nie grozi — machnął ręką — u ciebie, stary, jeszcze chyba najlepiej. Familja czcigodna ruszy kabzą i już. Prawda?
— Jakoś się to zrobi — skrzywił się Runicki.
— Zapewne. Mówiono mi, żeś był dziś w Tekazecie. Na długo przyjechałeś?
— Jeszcze nie wiem. Psują mi humor te idjotyczne sprawy.
— A jakże tam stary?... Wciąż siedzi w rewolucji francuskiej?... Szczęśliwy człowiek... Maman zdrowa?
— Dziękuję ci.
— Nie jesteś rzeczywiście w najlepszym humorze. Napijmy się. Pozwolisz?... Jestem wprawdzie po obiedzie, ale... Kieliszek czystej nigdy nie zawadzi.
Kelner uprzedził go i napełnił kieliszki.
— Sam przyjechałeś? — znacząco zapytał Taraszkiewicz.
— Przecie zawsze sam przyjeżdżam — z przymusem uśmiechnął się Runicki.
— No tak, tak... Twoje zdrowie... Cóż porabia pani Mira?
— Nie wiem. Dawno jej nie widziałem — skłamał Runicki. — Zresztą, tak mi już obrzydły stosunki na wsi...
— Hm... Więc posiedź w Warszawie....
— I Warszawa znudziła mi się ostatecznie. Ten klimat, ten obrzydliwy klimat!
Taraszkiewicz strzelił palcami:
— Wiesz! Mam dla ciebie pomysł!
— No?
— Nie musisz teraz wracać do Wysokich Progów?
— No... niekoniecznie...
— Machnij się zatem na naszą wycieczkę morską. Będziesz miał wszystko: inny klimat, zmianę wrażeń, miesiąc beztroskiego życia. Jak Boga kocham. Szczerze cię namawiam. Sam pojechałbym z przyjemnością, gdybym mógł. Prawie trzy tygodnie na morzu, tydzień w Paryżu, pozatem Londyn, Sewilja, Paryżanki, Hiszpanki... Jak Boga kocham warto!
Runicki zainteresował się i Taraszkiewicz obszernie musiał poinformować go o szczegółach. Wycieczka pojutrze odjeżdża z Gdyni wielkim okrętem „Sarmatia“. Morzem do Londynu, trzy dni pobytu, zwiedzanie albo w grupach, w ogólnym koszcie, albo na własną rękę. Później do Marsylji, stamtąd koleją na tydzień do Paryża, przejazdy i hotele opłacone, wycieczki, zwiedzanie, utrzymanie — wszystko. Ale ma się rozumieć można zupełnie odseparować się od całej bandy rodaków. W powrotnej drodze Hiszpanja, Sewilja, Kordoba, ewentualnie Grenada, walki byków. I znowu wypoczynek na morzu aż do Gdyni.
— W tem wszystkiem trzy przewagi nad indywidualną podróżą. Popierwsze znacznie taniej, podrugie, żadnych kłopotów ani tu ani na miejscu z paszportem i wizami, ani w drodze, bo wszystko jest świetnie zorganizowane, a pozatem przymus oderwania się od wszelkich trosk i boskie morze. Miesiąc błogiego far niente...
Runicki zapalił się do tego pomysłu. Perspektywa oderwania się od rozpaczliwej rzeczywistości, od beznadziejnych i bezpłodnych biadań nad sytuacją materjalną, od dręczącego stosunku z Mirą Czerską — pociągała go silnie. Ostatecznie matka z rządcą dadzą sobie radę w bieżących sprawach, co zaś dotyczy kwestji utrzymania się przy Wysokich Progach — na to nikt nie poradzi. Pozatem Runicki nigdy nie podróżował okrętem i to zachęcało go bodaj jeszcze bardziej, niż możność poznania Hiszpanji i Anglji.
Rozmowa skończyła się tem, że Taraszkiewicz pożegnał się ze swojem towarzystwem, i obaj z Runickim pojechali do biura linji okrętowej. Tutaj, po obejrzeniu fotografij okrętu i kabin, po wyłowieniu z listy pasażerów kilkunastu bardzo dobrych nazwisk i po oświadczeniu Taraszkiewicza, że może staremu przyjacielowi służyć znaczną zniżką ceny, — rzecz została załatwiona.
Runicki ani się opatrzył, gdy znalazł się przy kasie i zapłacił za bilet. Zawartość portfelu poważnie zeszczuplała, zato kieszeń wypełniła się prospektami, mapami, rozkładami jazdy i t. p. Wszystkie formalności tegoż jeszcze dnia miał załatwić Taraszkiewicz.
Dopiero znalazłszy się na ulicy Runicki zastanowił się nad tem, że właściwie popełnił głupstwo. I to znowu przez tę swoją manjerę przeprowadzania spraw od ręki, bez głębszego namysłu, bez rozważenia wszystkich stron projektu.
Wyjazd na cały miesiąc, ba, na miesiąc i kilka dni w takim okresie był conajmniej świadectwem lekkomyślności. Zapewne niektórzy mogą to ocenić jako gest dobrej klasy. Ale większość zrobi z tego nowy zarzut. Powiedzą jeszcze, że pojechał puścić resztki...
A cóż u licha ma zrobić z temi resztkami?!
Zły na siebie poszedł na pocztę. Wolał stąd mówić z Wysokiemi Progami. W hotelu zawsze zachodziła obawa, że panienka z centrali może rozmowę usłyszeć, a teraz należało z matką i z rządcą Pieczyngą pogadać wyczerpująco i otwarcie.
Pani Runicka zapłakana i piorunująca na wierzycieli przyjęła szczegółową relację syna z pełnią wiary, że przecież wuj Tomasz, do którego zaraz jutro pojedzie, nie pozwoli im zginąć. Natomiast ucieszyła się z zamiaru Ksawerego:
— Jedź, synku, oczywiście, jedź!... Doskonale ci to zrobi — odpowiadała na jego tłumaczenia.
Obiecała też najbliższym pociągiem wysłać walizkę z letnią garderobą i z wszelkiemi niezbędnemi do dłuższej podróży rzeczami.
Pan Pieczynga natomiast przeraził się i zaczął odwodzić Ksawerego od zamiaru. Argumentów mu nie brakowało — zatargi z nieopłaconymi ludźmi, szereg terminów na licytację bydła, uprzęży, koni, a nawet mebli.
— Ja tu chyba się powieszę, proszę pana!
— Cóż ja panu pomogę? — bronił się Ksawery.
— Nie będziemy mieli co, czem, ani kim siać! — ryczał w telefon Pieczynga.
— O, Boże! Więc niech pan nie sieje, niech pan nic nie robi. A co do licytacji ruchomości, to najlepiej przepędzić krowy do Borychówki. Meble i maszyny może pan też gdzieś po sąsiadach polokować. No, panie Stefanie, już jakoś pan to zrobi. Ja doprawdy do tego wszystkiego nie mam już nerwów, ni zdrowia. No, dowidzenia. A niech pan przypomni mojej matce, by zapakowano ze trzy pary tenisowych spodni. Napiszę z podróży. Tylko dajcie mi wytchnąć.
Odłożył słuchawkę, rzeczywiście wyczerpany tą rozmową do reszty.
Pieczynga miał prawdziwy talent w psuciu humoru Runickiemu. Gdyby nie to, że rzeczywiście był doskonałym rolnikiem i że w rodzinie Runickich pracował już od lat przeszło trzydziestu, a na Wysokich Progach od dziesięciu, Ksawery rozstałby się z nim od dawna. Właściwie mówiąc w całym domu jedyną osobą, z którą należało się naprawdę liczyć, był właśnie ten rządca, czy raczej administrator.
Ojciec, istotny winowajca fatalnej sytuacji całej rodziny, nie liczył się wcale. Zresztą nie chciał mieć żadnego wpływu ani na dom, ani na syna. Zagrzebany w starych szpargałach, obłożony stertami książek, interesował się tylko tą swoją już anegdotyczną w okolicy rewolucją francuską.
Matka, najlepsza w świecie kobieta, którą trzeba było znać tak, jak znał ją Ksawery, by wybaczyć jej wszystkie ekstrawagancje i ten sposób bycia, nie umiała jednak rzeczowo i systematycznie zajmować się sprawami majątku, ani prowadzeniem gospodarstwa kobiecego, chociaż przy niem się upierała.
W tych warunkach największe wysiłki Pieczyngi rozpełzały się w niwecz. Wszyscy w domu czuli w nim jakby nieuprawnionego a wiecznie niezadowolonego kontrolera. Zdawał się mścić na Runickich za to, że sam nic nie posiadał. Wszystko, cokolwiek miało służyć wygodzie, co stanowiło o lepszym poziomie egzystencji, o zaspokojeniu zamiłowań Runickich, lub o reprezentacji Wysokich Progów — uważał za zbytki, za luksus, za rozrzutność. O każdy grosz trzeba było z nim walczyć, pilnować, by zainkasowanemi za sprzedaż zboża pieniędzmi nie pokrywał jakichś zobowiązań, które mogły czekać, by nie odwoływał wydanych zamówień i nie targował się tam, gdzie nie wypadało.
Taki stan rzeczy zastał Ksawery już przed sześciu laty, kiedy zrezygnowawszy z przeciągających się i w gruncie zbędnych studjów w Wyższej Szkole Gospodarstwa Wiejskiego w Poznaniu, za namową stryja Marka osiadł na wsi i przejął z rąk matki zarząd Wysokich Progów.
W początkowym zapale przyznawał nawet rację panu Pieczyndze i współpracowali zgodnie. Był to okres gwałtownej poprawy w konjunkturze rolniczej. Ceny zboża zwyżkowały, kredyty były niemal nieograniczone. Kto żyw napraszał się z lokatą kapitału w majątkach ziemskich. I tu między rządcą a Ksawerym zaczęła się różnica poglądów. Podczas studjów poznańskich Ksawery zapoznał się zbliska z wielkopolskiem ziemiaństwem i z tamtejszemi sposobami prowadzenia gospodarki. Były to sposoby nowoczesne polegające na wielkich wkładach i wielkim zysku. Meljoracje, sztuczne nawozy, najwyższe gatunki zbóż, kosztowna uprawa, maszyny, traktory, naukowa hodowla bydła, nierogacizny, drobiu, ryb. Skuteczność tej metody widział na własne przecie oczy. Właściciele obszarów o połowę, ba, trzykrotnie mniejszych od Wysokich Progów mieszkali w pałacach, utrzymanych na bardzo wysokim poziomie, otoczonych wspaniałemi parkami. W majątkach posiadano wodociągi, kanalizację, elektryczność, centralne ogrzewanie, trzymano samochody.
Dlatego po rozejrzeniu się w rodzinnych Wysokich Progach Ksawery orzekł, że wszystko należy zmienić. Zaczął od gruntownego wyremontowania pałacu z nadbudowaniem drugiego piętra, od elektryfikacji, wodociągów, centralnego ogrzewania, przebudowy stajni cugowej, obór i chlewów. Jednocześnie sprowadził najnowsze maszyny rolnicze, przeplanował ogród i park według projektów sprowadzonego z Anglji specjalisty, wyszlamował i wybetonował oba stawy dawne i wykopał trzy nowe, gdzie rozpoczął racjonalną hodowlę ryb i raków.
Olbrzymie te inwestycje pochłaniały równie olbrzymie kwoty. Pieniędzy jednak nie brakowało. Ceny wciąż szły w górę, wartość ziemi rosła.
Pan Pieczynga, rolnik starej daty, walczył z każdą inowacją. Ostrzegał przed przesadnemi, jego zdaniem, inwestycjami, krakał, że zbyt intensywna gospodarka w razie zmiany konjunktury musi przynieść nieproporcjonalnie ciężkie deficyty.
Najlepszym dowodem, że nie miał racji, były trzy następne lata. Dochodowość Wysokich Progów wprawdzie jeszcze nie mogła wzrosnąć nadmiernie, ale sama ich wartość właśnie dzięki poczynionym wkładom podniosła się bardzo. Widomym wyrazem tego była wzrastająca łatwość w uzyskaniu pożyczek na dalsze numery hipoteki, lub poprostu na weksle.
Pan Pieczynga musiał siedzieć cicho. Nie przyznawał, przez upór nie przyznawał, że woli gospodarować w Wysokich Progach w nowych warunkach, lecz wdrożył się w nie i wszystko szło o tyle sprawnie, że sam Ksawery mógł więcej czasu poświęcić życiu osobistemu i towarzyskiemu.
W owym czasie grał sporo i szczęśliwie na wyścigach, a to zachęciło go do zafundowania sobie własnej stajni wyścigowej. Wprawdzie zbytnio na koniach się nie znał, lecz jakoś szło, stajnia zaś dawała w stolicy swego typu pozycję właścicielowi.
Zresztą i w okolicy wielki rozmach gospodarki Ksawerego zapewnił mu stanowisko poważne. Został wiceprezesem powiatowego związku ziemian, sąsiedzi nieraz zasięgali jego opinij w różnych sprawach. Wprawdzie pocichu i za plecami pokpiwano też podobno z wielkopańskich inowacyj w Wysokich Progach, ale na to nie zwracał uwagi.
W każdym razie stopa życiowa domu podniesiona została znacznie. Zamiast starej Klemensowej w kuchni zainstalował się kucharz, doskonały kucharz, dawniejszy zastępca szefa kuchni w Bristolu, dwaj lokaje, stangreci, szoferzy, wszystko w liberjach.
W duchu Ksawery przyznawał rację panu Pieczyndze, że może istotnie zbyt wiele szło na wyjazdy do Warszawy, na urządzanie polowań i przyjęć w Wysokich Progach. Ale wymagały tego stosunki, trudno zaś było odmawiać sobie najzwyklejszych przyjemności, które poprostu były potrzebą.
I gdyby nie kryzys... Gdyby nie kryzys... Tego nikt nie umiał przecie przewidzieć. Taki stryj Marek, czy inni jemu podobni, którzy jeszcze mocno trzymają się ziemi, a teraz chwalą się swoją ostrożnością i oszczędnością, nie dlatego prowadzili i do śmierci prowadzić będą gospodarkę ekstensywną, że umieją przewidywać, tylko z powodu braku inicjatywy, braku aspiracyj, z powodu lenistwa, no, i prymitywnych potrzeb.
Łatwo im teraz krytykować. Ale, jakby wyglądało, gdyby nie popsuła się konjunktura?
— Teraz będą psy wieszać na mnie — gryzł się Ksawery. — Niech ich wszyscy djabli!
Ponieważ poprostu bał się jakiejkolwiek rozmowy na temat licytacji Wysokich Progów i głupich pytań na temat, co zamierza zrobić, od kilku tygodni unikał już sąsiadów i znajomych, naturalnie o tyle tylko, o ile to było możliwe.
I obecnie ta niechęć do spotkania kogokolwiek była powodem zrezygnowania z odwiedzania znajomych. Umyślnie na kolację wstąpił do niedużej restauracji, tuż przy bocznej ulicy, w przekonaniu, że nie zastanie tu nikogo.
To też cofnąłby się od drzwi, gdyby już nie było zapóźno: w sali, w samym środku, ucztowało towarzystwo, coś z siedmiu osób, sami znajomi.
Wejście Runickiego powitali głośnemi wiwatami.
— Wery! Patrzcie, Wery!
— Witaj, złotko! — krzyczał pan Trelicki.
— Cóż za dobre bogi przyniosły cię do nas?
— Przyjechałeś?
— Niech pan tu siada!
— Służba! Nakrycie!
— Gdzieś się podziewał, kuzynku? — zataczał się pan Runicki, jakiś podobno daleki krewny Ksawerego.
Zresztą wszyscy byli mocno pod gazem. Okazało się, że były to imieniny Franka Lupowskiego, który w dodatku musiał oblać swój awans, gdyż został adjutantem dowódcy brygady.
Na szczęście humory już były w tem stadjum, kiedy zamiłowanie plotkarskie i wścibianie nosa w cudze sprawy nikogo nie dręczy.
Po dłuższym pobycie w restauracji uchwalono przenieść się „do innego żyda“. Całe towarzystwo ulokowało się w dwuch samochodach i pojechało do Wilanowa, stamtąd do nocnego dancingu, potem do drugiego.
Gdy Ksawery nad ranem znalazł się w hotelu i przeliczył pozostałą gotówkę, okazało się, że wydał coś ponad tysiąc złotych.
Próbował robić sobie z tej racji wyrzuty, lecz senność przemogła. Spał do czwartej popołudniu i obudził się z nieznośnym bólem głowy.
— Czy nadeszły moje rzeczy? — zapytał służącego, który przyniósł mu tacę z wodą sodową i cytrynami.
— Tak jest, proszę pana dziedzica.
— Więc przynieście tu i będziecie pakować resztę. O której jest pociąg do Gdyni?...
— O dziesiątej piętnaście.
— No, dobrze.
Dwa proszki od bólu głowy i coś dziesięć cytryn wraz z morzem czarnej kawy zrobiły swoje.
Zdołał skupić tyle uwagi, by wydawać z łóżka dyspozycje pakującemu walizy służącemu. Nie wychodząc z numeru, zjadł kolację, wysłał na dworzec chłopca hotelowego celem zdobycia wolnego miejsca w sleepingu (o czem zapomniał pomyśleć wcześniej), uregulował należność i przed samym odjazdem pociągu był na dworcu.
Na szczęście w ostatniej chwili znalazł się wolny przedział sypialny.
Runicki natychmiast położył się i spał znowu, jak zabity, aż do rana.
Był to dość duży dwukominowy okręt pasażerski, utrzymujący stałą komunikację między Gdynią a Nowym Yorkiem i Halifaxem po drugiej stronie Atlantyku. Jak wszystkie statki, które ujrzały światło dzienne w stoczniach holenderskich, duńskich, czy angielskich, wraz z początkiem bieżącego stulecia, nie mógł się poszczycić ani zbyt wysmukłą linją, ani szczególniejszemi wygodami. Wyglądał jednak korpulentnie i bezpiecznie, a odnawiany i przerabiany niemal co roku wywierał wrażenie schludności, a nawet miejscami młodzieńczej świeżości.
— Okręty są, jak kobiety — mówił drugi oficer, porucznik Hurny — po trzydziestce, nieprawdaż, wymagają makijażu, ale cieszą się jeszcze powodzeniem tam, gdzie nieprawdaż, nie mają młodszej konkurencji. Zato nie robią niespodzianek i wiadomo już czego trzymać się w postępowaniu z niemi.
Jak na swój dojrzały wiek s. s. „Sarmatia“ poruszała się dość żwawo, robiąc przeciętnie trzynaście węzłów, co w tłómaczeniu na język lądowców równa się dwudziestu paru kilometrom na godzinę. O ile szybkość ta mogła nie zadowalać pasażerów spieszących w ważnych sprawach do Ameryki, lub spowrotem, o tyle wycieczkowej publiczności wystarczała zupełnie.
Ciężka i wysilona praca maszyn na dole okrętu, im było wyżej w jego pokładach i w hierarchji cen biletów, tem mniej dawała się odczuć. Hałas cichł już całkowicie na spacerowym, do kabin zaś pierwszej klasy nie docierało nawet drżenie najniższych, zanurzonych na dobre sześć metrów w wodzie części kadłubu.
Tonaż „Sarmatii“ wynosił piętnaście tysięcy przy pełnem obciążeniu, którego nie pamiętała już jednak od dobrych lat dwudziestu, to jest od czasu, gdy pod swą pierwotną nazwą „Dagmary“ kursowała między Bałtykiem, a portami Dalekiego Wschodu z ładunkiem drobnicy w jedną, a z ryżem i herbatą w drugą stronę. Wtedy i wnętrze jej nie było jeszcze zabudowane w obecny sposób, nie było tam małych, biało-lakierowanych kabin, wyłożonych czerwonemi chodnikami, lecz tylko ogromne magazyny, gdzie piętrzyły się worki i skrzynie, skrzynie i worki. Kajuty istniały tylko na głównym pokładzie, no i dla rzadko trafiających się bogatych podróżnych, na pokładzie mostowym. „Dagmara“ była bowiem statkiem towarowym.
Odkąd zmieniła imię i zaczęła pływać pod polską banderą, przewoziła przeważnie emigrantów do Ameryki i reemigrantów do kraju. W okresie jednak najmniejszego ruchu wychodźczego służyła jako okręt wycieczkowy i wypoczynkowy, a w związku z tem przyozdabiała się nowemi lakierami, nowem urządzeniem kabin i dywanami w salonach, a przedewszystkiem odświętnym nastrojem trzepoczących girland, chorągiewek i sznurami wielobarwnych żarówek, rozbawionym tłumem pasażerów, hałasem śmiechów i dźwiękiem dwóch orkiestr: jednej marynarskiej, drugiej cywilnej.
Surowość i rygor, panujące na „Sarmatii“ podczas normalnych rejsów, ustępowały miejsca serdecznej temperaturze gościnności. Zwierzchnicy załogi byli niejako gospodarzami. Kapitan, oficerowie, inżynier, lekarz okrętowy, intendent, uważali za swój obowiązek, za obowiązek czasami naprawdę miły, zajmować się gośćmi, bawić panie, grać w bridge‘a z panami, lub pokazywać nieznane im osobliwości, jak radjostację, przyrządy nawigacyjne, maszyny.
Wszystkiego tego dowiedział się Ksawery Runicki już w dwie godziny po zainstalowaniu się na „Sarmatii“ od bardzo uprzejmego porucznika Hurnego, gdy stojąc na mostkowym pokładzie, obserwowali niknący i zacierający się na horyzoncie kontur półwyspu helskiego.
Szczęśliwie zaczynała się podróż. Barometr stał wysoko, od północnego zachodu wiał wiatr tak lekki, że nie był w stanie nawet zmarszczyć gładkiej, niczem wypolerowana tafla metalu, powierzchni morza. Niebo ogromne i błękitne, zamykało widnokrąg przezroczystym kloszem, bez najmniejszej skazy.
Słońce od podwietrznej przygrzewało mocno w krystalicznie czystem powietrzu, chociaż termometr w cieniu wykazywał zaledwie sześć stopni ciepła.
Runicki w futrze i w sportowej czapce, z lornetą morską przewieszoną przez ramię, stał obok porucznika Hurnego i słuchał objaśnień o kolorach różnych mórz i oceanów. Obok raz poraz przesuwali się pojedyńczo lub grupkami współpasażerowie. Zdążyli już rozlokować się po kabinach i teraz łazili po całym okręcie, by przyjrzeć się wszystkiemu od burty po burtę, od dzioba, gdzie ostry przód okrętu wrzynał się w nieruchomą gładź wody, aż po rufę, gdzie piana spod śrub kotłowała się w jednostajnym szumie, układając się aż do opuszczonego widnokręgu, w prostą jak strzała, szeroką taśmę wzburzonej, stratowanej przez cielsko okrętu drogi.
Takie same oględziny przeprowadził już i Ksawery. Pomimo nowości jaką dlań była morska podróż, czuł się nieco rozczarowany. Dość szybko zorjentował się w tym labiryncie, jakim wydał mu się okręt na początku, w zdawałoby się niezliczonych przejściach, schodkach, korytarzach i wejściach. Wszystko razem wyglądało to jak hotel, złudzenie to utrwaliło się jeszcze mocniej, gdy zajrzał do baru, gdzie z braku lepszego zajęcia wypił parę kieliszków porto.
Wróciwszy nieco zziębnięty do kabiny, zabrał się do rozpakowania rzeczy. W przepisach, które zdążył już przestudjować, wskazywano, iż kufry i większe walizy należy oddać do przechowania. Wobec tego rozlokował w szafie ubrania, obuwie, bieliznę i różne drobiazgi. Wezwany dzwonkiem steward zajął się walizami i oświadczył, że lunch będzie za pół godziny.
Wobec tego Ksawery przystąpił do studjowania listy pasażerów. Nieduża welinowa książeczka zawierała spis wszystkich podróżnych według alfabetu. Przy każdem nazwisku był podany zawód oraz numer zajmowanej na okręcie kabiny. Przedewszystkiem z zadowoleniem odnalazł siebie: Ksawery Runicki, ziemianin, kabina Nr. 5.
Łatwo się zorjentował, że im mniejszym numerem były oznaczone kabiny, tem kosztowały drożej. Było tylko dwadzieścia kabin jednoosobowych pierwszej klasy, coś czterdzieści dwuosobowych w drugiej i wiele tanich na niższych pokładach.
Przejrzał zatem nazwiska z pierwszej i drugiej klasy w nadziei, a raczej w obawie, że w tej masie podróżnych może znaleźć się przecie i ktoś znajomy. Na szczęście nie znalazł nikogo. Natomiast podkreślił sobie kilka nazwisk znanych: hr. Jerzy Dokszycki, ziemianin, — prof. Wacław Gniewosz, — hr. Marja Znaniecka, ziemianka, dr. Juljusz Wurm, przemysłowiec i — rzecz całkiem niespodziewana — owa ruda aktorka, którą pamiętał ze Złotej Maski.
— Kabina szósta — zauważył, — to musi być obok.
Rozległ się gong.
Runicki wziął papierosy, poprawił przed lustrem włosy i krawat, przypudrował koniec nosa, który wydał mu się nieco zaczerwieniony i zszedł na dół.
Sala jadalna, wspólna niestety dla pierwszej i drugiej klasy, mieściła się na pokładzie głównym. Gdyby nie niski sufit i niezbyt gęste podtrzymujące ten sufit kolumienki, przypominałaby zwykłą salę restauracyjną w przyzwoitym hotelu. Cała była zastawiona niedużemi okrągłemi stołami, nakrytemi każdy na sześć osób. W rogu grała na podjum orkiestra w marynarskich mundurach.
Uprzejmy kierownik sali wskazał Ksaweremu jego miejsce, objaśniając, że stara się zawsze tak dobierać towarzystwo, by każdy stół w swojem kółku czuł się najlepiej. Oczywiście, później można dobrać się inaczej, innemi grupami.
— Może pan jednak już teraz ma jakieś życzenia...
— O, bynajmniej. Proszę mi tylko powiedzieć, kto siedzi przy tym stole?
— Ależ służę. Szanowny pan, to raz, — zajrzał do notesu — hrabia Dokszycki, to dwa, generał Przybyś, to trzy, hrabina Znaniecka, to cztery, małżonka generała, to pięć i lekarz okrętowy dr. Pasznicki, to sześć.
— Wybornie — skinął głową Ksawery.
— Może zamało pań — usłużnie uśmiechnął się kierownik sali — ale... Jest tu jedna piękna osóbka, znana artystka warszawska, pani Nieczajówna... Mógłbym zamienić kogoś na nią... Tylko nie wiem.
— O nie, nie — żywo przerwał Ksawery — dziękuję panu.
— Ja też tak sądziłem właśnie.
Ksawery wahał się chwilę, czy usiąść pierwszy, gdy nadszedł podprowadzony przez kierownika starszy pan. Był to Dokszycki. Przedstawili się sobie i zajęli miejsca obok. Dokszycki, niski, szpakowaty blondyn o czerwonej twarzy i w wyłupiastych binoklach na długim orlim nosie robił wrażenie człowieka wiecznie niezadowolonego. Ksawery znał go ze słyszenia, jako namiętnego gracza i człowieka skorego do awantur. Wiedział też, że Dokszycki posiada na Wołyniu nieduży, lecz dochodowy majątek, że ożeniony jest z panną Brejską z kutnowskiego, i że jego pierwszą żoną była jakaś włoszka, czy hiszpanka, która popełniła samobójstwo. Ze swej strony Dokszycki słyszał wiele o Ksawerym, o Wysokich Progach i o całem Grójeckiem, zaś matkę Ksawerego, z domu hrabiankę Holimowską, spotykał jako dorastającą panienkę u swoich kuzynów Dowmuntów na Kowieńszczyźnie, jeszcze za dawnych czasów.
Rozmowa tedy zawiązała się łatwo dokoła koligacyj i znajomości.
Nadszedł dr. Pasznicki, młody jeszcze, sympatyczny brunet i generałostwo Przybysiowie. On lat około sześćdziesięciu, pucołowaty i obsypany brodawkami, rozsianemi ze zdumiewającą gęstością na ziemistej twarzy, ona, ogromna kobieta, ważąca na oko ze sto kilo, rozrośnięta w biodrach i biuście, pomimo napewno nieprzekroczonej czterdziestki. Oboje zachowywali się z wielką godnością i zaczęli od narzekania na niewygody w kabinie, na zbyt wąskie łóżka, na ciasnotę i na zbyt intensywne ogrzewanie. Generał wspomniał, że kiedyś, za dobrych czasów, kiedy był jeszcze oberlejtenantem w siedemdziesiątym szóstymi regimencie cesarsko-królewskiej armji, jeździł po Dunaju statkiem znacznie lepszym.
Doktór wszczął z generałem polemikę, a Ksawery z niepokojem spoglądał na wolne dotychczas miejsce. Jeżeli i ta Znaniecka okaże się starą babą, przebywanie przy stole nie będzie należało do przyjemności.
Tymczasem zapełniały się inne stoły. Ksawery, zerkając raz poraz, zauważył kilka niebrzydkich kobiet i comme il faut ubranych mężczyzn.
Przeważnie jednak publiczność była raczej szara, nie umiejąca się ani ubrać, ani trzymać swobodnie. To ostatnie tłumaczyło się zresztą swego rodzaju zażenowaniem, wynikłem ze znalezienia się wśród tłumu ludzi nieznanych, z którymi trzeba będzie spędzić zgórą miesiąc czasu, jakby w jednym domu.
Już prawie wszystkie miejsca były zajęte. Stoły obficie zastawione zimnemi przekąskami zaabsorbowały uwagę podróżujących. Generał, pochrząkując, zabrał się energicznie do węgorza, nieufnie zerkając ku homarom i langustom, aż wreszcie nie wytrzymał:
— Dobre są te raczki? — zwrócił się do Dokszyckiego.
— Homary — poprawiła generałowa.
— Krewetki?... — niezłe — od niechcenia wyjaśnił Dokszycki i przysunął generałowi półmisek.
— To zimne? — zawahał się generał. — Mnie szkodzą te zimne, panie dobrodziejaszku, delikatesy. Zaraz, panie dobrodziejaszku, dostaję tego, no, wzdęcia.
Runicki, obserwując sąsiednie stoły, zauważył, że i tam półmiski z krewetkami i langustami nie cieszą się zaufaniem pasażerów.
— Hołota — pomyślał.
Sam, chociaż wolałby inne rzeczy, jadł tylko to. Nie bardzo mu smakowały, ale należało się popisać. Zbliżył się starszy steward z kartą win. Dokszycki kazał sobie podać jakąś starkę, Ksawery koniak, doktór kieliszek czystej, generał, zapytawszy o cenę reńskiego, zrezygnował.
Szybko sprzątnięto nakrycie po przekąskach i nagle przez dwoje drzwi sali, jak na komendę, szybkim krokiem dwoma długiemi szeregami weszli stewardzi, niosąc długie, wąskie półmiski z sandaczem. W ciągu dwuch minut cała sala była obsłużona.
Pani Znaniecka zjawiła się dopiero przy drugiem daniu. W kostjumie z grubego tweedu z jasnemi, gładko rozczesanemi w środku głowy włosami, pomimo niewątpliwej trzydziestki, wyglądała bardzo świeżo i apetycznie. Nie była ładna, lecz miała w sobie moc rasy. Przypominała angielską sportslady z tych, jakie się widuje w zagranicznych ilustracjach, w sprawozdaniach z życia High lifu.
— Wspaniała — ucieszył się Runicki, dyskretnie podnosząc rękę do nosa, by stwierdzić, że po uścisku dłoni pozostał zapach dyskretnych sportowych perfum.
O ile to było przyzwoite prawie nie odrywał od niej oczu. Siedzieli naprzeciw siebie. Włosy miała jasno blond, a oczy niebieskie. Jadła szybko i dużo, ale robiła to z wdziękiem. Wraz z jej przyjściem przy stole odrazu ożywiła się atmosfera. Rozmowa stała się ogólna.
Przy pomocy szeregu precyzyjnych pytań Runicki do końca lunchu zdołał dowiedzieć się, że pani Znaniecka mieszka w grodzieńszczyźnie, że jest od sześciu lat mężatką, ma córeczkę, że wybrała się „Sarmatią“, gdyż w obecnych ciężkich czasach na indywidualną podróż nie może sobie pozwolić, a koniecznie chce poznać Hiszpanję, że jej mąż jeszcze jako kawaler był sekretarzem poselstwa w Madrycie, że pozatem lekarze zalecili jej morską podróż, której trochę się obawia, gdyż nie wie, czy podlega chorobie morskiej, czy nie.
— I ja, panie dobrodziejaszku, też tego się boję — zawołał generał — ale podobno wszędzie panuje pogoda. Zresztą mamy tu przecie pana doktora.
Rozmowa zeszła na środki przeciw morskiej chorobie i centralną osobą stał się lekarz okrętowy. Ksawery nie bez niezadowolenia stwierdził, że pani Znaniecka zbyt często się zwraca i patrzy na doktora Pasznickiego z innym wyrazem oczu, niż spoglądając na Dokszyckiego lub na generała.
— A pan — zwróciła się do Runickiego — ulega pan morskiej chorobie?
— Broń Boże — żywo zaprzeczył Ksawery — podróżowałem już okrętami sporo. Nawet duże stormy nie wywołują u mnie żadnych niedyspozycyj.
Mówił tak w nadziei, że komunikaty meteorologiczne, zapowiadając pogodę, nie zawiodą. W gruncie rzeczy ogarniała go porządna trema na myśl o chybotaniu się okrętu, który sunął teraz po Bałtyku, niczem po najrówniejszej szosie.
Korzystając z tego, że zdążył już jako tako zapoznać się z „Sarmatią“, zaraz po śniadaniu zaofiarował się, jako guide, pani Znanieckiej, która wprost z lądu weszła do kabiny i niczego jeszcze nie widziała.
— Mąż przywiózł mnie autem — tłumaczyła, gdy wyszli na pokład — i przez całą noc nie spałam. Ależ tu zimno!
— Trzeba koniecznie wziąć futro — powiedział Ksawery.
— Mam kabinę drugą, kędy to się przechodzi? — zapytała.
— Jesteśmy sąsiadami — wyjaśnił — mój numer jest piąty. Pani pozwoli tędy.
Odprowadził ją na górę. Sam prędko narzucił futro i stanął w oczekiwaniu przy schodach.
Wtedy właśnie zobaczył ową Nieczajównę. Widział ją dawniej kilka razy w Złotej Masce i rok temu w Bristolu, kiedy dla zaimponowania temu idjocie Berhalmowi, posłał jej kwiaty, spięte szpilką od krawata.
Teraz wydała mu się zdumiewająco młoda. W jej krótkiem, uważnem spojrzeniu dostrzegł jakiś wyraz, którego nie umiał nazwać, wyraz, którego nie znał, a który nagle go zaniepokoił. Nieoczekiwanie dla samego siebie przechylił głowę i ukłonił się. Odpowiedziała mu nieznacznem skinieniem i przeszła obok. Już w następnej chwili zastanowił się nad bezsensownością swego ukłonu. Głupi odruch. Jeżeli chodziło o zachowanie dobrych form, ostatecznie nie popełniłem nietaktu. Bądź co bądź są współpasażerami w długiej podróży, ale co sobie taka aktorka może pomyśleć!...
Nie był zadowolony z siebie. Nie lubił takich drobnych uchybień. Tego rodzaju ukłon nie zobowiązywał go do niczego, lecz tej Nieczajównie mógł nasunąć przypuszczenie, że uważa się za uprawnionego do ukłonu z powodu owych kwiatów. Właściwie posłał je wtedy jedynie dla „zadania szyku“. Byli całą paczką na premjerze. Kasia Rżewska zachwycała się urodą Nieczajówny i dopatrując się wszędzie czegoś erotycznego, i tu stwierdziła, że aktorka przy piosence „Mniej abstrakcji, więcej akcji“ specjalnie ustawiła się przed Ksawerym i śpiewała do niego. Kasia zaczęła go nawet podejrzewać o bliższe stosunki z Nieczajówną, czemu wówczas w doskonale wystudjowanem oburzeniu, w oburzeniu zbyt gorącem, zaprzeczył. Posłanie kwiatów miało być niejako odszkodowaniem za krzywdzące podejrzenie, a szpilka została wpięta na intencję podrażnienia Pusia Berhalma. Puś oczywiście zaraz nazajutrz rozgadał to wszystko w Ministerstwie Spraw Zagranicznych! W rezultacie przez dłuższy czas utrzymywała się wśród znajomych opinja, że Ksawerego łączą z Nieczajówną bliższe stosunki, to zaś nie przynosiło mu ujmy. Romans z młodą, ładną i znaną, a w związku z tem oczywiście kosztowną aktorką był swego rodzaju dobrą notą, dla której warto było znieść kilka przykrych scen od Miry.
Jednak tu, na okręcie, sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej. Tu wypadało ściśle trzymać się własnej sfery; cowięcej, podkreślić dystans między sobą a resztą pasażerów. Pozatem umyślił jak najbliższe zaprzyjaźnienie się z hrabiną Znaniecką nie wyłącznie ze względów towarzyskich. Podobała mu się naprawdę i spodziewał się, że wywarł na niej równie dodatnie wrażenie.
Nie wyobrażał też sobie, by młoda mężatka, wybierając się w tego rodzaju podróż, robiła to bez nadziei natrafienia na romantyczną przygodę. Był też pewien, że, jeżeli kto, to właśnie on byłby najodpowiedniejszym w takiej przygodzie partnerem.
Dlatego aż do wieczora niemal nie rozstawał się z panią Znaniecką. Oprowadzał ją po okręcie, załatwiał wynajęcie leżaków i ustawienie ich w najodpowiedniejszem, a przytem odosobnionem miejscu na mostowym pokładzie, przynosił pledy z jej kabiny, przyczem stwierdził, że ma bardzo ładne przybory podróżne, jadł z nią razem podwieczorek, a na obiad zeszli jednocześnie.
Po krótkiem posiedzeniu w barze przy cocktailach, kiedy pani Znaniecka udawała się na spoczynek, mógł już na dobranoc powiedzieć jej „pani Marychno“.
Na okręcie, ludzie, zmuszeni do nieustannego przebywania w jednem i tem samem towarzystwie, znajomią się i zbliżają bardzo szybko.
Dopiero około północy, kiedy opustoszały pokłady, zawrócił do swojej kabiny. Mała klitka, na dwa metry szeroka i na trzy długa, z wąskiem łóżkiem metalowem, przymocowanem do ściany, z szafą, zamykaną umywalką i z wąską kanapką, pokrytą czerwonym pluszem, przypominałaby przedział sleepingu, gdyby nie okrągłe, nieduże okno okrętowe, gdyby nie pas ratunkowy, wystający z kraty pod sufitem i gdyby nie barjerka przy łóżku, broniąca przed spadnięciem w razie silnego chybotania okrętu.
Teraz jednak było cicho i spokojnie, ciepło, przytulnie i bezpiecznie.
Dzień na okręcie zaczynał się wcześnie. Już wpółdosiódmej na korytarzach rozlegał się gong. Śniadanie podawano tylko do dziewiątej. Owoce, wędliny, jaja, jam‘y i sery, kawę lub herbatę z doskonałem świeżutkiem pieczywem. O jedenastej roznoszono buljon w filiżankach, o pierwszej podawano lunch, o piątej podwieczorek, a o siódmej obiad.
W hallu co kilka godzin wyznaczano na mapie położenie okrętu, wywieszano różne zawiadomienia i informacje. Tu też umieszczony był barometr, dzięki czemu przez hall ustawicznie przepływała fala podróżnych.
Po pierwszym dniu rozgorączkowania i myszkowania, publiczność zdążyła się zadomowić i uspokoić. Pokłady pokryły się gęsto leżakami, na których owinięci w futra i pledy, podróżni odpoczywali od jednego posiłku do dnigiego.
W barach popijano cocktaile, w salonach uformowało się kilkanaście stolików do bridge‘a.
Ponieważ pani Znaniecka chciała nacieszyć się widokiem morza i świeżym ostrym zapachem powietrza, prawie nie schodzili z pokładu, chociaż wiatr wzmógł się. Nieustanna rozmowa o wspólnych znajomych, o ich małżeństwach, rozwodach, flirtach i skandalach, szybko wyczerpała ten temat. Pani Marja interesowała się jeszcze muzyką i literaturą, ale w tych dziedzinach Ksawery był zupełnym laikiem i mógł jedynie spełniać rolę uprzejmego słuchacza, dość sprytnego, by w odpowiedniem miejscu wstawić swoje „oczywiście“, a w innem zręcznie strawestować zdanie zasłyszane właśnie przed chwilą. To jednak nie wystarczało do podtrzymania rozmowy, tembardziej, że pani Znaniecka nigdy nie była pewna słuszności swoich poglądów i wręcz domagała się opinji towarzysza.
Dygresja w stronę medycyny też nic nie poprawiła w sytuacji. Ksawery stykał się jedynie z kwestjami weterynaryjnemi, sam zaś będąc, dzięki Bogu, zdrowym, nie interesował się medycyną. Że nie znał się na muzyce, z tego nie można mu było robić zarzutów. Poprostu wolno człowiekowi być niemuzykalnym. Natomiast wątłość swojej orjentacji w literaturze musiał tłumaczyć i usprawiedliwiać. Gospodarstwo, nawał interesów, obowiązki towarzyskie. Wszystko to pochłania więcej czasu niż go zawiera doba. Urwanie paru godzin na książki jest wręcz niemożliwością.
Dlatego „tych ostatnich rzeczy“ nie czytał. W rzeczywistości, nie lubił książek. Nudziły go. Skupienie uwagi na losach osób fikcyjnych męczyło nerwy. Kiedyś przeczytał trylogję Sienkiewicza, później zdobywał się już tylko na powieści kryminalne. Ale tego, ma się rozumieć, nie mógł powiedzieć pani Znanieckiej.
Przed wieczorem z tej racji, by nie popaść znowu w podobnie nużące tematy, jak i w realnym zamiarze prędszego dojścia do celu, zmienił ton i rozpoczął zaloty.
W tym względzie miał już wyrobioną metodę, którą uważał za najbardziej celową. Było to połączenie brutalnej i pewnej siebie męskości z wytworną formą ataku. Na pierwszy ogień poszło zapewnienie, iż mąż pani Marychny popełnił szaleństwo, pozwalając żonie na tę podróż. On, Ksawery, gdyby miał żonę (oczywiście taką żonę), nie puściłby jej na krok od siebie.
Nie, bynajmniej nie przez brak zaufania. Przez poczucie wartości takiego skarbu, dla którego zdobycia każdy rabuś gotów jest przecie na największe ryzyko.
Pani Znaniecka ze śmiechem powiedziała, że czasy piratów minęły.
Był to doskonały moment do zaciśnięcia szczęk, zatopienia wzroku w ciemności, ściągnięcia brwi i wydobycia z siebie jednego tylko, lecz nabrzmiałego treścią słowa:
— Szkoda!...
Runicki wiedział, że przypomina teraz, że musi przypominać właśnie pirata i że pani Marychna przygląda mu się z uznaniem.
Nie należało jednak przeciągać struny i odezwał się:
— Jest w pani coś dziwnego, czego nie umiem nazwać...
— Czy chodzi panu o wnętrzności? — zaśmiała się, robiąc aluzję do jego nieświadomości w dziedzinie anatomji — mogę to panu ułatwić: wątroba, śledziona, nerki, serce...
Uśmiechnął się z przymusem:
— Serce zajęte. W wieczystej dzierżawie.
— Nie zgadł pan: oddane na własność.
— Każdą własność można odebrać. Zwłaszcza dziś. Licytacja, i oto własność dostaje się w ręce najwięcej dającego...
Zniżył głos i patrząc jej wprost w oczy zakończył:
— Nie wiem, czy to, co posiadam, warte jest setnej części tego serca. Ale byłby to królewski nabytek. Nawet taka malutka cząsteczka.
Potrząsnęła głową:
— Popierwsze, jest pan zamało wymagający, a podrugie, cóż za odskok od romantyki do powszedniości, od pirata do komornika. Mógłby pan zdobyć się chociażby na zajazd Soplicowa.
— Na co?
— Na zajazd.
— Co pani przez to chce powiedzieć? — speszył się.
Na szczęście zbliżył się do nich kapitan z propozycją zagrania w bridge‘a.
— Zaziębicie się państwo na pokładzie — powiedział, gdy pani Znaniecka oświadczyła, że nie umie grać, a nawet kart nie rozróżnia — no, tak, pozwolą się państwo zaprosić do mnie na kieliszeczek. To nigdy na morzu nie szkodzi.
Zgodzili się chętnie. Bądź co bądź, kapitan był tu pierwszą osobą i wizyta w jego kajucie pochlebiała Runickiemu. Jeżeli zaś chodziło o niewątpliwy fakt, że zaproszenie zawdzięczał tylko pani Znanieckiej, która podobała się kapitanowi, nie miał żadnych obaw.
Kapitan Tuczyna liczył już około pięćdziesiątki, robił wrażenie wiecznie nieumytego, na kilka kroków czuło się odeń alkohol, a pozatem był chudy, jak kościotrup i niemal karykaturalny w swoich małpich ruchach.
Mówił straszliwym akcentem polsko-petersburskim i komicznym językiem, w którym mieszały się słowa rosyjskie z angielskiemi, a francuskie kończyły się ozdobą polskich końcówek.
Śmiał się przytem cienko i zgrzytliwie niczem zarzynany kogut, lecz z tem wszystkiem był dzielnym marynarzem, starym wygą, który słynął z tego, iż w ciągu całej swojej karjery nietylko nie zatopił, lecz i nie uszkodził żadnego okrętu. Znał jak własną kieszeń wszystkie porty świata, brał udział w kilku bitwach morskich jako komendant pancernika, jego podwładni zapewniali, że swemi wspomnieniami mógłby wypełnić setki sensacyjnych powieści. On sam jednak bez amatorstwa i bardzo rzadko mówił o sobie, i o swoich przeżyciach, i o morzu. Z pasażerami rozmawiał dość chętnie, lecz tamtych kwestyj unikał.
Wkrótce nadszedł doktór Pasznicki, majtek podał kawę i alkohol. Ksawery, który wdał się w rozmowę z kapitanem, niechętnie spoglądał na lekarza, flirtującego z panią Znaniecką. Byli tak sobą zajęci, że pani Marysia nie dostrzegła nawet najczulszych spojrzeń Runickiego.
W pół godziny później odprowadzając ją do kabiny, był ostentacyjnie zimny.
— Tak, proszę pani — odpowiadał krótko — nie, proszę pani...
— Co panu jest? — zdziwiła się.
— Och, nic! Neurastenja.
— Pan i neurastenja?... Ależ pan tryska zdrowiem!
Zniecierpliwił się:
— Bardzo panią przepraszam, że ośmielam się być zdrowym.
— Nie robię z tego panu zarzutu.
— Jednak pozwolę sobie zauważyć, — wycedził — że stan nerwów nie ma nic wspólnego ze zdrowiem.
— Szkoda — zaśmiała się.
— Dobranoc pani — ukłonił się sztywno.
— I panu życzę przyjemnego snu.
— O nie. Ja jeszcze wracam do baru. Zdaje się, że będę dziś pił przez całą noc.
Przyjrzała się mu z ironicznym błyskiem w oczach:
— Zdaje się, że chce mnie pan obciążyć odpowiedzialnością za ten... swój kaprys.
— Wybryk chciała pani powiedzieć?
— Więc dobrze, wybryk.
— Skądże mam obciążać panią?...
— Zdaje się, że uzurpuje pan sobie prawo wyłączności co do mego towarzystwa.
— Chcę je zdobyć — odpowiedział, robiąc ponurą minę.
— Niech się pan nie trudzi...
— Gdyż?... — podjął.
— Gdyż się nie opłaci.
— Zobaczymy.
— Pan zobaczy. Ja widzę to już teraz.
Czuł się obrażony i z trudem ukrywał złość. Chciał jednak powiedzieć jej coś przykrego, by chociaż w ten sposób zemścić się:
— Ha trudno — rozłożył ręce — głową muru nie przebiję.
— Właśnie — podchwyciła — od początku miałam takie wrażenie, że pan należy do typu ludzi czyhających na zdobycze... łatwe.
— Tak?... Nie powiem, żeby i pani zdobywanie względów doktora szło zbyt trudno.
Pani Znaniecka zmierzyła go roziskrzonym wzrokiem i skinęła głową:
— Dobranoc panu.
— Dobranoc pani — powiedział, gdy już znikła za drzwiami kabiny.
Rozmowa ta wytrąciła go z równowagi i rzeczywiście zamierzał uspokoić się przy pomocy alkoholu. Niestety była już godzina późna i bary pozamykano.
Zły na siebie położył się spać i zasnął przy obmyślaniu zemsty.
Nazajutrz przystąpił do realizacji tej zemsty. Wstał wcześniej, zjadł śniadanie i wśród rozlokowujących się na pokładzie zaczął wypatrywać kogoś, ktoby mógł być karą dla pani Znanieckiej.
Ta lustracja jednak nie dawała narazić rezultatu. Żadna z obserwowanych kobiet nie wyglądała ani dość szykownie ani dość ładnie, by wystarczyła na wywoływanie uczucia zazdrości u tamtej.
A należało się śpieszyć. Pani Znaniecka zaraz po śniadaniu wyjdzie na pokład i musi już odrazu zobaczyć go z inną kobietą.
I w tym właśnie momencie Ksawery dostrzegł Nieczajównę. Stała sama przy burcie, wpatrując się w morze w taniem bronzowem futerku i w berecie, w nieco nieodpowiednich pantofelkach na zbyt wysokim obcasie nie wyglądała dostatecznie elegancko, ale przecież możliwie. Zato jej miedziane włosy w słońcu połyskiwały wręcz wspaniale, no, a uroda nic nie pozostawiała do życzenia.
Przeszedł dwa razy obok, namyślając się, czy zacząć. Ostatecznie byłoby wcale rozsądne zapewnienie sobie na czas podróży przyjemnej towarzyszki, któraby w przelotnym romansiku nie widziała nic zdrożnego. Do wczorajszego wieczora był przeświadczony, że najodpowiedniejszym do tego objektem byłaby pani Znaniecka. I dziś niezupełnie stracił nadzieję. W każdym razie perspektywa długich zabiegów bez gwarancji.
Co innego z tą. Taka aktorka z natury rzeczy musi być łatwa. Pozatem nie będzie wymagała szczególniejszych względów. Nie uroi też sobie żadnych praw. Conajwyżej za jej ustępliwość trzeba będzie zapłacić jakimś pierścionkiem, czy naszyjnikiem. W Paryżu takie rzeczy (nawet w dobrym guście) nie kosztują drogo. Zresztą warta jest porządnej ceny. Jest wspaniale zbudowana, ma fenomenalnie kolorową cerę i usta prawie perwersyjne. Przy rudych włosach, przy całej tej wyzywającej urodzie wygląda jednak zdumiewająco świeżo, niemal dziewczęco.
Im dłużej przyglądał się, tem mocniej utwierdzał się w postanowieniu. Uprzytomnienie faktu sąsiedztwa kabin, a zatem wyjątkowej wygody, zrobiło resztę.
Korzystając z tego, że Nieczajówna odwróciła głowę, szerokim gestem zdjął czapkę i powiedział z uśmiechem:
— Dzień dobry pani! Nie zaduży tu wiatr?
— Nie — potrząsnęła głową — lubię to.
Ściągnął rękawiczkę z prawej ręki:
— Pani pozwoli, że się formalnie przedstawię. Ksawery Runicki. Właściwie, to jest kiedyś, przed dwoma zdaje się laty, miałem zaszczyt wprawdzie nie osobiście... Ale pani pewno już tego nie pamięta.
— Źle pan ocenia moją pamięć — zaśmiała się i podała mu rękę, wymawiając swoje nazwisko.
— To prawdziwy zaszczyt, więcej, niż zaszczyt, to wielka przyjemność dla mnie, szarego rolnika że pani przy tylu hołdach raczyła zapamiętać i mój.
— Byłam wtedy naprawdę speszona. Nawet nie wiedziałam, jak podziękować.
— A tu poznała mnie pani?
— Oczywiście!
Powiedziała to z takim akcentem, że aż się zarumieniła. Runicki dostrzegł to i odrazu poczuł większą pewność siebie. Jednocześnie doszedł do przekonania, że Nieczajówna o wiele awantażowniej wygląda zbliska, niż na scenie, i że jest bardzo miła.
— Jakaż szkoda — westchnął — że nie jadamy przy wspólnym stole. Pani ma miłe towarzystwo?
— Owszem.
— Ja nie. Nudzę się i obawiam się, że z nudów zacznę jeść tyle, że utyję. Rozmowy przy moim stole nie należą do zajmujących.
— Ja myślałam inaczej — zaśmiała się.
— Dlaczego?
— Robi pan wrażenie bardzo zajętego.
— Ja? — oburzył się — kim?
— No, nie tymi dwoma starszymi panami, ani tym oficerem marynarki...
— To lekarz okrętowy.
— Więc i nie lekarzem, ale tą piękną blondynką.
— Aż piękną? Czy to nie nadmiar uprzejmości z pani strony?
— Rzeczywiście, pan myśli zapewne o jej uszach?... Tak, ma zaduże i nieładne. Nogi też są cokolwieczek zaszczupłe, ale pozatem jest śliczna.
Runicki przypomniał sobie nogi i uszy pani Znanieckiej. Aż sam zdziwił się sobie, że dotychczas tego nie zauważył. Naprawdę to ją szpeciło.
— Ale pani ma wyrobioną spostrzegawczość — zauważył z uznaniem — strach mnie ogarnia na myśl, ile też defektów znajdzie pani we mnie?
— Sądzę, że niedużo.
— Więc, jednak są! O Boże!
— Chyba panu aż tak bardzo nie zależy na tem?
— Na czem?
— Na urodzie, no i na mojem zdaniu...
— Dla pani chciałbym być piękny — przymrużył oczy. Zmierzyła go wzrokiem i uśmiechnęła się:
— Jest pan niebrzydki.
— Dziękuję — ukłonił się szarmancko.
— Tylko dlaczego pan się tak czesze? Co do mnie obawiałabym się dotknąć pańskich włosów, by nie uszkodzić tej idealnej fryzury.
— Proszę. Niech pani je zburzy!
— O nie, straciłby pan przez to conajmniej pół godziny na uczesanie.
— Mówi to pani takim tonem, jakby dbanie o siebie uważała pani u mężczyzn za coś niepotrzebnego.
— Ale pan chyba uważa to za najpotrzebniejsze?
Zmieszał się troszkę:
— Umie pani mówić impertynencje.
— Ależ bynajmniej, nie chciałam panu powiedzieć nic przykrego.
— Czy rzeczywiście wyglądam na... gogusia?
Oburzyła się szczerze:
— Skądże! Jest pan chyba odrobinę próżny, i to wszystko.
— A pani jest najbardziej czarującą osobą, jaką widziałem.
— Nie wierzę.
— Słowo daję. I niech pani się nie dziwi, że płacę chlebem za kamień, tak celnie wymierzony do mego ogródka.
Runickiemu tak doskonale rozmawiało się z Nieczajówną, że zapomniał nawet o pierwotnym celu, o podrażnieniu pani Znanieckiej i dopiero, gdy zobaczył ją objuczoną pledami i widocznie zdążającą do leżaków, ucieszył się sukcesem planu: musiała widzieć ich roześmianych i zajętych sobą.
Wczesnym rankiem, kiedy wszystkie pokłady są zlewane wodą, szorowane i sprzątane, leżaki bywają zestawiane w wielkie sterty. Ksawery też, zerkając ukosem, widział wybornie, jak pani Znaniecka męczy się wyszukiwaniem swego. Udawał jednak w dalszym ciągu, że jest całkowicie zajęty swą towarzyszką.
— Dobrze jej tak — myślał — niech poczuje, jak to wygodnie bezemnie.
Po pewnym czasie zaproponował Nieczajównie spacer na dziób okrętu. Przechodząc obok pani Znanieckiej ukłonił się z przesadną grzecznością. Odpowiedziała mu nienaturalnym półuśmiechem, ku jego najwyższemu ukontentowaniu.
— Ma za swoje!
Całe przedpołudnie spędził z Nieczajówną, oprowadzając ją po okręcie i tłumacząc różne urządzenia.
— Pan jednak zna się na tem! — dziwiła się.
— O tak, trochę. Dość dużo podróżowałem okrętami. I to nie takiemi staremi skorupami, jak nasza „Sarmatia“, ale wielkiemi nowoczesnemi olbrzymami.
— A ja sądzę — mówiła Nieczajówna — że najciekawsza byłaby podróż najmniejszym stateczkiem. Naprzykład żaglowcem. Wyobrażam sobie, jak podczas burzy skacze taka łupinka na falach. Niczem piłka. To dopiero emocja.
— Zapewne — przytaknął — ale brak wygód...
— No, i morska choroba. Podobno im mniejszy okręt, tem o nią łatwiej. Czy to bardzo przykre?
Runicki zaśmiał się:
— Ja myślę.
— A pan często chorował?
— O, nie. Ja nie ulegam morskiej chorobie.
— A ja, niech pan sobie wyobrazi, ogromnie się jej boję. Swoją drogą chciałabym zobaczyć burzę na morzu czy choćby takie wielkie fale, ale mam stracha.
— Na wszelki wypadek polecam się w charakterze pielęgniarza — żartował.
Rozstali się dopiero przed lunch‘em. Przy swoim stole Ksawery zastał już całe towarzystwo, oprócz doktora, który musiał zająć się jakimś chłopcem i jego zwichniętą nogą.
— Jakże pani spędziła ranek? — zwrócił się do pani Znanieckiej z uprzejmą złośliwością.
— Dziękuję, bardzo miło i w bardzo inteligentnem towarzystwie — odpowiedziała — bawił mnie pan Flaubert.
— Czy też lekarz? — Ksawery zrobił ironiczną minę.
— Nie, drogi panie, pisarz z XIX wieku — odcięła się.
By zamaskować otrzymany sztych, Ksawery powiedział całkiem dobrodusznie:
— O tak, to bardzo dobry autor. Tak... Flaubert... Owszem, czytałem....
— Czy jego „Notre Dame de Paris“, czy „Lettres de mon moulin“? — zapytała niewinnie.
Ksawery zaczerwienił się, nie tracąc jednak kontenansu, skinął głową:
— Zdaje się jedno i drugie.
Generał Przybyś podniósł widelec:
— Znałem jednego Flobera. Miał trafikę na Grauegasse we Widniu. Tęgi taki z baczkami, panie dobrodziejaszku. Jak dziś pamiętam. Ale to chyba nie ten choć też francuskie znał. Zresztą kto go wie, ci, panie dobrodziejaszku, autorzy, to często pod temi, pod pseudonimami...
— Ale skądże! — zmitygowała go małżonka, widząc, że Dokszycki ma rozbawioną minę. — Skądże! Przecie pani hrabina wyraźnie powiedziała, że z dziewiętnastego wieku. W starożytności.
Ksawery zwrócił się do pani Znanieckiej:
— Czy pani i po lunch‘u zamierza poświęcać się lekturze?
— Jeszcze nie wiem. Mam do napisania parę listów.
— Do męża?...
— Czy to pana aż tak interesuje? — zapytała prawie niegrzecznie.
— Bardzo — nie dał się zbić z tropu — chcę chociaż ucieszyć się odblaskiem cudzego szczęścia.
— Wymagania zbyt rozległe.
— Cóż pocznę? Na własne odebrano mi nadzieje.
— Widocznie postąpiono słusznie — odpowiedziała zimno.
Pomimo to po śniadaniu uparł się, by jej towarzyszyć. W saloniku, gdzie pisano listy, wszystkie stoły były zajęte, w czytelni również. Zresztą zbliżała się pierwsza w podróży atrakcja i warto było pójść na pokład. Okręt zbliżał się do Holtenau, do wschodniej bramy kanału Kilońskiego. Po obu stronach horyzont zaczął zarysowywać się szaremi linjami, które wkrótce zmieniły się w zielono-żółte brzegi. Morze zwęziło się w niewielką zatokę, skąd wyciągało się długą stukilometrową szyją kanału, by połączyć się w ujściu Elby z wodami morza Północnego.
I Bałtyk tutaj zaroił się od statków, widocznie oczekujących na swoją kolej wejścia do kanału. „Sarmatia“, jako największa, wyminęła inne i stanęła przy szluzie. Z pokładu pasażerowie przez lornetki przyglądali się zakotwiczonym okrętom, brzegom i budynkom Holtenau. Tymczasem dźwigi okrętowe nie próżnowały. Raz po raz pochylając się nad bulwarem mola, unosiły olbrzymie paki i skrzynie, beczki i pudła, by zrobić pół obrotu i zostawić to wszystko w nienasyconym brzuchu „Sarmatii“. Okręt prowiantował się świeżemi zapasami. Wykarmienie i napojenie sześciuset pasażerów i stu zgórą osób załogi równało się dziennemu zużyciu około czterech tysięcy kilogramów mięsa, ryb, jarzyn, owoców, wina, piwa i najrozmaitszych innych dodatków.
Pasażerowie z braku innego zajęcia nawiązywali rozmowy z niemieckimi urzędnikami i żandarmami, przechadzającymi się po idealnie wymiecionem kamiennem nadbrzeżu z minami powagi i dostojeństwa.
Liczni przekupnie na długich drągach podawali na pokład papierosy, czekoladę, pocztówki i inne drobiazgi w małych kapturkowatych torebkach, otrzymując wzamian garście bilonu.
Wreszcie śluzę otwarto i wraz z masami bałtyckiej wody „Sarmatia“ wpłynęła do kanału. Na prawie osiem godzin wielki okręt został wciśnięty między dwa brzegi, tak bliskie, że zdawało się, dobrym skokiem wprost z pokładu można było bliższego z nich dosięgnąć.
Po obu stronach rozciągały się płaskie, lekko sfalowane wzgórzami łąki, a wśród nich tu i ówdzie czerwieniły się zabudowania folwarków.
— Gdyby nie ogromne mosty poprzerzucane nad kanałem — mówił Runicki — mogłoby się nam zdawać, że jesteśmy na Pilicy, czy na Bugu.
Pani Znaniecka przytaknęła:
— Rzeczywiście, już nasz Niemen, a nawet Wilja jest szersza. I krajobrazy tam ładniejsze, góry porosłe lasem, osypiska. Więcej malowniczości, więcej przyrody. Tu jest wszystko już zanadto uporządkowane i wylizane.
— Kultura, wysoka kultura — z podziwem powiedział Ksawery.
— Nie, proszę pana, tylko cywilizacja.
— Mówiłem o kulturze rolnej — zniecierpliwił się temi ciągłemi poprawkami — zresztą i kultura jest wyższa w Niemczech niż u nas, a zwłaszcza niż tam, na kresach. Im dalej na zachód tem większa kultura.
— Mogę to łatwo osądzić po panu — odpowiedziała dwuznacznie.
— Niby dlaczego po mnie?
— Przez uprzejmość.
— Nie oczekiwałem jej od pani.
— Zatem był pan rozsądny w swych przewidywaniach.
Zaciął usta i umilkł. Zawsze tak było. Każdy temat kończył się między nimi zgrzytem.
Już teraz nie podobała mu się wcale i jeżeli upierał się przy dotrzymywaniu jej towarzystwa, to jedynie dlatego, że irytowała go myśl zostawienia pani Znanieckiej czasu do zastanowienia się nad jego osobą. Co gorsza, mogła jeszcze wykpić go w rozmowie z takim choćby doktorem. Wprost pojąć nie umiał, jak kobieta z takiej sfery może znajdować przyjemność w obcowaniu z ludźmi, istniejącymi właściwie tylko po to, by dbać o zdrowie, interesy, czy wygodę tych, którzy za to płacą. Lekarzy, adwokatów, inżynierów i temu podobnych, uważał w gruncie rzeczy za służbę, oczywiście wyższej rangi od szoferów czy karbowych, ale przecież służbę. Fakt ich wykształcenia nie imponował mu wcale. Przecie nie poco innego się kształcili, jak tylko poto, by dobrze służyć. Do tegoż musieli nabrać przyzwoitych manjer, by nie razić swojem zachowaniem się tych, którzy im płacą. Bynajmniej nie uważał za wskazane podkreślania wobec nich tej różnicy. W czasach tak demokratycznych i tak tegoby nikt należycie nie ocenił. Ale stąd daleko jeszcze było do wdawania się z nimi na równej stopie.
Poza ziemiaństwem, oficerami z lepszych pułków, potentatami finansowymi, no, i oczywiście poza przedstawicielami władzy, Runicki nie wyobrażał sobie „swego towarzystwa“.
Tembardziej gniewał go Dokszycki, grający od rana do nocy w bridge‘a z jakimiś trzema panami, o gminnych nazwiskach, a zwłaszcza wściekły był na Znaniecką za doktora i za tę wyraźną przewagę jej sympatji na tamtą stronę.
Przed obiadem już znowu byli pokłóceni i Ksawery milczał uparcie. Jak zwykle w chwilach rozdrażnienia, odżywała w nim pamięć wszystkich przykrości, jakich doznał w życiu. Jednocześnie i przyszłość zaczynała się rysować przed nim najczarniejszemi barwami.
Wysokie Progi nie w pierwszym, to w drugim terminie zostaną zlicytowane i przyjdzie pójść do rodziny na łaskawy chleb, albo zdychać z głodu. Wprawdzie mógłby objąć administrację u któregoś z krewnych, ale oni wszyscy nie mają doń zaufania. Natomiast posada rządcy u obcych — to już lepsza kulka w łeb.
Ksawery wychylał jeden kieliszek po drugim. Właściwie cała ta podróż jest szaleństwem. Wyszastać resztę pieniędzy i wrócić niewiadomo poco i niewiadomo do czego.
Jak na złość pani Znaniecka umawiała się głośno z doktorem na wspólne zwiedzanie Londynu. Nawet nie raczyła zwrócić uwagi na to, iż Ksawery poprostu zalewa się koniakiem.
Wstał od stołu wściekły i wyszedł na pokład. Po obu stronach cicho przesuwały się zielone brzegi. Tu i owdzie w mroku połyskiwały ostrzegawcze latarnie. Pod wpływem pochłoniętego alkoholu humor zaczął się poprawiać. Postanowił odszukać Nieczajównę.
Musiała jeszcze być na pokładzie. Znalazł ją wkrótce na tyle okrętu przy łodziach ratunkowych. Pod ich osłoną, zakryci od wiatru, siedzieli na ławkach czterej jacyś młodzi mężczyźni, a wśród nich ona. Albo należało zrezygnować, albo przyłączyć się do nich, na co najmniejszej nie miał ochoty, albo zdobyć się na tupet.
Wybrał to ostatnie i powiedział w półukłonie:
— Nareszcie panią znalazłem. Przypominam, że obiecała mi pani pokazać swoje fotografje. Zatem służę.
— Fotografje — odezwał się któryś z panów — a to i my z rozkoszą zobaczymy.
Runicki jednak bezceremonjalnie wziął Nieczajównę pod rękę i, rzuciwszy przez zęby: „panowie wybaczą“, skierował się do schodków.
Już zeszli na dół, gdy powiedziała zgorszona:
— Jak pan mógł tak skłamać! Przecie wcale panu nie obiecywałam!
— Nie wiem, jak mogłem, ale musiałem.
— Na drugi raz zaprzeczę: będzie pan skompromitowany.
— Napewno — skinął głową. — Napewno, jeżeli będzie pani wolała towarzystwo tamtych bubków.
— Pan musi być zarozumiały.
— Nie, ale nie trzeba było okazywać mi, że się pani podobam.
Oburzyła się szczerze:
— No, wie pan, ja panu okazywałam? To już... to już...
— Bezczelność?...
— I wogóle pan wcale mi się nie podoba.
Ksawerego ogarnęło rozdrażnienie.
— W takim razie przepraszam. Pani pozwoli, że ją odprowadzę spowrotem.
— Dziękuję. Nie chcę.
— Dlaczego?
— Popiewsze, nic mnie tam nie ciągnie, a powtóre... powtóre, pan jest niegrzeczny.
Uchwycił jej rękę i pocałował kilka razy:
— Proszę wybaczyć. Nawet pani nie przypuszcza, jak bardzo pragnę pani towarzystwa. Myślałem o niem, jak o lekarstwie, jak o ratunku...
Powiedział to tak złamanym głosem i z tak smutnym wyrazem twarzy, że się zaniepokoiła:
— Czy panu coś się stało?... Może jakaś przykra wiadomość?...
— Tak, bardzo przykra — skłamał — otrzymałem depeszę radjową.
— Ktoś jest chory?... Czy o interesach!...
— Ach — machnął ręką — nie mówmy już o tem. W każdym razie bardzo jestem pani wdzięczny za życzliwość. Już sama obecność pani dodaje mi otuchy.
Spojrzała nań jakoś bardzo ciepło, a po chwili powiedziała:
— Może rzeczywiście pokazać panu te fotografje?...
— Och, bardzo proszę.
— Więc pan zaczeka w tym górnym salonie, a ja skoczę do kabiny i przyniosę.
— Poco? — zaoponował — tam tyle ludzi. Najlepiej chodźmy do pani.
Zawahała się, lecz gdy zaczął nalegać, zgodziła się.
Po chwili był już u niej. Ze skromnego neseseru wydobyła duże pudło pełne zdjęć. Niektóre znał już z ilustracyj, inne z natury: przedstawiały Nieczajównę w rozmaitych rolach w „Złotej Masce“.
Siedzieli obok siebie na kanapie. Wypity koniak i bliskość tej młodej apetycznej dziewczyny musiały zrobić swoje. Ostrożnie wziął jej dłoń i zaczął głaskać. Zaśmiała się i cofnęła rękę, pokazując fotografję. Wówczas spróbował ją objąć.
— O nie, — zaprotestowała spokojnie, ale stanowczo.
— Cóż to pani przeszkadza? — udawał zdziwienie.
— Nie! Proszę wziąć rękę.
Nie zrobiła żadnego gestu, jednak w jej głosie było tyle nakazu, że cofnął się. Wówczas zaśmiała się i powiedziała:
— Będę pana bardzo lubiła, jeżeli zostanie pan takim, jakim ja sobie pana wyobrażałam.
— To znaczy jakim?
— Wierzę w pańską intuicję — spojrzała mu serdecznie w oczy.
Stanowczo ta Nieczajówna miała w sobie coś, co go brało. Nie umiał tego określić, ale czuł do niej nie tylko coraz silniejszy pociąg fizyczny, lecz i jakąś dotychczas nieznaną czułość, jaką się miewa czasem do dzieci!
A potem inaczej się z nią rozmawiało, inaczej niż z Mirą, inaczej niż z kobietami z jego środowiska, ale także nie tak, jak z aktorkami, których przecie znał sporo. Nie starała się go kokietować, ani mu czemkolwiek imponować. Nie wygłaszała przemądrzałych aforyzmów, ani nie wtrącała cytat z różnych książek. Przeciwnie. Z największem zainteresowaniem słuchała wszystkiego, co jej mówił. Nieraz przyłapywał w jej spojrzeniu wyraz życzliwości, przytem zaś bynajmniej nie narzucała się. Była prosta, naturalna, wesoła, bez pretensyj.
A pozatem bardzo ładna, oryginalna i efektowna. Gdyby zbliżył się do niej w owych czasach, gdy miał jeszcze dużo pieniędzy, dałby jej świetną oprawę, suknie, futra, biżuterję. Wtedy byłoby czem pochwalić się przed znajomymi! No, i miałoby się dziewczynę pierwszej klasy.
— Teraz cóż?... Kwestja tych paru tygodni i na tem koniec. Na szczęście wystarczy gotówki...
Przesiedzieli razem do późna, wyszli już w nocy na pokład, by przyjrzeć się urządzeniom Brunsbüttel, gdzie okręt zatrzymał się na chwilę przed wpłynięciem na Morze Północne.
Rozstali się przed kabiną Nieczajówny, i Runicki wrócił do siebie. Zasypiając, rozmyślał nad wytworzoną sytuacją, nad wrażeniem, jakie wywoła na okręcie to jego trzymanie się bądź co bądź z aktorką, nad plotkami, które niewątpliwie dotrą do Warszawy i Wysokich Progów.
— A niech! — zgrzytnął zębami, przypomniawszy sobie Mirę.
Miał wyjątkowo pomyślną okazję do skorzystania z wolności i oczywiście nie wątpił, że skorzysta z niej w całej pełni.
Oporność Nieczajówny wynikała przecie nie z jej cnotliwości, która była nie do pomyślenia u aktorki. Ani z obawy plotek na okręcie. Ostatecznie, gdy ktoś jest aktorką, może sobie pozwolić na lekceważenie opinji. Poprostu Nieczajówna nie należy do tych najłatwiejszych i przed zawiązaniem bliższych stosunków chce go trochę lepiej poznać. Bo, że się jej podobał, o tem nie mogło być dwuch zdań.
Nazajutrz lał deszcz.
Morze Północne było lekko sfalowane. Brózdy zielonawo-ołowianej wody biegły na spotkanie okrętu i rozcinały się na jego dziobie, by spłynąć bokami w gęstej, zdawałoby się, tłustej pianie. Fala jednak była zbyt niska, by rozkołysać potężny kadłub „Sarmatii“. Pasażerowie zrzadka przemykali pod daszkami, głównie jednak przepełniali salony i bary, gdzie panował teraz prawdziwy tłok.
Po wyjściu od fryzjera, gdzie dzięki sutym napiwkom udało mu się wywinąć od czekania w kolejce, Ksawery przedewszystkiem upolował stolik z dwoma fotelami na krytym pokładzie i tam kazał stewardowi przynieść cocktaile i owoce, potem zaś odszukał Nieczajównę. Właśnie kończyła śniadanie i bardzo szczerze ucieszyła się wiadomością o zarezerwowanym stoliku.
Ze swego miejsca widzieli morze i dość często mijające ich okręty.
Rozmawiali już jak dobrzy znajomi. Runicki, który zawsze lubił wyróżniać się pomysłami, chciał kazać, by tutaj podano im lunch, lecz Nieczajówna orzekła, że to nie wypada.
— Ludzie pomyślą Bóg wie co!
— A cóż nas obchodzi ta hołota — wzruszył ramionami. — Doprawdy, panno Magdaleno, panno Magdusiu, proszę mi pozwolić.
Jednak nie dała się przekonać i musieli zjeść lunch w sali przy różnych stołach. Ksawery nagradzał to sobie częstemi spojrzeniami w stronę Nieczajówny, co robił niemal ostentacyjnie na złość pani Znanieckiej, z którą pociął się znowu, właściwie mówiąc niepotrzebnie, bo już go nic nie obchodziła. Rzeczywiście miała brzydkie uszy, wstrętne uszy, no, i te nogi: — piszczele!
Wieczorem w dolnej jadalni urządzono kino i górne salony opustoszały. Tylko amatorzy bridge‘a nie ruszyli się od swoich stolików.
Jednak ich spory, przechodzące od czasu do czasu w głośne sprzeczki, wystarczyły Ksaweremu, jako pretekst do propozycji przeniesienia się do kabiny.
— Teraz pani musi mnie rewizytować — uparł się i gdy Nieczajówna wahała się, dodał: — Pokażę pani swoje zdjęcia.
To ją przekonało. Rzeczywiście miał ze sobą, jak zawsze, całą paczkę fotografij. Pałac w Wysokich Progach, fragmenty parku, wielkie lustrzane schody szeregu stawów, epizody z polowań na bażanty, na lisa, na kuropatwy i kaczki, konie, stajnię wyścigową i t. p.
Panna Magda Nieczajówna w milczeniu słuchała długich wyjaśnień i komentarzy. Wreszcie westchnęła:
— Pan musi być bardzo szczęśliwy.
Zaśmiał się niewyraźnie, lecz nie zaprzeczył.
— Jak ja panu zazdroszczę tego wszystkiego! W tym parku jest ładniej, niż w Łazienkach... I tylko pomyśleć, że to wszystko własne!...
Po kilka razy wracała do poszczególnych zdjęć. Nakoniec wybrała jedno:
— Niech mi pan to da — powiedziała poprostu.
Zdjęcie przedstawiało Ksawerego na karym ogierze na tle wielkiej grabowej alei. Wierzchowiec spiął się właśnie, a postać jeźdźca lekko przegiętego w siodle wyglądała naprawdę efektownie. Ksawery sam najlepiej lubił to swoje zdjęcie. Uwypuklało jego dzielność, zręczność i pańskość. Rad też był, że ona na tem się poznała. Naprzykład Mira chciała tu dopatrzeć się pozy, a inni nie zwracali wcale uwagi. Był tedy więcej niż rad, był trochę wzruszony.
— Chce pani to mieć?... Służę.
— Dziękuję bardzo.
— O nie, to ja dziękuję — pochylił się do niej.
Zerwała się z miejsca:
— Muszę już iść. Późno.
Widocznie obawiała się, że znów zostanie zaatakowana, to też Runicki wstał z uśmiechem:
— Panno Magdaleno, proszę mi wierzyć, że w żadnym razie nie zrobiłbym nic, coby mogło panią do mnie zniechęcić. Przecie chciałbym móc spędzić z panią tak jeszcze niejedną godzinę. Obawiam się tylko, czy pani nie znudziła się?...
— O nie — zaprzeczyła poważnie. — Było mi przyjemniej, niż... niż... może trzeba. Dobranoc.
— Panno Magdaleno... — pochylił się i pocałował ją w rękę.
Stała przez chwilę z dłonią na klamce, wtem zaśmiała się i powiedziała:
— A że pan był dziś bardzo grzeczny... należy się panu nagroda.
Kończąc, wspięła się na palce i musnęła wargami jego policzek. Nim zdążył zorjentować się, już jej nie było.
Dotyk jej warg był lekki, przelotny, ledwie odczuwalny. Nie dał jednak Ksaweremu zasnąć niemal do świtu. Przewracał się z boku na bok, klnąc siebie za nieśmiałość i śmieszny brak wyrobienia. Przecie należało zatrzymać ją, albo w każdym razie pod byle pozorem pójść do jej kabiny. Tak ceckając się narazi się tylko na drwiny.
Wstał, zdjął z włosów siatkę, wytarł twarz i ręce kolońską wodą i wyjrzał na korytarz, zawrócił jednak, wypił szklaneczkę czerwonego wina i, narzuciwszy futro na pidżamę, wyszedł na pokład.
Wśród czarnej nocy daleki, jakiś niezmiernie daleki horyzont połyskiwał dwoma punkcikami światła: Anglja.
Nagle w odległości jakiegoś kilometra zjawiło się inne światełko, z okrętu wytrysnął słup jasności i reflektor oświetlił spienione fale, a wśród nich niewielką łódź motorową.
Maszyny „Sarmatii“ zwolniły i po chwili spuszczono sznurową drabinę, po której wdrapał się na pokład jakiś niski, krępy człowiek. To wezwany radjotelegraficznie pilot portu londyńskiego przybył, by wprowadzić okręt w gardło Tamizy.
Po kilkugodzinnym zaledwie śnie obudził Runickiego dziwny spokój. Okręt stał na kotwicy i jedno spojrzenie przez okno wystarczyło, by zerwać się z łóżka: Londyn. Wkrótce na całym okręcie zaczął się gorączkowy ruch. Większość pasażerów miała wziąć udział w opłaconem już w cenie biletu zwiedzaniu miasta autokarami. Runicki śpieszył, by jeszcze raz spróbować odciągnąć od tego Nieczajównę.
Ułożył już sobie plan: przedewszystkiem wynajmą taksówkę i pojadą do hotelu. Niema sensu co wieczór wracać na pokład dla zaoszczędzenia kilkuset złotych za hotel. Oczywiście myślał tylko o „Savoyu“.
Niestety zbyt długo musiał czekać na kąpiel i gdy z neseserem w ręku wybiegł na pokład, zobaczył ruszające już z bulwaru wielkie zielone autobusy pełne po brzegi. Poszukiwania Nieczajówny spełzły na niczem. Okazało się, że już odjechała. Zły na siebie i na nią, nie zaniechał jednak swoich zamiarów.
Po zejściu na brzeg z trudem odszukał postój taksówek. Miał przytem prawdziwą satysfakcję: doktór Pasznicki i pani Znaniecka napróżno usiłowali mieszaniną francuskiego i niemieckiego wytłumaczyć szoferowi o co im chodzi. Runicki doskonale władał angielskim i znalazł wdzięczne pole do popisu, a raczej do nonszalanckiej usługi.
Od Greenwich Pier do centrum City, gdzie stał „Savoy“, miał czas rozczarować się Londynem... Prawie godzinna jazda wąskiemi ulicami wśród bliźniaczo do siebie podobnych domków wystarczyła, by przekonać się o brzydocie tego miasta. Zrzadka tylko i to w niektórych dzielnicach wznosiły się gmachy większe, zapewne publiczne, oraz cztero czy pięciopiętrowe kamienice, pokryte szyldami biur i przedsiębiorstw.
Natomiast hotel olśniewał wspaniałością urządzeń. Po rozlokowaniu się i po wizycie u fryzjera, wyszedł na miasto.
Ksawery nie miał żyłki do zwiedzania. Nudziły go muzea i galerje obrazów, zabytki i pamiątki historyczne. To też plonem całodziennej włóczęgi po Londynie było tylko obejrzenie zzewnątrz pałaców Buckinghamskiego i St. James‘skiego, spacer po Hyde Parku i pobieżne zaznajomienie się z lokalami gastronomicznemi. Wieczorem był w kinie i w teatrze rewjowym i wrócił do hotelu w przeświadczeniu, że niema nic nudniejszego, niż łażenie po mieście, gdzie się nikogo nie zna, a w dodatku łażenie samotne.
Dlatego też bardzo wczesnym rankiem wstał i limuzyną hotelową pojechał do portu. Chciał koniecznie złapać Nieczajównę przed wyjazdem autocarów. A pozatem zależało mu na pokazaniu się współpasażerom Sarmatii w luksusowej prywatnej maszynie. Wprawdzie cennik hotelowy jeżył się od słonych pozycyj, ale „wykazanie klasy“ było największą przyjemnością, wartą paru funtów.
Nieczajówna ucieszyła się, gdy zapukał do jej kabiny i bez dłuższych ceregieli zgodziła się zrezygnować z ogólnej wycieczki. Zresztą wczoraj zwiedziła już wszystko ważniejsze.
Po drodze opowiedziała mu wiele, a usłyszawszy, że on przez ten czas nic nie zobaczył, orzekła, że muszą to zwiedzić.
— Jak panu nie wstyd! To lenistwo! — strofowała go.
Posługując się Baedeckerem i planem Londynu, a także wczorajszemi kursami wycieczki spędzili cały dzień na zwiedzaniu. Byli w katedrze Westminsterskiej, u św. Pawła, w Muzeum Brytyjskiem, w Parlamencie i w Tower.
— Ależ z pani genjalny guide! — entuzjazmował się raz po raz.
I rzeczywiście, w towarzystwie tej czarującej dziewczyny, wśród żartów i uśmiechów, czas mijał zupełnie inaczej. Najpierw trochę szokowała Runickiego swoboda, głośny śmiech i głośne mówienie towarzyszki.
— Oglądają się na nas ludzie — próbował ją stuszować — ci anglicy wezmą nas za dzikusów.
— Więc i świetnie! — śmiała się. — Nie rozumieją naszego języka, nie przyzwyczajeni są do takiej wesołości. Ale to chyba najrozkoszniejsze, taka zupełna swoboda. Można przecie pozwolić sobie na nią tylko w obcem mieście, gdzie nas nikt nie zna i nigdy nie pozna. Zresztą, niech pan spojrzy, czy oni tak bardzo gorszą się nami?... Co?...
Ksawery musiał bezstronnie przyznać, że oglądający się przechodnie, zarówno mężczyźni jak i kobiety, patrzą na nich z nieukrywaną sympatją i zadowoleniem.
— Biedacy! — zaśmiewała się Nieczajówna. — Oni też rozbrykaliby się, gdyby tylko mogli. Jak im oczy się śmieją!
Ku wielkiemu żalowi Ksawerego musieli zrezygnować z obiadu w Savoyu: panna Nieczajówna nie chciała słyszeć o powrocie na okręt w celu nałożenia wieczorowej sukni, a wejście do restauracji hotelowej po siódmej nie w wieczorowym stroju było niemożliwe.
To też wstąpili do jednego z tysiąca lokalów Lyons, a potem poszli do kina. Było już po północy, gdy odwiózł ją na „Sarmatię“.
Nazajutrz również cały dzień spędzili razem. Z tą tylko różnicą, że łazili po sklepach. Ksawery kupił moc ładnych drobiazgów dla siebie. Błagał Magdalenę, by również zechciała przyjąć od niego cośkolwiek, lecz ta była nieprzejednana.
Zato zrobiła mu inną przyjemność; zabrała ze sobą wieczorową suknię i przebrała się do obiadu w jego apartamencie. Suknia miała rozcięte plecy i odsłaniała ramiona, a Ksawery podczas całego obiadu przyglądał się towarzyszce z zachwytem. Miał i sprawdzian jej urody: wszyscy na sali, nie wyłączając pań, spoglądali na nią z wybitnem zainteresowaniem. Przekonał się też, że gdy trzeba, może zachować się niczem wielka dama.
O jedenastej wrócili na okręt, wrócili prawie w ostatniej chwili, gdy już podnoszono kotwicę.
Mały, płaski, jak kalosz, holownik naprężył linę i „Sarmatia“ ruszyła z miejsca, śpiesząc, by zdążyć minąć ujście Tamizy i wejść na morze przed końcem przypływu.
Magdalena, stojąc na dziobie obok Runickiego, powiedziała w zamyśleniu:
— Z pana byłby wcale niezły chłopiec, gdyby pana trochę kochać i bardzo bić.
— Niech mnie pani choć trochę pokocha — szepnął cicho, gdyż obok było pełno ludzi.
— Poco to panu? — spojrzała mu w oczy prawie z gniewem i rzuciwszy — Dobranoc! — bez podania ręki odwróciła się i poszła do kabiny.
Ksawery, siedząc samotnie w barze, długo rozmyślał nad temi dziwnemi słowami Nieczajówny. Jedno zdawało się nie ulegać wątpliwości: żywiła dlań napewno więcej niż zwykłą sympatję.
— Byłbym ostatnim idjotą — doszedł wreszcie do konkluzji — gdybym z tego nie skorzystał.
Wstał, uregulował rachunek, przechodząc przez hall upewnił się, że barometr nie spada, opustoszałemi korytarzami dotarł przed drzwi, oznaczone numerem szóstym. Wewnątrz było ciemno.
Wystarczyło zapukać lub wejść poprostu bez pukania, a reszta ułoży się sama. Nie trzeba być dziecinnym. Nieśmiałość dobra jest dla dzieci...
Ostrożnym ruchem przekręcił gałkę klamki: drzwi były zamknięte. Syknął przez zaciśnięte zęby. Poco ona zamyka drzwi?...
Raptem poczuł, że krew napływa mu do mózgu: a jeżeli ona tam nie jest sama?... W jednej sekundzie przypomniał sobie twarze wszystkich mężczyzn, z którymi widział ją rozmawiającą. Niemal pewny był jednego z nich. Przysiągłby, że czuje go za temi zamkniętemi drzwiami. Taki barczysty blondyn, podobno słynny narciarz a pozatem ma być bogaty...
Z ust Ksawerego wyrwało się ciche, lecz wściekłe słowo:
— Suka!
Chciał brutalnie uderzyć pięścią w drzwi, bodaj zrobić skandal, pobudzić wszystkich i skompromitować tę perfidną aktorkę. Jednak pohamował się. Wszedł do swojej kabiny, lecz nie mógł tu wysiedzieć. Wypalił kilka papierosów i postanowił wyjść na pokład.
Noc była jasna i księżycowa. Z zachodu wiał ciepły, wiosenny wiatr, przesycony zapachem morza. Runicki ostrożnie, na palcach zbliżył się do okna kabiny Nieczajówny. Było otwarte. Nagłym ruchem błysnął do środka latarką elektryczną. To jedno mgnienie wystarczyło, by rozwiać wszystkie niepokoje: spała i oczywiście była sama.
Nawymyślawszy sobie od kretynów i rozglądając się uważnie, czy nikt jego głupiej eskapady nie widział, wrócił do siebie i zasnął.
W ten sposób mijały im dni na niekończących się rozmowach, wieczory na — rozstaniach. „Sarmatia“ przecinała łagodne, granatowe fale Atlantyku, płynąc wprost na Południe.
O ile podróż w jedną stronę odbywała się spokojnie i niefrasobliwie, o tyle droga powrotna zaczęła się pod złym znakiem. Już z Kadyksu sygnalizowano silną falę. Na szerokości zaś Oporto ocean rozhulał się nadobre.
Z lewej burty fale raz po raz zamiatały przód okrętu. Z pokładu znikły leżaki. Dziób „Sarmatii“ w miarowych pochyleniach zanurzał się aż po otwory kotwiczne, a wówczas rufa wznosiła się wysoko, by znowu opaść. Bryzgi piany uderzały w okna kabin pierwszej klasy, sięgały w silniejszych porywach wiatru aż do mostku kapitańskiego.
W kadłubie skrzypiało od uderzeń bałwanów. Na szerokości Cap Finisterre, niebo pokryło się chmurami, wicher wzmógł się, wyjąc wściekle w olinowaniu masztów.
Pasażerowie zaczęli chorować.
Runicki obudził się z silnym bólem głowy. Przypisywał to początkowo nadmiarowi wypitej w Sewilji malagi. Dopiero gdy przez firanki okna dojrzał tańczące morze, zrozumiał, co się stało. W niewyraźnem samopoczuciu zaczął się ubierać. Niepodobna było utrzymać się na nogach. Dlatego też zrezygnował z golenia się i z kąpieli, chociaż z przyjemnością zanurzyłby się w zimnej wodzie.
W jadalni stoły były pokryte ramami, w których pobrzękiwały szklanki i stukały talerze. Zataczając się, dobrnął do swego miejsca. Było już dość późno, a pomimo to większość nakryć pozostawała nietknięta.
— Chorują — pomyślał.
Lecz jednocześnie powziął postanowienie:
— Ja się nie dam.
Musiał wytrwać. Zbyt wielu osobom, przedewszystkiem Magdzie, mówił, że nie podlega chorobie morskiej. Zresztą czuł tylko ból głowy i coś niewyraźnego w dołku.
Przełknąwszy pośpiesznie filiżankę kawy i bułkę z wędliną, Ksawery czemprędzej wyszedł na pokład w przeświadczeniu, że świeże powietrze najskuteczniej powstrzyma przykre objawy. Na chwilę tylko wpadł do kabiny po pigułki, przeciwdziałające chorobie morskiej. Silny prąd wiatru i owe pigułki pomogły rzeczywiście. Jednak każda próba powrotu do wnętrza okrętu sprowadzała nudności.
Pomimo to przemógł się i stawił się na lunch. Podobnych ryzykantów było dużo. Tylko nieliczne miejsca świeciły pustkami. Przy stole Runickiego nie brakowało nikogo. Jednak już przy końcu zimnych przekąsek generał zbladł nagle i najprędzej, jak umiał, zataczając się między stołami, wybiegł z jadalni. Zaczęły się dekompletować i inne stoły. Wytrwalsi żegnali uciekinierów salwami śmiechu i oklaskami. W drugim końcu sali Magda, różowa i wesoła, widocznie nie odczuwała wcale tego ohydnego kołysania się statku.
— Muszę wytrwać — zacisnął zęby Runicki.
Również pani Znaniecka jadła z doskonałym apetytem. Natomiast Dokszycki, nie dokończywszy sandacza, zerwał się i przyciskając do ust serwetkę, wybiegł galopem.
— To straszne — jęknęła generałowa i, zatrzepotawszy obfitemi członkami, otworzyła usta, niczem konająca ryba.
Lekarz chwycił butelkę z koniakiem:
— Pani będzie łaska...
Nie dokończył, i stało się.
Na szczęście współbiesiadnicy zdążyli wykręcić się na swoich przymocowanych do podłogi fotelach i odskoczyć w porę.
Dwaj stewardzi ujęli damę pod ręce, i starając się zachować między nią, a sobą pełen szacunku dystans, wyprowadzili ją mazurowym krokiem. Dwaj inni w okamgnieniu przenieśli pozostałe trzy osoby do już dawniej opróżnionego stolika.
Doktór pobiegł ratować generałową. Pani Znaniecka z obrzydliwem łakomstwem zabrała się do tłustych kotletów z jagnięcia. Runicki udawał, że je. Naprawdę łykał tylko koniak. Pomimo to wręcz bał się podnieść oczy z nad talerza. Co chwila ktoś wybiegał, a pozatem samo spojrzenie na okna sali wywoływało mdłości. Widać było to ocean zasłaniający całe szyby, to szare chmury.
— Niechże pan zje tej sałatki — perfidnie zachęcała pani Znaniecka — zrobiona jest na wybornej oliwie. Lubi pan oliwę?... Ale to jagnię! Tłuszczyk zwłaszcza...
Byłby zamordował tę babę. Ślina napłynęła mu do ust w nieprawdopodobnych ilościach, zaciskał szczęki, aż mu oczy wyłaziły nawierzch, ale przecież dotrwał do końca i z podniesioną głową wyszedł z jadalni. Niestety, przy wyjściu zobaczył sędziego Balczyńskiego, z którym przed paru dniami szalał w Sewilli. Sędzia, zielony, jak grynszpan, chusteczką usiłował zdusić głośną czkawkę i, jak na złość, przed samym Ksawerym — nie wytrzymał. Na dobitek Ksawery odwróciwszy się gwałtownie, ujrzał w lustrze własną twarz i przeraził się.
Na szczęście ostatkiem sił zdołał wypaść na pokład i pochylić się nad burtą.
Po pięciu minutach już mu było wszystko obojętne. Prosił Boga tylko o jedno, by nie zobaczyła go w tej sytuacji Magda. Widocznie jednak los i tego nie chciał mu oszczędzić.
— Wery, mój biedaku! — usłyszał za sobą jej głos — Wszędzie szukałam pana.
— Fatalnie się czuję — spojrzał na nią prawie z niechęcią.
Wyglądała świeżo i zdrowo, jak zwykle.
— Chodźmy na górny pokład — wzięła go pod rękę — tam usiądzie pan na ławce... No, niech się pan mnie trzyma, mocniej.
Posłusznie dał się zaprowadzić na górę i usadowić. Przyniosła pled, którym go otuliła i pomarańcze. Dopiero, gdy zaczęła chusteczką wycierać rękawy jego wiatrówki, spostrzegł, że ma je w obrzydliwy sposób zapryskane.
— Magduś — jęczał — nabierze pani do mnie obrzydzenia.
— Ależ bynajmniej — oburzyła się — jest pan chory i to wszystko. Musi pan mieć jakąś opiekę.
I rzeczywiście, odtąd opiekowała się nim przez całe trzy dni. Zostawiała go tylko nakrótko samego, by zdobyć dlań lekarstwa, których zaczynało na okręcie braknąć, lub też pośpiesznie zjeść lunch, czy obiad. Wieczorem odprowadzała go do kabiny i bez żenady pomagała w rozebraniu się.
Runicki poddawał się z rezygnacją tej opiece. Początkowo usiłował szczerze protestować, później tylko udawał, że nie godzi się na to pielęgniarstwo, wreszcie przyzwyczaił się zupełnie. Nawet irytował się w duchu, gdy na dłuższy czas zostawiała go samego. Nietylko przez wzgląd na okropny stan fizyczny, lecz i dlatego, że przywykł uważać Magdę za osobę bliską, niemal konieczną. Cieszył się jej uśmiechami, brakowało mu nawet tych wymówek i nagan, których tyle nasłuchał się od niej w Paryżu i później w Hiszpanji.
Już wtedy znajdował jakąś dziwną przyjemność w strofującym tonie jej głosu, ilekroć starała się powstrzymywać go od szastania pieniędzmi lub od niewysypiania się i różnych ekstrawagancyj. Ku własnemu zdumieniu Ksawery łatwiej, niż mógł przypuszczać, dał się Magdzie odwieść od planowanych na Paryż szaleństw. Nie odnowił znajomości z żadną z dawnych kokotek, a jeżeli spędził dwie noce z jakąś przygodną dziewicą, to zawiniła temu tylko sama Magda, która uparła się w swojej cnocie.
I tego Ksawery nie umiał sobie wytłumaczyć, lecz odczuwał w tym uporze Magdy niekłamaną przyjemność. Wyraźnie wolał ją taką, jaką była. Może dlatego, że dzięki temu mógł ją wyżej cenić, może dlatego, że mu to trochę imponowało. Przecie wcale nie ukrywała, że go lubi, że go bardzo lubi. Przecie nie szukała żadnego innego towarzystwa, chociaż i na okręcie i w Paryżu wciąż nie brakowało jej adoratorów. Wyróżniała go ponad wszelkie wątpliwości. I nawet wyrachowania nie mógł się w tem doszukać, gdyż nie przyjmowała nawet najmniejszych prezentów. Rzeczywiście piękną srebrną torebkę, wysadzaną turkusami, którą kupił dla niej na Place Vendôme, i ogromny flakon najmodniejszych perfum, musiał zachować na podarki dla krewnych i zapakować do walizy.
Jeszcze nigdy nie spotkał kobiety, której towarzystwo tak silnie pociągało, stawało się niemal niezbędnem. Codziennie pierwszą jego myślą było spotkanie się z Magdą. I że też zawsze mieli sobie moc rzeczy do powiedzenia. Nie znaczyło to bynajmniej, by zgadzali się we wszystkiem. Raczej odwrotnie. Niemal każdy temat wywoływał różnicę zdań i sprzeczali się nieustannie. Magda miała wręcz odmienny pogląd na życie, na ludzi, na stosunki, a co w najwyższym stopniu irytowało Runickiego, nie próbowała dostroić się do jego wymagań towarzyskich.
Na tem tle doszło nawet do skandalicznej hystoryjki której Ksawery nie umiał jej przebaczyć.
Przed wyjazdem z Paryża urządził pożegnalny obiad dla swego kuzyna Chodkiewicza, sekretarza z ambasady polskiej, dla paru jego przyjaciół i kilku pań. Obiad był szczytem wykwintu, rachunek wyniósł przeszło półtora tysiąca franków i właśnie podczas tego obiadu, gdy jeden z panów zapytał Magdę, czy nie wywodzi się z Podola, gdzie zdaje się spotkał takie nazwisko, ona palnęła głośno:
— Napewno nie, proszę pana. Mój ojciec i mój dziad zawsze mieszkali w Warszawie. Jeżeli przechodził pan kiedyś Tamką, musiał pan zauważyć dużą jatkę. Z szyldu nad tą jatką, która należy do mego ojca, pamięta pan nazwisko Nieczaj.
Już w trakcie tego oświadczenia, Runicki zrobił wszystko, co leżało w jego mocy, by je przerywać, lub zagłuszyć. Niestety nawet późniejsza próba obrócenia tej enuncjacji w żart nic nie pomogła, a wywołała wręcz odmienny skutek. Mianowicie Magda, widocznie nie umiejąc zorjentować się w sytuacji, powiedziała z naciskiem:
— Ależ mój ojciec jest rzeźnikiem.
Zabiłby ją w tej chwili. Był przekonany, że ośmieszyła go raz na zawsze w oczach ludzi, że wkrótce i do kraju dojdzie moc głupich dowcipów na temat, że szalał w Paryżu z rzeźniczką.
O jej pochodzeniu wiedział dawniej. Powiedziała mu to znacznie wcześniej, nie wiadomo zresztą poco. Wolałby wcale o tem nie słyszeć. Takie pochodzenie uważał za rzecz, jeżeli nie hańbiącą, to w każdym razie wstydliwą i nad wyraz przykrą. Ostatecznie była istotą samodzielną, artystką i nie należało obciążać się w cudzych oczach tą jatką.
Układał nazajutrz długo, w jaki sposób ma to Magdzie wyłożyć i był przeświadczony, że przyzna mu racię i wyrazi skruchę za swoją niepotrzebną, wręcz karygodną szczerość wobec tamtych ludzi. Gdy jednak przyszło do rozmowy, ani rusz nie mógł wykrztusić ani słowa o owej jatce i rzeźnickiem pochodzeniu.
Na jego zaś aluzje możliwie ostrożne i dalekie, odpowiedziała krótko, że nie zamierza nigdy stroić się w cudze piórka.
I to była właśnie jedyna wielka plama na jej osobie, plama, której nie umiał jej przebaczać. Chociaż jednocześnie z drugiej strony odwaga cywilna Magdy napełniała go podziwem.
W każdym razie odtąd najstaranniej unikał groźnego tematu. O ile bowiem zwykłe sprzeczki nie sprawiały mu żadnej istotniejszej przykrości, o tyle tutaj obawiał się niebezpiecznego rozdźwięku. A tego nie chciał. Czułby się nieszczęśliwy, gdyby sympatia Magdy odrobinę odwróciła się ku komu innemu.
Zresztą opinia publiczna na okręcie od dawna połączyła ich osoby. Z półsłówek i żarcików nietrudno było domyśleć się, że wszyscy uważają ich za kochanków. Oczywiście Runicki zawsze z oburzeniem odpierał aluzje, lecz umiał to zrobić w ten sposób, by bynajmniej podejrzeń nie zachwiać.
Przeciwnie; uważałby się za skompromitowanego, gdyby dowiedzieli się, że nic u Magdy nie wskórał.
Miewał czasami i wyrzuty sumienia na myśl, że opinja taka może uwłaczać Magdzie. Uspokajał je jednak swoim ostentacyjnym szacunkiem, jaki okazywał publicznie Magdzie. Bądź co bądź szacunek Ksawerego Runickiego z Wysokich Progów nie każdej kobiecie trafić się może.
I w inny sposób starał się jej to wynagrodzić: nawet, gdy byli we dwójkę, traktował ją jak księżniczkę.
Robił to zresztą bez wysiłku. Zrodziło się w nim poza wszystkiem innem, jakieś dziwne zaufanie do Magdy, jakieś przeświadczenie, że ona nie zechce nigdy źle go zrozumieć, że pomimo różnicy zdań, w krytycznej chwili znalazłby w niej sojuszniczkę, na której słowach można polegać, w której dobrą wolę niepodobna nie uwierzyć.
O ileż czułby się szczęśliwszy, gdyby mógł jej wyznać wszystko. Gdyby mógł powiedzieć jej, że i jego bogactwo, i wielkopańskość, i Wysokie Progi, że wszystko to stanęło, a raczej zawisło nad krawędzią przeszłości, i że on sam po powrocie do kraju stanie się niczem, dosłownie niczem.
W jaki sposób zareagowałaby na to?...
Nie łudził się. Spojrzałaby nań z lekceważeniem i napewno nie darowałaby mu tej blagi, tej mistyfikacji, ani szastania resztkami, które to szastanie oczywiście scharakteryzowałaby jako głupotę i nieuczciwość. Bo sama nazywała nieuczciwością wszystko to, co zmierzało do ukrycia prawdy, do zamydlenia oczu, do ubrania się w cudze piórka.
Właśnie w niej potępiał, ale i podziwiał tę odwagę, z jaką umiała dobrowolnie wyrzec się pozycji i pozorów. Dobrowolnie i niepotrzebnie. Któż zmuszał ją do przyznawania się, że podróży nie opłaciła z własnej kieszeni, lecz otrzymała ją jako nagrodę na jakimś, przecie ośmieszającym konkursie pasty do zębów! Nawet wolałby zatajenie, wolałby kłamstwo, niż taką bezsensowną i drażniącą otwartość. Bywały chwile, gdy podejrzewał Magdę, iż umyślnie przyznaje się do ojcowskiej jatki i do owej pasty do zębów, by podrażnić jego poczucie dobrego tonu, by poniżyć go wykazaniem, że pomimo wszystko, on, wielki pan, nie potrafi odsunąć się od niej, chociaż ani pochodzeniem ani pozycją nie odpowiada jego wymaganiom.
Dręczyła też Ksawerego chęć odpłacenia jej podobną szczerością, jakąż odczułby ulgę, przyznawszy się do bankructwa, do faktu, że właściwie całym jego majątkiem jest obecnie kilkadziesiąt złotych, jedyna pozostałość po Paryżu i Sewilji, że imponująca książeczka czekowa i dekoracyjnie wypełniające pugilares stare banknoty austrjackie, nie posiadają żadnej innej wartości poza wartością złudzenia. Jakby odetchnął, gdyby mógł jej powiedzieć wszystko. Zaczynając od tego, że ojciec nie jest żadnym uczonym, a tylko manjakiem ze swoją nieszczęsną rewolucją francuską, że za matkę musi tak często rumienić się, że Wysokie Progi zrujnowane zostały właściwie przez pasję utrzymywania się na magnackim poziomie, przez chęć dorównania innym, którzy i tak spoglądali na Runickich zgóry, a teraz niewiadomo czy wogóle raczą poznawać bankrutów. Tak, zaczynając od tego, a kończąc na przyznaniu się, że przybycie okrętu do Gdyni w niedzielę uniemożliwi sprzedanie, czy zastawienie czegokolwiek dla zdobycia pieniędzy na dojazd do Warszawy.
Nie, na takie zwierzenia nie mógł sobie pozwolić. Należało utrzymać się w tym samym tonie do końca. Zapewne, w Warszawie Magda łatwo się dowie o licytacji Wysokich Progów, lecz wówczas on nie będzie musiał świecić przed nią oczami.
W ogóle po przyjeździe do kraju nie zobaczy jej więcej. Na myśl o tem odczuwał dziwne podrażnienie i niezadowolenie z siebie samego. Usiłował jednak napróżno wynaleźć jakiś dobry sposób umożliwienia dalszych stosunków. Zdawało mu się, że wprost nie potrafi wyrzec się towarzystwa Magdy. Kilka tygodni, spędzonych razem w takich warunkach, jak na okręcie, wytworzyły atmosferę zżycia się, jakby nie rozstawali się z sobą przynajmniej kilka lat. Zresztą i Magda to samo odczuwała.
— Wprost wierzyć się nie chce — mówiła — że już za kilka dni rozstaniemy się.
— Bo też nie rozstaniemy się — zapewniał, spuszczając oczy. — Będziemy się widywali. Ja nie wytrzymam bez mojej słodkiej samarytanki. Musimy często widywać się.
— O nie, — zapewniała. — To już nie będzie to samo. Ja będę musiała pracować, bardzo dużo pracować. Daj Boże, bym otrzymała jakieś możliwe engagement... A pana pochłoną pańskie sprawy, stosunki, interesy, zabawy... Nie, Wery, nawet nie chciałabym widywać się z panem. Bo i poco?... Spędziliśmy pięknie tę podróż — i koniec.
A podróż kończyła się rzeczywiście. Po silnej atlantyckiej fali w zatoce Biskajskiej i po nieco spokojniejszej w La Manche, morze Północne było ciche, jak górskie jezioro. Pasażerowie odzyskiwali zdrowie i humory.
Wieczorami na okręcie odbywały się prawie codziennie dancingi, w dzień grywano w ping-ponga i w różne gry pokładowe.
Gdy „Sarmatia“ znalazła się znowu w znanym już kanale Kilońskim, wszystkich ogarnęła melancholia powrotu. Ostatni wieczór podróży został upamiętniony wielkim balem pożegnalnym, a nazajutrz o świcie na horyzoncie zamajaczył znajomy kontur półwyspu helskiego.
Spakowane bagaże piętrzyły się w kabinach. Runicki stał z Magdą przy burcie i zdenerwowany w najwyższym stopniu, już nie zwracając uwagi na współtowarzyszów, porywczo głaskał jej ręce.
— Nie zapomni mnie pani?... Magduś!... Prawda?... Nie zapomnisz?...
— Nie zapomnę.
Oboje nie umieli ukryć wzruszenia. Ile razy jednak któreś z nich zaczynało mówić o przyszłych spotkaniach, o projektach i zamiarach, rozmowa urywała się. Magda czuła nierealność tych planów, Runicki zaś nie mógł zdobyć się w takiej chwili na tyle cynizmu, by okłamywać ją, właśnie ją, bo siebie przecie nie mógłby już teraz oszukać. Pasemko ziemi coraz bliżej i bliżej rosło, rozszerzało się, nabierało kolorów, stawało się rzeczywistością. O ile tam, na dalekich morzach, w odległości tysięcy kilometrów, próby zasugerowania samemu sobie wiary w możliwość, w prawdopodobieństwo wspólnych projektów przychodziły łatwo, o tyle teraz, twarzą w twarz z rzeczywistością, byłyby wręcz bezczelnem oszustwem.
Na pokładzie gorączkowy ruch, bieganina, nawoływania się, wytwarzały atmosferę przykrego podniecenia. Obawa rewizji celnej, wertowanie rozkładu pociągów, niepokój o walizy, pożegnania, zapisywanie adresów, wymiana zdjęć fotograficznych — wszystko to przesycało tłum ludzi elektrycznością.
Runicki tłumaczył Magdzie, dlaczego musi pozostać w Gdyni jeszcze przez dzień lub dwa. Otrzymał radjodepeszę w związku z ważnemi sprawami finansowemi, dla których załatwienia trzeba widzieć się z kilku osobistościami zarówno w Gdyni, jak i w Gdańsku.
W rzeczywistości bynajmniej nie zamierzał zatrzymać się w Gdyni. Nawet nie mógłby tego zrobić, gdyż zostało mu zaledwie kilkanaście złotych, czyli kwota wystarczająca jedynie na wykupienie biletu trzeciej klasy i to przy skorzystaniu ze zniżki, przysługującej uczestnikom wycieczki. Ułożył sobie, że wsiądzie do pociągu w ostatniej chwili, by Magda, która napewno pojedzie pierwszą klasą, lub może drugą, nie mogła go zobaczyć. Po drodze nie ruszy się z wagonu, a w Warszawie wysiądzie ostatni. Tam zostawi bagaż na przechowanie i zatrzyma się w Bristolu, gdzie już jakoś sobie poradzi.
Plan wymagał zręcznego przeprowadzenia. Najmniejsza nieuwaga, byle drobne niedopatrzenie obróciłyby wszystko wniwecz. Na szczęście Magda nie żywiła żadnych podejrzeń. Pociąg do Warszawy odchodził za dwie godziny. Ksawery, przeprowadziwszy Magdę przez rewizję celną, ulokował ją w autobusie idącym na dworzec, prosząc, by zaraz zajęła miejsce w wagonie ze względu na możliwy tłok.
Gdy tragarze chcieli i jego rzeczy umieścić w autobusie, wstrzymał ich:
— Nie, nie, to pójdzie do hotelu. Mam zresztą czas.
W tem podnieceniu pożegnał się z Magdą jakoś zamało serdecznie. Poczem, przeczekawszy trzy kolejne autobusy, wsiadł do czwartego. Po przybyciu na dworzec stwierdził, że nie omylił się w rozliczaniu czasu: Magdy już tu nie było, zapewne siedziała już w pociągu.
Załatwił swój bilet i zostały mu tylko dwa złote na tragarza. Wyczekał do ostatniej niemal chwili i przekonawszy się, że w oknach pociągu nigdzie niema Magdy, kazał zanieść swoje rzeczy do ostatniego wagonu. Pociąg już ruszał, gdy zdążył odebrać z rąk tragarza ostatnią walizkę. Odetchnął z ulgą i zajrzał do wnętrza wagonu. Było tu pusto. Wniósł rzeczy do najbliższego przedziału, złożył je na półkach, na twardej, wstrętnie żółtej i śmierdzącej lakierem ławce rozesłał pled i wyszedł na korytarz.
Na cofnięcie się było już zapóźno: tuż przed nim stała Magda.
Ksaweremu ugięły się nogi, a krew uderzyła do twarzy. W jednem mgnieniu przez głowę przebiegło tysiąc wykrętów, tysiąc usprawiedliwień i wyjaśnień. Może jej powiedzieć, że nie zastał w Gdyni owych osobistości, z któremi miał załatwić interesy, że w ostatniej chwili zdecydował się jechać, że ledwie zdążył wskoczyć do ostatniego wagonu (niestety, trzeciej klasy), że tak jest zmęczony, że już mu się nie chciało przenosić do pierwszej, że... Albo, że tragarz przez pomyłkę kupił bilet (idjota!) do tej trzeciej klasy, że jednak wobec tak niespodziewanego, a cudownego spotkania już tu zostanie... Albo, że w pierwszej był tłok, więc umyślnie wybrał trzecią...
Wszystkie te koncepcje były dobre, obmyślane w spokoju niektóre z nich nawet wyglądałyby prawdopodobnie, ale spotkanie było tak nagłe, że wprost nie umiał wydobyć z siebie ani słowa i stał przed nią z najgłupszym wyrazem twarzy, czerwony jak sztubak przyłapany na gorącym uczynku, bezradny, wściekły na nią i na siebie, zrozpaczony do ostatnich granic.
Gdyby w tej chwili wyskoczenie przez okno z pędzącego pociągu mogło uratować sytuację — wyskoczyłby bez chwili namysłu.
Niestety i to nie zmazałoby kompromitacji.
Magda również musiała być zaskoczona jego obecnością, gdyż przez dłuższy czas patrzyła nań w zdumieniu szeroko otwartemi oczyma, zanim zdołała powiedzieć:
— Więc jedzie pan?...
Przygryzł wargi i milczał. Cóż mógł powiedzieć, jak zacząć?.... Ogarnął go bezmierny smutek i zupełna rezygnacja. Stało się, nic tego nie zmieni, ośmieszył się w jej oczach i zdyskredytował.
— Dlaczego pan nie chciał, bym wiedziała, że pan jedzie tym pociągiem? — zapytała prawie gniewnie.
Nic nie odpowiedział, a ona zaśmiała się sucho:
— Domyślam się. Wstydził się pan mego towarzystwa. Na okręcie co innego, ale w kraju...
— Nie — apatycznie potrząsnął głową. — Myli się pani. Nie przyznałem się, gdyż wstydziłem się tego, że muszę jechać trzecią klasą.
— Nie rozumiem. Dlaczego pan musi?
Wzruszył ramionami:
— To proste: nie mam pieniędzy.
— Pan? — spojrzała nań zdumiona.
— Nie mam, a nie mogłem do nikogo zwrócić się po pożyczkę. Gdyby nie dzisiejsze święto, zastawiłbym swoją papierośnicę, lub inne rzeczy... Niestety ta przeklęta niedziela.
Przyglądała mu się z uwagą. Na jej twarzy wyraz zdumienia stopniowo zmieniał się w uśmiech, aż wreszcie roześmiała się głośno:
— Biedaku, niemądry rozrzutniku! Tak się pan wyszastał!?
— Do grosza — przyznał ponuro.
— Jak pan mógł!? Przecie tyle razy zachęcałam pana do oszczędności!... To jest doprawdy karygodne.
— O, zapewne, — przytaknął. — Nawet karygodniejsze, niż może pani sobie wyobrazić.
Podkreślił to szczególniejszym tonem, lecz nie zwróciła na to uwagi, natomiast zasępiła się:
— Bardzo, bardzo mi przykro — odezwała się po dłuższej chwili. — Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu mojej współwiny...
— Skądże!?
— Tak, tak... Pan masę pieniędzy wydał na nasze wspólne zabawy... Wie pan, że to obrzydliwe z pańskiej strony. Przecie przynajmniej w ostatnich dniach musiał się pan orjentować w ilości posiadanej gotówki!... I poco było wyrzucać pieniądze choćby wczoraj na to wino, na owoce... Obrzydliwe! Przez pana czuję się teraz jak złodziejka. Kością mi w gardle stoją te banany i ananasy. Jak można do tego stopnia nie liczyć się z gotówką! I przezemnie pan musi jechać trzecią klasą.
— Ostatecznie, to nie taka tragedja — próbował obrony.
— Dla mnie, ale nie dla pana!... Zresztą może to i dobrze się stało. Będzie pan miał na przyszłość nauczkę.
— Spóźnioną — mruknął Runicki.
Magda spoglądała nań prawie z gniewem i widocznie była zbyt wzburzona, by zwrócić uwagę na te niedomówienia.
— A pozatem jest pan dziecinnie niezaradny — wybuchnęła znowu. — Przecie i na okręcie, i na dworcu w Gdyni były kantory bankowe. Mógł pan albo wystawić czek, albo sprzedać tę zagraniczną walutę, której ma pan pełny portfel. Oczywiście!
— Nie — zaprzeczył z ironicznym uśmiechem.
— Dlaczego?
— Bo książka czekowa nic nie jest warta. W banku nie mam ani grosza, a te banknoty?...
Sięgnął do kieszeni i otworzył pugilares.
— Te banknoty mogą służyć do tapetowania ścian. To tylko kolorowy papier z czasów austrjackiej inflacji. Widzi pani?...
— Jakto?... Więc pocóż pan je nosi?
— Poco?.... Dla dekoracji.
— Nie rozumiem.
— Całkiem proste — wzruszył ramionami. — Pusty portfel kompromituje człowieka o pewnej pozycji towarzyskiej i społecznej.
— Aha!
— O, może pani śmiać się. Dlatego właśnie mówię to pani. Tak, panno Magdo.... A pozatem... Pozatem, jeżeli to panią interesuje, mogę jeszcze dodać, że... wracam tylko poto, by palnąć sobie w łeb... O nie, to już nie komedja. Niech pani tak na mnie nie patrzy. Palnąć w łeb. To jedyne, co mi zostało do zrobienia... W nędzy żyć nie potrafię i zresztą nie chcę potrafić. A jestem kompletnie zrujnowany. Moje Wysokie Progi za tydzień idą na licytację i zostaną sprzedane.
Zaśmiał się krótko:
— Tak, panno Magdo.
— Więc, jakże... — spoglądała nań wystraszonemi oczyma. — Więc, dlaczego pan pojechał na tę wycieczkę?... Dlaczego wydał pan tyle pieniędzy!?
— Tyle, tyle — skrzywił się. — Wydałem siedem, czy osiem tysięcy. To nie są żadne pieniądze. To kropla, która nic nie mogła zmienić w mojej sytuacji. Nie uratowałbym Wysokich Progów nawet stoma tysiącami. A wogóle już żadnego ratunku niema. Tak, panno Magdo, pozwoliłem sobie tylko na niewielki zbytek... Na taką, nazwijmy to, podróż przedśmiertną....
Odwrócił się do niej plecami, by ukryć łzy.
Spływały mu po policzkach gęsto i coraz gęściej na klapy świeżo kupionego w Londynie za dwanaście funtów Burberry. Kontrast tego sportowego płaszcza i śladów łez (męskich łez!) roztkliwiał go jeszcze bardziej. Bodaj poraz pierwszy uprzytomnił sobie w całej wyrazistości beznadziejność swego położenia i fakt, że jest godzien współczucia, a może nawet litości. I poraz pierwszy czuł, że litość nie przyniosłaby mu ujmy. Było w tem coś bolesnego ale i słodkiego zarazem, że oczekiwał słów pociechy od dziewczyny, której najbardziej pragnąłby zaimponować, którą chciałby pociągnąć męskością, siłą, bogactwem, a której mógł teraz ofiarować tylko spowiedź złamanego człowieka.
Czuł się upokorzony, zniweczony, obezwładniony. Nie widział twarzy Magdy i napróżno usiłował wyobrazić sobie jej wyraz. Ironja?... Pogarda?... Może tylko zniechęcenie i obojętność?... Wolałby usłyszeć słowa ostre, kategoryczne potępienie, nawet gniew.
Ksawery otarł oczy i powiedział:
— Przepraszam panią.
Nie dosłyszała tego w hałasie trzeszczącego wagonu, lecz gdy zrobił krok ku swemu przedziałowi, chwyciła go za rękaw:
— Niech pan zaczeka... Albo dobrze, chodźmy tam.
Weszli do przedziału i usiedli naprzeciw siebie.
— Tak nie można... — zaczęła — tak postępują dzieci...
— Pani pogardza mną, prawda? — zapytał, uśmiechając się tak gorzko, jak tylko umiał.
— Nie! — potrząsnęła głową. — Tylko dziwię się panu.
I mówiła mu o rzeczach, których nasłuchał się już dość od wuja i od stryja, o rzeczach może i słusznych ale irytujących w najwyższym stopniu: jest młody, może pracować, dojść do pięknych rezultatów i t. d.
— Tak... — przerwał. — Ale ja na niczem się nie znam, niczego nie umiem.
Wtedy opowiedziała mu, jak ciężkie życie miała sama, ile walk stoczyć musiała, by uzyskać możność jakiej takiej egzystencji. Ile zawodów i rozczarowań! Ale przecie nie poddała się, chociaż jest tylko samotną dziewczyną, nie zaś mężczyzną o silnych barach. Ona też nic nie umiała, ale nauczyła się. I teraz wraca w całkowitej niepewności co do dalszych swych losów. Nie wie, czy znajdzie zarobek, gdzie, ani jak prędko, a jednak wierzy w swoje siły, wierzy, że wytrwa.
— A jeszcze jedno powiem panu — położyła ręce na jego zaciśniętych dłoniach — że pan stał się mi teraz znacznie bliższy, że wolę pana takiego.
— Wolne żarty! — zmarszczył brwi.
— Bynajmniej, Wery. Przedtem oddzielała pana odemnie prawie przepaść. Cóż nas mogło łączyć?... Bądźmy szczerzy i nie obwijajmy rzeczy w bawełnę. Pan myślał o przygodzie, a gdyby był bogaty, chciałby pan zrobić ze mnie swoją utrzymankę. Nie, niech pan nie zaprzecza. Wiem, że tak jest, jak mówię. Ale mylił się pan. Nigdy nie zostałabym pańską utrzymanką, chociaż... właśnie dlatego, że tak bardzo pana lubię...
— Magduś! — zaprotestował żarliwie — jak nawet możesz podejrzewać mnie o to!? Czy pani nie widzi, czem pani jest dla mnie? Magduś!...
Był teraz sam najmocniej przekonany o szlachetności swoich intencyj, a że nerwy miał już zupełnie roztrzęsione, znów do oczu zaczęły się cisnąć łzy.
— Przecie ja panią kocham. Nikogo w życiu tak nie kochałem, jak panią... — mówił rozedrganym głosem. — Przecież moja rozpacz z utraty majątku jedynie dlatego jest tak beznadziejna, że właśnie teraz, kiedy pierwszy raz w życiu znalazłem kogoś, komu... dla kogo...
Zakrył twarz rękami i zaszlochał.
Prawie przemocą odciągnęła jego ręce i zaczęła całować wilgotną twarz.
— Wery — szeptała — mój Wery... No, nie płacz, nie płacz...
Pociąg zatrzymał się na jakiejś większej stacji, do przedziału weszło dwuch panów. Widocznie jednak zorjentowali się, że trafili tu nie w porę, gdyż chrząknąwszy kilka razy przenieśli się gdzieindziej.
Przez całą drogę, aż do Warszawy, Runicki opowiadał Magdzie o Wysokich Progach i o stanie swoich interesów. Niespodziewanie dla samego siebie ożywił się i znacznie się uspokoił. Nawet na przyszłość nie patrzał już w tak beznadziejnie czarnych kolorach. Już samo to, że Magda z rzeczowem i niesłabnącem zaciekawieniem wypytywała go o wszystko, że żywość jej zainteresowania i zdumiewająco łatwa orjentacja nadały rozmowie charakter niemal konferencji, że szybko przechodziła do sprawy nad wszelkiemi wstawkami natury emocjonalnej, już samo to wywoływało wrażenie jeżeli nie nadziei, to przynajmniej swego rodzaju próby zaradzenia w sytuacji, która według Magdy nie była pozbawiona możliwości ratunku.
Nie mógł pojąć, skąd tak młoda dziewczyna i do tego aktorka nabrała tyle zmysłu do interesów. Przypuszczał, że wynikało to z jej nieszczęsnego pochodzenia. Widocznie wyrastając w sferze drobnych kupców i handlu mięsem, musiała otrzaskać się z interesami, a przynajmniej nauczyć się patrzenia na życie od tej właśnie strony. Dopiero, gdy wspomniała mimochodem o tem, że przez dłuższy czas prowadziła administrację Złotej Maski, odetchnął z ulgą: bądź co bądź jej doświadczenie nie wywodziło się z jatki, co byłoby najbardziej przykre.
Jednakże Ksawery, zdumiewając się rzeczowością Magdy, nie mógł nie dojść do wniosku, że jej zmysł życiowy jest prostem następstwem instynktu właściwego środowisku ludzi, których egzystencja składa się ze zdobywania i z ciułania pieniędzy, z dorabiania się. I jakkolwiek dotychczas nie odczuwał dla takich instynktów nic poza obrzydzeniem, musiał teraz w duchu przyznać, że w walce o byt, w walce narzuconej dziś przez kryzys jemu i tysiącom innych ziemian brak tego instynktu równa się niemal konieczności przegranej.
To, co go tak raziło i gniewało zawsze w naturze rządcy, pana Pieczyngi, wydało mu się teraz u Magdy cenną i godną zazdrości zaletą. Zresztą nie było to tosamo. Pan Pieczynga miał w swojem rozumowaniu coś chłopskiego. Jego ciągłe „przetrwać“ lub „przetrzymać“ powtarzały się w każdej dyskusji, a raczej w każdem narzekaniu. Natomiast Magda, chociaż podobnie myślała o różnych wyrzeczeniach się, jednak miała i ten pęd naprzód.
Dojeżdżali do Warszawy. Runicki ani się spostrzegł, jak szybko minęły godziny. Dopiero światła dworca uprzytomniły mu, że to już wieczór.
Jak przed miesiącem, gdy wyjeżdżał, nie chciało mu się myśleć o zbliżającej się katastrofie, tak i teraz odpędzał uparcie powracający niepokój. Ale teraz z innych powodów. W tedy wiedział, że niema żadnego ratunku, teraz zaś poddawał się nadziei, że jakoś to będzie, a w tem, co ma być, niejasną, niesprecyzowaną, ale przecież główną rolę powierzał Magdzie.
Tragarze nieśli walizki w ogromnym tłoku przez długi peron. Ksawery mocno trzymał Magdę pod rękę, by nie zgubić jej w tłumie. W pewnej chwili spotkał jej uśmiechnięte oczy i bez namysłu powiedział:
— Gdybym spotkał cię dawniej, gdybym dawniej cię poznał, kiedy jeszcze byłem bogaty, prosiłbym, byś zechciała zostać moją żoną.
I zapytał:
— Czy zgodziłabyś się?
— Nie wiem — odpowiedziała poważnie. — Nie wiem, jakbym postąpiła wtedy, ale wiem, że gdybyś teraz wpadł na taki pomysł... nie odmówiłabym napewno.
— Chyba żartujesz — zaśmiał się.
— Spróbuj!
Zatrzymała się i patrzyła mu prosto w oczy.
— Dziś to byłoby szaleństwem — wzruszył ramionami.
— Więc zdobądź się na szaleństwo — powiedziała z naciskiem.
Przepływający niecierpliwą falą tłum potrącał ich i spychał. Oboje jednak nie spostrzegli tego.
— To nie miałoby żadnego sensu — zawołał prawie z przerażeniem. — Pomyśl sama!
— Już pomyślałam.
— Magduś! Ja przecie nie mam prawa. Jaka byłaby nasza przyszłość?!
— Słowem, nie chcesz mnie?... Powiedz szczerze. Nie będę miała o to żalu do ciebie. Nie chcesz?
— Ach, nie to... Wiesz, że niczego bardziej nie pragnąłbym. Tylko inna rzecz...
— Wery! — przerwała mu. — Masz rację, jesteś tchórzem, a zresztą... Zresztą, dowidzenia.
Zawróciła na miejscu i dopędził ją dopiero przy taksówce. Wsiadała właśnie i podawała adres hotelu Mieszczańskiego.
— Magduś! — usiłował ją zatrzymać.
Wychyliła się i powiedziała z uśmiechem:
— Żegnam pana i dziękuję za miłe towarzystwo.
Zatrzasnęła drzwiczki i taksówka ruszyła.
Ksawery szybko oprzytomniał. Najmądrzej byłoby pojechać za nią. Niestety, nie miał pieniędzy nawet na tragarza, który ulokował jego rzeczy w następnej taksówce.
— Nie mam drobnych — zwrócił się Runicki do szofera. — Niech pan da tragarzowi dwa złote i do Bristolu.
W hotelu powitano go jak zawsze z niezmienną radością. Portjer uregulował należność taksówkarza i wśród ukłonów wręczył Runickiemu paczkę listów. Wpakował je bez przeglądania do kieszeni i nie wchodząc na górę, zaraz z budki telefonicznej połączył się z hotelem Mieszczańskim.
— Tam przed chwilą przyjechała pani Nieczajówna, czy tak?
— Tak jest — odpowiedziano.
— Proszę mnie połączyć z jej numerem.
— W numerach nie mamy telefonów, ale w tej chwili poprosimy na dół. A kto prosi?
— Runicki.
Czekał kilka minut, aż w słuchawce odezwał się ten sam głos:
— Pani Nieczajówna powiedziała, że nie podejdzie i żeby pan nie dzwonił.
Ksawery odłożył słuchawkę. Gdyby miał pieniądze, pojechałby do niej natychmiast...
— Psiakrew! — zaklął, lecz w tejże chwili wpadł na doskonały pomysł.
— Niech pan — zwrócił się do portjera — pośle kogoś do kwiaciarni. Duży pęk róż. Czerwonych. Muszę zaraz wysłać.
— Służę panu dziedzicowi. Ile sztuk pan każe, ze dwadzieścia?...
— Nie. Niech będzie pięćdziesiąt. Tylko najlepszych! I proszę o papier listowy.
Usiadł w hallu i napisał od ręki:
„Błagam cię Magduś, byś została moją żoną. Kocham cię i niech się dzieje co chce. — Ksawery“.
Pałac w Wysokich Progach, wielki masywny budynek w stylu późnego renesansu rozpierał się szeroko w starym parku, zamykając klamrą rozłożystych skrzydeł olbrzymią mozaikę trawników. W środku przed wyniosłą fasadą leżała ogromna kamienna misa wodotrysku, widocznego aż z szosy przez długą grabową aleję.
Wokół rozchodziły się promieniście strzyżone szpalery zatapiając się w ciężkiej, bujnej zieleni drzew. Z prawej strony połyskiwały w słońcu odległe szybki inspektów, z lewej sterczał ponad konarami lip, dębów i klonów żółty komin gorzelni, królujący wśród pięknych murowanych stodół, stajen i innych zabudowań gospodarskich. Za pałacem potężnemi podestami, niby olbrzymie schody z polerowanego srebra, schodziły ku niekończącym się niskim łąkom rybne stawy.
Na horyzoncie wąziutką linijką czerniał las rozcinający w przejrzystem powietrzu blady błękit nieba od świeżej zieleni łąk wyrazistą czarną smugą.
W pałacu ranek zaczynał się późno. Pierwszy dzwonek odzywał się w pokoju kredensowym zwykle około dziewiątej. Wówczas Leon nie spiesząc się odpasywał fartuch, w którym froterował i sprzątał parterowe pokoje, brał przygotowaną już tacę z herbatą i z sucharkami i szedł na górę do pana starszego, zastając już go zwykle przy biurku w gabinecie, lub na drabince w bibljotece, wydobywającego z półek wśród tumanów kurzu rozmaite foljały.
Pokoje pana Michała Runickiego, od lat nazywanego w Wysokich Progach „jaśnie panem starszym“, nigdy nie bywały sprzątane ani wietrzone. To też okna tu stały się z biegiem czasu nieomal nieprzezroczyste, na meblach, pod meblami, na dywanach i oknach, na portjerach i firankach zalegały pokłady kurzu, a powietrze było kwaśne i gorzkie od dymu niezliczonej liczby papierosów, wypalanych w ciągu dnia i nocy przez pana Michała.
Czasem, gdy raz na dwa, lub raz na trzy tygodnie Leonowi udało się dorwać do tego śmietniska, zdążył zaledwie zgrubsza zamieść pokoje i wygarnąć stosy niedopałków oraz zmiętych szpargałów, zdarzało się to jednak rzadko, gdyż pan Michał prawie nigdy nie zapominał, schodząc na obiad, pozamykać drzwi na klucz.
Poza codzienną okazją obiadu nie opuszczał swoich pokojów wcale.
Kiedyś, na początku swojej służby w Wysokich Progach, Leon próbował z tem walczyć, z biegiem czasu wszakże przekonał się, że niczego nie uzyska. Pod tym względem pan Michał Runicki był zawziętym pedantem. Dochodziło do tego, iż nawet dawniej za swoich młodszych lat, kiedy od czasu do czasu wyjeżdżał do Warszawy lub Paryża na kilka miesięcy, nie pozwalał niczego tknąć w swoich pokojach i zamykał je na wszystkie spusty. Pani Runicka wówczas kazała mechanikowi otwierać drzwi wytrychem, a gdy pan wstawił amerykańskie zamki, do jego apartamentów dostawano się po drabinie przez okno. Po każdem takiem sprzątaniu, chociaż Leon własną głową ręczył, że nie tknięto ani jednej książki, ani jednego papierka, że wszystko z największą dokładnością zostało ułożone na poprzedniem miejscu, — wybuchało prawdziwe piekło. Zresztą śmietnik powstawał nanowo. Od wybuchu wojny światowej ustały wyprawy warszawskie i zagraniczne pana Michała, wyprawy, z których przywoził stosy książek i odpisów porobionych własnoręcznie z unikatów wyszperanych po różnych bibljotekach. Uznał, że ma już dość materjałów i przystąpił do opracowywania swego dzieła o rewolucji francuskiej.
Owe dzieło stało się z biegiem lat ulubionym tematem kpin i żarcików w całej okolicy. Dookoła osoby pana Michała krążyły niezliczone anegdoty, a nowych nie brakowało nigdy, gdyż pani Aldona Runicka nie umiała i nie lubiła robić tajemnic ze swego pożycia małżeńskiego. Jej namiętność do wygrzebywania ze wszystkiego pikantnych ziarn komizmu i wszelkich drastyczności nie mogła wyrzec się satysfakcji połachotania znajomych opowiadaniami o dziwactwach męża.
Zresztą z równą otwartością popisywała się pani Aldona i własnemi, których jej nie brakowało. Miała pasję uchodzenia za Messalinę i nie pomijała żadnej sposobności, by zgorszyć otoczenie, przerazić je swoją śmiałością, lub wręcz wyuzdaniem. Przy swojej pięćdziesiątce trzymała się jeszcze wcale nieźle. Wysoka, szerokobiodra i potężnobiusta, obficie mięsista, jędrna i żywa w ruchach, mogła się jeszcze podobać i ostatnio miewała dość częste i dość niewybredne awanturki. Gdyby jednak chciano wierzyć jej zapewnieniom, należałoby przyjąć, że w promieniu dziesięciu mil od Wysokich Progów niema ani jednego mężczyzny jako tako zdatnego bez różnicy wieku i pozycji społecznej, któregoby pani Aldona nie „wypróbowała“. Umiała opowiadać o tem z dowcipem i werwą, a gdy zapuszczała się w najbardziej szczegółowe szczegóły, jej oczy, olbrzymie i nieporównanie piękne, iskrzyły się takim temperamentem, promieniowały taką zaborczością, że nawet młode panie odciągały swych mężów z pod tego niebezpiecznego obstrzału.
Pomimo to, pani Aldona Runicka nie miała złej opinji.
— Pies, co dużo szczeka, mało daje mleka — mówił o niej poczciwy pan Mańkiewicz z Laskowicy, a wiele osób przyznawało mu rację.
Pozatem lubiono panią Aldonę za jej dobroć, za wesołość i gościnność. Specjalnie zaś przepadała za nią młodzież. Nigdzie bowiem nie bawiono się tak swobodnie, jak w Wysokich Progach, nigdzie w parkach nie było tylu altanek, ukrytych w gąszczu i odległych od oświetlonych elektrycznością alej, nigdzie żadna pani domu z takiem poświęceniem, z taką pasją nie patronowała parkom i pareczkom. Kojarzyła je samorzutnie i bezapelacyjnie, ochraniała od zbytniej ciekawości rodziców czy małżonków, pokrywała ich nieobecność, wzamian żądając tylko jednego: — jak najszczegółowszej relacji, najbardziej wyczerpującego sprawozdania, zwierzeń bez żadnych niedomówień, a co przyznać jej należało, umiała takie zwierzenia wydobywać zarówno z mężczyzn, jak z kobiet, chociaż ogólnie wiedziano, że pani Aldona nie potrafi ich utrzymać dla siebie.
Towarzyska aż do przesady, nie umiała kwadransa spędzić samotnie. Od wczesnego rana, zaledwie zdążyła jako tako nie wstając z łóżka poprawić włosy i zrobić twarz, już musiała mieć kogoś do rozmowy. To też poza sześciu osobami stałych rezydentów w Wysokich Progach nie bywało w roku ani jednego dnia, by nie było gości, czy to z dalszego sąsiedztwa, czy z Warszawy. Pokoje gościnne na drugiem piętrze rzadko bywały puste.
Pozatem pani Aldona znajdowała się w nieustannych rozjazdach. Konno, na wielkim bułanym wałachu, linijką lub powozem, a za dawnych, dobrych czasów jednym z samochodów oblatywała najbliższe sąsiedztwo tak, by już do podwieczorku wrócić z zapasem wyczerpujących wiadomości.
Najwięcej jednak czasu poświęcała synowi. Pomimo ogromnej różnicy usposobień, pomimo ostrych uwag i częstych awantur, urządzanych matce przez Ksawerego o byle co, uwielbiała go ponad wszystko na świecie. Zgodna, pogodna i wesoła, stawała się napastliwą, groźną i zawziętą przeciwniczką każdego, kto ośmielił się krytykować postępowanie jej jedynaka. W nim nie widziała żadnych wad, a raczej te, które dostrzegała, kładła na karb dziedziczności, złego wpływu kobiet, lub okoliczności. Zresztą w jej oczach był ideałem urody, zdolności, charakteru, a przy tylu zaletach miał prawo nie wyzbywać się jakichś tam drobnych usterek.
To też w Wysokich Progach wszystko było dla młodego dziedzica. Wiedział o tem pan Michał, wiedzieli ubodzy krewni, rezydenci, siedzący tu na łaskawym chlebie, wiedziała służba.
Spokój, wygoda i przyjemność Ksawerego była tu najwyższem prawem.
Mężem zajmowała się pani Aldona o tyle tylko, o ile mogła mu coś zrobić naprzekór. Nie przez złośliwość bynajmniej. Ani przez potrzebę dokuczania. Sama właściwie nie wiedziała, dlaczego. Może podświadomie żywiła doń żal za to, że nie był takim mężczyzną, do jakiego po dziś dzień tęskniła, może mściła się za jego obojętność czy też za to, że nie miała żadnego nań wpływu ani dostępu do jego zainteresowań, niedorzecznych, jałowych i śmiesznych. Ale żal ten i potrzeba drażnienia męża rozpływały się w jej usposobieniu, wrzącem, bujnem, spontanicznem, nie nasilając się nigdy do wyraźnych i wrogich form.
Natomiast pan Michał, pogrążony w swojej pracy, wyrobił sobie w stosunku do żony politykę absolutnej, chemicznie czystej obojętności. Z uprzejmym i pobłażliwym uśmiechem wysłuchiwał wszelkich pretensyj, w razie ostatecznego nacisku ograniczał się do stwierdzenia, że jest odmiennego zdania, z nieskazitelną galanterją całował ją w rękę i wracał do siebie, by znowu zagrzebać się w stosach książek i papierów.
Zaniepokojenie zdradzał tylko wówczas, gdy pani Aldona „nawiedzała“ go w jego pokojach. Wówczas przerywał pracę i nie odstępował jej na krok w obawie, że żona zniszczy mu lub zarzuci jakieś notatki. Zdawał się wówczas nie słyszeć jej słów, całkowicie zaabsorbowany śledzeniem rąk żony, która na jedną sekundę nie umiała pozostawić ich w bezruchu.
— Bądź tak dobra, Donatko — powtarzał co chwila — połóż tę książkę... Nie ruszaj tych kartek... Przepraszam cię, zgnieciesz ten rysunek...
Już wolał, równie zresztą rzadkie wizyty syna. Ksawery nie szperał na biurku, a nawet nie siadał u ojca, w obawie zakurzenia ubrania. Przychodził z zapytaniami, nie mającemi żadnego związku z interesami ani gospodarstwem. Odkąd objął prowadzenie majątku, nie zamienili ze sobą w tych sprawach ani słowa. Natomiast czasami potrzebował informacyj o dalszych krewnych lub znajomych, albo też wyjaśnienia w różnych kwestjach sobie obcych, jak historja, geografja, znaczenie słów cudzoziemskich, zasłyszanych od kogoś, nazwisk i t. p.
To była jedyna przydatność pana Michała w Wysokich Progach. Umiał dużo, uchodził nawet w niepobłażliwych dlań oczach żony za „oczytanego“, a w okolicy za „encyklopedję spraw niepotrzebnych“. O tych właśnie niepotrzebnych sprawach lubił rozmawiać i ilekroć znalazł chętnych słuchaczy, przesiadywał na dole czasem i po kilka godzin.
Wśród sąsiadów, a zwłaszcza wśród gości z Warszawy, których nigdy w Wysokich Progach nie brakowało, zdarzali się i ludzie znający się na archeologji, czy filozofji, na historji lub zagadnieniach socjalnych. Ci, dostawszy się w ręce pana Michała, byli „dosłownie przepiłowani“, jak to określała pani Aldona.
Pomimo to lubiła obecność męża w salonie: był dekoracyjny. Wysoki, szczupły, ładnie osiwiały, wykwintny w obejściu, a nawet ubrany staromodnie, lecz czysto i dobrze, sprawiał dodatnie wrażenie. Na codzień, u siebie, siedział w swoim odwiecznym szlafroku z miękkiej łosiowej skóry, do stołu jednak ubierał się starannie.
Jedynym też czystym kątem w jego apartamencie była łazienka, dokąd już Leon miał nieskrępowany dostęp i gdzie codziennie golił swego pana. Podczas tego obrzędu, jak i podczas ubierania się, stary służący wysłuchiwał całych wykładów. Gdyby też miał nieco lepszą pamięć, od biedy mógłby objąć już katedrę historji, na jakimś pomniejszym uniwersytecie. Znał expedite dzieje rewolucji francuskiej, genealogję Burbonów, Bonapartych, czy Habsburgów, wiedział, jakie suknie nosiła Józefina, kogo przyjmował u siebie Danton, czem żywił się Robespierre, co się działo w Termidorze i jakich sztuczek używał Fouché.
Pan Michał Runicki, zdawało się, potrzebował tych rozmów dla uporządkowania własnych myśli. Dzieło swoje, zamierzone początkowo na dwa tomy, wciąż przerabiał i uzupełniał, a stosy zapisanych kartek rosły i nie dawało się przewidzieć do jakich dojdą rozmiarów. Wiedział doskonale, że w oczach otoczenia uchodzi za manjaka, za grafomana, niemal za szkodnika, który zmarnował majątek, nie umiał prowadzić interesów, nie potrafił być głową domu, ani domu tego utrzymać na tradycyjnym poziomie.
Zarzuty te irytowały go kiedyś, nie o tyle wszakże, by próbował walki z niemi ani tembardziej, by usiłował dowieść czynami ich niesłuszności. Od dzieciństwa nie miał zamiłowań gospodarskich. Po swoim ojcu, jako starszy syn, odziedziczył Wysokie Progi, podczas gdy młodszemu, Markowi, przypadły Zaloty. Pan Michał, mając lat dwadzieścia dziewięć, ożenił się z panną Aldoną Holimowską na wyraźne życzenie ojca, który, nie wierząc w energję syna, wybrał mu właśnie pannę, słynącą z prawie męskiego usposobienia, a pozatem posiadającą czterysta tysięcy rubli posagu i tytuł hrabiowski. Małżeństwo od początku nie było szczęśliwe, póki jednak żył ojciec, dzięki jego arbitralności i nieustannemu czuwaniu, trzymało się jako tako. Pan Michał, chciał czy nie chciał, musiał zajmować się gospodarstwem, pilnować interesów, słowem, zarządzać tam wszystkiem, do czego czuł nieprzezwyciężony wstręt. To też, gdy tylko Ksawery objawił chęć zajęcia się temi rzeczami, natychmiast oddał mu władzę i tytuł dziedzica. Odtąd też nigdy nie wtrącał się do niczego, chociaż i dawniej właściwie tylko udawał, że wysłuchuje uważnie raportów rządcy i że decyduje w ważniejszych kwestjach.
Stosunek pana Michała do Ksawerego ułożył się w niewyrażonej nigdy, ale doskonale przez obu odczuwanej wzajemnej pogardzie. Syn w duchu lekceważył ojca i surowo potępiał jego rewolucję francuską, ojciec uważał jedynaka za głuptasa i snoba. Obaj jednak mieli dość kompromisowości w naturze i dość miękkości w charakterze, a przedewszystkiem zbyt dobrze byli wychowani, by mogło między nimi dojść do scysji, czy choćby do powiedzenia sobie prawdy w oczy.
Zresztą, widywali się rzadko i niemal wyłącznie na terenie czysto towarzyskim, na dole, w salonach, gdzie pan Michał z uśmiechem nazywał syna księciem regentem, a Ksawery okazywał ojcu manifestacyjnie szacunek.
Natomiast stosunek między panią Aldoną, panem Michałem i Ksawerym, pomimo zdecydowanego ustalenia się i utrwalenia w niezmiennych normach, ani na jeden dzień nie przestawał być osią zainteresowań domowników.
Nie licząc pana Pieczyngi, przysięgłego mruka, w pałacu mieszkało zależnie od pory roku około dziesięciu osób stałych gości, czyli mówiąc poprostu rezydentów na łaskawym chlebie, przeważnie dalekich zubożałych krewnych lub powinowatych. Niektórzy z nich mieli w Wysokich Progach jaką taką przydatność. Ciotka Olesia zajmowała się drobiem, pani Mikcińska spiżarnią i kuchnią, pan Suchobłocki piwnicą i pieczarkami, a dziadzio Missuna, obdarzony z jakiejś zapomnianej już racji tytułem profesora, spełniał funkcję czegoś w rodzaju marszałka dworu.
On też, jak i staruszka pani Mechowiczowa, przyrodnia ciotka pani domu, oraz generał Borejko stanowili w Wysokich Progach, przynajmniej we własnych oczach, kastę uprzywilejowanych, a to z tego względu, że na hipotece majątku figurowały i ich niewielkie sumki.
Reszta wegetowała bez żadnych uprawnień czy zajęć. Dla wszystkich wszakże rezydentów podstawą egzystencji i jej głębokim sensem były niekończące się wieczne plotki, nasilające się czasem w okresach większego podniecenia do skali intryg. W ustawicznych szeptach i najpoufniejszych naradach przeprowadzano rozwód państwa Runickich, żeniono Ksawerego, sprzedawano Wysokie Progi, wydalano pana Pieczyngę, zwalniano kucharza, pisarzy prowentowych, Leona, lokajczyków, pokojówki, ogrodnika, czy rybaka. Zdawano sobie sprawozdania z istotnych lub przewidzianych sprzeczek między Runickimi, przepowiadano zerwanie czy też nawiązanie stosunków z tem lub innem sąsiedztwem, postanawiano udzielić rady Ksaweremu, wpłynąć na pana Michała, odwieść panią Aldonę.
Słabą stroną tych wysoce dyplomatycznych układów i planów było to, że nigdy nie zostawały urzeczywistniane, a to z tej prostej przyczyny, że pani Aldona na wszystko odpowiadała uśmiechem, lub krótkiem: „Dosyć tych głupstw“, pan Michał wcale słuchać nie chciał, zaś Ksawerego bano się nawet zaczepić.
Bano się go z dwóch powodów. Przedewszystkiem: nikt tak jak on nie umiał dać odczuć rezydentom, że są tu na łaskawym chlebie i że zależą tylko od jego pańskiej łaski. W chwilach dobrego humoru pozwalał sobie na drwiny często bardzo dotkliwe, w chwilach złego potrafił krzyczeć gorzej, niż na służbę, nie znosząc przytem najmniejszych sprzeciwów. Powtóre zaś każde niezadowolenie Ksawerego odbijało się w stokrotnej skali na usposobieniu pani Aldony.
Od rana, zanim zapytano o pogodę i stan barometru, interesowano się humorem pana Ksawerego. Gdy tylko usłyszano jego poirytowany głos, pustoszał hall i taras, zielony salon i jadalnia: rezydenci uciekali do swoich pokojów i nie wychylali nosa. Jedno przed drugiem za żadne skarby nie przyznałoby się do strachu. Ot, migrena, pilna robota, lub chęć drzemki. Ksawery też był jedyną osobą w domu, o której nic złego nigdy się nie mówiło. Obawa przed denuncjacją była silniejsza niż nienawiść i przeciwnie, w rozmowach prześcigano się w pochwałach dla młodego dziedzica. Więcej, bo wmawiano w siebie, że istotnie jest on prawie genjuszem. Chciano tego, by tak było naprawdę, by Ksawery osiągnął we wszystkiem największe powodzenie.
I nic dziwnego: jego los decydował o losie Wysokich Progów, a los Wysokich Progów, był ich losem.
Jednakże najbardziej paląca ciekawość nie pomagała w zajrzeniu w tajemniczą przyszłość. Ksawery z nikim nie wdawał się w rozmowy, plany swe ukrywał najstaranniej, a omawiał je wyłącznie z matką i z panem Pieczyngą. Pani Aldona zaś, zazwyczaj otwarta i szczera, o sprawach swego syna nie lubiła mówić, a z pana Pieczyngi nic wyciągnąć się nie dawało.
Trzeba było zatem patrzeć, patrzeć uważnie i wyciągać wnioski ze zdarzeń dostrzegalnych i nie dających się ukryć. A zdarzenia były wymowne: najpierw przyjechał Szlomka z Grójca, później Halpern z Radomia i jeszcze trzej żydzi. Lokaj, który nosił herbatę do kancelarji, widział że dawali pieniądze panu Ksaweremu. Później pan Ksawery wyjechał do Warszawy, a później gruchnęła hiobowa wieść, że termin licytacji został utrzymany. Do Wysokich Progów zaczęli istnym korowodem zjeżdżać się wierzyciele. Pani Aldona nie przyjmowała nikogo, a całe piekło spadło na pana Pieczyngę. Nocami przepędzano oborę, przeprowadzano konie, przewożono maszyny rolnicze i meble co cenniejsze do Borychówki, do Zalotów i do innych sąsiadów. Po całych dniach wierzyciele zapełniali hall i salon krzykami, płaczem, awanturami. Pani Aldona kilka razy jeździła do brata, hrabiego Tomasza Holimowskiego, lecz wracała z niczem, była też, według relacji stangreta i w Zalotach, ale pan Tomasz Runicki też widocznie pomocy nie obiecał, gdyż wyjechała z Zalotów bez pożegnania.
Tymczasem rozeszła się po okolicy wiadomość przyniesiona podobno do państwa Mańkiewiczów przez ich kuzyna z Warszawy: — pan Ksawery wyjechał zagranicę, do Paryża, a może nawet do Ameryki, wyjechał oczywiście po to, by ożenić się i przywieźć grube pieniądze.
Pogłoski te nie uspokoiły wierzycieli, natomiast sprawiły to, że pośród rezydentów zapanowała otucha. Powrotu dziedzica wyczekiwano jak zbawienia.
Jego telefon z Warszawy zelektryzował wszystkich, a przyjazd w dwa dni później napełnił serca nadzieją.
Wprawdzie nic do tej nadziei nie upoważniało. Przyjechał taksówką i zabawił zaledwie godzinę. Najpierw zamknął się z panem Pieczyngą, później z matką, potem wszyscy troje udali się do pana Michała, a potem odjechał, zabierając ze sobą neseser pani Aldony.
Tegoż dnia przed pałac zajechały fornalki i zaczęło się coś, co mogło wyglądać na przeprowadzkę. Pakowano i ładowano na wozy najcenniejsze meble, obrazy, stare wina z piwnicy, dywany, bronzy i srebra. Sprowadzono też z sąsiedztwa wszystkie dawniej wysłane rzeczy i wszystko odeszło spiesznie do Warszawy. Pałac ogołocony z najpiękniejszych sprzętów wywierał przygnębiające wrażenie. Pan Michał, bezradny i zakłopotany, raz po raz wybiegał ze swoich pokojów, pani Aldona z twarzą obrzękłą od płaczu snuła się jak cień. Wszyscy to dostrzegli odrazu: nie miała już w uszach swoich wspaniałych butonów, ani pierścionków na palcach.
Z urywkowych, skrzętnie pozbieranych informacyj dało się ustalić, że całą biżuterię, do której była tak przywiązana, że te wszystkie odziedziczone po matce i babkach klejnoty zabrał pan Ksawery. Zabrał również ojcu kolekcję starych monet i zbiór tabakierek, złoto, nie wyłączając obrączek, i srebra, nie pomijając nakryć i świeczników.
Jeden pan Pieczynga nie wydawał się tem wszystkiem przybity. Przeciwnie, zacierał ręce, a nawet w rzeczywistości tego dnia i następnych rozmawiał pewniej.
Jakoż w sam przeddzień licytacji nadeszła wiadomość: rata Towarzystwa Kredytowego została uregulowana, procenty w bankach popłacone, Wysokie Progi jeszcze jakiś czas zostają w rękach dotychczasowych właścicieli.
I poszło wszystko dawnym trybem. Ustały najazdy wierzycieli, komorników, sekwestratorów, adwokatów. Wróciły maszyny rolnicze, krowy i stajnia, powrozy i resztki mebli, któremi jako tako połatało się braki. Praca w polu i w ogrodzie odbywała się zwyczajnym porządkiem, znowu zaczęli zaglądać goście już nie z pogrzebowemi minami. Tylko Ksawerego nie było. Siedział w Warszawie i tam załatwiał interesy, układał się z wierzycielami, pracował podobno, jak wół.
Zaczęły też różne o tym jego pobycie rozchodzić się plotki. Pierwsze przyniosła pani Mira Czerska. Wpadła do Wysokich Progów wprost ze stacji kolejowej, wzburzona i tak zdenerwowana, że, rozmawiając z panią Aldoną w żółtym buduarze, nie zwracała wcale uwagi na to, że w sąsiednim hallu słychać było każde słowo. Przedewszystkiem okazało się, że napróżno przesiedziała dwa dni w Warszawie, gdyż Ksawery wręcz ukrywał się przed nią. Nie stoi w Bristolu i nie mogła go znaleźć. Mecenas Zaremba, w którego kancelarji Ksawery załatwia interesy, twierdził a oczywiście kłamał, że sam nie wie, gdzie Ksawery mieszka. Natomiast wszyscy warszawscy znajomi utrzymują, że przywiózł sobie z zagranicy jakąś dziwkę i że chce z nią się żenić.
Pani Aldona z oburzeniem i całkiem szczerze zaprzeczyła. Nazajutrz jednak stangret z Borychówki przywiózł list do pani Aldony, w którym pani Mira donosiła, że z najpewniejszego źródła wie już ponad wszelką wątpliwość, że Ksawery jest po ślubie z jakąś tancerką.
Posypały się i dalsze plotki, jedne fantastyczniejsze od drugich, lecz wszystkie były dostatecznie sprzeczne, by nie wierzono żadnym. Przedewszystkiem zarówno w Wysokich Progach jak i w okolicy rozumiano dobrze, że zażegnanie katastrofy przez wyzbycie się kosztowności nie ratuje Runickich na długo. Najdalej po roku wylecą z Wysokich Progów, jeżeli Ksawery nie ożeni się bogato i to bardzo bogato. Dlatego w tajemniczym a przedłużającym się pobycie młodego Runickiego w Warszawie dopatrywano się oczywistych konkurów o rękę jakiejś miljonowej panny.
Takie były domysły i takie historje, gdy niespodziewanie przyszło wyjaśnienie: w powozie wysłanym na popołudniowy pociąg, kiedy konie zaczęły już okrążać gazon, zobaczono obok Ksawerego młodą przystojną pannę. Stangret Walery widocznie odczuwał podniosłość chwili, gdyż zajechał z fantazją i trzy razy strzelił z bata niczem na ekonomskich chrzcinach.
Ksawery był widocznie zdenerwowany i nadrabiał spokojną miną, gdy pomagał towarzyszce wysiąść z powozu.
Wszyscy byli w hallu, gdyż zerwali się od niedokończonego obiadu, zostawiając przy stole tylko pana Michała. Ksawery uroczyście podszedł do matki i dobitnie powiedział:
— Pozwól, mamo, że ci przedstawię moją narzeczoną, pannę Magdalenę Nieczajównę.
Zapanowała zupełna cisza. Magda blada i zażenowana skłoniła się i, zrobiwszy krok naprzód, bezgłośnie poruszyła wargami.
Pani Aldona przez krótką chwilę przyglądała się jej uważnie, aż nagle zawołała:
— Ależ ona jest śliczna!... Michale!... Michale!... Zawołajcież tu pana Michała! Witam panią — wyciągnęła obie ręce do Magdy. — No, mój Wery ma dobry gust. Mogę panią pocałować, prawda?
Była prawie o pół głowy wyższa od Magdy, a kiedy ją przytuliła do swej rozleglej postaci, zasłoniła ją całkiem sobą.
Ksawery stał nieruchomo, to uśmiechając się, to marszcząc brwi. Najwięcej bał się tej chwili. Bał się, że matce, którą nawiedzały różne humory, przyjdzie na myśl zacząć od indagacyj. A chciał właśnie odłożyć je na później.
Przywożąc Magdę bez uprzedzenia, bez jednego napomknięcia o swoich zamiarach małżeńskich, liczył się z silnym sprzeciwem, lecz będąc zdecydowany na wszystko, wolał wziąć byka za rogi i postawić na jedną kartę.
Na szczęście plan ten nie zawiódł. Nadszedł właśnie z serwetką w ręku ojciec i Ksawery z ponowną solennością przedstawił mu Magdę.
— Cieszę się niezmiernie — powiedział pan Michał i pocałował ją w rękę.
Chcąc niedopuścić do żadnych wypytywań w jej obecności, zatroszczył się natychmiast o gościnny pokój i odprowadził tam Magdę.
— Boże, — mówiła, trzymając go za rękę, gdy już znaleźli się sami — tak mi się trzęsą kolana.
— Dobrze, Magduś, dobrze. Przebierz się teraz, uspokój się i zaczekaj na mnie. Dobrze?
— Ale przyjdź prędzej!
— Jaknajprędzej — zapewnił ją serdecznie.
Niestety, musiała nań czekać przeszło godzinę. Ksawery zamknął się z matką w sypialni i tak, jak to sobie z Magdą ułożył, wygarnął od razu wszystko.
Pani Aldona słuchała w milczeniu. Wbrew przewidywaniom nie wzburzyła jej wcale wiadomość, że Magda jest aktorką. Zauważyła nawet:
— Jesteś, mój Wery, dość wielkim panem, byś się mógł z tem nie liczyć.
Natomiast uparła się, by wyjaśnił jej pochodzenie przyszłej synowej.
— Musisz przecie wiedzieć, mój drogi, kto jest jej ojcem?
— Jakąż to odgrywa rolę? — usiłował wykręcić się Ksawery — pochodzi z rodziny mieszczańskiej, ale w dzisiejszych czasach nie widzę w tem żadnej ujmy. Kocham ją i zgóry uprzedzam...
— Ależ synku! — przerwała — Poco się denerwujesz!
— Bo mama występuje z jakiemiś bezsensownemi zastrzeżeniami.
— Bynajmniej. Tylko chcę wiedzieć coś o jej rodzinie. Chyba to nic niezwykłego, że ludzie, z którymi zbliżamy się...
— Wcale nie zbliżamy się. Magda nie utrzymuje ze swoją rodziną żadnego kontaktu.
— Dlaczego?
— Zerwała stosunki.
— Oczywiście, mój drogi, tak głupia nie jestem. Jeżeli nie utrzymuje stosunków, to znaczy, że musiała je zerwać. Ale dlaczego?
Ksawery poruszył się niecierpliwie:
— Mieli jej za złe, że wstąpiła na scenę.
— Ach tak? — ucieszyła się pani Aldona — Więc to jacyś porządni ludzie. W mieszczaństwie też się to zdarza. No, powiedz, co?... Przemysł, kupiectwo?... Nie rób tajemnicy! Jesteś śmieszny z tą skrytością.
Ksawery wstał i upewniwszy się, że nikt nie podsłuchuje pod drzwiami, powiedział:
— Ojciec Magdy jest... kupcem, tak, kupcem mięsnym.
— Mięsnym?... Co ty mówisz?! To znaczy?...
— No, tak — rozłożył ręce. — Nic na to nie poradzę. Jest rzeźnikiem.
Wykrztusił to z siebie z najwyższym trudem. Wstydził się teraz spojrzeć matce w oczy i odwrócił się do okna.
— Jest bogatym, bardzo bogatym rzeźnikiem. Jednym z najbogatszych w Warszawie — dodał tonem usprawiedliwienia.
— To okropne — jęknęła pani Aldona.
— Ja myślę — wybuchnął.
— Synu drogi! — rzuciła mu się na szyję.
— Niechże mama mnie puści...
— Biedaku!
— Mamo! Uprzedzam cię, że żadnych perswazyj...
— Ależ ja — przerwała — nic nie mówię, synku drogi. Tylko wyobrażam sobie, jak ci z tem musi być ciężko... Córka rzeźnika! Boże!...
Z całej siły ścisnął jej rękę:
— Ciszej! Ciszej! Mama jeszcze gotowa przez megafon zawiadomić o tem wszystkich.
— I tak przecie dowiedzą się. Takie rzeczy nie dają się ukryć.
— A mama cieszy się z tego.
Pani Aldona wzruszyła ramionami:
— Ja płakać nie będę. Wiesz dobrze, że przedewszystkiem myślę o twojem szczęściu. Ale okolica! No!
— Więc co robić?... — załamał ręce.
— Czy ja wiem?... Skandal będzie kolosalny. Wystarczy sama nasza kochana rodzinka. No!
— Więc trudno. W oczy mi nikt słowa nie powie, a co będzie za plecami, to już mniejsza o to. Zresztą, droga mamo, kiedy wujo Tomasz żenił się z żydówką, też musiał być skandal, a jednak rozeszło się i dziś najlepsze towarzystwo bywa u nich.
— No tak, ale stary Goldblum już sam należał do towarzystwa. No, i za córkę dał dwa miljony rubli.
Ksawery żachnął się:
— A kto potrzebuje wiedzieć, że ja za Magdą nie dostaję grubych pieniędzy?
Pani Aldona osłupiała:
— Jakto nie dostajesz?
— No, bo nie dostaję.
— Nie?
— Powiedziałem. Ani grosza.
Pani Aldona szeroko otworzyła oczy i nagle wybuchła:
— Chyba oszalałeś!?
— Może i oszalałem.
— Ani grosza? Mówisz przecie, że ten rzeźnik jest bogaty.
— I cóż z tego? Nie da córce nic i zresztą nie przyjąłbym rzeźnickich pieniędzy.
— Nie, to nie do wiary, nie do wiary — pani Aldona chwyciła się za głowę. — Więc cóż z nami będzie? Oddałam ci wszystko, co mi jeszcze zostało. O, Boże, jakaż ja byłam głupia! Moje brylanty!
Ciężko opadła na fotel i wybuchnęła płaczem. Ksawery, sam roztrzęsiony nerwowo, nie próbował jej pocieszać.
Nie wzruszył się jednak wcale łzami matki, a przynajmniej nie o tyle, by mogło to wpłynąć na zmianę jego postanowień.
Po pewnym czasie pani Aldona wytarła oczy, zapudrowała nos i powiedziała:
— Z drugiej strony nie mam prawa wymagać od ciebie, byś myślał o mnie i twoim biednym ojcu.
— Ależ myślę, mamo! — rozgniewał się.
— Tak. Myślisz, że jesteśmy dostatecznie starzy i niepotrzebni, by iść pod kościół z pudełkiem od sardynek.
— Bynajmniej, mamo. Masz najlepszy dowód, że licytacja jest odłożona. A jeśli wszystko ułoży się dobrze, zdołamy utrzymać się przy Wysokich Progach.
— Daj spokój żartom — przerwała pani Aldona.
— To nie są żarty. Mama nawet nie wyobraża sobie, jaki to skarb moja Magda. Ona potrafi...
— Przestań. Jest ładna i młoda. Ale to wszystko.
— Myli się mama. Magda świetnie zna się na interesach. Jeżeli udało mi się ułożyć z bankami, to dzięki jej stosunkom.
— Wiesz! — zaśmiała się ironicznie — tem mógłbyś się pochwalić. Stosunki aktorki...
— Mamo! — warknął.
— Nic nie mówię. Czy masz zamiar i ojca poinformować o swojem postanowieniu?
— Tak, ale proszę cię, mamo, o jedno: zachowaj dla siebie te wiadomości, które masz o Magdzie. Jeżeli żywisz do niej teraz niechęć, to jednak licz się z tem, że cokolwiekby się stało, rozumiesz? cokolwiekby zaszło, ona i nikt inny zostanie moją żoną, a twoją synową. Pozatem jestem przekonany, że sama w niej się zakochasz...
— Ależ, ja nic nie mam przeciw tej dziewczynie. Uważam tylko za nonsens wasze małżeństwo, które zresztą napewno do skutku nie dojdzie...
Ksawery zmarszczył brwi:
— Dojdzie, albo sobie w łeb palnę. Teraz rozumiesz?
Wyraz jego twarzy musiał przestraszyć panią Aldonę, gdyż zawołała:
— Synku, kochanie! Jak możesz takie rzeczy mówić?...
Objęła go i zaczęła całować.
— Widzisz, mamo, — mówił, marszcząc brwi. — Bardzo kocham ciebie i ojca też, bardzo przywiązany jestem do Wysokich Progów, ale jeżeli będziecie mi utrudniali małżeństwo z Magdą, bez wahania wyrzeknę się was i domu i pójdę choćby na karbowego gdziekolwiek. Klamka dla mnie zapadła. Wierz mi, mamo, że dzięki Magdzie, tylko dzięki niej odzyskałem chęć do życia i nadzieję, że uda mi się uratować i was, i siebie.
— Synku mój — rozczuliła się pani Aldona.
— A jeżeli chodzi o Magdę... Na miły Bóg, przecie niejeden już ożenił się z aktorką. To żadna hańba! Ludzie z najlepszego towarzystwa żenią się z girlsami.
Powtarzał jej z największem przekonaniem wszystko to, co sam sobie tak niedawno musiał wmawiać. Pani Aldona, widząc, że dalszemi sprzeciwami zraziłaby sobie syna, a zresztą nie umiejąc walczyć o swoje poglądy i nie przywiązując do nich zbytniej wagi, pogodziła się dość łatwo z sytuacją.
Pan Michał natomiast przyjął wszystko zupełnie spokojnie.
— Jesteś już dorosły — powiedział — i powinieneś wiedzieć, co robisz. Osobiście nie wierzę w możność współżycia, oczywiście, szczęśliwego współżycia dwojga ludzi pochodzących z tak różnych środowisk. Ale ponieważ nie wierzę również wogóle w celowość małżeństwa, bądź łaskaw nie liczyć się z moją opinją.
Zaś na zapytanie Ksawerego, czy ojciec zechce okazywać Magdzie, której sytuacja w Wysokich Progach będzie trudna, pewną życzliwość, pan Michał zapewnił:
— O, bez wątpienia. Nigdy w życiu i wobec nikogo nie byłem nieuprzejmy. No, a teraz przeproszę cię, gdyż mam pilną robotę.
W pięć minut później Ksawery mówił Magdzie:
— Wywarłaś na wszystkich bardzo dodatnie wrażenie. Ojciec jest tobą zachwycony, matka też.
Przy kolacji panował nastrój ogólnego podniecenia. Pana Michała, jak zwykle, nie było przy stole. Wieczorami jadał u siebie. Pani Aldona posadziła Magdę przy sobie i nie spuszczała z niej oczu. Pan Pieczynga jadł w milczeniu, nie podnosząc głowy z nad talerza. Ciotka Olesia i pani Mikcińska przerzucały się spojrzeniami, dziadzio Missuna chrząkał, a pani Mechowiczowa, cedząc słowa, opowiadała jedną ze swych reprezentacyjnych historyjek o swojej wizycie u przyrodniej siostry w Lubelskiem.
Ksawery uważnem okiem patrolował całe towarzystwo.
Magda rozmawiała swobodnie i naturalnie z panią Aldoną o swojej niedawnej podróży.
— Nic jej nie można zarzucić — raz po raz powtarzał sobie w duchu Ksawery.
Nawet przy pani Aldonie wyglądała rasowo, a zachowywała się dystyngowanie, niczem dama z najlepszego towarzystwa.
— Byłaś świetna, bardzo ci dziękuję — powiedział jej Ksawery, odprowadzając ją na górę. — Masz doskonale manjery.
— Jestem aktorką — zaśmiała się. — Poprostu zachowałam się tak, jakbym grała na scenie narzeczoną hrabiego.
— Nie wspominaj już o tej scenie, o rolach, o tem wszystkiem — skrzywił się.
— Już dobrze, dobrze...
— A jutro rano pokażę ci całe gospodarstwo, park i inne rzeczy. Dobranoc, dobranoc, kochanie... Niech ci się dobrze śpi pod dachem twego domu.
Zarzuciła mu ręce na szyję i powiedziała trochę ni w pięć ni w dziewięć:
— Ty pomimo wszystko jesteś jednak dobrym chłopcem.
Wstali wcześnie i rozpoczęli obchód gospodarstwa. Wszędzie wrzała już praca, a służba widocznie wiedziała już o przyjeździe narzeczonej dziedzica, gdyż nie ograniczała się do zwykłych powitań, lecz przyglądała się długo przyszłej pani.
Zabudowania folwarczne, gorzelnia, młyn, obory i przejażdżka linijką po polach zajęły im czas do drugiego śniadania. Później oglądali pałac i Ksawery nie posiadał się z radości, widząc, że Magda jest wszystkiem zachwycona.
W obawie, by ktoś z domowników nie pozwolił sobie na jakąkolwiek nieuprzejmość w stosunku do Magdy, Ksawery nie rozstawał się z nią ani na chwilę. Jeżeli chodziło o matkę, był jej serdecznie wdzięczny za ton, jaki przybrała w rozmowie z przyszłą synową. Była prawie przyjacielska i kilka razy uściskała Magdę.
Nastrój przy obiedzie już był całkiem swobodny. Pan Michał ze swoją staroświecką galanterją bawił Magdę żarcikami na swój temat. Po obiedzie zajechały konie i nastąpiło pożegnanie. Magda musiała wracać do Warszawy, by zdążyć na wieczorne przedstawienie w Teatrze Letnim, gdzie grała niedużą rólkę w zastępstwie jednej z tamtejszych aktorek.
Pomimo błagań i nalegań Ksawerego nie chciała porzucić sceny, a raczej możności zarobkowania.
— Po ślubie — mówiła — co innego, ale teraz muszę przecież z czegoś żyć.
Jednocześnie udało jej się uzyskać engagement do filmu i to na rolę główną. Na protesty Ksawerego odpowiedziała krótko:
— To da mi osiem tysięcy, a termin w Banku Wschodnim odłożony został pod warunkiem wpłacenia właśnie ośmiu tysięcy.
Cóż jej mógł na to powiedzieć? Rzeczywiście, jeżeli istniały jakieś szanse ratowania majątku, to tylko w razie współdziałania Banku Wschodniego.
Ksawery z początku nie mógł się pogodzić z myślą, że pieniądze, zapracowane przez Magdę, mogą być użyte dla niego. Jednak tak się jakoś złożyło, że Magda już kilkakrotnie pomagała mu drobnemi sumkami. Opłaty stemplowe, koszty paru aktów notarjalnych i t. p. poszły z jej kieszeni.
Sam rozumiał, że w tych warunkach Magda nie może przerwać swej pracy, a chociaż bolało go to najbardziej, nic na to poradzić nie mógł.
Chciał teraz wraz z nią jechać do Warszawy, lecz i na to nie mógł sobie pozwolić. Pozatem Magda żądała, by siedział na wsi i pilnował interesów.
Odprowadzając ją na stację kolejową był pochmurny i kilka razy wracał do tematu już przesądzonego: Pojedzie do Warszawy bodaj na jeden dzień. Ona jednak, jak zwykle w tych rzeczach, była uparta. Pożegnali się i Ksawery zawrócił do domu.
Nie łatwo przychodziło Magdzie zorjentowanie się w sprawach Wysokich Progów. Najwięcej przeszkód wynikało z usposobienia Ksawerego, który wprost nie umiał stawiać rzeczy jasno. Wstydził się długów, szczególnie osobistych, starał się ukryć sens i znaczenie różnych zobowiązań, a nawet nazwiska wierzycieli drobniejszych, rozmaitych pachciarzy, handlarzy czy służby.
Od dawniejszych wyznań w pociągu zmienił się o tyle, że nabrał przesadnego optymizmu i lekceważył sobie najpilniejsze i najważniejsze sprawy. Magda musiała pamiętać sama o wszystkiem, pilnować wszystkiego. Zaczęło się od doprowadzenia do jakiego takiego porządku ksiąg i rachunków. Panował w nich chaos z tej racji, że prowadzone były częściowo przez Ksawerego, częściowo przez pana Pieczyngę, nieraz zaś nawet przez pisarzy prowentowych.
Stopniowo wszystko to skoncentrowało się w rękach Magdy. Nie ze wszystkiem wprawdzie umiała sobie poradzić, lecz doświadczenie nabyte w okresie prowadzenia administracji Złotej Maski przydało się także o tyle, że wiedziała przynajmniej, do kogo zwrócić się o pomoc.
Pozatem, wierząc w zmysł do interesów pana Biesiadowskiego, zapoznała go gruntownie z całym materjałem. Pan Feliks przyjął wiadomość o zamierzonem małżeństwie Magdy z rezygnacją. Od czasu napadu stan jego zdrowia przedstawiał wiele do życzenia i skłaniał go do częstych smutnych refleksyj. Pomimo choroby bynajmniej nie zaniedbał interesów, a w stosunku do Magdy zachował dawną, serdeczną życzliwość. Po rozejrzeniu się w materjalnej sytuacji Wysokich Progów, orzekł, że możnaby jeszcze majątek uratować kosztem wielkich oszczędności, ułożenia się na pięćdziesiąt procent z wierzycielami, zwłaszcza z tymi, którzy spadliby bez grosza w razie licytacji, no, i przez korzystną sprzedaż Karczówki, piętnastowłókowego folwarku Wysokich Progów. Ponieważ zaś Karczówka miała osobne księgi hipoteczne, rzecz była do przeprowadzenia. Nadto, zdaniem Biesiadowskiego, należało spróbować wydobycia skądkolwiek kilkudziesięciu tysięcy gotówki. Kiedy zaś Magda wyraziła wątpliwość co do możliwości takiej pożyczki, Biesiadowski zaproponował, że sam mógłby wziąć, naprzykład, w dzierżawę stawy rybne na pięć lat.
Tranzakcja ta, zdaniem Ksawerego, była wysoce niekorzystna, a tenuta dzierżawna, ofiarowana przez Biesiadowskiego, bardzo niska, ponieważ jednak innych amatorów niepodobna było znaleźć, a pieniądze były odrazu niezbędne, umowę podpisano.
Jednocześnie Magda zwróciła się do kilku pośredników z propozycją sprzedaży Karczówki.
Z tem wszystkiem cały swój wolny czas musiała poświęcać interesom Ksawerego. Ponieważ zaś w pertraktacjach, w podpisywaniu umów i t. p. musiała go nieraz zastępować, otrzymała odeń odpowiednią plenipotencję.
Przyjęła ją wprawdzie niechętnie, chociaż był to dowód pełnego zaufania ze strony narzeczonego, ale sama musiała przyznać, że z chwilą uznania za konieczność obecności Ksawerego na wsi, niepodobna było przy każdej okazji wzywać go do Warszawy. I tak przyjeżdżał co tydzień na sobotę i niedzielę.
Wówczas spędzali czas na niekończących się omawianiach spraw bieżących...
— Doprawdy — krzywił się Ksawery. — Nie wyobrażałem sobie, by takim językiem przemawiała miłość pary narzeczonych.
— Cóż chcesz — wzruszała ramionami Magda. — Sam jesteś temu winien. Gdybyś myślał więcej o przyszłości wtedy, gdyś jeszcze był sam...
— No, już nie strofuj mnie, Magduś, już dobrze, dobrze... Więc jak z temi opasami?
I zdawała mu relację. Dzięki Biesiadowskiemu uzyskała to, że handlarze bydła z grójeckiego gotowi byli na niezłych warunkach lokować krowy, przeznaczone na rzeź, na czas podpasienia w opróżnionych, z racji nieopłacalności gospodarstwa mlecznego, oborach wysokoproskich.
Idące stąd i z innych pomniejszych źródeł wpływy nie uprawniały jednak do różowych myśli. Trzeba było nieustannie czuwać, dreptać po bankach i urzędach, zabiegać o ulgi i prolongaty, pilnować gotówki, by nie dostała się do rąk Ksawerego lub jego matki. Ci nie umieli oszczędzać i należało ich do tego zmusić.
Po pewnym czasie Magda doszła do przekonania, że główną przyczyną rozrzutności Ksawerego jest jego próżnowanie. Bynajmniej nie był z natury leniwy. Przeciwnie, gdy tylko chciał się popisać lub poprostu nie miał kim się wyręczyć, potrafił pracować zawzięcie. Z tej obserwacji bardziej, niż z konieczności ograniczenia wydatków wynikła dymisja pana Pieczyngi i obu pisarzy prowentowych, a także pana Lisieckiego, który zarządzał młynem i gorzelnią, a właściwie pobierał pensję za pół godziny dziennej roboty, gdyż gorzelany i młynarz wystarczali w zupełności.
Najtrudniej poszło z panem Pieczyngą. Magda rozmawiała z nim tylko dwa razy. Pomimo pozornej uprzejmości starego rządcy odczuła w jego tonie jakby lekceważenie i cień pogardy dla siebie. Zasadniczo oboje dążyli do tego samego, lecz Pieczynga traktował Magdę potrosze jak intruza.
Bardzo boleśnie dotknęło to Magdę. Z jednej strony żywiła doń sympatję, lecz z drugiej rezerwa Pieczyngi uniemożliwiała okazanie już nie tylko sympatji, lecz nawet przychylności. Dlatego w tych rozmowach przybrała ton zimny i może zanadto dźwięczący poczuciem władzy.
— Mówimy o oszczędnościach — powiedziała w końcu. — Czy pan znajduje, że mój narzeczony nie potrafiłby samodzielnie prowadzić gospodarstwa?
— Przecież prowadzi — zauważył pan Pieczynga.
— Przy pańskiej pomocy. Ale czy dałby sobie radę sam?
Pan Pieczynga poczerwieniał:
— Ach, o to pani chodzi?... Zapewne. Uważam pana Ksawerego za bardzo zdolnego rolnika. Sądzę też... hm... Sądzę, że byłoby nawet wskazane... Ja... Tembardziej, że ja dość już jestem stary, by podlegać woli osób zbyt młodych i niedoświadczonych. Pozatem nie lubię niewyraźnych sytuacyj i chciałbym wiedzieć, czy mam posadę u pana Runickiego, czy też u pani?
Sapał coraz głośniej i widocznie musiał bardzo panować nad sobą, by nie wybuchnąć.
— Oczywiście, że u pana Runickiego — spokojnie powiedziała Magda.
— To chwała Bogu — wstał z krzesła. — Zatem wiem, kogo mam słuchać, a teraz pozwoli pani, że ją pożegnam.
— Żegnam pana — skinęła mu lekko głową, i Pieczynga wyszedł z jej pokoiku hotelowego.
Tegoż wieczora zażądała od Ksawerego wymówienia Pieczyndze. Ksawery długo się wahał i wykręcał. Przytaczał słuszne zresztą argumenty, twierdził, że nie można tak odrazu rozstać się z oficjalistą, który przez tyle lat był prawą ręką ojca i jego samego, z człowiekiem tak zacnym i uczciwym.
Na wszystkie te argumenty Magda najprostszą i najskuteczniejszą znalazłaby odpowiedź. Wystarczyłoby dać Ksaweremu do zrozumienia, że Pieczynga ośmielił się ją obrazić. Jednak wolała nie stawiać sprawy na tej płaszczyźnie. Wiedziała zresztą, że i tak przeprowadzi to co postanowiła.
Zresztą pan Pieczynga przyjął wymówienie spokojnie. Jako rządca miał świetną opinję i o takież, a nawet o lepsze stanowisko nie było mu trudno. I tak pozatem zostawał w Wysokich Progach do jesieni. Natomiast część służby pałacowej oraz zredukowani oficjaliści musieli odejść zaraz. Na wypłatę zaległych oddawna poborów Magda wydobyła pieniądze w ten sposób, że podpisała umowę z impresarjem, organizującym objazd trupy teatralnej po prowincji. Objazd miał trwać przez trzy miesiące, a Magda uzyskała pokaźną zaliczkę, gdyż miała być główną atrakcją zespołu.
Pod wieloma względami krzyżowało to jej plany, lecz najbardziej chodziło przecie o zdobycie koniecznej gotówki.
Na koniec czerwca ustalili z Ksawerym termin ślubu.
Magdzie nie zależało na przyśpieszeniu ślubu. Jeżeli zgodziła się na tak bliski termin to jedynie pod naciskiem niecierpliwości Ksawerego. Przed ostatecznem ustaleniem daty zwlekała, jak mogła. Nie dla uzyskania czasu do namysłu. Na małżeństwo zdecydowała się już dawno. Jeszcze zanim usłyszała zwierzenia Ksawerego. Podobał się jej przecie od pierwszego spojrzenia. Tak właśnie wyobrażała sobie od lat pensjonarskich prawdziwego pana. Dumny, wytworny, elegancki, przystojny brunet z siwiejącemi włosami, ziemianin, prawie arystokrata, urodzony w pałacu, obracający się w najwyższych sferach. Gdy z biegiem czasu poznawała go coraz bliżej, odkrywając jedne po drugich jego wady i śmiesznostki — nie martwiła się niemi wcale. Raczej przeciwnie. Cieszyły ją, gdyż zmniejszyły dystans, który dzielił aktorkę, zwykłą — co tu ukrywać — aktoreczkę od pana całą gębą. Zły stan jego interesów również sprawił Magdzie radość. Rozumiała doskonale, że znalazłszy pole do działania dla siebie, że przez pomoc, dawaną Ksaweremu, jeszcze bardziej wyrównuje istniejące różnice. Żeniąc się z nią, Ksawery nie robi już żadnej łaski. Wprawdzie dla niej, znającej go tak dobrze, jak i jego położenie majątkowe, nie był już księciem z dawnych marzeń, ale dla świata pozostanie nim zawsze ze swojem nazwiskiem, manjerami, no i z Wysokiemi Progami, które dlatego właśnie należało ratować za wszelką cenę.
Zdawała sobie dokładnie sprawę ze swoich uczuć. Nie była w Ksawerym zakochana tak, jak kiedyś w Bończy, ale przecież lubiła go szczerze. Z jego powierzchownością tak efektowną, z jego trochę dziecinnym umysłem, z jego zaletami, no, i z Wysokiemi Progami, z pałacem, parkiem, z koligacjami i z pozycją towarzyską, gdyż — nie ukrywała tego przed sobą, a nawet przed nim — bez tego wszystkiego nie byłby już tem, czem był dla niej:
Nie byłby spełnieniem jej marzeń.
I nie chodziło Magdzie o bogactwo, o luksusowe próżnowanie, nawet nie o dostatek. Przecie dążąc uparcie do realizacji swoich młodocianych celów życiowych, nie bała się ani niewygód, ani przykrości, ani ciężkiej, wyczerpującej pracy. Spokój i dobrobyt miała w domu, którego się wyrzekła. Bogactwa i wygody odrzuciła wraz z odrzuceniem oświadczyn Biesiadowskiego, z pięknego, beztroskiego życia zrezygnowała, gdy nie przyjęła propozycji dyrektora Stęposza i kilku podobnych. Gdyby nawet Ksawery nie kochał jej tak bardzo, jak tego nieustannie dawał dowody, zgodziłaby się na to małżeństwo.
Jeżeli też próbowała je odwlec, to z myślą o zarobieniu jak najwięcej pieniędzy jeszcze przed ślubem. Pozatem uważała za pożyteczne rozpowszechnienie się wiadomości o „mezaljansie“ Ksawerego wśród jego krewnych i znajomych.
— Niech oswoją się z tem — mówiła.
— To nierozsądne — protestował Ksawery — gdyby już raz klamka zapadła, nie mieliby o czem gadać, a tak nawet nie wyobrażasz sobie, na co jestem nieustannie narażony.
— To nie po rycersku z twojej strony — śmiała się. — Chcesz, bym i ja z tobą dzieliła te przykrości? Przecież po zapadnięciu klamki spadnie to i na mnie.
O jednej przyczynie swego zwlekania nie wspominała narzeczonemu: — o Mirze. Wiedziała, że Ksawerego łączył z Mirą kilkuletni romans, że pani Mira dla niego rozwiodła się z mężem. I w to jedno Magda nie chciała wnikać, chociaż Ksawery nieraz napomykał o swoich, związanych z tem przykrościach. To już powinien był załatwić samodzielnie. Mimochodem tylko zwróciła jego uwagę, że może przecie liczyć w tem na pomoc matki.
Magda nie chciała mieszać się w likwidację stosunku narzeczonego z panią Mirą głównie dlatego, że w duchu, chociaż starała się to w sobie stłumić, całkowicie była po jej stronie. Gdyby też nie zamierzała zostać żoną Ksawerego, uważałaby, że obowiązany jest ożenić się z Mirą. Obejrzawszy jej fotografję i dowiedziawszy się o niej dość dużo, w gruncie rzeczy dziwiła się Ksaweremu, że wybrał nie Mirę, może starszą i brzydszą, ale wykształconą, no, i panią ze swojej sfery.
Bezstronność Magdy jednak nie posuwała się zbyt daleko. Zbyt twarde było jej życie i zbyt trzeźwo na świat patrzyła, by ustępować komukolwiek bodaj bezprawnie odebraną mu pozycję.
Miała zresztą poważniejsze kłopoty. Pomimo zapewnień Ksawerego, że w jego rodzinie zostanie przyjęta jak najserdeczniej, liczyła się przecież z czemś zupełnie odwrotnem. Zbyt często w usposobieniu Ksawerego dostrzegała ślady świeżo przeżytych przykrości, o których nic jej nie mówił. Nie trudno było domyśleć się, że były to skutki niechęci Runickich do zamierzonego małżeństwa syna.
Po pierwszej swej bytności w Wysokich Progach Magda nie umiała zorjentować się w nastroju pana Michała i pani Aldony. Zbyt była oszołomiona i podniecona swoją własną sytuacją, by wyrobić sobie spokojny sąd. Odniosła szereg różnorodnych i często sprzecznych wrażeń. Pan Michał wydał się jej lekceważąco uprzejmym, lecz i obojętnym. Pani Aldona surową i nieprzystępną, potępiającą każdem spojrzeniem, a tylko przez grzeczność, lub raczej przez miłość dla syna gościnną i miłą w stosunku do takiego intruza, za jakiego musiała uważać Magdę.
Natomiast miny ciotek, kuzynek i innych ubogich krewnych rezydujących w Wysokich Progach były wyraźnie nieżyczliwe, niechętne, prawie złe, z trudem maskowane zdawkowemi uśmiechami.
Magda musiała kilka razy usłyszeć od Ksawerego, że „ci wogóle się nie liczą“, by otrząsnąć się z uczucia zwykłego, niemądrego strachu.
Nie łudziła się też, że najbliższa rodzina, to znaczy Runiccy z Zalotów i Holimowscy z Radzieńca, nie przyjmą jej dobrze. Gdyby miała możność dowiedzenia się o ich nastrojach, możeby starała się w jakiś sposób pozyskać ich sobie. Niestety, jedynem źródłem informacyj był tu Ksawery, a ten wszystko rozmyślnie przedstawiał w różowem świetle.
Magda rozumiała, że jednak najpierw i głównie należy zdobyć przychylność pani Aldony. Korzystając ze sposobności, że właśnie wypadały jej urodziny, wysłała do niej krótki ale bardzo serdeczny list zakończony wyrazami żalu, że nie może złożyć życzeń osobiście i zawierający dyskretną aluzję, że przybyłaby do Wysokich Progów, gdyby wiedziała, że nie sprawi tem przykrości.
Pani Aldona musiała nie wspomnieć synowi ani słowem o otrzymanym liście, gdyż Ksawery nic o nim nie wiedział. Opowiadał tylko nazajutrz to, że matka była przybita w dniu swoich urodzin. Od lat tego dnia odbywał się w Wysokich Progach tradycyjny wielki bal, zaniechany w tym roku ze względów oszczędnościowych. Nie wiedział też widocznie o zamierzonej wyprawie matki do Warszawy.
Dlatego też zjawienie się pani Aldony było dla Magdy zdarzeniem tak niespodziewanem, że napewno uciekłaby, gdyby tylko zdążyła. Nie miała wszakże na to czasu, gdyż wślad za pokojówką hotelową, meldującą przybycie pani Runickiej, we drzwiach ukazała się jej olbrzymia postać.
Magda chciała pocałować ją na powitanie w rękę, lecz pani Aldona zasłoniła się:
— O nie, niechże mnie pani nie postarza!... Pozwoli pani, że usiądę?
— Ależ proszę — podsunęła jej Magda najwygodniejszy fotel.
— Przepraszam — ciągnęła pani Aldona, zdejmując rękawiczki i zapalając papierosa — przepraszam, że nie uprzedziłam pani o mojej wizycie. Zamiar przyjazdu do Warszawy powzięłam dość nagle. I to w związku z pani listem.
— Z moim listem?... — uśmiechnęła się Magda, starając się opanować niepokój.
— Tak. Dziękuję pani za życzenia. Bardzo to miło z pani strony. Czy... Czy mój syn ma dziś przyjechać? Pani napewno wie...
— Wery?... Dziś, chyba nie.
— O, to doskonale. Będziemy miały czas pomówić o różnych rzeczach. Pani kocha mego syna?
— Tak, proszę pani.
— Nie dziwię się — z uznaniem przytaknęła pani Aldona. — Wcale się nie dziwię. Chłop, jak dąb. Bary takie, w biodrach wąski, a te oczy!... To się nazywa mężczyzna. Czasami żałuję, że jestem jego matką. W przeciwnym razie dla takiego mężczyzny straciłabym głowę i dużo ponadto... Cha... cha... cha...
Śmiała się głośno i szeroko, nie spostrzegając zdumienia Magdy.
— Przyzna mi pani rację — mówiła dalej. — W dzisiejszych czasach coraz mniej takich mężczyzn, mężczyzn, że no!
Słowo „mężczyzn“ wymawiała tak soczyście i z takim smakiem, że Magda aż zarumieniła się.
— Zapewne — bąknęła.
— On musi być pierwszorzędny w łóżku, co? — przymrużyła oka pani Aldona.
— Tego nie wiem — z naciskiem powiedziała Magda.
— Jakto? Dlaczego?
— No, bo jestem jego narzeczoną, nie kochanką....
— Co pani mówi! — rozłożyła ręce pani Runicka i z najwyższem zdumieniem wpatrywała się w Magdę. — Jakto? Ani razu?
— Ani razu.
— I wytrzymała pani?... Świat się kończy. Albo... Albo pani jest taka sprytna?... Nie. Nie wierzę! Żeby mój Wery dał się tak za nos wodzić? Świat się kończy!...
Znowu wybuchnęła niepohamowanym śmiechem. Jej olbrzymi biust wznosił się w gwałtownych porywach, policzki pod warstwą różu zaróżowiły się naprawdę, szerokie zmysłowe wargi odsłoniły dwa rzędy równych silnych zębów, a oczy, rzeczywiście wspaniałe, wprost jarzyły się radością.
Nagle w jednem mgnieniu spoważniała i powiedziała sucho:
— Musicie zerwać. Pani przecie rozumie, że wasze małżeństwo nie miałoby żadnego sensu?
— Jestem przeciwnego zdania — równie poważnie i zimno odpowiedziała po chwilowym namyśle Magda.
— Naraża pani i jego i siebie na niezliczone przykrości. Czy zdaje pani sobie sprawę z tego, że jej fach, a tembardziej fach pani ojca... Tylko proszę mnie źle nie zrozumieć. U mnie snobizm nie wchodzi w grę. Trzeba jednak liczyć się z ludźmi. Przynajmniej o tyle, o ile. Rozumie pani?... A pozatem druga strona medalu: z czego wy, z czego ja i mój mąż, z czego my wszyscy będziemy żyli?... Ksawery może ożenić się bogato i jeżeli pani...
— ...Dobrze mu życzy — dokończyła Magda z wymuszonym uśmiechem — jeżeli mu dobrze życzę, mam zrezygnować z małżeństwa, czy tak?...
— Oczywiście. Podobacie się sobie? Bardzo pięknie. Będę napewno ostatnią z tych, którzy mogliby coś mieć przeciw temu. Kochajcie się na zdrowie, ale poco małżeństwo?... Przecie to, mówmy szczerze, i dla pani żaden interes... Nie przyjechałam tu, by robić sceny, grozić odmową błogosławieństwa czy podobnemi głupstwami. Poprostu chcę pani przemówić do rozsądku. I jestem przekonana, że porozumiemy się.
— I ja jestem tego pewna. Cóż?... Rezygnuję.
Rozłożyła ręce i wstała. Pani Runicka aż przeraziła się łatwością odniesionego sukcesu:
— Mówi pani serjo?
— Najzupełniej. Rezygnuję, oczywiście, pod tym warunkiem, że Ksawery nie przez panią zrobi mi tę propozycję, lecz osobiście.
— Ależ, broń Boże! — zerwała się pani Runicka. — Daję pani słowo, że Wery o niczem nie wie...
— Jakto, więc pani bez jego wiedzy zwraca się do mnie, byśmy we dwie, poza jego plecami rozstrzygnęły o jego przyszłości?... Nie, proszę pani. Nie uważam, bym miała do tego prawo. Owszem, najlojalniej zakomunikuję mu żądanie pani...
— Broń Boże — przerwała z niepokojem pani Aldona, — chyba nie chce pani poróżnić syna z matką! Zaklinam panią: ani słowa o mojej bytności. Zaklinam! Chciałam, by inicjatywa zerwania wyszła od pani, ale skoro... skoro oboje chcecie popełnić szaleństwo, ja umywam ręce. Wszyscy razem pójdziemy pod kościół z pudełkiem od sardynek. Trudno.
Dyszała ciężko i nerwowemi ruchami obciągała kostjum, opinający jej obfite kształty.
— Nie będzie tak źle, proszę pani — pojednawczo odezwała się Magda.
— Ach! — machnęła ręką pani Aldona.
— Zapewniam panią. Jeżeli pani pozwoli, zaraz to udowodnię.
I nie czekając na zgodę pani Runickiej, wzięła ze stołu paczkę papierów, nad któremi siedziała przez cały ranek.
— Widzi pani — mówiła — oto list z Banku Wschodniego. Zgadzają się czekać przez dalszych osiem miesięcy. A tu mam umowę na wydzierżawienie stawów, tu zaś zestawienie...
I zaczęła szczegółowo wyliczać przewidywane wpływy, konieczne wydatki, streszczała umowy, układy, sypała cyframi, sumowała pozycje oszczędności.
Pani Runicka słuchała w milczeniu, ziewnęła kilka razy ukradkiem, a gdy Magda zamierzała sięgnąć po nową paczkę papierów, zatrzymała ją:
— Niech się pani nie trudzi. Doprawdy, dosyć...
— Więc widzi pani, że nie jest wcale tak źle? — z poczuciem zwycięstwa zapytała Magda.
— Moja droga — odpowiedziała z uśmiechem pani Aldona. — Ja się na tem nic, ale to nic się nie rozumiem. I przyznam się, że pojąć nie mogę, skąd pani zna się na tych sprawach?
— Nie znałam się wcale, ale skoro trzeba było...
— Dziwna z pani dziewczyna. Hm... Że też się pani chce!? Od tego głowa może rozboleć. Szalona dziewczyna. Zamieniać lekkie i wygodne, beztroskie życie na taką mordęgę...
— Myli się pani. Życie aktorki nie jest wcale lekkie ani beztroskie.
— No, przynajmniej swobodne. Mężczyzn ma się do wyboru, ile dusza, a raczej ile ciało zapragnie — zaśmiała się znowu pani Aldona — no, niech mi pani powie, czy aktorzy to naprawdę są tacy perwersyjni?...
— Ależ, proszę pani — zgorszyła się Magda.
— Nie powiem, przysięgam ci, że nie powiem Ksaweremu ani słowa. Możesz przecie być szczera z przyszłą świekrą: oni wszyscy są zboczeńcami?... Taki, naprzykład, Demkowski? Przepiękny kawał mężczyzny. Uda jak stal. Co?... Taki musi kobietę zmiażdżyć, zgnieść?... Wspaniały samiec!... Przyznaj się, miałaś z nim romans?...
Magda z przerażeniem przyglądała się jej i zdołała tylko zaprzeczyć ruchem głowy.
— Naogół mężczyźni są zanadto wstydliwi — ciągnęła pani Aldona poufale, nie spostrzegając zmieszania Magdy — wstydliwość taka, przyznaję, ma pewien smaczek, nieprawdaż? Rola gorszycielki musi pociągać każdą wyrafinowaną kobietę. Ale ja osobiście uwielbiam rozpasanie, nawet wyuzdanie. Wery jest, jak myślę, istną dziewicą, cha... cha... cha... Nie cierpi nawet rozmowy o swoich przeżyciach erotycznych. To nic, będzie go pani szkolić. Jestem przekonana, że zrobi pani z niego mistrza. Ale uwaga! Rezerwuję dla siebie prawo do szczegółowych, do najszczegółowszych sprawozdań. Mnie, moja droga, nie potrzebuje się pani krępować...
Przymrużyła figlarnie oko i dodała z przekonaniem:
— Ja pasjami to lubię, pasjami!...
Magda milczała, zgorszona w najwyższym stopniu. Nieraz za kulisami, czy wśród koleżanek słyszała najbardziej nieprzyzwoite rozmowy, słowa ordynarne, tłuste anegdoty, ale w sposobie mówienia o tych rzeczach pani Aldony było coś tak żenującego, tak przejmująco bezwstydnego, że aż musiała ugryźć się w język, by nie odpowiedzieć jakiemiś ostremi słowami.
Cały szacunek, jaki nie tyle żywiła, ile chciała żywić dla matki narzeczonego, stał się teraz niepodobieństwem. Po wyjściu pani Aldony, która pożegnała Magdę namowami do „nieodkładania przyjemności na noc poślubną“, sprzeczne i męczące uczucia doszły do głosu.
Więc takie są te prawdziwe wielkie damy?... Ich wyniosłość i dobre manjery są zatem jakąś bezwartościową dekoracją, jak inflacyjne banknoty w portfelu Ksawerego. A przecież pani Aldona jest hrabianką z domu, wychowaną w klasztorze aż zagranicą, pochodzi z jednej z najstarszych i od wieków znakomitych rodzin.
Bończa kiedyś mówił:
— Trzeba od szeregu pokoleń przyzwyczaić się do swego wielkopaństwa, by móc sobie pozwolić na największy luksus, to jest na publiczne pokazywanie, że się jest świnią. Jeżeli odważy się na to człowiek nowy, niedostatecznie przeświadczony o swojej absolutnej niezależności od opinji, to go ludzie jako świnię ze wzruszającą konsekwencją zarżną na kiełbasy.
Nie, Magda nie brzydziła się panią Aldoną. Uważała ją tylko za rozwydrzoną, starzejącą się kobietę, nawet dość miłą, ale wymagającą pobłażliwego traktowania swoich dziwactw.
W każdym razie po tej rozmowie Magda czuła się pewniej na własnych nogach. Przekonała się, że już liczyć się nie potrzebuje. Bezsprzecznie, miała silniejszą od nich pozycję i sama czuła się silniejsza. Coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, że i Ksawery już teraz w Wysokich Progach nic nie ma do decydowania, że nieświadomie, ale dobrowolnie wyrzekł się tego prawa na rzecz przyszłej żony.
Im bliżej jednak czuła się osiągnięcia celu, tem bardziej w jej oczach malała sama wartość tego celu. Zbyt łatwo ustępowały przed nią trudności, zbyt lekko usuwały się przeszkody. Przyszłość wprawdzie była ich jeszcze pełna, ale w Magdzie znikła już wszelka obawa. Wiedziała, że je przezwycięży.
Z całkiem też inną miną przyjechała po raz drugi do Wysokich Progów. Ani śladu nie pozostało w niej z dawnej tremy. Przeciwnie. Trzymała się z godnością, niemal wyniośle wobec rezydentów, wobec służby z pewnością siebie przyszłej pani, a wobec państwa Runickich z prawie poufałą serdecznością.
Nazajutrz wyjeżdżała na tournée i była to wizyta pożegnalna, a jednocześnie przedślubna. Ślub bowiem mieli wziąć w Krakowie, gdzie zespół Magdy zatrzymywał się na kilka dni.
Ksawery był zachwycony metamorfozą Magdy. Wodził za nią oczyma, a gdy znaleźli się sami, powiedział:
— No, winszuję ci. Teraz już wyglądasz, jak pani Ksawerowa Runicka z Wysokich Progów.
Magda zaśmiała się:
— Czy to ma być szczyt wszelkiej wartości?
Odczuł w jej słowach ironję i trochę się obraził.
— Zapewne. Nie jest to tyle, co powiedzmy Radziwiłłowa z Nieświeża, ale upewniam cię, że niejedna kobieta... hm... nie traktowałaby tego tak lekko...
— Ja też nie traktuję lekko. Przeciwnie. Ciężko mi z tą twoją drażliwością. No, a teraz chodźmy obejrzeć pokoje, które nadadzą się dla letników.
W zachowanej narazie przed panią Aldoną tajemnicy, — Ksawery we wszystkiem lubił tajemniczość — po dłuższych sprzeciwach i grymasach, zgodził się na projekt Magdy urządzenia, wzorem wielu innych dworów, letniego pensjonatu w Wysokich Progach. Inspekcja pałacu nie dziwiła nikogo, gdyż wszyscy przypuszczali, że chodzi o wybór apartamentu. Dopiero wieczorem Ksawery po długiem chrząkaniu oświadczył matce, że postanowił urządzić pensjonat.
— Jest to obrzydliwe — zakończył, — ale niestety konieczne. Obliczyliśmy z Magdą, że da to najlepszy zbyt na produkty i około siedmiu tysięcy wpływu.
Pani Aldona wbrew obawom Magdy ucieszyła się:
— Ależ świetnie! Będzie przynajmniej wesoło. Tylko uwolnijcie mnie od zajmowania się letnikami. Mogę im dotrzymywać towarzystwa, grać w bridge‘a, ale nie prowadzić gospodarstwa.
— O nie, tem zajmie się pani Mikcińska — wtrącił Ksawery.
— Poco? — spojrzała nań Magda — ja sama to poprowadzę.
— Tego nie chciałbym — skrzywił się — będą to nasze miodowe miesiące.
— Więc cóż z tego? Ty przecie i tak będziesz musiał pilnować robót w polu, a ja próżnować nie zamierzam.
Rzecz została rozstrzygnięta. Chodziło jeszcze o jedno. Poza pokojami gościnnemi i pokojami służby, która miała być przeniesiona na folwark, wypadało do kompleksu letniskowego zaliczyć gabinet pana Michała, ze względu na sąsiedztwo łazienki.
Uzyskanie na to jego zgody wydawało się niepodobieństwem. Pani Aldona aczkolwiek ucieszyła się sposobnością dokuczenia mężowi, zapewniała, że nie odstąpi on swego gabinetu za żadne skarby. Ksawery nie chciał zwrócić się z tem do ojca w obawie, że usłyszy odmowę, która poderwałaby tylko jego autorytet pana domu.
Wobec tego do bibljoteki na górę poszła Magda. Zapukała i weszła. Pan Michał zerwał się i zakrywając nagą szyję kołnierzem szlafroka, chciał wycofać się do sąsiedniej sypialni, lecz Magda zatrzymała go prawie przemocą:
— Wcale nie patrzę na pański strój. Zresztą to moja wina. Wtargnęłam tu bez uprzedzenia.
— Najmocniej panią przepraszam — wciąż zakrywał się pan Michał — wyglądam chyba okropnie.
— Bynajmniej. Wygląda pan bardzo miło i po domowemu. A ja mam do pana interes. Zjawiam się jako delegatka.
— O! Aż tak oficjalnie? — zaśmiał się pan Michał — a ja, niepoprawny zarozumialec, łudziłem się, że to wizyta całkiem spontaniczna.
Magda rozejrzała się po pokoju:
— Boże, ile tu książek! A to owe pańskie rękopisy. Czy to wszystko o rewolucji francuskiej?
— Wszystko — uśmiechnął się.
— Szkoda, że jestem taka sobie głupiutka gąska — westchnęła — zresztą, pan napewno i komuś mądrzejszemu nie pozwoliłby przeczytać swoich prac?
— Cóż znowu!.... A czy panią interesuje ten temat?
— Szalenie — wysiliła pamięć — zwłaszcza współzawodnictwo Dantona z Robespierrem. To takie potężne.
Była kiedyś na jakiejś sztuce o Wielkiej Rewolucji i trochę pamiętała z tego.
Pan Runicki lekko dał się pociągnąć za język. Posiadał moc materjału anegdotycznego i tem rzeczywiście zainteresował Magdę. Zdumiewało ją przytem, że o tych ludziach, dawno umarłych, mówił z taką żywością, jakby opowiadał ploteczki o najbliższych znajomych. Podrwiwał nawet z ich śmiesznostek, dowcipnie akcentował różne dwuznaczniki, całkiem zresztą niewinne, czasami zniżał poufnie głos, jakby się obawiał, że pani Vosier lub Ivetta Bertanon, o których opowiadał, mogą podsłuchiwać pod drzwiami. Magda wtrącała swoje okrzyki zdumienia i pytania zawsze w porę.
Miała swój własny system, swoją metodę prowadzenia rozmowy ze starszymi panami. Metoda ta była niezawodna a polegała na mieszaninie naiwnego podziwu i prawie dziecinnej kokieterji. Starsi panowie przepadali za taką okazją do przekonania się, że są jeszcze potrochu mężczyznami, a że pozatem młode i ładne oczy widzą w nich studnię mądrości i piramidę wiedzy. Była to metoda łatwa, a Magda wyspecjalizowała się w niej jeszcze za czasów swoich codziennych sjest kawiarnianych z dyrektorem Balzerem, z prezesem Godzińskim i resztą.
I pan Michał pod tym względem nie różnił się od nich. Ożywił się, rozruszał, sypał dowcipami, zakończył zaś serją bardzo zgrabnych komplementów, wśród których, jak Magda z góry przywidywała, niezabrakło i tradycyjnego u wszelkich „tatusiów“ zapewnienia, że szkoda, że jest stary, bo gdyby nie był stary, byłby młodszy, a wtedy — wiadomo.
— Możnaby pomyśleć — zastanawiała się kiedyś Magda — że każdy starszy pan zamłodu był masowym zdobywcą serc.
Teraz ostrożnie przystąpiła do rzeczy. Oczywiście to okropne, ale musi wrócić już nadół, wrócić z pomyślnym rezultatem swojej misji. Chodzi o gabinet. Pan Michał i tak prawie go nie używa, pracując zawsze w bibljotece, a gabinet będzie potrzebny dla letników. Nie teraz. Za tydzień, za dwa, może za trzy.
Musiała skolei wyjaśnić plany pensjonatowe i uzyskała zgodę wraz z zapewnieniem, że dla niej gotów wyrzec się nawet sypialni i zamieszkać choćby w stajni.
— Pan jest bardzo, bardzo dobry — ściskała na pożegnanie jego rękę — ale mnie będzie pan przeklinał, bo później, po ślubie będę często pana nudziła. Pan tak cudownie opowiada!
Ksawery odprowadził nazajutrz Magdę do Warszawy. Mieli tam różne zakupy. Jeszcze przed jej wyjazdem na tournée należało obejrzeć i wybrać różne dodatkowe sprzęty do pokojów, przeznaczonych na pensjonat.
Zespół aktorski wyjeżdżał z dworca Głównego późnym wieczorem i Ksawery odprowadził Magdę, ale tylko do poczekalni: wstydził się świecenia swoją obecnością wśród tej hałastry. Magda nie brała mu tego za złe, chociaż nie zdołał przed nią zamaskować istotnych pobudek twierdzeniem, że nieraz sam urządzał w restauracjach przyjęcia dla aktorów. Rozumiała, że wtedy występował w charakterze fundatora, teraz zaś pomimo wszystko byłby, jak równy między równymi, tylko narzeczonym jednej z aktorek.
Nie brała mu tego za złe jeszcze i dlatego, że sama od dnia zaręczyn przybrała półświadomie nowy ton wobec koleżanek i kolegów, a nawet wobec dyrektorów. Potrochu traktowała ich zgóry, a swoją pracę jako czysto zarobkową rzecz, jako przykrą konsekwencję faktu, że ona, przyszła pani Wysokich Progów, chwilowo znalazła się w trudnościach materjalnych. Zresztą i wśród nich, w tem swojem dotychczasowem otoczeniu, dostrzegała inny stosunek do siebie. Cieplejszy, życzliwszy, bardziej wersalski. Przestawała być rywalką, wychodziła bogato — jak wierzono — zamąż, w związku z czem można było liczyć kiedyś w razie potrzeby na drobne pożyczki, a w każdym razie na splendor, wynikający z przyjacielskiego „tykania“ jaśnie pani.
Myśląc o swojem rozstaniu z życiem teatralnem, Magda nie odczuwała ani odrobiny żalu. Naprawdę nic jej z tym światem nie łączyło. Był dla niej tylko etapem, stopniem, szczeblem, przedsionkiem do uplanowanej przyszłości. W marzeniach już oddawna porzuciła teatr, a i obecna jego rzeczywistość była dla niej nawskroś nieważka, przypadkowa. Ogarniało ją przerażenie na myśl, że jej małżeństwo z Ksawerym mogłoby się rozchwiać. Byłby to cios, którego znieść jużby nie potrafiła.
Dlatego właśnie dość łatwo zgodziła się na nieodkładanie ślubu do czasu zakończenia tournée. Nie mogła jednak zerwać kontraktu i ślub musiał się odbyć nie w Warszawie, lecz w Krakowie i to skromnie, bez welonu, bez orszaku, bez wesela.
Ciężko przyszło Magdzie zrezygnować z takiego wspaniałego ślubu, o jakim marzyła od dziecka. W wyobraźni chwila ta, przeżywana po tysiąc razy wyglądała tak pięknie. Niestety, rozsądek kazał inaczej. Pomijając już kwestję tournée, należało ograniczyć się do cichego ślubu z dwóch względów. Popierwsze wystawna ceremonja i wesele kosztowałyby szalone sumy, a powtóre, nie wiadomo było, czy i jak zareagowaliby na zaproszenie znajomi, sąsiedzi i krewni Ksawerego.
To też ślub odbył się cichy, w małym kościółku krakowskim.
Ponieważ trupa teatralna musiała tu czekać trzy dni na oswobodzenie sali, aktorzy mieli wolny czas, a Magda swoje trzy „miodowe“ dni i trzy miodowe noce.
Ksawery przyjechał rannym pociągiem w niedzielę, a odjechał we środę. Czas ten spędzili razem, nie rozstając się ani na chwilę. Ksawery w rezultacie zaklinał Magdę, by mu pozwoliła zostać dłużej, lecz pomimo tego, że sama również bardzoby tego pragnęła, wyprawiła go do domu, a odprowadzając na dworzec, tak zajęta była pożegnaniem, że Ksawery wskoczył do pociągu już w biegu.
W dniu ślubu otrzymali tylko jedną depeszę: od pani Aldony:
Więcej nikt o dacie ślubu nie wiedział. Życzenia od kolegów przyjęła sama Magda, gdyż udział w tej ceremonji Ksawerego pociągnąłby za sobą konieczność urządzenia kolacji, czyli zarówno koszty, jak i przerwę w oddawna przez oboje upragnionej samotności.
Dwór w Zalotach ani rozmiarami ani wyglądem nie mógł się równać z pałacem wysokoproskim. Był to długi parterowy dom z facjatami i z kilkoma oszklonemi gankami, przykryty stromym gontowym dachem, gęsto łatanym i niesymetrycznie upstrzonym kominami. Ze wszystkich stron przyrastały doń rożne przybudówki, częściowo tynkowane i bielone wapnem, częściowo świecące nagiemi belkami byle jak ociosanemi.
Przed domem był wprawdzie duży trawnik z bukietem jodeł w środku, ale zapuszczony, porosły łopianami i ostem, pstrzący się kretowiskami. Swobodnie wałęsały się po nim kury i gęsi, wylegiwały się na słońcu psy, wywracały kozły dzieci służby folwarcznej, a stale pasł się niski brzuchaty osioł, napół wyleniały ze starości i ślepy na jedno oko. Alejka wjazdowa i objazd pokryte były nigdy nie naprawianym brukiem z okrągłych kamieni, miejscami powyrywanych. Garby i wyboje, a po lada deszczu kałuże o niewiadomej głębokości upiększały i inne alejki, kręto biegnące za dom, gdzie odrazu zamykał się dziedziniec folwarczny już wcale niebrukowany, a otoczony ze wszystkich stron zabudowaniami gospodarskiemi. Pod ścianami leżały tu pordzewiałe obręcze, połamane pługi, jakieś kłody i wielkie kupy gnoju.
Dopiero dalej rozciągał się stary cienisty sad, warzywniki, a za niemi grunty orne i łąki.
Tak wyglądały Zaloty, gdy w upalne niedzielne popołudnie młodzi państwo Runiccy przyjechali tu z pierwszą wizytą.
Magda oczom nie chciała wierzyć. Słysząc tyle o gospodarstwie stryja Marka, wiedząc, że „na pieniądzach siedzi“, pojąć nie mogła, by ten zapuszczony dwór mógł być jego własną siedzibą. Wogóle poza Wysokiemi Progami nie widziała jeszcze ani jednej siedziby ziemiańskiej i nie wyobrażała sobie, by tak to mogło wyglądać.
Nie zastali nikogo. Bosa dziewucha, z kosmykami żółtych włosów, wymykającemi się spod kwiecistej chustki, przyjęła ich na progu oświadczeniem, że „jaśnie pana tylko patrzeć“, bo pojechał na grochy, a jaśnie panienki „to w sadzie, czy w lesie, rozmaicie i kto ich wie“.
Wobec tego Ksawery kazał stangretowi nie wyprzęgać, podjechać w cień i czekać, tymczasem zaś pokazywał Magdzie stryjowskie gospodarstwo. Pokazywał z dumą, widząc jej rozczarowanie:
— Co, Magduś, nie wszędzie jest tak, jak u nas? — pytał ukontentowany.
— Ależ tu całkiem, jak u biednego chłopa!
— Brak potrzeb kulturalnych.
— Zdumiewające.
— Czy ty wiesz, Magduś, że tu nietylko elektryczności, ale nawet łazienki w całym domu niema!
— Więc w czemże się myją?
Zaśmiał się:
— W razie ostatecznej potrzeby w balji.
— Żartujesz?!
— Broń Boże. W balji, w cebrzykach. Latem kąpią się w tem jeziorku, coś je widziała przed lasem. A potem tutaj nie zabawimy długo, bo oni z kurami spać idą. Stryj nie lubi sztucznego światła, bo jego zdaniem lampa psuje wzrok, no, i nafta jest droga. Stary jest skąpy.
Obeszli dom naokoło i usiedli na ganku, gdzie stało kilka koszykowych foteli i kilka zydlów zbitych z sosnowych zlekka oheblowanych desek. Roje much unosiły się nad stołem na krzyżakach, na którym pozostały jeszcze resztki okruszyn po obiedzie.
Z wnętrza wybiegła siwa, drobna staruszka, straszliwie zaaferowana, sepleniąc powtórzyła prawie dosłownie to, co już usłyszeli przed kwadransem od służącej, i, ukłoniwszy się kilka razy, znikła w sieni.
— To klucznica, Michalinka — objaśnił Ksawery, i nagle spochmurniał.
Fakt, że Michalinka nie zaproponowała ani herbaty, ani owoców, nie mógł być bez znaczenia. Nie prosiła nawet, by czekali. Przeciwnie pomimo zaaferowania z całym naciskiem podkreśliła, że „niewiadomo, kiedy wrócą“.
Mogłoby to znaczyć, że stryj i kuzynki umyślnie ulotnili się z domu, spodziewając się wizyty, której.... której może przyjąć nie chcieli.
Wybierając się do Zalotów, Ksawery przewidywał i taką ewentualność. Wprawdzie dwie młodsze kuzynki napewno nie miały w głębi duszy nic przeciw Magdzie, ale decydował tu przedewszystkiem stryj Marek i jego pupilka Janka. Ona tu właściwie była od śmierci matki panią domu i, pomimo stosunkowo niedużej różnicy wieku, miała wielki wpływ na siostry.
— Czekamy jeszcze dwadzieścia minut — spojrzał Ksawery na zegarek — jeżeli do tego czasu nikt nie wróci...
Nie dokończył, gdyż właśnie w bocznej alei rozległ się tętent szybkiego kłusa i z za zakrętu ukazał się rosły szpak z lekko anglezującą amazonką na grzbiecie. Z odkrytą głową, z jasno blond włosami ostrzyżonemi po męsku i z opaloną na bronz cerą wyglądała na młodego chłopaka.
— To Ruta — powiedział Ksawery — ładna, prawda? I jak trzyma się w siodle!
I Ruta ich dostrzegła:
— Hop, hop!... — krzyknęła ku nim. — Uwaga!...
I z miejsca przechodząc w galop, okrążyła trawnik, zawróciła ostrym łukiem i ruszyła wprost na pasącego się w środku osła. Jeszcze chwila, poderwała szpaka i pięknym susem przeskoczyła żywą przeszkodę. Potulny osioł nie zwrócił na to żadnej uwagi, a Ruta roześmiana i zadyszana zeskoczyła z siodła przed gankiem.
— Klasa, co? — zawołała i, nie czekając potwierdzenia, odwróciła się, by włożyć w usta dwa palce i gwizdnąć tak przeraźliwie, aż szpak przysiadł na zadzie.
W tejże chwili z krzaków wybiegł chłopiec stajenny i zabrał konia. Ruta weszła na ganek, ściągnęła z rąk duże skórzane rękawice i, rzuciwszy je wraz z pejczem na stół, wyciągnęła rękę do Magdy:
— Runicka — powiedziała poprostu. — Na imię mi Ruta. Wery, czy mogę do niej mówić „na ty“?
— Ależ bardzo mi będzie przyjemnie — zaczerwieniła się Magda.
— No, to musimy się pocałować — orzekła Ruta i rozległy się dwa głośne cmoknięcia, poczem młoda panna nadstawiła policzek Ksaweremu i jednocześnie krzyknęła w otwarte drzwi: — Pić!... Pić!...
W długich butach, spodniach i w angielskiej bluzce z szafirowym krawatem wyglądała prawie pomęsku. Tylko pełen wdzięku owal twarzy, dziewczęco świeża cera i szafirowe oczy z nieprawdopodobnie długiemi rzęsami zaprzeczały temu wrażeniu. Zato ruchy miała ostre, szybkie, zawadjackie.
— Słyszałam, że jesteś bardzo ładna — mówiła do Magdy z taką swobodą, jakby się znały od lat. — Dziekan mi mówił. Spotkałam go za Rydzynką. Byliście wczoraj na nieszporach?... Zachwycał się tobą, ale ty jesteś, naprawdę, wspaniała. Jeździsz konno?
— Prawie nie.
— Dopiero ją uczę — wtrącił Ksawery.
— Ty ją uczysz? Daj spokój!... Magda, on zrobi z ciebie manekin. Ja cię nauczę. Chcesz, zaraz spróbujemy... Każę ci osiodłać „Mitrofana“. Spokojny, jak cielę.
— Ależ, Ruta, — skrzywił się Ksawery — nie pojedzie przecie w wizytowej sukni.
— To prawda — przyznała. — O, już niesie ten ślimak, ten żółw. Prędzej, ślamazaro!
Dziewczyna w chustce potknęła się na progu i postawiła przed Rutą emaljowany dzbanek z wodą i blaszaną kwaterkę.
— Uch, gorąco — obtarła Ruta usta wierzchem dłoni. — Niema, jak zimna woda na taki upał. Zgrzałam się, jak stary pies. Gdzie ojciec?...
— Jeszcześmy go nie widzieli — odpowiedział Ksawery. — Podobno pojechał na grochy.
— A tak. Nawet widziałam zdaleka jego bryczkę. Czy pani, to jest czy ty uprawiasz jakie sporty? — zwróciła się do Magdy.
— Trochę pływam i trochę próbowałam się ślizgać.
— Ruta uprawia wszystkie sporty — zauważył Ksawery.
— To prawda — potwierdziła. — Narty, biegi, koszykówka, szermierka, nawet boks. Wery, nadstaw buzię! Pokażę twojej żonie klasyczny prawy sierpowy.
— Dziękuję — zasłonił się rękami.
Wybuchnęła śmiechem:
— Ale najlepiej lubię hippikę. Cóż może być rozkoszniejszego, jak wziąć dobrego konia między nogi! To mi frajda!
Zaczęła opowiadać o swoim treningu do jesiennych konkursów hippicznych, w których napewno zdobędzie pierwsze miejsce, jeżeli ojciec pozwoli jej stanąć. Magda przyglądała się Rucie z podziwem. Zakurzone buty z cholewami, niewymanicurowane ręce, ani nawet spocone czoło nie zmniejszały jej uroku. Raczej przeciwnie, podkreślały bujność, żywość i śmiałość tej młodziutkiej, bo niespełna osiemnastoletniej panienki. Nie wyobrażała sobie, by tak wyglądać mogła wychowanka klasztoru.
Tymczasem nadjechał ojciec, tęgi i przy swoim średnim wzroście tak barczysty, że był prawie kwadratowy. Gęste siwe włosy, czarne wiechciowate brwi i szpakowate, krótko przystrzyżone wąsy, na tle czerwonej kwadratowej twarzy, nadawały mu wyraz surowy, niemal zagniewany.
W maciejówce i w butach z cholewami, w tabaczkowem wytartem i gęsto cerowanem ubraniu przypominał raczej ogrodnika z warszawskich przedmieść, lub ekonoma niż właściciela dużego majątku.
Pomimo pozorów surowości i nadętej miny, słynął z dobroduszności i z humoru. Magda zdążyła już nasłuchać się o nim wielu opowiadań, w których podrwiwano wprawdzie ze sknerstwa pana Marka, ale przebaczano mu to przez wzgląd na różne zalety.
Wszystkie obawy Ksawerego, jak się okazało, były bezpodstawne. Pan Marek przyjął Magdę niezbyt wprawdzie serdecznie, ale z nienaganną uprzejmością. Rutę wysłał zaraz po siostry, a sam zaczął mówić o gospodarstwie, o urodzajach, o podatkach i cenach. Jego wymowa była też oryginalna: z szczególniejszem upodobaniem zaciągał z chłopska, lekko „mazurząc“ i gęsto wtrącając zwroty czysto wiejskie.
Magdzie przyglądał się zukosa, lecz z jego spojrzenia trudno było wymiarkować, co o niej sądzi. Z tem wszystkiem był jakby odrobinę zakłopotany.
Dopiero, gdy Magda wtrąciła uwagę o opłacalności pomidorów, zwrócił się wyraźnie do niej:
— To niedobra moda. Te wszystkie nowości do niczego nie doprowadzą. Jakże to pani kalkuluje?
Czując się trochę, jak na cenzurowanem, ale znając rzecz już gruntownie, Magda mówiła szybko i pewnie, przytaczając cyfry, obliczając ceny, koszta odstawy i t. d. Pan Marek słuchał uważnie i w końcu zawołał:
— A skądże pani zna się na tem?!
— Skoro zostałam żoną ziemianina — zaśmiała się.
— No, tak — pokręcił głową — ale ja pani powiem, że względem tych-to pomidorów, kalafjorów i podobnych rzeczy, to za rok dwa wszyscy rzucą się na nie, i ceny spadną na łeb, a co wtedy?... Tymczasem zboże...
— Na zboże wszyscy oddawna się „rzucili“ — wtrąciła przekornie — i dlatego takie mamy ceny.
— Sztuczki, łaskawa pani, sztuczki — upierał się pan Marek — wyścigi za nowościami.
Właśnie nadeszła najstarsza z panien Runickich, Janina. Mogła mieć niespełna trzydziestkę i na nią wyglądała. W letniej skromnej sukni z szarego płótna i w żółtych sandałach bez obcasów była trochę może niezgrabna lecz jej jasna, dziwnie spokojna twarz, okolona zaplecionemi i upiętemi na głowie warkoczami, koloru prawie popielatego, przyciągała wzrok swoją wspaniałą pięknością. Tylko zbyt duże piersi i krótka szyja przy podniesionych ramionach psuły to wrażenie. Również ręce miała brzydkie, grube i ciężkie z krótkiemi palcami. Poruszała się wolno, jakby z jakąś ceremonjalnością.
— Moja córka, Janina — przedstawił Marek.
Podały sobie ręce i Janina powiedziała niskim głębokim altem:
— Bardzo mi przyjemnie panią poznać.
— I ja się bardzo cieszę — próbowała opanować się Magda — tyle o pani słyszałam dobrego.
— To chyba nie w Wysokich Progach — uśmiechnęła się.
— Owszem. Przecie pani słynie, jako świetna gospodyni i jako wybitna działaczka wśród ziemiaństwa. I ja liczyłam, bardzo liczyłam na to, że zechce mnie pani niejednego nauczyć, bo jestem przecie mieszczką i na wielu rzeczach jeszcze się nie znam.
— A czy to interesuje panią? — z dość chłodnem zdziwieniem podkreśliła Janina.
— O tak — przyszedł Magdzie na pomoc Ksawery — nie możesz sobie nawet wyobrazić, Janko, co ta Magda wyprawia.
I zaczął chwalić się zdolnościami gospodarskiemi żony z takim ferworem, że aż ta musiała go mitygować.
— W takim razie dostałeś, mój drogi, żonę, na jaką chyba nie zasłużyłeś.
Pomimo wyraźnego przytyku, Ksawery z właściwą sobie umiejętnością wszystko obrócił w żart. Magda jednak widziała, jak w kieszeni zaciska pięści. Nie cierpiał Janiny, a ich niechęć, jak to Magda zauważyła, była obustronna.
Tymczasem nakryto stół zgrzebnym, lecz pięknie haftowanym obrusem i podano podwieczorek: ciastka, sucharki, pierniki, a do tego kilka gatunków marmelad i konfitur. Przed Ksawerym i przed Magdą służąca postawiła filiżanki z herbatą, reszta towarzystwa, domowi, pili mleko.
— A cóż się dzieje z Astrą? — zapytał Ksawery, wskazując na wolne miejsce.
— Maluje nad sadzawką — wyjaśniła Janka.
— Nie wspomniałeś nic o tem, że panna Astra jest też malarką — odezwała się Magda.
— Jest wszystkiem, tylko nie tem, czem trzeba — zmarszczył brwi pan Marek i czemprędzej zmienił temat, zaczynając mówić o czemś innem.
Magda wiedziała, że w Zalotach uważano Astrę za „zakałę rodziny“. Zresztą nie bez powodów. Astra, mając jeszcze lat dziewiętnaście, to jest przed sześciu laty, uciekła z domu, a gdy ją po dłuższych poszukiwaniach odnaleziono w Paryżu, okazało się, że wyszła zamąż za jakiegoś niebieskiego ptaka i występuje jako chórzystka w operetce. Na szczęście małżeństwo dało się unieważnić i Astra wróciła do ojca. Jednak nie nadługo, gdyż pokłóciwszy się o jakieś głupstwo wstąpiła w Warszawie do szkoły pielęgniarek. Innym znowu razem skompromitowała rodzinę, występując jako kandydatka na „miss Polonię“, czyli zabiegając o tytuł najpiękniejszej polki w konkursie, urządzonym przez jedno z pism. Pozatem w całej okolicy głośno było o jej romantycznych przygodach. Wszakże szczyt osiągnęła, zorganizowawszy wiec komunistyczny w jednem z sąsiednich miasteczek. Wpakowano ją wtedy do ciupy i tylko dzięki poruszeniu „nieba i ziemi“ udało się ocalić ją przed procesem i skazującym wyrokiem.
W Wysokich Progach nazywano Astrę histeryczką i Magda sama gorszyła się bardzo, słuchając opowiadań o jej wybrykach. Tem niemniej ciekawa była ją poznać, tembardziej, że plotkowano również, jakoby Ksawerego łączyły kiedyś z Astrą bliższe stosunki, chociaż sam Ksawery żarliwie temu zaprzeczał.
Panna Astra okazała się przystojną, wysoką i dobrze zbudowaną panną. Przyszła pod koniec podwieczorku i siadłszy naprzeciw Magdy, zaczęła ją wypytywać o różnych aktorów, malarzy, kompozytorów i o stosunki teatralne, w których orjentowała się świetnie.
— Ostatniemi czasy — mówiła Magda — nie miałam z tem środowiskiem wiele wspólnego.
Rumieniła się przytem i usiłowała skręcić w jakiś inny temat, gdyż jak najprędzej chciałaby zapomnieć sama o swojej teatralnej przeszłości, a szczególniej dziko brzmiały szczegóły z tej przeszłości w tym starym dworze i to podczas pierwszej wizyty.
Astra jednak zdawała się nie spostrzegać intencyj Magdy, a w pewnym momencie wypaliła:
— Jakże się miewa uroczy Kamil Bończa?
Magda zbladła i wzruszyła ramionami:
— Nie wiem.
— Ale rozstaliście się, zdaje się, nie tak dawno? On podobno szalenie się w pani kochał. Tak, Bończa jest czarujący. Sama przepadałam za nim...
Astra zaczęła wyliczać zalety Bończy, a na zakończenie powiedziała:
— Nie ma pani pojęcia, jak zazdrościłam pani!
Ksawery siedział jak na szpilkach, purpurowy aż po białka. Wreszcie wybuchnął:
— Przestań, Astro, to nas nie interesuje.
Spojrzała nań ironicznie i chciała powiedzieć coś złośliwego, lecz poczciwa Ruta uratowała sytuację:
— Wiecie co? — zawołała. — Chodźcie do stajni, pokażę wam piękną klacz, którą świeżo kupił mi ojciec! Chodźmy, chodźmy!
Wszyscy skwapliwie skorzystali z tej sposobności, ale Astra też poszła z nimi i zaraz wzięła Magdę pod rękę:
— Właściwie powinnam być z tobą po imieniu, jeżeli nie masz nic przeciw temu. Nazywaj mnie Astrą.
— A ty mnie Magdą.
— Świetnie. Moje prawdziwe imię jest Zofja, ale wybrałam sobie szwedzkie Astrid. To ładniej brzmi. Prawda?...
— Ślicznie — potwierdziła Magda, pomału odzyskując równowagę.
— Widziałam cię wiele razy na scenie i uważam że szkoda cię na żonę dla takiego snoba i mydłka, jak mój kochany kuzynek. On nawet nie jest zły, tylko dziwnie ciasny i porządnie głupi.
Magda obejrzała się, a stwierdziwszy, że nikt ich nie może słyszeć, odezwała się pojednawczo:
— Przykro mi, że masz tak złe zdanie o Werym. Zapewniam cię, że...
— Ach — przerwała Astra. — Nie broń go przedemną. Znam doskonale jego zalety. Chyba nie ukrywał tego przed tobą, że był moim kochankiem?... No, nie przerażaj się — wybuchnęła śmiechem. — Kiedyś miałam taki kaprys, ale moje kaprysy nie powtarzają się. Co ci jest?
Magda odwróciła głowę. Zrobiło się jej niewypowiedzianie przykro.
— Przecież nie miałaś go za dziewicę — ironicznie zaśmiała się Astra.
Magda nic nie odpowiedziała, korzystając z tego, że właśnie doszli do stajni i połączyli się z resztą towarzystwa. Jednak z trudem udawała dobry humor do końca wizyty. Oczywiście, nie odczuwała zazdrości. Nie miała do niej żadnego prawa, jak i do przeszłości Ksawerego wogóle. Nawet nie umiała sobie sprecyzować, o co ma żal do niego.
W każdym razie oboje wracali z Zalotów pochmurni. Ksawery bąknął coś o tem, że nie cierpi atmosfery, panującej w domu stryja, i umilkł.
W miejscu, gdzie droga do Wysokich Progów skręcała z szosy i wchodziła w aleję, zatrzymał konie:
— Przejdźmy się, dobrze? — zwrócił się do Magdy i, nie czekając na jej odpowiedź, kazał stangretowi odjechać.
Magda domyśliła się odrazu, że będzie ją indagował o Bończę. Dotychczas nigdy o nim nie wspomniał. Wogóle na temat przeszłości Magdy nie było między nimi mowy. Zdawał się wręcz unikać czegokolwiek, coby mogło zakłócić jego spokój. Więcej, bo ilekroć Magda, a zdarzyło się to kilka razy, próbowała zacząć zwierzenia, które uważała za swój obowiązek, Ksawery zawsze zagadywał ją byle czem.
Teraz jednak, idąc ze spuszczoną głową i nie podnosząc oczu, zapytał:
— Jak... Jak było z tym... no, z tym Bończą?
— Przecież wiesz — powiedziała cicho.
— Nic nie wiem — uciął.
A po chwili dodał:
— Nie wiem, lecz sądzę, że mam prawo wiedzieć.
— Ma się rozumieć.. Sądziłam jednak, że przynajmniej słyszałeś o tem. Nie była to żadna tajemnica.
— Jeżeli nie była, to dlaczego nie mówisz wprost, tylko kluczysz?! — hamował podniecenie.
— Nie kluczę. Żyłam z Bończą.
— Ach tak!
— Ale było to już dawno. Przed półtora rokiem zerwaliśmy.
Ksawery zaśmiał się krótko.
— Miła historja, psiakrew.
— Nie tylko nie miła, lecz bardzo przykra. Postąpił ze mną dość brzydko, ale.... mniejsza o to.
— Wcale nie mniejsza — wybuchnął — może to w twoim świecie takie rzeczy uważają za drobiazgi! Psiakrew! Właściwie powinienem wybić tego łajdaka szpicrutą po pysku, a potem zastrzelić, jak psa!
Magda milczała.
— Tylko ja, doprawdy, nie wiem, co z takim fantem zrobić. Przecież byłoby śmieszne, żeby Ksawery Runicki stawał do pojedynku z jakimś... aktorzyną!... Psiakrew!... A pozatem djabli wiedzą z... iloma podobnymi typami musiałbym się pojedynkować!...
— Wery! — zawołała z wyrzutem.
On jednak zbyt był wzburzony:
— No, tak! Skądże ja mogę wiedzieć! Jakież ja mam gwarancje!? Któżby ci tam zabronił mieć bodaj stu kochanków, kto wie, może nawet jakichś żydziaków, no tak, żydziaków!... Wśród aktorów jest tego dużo. Wybór co się zowie! Nie mam żadnej gwarancji!...
— Owszem, masz.
— Jaką? — zawołał z szyderstwem.
— Ja ci mówię.
— Ach! — machnął ręką.
— Więc nie wierzysz mi? — zatrzymała się, a w jej głosie zabrzmiała groźba: — Nie wierzysz?
Ksawery opanował się i przygryzł wargi.
— Moja droga — wycedził. — Przyznasz sama, że w tym świecie teatralnym romans to tak, jak chleb z masłem. A ja później narażony jestem na wysłuchiwanie w domu mego stryja podobnych rzeczy o mojej żonie.
— Więc poco ożeniłeś się ze mną?!... Nikt cię do tego nie zmuszał. Przeciwnie. Pozwolę sobie przypomnieć, że to ja zrywałam z tobą i to nie raz. Czemuś nie skorzystał z wygodnej okazji?
— Magduś, przecie ja cię kocham! — zawołał z największem oburzeniem.
— I dlatego mnie obrażasz?... Tak?... A potem, jeżeli teatr jest tak zdemoralizowany, że romans jest chlebem powszednim, to jakże jest, mój drogi, z tobą? W domu twego stryja podobnych rzeczy i ja wysłuchałam swoją porcję.
— Jakto?
— Astra przyznała się mi, żeście nie ograniczyli się do kuzynowskich uczuć!...
— Astra jest histeryczką. To warjatka.
— Więc miałeś romans z warjatką. Ale sądzę, że nie byłeś zupełnie w porządku, narażając swoją żonę na podobne zwierzenia dawnej swojej kochanki. Tembardziej, że nie żałowała dość... krytycznej opinji o tobie.
Ksawery zaciekawił się:
— Cóż ta rozwydrzona gęś mogła mówić?
— Powiedziała, że jesteś snobem.
— Nie widzę w tem nic dyskwalifikującego — wzruszył ramionami. — Po Astrze mogłem się spodziewać czegoś więcej.
— Nie obawiaj się, było i więcej.
— Więcej nasza noga w Zalotach nie postanie — uniósł się. — Wogóle wizyty to prawdziwa męczarnia.
— Największą męczarnią jest nie wiedzieć, czego się chce i nie mieć odwagi przyjąć na siebie odpowiedzialności za to, co się zrobiło.
— Co przez to chcesz powiedzieć?
Magda wzięła go za rękę:
— Przez to chcę powiedzieć, że jeżeli jeszcze raz urządzisz mi taką ordynarną scenę — natychmiast wyjadę i nie zobaczymy się więcej.
— Magduś!
W jego tonie było tyle szczerego wyrzutu, że powtórzyła już znacznie łagodniej:
— Wyjadę natychmiast.
— Więc ty mnie nie kochasz? Wcale nie kochasz?
— Owszem. Tylko kocham cię takim, jakim powinieneś być, jakim cię poznałam. To znaczy, przedewszystkiem dobrze wychowanym. Jeżeli twoje wychowanie pozwala ci opanować różne przykre strony twojej natury, te strony, których nie znam i poznawać nie zamierzam, to między nami będzie zgoda. Jeżeli zaś nie raczysz trzymać w cuglach...
— Już dobrze... dobrze... kochana Magduś, Magdulo, Dusinko...
Objął ją i pocałunkami zmusił do milczenia. Dzięki swojej wybornej tresurze towarzyskiej umiał zmienić temat i nawet wyrazem twarzy nie przypominał świeżo przebrzmiałej awantury. Jednak Magda nie zapomniała o niej. By zaś na przyszłość oduczyć Ksawerego od podobnych wybuchów, zaraz po przyjściu do pałacu oświadczyła, że boli ją głowa i nie zeszła na kolację.
Uważała za konieczne trzymanie Ksawerego ostro. Inaczej pozwalał sobie zbyt wiele. Natomiast po każdem straszeniu pokorniał i stawał się serdeczniejszy. Pod tym, jak i pod wielu innemi względami był bardzo dziecinny.
Ile razy Magda nie była z niego zadowolona, usiłował śmiesznie naiwnemi sposobami wpłynąć na poprawę jej humoru. Wówczas zjawiał się czasem umazany smarami, by przekonała się naocznie, że sam poprawiał którąś z maszyn, a jeszcze częściej mobilizował matkę, a nawet ojca.
Zacny pan Michał, do którego Magda szczerze się przywiązała, zjawiał się wówczas u niej, zakłopotany narzuconą mu dyplomatyczną misją i — zaczynał rozmowę o rewolucji francuskiej. Lubiła zresztą te rozmowy, sama często zaglądając do pana Michała.
Tym razem jednak staruszek nie dał się oderwać od swoich papierów i przyszła pani Aldona. Siedziała przytem jak na szpilkach, gdyż nadole czekał na nią inżynier Barski, jeden z letników, młody jeszcze chłopak, który, według zapewnień pani Aldony, kochał się w niej na zabój.
To też po kilku zdaniach świadczących, że spełnia posłannictwo „podtrzymywania małżeńskiego szczęścia syna“, pani Aldona zwróciła rozmowę na zalety męskie inżyniera Barskiego.
Magda jeszcze nie zdążyła się przyzwyczaić do sposobu mówienia świekry i jej zwierzenia wywoływały w Magdzie prawie wstręt. Tembardziej, że pani Aldona wręcz lubowała się w soczystości określeń, a rzeczy z prawdziwą pasją lubiła nazywać po imieniu.
W tem wszystkiem jednak też było sporo jakiejś dziecinnej śmiałości, jakiegoś naiwnego tupetu.
W stosunku zarówno do Ksawerego, jak i do jego rodziców, Magda odczuwała jakoby potrzebę opiekowania się nimi, niczem dziećmi, które jakby cieszyły się tem, że ktoś za nie myśli, a jednocześnie wykorzystywały lada sposobność, by uniknąć kontroli i palnąć byle głupstwo. Wystarczyło, by w ręku Ksawerego znalazły się jakieś pieniądze, a z całą pewnością albo kupował coś zbędnego, albo regulował te rachunki, które jeszcze mogły czekać. Znowuż pani Aldona, pod wpływem chwilowego kaprysu rozdawała służbie i komu się dało prezenty, albo wydawała dyspozycje sprzeczne z zarządzeniami Magdy, której przecie z taką radością przekazała na samym wstępie tytuł i rolę pani domu. Zacny pan Michał natomiast nie umiał się pogodzić z faktem obecności letników. Wystarczało, by pod jego oknami, gdzie wspaniale operowało słońce, usadowiło się kilka osób i zaczęła się głośna rozmowa, a zaraz posyłał służącego z prośbą o ciszę. To zaś zrażało ludzi, dobrze płacących i mających prawo do korzystania z wiejskiej swobody.
Interwencja Magdy serdeczna, ale stanowcza skutkowała tylko na krótki czas.
Rodzice Ksawerego polubili ją szczerze, a on sam nie pomijał okazji do zamanifestowania swojej miłości. Pomimo to Magda czuła się w Wysokich Progach obco. Na początku nie umiała zdać sobie sprawy z przyczyn tego uczucia. Sądziła, iż wynika ono z obcości samego terenu, z obcości codziennych spraw i trybu życia w pałacu. Stopniowo jednak zaznajamiała się coraz gruntowniej ze wszystkiem i koncentrowała w swem ręku władzę. Wiedziała, że jest tu panią nietylko z nazwy.
A jednak sama musiała wmawiać to sobie. Musiała wmawiać, gdyż traciła pewność siebie. Dlatego może traktowała służbę zbyt oschle, a w stosunku do rezydentów była zanadto zapobiegliwa. Natomiast z ich strony odczuwała wyraźny chłód, pokryty wprawdzie obrzydliwą usłużnością i nadskakiwaniem, ale nie dający się zamaskować. Patrzyli na nią, jak na intruza. Każdy jej ruch, każdy krok, każde słowo były nieustannie krytykowane, oczywiście przy niej wyłącznie szpiegującemi spojrzeniami, ale po kątach wiecznemi szeptami i ironicznemi uśmieszkami.
Magda znienawidziła ich wszystkich i wreszcie wypowiedziała im otwartą wojnę: panią Mikicińską usunęła od zarządzania spiżarnią i kuchnią, ciotce Olesi odebrała drób, panu Suchobłockiemu piwnicę. Krótka burza, jaka z tego powodu wynikła, posłużyła Magdzie za pretekst do usunięcia darmozjadów, jak ich wyraźnie przed Ksawerym nazywała, wogóle z Wysokich Progów, a przeniesienia pani Mechowiczowej do facjatki przy gorzelni. Wśród pozostałych rezydentów zapanował strach, natomiast służba stała się wobec nowej pani jeszcze bardziej dyscyplinowana i jeszcze głębiej niechętna.
Któregoś dnia Magda, przechodząc pod oknami kuchni, usłyszała głos lokaja:
— ...czego się po rzeźniczce spodziewać — mówił — jej się w głowie od tego państwa przewróciło. Chamskie nasienie....
— Tak, jaśnie panią to trzeba się urodzić — potakiwał kucharz. — Zobaczycie, że i dziedzic jej długo nie wytrzyma.
— Żebyż ją prędzej przepędził.
Magda odeszła jaknajciszej i przez pół godziny płakała w swojej sypialni.
Pierwszym odruchem było zemścić się, wydalić natychmiast!... Albo jeszcze lepiej: powtórzyć wszystko Ksaweremu, by nahajem ich obił i wyrzucił. Jednak później przyszła refleksja: pensja lokaja zalegała od przeszło dwuch lat, a kucharza prawie od trzech.
Trzeba było zaciąć zęby i udawać, że się przyjmuje za dobrą monetę owe pełne szacunku „Słucham jaśnie panią“...
Nie rozumiała, pojąć nie mogła, czego ci ludzie od niej chcą, co mają przeciw niej?... Przecie odkąd ona objęła tu rządy, nie spotkała ich żadna krzywda, nie było wypadku, by usłyszeli od niej słowo niegrzeczne, jeden rozkaz nieuprzejmy. Nie pogorszył się stół służby, a zwiększyły się dochody pod postacią napiwków od letników. Pozatem zaczęli regularnie otrzymywać bieżące pensje!... Zaco więc jej nienawidzili?...
Na pytanie to nie umiała znaleźć odpowiedzi, a widziała jednocześnie, że i służba folwarczna również spogląda na nią lekceważąco.
Cóż mogła na to poradzić?... Pozostawało zacisnąć zęby i robić swoje. Roboty zresztą było tyle, różnorodnych obowiązków wzięła na siebie tak dużo, że gdy wieczorem kładła się do łóżka, zasypiała natychmiast, nie mając czasu na gorzkie rozmyślania, a budzono ją już o wschodzie słońca. Wówczas też zawsze spotykała Ksawerego, wracającego od wydawania obroków. Nieco później oboje jedli śniadanie, poczem rozstawali się aż do południa: on jechał w pole, ona obliczała udój, ekspedjowała mleko, jarzyny i drób do Grójca i Warszawy, wydawała dyspozycje, pilnowała wydawania produktów na cały dzień dla robotników, dla służby, dla letników i kurników, była w ogrodzie i w sadzie, przy parniku i w kuchni, w młynie i w wędzarni, z grubą książką pod pachą, z książką pękatą od rachunków, raportów, notatek i karteluszków. W początkach swych rządów wysokoproskich ten nawał cyfr i danych napełniał ją przerażeniem. Zdawało się jej, że nigdy nie zorjentuje się w tym chaosie. Stopniowo jednak wszystko stawało się coraz przejrzystsze, coraz zrozumialsze, logiczniejsze i łatwiejsze do zapamiętania. Codziennie notowane liczby przemawiały dobitniej, kształtując się w perspektywie wydatków i dochodów. Umiała już nie tylko pytać, lecz i wypytywać, nie tylko przyjmować od podwładnych sprawozdania, lecz i poddawać je krytyce.
Znikły dawne uśmiechy służby, która podrwiwała sobie z pani dziedziczki, nie wiedzącej, co to jest osypka, i nie umiejącej odróżnić jęczmienia od pszenicy, a kurzych jaj od kaczych. Także i kucharz nauczył się z biegiem czasu, że pani dziedziczka zupełnie dobrze orjentuje się w ilościach potrzebnej mąki, masła, czy cukru.
Kiedy około dziewiątej zaczynały terkotać w kredensowym dzwonki, Magda już tam była i osobiście kontrolowała tacki ze śniadaniami, ekspedjowane do pokojów letników. A wszystkiego trzeba było dopatrzeć samej, by każdy dostał to, czego chciał, i nie za dużo, ani niezbyt skąpo. I tak były ustawiczne narzekania, pretensje, grymasy. Nieraz musiała wysłuchać słusznych i niesłusznych zażaleń, a pamiętać o każdem, by nie zrazić nikogo. Nawet czyszczenia ubrań doglądała czasami, a później wpadała na obowiązkową pogawędkę do matuni, jak nazywała, na jej własne życzenie, panią Aldonę. Słuchała jej zachwytów i westchnień, jej wybuchów śmiechu i narzekań, udając zainteresowanie, a jednocześnie skupiając myśli, by czegoś nie zapomnieć.
Później inspekcja sprzątania i przygotowania do lunch‘u, audjencje dla interesantów, rozmówki z letnikami, którzy chcieli i mieli prawo „czuć się jak w gościnie“, wreszcie lunch, przygotowania do podwieczorku, wyznaczenie dla letników koni pod wierzch i do bryczek, rachunki, obiad o siódmej, dyspozycje, chwila wytchnienia i twardy, kamienny sen.
Tak szły dni za dniami, dni ciężkiej jednostajnej pracy. Lecz nie zrażała się do niej Magda. Przeciwnie polubiła ją, znajdując podnietę nie tylko w stale wzrastających dochodach, lecz i podziwie Ksawerego, który nie znajdował wprost słów zachwytu dla „swojej jasnej pani.“
— Cudo ty moje — całował ją po rękach — jakiż ja skarb w tobie znalazłem.
— No, nie przesadzaj — rumieniła się.
— Powiadam ci, że wszyscy sąsiedzi będą mi ciebie zazdrościć. Niema takiej drugiej pani.
— No, no, — reflektowała go. — Weź choćby twoją kuzynkę, Jankę Runicką z Zalotów.
— No tak — krzywił się — ale ona nic pozatem nie widzi w życiu.
— A ja? — zapytywała ze smutnym uśmiechem.
— Ty? — oburzał się — ty masz mnie, który cię uwielbia, który przez ciebie i dla ciebie jest szczęśliwy.
— Naprawdę, Wery? — pytała drżącym głosem.
— Jakże możesz wątpić!
— Zbrzydłam — uśmiechała się — patrz, cera mi się popsuła, i włosy ściemniały, i ręce zrobiły się szorstkie.
— Nie, nieprawda — porywał ją na ręce — jesteś najpiękniejsza, najcudowniejsza, jedyna.
I wylew czułości kończył się gorącemi uściskami, a później rozkoszną, półprzytomną nocą, której ujemną stroną było to, że wykradała za słodką wprawdzie cenę, ale wykradała kilka godzin tak niezbędnego odpoczynku.
Ksawery dotrzymał przyrzeczenia i do rozmowy o Bończy nie wracał. Jednak ilekroć ktokolwiek napomknął paru słowami o teatrze, stawał się pochmurny i znikał na resztę dnia z pałacu. Gdy go później pytała, gdzie był, zbywał ją zdawkowemi informacjami:
— Miałem interes w Grójcu.
Albo też:
— Byłem w Karczówce.
Wiedziała, że nie mówił prawdy, chociaż nie sprawdzała tego ani u stangreta, ani u nikogo z letników. Wśród tych było kilka młodych i ładnych kobiet, wyraźnie polujących na Ksawerego. On jednak w stosunku do nich zachowywał tylko konieczną uprzejmość, chociaż sam o niektórych mówił, że są interesujące. Magda znała go już dość dobrze, by być spokojną o jego wierność, przynajmniej w Wysokich Progach. Napewno zaś nie bywał w żadnym z sąsiednich majątków, gdyż plan wizyt ułożony wspólnie, plan, do którego Ksawery, jak do wszelkich formalności towarzyskich, przywiązywał aż przesadne znaczenie, — nie mógł być pokrzyżowany, ani naruszony.
Po bytności w Zalotach następnej niedzieli pojechali do wujostwa Holimowskich do Radzieńca. Był to dom i ludzie zupełnie innego pokroju, niż w Zalotach. Wuj Tomasz, ongi członek rosyjskiej Rady Państwa, lubował się we wspaniałościach. Dlatego pałac, według jego wskazówek wybudowany z czerwonej patynowanej cegły, miał przypominać zamek średniowieczny i sterczał dwiema okrągłemi basztami z dość wysokiego wzgórza, zdaleka przypominając kościół, a zbliska pruski dworzec kolejowy, wewnątrz zaś sprawiał wrażenie muzeum. Pan Tomasz, puściwszy zamłodu wcale pokaźną fortunę i straciwszy rodowe dobra na Litwie, ożenił się z córką jednego z najbogatszych bankierów warszawskich, wówczas słynną z piękności i olbrzymiego posagu, panną Haliną Goldblum, kupił Radzieniec i tu osiedlił się wraz z żoną i z dwiema siostrami. Młodszą, Aldonę, której organicznie nie znosił, wydał za Michała Runickiego z Wysokich Progów, starszą, Klementynę, zatrzymał u siebie, powierzając jej rządy domu. Było publiczną tajemnicą, że pani Halina nie tylko nie miała żadnego prawa głosu, nie tylko była raz na zawsze odsunięta od obowiązków reprezentacji, lecz dzięki płochliwemu usposobieniu nawet nie pokazywała się gościom.
— Moja żona jest niedysponowana — mimochodem wyjaśniał pan Tomasz tym, którzy, nie będąc poinformowani o istotnych obyczajach Radzieńca, zaczynali od konwencjonalnego pytania o szanowną małżonkę.
Wygalowany odźwierny przy bramie, herby i dziewięciopałkowe korony na liberjach, na portyku, na porcelanie i srebrze, pozamykane wysokie okna, stare zbroje w hallu, cisza prawie kościelna — wszystko to zrobiło na Magdzie onieśmielające wrażenie.
Ksawery usiłował zachowywać się swobodnie i nadrabiał miną, lecz też nie był w swoim sosie.
Czekali dobre dziesięć minut, zanim otworzyły się drzwi i na progu ukazał się gospodarz. Bardzo wysoki, raczej szczupły, o białej bezbarwnej twarzy, z sinawemi workami pod oczyma, prawie łysy, mógł mieć około siedemdziesiątki, lecz pomimo to trzymał się prosto, wyniośle i wytwornie, a jego ciemne ubranie leżało na nim zadziwiająco świetnie.
— Dzień dobry, drogi wujaszku — przywitał go Ksawery — przywiozłem przedstawić ci moją żonę.
Pan Holimowski, nie spiesząc się, umieścił w lewem oku monokl i, przyjrzawszy się Magdzie uważnie, wyciągnął do niej rękę:
— Miło mi panią poznać — powiedział sucho.
Magda nie mogła wydobyć ani słowa z zaciśniętego gardła.
Ratując sytuację, Ksawery zaczął zachwycać się parkiem i pałacem radzienieckim, zapewniając, że ile razy tu przyjeżdża, zawsze nowy ogarnia go zachwyt.
— Proszę — wskazał fotele pan Tomasz i sam usiadł dopiero wtedy, gdy Magda zajęła miejsce.
— Jakże miewają się panie?... — odezwał się Ksawery.
— Dziękuję ci. Są zdrowe. Przypuszczam, że przekonasz się o tem osobiście. Wkrótce już zejdą.
Magda zauważyła, że Ksawery przyjął tę zapowiedź z ulgą.
— Cóż kochany wujaszek porabia? — zapytał już swobodniej.
— Starzeję się, to wszystko — z bladym uśmiechem odpowiedział pan Tomasz i zwracając się do Magdy, dodał: — Gdy się jest tak bardzo młodą, niepodobna zrozumieć tego słowa.
— Każdy wiek ma swoje dodatnie strony — zaryzykowała Magda.
— Zapewne. Doświadczenie, prawo, lub przynajmniej pretensje do szacunku... Tak... tak... Jakże podoba się pani nasza okolica?
— Nie znam jej prawie wcale. Tak pochłania mnie praca, że...
— Nie może sobie wujaszek wyobrazić — pośpieszył na pomoc czujny Ksawery — jak Magda pracuje. Istny szał!
Starzec kiwnął głową:
— Owszem, słyszałem. Bardzo to chwalebne. Kursują już legendy o pani rządach u mego siostrzeńca. Nareszcie w Wysokich Progach znalazł się ktoś, kto nie myśli wyłącznie o wyrzucaniu pieniędzy za okno. Słyszałem, że szukacie amatora na Karczówkę?
Ksawery przybladł zlekka i zaprzeczył:
— Zastanawiałem się nad tem, ale to już — dziś nieaktualne.
— Czyżby? — podniósł brwi pan Tomasz z niedowierzaniem.
Magdzie przyszło na myśl, że może on kupiłby Karczówkę i dlatego powiedziała:
— Jeżeli znalazłby się dobry kupiec...
— Więc jednak?... Przed kilku dniami był tu u mnie dyrektor Banku Wschodniego z Warszawy, pan Stęposz. Wspomniał zaś, że pani pertraktowała z nim co do sprzedaży Karczówki.
— Magda? — zdziwił się Ksawery.
— Wspominałam panu Stęposzowi o tem w rozmowie, tak, między innemi — pośpiesznie dodała Magda.
Rzeczywiście, będąc w Warszawie przed paru tygodniami, odbyła z dyrektorem Stęposzem wielką naradę w sprawie Karczówki, lecz umyślnie zataiła to przed Ksawerym, który z niewiadomych powodów był zazdrosny o Stęposza. Ani przypuszczała, że w tak głupi sposób wyda się to i to właśnie w Radzieńcu. Układała też w głowie cały plan uspokojenia Ksawerego, lecz pan Holimowski niespodziewanie zaczął znowu:
— Pan Stęposz jest dla pani pełen uznania, a nawet zachwytu. Urodę pani dzięki niemu poznałem już w samych superlatywach, zanim uzyskałem obecnie sposobność stwierdzenia, że niema w nich odrobiny przesady.
Znowu włożył monokl i patrzał na Magdę spokojnem, zimnem, ale łakomem okiem.
— O, pan jest zbyt łaskaw — bąknęła.
Tymczasem nadeszły panie. Najpierw żona pana Tomasza, pani Halina, drobna siwa staruszka o smutnym uśmiechu na bardzo zwiędłej i zmarszczonej twarzy, i panna Klementyna. Tę Magda poznałaby sama odrazu. Była bardzo podobna do pani Aldony, tylko jeszcze wyższa i jeszcze tęższa od niej. Tylko głos i sposób mówienia miały całkiem różny. Panna Klementyna cedziła słowa z jakimś kamiennym spokojem, jakby czytała patetyczne kazanie, lub recytowała zdania, od dawna nauczone napamieć. Na pierwszy już rzut oka nie trudno było stwierdzić, że pogłoski o jej despotyzmie i surowości w najmniejszym stopniu nie zawierają przesady. Wyniosłość, pewność siebie i duma biły z jej twarzy, rękę wyciągnęła do Magdy w taki sposób, że niepodobna było tej ręki nie pocałować.
Podczas, gdy pani Halina, usiadłszy skromnie w kąciku wielkiej kanapy, wciąż milczała, rzucając nieśmiałe spojrzenia, to na męża, to na gości, panna Klementyna zaczęła od zgromienia siostrzeńca:
— Mój drogi, nie byłeś łaskaw spełnić swojej obietnicy. Miałam nieostrożność pożyczenia twojej kochanej matce wzorów do haftu, ale sądziłam, że skoro ona w dalszym ciągu jest niedostatecznie poczytalna, przynajmniej ty dopilnujesz, by przedmioty pożyczone zostały mi na czas zwrócone, jak to obiecałeś. Widocznie jednak odziedziczyłeś po swojej matce systematyczność godną pożałowania. Ponieważ tedy nie chciałabym zwracać się do policji, bądź łaskaw zająć się osobiście tą sprawą.
— Jeżeli pani pozwoli — odezwała się Magda — zaraz jutro odszukam u mamy te wzory i odeślę.
— Dziękuję pani, moje dziecko, ale to obowiązek pani męża. Między nami mówiąc, dziwię się pani, że może pani wytrzymać w tym domu warjatów...
— Zostaw to — skrzywił się pan Tomasz.
— Ależ tak — oburzyła się — w domu wariatów. Moja siostra pod tym względem jest warta tego nieszczęśliwego Michała. Nieprawdaż, Halino?...
Staruszka przestraszona zatrzepotała powiekami i niezliczone fałdki jej policzków zakłębiły się, jakby niespokojnem żuciem.
— Zapewne — szepnęła ledwie dosłyszalnie i rozbiegane jej okrągłe czarne oczy nabrały jeszcze więcej wyrazu bezradności.
Panna Klementyna zdawała się samem spojrzeniem pastwić nad bratową i napawać się przewagą swojej siły. Magdzie niewiadomo dlaczego przypomniał się Edmund Kamionka, czeladnik w jatce, który przez druty pułapki celował ostrym szpikulcem do oszalałego z przerażenia szczura. Czy on w stosunku do Adeli potrafi też być takim okrutnym człowiekiem?... Od bardzo dawna Magda nie miała żadnych wiadomości z domu. Ani o siostrze, ani o ojcu. Tutaj, wśród złoconych mebli, między tymi ludźmi, wspomnienie o domu na Dobrej uderzyło jakąś ciepłą, bolesną, przejmującą falą. Nagle zapragnęła zobaczenia ich wszystkich, zobaczenia za wszelką cenę. Mniejsza, jak ją przyjmą. Wejdzie po krzywych, brudnych schodach, drzwi otworzy Wikta, a z wnętrza zapachnie kwaśnemi pomidorami i naftaliną. W pokoju podawnemu pewno stoi stół nakryty zieloną ceratą, a przy łóżku, ogromny i ciężki, klęczy ojciec, w białej koszuli i w długich kalesonach, odmawiając pacierze.
...Jest strasznie gruby, czerwony, siwy i ordynarny, czuć od niego zapachem łoju i mdłą wonią mięsa i głos ma chrapiący, prostacki... A jednak... jednak tylko on, tylko ten dom, to ciasne, ubogie mieszkanko i ten stół z zieloną ceratą — przecie tylko to jest bliskie, ważne, najważniejsze — i niepowrotne, a najbardziej pożądane.
Z nieprawdopodobną jasnością zrozumiała teraz, że wszystko, co osiągnęła, że wszystko, do czego doszła, jest, istnieje i ma pewną wartość jedynie przez tamto, dla kontrastu z przeszłością... Sama przez się teraźniejszość jest niczem. I praca, i Wysokie Progi, i Wery, i tych troje obcych starców, i ten ciemny ponury pałac, przypominający muzeum.
Ta refleksja napełniła Magdę spokojem. To, co jeszcze przed kwadransem wydawało się jej nieskończenie ważnem: czy przyjmą ją, jak z nią będą rozmawiać, jak przywitać się z nimi, jak siedzieć i co mówić — teraz stało się błahe, obojętne, bez istotnego znaczenia.
Nie była już nawet przejęta dramatycznością stosunków w tym domu, a jeżeli miała współczucie dla biednej pani Haliny, to jedynie dlatego, że rola tej kobiety przypominała Magdzie jej własną. Wychodząc za hrabiego Holimowskiego, pani Halina była młoda i piękna, swoim posagiem zapewniła mężowi i jego siostrom bogactwo, a dziś jest tylko niepotrzebną, obcą, starą kobietą, której nienawidzą, której wstydzą się, gdyż pochodzi z innego, pogardzanego przez nich świata.
— Czy i mnie czeka to samo — pomyślała Magda.
I na samą myśl zacisnęła szczęki. Ksawery właśnie coś opowiadał i spojrzała nań prawie z nienawiścią. O nie, ona nie da się zapędzić w taką pułapkę! Ma dość siły woli i charakteru, by nie ustąpić nikomu miejsca pani na Wysokich Progach! Jest intruzem, to prawda, ale nie da się zadziobać, poniżyć i zepchnąć. Dzięki pracy, dzięki stosunkom, dzięki zawziętej wytrwałości nie dopuści do upadku Wysokich Progów, utrzyma je, ale nie dla Runickich, nie dla Ksawerego, tylko dla siebie.
Podniosła oczy i śmiało, prawie wyzywająco spojrzała w oczy im wszystkim, obcym, wrogim, pysznym, uważającym się za coś niesłychanie od niej wyższego. A gdy panna Klementyna tonem wszechwładnej cesarzowej zapytała ją o letników, Magda odpowiedziała:
— Owszem, mam ich teraz około dwudziestu osób, a w przyszłym roku zamierzam liczbę tę jeszcze powiększyć.
Umyślnie i wyzywająco podkreśliła słowo „mam“ i „zamierzam“.
— Zapewne. Daje to zyski. Ale taki mieszczański proceder zmieni wkrótce ziemiaństwo w hotelarzy.
— Wygodniej chyba być hotelarzem, niż nędzarzem — sucho zauważyła Magda.
— Tak się pani zdaje, moje dziecko — zlekka podniosła głos panna Klementyna — bo nie rozumie pani, że ziemiaństwo to nietylko posiadanie ziemi i dochodów z tej ziemi, ale także i pewne tradycje, i pewne wartości moralne.
— Jednak trudno żywić się tradycjami, a największe wartości moralne nie zastąpią pieniędzy i pracy.
— Myli się pani. Zastąpią. Pozostaną zawsze tym magnesem, który będzie ściągał ku sobie, dzięki swej sile, zarówno pieniądze, jak i pracę z warstw, które właśnie po to istnieją, by stanowić, że tak powiem, kompost materjalny dla warstwy historycznej. Wątpię, by zmieściło się to w skali pojęć, jaką rozporządza pani. Nie zamierzam też większych w tym kierunku robić wysiłków. Uważam tylko za swój — obowiązek zwrócić pani, moje dziecko, uwagę, że wypadałoby nie używać twierdzeń kategorycznych wobec osób starszych, których wychowanie upoważnia do żądania od młodych osób nietylko umiejętności jadania ryby bez noża, ale i modulowania tonu swoich wypowiedzi.
Magda dostrzegła zaniepokojenie Ksawerego i jego błagalne spojrzenie, lecz pomimo to powiedziała:
— Proszę mi wybaczyć moją ciasnotę pojęć. Od tak niedawna zostałam ziemianką, że jeszcze nie nauczyłam się pogardzać ani pieniędzmi, ani pracą, z których... korzystam.
Pan Tomasz zaśmiał się z widoczną chęcią złagodzenia sytuacji:
— Narazie tylko Wysokie Progi i mój siostrzeniec korzystają z pani pasji do pracy.
— I to bardzo korzystają — podkreślił czemprędzej Ksawery. — Doprawdy, droga ciociu, moja Magda wchodzi w ślady cioci. Nareszcie mam w domu porządek i ład. Pod tym względem też zyskałem prawdziwy skarb.
Nieznacznie otarł pot z czoła i zapytał:
— Jakże z tym lasem, czy wujaszek dostał prawo wyrębu?
Jednakże pani Klementyna nie dała się zagadać i nie zwracając najmniejszej uwagi na słowa siostrzeńca, zwróciła się znowu do Magdy:
— Korzysta pani, moje dziecko, przedewszystkiem z zaszczytu wejścia w sferę, której obyczaje, formy i moralność zbudowały to, co nazywamy kulturą. I to trzeba docenić. To trzeba zrozumieć. Jestem też przekonana, że z czasem to nastąpi. Narazie zaś przynajmniej należałoby gruntowniej pojąć przyjętą na siebie rolę i grać ją lepiej. Przypuszczam, że pani sceniczna przeszłość będzie znacznem tu dla niej ułatwieniem.
— Owszem — skinęła głową — zanim przejmę się swoją nową pozycją, postaram się zastosować do rady szanownej pani. Postaram się naśladować moralność, obyczaje i formy sfery, do której miałam zaszczyt wejść. Wzorków mi nie zbraknie. Znajdę ich dość, choćby w rodzinie mego męża.
— Magda! — syknął Ksawery ledwie dosłyszalnym, lecz wściekłym szeptem.
— O co ci chodzi? — zapytała go głośno.
Panna Klementyna zmarszczyła brwi.
— Moje dziecko. Postępuje pani niemądrze, urządzając sobie z naszej rozmowy popis swojej zjadliwości i sprytu. W dyskusji nie wystarcza być złośliwą, lecz trzeba przedewszystkiem zdobyć się na złośliwość w stawianiu kwestji. Wie pani doskonale, że to, co jej mówię, wypływa nie z chęci dokuczenia pani. Gdyby chodziło o szermierkę słowną, mniemam, że potrafiłabym odnieść zbyt łatwe i zbyt tanie zwycięstwo. Jednakże moje aspiracje nie idą w tym kierunku. Sądzę, że rozumie pani sama, dlaczego. Jeżeli też usiłuję wpłynąć na formowanie się pani stosunku do naszej sfery, powoduję się jedynie względem na pani dobro. Czuje pani doskonale, że ambicja, która kazała pani poszukać męża ziemianina, wynikała z faktu, że dostrzegała jednak pani w tem środowisku wartości wyższego rzędu. I tak będzie zawsze, przynajmniej w Polsce. Tysiące dziewcząt z warstw mieszczańskich marzą i będą marzyły o zbliżeniu się do warstwy ziemiańskiej. Można to nazwać snobizmem, ale snobizm musi zawsze pociągać ku czemuś, co uważamy za lepsze, za cenniejsze, za wyższe. I nie zmieni tego faktu to, że wśród ziemiaństwa znajdują się nawet liczne jednostki, nie zasługujące na podziw czy szacunek. A pani doskonale wie, moje dziecko, jakich wzorów radzę pani szukać i, co więcej, w duchu przyznaje mi pani słuszność.
Spojrzała na zegarek i dodała:
— Kiedyś chętnie z panią o tem obszerniej pomówię. Niech pani któregoś dnia przyjedzie. Teraz, niestety, nie mam czasu.
Wstała i nie pozostało nic innego, jak przystąpić do pożegnania. Ksawery, czerwony i zdenerwowany, robił dobrą minę. Pan Tomasz obojętnie manipulował monoklem.
Wtem odezwała się nieśmiało pani Halina:
— A możebyście... może zostalibyście na podwieczorku?...
Wszyscy spojrzeli na nią, zdumieni tym przejawem odwagi, a panna Klementyna powiedziała:
— Naturalnie, jeżeli nie śpieszycie do domu...
— Bardzo dziękuję cioci — zapewnił Ksawery — ale musimy koniecznie jechać.
— Przyjedzie pani? — zapytała panna Klementyna, żegnając się z Magdą.
— Jeżeli pani pozwoli...
— Proszę.
Do przedpokoju nikt ich nie odprowadził. Wyszli prędko i zajęli miejsce w powozie. Gdy konie ruszyły i minęły bramę, Ksawery zdjął kapelusz i wytarł chusteczką czoło:
— Nie, Magduś — powiedział zmęczonym głosem — to było całkiem niepotrzebne.
— Co? — zapytała spokojnie.
— Jakto co? Zachowałaś się tak wojowniczo, jakby zależało ci na tem, by do reszty popsuć moje stosunki z Radzieńcem.
— Ach, Wery, więc miałam słuchać tych uszczypliwości i może jeszcze uśmiechać się słodko?... Wiesz!... Mówiła do mnie, jak do jakiejś służącej...
— Ciszej — ścisnął ją za przegub ręki — stangret słyszy.
Ale Magda była wzburzona:
— Serce się krajało, gdy się widziało tę biedną panią Halinę. No, nie zazdroszczę jej losu. Cóż z tego, że żydówka! To jej miljony były dobre, a teraz...
— Magduś! Błagam, ciszej! — jęknął Ksawery.
Ponieważ Magda nie zwracała na to uwagi, zaczął chrząkać, mruczeć i pokaszliwać, by zagłuszyć jej słowa, co skolei jeszcze bardziej ją zirytowało.
— Zawsze robisz tajemnice z tego, o czem i tak wszyscy wiedzą — zawołała.
Zrozpaczony zacisnął zęby i odwrócił głowę. Magda też umilkła i dojechali do domu w ponurym nastroju. Przez cały wieczór nie zamienili słowa, nazajutrz Ksawery wyjechał w pole bez śniadania.
Wszystko to wpłynęło fatalnie na usposobienie Magdy. Wyobraźnia już jej podsuwała zerwanie, rozwód, wyjazd z Wysokich Progów, lecz naprzekór wyobraźni zawzięła się:
— Zobaczymy!
Pani Aldona, letnicy, rezydenci i służba patrzyli na nią w zdumieniu. Zmieniała się z dnia na dzień. Stała się nagle surowa, wyniosła i apodyktyczna. Za byle uchybienia zwymyślała kucharza, staremu Leonowi oświadczyła, że od pierwszego może poszukać sobie innej służby, pani Aldonie, która próbowała się za nim wstawić, zrobiła awanturę.
— Co ci się stało, kochanie moje?... Przecież nie można za taki drobiazg wyrzucać człowieka, który od tylu lat...
— Można i wyrzucę go.
— Ależ ja się na to nigdy nie zgodzę! — wybuchła pani Aldona.
— Przepraszam mamę, czy ja tu jestem panią domu, czy nie?
— Kochanie, tyś oszalała! Ona oszalała!... Co się z tobą dzieje?!...
— A to się dzieje, że nie zamierzam nadal być tu wyrobnicą i pozwalać się lekceważyć. Leon systematycznie ignoruje moje rozkazy, a ja dłużej tego tolerować nie będę.
W kwadrans później pani Szarkowskiej, która bez pozwolenia zerwała sobie pęk róż, Magda powiedziała:
— Stanowczo wypraszam sobie podobne rzeczy. Dziwię się pani, że będąc osobą kulturalną, mogła pani zrywać cudze kwiaty.
Pani Szarkowska, żona znanego lekarza i starsza już dama, oburzyła się:
— To ja wypraszam sobie wszelkie uwagi i taki ton.
— Na inny, wobec takiego postępku, mnie nie stać.
— Ach, to naturalne. Zapewne w jatkach zawsze takiego używają.
— Zgadła pani — spojrzała na nią z nienawiścią Magda. — Ale używają tylko w stosunku do amatorów cudzej własności.
— To bezczelność! — wrzasnęła pani Szarkowska. — Pani może mi najwyżej przysłać za te parszywe kwiaty rachunek.
— Za kwiaty i wogóle. Za kwadrans otrzyma pani rachunek, a konie na stację za pół godziny.
— Sama tu jednej sekundy dłużejbym nie została!
— Tem lepiej.
Magda pobiegła do kancelarji, wypisała rachunek, wydała dyspozycję stangretowi, by zajechał w jednego konia najgorszą bryczką i zamknąwszy się na klucz długo płakała.
Po wczorajszej wizycie w Radzieńcu nie zdołała jeszcze uporządkować w sobie sprzecznych wrażeń i postanowień. Czuła, że postępuje głupio, że niepotrzebnie narobiła tyle zamieszania i awantur, że jest to histerja, którą musi opanować. Chciała być taką, jak panna Klementyna, chciała samą siebie upewnić, że nie jest tu przybłędą, lecz panią. Że jej rola w Wysokich Progach to nietylko rola wołu roboczego, że nie pozwoli się zepchnąć do takiej żałosnej i sromotnej pozycji, jak pani Halina w Radzieńcu.
I wszystko to jakoś źle wychodziło.
— Boże, Boże — płakała. — Nie chcę już tego wszystkiego. Rzucę to i znowu będę zarabiać na siebie, albo przebłagam ojca, by mnie wziął do domu, do pracy w jatce...
Słyszała kilkakrotnie pukania do drzwi kancelarji, lecz nie reagowała na to. Otworzyła dopiero, gdy usłyszała zaniepokojony i błagalny głos Ksawerego.
Musieli go ściągnąć z pola, bo jeszcze nie było dwunastej.
— Żoneczko moja, najdroższa — wpadł przestraszony i porwał ją w ramiona. — Czego płaczesz?... Czego? Kto cię skrzywdził?... Powiedz, a ja ich wszystkich...
Musiała go uspokajać i zapewnić, że nikt jej nic złego nie zrobił.
— Poprostu jestem zdenerwowana, bardzo zdenerwowana, i to wszystko.
Wydał się jej jeszcze bardziej dziecinny i bezradny. Cóż przyszłoby jej z wyznania mu swoich obaw, niepokojów i smutków. Nie potrafiłby niczego zrozumieć, ani nic pomóc. Jego reakcje nie wychodziły poza obręb natychmiastowych wybuchów, gróźb, mściwości, która już po paru godzinach rozpływała się w refleksjach. A przedewszystkiem nie potrafiłby zmienić siebie, zmienić tego, że wskutek miękkości jego charakteru nie miała się na kim oprzeć, nie miała komu zaufać. Mogła wierzyć tylko we własne siły. To było zupełnie inaczej, niż kiedyś w domu: właśnie ojciec stał w środku jej życia, jak granitowa kolumna, jak skała. Nie zawsze przyjazna, ale pewna, o niewzruszonej tożsamości. We wszelkich rachubach, przewidywaniach, zamiarach trzeba było z tem się przedewszystkiem liczyć, ale przynajmniej wiedziało się, czemu i dlaczego.
Panna Klementyna Holimowska z Radzieńca też była taka, jaką należy być, należy umieć być zwłaszcza wśród tych ludzi...
Pogładziła Ksawerego po włosach i uśmiechnęła się:
— Jesteś dobry dla mnie, Wery, bardzo dobry...
— Przecież kocham cię, kocham, jak długo dotąd nie kochałem...
Miał w oczach łzy. O ileż wolałaby nawet gniew. Czemu wszystko, co najlepsze w tym człowieku, musi przejawiać się słabością?...
Tegoż wieczora dał nowy dowód tej słabości: zaczął mówić o wydalonym przez nią lokaju. I nie zdobył się na męskie postawienie sprawy: Chcę, by został. Nie. Nie stać go było na to. Chciał dyplomatycznie wpłynąć na zmianę decyzji Magdy, podsuwał preteksty, któremi taką zmianę mogłaby upozorować. Dla niego zawsze ważniejsze od istoty rzeczy było to, jak ta rzecz nazewnątrz wyglądała.
Kwestja pozostawienia Leona była dla Magdy prawie obojętna. Jednak nie ustąpiła. Dla zasady. W duchu potępiała siebie za ranne awantury i postanowiła mocniej trzymać się w garści, ale nie cofnąć się ani o krok z wybranej drogi.
Dlatego przez szereg dni unikała dawnej poufałości z panią Aldoną, prawie nie widywała pana Michała, a dla Ksawerego była, może nieopatrznie, chłodniejsza.
Tymczasem złożyli jeszcze kilkanaście wizyt w sąsiedztwie. Przeszły one dla Magdy bez większego wrażenia z tej racji, iż wyzbyła się już całkowicie dawnego zalęknienia i niepokoju. Spokojnie i odważnie patrzyła ludziom w oczy. Miała do tego prawo i pełne tego prawa poczucie.
Zaczęły się również rewizyty. Z Zalotów przyjechał pan Marek z Rutą, z Radzieńca wuj Tomasz, z Szawłowa państwo Janowscy, z Pomiechowa Płaszowscy, z Widrów Mańkiewiczowie, Lisowscy z Polanki. Nie zjawiła się tylko stara pani Zawiszyna z Bosierza, co zresztą było usprawiedliwione jej sędziwym wiekiem.
Był to tryumf nielada, chociaż Magda nie łudziła się, by sam fakt rewizyt należało przeceniać. Nikt nie chciał zrywać stosunków z Wysokiemi Progami, ale też nie uzewnętrzniał większej życzliwości dla ich nowej pani. Nawet w rozmowach, jeżeli zwracano się nie do Ksawerego czy do jego matki, lecz do Magdy, robiono to raczej przez ciekawość.
Jednak ucieszyła się tem dlatego, że wiedziała, jak bardzo uspokoiło to Ksawerego i jak dziecinnie się tem cieszył.
— No, widzisz — zacierał ręce — jeżeli Radzieniec przyjechał i zwłaszcza ta jędza Mańkiewiczowa, to jasne, że nikt nie ośmieli się zrobić nam afrontu.
Nie złożyli tylko wizyty w najbliższem sąsiedztwie: w Borychówce, co było całkiem zrozumiałe, tembardziej, że ekscentryczna pani Mira Czerska nie uważała za potrzebne hamowania swego języka i wszędzie, gdzie tylko mogła, wyrażała się w sposób obelżywy o Magdzie. Wieści o tem różnemi drogami docierały do Wysokich Progów i Magda była o tem wcale nieźle poinformowana. Nie dziwiła się zresztą niczemu.
— Twoja była kochanka — powiedziała kiedyś Ksaweremu — gotowa jeszcze strzelić do mnie, zaczaiwszy się gdzieś przy drodze....
Ksawery oświadczył, że to jest niemożliwe, ale zaniepokoił się.
— Cóż — wzruszyła ramionami Magda — języka nic jej nie zwiąże.
— Zrozum, że jestem bezsilny — usprawiedliwiał się Ksawery — pani Czerska nie ma ani brata, któregobym mógł wyzwać, ani nikogo. Trudno przecie obarczać odpowiedzialnością jej męża, z którym się rozeszła. No przyznaj, że nic na to nie mogę poradzić!...
— Ależ, oczywiście. Niepotrzebnie przejmujesz się temi głupstwami.
— To nie głupstwa — podniecał się Ksawery — to jest bardzo przykre.
Wzruszyła ramionami, dziwiąc się, że Ksawery, który dawniej chciał nie liczyć się wogóle z nikim, a o Borychówce wspominał lekceważąco, teraz tak przeceniał złośliwości, rozpuszczane przez porzuconą kochankę. Było w tem coś niezrozumiałego. Magda jednak wszystko składała na karb własnego rozdrażnienia. Istotnie w swojem usposobieniu dostrzegła jakieś dziwne zmiany. Stała się skora do płaczu, do wybuchów niezadowolenia, do gniewu. Z jej zdrowiem również nie było dobrze. Coraz częściej ogarniało ją zmęczenie, brak apetytu, stosunkowo często bezsenność. Kilka razy doznała zawrotu głowy i przykrych mdłości.
— Jestem przepracowana — tłumaczyła to sobie.
Pomimo to nie zmieniła ani o jotę swego codziennego programu, aż pewnego dnia zrozumiała wszystko: — Była w ciąży.
Z jesienią cisza nastała w Wysokich Progach. Opustoszał pałac, wyjechali letnicy, a wraz z nimi umilkły gramofony i radjo, posprzątano trzcinowe fotele z trawników, odprawiono połowę pomocniczej służby. Na krokietowym placu i na kortach tenisowych leżały gęsto żółte i czerwone liście, alejki w parku tak były niemi zasłane, że szło się po nich, jak po sprężystym, szeleszczącym dywanie. Im dalej wgłąb, tem ich było więcej, aż drzewa się przerzedzały i przed oczyma rozciągała się szeroka przestrzeń pokryta rudą podściółką, z której tu i ówdzie wznosiły się czarne pnie dębów i klonów, lip i buków, kasztanów i grabów. U samej góry dziwaczną koronką gmatwały się najcieńsze, już całkiem przez wiatr z liści odarte gałęzie, pod samem zdawało się niebem, niskiem, smutnem, matowo-szarem.
W nocy padało i w parku było wilgotnie, pachniało ziemią i deszczem. Spokojnie tu było i cicho, tak, że Magda słyszała nawet przytłumiony turkot wozów na dalekiej szosie, a gdy przystanęła, krople wody, opadające z gałęzi, wywoływały taki szmer w liściastem podłożu, jakby czyjeś ostrożne kroki zbliżały się do niej ze wszystkich stron.
Codziennie teraz odbywała dłuższe przechadzki, najczęściej samotne, gdyż pan Michał po lunch‘u wracał do siebie, pani Aldona twierdziła, iż wilgoć jej szkodzi a Ksawery zawsze znalazł jakiś pretekst, by nie zostać z Magdą. To miał pilny interes w Grójcu, to musiał wpaść do kogoś z sąsiadów, to poprostu „przejechać“ któregoś konia.
Nie brała mu tego za złe. Teraz, gdy zajęć gospodarskich miał znacznie mniej, nudził się w domu. Początkowo — jak to zawsze u niego — był rozentuzjazmowany, cieszył się niczem sztubak, chodził dumny, na wszystkie strony opowiadał, że żona spodziewa się syna, obmyślał imiona dla przyszłego dziedzica, Magdy nie opuszczał na krok, obcałowując ją raz po raz i obsypując najczulszemi wyrazami.
Tak było, póki mu to nie spowszedniało. Wybierał się wtedy w sąsiedztwo, to na bridge‘a, to poprostu na pogawędkę, gdyż — jak utrzymywał — musiał się całemu światu pochwalić swojem szczęściem.
Magda nie zaniechała swoich zajęć, chociaż pani Aldona gwałtownie ją do tego namawiała. Zresztą była teraz znacznie wolniejsza. Uważała zaś za konieczność osobiste doglądanie wszystkiego. Dość już miała doświadczenia, by każde swe niedopatrzenie umieć obliczyć w sumie tylu a tylu złotych, których wciąż było zamało.
W swobodnych godzinach wychodziła na spacer. Zwykle obchodziła park i sad, zawracała ku stawom i wracała koło folwarku. Tym jednak razem dotarła aż do parkanu i ścieżką między ugorami skierowała się ku odległej prawie o kilometr kotlince, gdzie stał stary drewniany krzyż z zardzewiałą Męką Pańską i z zawieszonym na drzewcu poniżej oszklonym obrazkiem Matki Boskiej Karmiącej.
Nie była religijna i nie miała zamiaru modlić się, ale ot, tak, na wszelki wypadek odmówić pacierz i zostawić pod krzyżem kilka gieorgiń, zerwanych w ogrodzie.
Koło krzyża przechodziła ku szosie kręta droga polna, zwana w okolicy Sierpówką, a łącząca Hańczę, Borychówkę, wieś Pożarki i jeszcze kilka pobliskich dworów z resztą świata.
Właśnie, gdy zbliżyła się do krzyża, od tamtej strony nadciągał wóz chłopski, opatrzony słomą i ciężko wyładowany kartoflami, zaprzężony w parę chudych szkap. Wóz przechylał się w garbatych koleinach, a jego właściciel, stary chłop, szedł ścieżką obok, obojętnie cmokając od czasu do czasu na konie.
Przed wjazdem na strome zbocze kotlinki konie przystanęły, chłop zaś zdjął czapkę i ukłonił się. Poznała go odrazu zarówno po łysinie, jak i po czerwonym ogromnym nosie. Był to stary Rymoń z Pożarków, który nieraz z różnemi prośbami przychodził na folwark.
Magda z uśmiechem odpowiedziała na ukłon, a chłop zatrzymał się:
— Podobnież jaśnie pani dziedziczka takżesamo do Borychówki!?... A jakże, jest tam jaśnie pan, ale tylko patrzeć, jak wyjedzie. Akurat kiedym przy borychowskiej stodole skręcił, ogierka pod ganek podprowadzali.
— Jakiego ogierka? — szeroko otworzyła oczy Magda.
— A dyć wysokoproskiego, karego z łyską, co na nim jaśnie pan dziedzic jeździ. Stare mam oczy, ale kunia to z całej okolicy rozeznam. Ho!
Magda uczuła gwałtowne zaciśnięcie się serca i ledwo dosłyszalnym szeptem bąknęła:
— Dziękuję.
Chłop cmoknął na swoje szkapy, ukłonił się nisko, powiedział „pochwalony“ i podpierając wóz pod górę ruszył swoją drogą.
— To niemożliwe... nie... niemożliwe — gorączkowo myślała Magda.
W pierwszej chwili chciała biec sama do Borychówki, by naocznie przekonać się, że to nie wierzchowiec Ksawerego, że chłop się omylił. Zastanowiła się jednak i doszła do wniosku, że i tak Ksawery musiałby jechać tędy. Chcąc ominąć krzyż, musiałby nadłożyć dobre pięć kilometrów na Kruszewo.
Postanowiła czekać.
Tuż przy krzyżu rosły krzaki dzikiego bzu, wyżej kotlinka porośnięta była już tylko zeschłemi wrzosami, a na samym wierzchu leżały gęsto kupy kamieni, wyoranych i odrzuconych tu z zagonów. Wybrała jeden większy najmniej wilgotny kamień i usiadła.
Było to nieprawdopodobieństwem, a jednak te codzienne wyjazdy Ksawerego musiały nasunąć podejrzenia. Aż dziwno jej było, że dotychczas nie przyszło jej do głowy pomyśleć o Borychówce. Tembardziej, że ilekroć wpadał ktoś z sąsiadów, Ksawery zawsze zachowywał się niespokojnie: widocznie bał się, by w rozmowie nie wyszło na jaw, że nie był u Płaszowskich, czy Mańkiewiczów, lecz u Miry.
— Tchórz, smarkacz, podły — cisnęły się do ust słowa, lecz zaczęła siebie reflektować: przecie dawał jej tyle dowodów swoich uczuć. Przecie tak wzruszająco mówił o swoim celibacie w związku ze stanem jej zdrowia!...
— Nie, niemożliwe! — powiedziała głośno.
I w tej właśnie chwili na odległym o jakieś pół kilometra pagórku zobaczyła wyraźnie, jak na dłoni: Ksawery prowadził „Derwisza“, a obok szła wysoka brunetka w niebieskiej sukni z zarzuconym na ramiona nieprzemakalnym płaszczem.
Magda instynktownie pochyliła się i przez badyle wrzosów przyglądała się im ze zdumieniem. Więc tak. Zdradzał ją ze swoją dawną kochanką. Nie mogła jeszcze dokładnie rozeznać jej rysów. Wiedziała jednak, że Mira ma około trzydziestki i że nie cieszy się opinją ładnej. Wyglądała w każdym razie ciężko, ciężko i staro.
Magda w pierwszym odruchu chciała uciekać do parku, lecz było to niemożliwe: gdy tylko wydostanie się z kotlinki na ugór, zobaczą ją odrazu i oczywiście gotowi ją posądzić o to, że umyślnie tu przyszła ich szpiegować.
— Co robić!? Co robić?!...
Teraz już słyszała odgłos kopyt konia i ich niewyraźne głosy. Zsunęła się w dół. Najlepiej będzie udać, że niczego nie widziała. Tak!... Uklęknąć i udawać zemdloną. Niech przejdą mimo, niech ta... ta... dziwka ma czas cofnąć się.
Był to wybieg naiwny i Magda zdawała z tego sobie sprawę, ale cóż innego miała do wyboru?... Owszem, można było jeszcze inaczej postąpić. Wyjść naprzeciw, stanąć przed nimi twarz w twarz i powiedzieć w oczy... Tak, że wie wszystko, że żadnych wyjaśnień nie potrzebuje i że życzy im szczęścia... A później skinąć głową i odejść. Oczywiście, natychmiast spakować swoje rzeczy i jak najprędzej wyjechać.
— Dokąd? — odezwała się rozwaga.
— Tak, dokąd?... Do Warszawy?... Wynająć sobie skromny pokoik i postarać się o jakąś pracę...
Nagłe zrozumiała, że jest bezradna. Przecie w takim stanie na żadnej scenie nie otrzyma nic, zresztą o jakąkolwiek pracę dziś tak trudno. Prawie niemożliwe. Wrócić do ojca?... Zwrócić się o pomoc do siostry i szwagra?... Niepodobieństwo. Nawet pójść do kogoś, choćby do dyrektora Stęposza na utrzymanie, teraz, kiedy spodziewa się dziecka... Wprawdzie Ksawery musiałby jej płacić alimenty, ale popierwsze — nie chciałaby od niego przyjąć ani grosza, a podrugie wiedziała dobrze, że z chwilą, gdy jej w Wysokich Progach nie stanie, nie tak łatwo tu będzie o pieniądze. Wszystko znowu pójdzie postaremu: marnotrawstwo, nieporządek... Cała praca, cała ogromna praca, którą włożyła, poszłaby na nic. Nic by po niej tu nie zostało. Nawet życzliwego wspomnienia. Zaliczonoby ją do długiej litanji awanturek Ksawerego i wieszanoby na niej psy. Nikt, absolutnie nikt nie stanąłby w jej obronie. Dla nich wszystkich była przecież obca. Ani obejrzą się za nią. Zawsze przyznają rację Ksaweremu. Powiedzą, że wziął sobie za żonę lafiryndę i dzięki Bogu, że uciekła. A tamci, w domu, ojciec i krewni, nawet Biesiadowski — też dobrego słowa dla niej nie znajdą...
— Więc co robić?!...
Pomysł udawania, że nic nie wiedziała, wydał się jej teraz jeszcze bardziej dziecinny.
Tymczasem głosy zbliżały się. Można już było rozróżnić poszczególne słowa.
Magda zacięła usta:
— Zrzec się wszystkiego?... Nie! O, nie!
Przedewszystkiem musi myśleć o dziecku, które ma przyjść na świat. Ono będzie miało największe prawa, a przez to i na matkę spływa prawo, nawet obowiązek wytrwania. Mniejsza o Ksawerego. Czuła dlań teraz tylko wzgardę. Z dawnych uczuć nie pozostało nic, ale czyż uczucia potrzebne są do życia?... Panią Aldonę łączy z mężem tylko wspólny dach. A pomimo to jest poswojemu szczęśliwa. Panna Klementyna nikogo nie kocha i przez nikogo nie jest kochana.
Więc można żyć wśród nich samotnie. I nie potrzebować żadnego oparcia, a rządzić, być u siebie... Tak! Pewnie... To ona uratowała Wysokie Progi, ona związała z niemi swoje życie, ona jest w nich panią...
Zgóry dobiegał niski alt pani Miry:
— ...będę zatem czekała kartki od ciebie — mówiła — ale jeżeli nie przyślesz do południa...
Magda nie chciała podsłuchiwać. Zresztą już była zdecydowana. Pewnym i spokojnym krokiem szła pod górę.
Ksawery na jej widok cofnął się o krok i upuścił szpicrutę, którą trzymał w ręku. Pani Mira zbladła i urwała w pół zdania.
Magda skinęła głową i powiedziała całkiem spokojnie:
— O ile się nie mylę, pani Czerska?...
Oboje milczeli, wobec czego dodała:
— Bardzo mi przyjemnie.
— Właśnie spotkaliśmy się — jąkał się Ksawery. — Jechałem właśnie z Hańczy...
Magda uśmiechała się ironicznie:
— Pocóż te tłumaczenia się, mój drogi?... Wystawiasz panią w takiem świetle, jakby... jakby czatowała na ciebie.
— Pani wybaczy — wybuchnęła Czerska — ale...
— Wiem doskonale — wzruszyła ramionami Magda — że mój mąż bywa codziennie w Borychówce.
— Więc nie czatuję na nikogo po drogach!
— Cóż za różnica: po drogach, czy w domu?... Kobieta w pani wieku... Chociaż naprawdę jest pani znacznie młodsza i ładniejsza, niż mogłabym sądzić z tego, co mi mówił Ksawery... Miłe rozczarowanie. Mój drogi! Znajduję, żeś zupełnie niesłusznie nazywał panią podtatusiałą sawantką.
— Magdo! — jęknął Ksawery.
— Czy powtarzam nieściśle? — zwróciła się doń najwynioślej, jak umiała.
— Doprawdy... Magduś... Nic podobnego... A pozatem ta cała scena...
— Wyszpiegowała nas pani — zaczęła pani Mira.
Magda jej przerwała:
— Bynajmniej. Myli się pani bardzo. Stało się to tylko dzięki przypadkowi. Przykro mi, że popsułam państwu humory. Naprawdę to drobiazg. Jeżeli pani Ksawery i nadal jest potrzebny do posług w łóżku, proszę bardzo. Niema czego się krępować. Mnie to nie zawadza.
— Jak pani śmie! — krzyknęła Czerska. — Wypraszam sobie ten rzeźnicki styl.
— Rzeźnicki? Zapewne. Wśród rzeźników takie damy, jak pani, nazywają lafiryndami! — wypaliła Magda.
Ksawery w samą porę skoczył między obie kobiety, gdyż pani Czerska rzuciła się ku Magdzie.
— Na miły Bóg! — wołał szeptem, chociaż nikogo nie było przynajmniej w promieniu pół kilometra — Na miły Bóg, uspokójcie się!... To straszne!...
— Jestem zupełnie spokojna, mój zacny mężu — odpowiedziała Magda. — To twoja kochanka...
— Magduś!...
— ...to twoja kochanka zachowuje się dość nieetykietalnie. Aż dziwię się, że przy twojej pasji dobrego tonu nie nauczyłeś jej odpowiedniej formułki towarzyskiej na podobną okazję. Podnieś pani płaszcz! Nie zapominaj się, mój zacny mężu. Jak to mówisz?... Że prawdziwy gentleman w każdej okoliczności...
Ksawery rzeczywiście, nie puszczając cugli, pochylił się do leżącego na ziemi płaszcza, lecz pani Mira z wściekłością podniosła płaszcz sama.
— Magduś — błagalnie zawołał Ksawery. — No, poco to wszystko,... No, trudno, stało się...
— Ależ ja nie robię ci żadnych wymówek. Proszę bardzo. Bądź łaskaw nie przeszkadzać sobie. Jeszcze raz przepraszam, że zakłóciłam państwu sielankę. Dowidzenia!... Dowidzenia!...
Skinęła dwa razy głową i nie oglądając się zawróciła w stronę Wysokich Progów. W głowie jej szumiało, a serce tłukło się nieprzytomnie w piersiach. Była półprzytomna. Całą siłę woli skupiała, by iść prosto z podniesioną głową.
Szła tak dobrych pięć minut, gdy usłyszała za sobą tętent.
Ksawery dopędził ją, zeskoczył z konia i przez chwilę szedł obok w milczeniu. I Magda nie odzywała się. Zdążyła już opanować się. Wprawdzie jeszcze teraz z przyjemnością spoliczkowałaby tę nędzną kreaturę, ale postanowiła za wszelką cenę nie wychodzić z obranej roli i postępować rozsądnie.
— Wiem — zaczął Ksawery — że byłem nieuczciwy. Tak... Przyznaję się, niepotrzebnie ukrywałem przed tobą, że zaglądam do Borychówki... Niepotrzebnie tam zaglądałem wogóle, ale zapewniam cię, że zdarzało się to rzadko, bardzo rzadko, a pozatem nie zdradziłem cię ani razu...
— Kłamiesz — odpowiedziała spokojnie.
Ksawery zrobił szybszy krok, by ją wyprzedzić, zatrzymał się i zrobił uroczystą minę:
— Więc daję ci na to słowo honoru!
— Kłamiesz — powtórzyła Magda, idąc dalej i nie patrząc nań wcale.
Świetnie znała tę jego sztuczkę i ten ton: ilekroć kłamał w rzeczach ważniejszych, stale się nim posługiwał.
— Nie wierzysz mi? — zapytał gorzko.
— Przestań grać komedję — wzruszyła ramionami.
— Ach! Więc ja gram? — zaśmiał się tragicznie.
Umilkł, a po dłuższej chwili powiedział:
— Jesteś niesprawiedliwa. Więc, przypuśćmy, że rzeczywiście popełniłem w stosunku do ciebie... podłość, ale...
— Och, podłość to zbyt mocne słowo, mój drogi. Ciebie nawet w złem nie stać na nic wielkiego. Poprostu, zrobiłeś świństwo, świństewko...
— No, dobrze, ale przecie wiesz, że ciebie tylko, jedną ciebie kocham!... Przecież nie potrafisz temu zaprzeczyć! Popełniłem błąd, przyznaję. Lecz chcę odpokutować. Wierz mi, Magduś, że mam wprost potrzebę ekspiacji. Pragnę dać ci dowód, że każdą pokutę z twojej ręki przyjmę.
Zrobił pauzę i zakończył:
— Jeżeli tego zażądasz... palnę sobie w łeb.
Magda spojrzała nań obojętnie:
— Pokutę?... Owszem. Wydaje mi się, że najodpowiedniejszą pokutą dla ciebie będzie...
— Przyjmę każdą.
— ...będzie obowiązek codziennego bywania nadal u tej pani.
— Chyba żartujesz?... — żachnął się.
— Dlaczego?
— Więcej tam moja noga nie postanie. Daję ci na to...
— Tylko bez honoru, proszę cię.
— Więc przysięgam ci.
— Niepotrzebnie. Zapewniam cię, mój drogi, że to mi wcale nie przeszkadza. Używaj na zdrowie...
— Ach — wybuchnął — nie wiedziałem, że tyle złości siedzi w tobie, że potrafisz być tak bezwzględna dla człowieka, który cię ubóstwia.
Doszli właśnie do parkanu otaczającego park i Magda, odsunąwszy zbutwiałą deskę, weszła do środka. Ksawery, prowadząc konia, musiał okrążyć park, gdyż z tej strony furtki nie było.
Nim znalazła się przed pałacem, Ksawery zdążył już dojechać i oddać konia. Czekał na nią przed drzwiami. Minę miał ponurą i skruszoną.
— Nie zechcesz ze mną pomówić? — zapytał.
Potrząsnęła głową:
— Zaoszczędź mi tego. Zresztą nie mamy nic do mówienia.
— A... a... co zamierzasz zrobić?
— Ja?... — spojrzała mu prosto w oczy. — A cóż zdaniem twojem powinnam zrobić?
Chwycił jej ręce i zaczął całować. Nie broniła mu, miała dłonie bezwładne, obojętne. Ksawery szeptał:
— Przebacz mi, przebacz, jedyna, najdroższa!... Całem życiem nie odpłacę ci się za to, ale przebacz... ja wiem, że nie zasłużyłem na to, ale przebacz...
Słuchała tego, jak pustych dźwięków. Widziała, że Ksawery mówi szczerze, że ma najlepsze chęci, ale — nic to już jej nie obchodziło.
Ogarnęła okiem gazon, grabową aleję, pałac i odpowiedziała drewnianym głosem:
— Dobrze. Przebaczam.
Chciał ją objąć w nagłym porywie radości i wzruszenia, ale ona spokojnie odsunęła jego ręce:
— Muszę iść zrobić rachunki, przepraszam cię...
I zostawiła go samego przed drzwiami.
Ksawery na cały szereg dni zmienił się nie do poznania. Czuł się winnym wobec Magdy i wszelkiemi sposobami starał się odzyskać jej uczucie. Rozumiał, że przebaczyła mu nie z serca, ale z przekonania. Irytowało go to, lecz zły humor spędzał na całe otoczenie, zaś wobec Magdy był milszy i serdeczniejszy, niż nawet w pierwszych tygodniach po ślubie. Nie zaniedbał niczego, by się jej przypodobać. Wstawał znowu sam do obroków, pilnował osobiście odstawy, doprowadził do porządku książki gospodarskie, a jeżeli wyjeżdżał z domu, to tylko do urzędu skarbowego, lub do starostwa, i po powrocie zdawał szczegółowe sprawozdania, powołując się na świadectwo stangreta, by Magda mogła mieć pewność, że nie tylko w Borychówce nie był, lecz i wogóle nie zaglądał nigdzie, gdzieby Mirę mógł spotkać.
W Wysokich Progach, gdzie nikt o niedawnem zajściu nie wiedział, zachowanie się Ksawerego wzbudzało ogólne zdziwienie. Natomiast Magda nadal przyjmowała wszystko obojętnie.
Stała się milcząca i oschła, w stosunku do służby wymagająca jeszcze bardziej i jeszcze bardziej apodyktyczna. W tym okresie cała władza bezapelacyjnie przeszła w jej ręce. Już nawet pani Aldona nie ośmielała się wydawać żadnych dyspozycyj i jeżeli sama chciała dokądś pojechać, wysyłała służącego do pani dziedziczki, czy i które konie może kazać zaprząc. W razie uchybienia tej władzy Magda umiała z całym naciskiem podkreślić przysługujące jej prawa, a Ksawery, który nigdy o władzę nie był zazdrosny, teraz, pragnąc przypodobać się żonie, umyślnie przy każdej sposobności zaznaczał, że najwyższą instancją jest Magda.
Tak układały się stosunki, gdy do Wysokich Progów na kilkudniowy pobyt zjechała panna Klementyna z Radzieńca. Dzięki bystrości swej i spostrzegawczości szybko zorjentowała się w sytuacji i niemal odrazu zajęła wobec Magdy najżyczliwsze stanowisko. Lekceważąc siostrę, jej męża uważając za manjaka, a Ksawerego za półgłówka, nie ukrywała swego uznania dla Magdy. Przeprowadziła iście inspektorski przegląd gospodarstwa, a chociaż oczywiście wiele znalazła usterek i braków, nie żałowała i pochwał.
Ujęta tem Magda, patrzyła w pannę Klementynę, jak na wzór do naśladowania, a że już przedtem szerokie w tym kierunku żywiła ambicje, łatwo przejęła się poglądami panny Klementyny na rolę kobiety-ziemianki: oszczędność, laboratoryjny porządek, handlowa kalkulacja, reprezentacyjność umiarkowana, dyscyplina bezwzględna. Tylko w takiej atmosferze mogą być kultywowane czyste obyczaje, i ład moralny, i stare cnoty szlacheckie.
— Zwłaszcza teraz — mówiła panna Klementyna — gdy ma pani zostać matką, dać życie nowemu dziedzicowi starego nazwiska, należy uprzątnąć tutejsze życie z wszelkich śmieci. Naturalnie, póki żyje moja siostra i jej nieszczęśliwy mąż, nie będzie to możliwe w stu procentach. W każdym razie trzeba w miarę możności odgrodzić ich w ich rezerwacie i uniemożliwić jakikolwiek wpływ na dziecko.
Magda przyznawała pannie Klementynie zupełną rację, a bolał ją tylko lekceważący stosunek ciotki do Ksawerego. Oceniała go sama bardzo nisko, żywiła do niego głęboki i niedający się usunąć żal, a jednak pragnęła za wszelką cenę, by Ksawery w oczach innych ludzi nie uchodził za snoba, ani za głupca. Przyznawała mu też głośno wszystkie te zalety, które bezsprzecznie i dla wszystkich oczywiście posiadał. Nie mówiła jednego: — że dla niej nie przedstawiały już one żadnej wartości.
Traktowała go uprzejmie, dość chłodno, ale życzliwie. Usiłowała nawet wzbudzić w sobie wdzięczność za jego dobrą wolę, chociaż wiedziała, że jest ona wynikiem nietyle skruchy, ile nieumiejętności znoszenia zimnej atmosfery w domu. Pomimo pozorów męskości charakteru, był słaby i miękki.
Gdy doszło między nimi znowu, któregoś dnia po wyjeździe panny Klementyny, do rozmowy na ten, wciąż wiszący w powietrzu, temat, nawet rozpłakał się.
Było to tak:
Wczesnym rankiem Magda na dziedzińcu folwarcznym przyłapała jakiegoś obcego wyrostka, który na jej widok zaczął rejterować. Wobec tego jednemu z ludzi kazała go dopędzić i, pomimo wykrętów, wydobyła odeń list, który miał wręczyć dziedzicowi, koniecznie do rąk własnych. List był z Borychówki.
Magda znalazła Ksawerego w kuźni i wywoławszy go, podała mu list.
— Przyniósł chłopiec z Borychówki — powiedziała bez żadnej intonacji.
Ksawery zaczerwienił się i cofnął ręce za siebie.
— Nie chcę go.
— Cóż za dziecinnada — wzruszyła ramionami. — Weź!
— Nie chcę. Spal, wyrzuć, przeczytaj, zrób, co chcesz. Ja wogóle tego listu nie wezmę do ręki.
Magda spojrzała nań uważnie i powiedziała podstępnie:
— Czemu właśnie tego listu nie chcesz, skoro inne z tejże Borychówki odbierasz, a nawet na nie odpisujesz?
Był to tylko domysł, ale Ksawery nie połapał się i żarliwie zaprzeczył:
— Nieprawda! Nie odpisałem na żaden!
Magda uśmiechnęła się:
— Ale otrzymałeś i czytałeś. Nie róbże wyjątku.
Ksawery wziął list, zawahał się chwilę i nagłym ruchem przedarł go na połowę. Rozejrzał się, jakby szukając miejsca, gdzieby wyrzucić i schował do kieszeni.
— Niepotrzebnie przedarłeś — obojętnie zauważyła Magda — będziesz musiał składać kartki do czytania.
— Ach, więc ty myślisz, że dlatego?...
Wyjął i podarł na drobne strzępy.
— Posłuchajno, Wery — powiedziała Magda. — Jest między nami pewne nieporozumienie. Tobie się zdaje, że ja mam coś przeciw twoim stosunkom z panią Czerską. Bardzo się mylisz. Owszem. Uważam, żeś powinien nie zapominać o niej. Kilkuletnie uczucia mają swoje prawa. A pozatem, rozumiem, że przebywanie ze mną może cię nudzić. Ja nawet gimnazjum nie skończyłam, zaś pani Mira jest kobietą wykształconą, doktorem filozofji. To też dużo znaczy...
— Nie drwij ze mnie — przerwał wzburzonym głosem — czy znajdujesz specjalną rozkosz w znęcaniu się nademną? Ja ze skóry wyłażę, żeby ci było najlepiej... Doktór filozofji?... Czy mnie potrzebne czyjeś wykształcenie!? Otóż, powiem ci, że odwrotnie. Ona zamęczała mnie zawsze tą swoją mądrością. Sto, tysiąc razy wolę ciebie! Miljon!...
— Doprawdy, niezasłużony zaszczyt.
— Niezasłużona przedewszystkiem ironja — powiedział drżącym głosem.
W oczach miał łzy.
— Masz rację — odpowiedziała łagodnie — przepraszam cię za mój ton.
To go rozczuliło. Stali za węgłem obory gdzie nikt ich nie mógł widzieć, i Ksawery rozpłakał się nadobre:
— Ty nawet nie wiesz, jak ja cierpię — mówił, ocierając oczy chusteczką — nawet nie przypuszczasz... No cóż, niebędę cię okłamywał... Rzeczywiście, bywałem w Borychówce i ciągnęło mnie tam... Czy ja wiem, może przyzwyczajenie, może poprostu chęć rozerwania się... Ona, widzisz, zna mnie oddawna, i całą okolicę, i wie, że interesuję się tem, co gdzie słychać, kto się z kim żeni, czy rozwodzi, czy ma romans... Ja nie umiem ci tego wyjaśnić, bo my nigdy o tych rzeczach nie rozmawiamy ze sobą. Ty ich nie lubisz, nie obchodzą cię... Tylko mnie źle nie zrozum... Przecie jej cała wiedza tylko mnie męczy, ale ona... Przysięgam ci, że jej nie kochałem nigdy...
Magda niewiele z tych wyznań zrozumiała. Wyłowiła z nich tylko jeden zarzut pod swoim adresem: nie umie zaciekawić się plotkami towarzyskiemi.
Zastanawiała się nad tem długo, przypominała sobie różne rozmowy, wizyty w sąsiedztwie i przyjazdy gości. Rzeczywiście, nudziła się prawie zawsze, gdyż głównym tematem rozmów, tematem, przy którym odrazu ożywiał się nastrój Ksawerego i wszystkich, przy którym nawet pan Michał nie szukał pretekstu ucieczki do swojej pracowni, były plotki towarzyskie. Przynajmniej Magda tak to nazywała.
Nigdy nie umiała przejąć się ani zainteresować faktem, że się ktoś żeni, wydaje córkę, lub rozwodzi, że tak, a nie inaczej przeprowadza działy majątkowe, że tak się nazywała jego babka z domu, że taki miała posag czyjaś żona, że tak idą koligacje i pokrewieństwa. Nazwiska i nazwy majątków nic jej nie mówiły. Nie znała tych ludzi, a wiedząc, że i nikt z osób, tak szczegółowo zajmujących się ich sprawami, też osobiście ich nie zna, wprost pojąć nie mogła, dlaczego z takiem namaszczeniem, z taką zawziętością i erudycją rozprawiają o obcych sobie ludziach.
Najważniejsze sprawy podatków, ustaw rolnych, ba, wojny i kataklizmy, jak i najbliższe kwestje rodzinne — wszystko to schodziło w kąt wobec tego, że jakaś panna Szementówna z Toroczewicz na Wołyniu wychodziła za jakiegoś Misia Stołyhwę z Bieraczyc w Poznańskiem, chociaż nikt z obecnych na oczy ich nie widział.
Mieszkańcy i goście Wysokich Progów wprost pasjonowali się temi sprawami i mówili o nich tak, jakby najbliżej ich dotyczyły. Zdawało się, że napamięć każdy i każda wyliczyć mogą wszystkie nazwiska ziemiańskie i wszystkie majątki w całej Polsce, oraz wszelkie pokrewieństwa i koligacje.
Dla Magdy był to chaos nazwisk i informacyj obcych, obojętnych, drażniących już tem, że się nie mogła w nich zorjentować, podczas gdy dla nich wszystkich samo czyjeś imię wystarczyło, jako powód do ogólnego śmiechu, czy oburzenia, lub też do długich sporów.
Podczas podobnych rozmów Magda czuła się najbardziej obco. Co więcej, zdawało się jej, że umyślnie ten temat wybierano, by dać jej odczuć, że ona w tem środowisku znalazła się przypadkowo i niepotrzebnie. To też kilkakrotnie próbowała okazać zainteresowanie i pytała o to lub owo, lecz potem czuła niesmak i niechęć do samej siebie. Ich wszystkich zaś zdawało się irytować to, że Magdzie nie imponują. W tonie Ksawerego często wyławiała nutki zniecierpliwienia, gdy przerywała mu jakieś wywody o koligacjach.
Nigdy jednak nie okazał jej tego zbyt wyraźnie. Wogóle swoją delikatność wynagradzał w znacznej mierze inne cechy, które obcowanie z nim robiły czemś prawie przykrem.
Spadły pierwsze dość późne, ale zato obfite śniegi. Za radą lekarza Magda miała wyjechać na kilka dni do Warszawy. Przy sposobności zamierzała załatwić szereg spraw i interesów, a przedewszystkiem doprowadzić do końca pertraktacje dotyczące sprzedaży Karczówki.
Ksawery w tym celu przygotował dla niej plenipotencję. Nie zdziwiła się, że wolał zostać w Wysokich Progach, a na pożegnanie powiedziała mu:
— Trochę odetchniesz od mojego towarzystwa.
— Jak możesz tak mówić! — zawołał ze zbyt skwapliwem oburzeniem.
— No, dobrze, dobrze. Baw się wesoło.
— Jeżeli chcesz, to będę ci towarzyszył — zaofiarował się natychmiast.
— Nie, dziękuję ci, dowidzenia.
— Dowidzenia, jedyna.
W Warszawie od czasu swego zamążpójscia Magda bywała rzadko. Codzienne zajęcia nie pozwalały na zbyt częste wyjazdy, ani na zbyt długi pobyt poza domem.
Teraz postanowiła spędzić w stolicy przynajmniej tydzień.
Przedewszystkiem odwiedziła znanego ginekologa, który orzekł, że wszystko zapowiada się normalnie, potem widziała się z dyrektorem Stęposzem. Na szczęście Bank Wschodni zdecydował się ostatecznie na kupno Karczówki. Rozmowy z adwokatami, wizyty u rejenta i różne formalności pochłonęły kilka dni. Potem dopiero Magda odpoczęła i zaczęła załatwiać zakupy. Postanowiła też odwiedzić dawnych znajomych ze Złotej Maski. Wszyscy oni byli teraz rozproszeni. Teatry rewjowe albo przestały istnieć, albo zeszły na psy. Większość kolegów znalazła przytułek w pomniejszych teatrach dramatycznych, niektórzy wyjechali do różnych miast. Siostry Stelli otworzyły własną szkołę baletową w tym lokalu, w którym niegdyś uczyła się Magda u pani Iwony.
Bończę też tam spotkała, gdyż wykładał u sióstr Stelli historję tańca.
Nawet nie przypuszczała, by spotkanie to mogła przyjąć tak obojętnie.
Gdy zwrócił się do niej po imieniu, powiedziała spokojnie:
— Mój Boże, to takie dawne czasy... Sądzę, że wygodniej nam będzie, nam obojgu, mówić do siebie na pan i pani.
Rozmowa z Bończą i jeszcze z kilkoma kolegami teatralnymi jeszcze głębiej przekonała Magdę, że nic jej z tym światkiem nie łączy. Ten szmat przeszłości minął, nie zostawiając najmniejszej niteczki, któraby z nią Magdę łączyła.
Jadąc do Warszawy, tłumiła myśl odwiedzenia ojca i siostry. Nie miałoby to żadnego sensu. Przedewszystkiem wiedzieli o niej wszystko, lub prawie wszystko przez Biesiadowskiego. Gotowiby przypuszczać, że przypomniała sobie o nich tylko poto, by pochwalić się, by zadrzeć nosa i pokazać tym, co jej się wyrzekli, że przecież sama zaszła wyżej, niż mogli marzyć, tym, co ją odepchnęli, jako zwichniętą, zaimponować teraz swojem jaśnie państwem.
A Magda bynajmniej tego nie chciała. Nie chciała wystąpić przed ojcem z miną wyższości, nie chciała go ani upokorzyć, ani zmusić do wyrażenia żalu, że tak źle z nią postąpił.
Jednak im dłużej siedziała w Warszawie, tem lepiej zdawała sobie sprawę, że poto tylko tu siedzi, by zdecydować się na wizytę u ojca. Wciąż silniejsza ogarniała ją tęsknota, aż pewnego wieczoru, podniósłszy wysoko kołnierz swego futra, weszła do tak dobrze znanej bramy.
Nic się tu nie zmieniło. Taksamo mętna żarówka opleciona drutem sterczała nad wejściem na schody, taksamo na schodach było brudno i ciemno. Nawet drewniane stopnie między drugiem a trzeciem piętrem trzeszczały i chwiały się taksamo.
Zadzwoniła.
W przedpokoju usłyszała szybkie męskie nieznajome kroki. Drzwi uchyliły się i dopiero po głosie go poznała: był to pan Kamionka, mąż Adeli.
— Kto? Do kogo?... — zapytał, natężając wzrok.
— Dobry wieczór, panie Edmundzie. Nie poznaje mnie pan?
Kamionka cofnął się:
— Panna Magdalena... Pani Magdalena — poprawił się. — Proszę... Przepraszam bardzo...
Weszła za nim. Był w marynarce, bez kołnierzyka i krawata. Na ich miejscu świeciła się złocona główka spinki. Utył bardzo, przez prawy policzek biegła szeroka różowa blizna.
— Przepraszam bardzo — jąkał się. — Nie spodziewaliśmy się...
— Dobry wieczór — podała mu rękę.
— Moje uszanowanie — pocałował z rozmachem i szastnął nogą.
— Ojca niema?
— Niema, proszę pani... Ale pewno niedługo wróci.
— A Adela?
— Adela jeszcze w jatce. Proszę bardzo... Proszę...
Weszła do pokoju. I tu nic się nie zmieniło, tylko abażur na lampie był nowy.
Kamionka odsunął krzesło, wytarł je dłonią i podał Magdzie. Pomału odzyskiwał swobodę:
— Prędzejbym się nagłej śmierci spodziewał... jak pragnę Boga... Taka niespodzianka.
— Jakże, zdrowi wszyscy? — zapytała.
— A zdrowi. Dziękuję. Pani też wygląda, można powiedzieć, jak się należy.
— A jakże się powodzi?...
Kamionka skrzywił się:
— Ciężkie są czasy. Ludzie poszczą, nabożniejsze się porobili.
— Jakto? — nie zrozumiała żartu.
— A no, mniej mięsa konsumują. Kryzys. Opchnie jeden z drugim byle co. Lepsze gatunki wcale nie idą.
— Tak... To ojciec musi martwić się — westchnęła.
Przyglądała się Kamionce. Zmienił się bardzo. Co się z tego ładnego chłopca zrobiło. Utył, rozrósł się, oczy mu tłuszczem zapłynęły i ruszał się teraz jakoś niezdarnie.
Nagle w sąsiednim pokoju rozległ się płacz dziecka.
— Co to? — zerwała się Magda.
— Aaa — zaśmiał się. — To przychówek. Znaczy się niby moja córeczka.
— Córeczka? Co pan mówi. Można zobaczyć?
— Proszę bardzo.
W dawnym panieńskim pokoiku Magdy stały teraz dwa ogromne jesionowe łóżka, a w nogach zielony wózek dziecinny.
— Boże! — zawołała Magda, pochylając się nad czerwoną małą twarzyczką, wynurzającą się z białej, obszytej koronkami poduszki.
— Zofja jej na imię — objaśnił Kamionka.
— Jakie cudne maleństwo. Ileż ono ma?
— Ano, za tydzień akurat wypadnie cztery miesiące, jak Adela porodziła.
Magda przyglądała się dziecku i łzy napływały jej do oczu.
— Czy poród był lekki? — zapytała.
— Było tam trochę strachu, ale szczęśliwie się skończyło. Adelka już na czwarty dzień poszła do sklepu.
— Tak prędko?
— Trzeba pilnować interesu.
— Wyobrażam sobie, jak musicie oboje być szczęśliwi. Takie cudne maleństwo.
Kamionka zaśmiał się:
— Dziecko, jak dziecko, a my owszem. Nie narzekamy sobie. Żeby nie to, że Adelka...
— Może chora?
— Nie tam, zdrowa. Tylko, że jej zupełnie, proszę pani, w głowie się przewróciło.
— Pod jakim względem?
— Całkiem bez żadnego względu. Wciąż jej się zdaje, że ja nic innego nie robię, tylko za kobitami latam. Ani mnie to w głowie, a ona wciąż tylko podejrzewa i beczy niewiadomo czego.
Magda spojrzała nań uważnie:
— Aha — powiedziała tylko.
— A jak pragnę Boga — uderzył się w piersi. — Wcale się takiemi rzeczami nie zajmuję. I do kogo mam chodzić?... Do takiej Kowalszczanki?... Prosta dziwka jest, bez żadnej ogłady... Babska zazdrość tylko.
Wzruszył ramionami i zaśmiał się krótko.
— Był czas — zaczął znowu. — Był czas, że była taka jedna, za którąbym i w ogień skoczył... Ale nawet na mnie spojrzeć nie chciała... I pewno. Nie ja byłem dla niej...
Wlepił w Magdę swoje źrenice, które podawnemu wydały się jej straszne.
— Chodźmy — powiedziała. — Zaczekam na ojca i na Adelę.
Usiedli w pierwszym pokoju przy stole i Kamionka westchnął:
— A pani Magdalena to wciąż piękniejsza... Ech... Pani to umiała życie sobie urządzić. Co my, proste ludzie.
W wejściowych drzwiach zgrzytnął klucz.
— O, jest Adela — powiedział obojętnie i krzyknął: — Adelka, a chodzino! Gościa mamy...
— Pan Kwiatkowski?... — zawołała zaspanym głosem Adela. — A to dobrze. Tylko buty ze śniegu obtrząsnę.
— Chodzino, chodź, nie Kwiatkowski.
Drzwi uchyliły się i Adela w nich skamieniała:
— Jezus, Marja! — wyszeptała — Magda!
Rzuciły się sobie w objęcia i obie zaczęły płakać. Od Adeli czuć było mdłym zapachem jatki i pieluszkami. Schudła i postarzała bardzo. Wyglądała tak staro, jak matka, kiedy umierała.
— Czy ja też tak zbrzydnę po porodzie? — przebiegło przez głowę Magdy.
Tymczasem Adela zdjęła palto i, usiadłszy tuż przy siostrze, przyglądała się jej z rozczuleniem, zachwytem i z podziwem. Długo nie mogła zdobyć się na żadne pytanie.
— Jakże ci, Magduś — wykrztusiła wreszcie. — Jesteś szczęśliwa?
— Owszem — odpowiedziała Magda z bladym uśmiechem.
— To chwała Bogu, chwała Bogu... Ślicznie wyglądasz, ślicznie.
— Tak sobie...
— A widziałaś moją kruszynkę?
— Widziałam, pan Edmund mi pokazywał, jest rozkoszna.
Adela pomimo to pobiegła do drugiego pokoju i wróciła z wózkiem. Czerwona twarzyczka niemowlęcia skrzywiła się w płaczu.
— Światło w oczy bije. Poco taskasz bachora — ostro odezwał się Kamionka.
— No, nie krzycz, o, widzisz go... Dziecka pokazać nie mogę... Patrz, laleczko, to twoja ciocia, ta piękna pani, to twoja ciocia!... Ona cię będzie kochać, prawda?
— Tak, tak — skwapliwie potwierdziła Magda.
Na schodach rozległo się donośne chrząkanie i wszyscy przycichli.
— Zabieraj bachora — półgłosem zakomenderował Kamionka.
Adela pośpiesznie wypchnęła z pokoju wózek, a Magda wstała. Niewypowiedziane wzruszenie zacisnęło jej gardło. I niepokój: Jak ją ojciec powita?... Co powie?... Nie umiała tego bliżej sobie określić, ale w swojej obecności tutaj wyczuwała coś nieodpowiedniego... Może niepotrzebnie ubrała się w to drogie futro?... Niepotrzebnie się uperfumowała... Ojciec perfum nie lubi. A może należało go wogóle o swojem przyjściu uprzedzić... Znajdzie ją tu już w komitywie z Adelą i z Edmundem i z temi sprzętami, i z tym domem, w którym nie chciał jej mieć nawet wtedy, gdy już była znaną aktorką...
Teraz wprawdzie to całkiem coś innego. Na palcu nosi obrączkę, ma zostać matką, jest żoną wielkiego pana...
— Tak, tak, tamto pierwsze trzeba podkreślić, lecz broń Boże, nie zranić jego ambicji... Niech mu nawet do głowy nie przyjdzie, że wynosi się ponad niego...
Pan Nieczaj otworzył drzwi, zrobił krok naprzód i zatrzymał się. Jego ogromna czerwona twarz nie zmieniła się zupełnie. Tak samo była poważna, jakby gniewna, nabrzmiała, zdawałoby się tryskająca nadmiarem krwi. Ale ramiona nieco się pochyliły, brzuch wyrósł i zarysował się ociężale, a na głowie i wąsach przybyło siwych włosów.
Widok Magdy zdziwił go i w pierwszej chwili to jedno dostrzegła w jego małych bystrych oczach.
Zbliżyła się doń i powiedziała:
— Tatku, to ja...
Zrobił ruch, jakby się chciał cofnąć, lecz ona chwyciła jego rękę i zaczęła pokrywać gorącemi pocałunkami.
— Tatku... tatku — powtarzała, nie mogąc zahamować łez.
— Magda — powiedział cicho.
— Ja, tatku. Nie gniewaj się na mnie, że przyszłam...
Adela i jej mąż na palcach wycofali się do swego pokoju i przymknęli za sobą drzwi.
— Przyjechałam na kilka dni i musiałam tatkę zobaczyć — mówiła Magda, wciąż nie puszczając ręki ojca.
Boże! Ileż dałaby teraz za to, by ją pogładził po głowie, by chociaż dłoń na jej ramieniu położył... Ale pan Nieczaj stał nieruchomo.
— Widzisz — odezwał się po chwili. — Powiadasz, że musiałaś... Zawsze tak. Tylko o sobie myślisz. Nie zastosowałaś się, że zakazałem ci, że dla mnie może zaciężko patrzeć na rodzoną córkę, co wyparła się i ojca, i domu...
— Tatku...
— No, trudno. Taka twoja natura. Nie wdałaś się w rodziców...
Westchnął, uwolnił rękę z rąk córki i ciężko usiadł przy stole.
Zapanowało długie milczenie. Magda otarła łzy i zapytała:
— Tatko wie, że wyszłam zamąż?...
— Wiem — skinął głową.
— A teraz spodziewam się dziecka — dodała z odcieniem dumy.
Była pewna, że w oczach ojca to ją jeszcze bardziej zrehabilituje, niż małżeństwo.
Ale pan Nieczaj podniósł brwi:
— Niby czyjego dziecka?
— Jakto czyjego, no, mojego! — zdziwiła się.
Potrząsnął głową:
— Nie. To nie będzie twoje dziecko, choćbyś je w największym bólu rodziła. To będzie ich dziecko.
— Jakto ich?
— Ich, tych panów, tych arystokratów. Ty im tylko wysługę robisz. Głupia jesteś, to tego nie rozumiesz. Ale jak to dziecko podrośnie, ano sama zobaczysz. Wstydzić się będzie przed swoimi, że jego matka rzeźnicka córka. Wtedy dowiesz się, czyje to dziecko...
Zniżył głos i dodał:
— Taka dla ciebie będzie kara, żeś się tej jatki wstydziła i ojca rzeźnika.
— Co też tatuś mówi, ja się wcale nie wstydziłam...
Ogarnęło ją przerażenie, że ojciec może mieć rację, że to maleństwo, noszone teraz pod sercem, kiedyś może się jej wyprzeć, wstydzić, może znienawidzieć.
— Tak, Magda — ciągnął pan Nieczaj — na świecie nic nie ginie.
Chrząknął i umilkł, a po chwili zapytał:
— No, i jakże ci tam?
Chciała przekonać i ojca i siebie, że wszelkie obawy są bezpodstawne:
— O, bardzo dobrze — zaczęła mówić żywo. — Bardzo. Jestem szczęśliwa. Mój mąż mnie kocha, jest dla mnie dobry. Jego rodzice też. Krewni tak samo. Wszyscy. Dbają o mnie... Ufają. Przecie ja tam wszystkiem rządzę. Pracuję bardzo dużo, ale za to oni są mi wdzięczni...
— Tak — przerwał pan Nieczaj. — To oni. A ty?...
— Ja? — zaniepokoiła się Magda.
— No, tak, czy ty jesteś wśród nich szczęśliwa?
Magda przełknęła ślinę i powiedziała jaknajbardziej przekonywująco:
— Pewno, że jestem szczęśliwa.
— Ha, daj ci Boże — mruknął pan Nieczaj.
— Czemuż nie mam być szczęśliwa?... Każda byłaby szczęśliwa. Co ja byłam?... Biedna dziewczyna, aktoreczka. A teraz jestem panią dużego majątku. Wielką panią. Czyż to nie szczęście?...
Ojciec nie przytaknął, a jego mina wyrażała powątpiewanie. Czyżby w swoim uporze nie rozumiał, że zrobiła wielką karjerę, o jakiej córka zwykłego rzeźnika nawet marzyć nie mogła?....
Postanowiła przekonać go za wszelką cenę:
— Mieszkamy w ogromnym pałacu. W całej Warszawie niema takiego. A w środku urządzenie, jak w Zamku. Dywany, wspaniałe meble. Samego srebra jest na sześćdziesiąt osób! Różni goście, to wszystko obywatele, arystokraci, dyrektorzy, nawet ministrowie. A obora, prawie dwieście krów. Stajnia siedemdziesiąt koni. I to wszystko moje. Tak, moje, bo to Ksawerego, a on mi pełną plenipotencję dał. Mogę tatkowi pokazać. Mam tu przy sobie...
Sięgnęła do torebki, lecz pan Nieczaj powstrzymał ją ruchem ręki:
— Poco, nie trzeba.
— A męża takiego też nie każdej uda się zdobyć. Wysoki, przystojny, młody i pan z panów. O, niech tatko zobaczy fotografję. No, niechże tatko zobaczy...
Pan Nieczaj niechętnie wziął zdjęcie i przyglądał się mu z niezadowoloną miną.
— Owszem — powiedział po chwili. — Niczego sobie...
— Więc, widzi tatko, że takie szczęście to nie każdej się trafi...
Pilnie spoglądała w oczy ojcu, lecz nie mogła z nich wyczytać, czy w duchu przyznał jej rację.
— No, tak — odezwał się po dłuższem milczeniu. — Wszystko, co mówisz, wygląda bardzo pięknie... Bardzo pięknie... Ja też nie ganię ci, żeś wyszła zamąż. Owszem, to nawet lepiej, ale na świecie długo już żyję, niejedną rzecz widziałem, nie nad jedną swoje zastanowienie miałem... I tak wiem, że obcy to zawsze obcy. Choćbyś ze skóry, człowieku, wyłaził, to i tak swoim między nimi się nie staniesz. A co do tych pałaców i wspaniałości... Pewno... Ale sercu ludzkiemu nie to drogie, co drogie, a to, co swoje. Mówisz, że wielcy panowie. Ja tam całe życie byłem prostakiem, do wielkich państwa nie pchałem się, bo i oni mnie nie chcieliby i jabym ich nie chciał. A nie chciałbym dlatego, że mnie nie pieniądze imponują, ani że tam ktoś po dywanach umie chodzić i parlefransować. Byle łachudra to potrafi. I psa w cyrku na tylnych albo i na przednich łapach biegać nauczą. Nie to ma znaczenie, ale to jaki jest człowiek. Choćby i najbardziej nosa zadzierał, to mnie nie oszuka. Znam ja ich. Niema już tych panów, co dawniej... Choć i dawniej też... Pieniądze puszczali, żadnej wiary nie mieli, po knajpach a dancyngach ich pełno, a później bruki szlifują. Co człowiek do rąk gazetę weźmie, to za każdym razem czyta: a tu takiego hrabiego wsadzili do więzienia, a tu drugiego... A jakby i ta reszta swoje pieniądze potraciła, to teżby się zabrała i do cudzych, i za kraty. Bo Boga w sercu nie mają, ani też tego samego postanowienia w sobie! O!... Ale co ja ci będę gadał. I tak nie zrozumiesz.
Machnął ręką i dodał:
— Miałaś uczciwego człowieka. Chciał się żenić, poszłaś inną drogą, jak sobie posłałaś, tak się wyśpisz. No, a teraz już czasu więcej nie mam. Tak już pożegnaj się i idź z Bogiem.
Magda próbowała jeszcze przeciągnąć rozmowę. Pytała o zdrowie ojca, o interesy, o krewnych i znajomych, ale pan Nieczaj odpowiadał niechętnie i zdawkowo, a wkońcu wyjął swój gruby notes i poślinił ołówek. Trzeba było iść.
Pocałowała ojca w rękę, weszła na chwilę do siostry i szwagra, którzy nawet nie mieli odwagi jej odprowadzić. Już była na schodach o piętro niżej, gdy usłyszała, że na górze drzwi się otwierają. Stanęła.
— Magda!... — rozległ się niski, przyciszony głos pana Nieczaja.
— Jestem — odezwała się.
— A słuchajno... — jakby się wahał, zatrzymał się ojciec. — Gdyby ci tam już bardzo źle było... To... to możesz wrócić. Kąt w mieszkaniu się znajdzie i co do gęby włożyć, a pracy w jatce zawsze jest dość...
— Tatku... — wybuchła płaczem — tatku...
Wzruszenie nie pozwalało jej mówić. Zawróciła, biegła na górę, chcąc rzucić się mu do nóg, ale pan Nieczaj groźnie zamachał rękami:
— Idź już, idź! Niema poco... Idź — i czemprędzej cofnął się do mieszkania, zamykając drzwi.
Oparła się o poręcz schodów i długo zalewała się łzami. W piersiach aż skowyczało z miłości do tego surowego, nieszczęśliwego ojca, do tego tyrana... Jakże dobrze wiedziała, co za walkę musiał on przeprowadzić ze swem sumieniem, ze swą despotyczną naturą, by zdobyć się na takie poświęcenie, by dać przemówić temu odepchniętemu, zbolałemu sercu, gdzie zapiekła się krzywda, gdzie, jak nieznośna drzazga, tkwiła szorstka i cierpka, ale jedyna miłość dla niej, dla złej, niewdzięcznej córki...
Tak.... Zerwać się i biec do niego!.... Upaść mu do kolan, mocno przycisnąć jego grubą rękę. I tak już zostać z nim na zawsze, do śmierci, powiedzieć mu, wyszlochać, że kłamała, że wszędzie jest nieszczęście i pustynia, iż wszyscy są dalecy i obcy, tylko on i to małe mieszkanko, jak jedyna wyspa na wrogim, cudzym świecie, to wciąż jej własne, najbliższe, najdroższe...
Boże! Ileż odczułaby ulgi, jaką cichą a wielką radością krzyczałoby w niej serce!... Jak błogo, jak słodko odetchnęłaby...
Więc nie uwierzył jej, jego kochane oczy musiały przeniknąć ją nawskroś. Poznał jej cierpienia i smutek...
— Tatku — zanosiła się łkaniem — tatku...
I im większe ogarniało ją rozczulenie, tem bliżej była decyzji: wrócić, zaraz, natychmiast. Ani obejrzeć się za siebie!... Co ją łączy, co wiąże z tamtymi?... Z Ksawerym?... Przecie nic. Nawet nie dziecko, bo i to zechcą jej odebrać. Gdy przyjdzie na świat, będzie już należało do nich, a później wstydzić się będzie matki, wyprze się jej... Nie! Musi je zachować dla siebie, tylko dla siebie... Nie da go nikomu!..
Oplotła ręce wokół siebie i z jakąś rozpaczliwą czułością łagodnie przycisnęła dłonie.
Na dole rozległy się czyjeś kroki i głosy. Jacyś ludzie wchodzili nagórę. Szybko otarła twarz, poprawiła kapelusz i zaczęła schodzić. Każdy stopień oddalał ją, zdawało się, o setki mil od małego, ubogiego mieszkanka. A jednak nie zatrzymała się.
Po głowie tłukły się myśli, niby biedne, wystraszone ptactwo: więc co, oszukiwała samą siebie? Grała przed samą sobą komedię?... Nie, nie!... Niczego w życiu szczerzej nie pragnęła, niż powrotu. Ale pchało ją coś, czego nie rozumiała, wobec czego była bezsilna...
Nie bała się szarego życia, nie odczuwała wstrętu do pracy w jatce, nawet tych dawnych, prostych ludzi umiałaby może polubić... Ależ czyż można wyrwać z siebie to, co przez długie lata nawarstwiło się w duszy? Przecież od dziewczęcych rojeń, poprzez tysiączne wysiłki, walkę i cierpienia szła ku osiągnięciu tego, co uważała za jedyne szczęście... Zawiodła się, ale cofnąć się już nie umiała.
Jeszcze jedno piętro. Minęła dwoje ludzi, jeszcze jedna kondygnacja schodów i była już w bramie, na ulicy.
Od Wisły dął silny, mroźny wiatr.
— Nie mogę, nie mogę — szeptała w miękkie futro kołnierza — niech się dzieje, co chce... Nie mogę.
Wsiadła do pierwszej spotkanej dorożki, w hotelu prędko spakowała walizki. O dziewiątej odchodził pociąg. Zdążyła jeszcze na czas. Wagon drgnął, przed oknami zwolna zaczęły przesuwać się latarnie, koła zastukotały na zwrotnicach.
Warszawa w migotaniu drobnych światełek znikała na horyzoncie.
Hucznie i wesoło obchodzono w Wysokich Progach uroczystość chrzcin przyszłego dziedzica. Przyjechała cała rodzina, bliższe, a nawet dalsze sąsiedztwo, znajomi z miasta, różni dygnitarze, jeden biskup i dwaj prałaci. Po obrzędzie chrzestnym, przy którym dziecku nadano imiona Tomasza Michała, Ksawery, rozpromieniony chodził krok w krok za kuzynką Janką, obnoszącą bohatera uroczystości w batystowej poduszce między gośćmi.
— Podobny do mnie, jak dwie krople wody — zapewniał każdego. — Prawda?...
Pani Aldona unosiła się zachwytami nad niewątpliwą niezwykłością wnuka i już — jej zdaniem — widoczną inteligencją, chociaż Tomasz Michał liczył zaledwie sześć miesięcy obecności na świecie.
Nawet „pan starszy“ wyrzekł się tego dnia swej rewolucji francuskiej i niezwykle ożywiony krzątał się wśród gości, raz po raz zaglądając do buduaru, gdzie przy opróżnionej kołysce siedziała Magda.
Wyglądała jeszcze blado, a duże cienie pod oczami świadczyły, że nie zupełnie wróciła do zdrowia. Poród, wbrew zapewnieniom lekarzy, był ciężki, po nim zaś wywiązały się różne komplikacje, wprawdzie nie groźne dla życia, ale połączone z dotkliwemi cierpieniami.
Dopiero przed kilku tygodniami wstała z łóżka, a i teraz zalecano jej mało ruchu. Zapewne wskutek osłabienia jej stan nerwowy również wymagał pieczołowitej opieki. To też, unikając gwarniejszych pokoi, ulokowała się w zielonym buduarze i tu przyjmowała życzenia i powinszowania.
Od połogu otoczona lekarzami, wśród surowo przestrzeganej ciszy, pierwszy raz znalazła się wśród tylu ludzi i to ją męczyło.
Od czasu do czasu do buduaru wpadał Ksawery, przysiadał obok, demonstracyjnie całował ją w czoło i żartobliwie pytał:
— Jakże się czujesz, matrono polska?
Ogromnie był rad ze swego dowcipu, z syna, z gości i z siebie.
Magda przyjmowała to wszystko z uśmiechem, któremu starała się nadać jak najmniej wymuszony wygląd. Wiedziała, że każde jej słowo, każdy ruch, są uważnie obserwowane przez obecnych, wiedziała również, że czuląca się do niej panna Bożenka Słucka postara się później wyzyskać przeciw niej wobec Ksawerego najdrobniejsze uchybienie.
Panna Bożenka od kilku miesięcy była kochanką Ksawerego. Jej ojciec, właściciel odległego o siedem kilometrów Serkowa, przez palce patrzył na romans córki, w przekonaniu, że Ksawery rozejdzie się z Magdą dla niej. Że zaś mówiono o tem głośno w całej okolicy, Magdzie nie trudno było o wszystkiem się dowiedzieć, nawet gdyby nie otrzymywała anonimów.
Różni „życzliwi“ i „oburzeni“ donosili jej o przewrotnych planach panny Bożenki z najdrobniejszemi szczegółami. Magda z łatwością domyślała się, kto był autorkami anonimów. Nie przejmowała się jednak ich treścią wcale tak, jak i poprzedniemi, zawierającemi informacje o różnych innych zdradach męża.
Zobojętniała na to zupełnie. Zresztą wiedziała o czemś, co ostudziłoby matrymonjalne zapędy takich Bożenek, polujących na Wysokie Progi, wiedziała, że na hipotece majątku, na pierwszem miejscu, wpisana została gruba pozycja na jej własne imię.
Dokonała tego podstępem. Może nie bardzo uczciwie, ale korzystając z pełnomocnictwa i chcąc zabezpieczyć swoje prawa, spłaciła innych wierzycieli, zajmując ich miejsce. Ksawery zresztą pogodził się z tem bez najmniejszego sprzeciwu. Może dlatego, że przekonała go wymowa adwokata, który radził tak zabezpieczyć się przed wierzycielami, a może z racji jego programowego desinteressement w sprawach finansowych, co uważał za pierwszą cechę dżentelmeństwa.
Tak czy owak, Magda była pewna jednego, a mianowicie, iż rozwód nie byłby dla Ksawerego interesem.
Z łatwością też mogłaby odstraszyć od niego Słucką przez samo wyjaśnienie jej materjalnej sytuacji Wysokich Progów. Jeżeli nie robiła tego, to jedynie z tej racji, że romans męża z tą czy inną kobietą nie sprawiał jej żadnej różnicy, a na jego wierność nie liczyła i nie pragnęła jej zresztą bynajmniej.
Już nie starała się przeciwdziałać wyjazdom męża, a nawet robiła, co mogła, by ułatwić mu jego wykręty, by umożliwić zachowanie jakich takich pozorów. Nie wysilała się w udawaniu, że o niczem nie wie. Poprostu milczała i z uśmiechem przyjmowała zarówno misterne wybiegi Ksawerego, jak i wybuchy jego rozrzewnień, na które zdobywał się, ilekroć odezwało się w nim sumienie.
Lecz i tego sumienia nie przeceniała. Zbyt dobrze znała pobudki podobnych odruchów: zjawiały się wtedy, gdy Ksawery albo pokłócił się ze swoją kochanką, albo gdy potrzebował pieniędzy. Kasa bowiem znajdowała się w ręku Magdy, a robienie większych długów groziło Ksaweremu awanturami. Pod tym względem była nieustępliwa i nieprzebłagana.
— Nie mam prawa marnować majątku twego syna — mówiła — i jeżeli w ten sposób będziesz mnie oszukiwał...
— Jakich ty słów używasz? Magduś! — oburzał się.
— Używam słów słusznych. Bo to jest zwykłe oszustwo. Oszukujesz siebie i mnie.
— No, musiałem pożyczyć te kilkaset złotych. Zrozum, tak się złożyło. Czy nie wierzysz, że musiałem pomóc Zygmuntowi?
Nie wierzyła. Wiedziała dobrze, że pieniądze wydał na jakiś prezent. Nie chodziło też jej o to, lecz o pieniądze. Nie wątpiła, że najmniejsze z jej strony ustępstwa pociągnęłyby powrót Ksawerego do dawnej rozrzutności, że temsamem Wysokie Progi, z tak wielkim trudem uratowane, znalazłyby się znowu wobec katastrofy, której tym razem już niepodobna byłoby zażegnać.
Dlatego spowodu najdrobniejszego długu urządzała Ksaweremu serię scen, przykrości i nawet awantur, co wprawdzie tem skuteczniej wystraszało go z domu, ale zapobiegało lekkomyślnym wydatkom.
Daleki kuzyn Ksawerego, pan Jan Raszewski, który od kilku już miesięcy siedział w Wysokich Progach i przyglądał się temu wszystkiemu, po jednem z takich zajść zwrócił się do Magdy:
— Chciałbym kuzynkę o coś zapytać... O czemś pomówić... Czy można być szczerym?
— Ależ proszę, kuzynie.
— Przyjmie kuzynka odemnie pożyczkę?... Doprawdy nie zrobi mi różnicy jakieś powiedzmy kilkanaście tysięcy, a ja już doprawdy patrzeć nie mogę, jak kuzynka zdziera sobie nerwy o takie drobiazgi.
— Ależ ja nie potrzebuję wcale pieniędzy — zdziwiła się.
— Myślałem inaczej.
— Ach, bo kuzyn sądzi, że ja przez skąpstwo tak nudzę Ksawerego?...
— No, nie przez skąpstwo...
— Tak kuzyn może myśleć. Zna kuzyn Ksawerego?
— Sądzę, że tak.
— Więc wie kuzyn, że dla niego niema, nie istnieje granica, ani rachunek w wydawaniu pieniędzy?... I jeżeli urządzam o byle co piekło, to przeważnie ze względów pedagogicznych.
Zaśmiał się:
— Pedagogja dość bolesna.
— Radykalna.
— Trzeba kogoś kochać, by tak, na zimno zmuszać siebie do psucia własnych nerwów dla czyjegoś dobra.
Uwaga była rzucona luźno, ale Magda odpowiedziała wyraźnie:
— O, tak. Do szaleństwa kocham swego syna.
Raszewski chciał coś powiedzieć, lecz przygryzł wargi i tylko spojrzał Magdzie w oczy z jakimś dziwnym naciskiem.
Wiedziała, że ją lubi. Bywały nawet wypadki, kiedy mogła przypuszczać, że podoba mu się. Nigdy jednak nad tem się nie zastanawiała.
Janek Raszewski, starszy o pięć zaledwie lat od Ksawerego, wyglądał prawie na pięćdziesiątkę, gdyż popierwsze był zupełnie siwy, a podrugie jego sposób bycia, jego spokojne ruchy, powściągliwość i małomówność, przypominały raczej starszego pana. Do Wysokich Progów sprowadziła go za swego pobytu u krewnych na Podolu pani Aldona. Dlatego też Magda początkowo przyjęła go niezbyt życzliwie, podejrzewając o flirt ze świekrą, której zachowanie się, płomienne spojrzenia i cały arsenał zabiegów zdawały się to potwierdzać. Jednak z biegiem czasu Magda przekonała się, że podejrzenia były bez podstaw. Kuzyn Janek nie zwracał na panią Aldonę więcej uwagi niż wymagała tego uprzejmość.
Zresztą przyjechał tu na odpoczynek po ciężkiej chorobie, przekazawszy na ten czas zarząd swojego majątku młodszemu bratu. Lekarze zalecili mu jaknajspokojniejszy tryb życia, póki całkiem nie wydobrzeje. To też nie brał udziału ani w sąsiedzkich zabawach, ani w wycieczkach czy piknikach, przesiadując przeważnie na tarasie, obłożony książkami.
Ponieważ i Magda była rekonwalescentką, dużo czasu spędzali razem. Tak się już ułożyło, że pan Janek dyskutował z panem Michałem i czytał książki w tych godzinach, kiedy Magda zajmowała się dzieckiem lub gospodarstwem. Resztę dnia przebywał w towarzystwie Magdy.
Bardzo go polubiła, jego równe usposobienie, pogodny uśmiech, umysł żywy i głęboki, ujmująca a wykwintna prostota, a nawet powierzchowność, uderzająca brzydotą, pociągały ku niemu. Niezbyt wysoki, bardzo chudy, a wskutek tego jakby przygarbiony, o twarzy długiej, ziemistej i o szarych, zamyślonych oczach, miał przecież w uśmiechu i w brzmieniu głosu moc wdzięku. Wychowany w Anglji, uchodził powszechnie za szczyt taktu specyficznie angielskiego, a może i sam nieco stylizował się na Anglika, jeżeli tak można było nazwać zamiłowanie do pewnego typu ubrań, potraw i tematów.
Jego zjawienie się w Wysokich Progach zelektryzowało wszystkie okoliczne dwory, gdzie tylko były panny na wydaniu. Raszewski bowiem, od trzech lat wdowiec, uważany był za dobrą partję, za porządnego kandydata na męża.
Magda, skoro przekonała się, że kuzyna Janka nic z panią Aldoną nie łączy, z kolei zaczęła go też posądzać o matrymonjalne zamiary. Nawet sama zachęcała panny z sąsiedztwa do atakowania tej, jak się zdawało, skłonnej do poddania się, fortecy.
Dlatego w Wysokich Progach coraz częściej zaczęły bywać panny Rżewskie i ich kuzynki z Pomiechowa, Zosia Sarbiewska, Kira Nęcka, Lilitka Suchobłocka, Mirta Harniewiczówna, no, i cała trójka z Zalotów.
Szybko orjentując się w sytuacji, wszystkie te panny usilnie zabiegały o życzliwość Magdy, nie ulegało bowiem wątpliwości, że pan Jan żywi dla niej największą sympatję, że ją wysoko ceni i że zatem z jej zdaniem będzie się liczył. Tem też, nie ulegając złudzeniom, tłumaczyła sobie Magda nagłą zmianę frontu nietylko wśród tych zadzierających nosa dziewcząt, lecz i wśród ich matek, czy ciotek.
— Dzięki kuzynowi stałam się modna w okolicy — mówiła panu Raszewskiemu — jeszcze kilka tygodni, a gotowam uwierzyć, że przestali mnie uważać za intruza.
— To, co kuzynka mówi — odpowiedział — jest najlepszym dowodem, jak bezsilna jest wszelka niechęć wobec niej.
— Nie tak bardzo bezsilna — wzdychała.
— Bezsilna, gdyż kuzynka ma dość poczucia własnej wartości, by stanąć ponadtem.
— Nie wiem — potrząsała głową. — Ja nie potrafię jednak tak gardzić nimi wszystkimi, jak...
— Jak kto?...
— Jak oni mną gardzą — dokończyła i przygryzła wargi.
Pan Raszewski poruszył się na krześle:
— Nie wierzę, by tak być mogło. To jest nieprawdopodobne... A zresztą... Gdyby nawet tak było, czyż dosięgłoby to bodaj... bodaj... nóg pani?
— Dosięga... O tak, dosięga!... Bo zacóżbym ich nienawidziła?...
Powiedziała to cicho, bardzo cicho, ale z takim błyskiem w oczach, że pan Jan umilkł na chwilę.
— Kogo pani tak nienawidzi, kuzynko? — zapytał po chwili.
— O, czyż pan nie wie? Czy pan nie rozumie?... Ich wszystkich. Tych ludzi, którzy uważają się za uprawnionych do patrzenia na mnie z wysokości... swoich drzew genealogicznych dlatego, że jestem córką... Pan tego może nie wie, że jestem córką rzeźnika?... Tak!... Mój ojciec ma do dziś dnia jatkę na Tamce. Jatkę, w której ja pracowałam...
Spojrzał jej prosto w oczy:
— Wiem o tem.
— Czyż to jest taką hańbą?... Czy naprawdę jestem ulepiona z innej gliny?... Czy i memu dziecku każą, gdy dorośnie, pogardzać mną, rodzoną matką?...
Raszewski uśmiechnął się:
— Sama kuzynka widzi, jaki w tem tkwi absurd.
— O nie. Nie zaprzeczy pan, bo pan ich jeszcze lepiej rozumie, niż ja.
— Jeżeli nawet!... Czy sądzi kuzynka, że myślę tak, jak oni?
Spojrzała nań uważnie. Miał wygląd wzruszonego i dlatego nie powiedziała owego „nie wiem“, które już miała na ustach.
— Czy kuzynka mnie też do nich zalicza?
— O nie — zaprzeczyła szczerze. — Nie byłabym przecie z kuzynem tak szczera, tak niepotrzebnie szczera.
Ostrożnie i powoli wziął jej rękę i podniósł do ust.
— Dziękuję — szepnął. — Bardzo dziękuję.
Później siedzieli w milczeniu, oboje zamyśleni. Ona automatycznie szydełkowała, on patrzył gdzieś w przestrzeń. Umieli tak godzinami bez słowa siedzieć obok siebie i Magda zawsze odnosiła dziwne wrażenie, że jej myśli jakoś, w niewytłumaczalny sposób, splatają się z jego myślami, że nie posługując się wyrazami prowadzą w dalszym ciągu rozmowę.
— Mogłabyś, kochanie, jakoś zabawiać tego biedaka Janka — powiedział jej kiedyś Ksawery. — Nudzicie się oboje, jak mops w szufladzie. Ja wiem, że on jest mało interesujący, ale już poświęć się...
Magda wzruszyła ramionami:
— Wcale się nie nudzimy. A pozatem, dlaczego nazywasz go biedakiem?
— No, biedak, bo z jego chorowitością i z tą, za przeproszeniem urodą, nudziarz...
— Mój Wery — spojrzała nań chłodno. — Bardzo, bardzo żałuję, że nie jesteś do niego podobny.
— Wolne żarty — oburzył się.
— A jeszcze ci i to powiem, że milczenie w towarzystwie Janka jest bardziej interesujące, niż rozmowa...
— ...ze mną — dokończył. — Dziękuję za uznanie. Wybaczysz jednak, że jestem odmiennego zdania.
— Dobre mniemanie o sobie, to połowa szczęścia, ale tak dobre, to już chyba szczęście całe i to z nawiązką.
Ksawery wzruszył ramionami:
— Gdybym przejął się opinją, jaką ma o mnie mój szanowny papa i jaką mnie darzy moja najdroższa żona, chybabym się musiał powiesić. Ale na szczęście nie jestem aż tak głupi i wiem, że chcesz wzbudzić we mnie zazdrość. Proszę cię bardzo. Ale wybierz inny objekt, gdyż o Janka dalibóg nie potrafię być zazdrosny.
Rozmawiali w sypialni Magdy i Ksawery zezem obserwował siebie w lustrze. Wydał się jej jeszcze płytszy i jeszcze dziecinniejszy, niż zawsze.
— Mylisz się — powiedziała. — Pan Jan, jako rywal, mógłby się z tobą wcale nie liczyć...
— Mówisz, bo chcesz mnie podrażnić — skrzywił się.
— Nie, bynajmniej. Chcę cię tylko otrzeźwić. Czyż nie widzisz, dlaczego mamy teraz taki tłok różnych dziewic?
— Ach! — machnął ręką. — Przyjeżdżają dla Janka, oczywiście... Każda chciałaby wyjść zamąż. Przyjeżdżają dla niego, bo ja już jestem nie do wzięcia, ale przecież nie z nim się po kątach całują...
— Tylko z tobą?
— O, tego nie powiedziałem...
— Nie błaznuj, Wery — westchnęła. — To nie jest ani imponujące, ani taktowne. Pozatem absolutnie wykluczam tego rodzaju wybryki pod jednym dachem. I ostrzegam cię, że tego już nie umiałabym tolerować!
— Przepraszam cię — skłonił się sztywno. — Nie miałem zamiaru ci zaimponować, ani dotknąć twego wyrafinowanego poczucia taktu, którego skromne wychowanie nie umiało mnie nauczyć.
Chciał wyjść, lecz go zatrzymała:
— Coś przez to chciał powiedzieć? — zapytała z roziskrzonym wzrokiem.
— To, że moi rodzice źle mnie wychowali.
— Masz rację. Bardzo źle — odpowiedziała już spokojnie. — Bo jeżeli pozwalasz sobie wobec słabej i chorej kobiety, wobec kobiety, którą rzekomo kochasz, na tak szydercze aluzje...
Zmieszał się i zbliżył do łóżka:
— Ależ Magduś, ja żadnych aluzyj...
— Znęcaj się, znęcaj się razem ze wszystkimi nademną — mówiła przerywanym głosem. — Wytykaj, wyszydzaj moje pochodzenie... To bardzo rycerskie, bardzo szlachetne...
Rzucił się przed nią na kolana, przepraszał i przysięgał naprzemian, całował jej ręce i nogi, zapewniał, że ani mu w głowie coś podobnego postało, a w chwilę potem, że jest łajdakiem i ostatnim chamem, że wstyd mu samego siebie.
Rozrzewniał się, jak zwykle, łzy, spływając po twarzy, zwilżały uczernione wąsy i farba się rozmazywała, a włosy sterczały zburzone kosmykami na wszystkie strony.
Potem na pół godziny zasiadał przed lustrem i Magda musiała pomagać mu w doprowadzeniu przedziałka do poprzedniej nieskazitelności.
Po każdej podobnej scenie manifestacyjnie przez kilka dni adorował żonę, co mu nie przeszkadzało wymykać się na spotkania z Bożenką Słucką.
Życząc Raszewskiemu jak najlepiej, Magda przejęta była całkiem poważną troską: którą z panien mu swatać? Przy tej sposobności doszła do przeświadczenia, że jest niezwykle wymagająca. W każdej widziała jakieś wady, każda w zestawieniu z panem Jankiem wydawała się wręcz okropna. Człowiek tego pokroju zasługiwał na żonę pod wszelkiemi względami nieprzeciętną. A przedewszystkiem wierną, uczciwą, stałą. Tymczasem o większości okolicznych panien krążyły sprawdzone i niesprawdzone plotki, które w oczach Magdy absolutnie je dyskwalifikowały. Kiedyś, wkrótce po osiedleniu się w Wysokich Progach, Magda oburzała się, ilekroć docierały do jej uszu pogłoski o flirtach i romansach dziewcząt i mężatek z sąsiedztwa. Będąc w „Złotej Masce“, przekonała się naocznie, że zawsze wiadomości podobne są albo z gruntu fałszywe, albo przesadzone. Prawie całe miasto uważało za pewnik, że każda aktorka czy tancerka z miejsca jest do zdobycia za mniejszą lub większą kwotę, że dzień po dniu ma nowych kochanków. Nie było to jednak prawdą. Przynajmniej połowa tych kobiet nie zasługiwała na najmniejszy zarzut, a reszta?... Reszta robiła to z potrzeby: dla utrzymania się przy pracy, dla karjery, czasem dla pieniędzy, częściej jednak z miłości, z prawdziwej i niezawsze słodkiej miłości.
Z biegiem czasu, zbliżając się do coraz to nowych kobiet z okolicy, nabierała o nich coraz gorszej opinji. Poprostu puszczały się. Dla sportu, dla zabicia nudów, dla kaprysu. Oczywiście, było też dużo takich, o których nic złego nie można było powiedzieć, ale te nie cieszyły się popularnością. Młodzież mówiła o nich ziewając, jak naprzykład o Jance Runickiej, czy o Krysi Dorowiczównie. Ogromnie traciły wśród reszty rozwydrzonych panien. Wyglądały świętoszkowato, a chociaż może niejedna z nich miała bardzo dużo wdzięku, z racji powściągliwości i przestrzegania dobrych form, nie znajdowały tylu sposobności do zwrócenia na siebie uwagi.
Dla Raszewskiego zaś Magda chciałaby znaleźć jakiś wymarzony ideał.
Jeżeli zaś Ruta z Zalotów bynajmniej ideałem nie była, w każdym razie jej uroda, czar, a przedewszystkiem młodość wysuwały ją na czoło w planach Magdy. Jedynym minusem Ruty było zbytnie rozhukanie, zanadto rozwinięty temperament i — co Magdę najbardziej raziło — brak dystynkcji.
Ogromnie lubiła Rutę. Jednakże żonę Raszewskiego musiała wyobrażać sobie jako damę w całem znaczeniu tego słowa. W tym też kierunku usiłowała wpłynąć na Rutę. Oczywiście nie wtajemniczyła jej w swoje projekty. Zapraszała ją tylko coraz częściej i tak manewrowała, by pan Janek jak najdłużej mógł przebywać w jej towarzystwie.
Ruta nie unikała Raszewskiego. Zdobywała się nawet na przesiadywanie z nim i Magdą po kilka godzin, co przy jej ruchliwości było prawie poświęceniem. Podobał się jej, a pozatem uległa powszechnej modzie. Jednak ku niezadowoleniu, a nawet zgorszeniu Magdy nie umiała ocenić nadzwyczajności tego człowieka.
Była na to zbyt młoda. Dopiero po dłuższem życiu i po wielu doświadczeniach kobieta uczy się cenić mężczyznę. Z wiekiem stopniowo ceni go coraz bardziej, coraz mniej zwraca uwagi na jego wady, coraz pobłażliwsze stosuje kryterja, aż wreszcie ślepnie na to, co ją kiedyś jako młodą dziewczynę śmieszyło czy odpychało w mężczyźnie, i zaczyna go przeceniać.
Ruta miała zaledwie lat osiemnaście, Magda postanowiła rozbudzić w niej zachwyt, bezsprzecznie należny Raszewskiemu. Rezultat jednak długich rozważań i przedstawień jego wyjątkowości był całkiem niespodziewany.
Oto pewnego dnia, po wysłuchaniu dłuższych wywodów Magdy, Ruta z właściwą sobie bezpośredniością powiedziała:
— Ależ ty jesteś w nim zakochana!
Magda nieoczekiwanie dla siebie samej zmieszała się:
— Co też ty pleciesz!
— Nawet się zaczerwieniłaś! — wybuchła śmiechem Ruta.
— Ja?... Co za pomysł! Jesteś bardzo niemądra.
— No, tak się nim zachwycasz — usprawiedliwiała się Ruta.
— Ależ!... Zachwycam się!... Wcale nie zachwycam się, tylko poprostu widzę jego zalety. Sprawiłaś mi dużą przykrość. Nie, Ruteńko, posądzałam cię o więcej subtelności.
Skończyło się przeprosinami i zapewnieniem, że był to tylko niewczesny żart. Ale po wyjeździe Ruty Magda długo nie mogła doprowadzić do porządku swoich myśli.
Zapewne. Uważała Raszewskiego za mężczyznę całkiem wyjątkowego. Żadnego innego nie mogłaby z nim porównać. Ale posądzenie jej z tego powodu o miłość było nonsensem. Miłość przedewszystkiem jest ślepa. Gdy kochała się w Bończy, obojętne jej było, jakie ma zalety i wady. Ceniła go nad cały świat. Oto wszystko. Miłość... Misia Pichelówna dałaby się zabić za swego kochanka, chociaż był bandytą i sutenerem. Pamiętała także uczucie Biesiadowskiego, uczucie, które nie zmieniało się pomimo tego, że ona, Magda, w jego pojęciach zeszła na złą drogę. Bo kocha się nie za coś, lecz niewiadomo dlaczego...
A tutaj Magda mogła takiej Rucie wyliczać jego plusy niczem w spisie inwentarza.
— Absurd.
Pomimo takiej konkluzji Magda zaczęła baczniej obserwować siebie w stosunku do Raszewskiego. Niewątpliwie czuła doń bardzo wiele sympatji, napewno z nikim nie było jej tak dobrze. Może nawet za wiele okazywała mu życzliwości. Za wiele...
I posądzenie Ruty sprawiło to, że Magda próbowała teraz unikać towarzystwa pana Janka, że starała się nadać swemu sposobowi bycia ton bardziej konwencjonalny. Nawet nie przypuszczała, że będzie jej z tem nieznośnie, że tyle trzeba będzie zadać sobie przymusu.
Raszewski odrazu dostrzegł tę zmianę. Nic nie powiedział, ale w jego oczach widziała wciąż zdumione pytanie i jakby niepokój czy smutek. A to dręczyło ją jeszcze bardziej.
Na szczęście zbliżał się dzień chrzcin małego Tomka i w związku z przygotowaniem do tej uroczystości miała więcej zajęć, niż zwykle. Przyjęcie na prawie sto osób, z których połowa zostać miała na noc, lub nawet na kilka dni, obmyślenie wszystkiego, zaopatrzenie śpiżarni i piwnicy, sprowadzenie orkiestry z Warszawy i cała masa związanych z tem kłopotów pochłaniała moc czasu.
Tembardziej dbała o wszystko, że od objęcia przez nią rządów w Wysokich Progach miało to być pierwsze wielkie przyjęcie, wielki zjazd i bal. Ksawery nalegał, by nie robić żadnych tym razem oszczędności:
— Musimy im pokazać — mówił — że Wysokie Progi nie zeszły na dziady.
Wtrącał się we wszystko. Wymógł na Magdzie cały szereg, jej zdaniem, zbędnych wydatków. Wina miały być najlepszych marek, sala balowa, jadalnia i hall musiały być oświetlone świecami; dla służby, nawet dla kelnerów, sprowadzonych z miasta, trzeba było zamówić liberyjne fraki.
— Moja droga — wstawiała się za synem pani Aldona. — Już skoro tylko raz na kilka lat zaprosimy trochę gości, niechże przynajmniej wygląda to po ludzku.
I Magda nie opierała się zbytnio. Jej samej zależało na wystawności, nawet na wykwincie. Wiedziała, że najmniejsze uchybienie zostanie przez kochanych gości przepytlowane później po tysiąc razy i że we wszystkiem będą starali się doszukiwać towarzyskiego, gospodarskiego i wszelkiego innego niewyrobienia „rzeźniczki“.
Minęły już wprawdzie dawno te czasy, gdy ktokolwiek mógł się odważyć na jakąś aluzję, kpinkę, czy dowcip. Magda nauczyła się jednem spojrzeniem przywoływać do porządku najbardziej swobodnych znajomych, kilku słowami osadzać w miejscu każdego, kto, rozmawiając z córką rzeźnika Nieczaja z ulicy Tamki, zapominał, że jest ona panią Runicką na Wysokich Progach. Szkoła panny Klementyny z Radzieńca nie poszła na marne.
Za plecami mogli szeptać dowoli, ale gdy z podniesioną głową i z zimnym uśmiechem na ustach wchodziła do salonu i na mgnienie oka zatrzymywała się, by dać obecnym czas do zauważenia jej obecności, — musiały, tak, musiały umilknąć wszystkie rozmowy.
Chcianoby ją zepchnąć na ostatnie miejsce i właśnie dlatego nie mogła sobie pozwolić na zajmowanie innego, niż pierwsze.
Może i domyślali się, jak bardzo nuży ją ta poza, ile nerwów i zmęczenia kosztuje ją ta rola. Mniejsza o to. Znalazłszy się sama, dość miała czasu na biedny, bezsilny płacz, na gniew i smutek. Wobec ludzi trzeba było nie być sobą.
— Jesteś wręcz wspaniała — zachwycał się nią Ksawery. — Wyglądasz, jak udzielna księżna.
I całował ją po rękach, wdzięczny za zaspokojenie jego snobizmu.
Nie było mu wprawdzie tak wesoło ani tak swobodnie jak dawniej, gdy w Wysokich Progach pod protektoratem pani Aldony aż dudniło od niekrępowanej zabawy, gdy iskrzyło się od pieprznych dowcipów, pikantnych plotek i anegdot, ryzykownych dwuznaczników, a często-gęsto i od słówek grubych, soczystych, dosadnych, przyjmowanych podłechtanym chichotem lub głośnym rubasznym śmiechem. Wtedy i rozmowy były inne, a w drażnieniu własnej czy cudzej wstydliwości znajdowało się powab przyśpieszonych konkurów, kończących się doraźnie w gąszczu parku lub na ławeczkach przy stawach. Taka już była tu atmosfera, naelektryzowana, ostra, łaskotliwa.
W Radzieńcu rozmawiano o polityce, w Zalotach o zasiewach, zbiorach, cenach i perspektywach rynkowych, w Pomiechowie o polowaniach, w Hańczy o koniach i wyścigach. Do Wysokich Progów przyjeżdżali — poświńtuszyć... Ci sami ludzie w każdym domu byli inni. Tam dyskutowali, ówdzie nudzili się, gdzieindziej bawili się, lecz nigdzie tak, jak u pani Aldony.
Dziś Wysokie Progi pod surowem etykietalnem spojrzeniem Magdy stały się cichsze, sztywniejsze, ale zato bardziej wytworne, bardziej pańskie.
Nawet taki facecjonista i mistrz od wybryków, jak Władek Zaimski z Bezmianowa, któremu przebaczano tysiączne nietakty, a który przyjechał wprawdzie z frakiem w walizie, jak wszyscy — ale w sportowem ubraniu, zażenował się po przywitaniu Magdy i aż do wieczora nie pokazał się, ukrywając się w sypialni Ksawerego. A przecie Magda powiedziała mu tylko:
— Ładnie to z pańskiej strony, panie Władysławie, że przerwał pan dla nas zapewne miłą przejażdżkę konną.
Ksawery, który to słyszał, rósł jak na drożdżach. Przechodząc obok Magdy, szepnął:
— Brawo! Dałaś mu po nosie, z pierwszoklaśnym fasonem.
— Mój Wery — zatrzymała go. — Zastanów się, jakie to zabawne...
— Co?
— No to, że nawet wytworność chwalisz trywjalnemi, gminnemi wyrazami.
Zaniepokoił się:
— Przecież nikt nie słyszał?
Magda zmierzyła go zimnem spojrzeniem:
— Owszem. Ja słyszałam.
Skrzywił się, ale zaraz roześmiał się i pocałował ją w rękę:
— Przepraszam, kochanie.
Odszedł, a Magda, słuchając jakichś nudnych wywodów siedzących obok prałata Skuminy i wojewodziny Buszerowej, z goryczą rozmyślała o Ksawerym, o tym warchole Zaimskim, o nich wszystkich. Wydawali się jej śmieszni i niemądrzy. Ten snobizm, to nadymanie się, ta poza, to ustawiczne wspinanie się na palce... Ziemiaństwo... Czemże są lepsi od wszystkich innych?... Jaką posiadają wartość osobistą, czy społeczną? Większość z nich to nieuki i lenie... Ci, co tak głośno rozprawiają o gospodarstwie, najczęściej nic nie robią. Pracuje za nich rządca, karbowy, chłopi no, i ziemia, na którą nie zapracowali, która spadła im do kieszeni po przodkach. Po tych, co ją albo mieczem wywalczyli, albo za wiele zasług otrzymali. Narzekają na złą konjunkturę, na nieprzychylną politykę, oburzają się tak, jakby swoje prawa ciężkim trudem zdobyli, jakby dla ich zachowania palcem ruszyli!... Czemuż taki Biesiadowski mógł z niczego, własną pracą dorobić się miljona, czemu ojciec mógł powiększyć odziedziczoną jatkę, ba, czemu żaden chłop swoich mizernych paru morgów nie stracił, żaden, jak Polska długa i szeroka, a Karczówkę trzeba było sprzedać, a niema w całej okolicy nikogo, ktoby z ojcowizny czegoś nie dał na długi, nie parcelował, lub folwarku nie sprzedał, za wyjątkiem wuja Holimowskiego, co go żydowskie pieniądze ratują, i stryja Marka, który umie — jak trzeba — w łatanych spodniach chodzić i rzucić palenie dla oszczędności paru złotych miesięcznie.
Więc, skąd te pretensje, skąd ta pycha? Są gorsi od innych, bo i dla ogółu nic nie robią. Nieliczni tylko pracują społecznie, czy politycznie. Nazywają siebie warstwą historyczną. Owszem, ich przodkowie byli nią naprawdę, oni tworzyli naród i państwo, oni doprowadzili je do potęgi, a później do upadku... Bo karleli, bo degenerowali się duchowo, bo ich potomkowie odziedziczyli pychę, ale nie ambicję, chęć posiadania, ale nie siłę, pretensję do rządzenia, ale nie wolę.
— Wszystko, co jest piękne i wielkie, co jest tradycją i kulturą — mówiła panna Klementyna — stworzyli królowie i szlachta.
Magda obrzuciła wzrokiem tłum gości i uśmiechnęła się ironicznie: — Cóż oni tworzą? Co wielkiego i pięknego? Jaką tradycję?... Jaką kulturę po tych dworach, gdzie do starych bibljotek nikt nie zagląda, gdzie już nie tylko o nową książkę, lecz o gazetę trudno!? Gdzie sztukę reprezentuje takiż gramofon, jak w mieszkaniu rzeźnika Nieczaja, tylko o kilkadziesiąt czy kilkaset złotych droższy, literaturę — przygodnie pożyczony tygodnik humorystyczny, a naukę, popularne odczyty przez radjo, odczyty, przy których zresztą zasypia się tak często!... Jakąż oni zostawią swym dzieciom tradycję i kulturę?...
— O czem kuzynka rozmyśla — usłyszała nad sobą głos Raszewskiego.
Przetarła czoło i uśmiechnęła się.
— O bardzo, bardzo przykrych rzeczach, o bardzo bolesnych.
— Czy może się niemi kuzynka ze mną podzielić?
— Nie — potrząsnęła głową. — Kuzyn nie zrozumie mnie. Przepraszam bardzo, ale pan nie może tego zrozumieć... A pozatem nie chciałabym kuzyna do siebie zrażać...
— O, to jest niemożliwe...
— Zapewniam pana. Myślałam bardzo brzydko o...
— O mnie?... — podchwycił.
— O, nie... Cóż znowu... Ale o swoich gościach. — Prawda, jak to nieładnie? Zresztą nietylko o gościach. O domowych też.
W oczach Raszewskiego błysnęło zaciekawienie:
— Z domowych to chyba nie o mężu, którego kuzynka kocha...
Zrobił pauzę, jakby na odpowiedz, lecz zanim zdążyła coś powiedzieć, spostrzegł się, że było to niedelikatne i wścibskie, i dodał:
— Broń Boże — zaprzeczyła żywo — on właśnie jest wyjątkiem.
— Z jakiej reguły?
Nieznacznie dla siebie samej dała się wciągnąć. I oto słowo po słowie zaczęła powtarzać mu swoje myśli. Słuchał w skupieniu i nie przerywał. On tak cudownie umiał słuchać! Dla niego rozmowa nie była litylko sposobnością do popisania się zręcznością konwersacyjną, ani nawet okazją do zaimponowania inteligencją. Chciał i umiał podążać za cudzemi myślami, zależało mu na najlepszem zrozumieniu przedstawianych poglądów, nie zaś na chwytaniu za słówka czy wykorzystywaniu niezręcznych zwrotów osoby, z którą prowadził dyskusję. Rozmawiając z nim nie trzeba było odmierzać wyrazów w obawie, że zostaną przyjęte ze złą wolą, można było odpocząć po nieustannej czujności i mówić poprostu, wiedząc, że nawet nieudolnie wyrażone myśli zostaną zrozumiane.
Siedział obok lekko przechylony ku Magdzie. Szare oczy patrzyły prosto i życzliwie, ciemna opalona twarz odcinała się wyraźnie między siwizną włosów a bielą gorsu. Był już we fraku, jak i większość panów. Panie jeszcze przebierały się na górze.
Raz po raz ktoś zbliżał się do Magdy i wówczas przerywała swój wywód na kilka zdawkowych odpowiedzi. Wreszcie umilkła.
Nie wątpiła, że jeżeli nie obraziła Raszewskiego, w każdym razie zniechęciła go do siebie. Może i źle zrobiła. Bądź co bądź należało liczyć się z tem, że należy on do tej, tak surowo skrytykowanej przez nią kasty, że należy do niej z dziada pradziada, że sam jest ziemianinem, że tysiącami nici przyjaźni, pokrewieństwa, wspólnych poglądów i wspólnych interesów związany jest z ziemiaństwem.
Już zaczynała żałować niepotrzebnego przypływu otwartości, gdy Raszewski powiedział:
— Rozumiem, droga kuzynko, jej gorycz. Napewno w tem, co kuzynka mówiła, jest wiele racji, ale gorycz będzie zawsze przeszkodą w bezstronności. Dlatego przez nią, jak przez przydymioną szybkę, można dostrzedz niektóre jaskrawe kolory, wyrazistsze kształty, bardziej rzucające się w oczy szczegóły. Ale obraz nie będzie prawdziwy.
— Takim go widzę — odpowiedziała.
— Bo szybka nie jest przeźroczysta. Nie z winy kuzynki, broń Boże! Leżą na niej całe pokłady sadzy. Kiedyś opowiadała mi kuzynka, dlaczego chciała wyjść za ziemianina. Otóż to, czego pragniemy, ubieramy zawsze w tęczowe kolory. Niepodobna marzyć o rzeczach pospolitych. Przynajmniej ten, kto marzy, przedmiotu swoich marzeń nie uważa nigdy za coś szarego, banalnego, zwykłego. Idealizowanie celu zaś sprowadzić musi rozczarowanie z tą samą chwilą, gdy cel osiągamy.
— Czyż niema celów prawdziwie pięknych, których osiągnięcie nie jest jednocześnie rozczarowaniem?
— Zapewne. Lecz stawiając przed sobą taki cel, należy zgóry przygotować siebie...
— Do zawodu?...
— Nie. Właśnie ustrzedz się od zawodu trzeźwem rozważeniem wszystkich, możliwie wszystkich stron dodatnich i ujemnych.
Magda uśmiechnęła się blado:
— A pan, kuzynie, zawsze swoje cele wybiera według rezultatu takiego buchalteryjnego rachunku?
Spojrzał jej niespokojnie w oczy, zaczerwienił się zlekka i powiedział:
— Jeżeli celem jest... ma być... szczęście... a uzmysłowione jest, ucieleśnione, uosobione... wtedy rachunek na nic się nie przyda. Jest zbędny, bo uczucie nie umie rachować.
Zmarszczył brwi i niecierpliwie poruszył ramieniem:
— Ale odbiegliśmy od tematu — zaczął. — Otóż kuzynka nie znalazła w środowisku naszem walorów umysłowych, kulturalnych, moralnych, społecznych czy indywidualnych dlatego, że spodziewała się ich nadmiaru, ich pełni. A tego wymagać nie można. Zresztą sama kuzynka dostrzegła wyjątki, i takich ludzi, i takie rodziny, i takie obyczaje, dla których trzeba mieć szacunek.
— Wyjątki — wtrąciła Magda.
— Nie tak rzadkie, jak się zdaje, jak się może zdawać komuś, kto poznał tylko Wysokie Progi. Nie zamierzam kuzynki nawracać, ale proszę mi wierzyć, że nie wszędzie jest tak źle. Pozatem pozwolę sobie na pewne porównanie. Otóż w ziemiaństwie jest tak, jak na roli: przychodzą czasem nieurodzaje. Plony wówczas bywają wątłe, nędzne, karłowate. Posucha, deszcze, mrozy, słowem klęski, wobec których ludzie są bezsilni, tak samo jak bezsilni są wobec wojny czy kryzysu gospodarczego, wobec potężnych przemian ekonomicznych czy obyczajowych najżyźniejsze grunty pod ich działaniem porastają bezużytecznemi, a nawet szkodliwemi chwastami. Ale przez to ziemia nie traci swojej racji bytu, ani swojej istotnej wartości. Gdy klimat wraca do zachwianej równowagi, cierpliwa ziemia znów hojnie będzie rodzić kłosy pełne, ziarna zdrowe, owoce dojrzałe. Bo w ziemi jest siła i moc przetrwania, bo nie kończy się jej życie wraz ze żniwami, wraz z jednem, czy nawet z kilkoma pokoleniami.
Zamyślił się i dodał:
— Na bruku i betonie nic rosnąć nie może. Tak, jak miasta żywią się tem, co daje ziemia, tak samo i cała kultura tych miast to produkt ziemi. Dość przypomnieć sobie nazwiska uczonych i poetów, nazwiska naszych mężów stanu i działaczów społecznych, ba, nazwiska wielotysięcznej inteligencji miejskiej. Tych, co tworzyli kulturę i tych, co ją utrwalali. Ogromna ich większość wyszła właśnie z tej ziemi, z tej warstwy, z dworów i dworków. Nie twierdzę, by było to zasługą ziemiaństwa. Nie. To jego przyrodzona funkcja. Było i będzie wielkim rezerwuarem, z którego cały kraj czerpie, było i będzie glebą, żywiącą wszystkich...
Magda słuchała zdziwiona i zaskoczona jego wywodami. Cisnęły się jej na usta rozmaite słowa sprzeciwu, kontrargumenty, pytania. Tak chciałaby z nim o tem pomówić. Tembardziej, że w jego poważnym bezosobistym tonie odczuła jakby chłód do siebie.
Niestety, przysiadło się do nich kilka osób, a w końcu przybiegł Ksawery:
— Jakto? — zawołał. — Jeszcześ się nie przebrała?
— A to już czas?
— Ja myślę! Zaraz zaczyna się bal. Co ty wyprawiasz, moja droga!
— Nie widzę powodu aż do rozpaczy. Nie będę przecież tańczyć i możecie zaczynać bezemnie — odpowiedziała spokojnie.
— Ależ nie wypada! Musisz natychmiast przebrać się! — irytował się Ksawery.
— Uspokój się, Wery — powiedziała już zagniewana. — Sama wiem, co mam robić i kiedy.
Wstała i wyszła z pokoju. W jadalni dopędził ją Raszewski:
— Nie zatańczy kuzynka?... Ani jednej tury?...
— Nie, dziękuję — potrząsnęła głową. — Zatańczyłabym z panem, ale przedewszystkiem musiałabym zacząć z mężem, a do tego najmniejszej nie mam ochoty...
Szybko przebrała się, zajrzała jeszcze do dziecka i zeszła nadół. Gdy weszła do sali balowej, Ksawery skinął na orkiestrę i rozległy się pierwsze tony Straussowskiego walca.
Ksawery skłonił się przed Magdą, gdy zaś podziękowała mu skinieniem głowy, poprosił matkę. Za nimi poszły inne pary. Bal się rozpoczął.
Zamigotały w świecznikach i kinkietach żółtemi płomykami świece. Walc zapełniał salę rytmicznie wirującą masą barwnych sukien, czarnych fraków, wielkiemi, żywemi plamami obnażonych pleców.
Po drugiej stronie, przy drzwiach do złotego salonu stał Janek Raszewski, smukły, samotny, zapatrzony, poprzez tłum tańczących, gdzieś w przestrzeń. Magdę ogarnęło nagłe i nierozumne rozczulenie. Do tych jego smutnych oczu, do nieładnej, ale jakże stylowej twarzy, do tych siwych włosów. Poraz pierwszy przyszło jej na myśl, że człowiek ten musiał przeżyć jakąś wielką tragedję. Nie siwieje się tak łatwo w czterdziestym roku życia. Musiała go spotkać jakaś wielka krzywda... Poraz pierwszy poczuła Magda wręcz potrzebę dania mu pociechy, współczucia, ciepła...
Widziała dobrze spojrzenia tych panien, które, wirując, rzucały mu przez ramię tancerza zalotne uśmiechy. I ogarnęła ją złość: przecie to zwykłe kłamstwo! Żadna z nich, nawet Ruta, nie zrozumie go, nie zdoła ocenić jego wartości. Każdej chodzi tylko o zrobienie partji, o majątek, o jego stosunki, o pozycję towarzyską...
— Czy mogę przysunąć pani fotel? — usłyszała za sobą głos wuja Holimowskiego.
— O, dziękuję panu, takim inwalidą już nie jestem.
Usiedli obok i pan Holimowski, umieściwszy monokl w lewem oku lustrował przemykające tuż pary, dzieląc się z Magdą złośliwemi uwagami.
— Czyż tak powinien wyglądać walc — krzywił usta — nasza obecna młodzież w walcu przypomina raczej stadko poczciwych owieczek, opanowanych kołowacizną... Walc!... Widziałem walca w Burgu, w Zimowym Pałacu.... Niech pani spojrzy, czyż to jest taniec?...
Poruszeniem głowy wskazał Ziutę Brzeską i młodego Sękowskiego.
— Podrygi, żałosne podrygi — poprawił monokl. — Nie rozumiem odwagi tych państwa. A pani?... Przecież znając tańce sceniczne... Czy nie razi pani ta kańciastość ruchów? Taki, naprzykład, ciężki tułów w serji spazmatycznych zrywów?... Albo to?... Boże!
Rzeczywiście, Magda nie tak sobie wyobrażała wytworny bal w pałacu. Wydawali się niezgrabni, a przytem tak zajęci prawidłami tańca, że w ich ruchach nie było ani swobody, ani wdzięku... Nieliczne tylko pary tańczyły ładnie.
— Ach — myślała — pokazałabym im, jak się tańczy...
Lecz zaraz przyszła refleksja:
— I tak nie mogłabym zbytnio wyróżniać się. Powiedzieliby, że tańczę scenicznie.
Ksawery odprowadził matkę i usadowił ją obok Magdy, a sam udał się na poszukiwanie nowej tancerki. Pani Aldona, zadyszana i z wypiekami na policzkach, wachlowała się zawzięcie, aż jej loczki nad czołem fruwały.
— Nieoceniony chłopak, nieoceniony — powtarzała, z trudem łapiąc oddech. — Jak on prowadzi!
— Zawysoko trzyma rękę — cierpko zauważył jej brat.
— Co? Zawysoko? No wiesz, Tomku, to już przyczepka! Tyś sam nigdy lepiej nie tańczył...
— Możliwe. W każdym razie nie tak... trywjalnie.
Pani Aldona aż wstrzymała sapnięcie:
— Co?
— Mówię, że twój syn jest do walca zamało wytworny — kwaśno skonstatował pan Holimowski.
Pani Aldona oburzyła się:
— Ach tak?... Wy wszyscy widzicie w Ksawerym wszystkie wady, nawet wyssane z palca! Może to i twoje zdanie — zwróciła się do Magdy. — Może i dla ciebie mój syn jest... trywjalny?
Magda zmierzyła ją zimnem spojrzeniem:
— Nigdy tego nie powiedziałam.
— Jeszcze tegoby brakowało — wybuchła pani Aldona.
— Nie powiedziałam, ale to nie znaczy, bym tego nie pomyślała. Nie chodzi mi o taniec. Naogół Wery jest może dystyngowany według szablonu, ale stąd do wytworności, prawdziwej wytworności, daleko.
Pan Holimowski zaśmiał się krótko:
— Bardzo trafna definicja.
— Co? Co?... Tyś na brwiach powinna chodzić przed Werym — zasyczała do Magdy pani Aldona i chciała jeszcze coś dodać, lecz właśnie orkiestra umilkła i otoczyło ich kilkanaście osób.
Magda zwolna wycofała się z sali. Dalsze pokoje były puste. Tylko w palarni, w tureckim gabinecie i w myśliwskim pokoju przy kilkunastu stolikach starsi panowie i panie grali w bridża. W małym hallu, gdzie urządzony był bufet z przekąskami, pięć czy sześć osób raczyło się alkoholem. W oranżerji przejście Magdy spłoszyło jakąś czułą parę. Magda zarzuciła na ramiona szal i wyszła na taras. Był cichy, chłodny, jesienny wieczór. Z okien smugi światła wpadały w ciemność, tu i ówdzie układając się zamazanemi w konturach prostokątami na trawnikach. Zdaleka, od czworaków, dobiegały ledwie dosłyszalne dźwięki harmonji. Po drugiej stronie w zabudowaniach folwarcznych odżywiało się od czasu do czasu szczeknięcie psa.
Po szerokich schodach zeszła z tarasu i schodziła coraz głębiej w ciemność, nieruchomą, spokojną ciemność uśpionych drzew. Żwir skrzypiał pod stopami. Szare, bliskie niebo nie przeświecało żadną gwiazdą.
Usiadła na ławce przy stawie i patrzyła w czarny kontur wysoko wznoszącego się pałacu, gęsto poznaczony jasnemi kwadratami okien. Był to jej dom. Dom jej męża, dziecka, jej nowej rodziny... Zamykający w sobie całą jej przyszłość, całe życie aż do późnej starości... Całe!...
A przecież, gdyby teraz wstała i poszła dalej, najdalej, w ten nieprzenikniony mrok, gdyby roztopiła się w nocy, gdyby się w niej zanurzyła na zawsze, jak w tym stawie, gdyby ciemność zamknęła się za nią, jak tafla wody... Nie zostałoby tu po niej ni śladu. Ni śladu. Nic nie drgnęłoby w tym pałacu, nawet zmiany żadnej, niktby nie zauważył. Dwa lata, tak, prawie dwa lata jej życia pod tym dachem, wśród tych ludzi, zapomnianoby jak nieważny epizod. Chcianoby zapomnieć, zmyć, jak rażącą plamę... Była i poszła. Ani Ksawery ani jego rodzice... Cóż znaczy dla nich, co może znaczyć?... A syn?... Czy nauczonoby go nigdy nie zapytać: — Gdzie jest matka?... Któżby z nich pragnął zobaczyć łzy wzruszenia za tą przybłędą?...
Serce skurczyło się boleśnie, dojmująco, krew zapulsowała w krtani.
Czemuż nie umie już, jak dawniej, uciec od rzeczywistości, ozdobić ją wyobraźnią, rozjarzyć fantazją, przybrać marzeniami?!...
Przymknęła powieki. Więc jak?... Jak?... Aha, to jest jej dom, radosny i pełen szczęścia... I miłości. Jest kochana... Bardzo kochana. Pochyla się nad nią jego najdroższa głowa, szare, mądre oczy są pełne uśmiechu, a usta muskają czoło, policzki, wargi... A jej ręce zanurzają się w puszystych, siwych, srebrnych włosach i mówi mu, i przysięga, że każdą cząsteczkę jego przeżytych cierpień zapłaci mu swoją ogromną, potysiąckroć razy powtarzaną miłością... A cały świat jest dla nich dwojga, pachnący, promienny, ich świat, bo we dwoje są całym światem... I mały Tomek nie jest synem Ksawerego, nie... Napewno! Jest synem tej ich miłości...
Ten pałac, tam wysoko, ależ tak, tak... To miłość, to szczęście...
Wargi szeptały w gorączkowym pośpiechu, palce zaciskały się kurczowo, po twarzy szybko spływały łzy...
Tak, teraz wiedziała o sobie całą prawdę: kocha go.
Boże! Czemuż nie rozumiała tego wcześniej! Jak mogła popełnić na sobie taką zbrodnię, jak małżeństwo z Ksawerym! Jakież przekleństwo związało jej życie?...
Pałac rozbrzmiewał daleką, przytłumioną melodją. Melodje zmieniały się jedna po drugiej, Bóg wie, jak długo tu siedziała...
— Wracać, trzeba wracać.
Podniosła się z wysiłkiem i drewnianym krokiem szła do domu.
Nagle stanęła... Cóż to za melodja? Stara, tak dobrze znana... Co oni grają?... Tak... „Królowa Pereł“... Jej pierwszy występ.
„W moim pałacu z korali,
„Wśród opalowych mgieł...“
A później czarna jaskinia sali hucząca od oklasków. Brawo, brawo!... Brawo!...
„W moim pałacu z korali,
„Wśród opalowych mgieł...“
Potem kolacja w Bristolu i szepty, i odwracające się głowy, zaciekawione oczy, i ten stół w środku, a przy nim Ksawery... Purpurowe róże i kartka „Hołd i podziw dla Królowej Pereł“... Kartka do wiązanki kwiatów przypięta była złotą szpilką z wielką perłą... Z fałszywą perłą.
— Wprowadzono panią w błąd — mówił jubiler — to tylko niezła imitacja.
Jej wymarzone życie, jej upragniony pałac z korali — to tylko imitacja...
Weszła przez hall i odrazu znalazła się w tłumie gości. Zastanowiło ją, że wszyscy spoglądali ku niej z jakiemś szczególniejszem zaciekawieniem, badawczo i złośliwie. Za jej zbliżeniem się milkły śmieszki i półgłosem prowadzone rozmowy.
Nie rozumiała o co chodzi, zresztą nie miała czasu nad tem się zastanawiać. Kucharz dał znać, że kolacja gotowa, i należało prosić do stołu, a raczej do stołów, gdyż jadalnia, pomimo swoich ogromnych rozmiarów, nie mogła pomieścić wszystkich, wobec czego w sąsiednim pokoju urządzono jej filję dla młodszego towarzystwa, tam z własnego popędu zainstalowała się też pani Aldona. Magda prezydowała w jadalni, mając z jednej strony pana Holimowskiego, z drugiej zaś sędziwego senatora Szamotę.
Trochę żałowała teraz, że Raszewskiego umieściła „na folwarku“, gdzie bawiono się wesoło i hałaśliwie. Młodzież mocno podpiła już sobie, kobiety również. Raz po raz wybuchały tam istne huragany śmiechu. Tu natomiast nastrój był poważny. W jednym końcu rozmawiano o podatkach, w drugim dyskutowano gruntownie jakiś spór bridżowy. Od czasu do czasu niektórzy uważali za stosowne zwracać się do Magdy z jakiemiś banalnemi pytaniami, na które odpowiadała z wysiłkiem zbierając myśli.
Wreszcie ucztująca młodzież wstała od stołu i podążyła tłumnie do balowej sali. I Magda wstała również, umożliwiając starszemu towarzystwu spieszny powrót do zielonych stolików.
W Wysokich Progach nie dziękowano sobie po jedzeniu i tylko mniej uważni i mniej zwracający uwagę na dobre formy, wywoływali zamieszanie i tłok przy Magdzie.
Tymczasem orkiestra zagrała walca. Magda w przejściu spotkała Raszewskiego. Był dziwnie zmieniony. Nie mogła sobie sprecyzować, na czem ta zmiana polega, ale zdawał się unikać jej wzroku, a w uśmiechu miał jakby przymus.
— Nie wesoło pan się bawił? — zapytała.
— Owszem, dziękuję kuzynce.
— A może ma kuzyn do mnie żal, że go uplasowałam wśród młodzieży?...
— Ależ bynajmniej.
— Sądziłam, że będzie panu przyjemniej — dodała tonem usprawiedliwienia. — Chociaż są już nietrzeźwi.
— Kuzynka zdaje się wychodziła do parku? — zapytał, spuszczając oczy.
— Tak — odpowiedziała krótko.
— Czy warto?... Na miłość boską, czy warto? — błysnął nagle jakiemś nie swojem spojrzeniem.
— Dlaczego? — zdziwiła się. — Wcale nie jest tak zimno. Zresztą miałam szal...
— Poco pani chodziła?
— Jakto poco?
— Czy nie może mi kuzynka tego powiedzieć?
— Ależ owszem. Tylko to wcale nie będzie sensacją: chciałam trochę pomarzyć...
Uśmiechnęła się i spojrzała w lustro:
— O, widzi kuzyn, jakie tego skutki: nos mi się błyszczy i włosy nie w porządku. Na dworze wilgoć. Pójdę poprawić te braki.
Zatrzymał ją:
— Bardzo chciałbym z kuzynką pomówić.
— Czy coś się stało? — przestraszyła się.
— Ach, nie. Będę czekał...
Weszła na górę, zajrzała do dziecka i kluczem otworzyła drzwi do swojej sypialni. Był to jeden z kilku zaledwie pokojów nieoddanych do użytku gości. Jednak i tu musieli się dostać, zapewne przez łazienkę. Na tualecie był nieład, a rozesłane łóżko wyraźnie zgniecione. Widocznie któraś z pań nie uważała za nietakt wylegiwać się na cudzej pościeli.
Magda poprawiła włosy, przypudrowała twarz i właśnie schodziła nadół, gdy orkiestra z walca przeszła na kujawiaka.
Przepadała za tym tańcem. W zespole pani Karnickiej należała do najlepszych specjalistek od kujawiaka.
Przez długą amfiladę biegły ku niej rytmiczne fale dźwięków. Zdawały się ślizgać po lśniących posadzkach, przebiegać stłumionym krokiem po miękkich dywanach, podrywać się pod wysokie sufity, obiegać nieuchwytnem echem po ścianach. Dopędzały się i spotykały, przepływając różnemi drogami przez szeroko otwarte drzwi, by zlać się w jedność melodji, by zatopić równym jednakowym nurtem cały dom, by przesycić powietrze swoim śpiewnym tętentem...
Szła ku sali balowej poprzez ten nurt muzyki dziwnie przenikającej, dziwnie ciepłej, niemal dotykalnej.
Było w jej brzmieniu coś niewypowiedzianie prostego, coś dojmująco wzruszającego. Każdy nowy dźwięk mówił znajomym, kochanym głosem znajome, przyjacielskie słowa, a każde mgnienie krótkich oczekiwań wypełniało się pogodną a radosną pewnością, że każdy następny ton będzie jeszcze piękniejszy, jeszcze droższy, jeszcze bardziej zrozumiały i swojski.
— Boże, jak oni grają...
Nigdy jeszcze nie słyszała tak granego kujawiaka. Fortepian zdawał się zapominać w takcie, skrzypce i wiolonczela wydobywały z siebie zaledwie połowę swoich subtelnych możliwości. Smyczki zdawały się zaciągać chropawo, prawie skrzypieć, jakby nie po gładkich strunach, lecz po nierównej korze biegały... Było w tem coś ze zgrzebnego płótna i coś z dotyku dłoni do grubej skóry razowego chleba. A przecież melodja płynęła okrągłemi wieńcami, wieńcami rzucanemi na łagodny prąd rzeki...
Przy drzwiach sali było kilka osób. Magda stanęła za ich plecami i patrzyła na tańczących. Nie wiele już par zostało i z tych ubywały coraz to nowe. Zostawały tylko najlepsze, najbardziej zgrane, najbardziej rozmiłowane w tym tańcu.
A melodja raz po raz zmieniała się. Przez szeregi dawnych tonów przebiegały nowe, w rytmicznych przesunięciach zajmowały miejsca poprzedników i zdawały się same tańczyć swój przeźroczysty taniec dźwięków. Zanosiły się beztroskim śmiechem, muskały się cichemi westchnieniami, jakby zapłakały nieboleśnie i znowu porywały się w wir, w zawrót, w kołowrót radości. Wówczas wybuchały głośno aż powietrze drżało, a po chwili cichły tak, że słychać było szept atłasowych pantofelków, muskających drobnemi pocałunkami taflę posadzki.
Wokół wirujących czarnych sylwetek tancerzy zabiegały frywolnie i zalotnie jasne falbany sukienek, wyginały się nad rozchwianemi odwróconemi kielichami krynolin wąskie talje, przechylały się jasne i ciemne główki w przekornych półuśmiechach.
O, zapewne: nie tańczyli tak ładnie, jak to robiono na scenie. Ale ich taniec dziwnie harmonizował z tą melodją. Od tancerzy wprost biła jakaś moc, męska pewność siebie, siła. Nawet Ksawery był inny niż zwykle, inny niż zawsze. Zmienił się nie do poznania. Nie widziała teraz jego przylizanego przedziałka na głowie, ani nawet tej wiecznej pozy w ruchach... Tańczył z Janką Runicką i oboje — należało to przyznać — byli najlepszą parą. To też wkrótce zostali sami na środku. Wokół tłum gości zacieśnił się w krąg, ale im nie wiele trzeba było miejsca. Jak bąk, wirujący na jednym punkcie, tak Ksawery tkwił w tysiącu obrotów niezmiennie w samym środku. Spokojny a swobodny, śmiały a opanowany, giętki, a prosty jak świeca, podniecony lecz z rysem skupienia między brwiami — był prawie piękny. Niemal bezszelestnie obracał się na miejscu, od czasu do czasu w przebiegu końcem stopy uderzał lekko w posadzkę, a te dwa uderzenia brzmiały jak ciche oklaski na każdym przytłumionym skręcie melodji.
Patrzyła nań długo, na pełne zachwytu oczy kobiet, i wyżej, na ściany zawieszone poczerniałemi płótnami portretów.
I oni, tamci, ci w atłasach i białych perukach, ci w czarnych aksamitnych kaftanach, ci w purpurowych kontuszach i z podgolonemi głowami, oni wszyscy, jego dziadowie i pradziadowie musieli tak tańczyć kujawiaka... Może wtedy jeszcze i tego pałacu nie było, może zamiast lśniącego parkietu pod ich stopami potrzaskiwały grube deski, a zamiast wielkiej orkiestry przygrywało nieudolnie kilku grajków wiejskich, ale kujawiak był ten sam, i Runiccy ci sami... Zmieniły się stroje, przeminęły podgolone łby i fryzowane peruki, przeminie frak i kunsztowny przedziałek Ksawerego, może nawet po tym pałacu kamień na kamieniu nie zostanie, po Wysokich Progach śladu żadnego... Ale po dziadach i pradziadach, po Ksawerym i jego synu Tomaszu przyjdą wnuki i prawnuki, przechowają tę tradycję, z dumą będą wymawiać swoje nazwisko, bo nazwisko dla nich będzie zawsze tą tradycją, a ta melodja przemawiać będzie do nich swojem żyznem słowem przeszłości, swojemi niezmiennemi zwrotkami, które jednakowo zabrzmią dla każdego z nich. Wszystko, co tu jest, wyrasta z tego, co minęło, karmi się sokami dawności, jednem ramieniem sięga w przeszłość, drugiem w przyszłość, splata się łańcuchem silniejszym niż łańcuch przyczyn i skutków, łańcuchem, którego każde ogniwo, choćby kształtem było inne, z tego samego wykute zostało żelaza. Jest jakaś tajemnica w tem, że nie zrywa się ta więź, choćby przyszły lata najgorszego urodzaju, że tak, jak wierzy Raszewski, przetrwa i zginąć nie może...
— Czemże ja jestem w tym łańcuchu? — ze smutkiem myślała Magda. — Jakimś epizodem, nic nie znaczącym, jakiemś zbędnem upiększeniem, niecenioną ozdobą i chwilowym dodatkiem... I dlaczego?...
Tu przypomniały się jej słowa ojca, tu zrozumiała jego ból. Tego właśnie nie umiał przebaczyć synowi, że zerwał łańcuch, że poszedł wbok, że nie stanie przy warsztacie ojca, dziada i pradziada. Więc to jednak jest ważne?... Więc jednak ma jakąś cenę dla człowieka ta przeszłość, z którą napozór nic go nie wiąże?...
A szczęście osobiste, a własna wartość człowieka?... Nie, to jest niemożliwe! Niemożliwe!
W Magdzie buntowało się jej poczucie prawa do swego własnego szczęścia. Czyż nie było tysiąca, miljona wypadków, że jedno ogniwo odrywało się od łańcucha? Czy koniecznie musiało uledz zagładzie, zginąć, zaprzepaścić się, zmarnować?... Nie, postokroć nie!...
Melodja rozgrzewała się, rytm tętnił gwałtownie, tańcząca para wirowała w zawrotnem tempie.
— Nieprawda — przekonywała siebie Magda. — Nieprawda. Nie dlatego jestem taka nieszczęśliwa. A wszystko nie ma żadnego znaczenia, tylko szczęście! Drzewo jest skazane na życie tam, gdzie zostało zasadzone. Nawet pies ma prawo uciec tam, gdzie mu będzie lepiej...
Na ramieniu uczuła dotyk czyjejś zimnej ręki. Drgnęła i mimowoli cofnęła się. Tuż za nią stała Kasia Rżewska i uśmiechnęła się z tą swoją nieszczerą serdecznością:
— Moja kochana Magduś — mówiła półgłosem — moja droga! Chcę ci powiedzieć, jak bardzo cię podziwiam. Naprawdę jesteś wyjątkowa! Wyjątkowa!
Magda szeroko otworzyła oczy:
— Nie rozumiem, Kasiu, o co chodzi?
Panna Rżewska pociągnęła ją w stronę kominka:
— No, okazałaś tyle spokoju! Inna na twojem miejscu wywołałaby piekielną awanturę! Nawet ja, daję ci słowo. A ty ani słówka tej rozwydrzonej gęsi nie powiedziałaś! Naprawdę...
— Ale komu? O co chodzi?... — przerwała Magda.
Kasia spuściła oczy:
— No, możesz nie robić przedemną tajemnicy. Prawie wszyscy o tem mówią...
— O czem?...
— No, Magduś, kochanie! Przecie sześć osób widziało, na własne oczy widziało. To oburzające, przyznaję, to jest wstrętne nawet. Nie dziwiłabym się może Ksaweremu... O nie, nie myśl, że chcę go bronić, albo usprawiedliwiać. Popełnił świństwo! I co za nieostrożność! Nawet drzwi od łazienki nie zamknął! Wprawdzie był mocno zawiany...
Magda zmarszczyła brwi:
— Słuchaj, Kasiu, o niczem nie wiem! Powiedz wyraźnie.
— Jakto, nie wiesz?... Nikt ci nie powiedział?... Ach tak, to dlatego jeszcze nie wypędziłaś z domu tej dziwki!? To bezczelność, żeby w twojej własnej sypialni, na twojem łóżku!...
Magda zbladła:
— O kim mówisz?
— No, jakto o kim, o Bożence! Sześć osób widziało. Mańkiewiczowa, Staś, Huszcza, Lilka, Astra, Taraszkiewicz... Nawet drzwi nie zamknęli... Och, co ci jest, kochanie? — dokończyła przestraszonym głosem.
Magda przymknęła oczy, cała krew zbiegła się do serca. Kurczowo oparła się o kominek:
— Nic, nic — szepnęła — dziękuję ci...
— Może wody ci przyniosę?
— Nie, dziękuję. Nic mi nie jest.
Kasia z trudem ukrywała emocje:
— Albo chodźmy, napij się wódki. To ci doskonale zrobi.
Magda potrząsnęła przecząco głową. Zbierała wszystkie myśli, by zapanować nad nagłem osłabieniem nóg.
— Pozwól — zlekka odsunęła Kasię — pójdę sama.
W sąsiednim pokoju zobaczyła Taraszkiewicza, który z przejęciem opowiadał coś kilku paniom.
— Panie Tolu — zwróciła się do niego, starając się opanować drżenie głosu — czy nie zechciałby pan...
— Ależ służę — podbiegł nieco zakłopotany.
Oparła się na jego ramieniu:
— Chciałam z panem pomówić...
— Jestem do dyspozycji.
Usiedli obok w gabinecie.
— Wiem o wszystkiem — zaczęła — ale chciałabym usłyszeć to od pana, który był naocznym świadkiem.
Taraszkiewicz zrobił szereg niewyraźnych ruchów, próbował wykręcić się, zapewniając, że niczego nie widział, że to plotki, że wreszcie jest przyjacielem Ksawerego.
Jednak przyparty przez Magdę, opowiedział wszystko. Mańkiewiczowa weszła do łazienki, przypadkiem zajrzała przez niedomykające się drzwi do sypialni, a później sprowadziła tam jeszcze kilka osób.
— Dziękuję panu — skinęła mu głową — niech pan będzie tak dobry i odszuka pana Raszewskiego.
— Zaraz go pani przyślę — poderwał się.
Zakryła twarz rękami, usiłując skupić myśli. Nie wiedziała jeszcze, co zrobić, co zrobić należy. Czuła tylko gwałtowną, niepohamowaną potrzebę zemsty. Pod czaszką przemykały jedna za drugą myśli. Wziąć rewolwer i zabić go, jak psa. Ją?... Ach, cóż ona tu miała za znaczenie. Dziwka!... Ale i ona też!... Nienawidziła go teraz tak, jak jeszcze nikogo w życiu. Czuła doń taki wstręt, że na samą myśl o nim ogarniało ją obrzydzenie.
— Podlec! Podlec — cisnęły się na usta słowa, które nie były w stanie wyrazić ani części tej nienawiści i wzgardy.
Nie chodziło o niego, ani o wyłączność, ani o wierność. Zdradził ją znowu. Ale to było już nadmiarem, było policzkiem, wymierzonym w jej godność, chamskiem podeptaniem jej praw!...
Nie wiedziała, poco wzywała Raszewskiego. Wiedziała tylko, że od niego jednego może oczekiwać pomocy, ratunku. Że wśród tego tłumu ludzi on jeden jest jej drogi, bliski. Niech stanie w jej obronie!
Wyobraźnia podsunęła przed oczy obraz pojedynku. Oto stają naprzeciw siebie z wyciągniętemi lufami pistoletów. Padają strzały i Ksawery pada z przestrzeloną piersią.
— Niech zdycha, jak pies, jak pies!...
Lecz natychmiast przyszła refleksja: A co będzie, jeżeli zginie Janek?....
— Nie, nie wolno mi, niewolno! Nie mam prawa od niego żądać, by stawał w mojej obronie. Tak... Niech tylko coś poradzi... Trzeba stąd wyjechać, jak najprędzej, może zaraz... Zabrać dziecko i wyjechać.
W każdym razie postanowiła nie okazywać Raszewskiemu ani cierpienia, ani wzburzenia. Gdy jednak wszedł do gabinetu i szybkim zaniepokojonym krokiem zbliżył się do niej, gdy zobaczyła jego pełne tkliwości, kochane, szare oczy — wybuchnęła płaczem.
Nie pocieszał jej wcale. Tylko stał tuż przy jej fotelu tak, by zasłonić ją od ciekawych spojrzeń osób przechodzących przez gabinet. Po dłuższej chwili, gdy uspokoiła się nieco i podniosła nań załzawione oczy, powiedział cicho, ale stanowczo:
— Chodźmy! Musi kuzynka pójść nagórę do siebie.
Posłusznie wstała, pozwoliła wziąć się pod rękę, a gdy już byli w jej pokoju, rozpłakała się nanowo. Widziała jak przymknął drzwi, jak zaczął chodzić po pokoju, jak rysy jego twarzy ściągały się raz po raz. Jakże był dobry, że o nic nie pytał, że nic nie mówił, że nie próbował wyrazić jej współczucia!...
W pokoju panował półmrok kolorowy od niebieskich i różowych szybek ampli. Kroki Raszewskiego bezgłośnie wsiąkały w gruby puszysty dywan. Zdołu dobiegały dźwięki przytłumionego blues‘a, a za oknami warczał motor samochodu. Ktoś już odjeżdżał. Prawdopodobnie generałostwo Juszczycowie... Pewno szukają jej, by się pożegnać. Juszczycowa ma ogromne stosunki w ministerstwie Skarbu... Gotowa się obrazić...
Aż zdziwiło to Magdę, z jaką obojętnością pomyślała o tem. Cóż ją teraz obchodziły interesy Runickich?... Wysokie Progi?... jakie to obce, jakie to obmierźle obce i wrogie. Ta sypialnia, jej własna sypialnia... Patrzyła na nią teraz, jak na pokój hotelowy.
...Łóżko jeszcze nosiło ślady tamtych dwojga. Pościel zmięta i rozrzucona, wygniecione poduszki...
Wzdrygnęła się. Nie mogłaby już usnąć na tem łóżku, w tym pokoju. I to jej odebrali. Pocóż łudziła się, poco walczyła o swoje stanowisko, poco tyle pracy, trudu każdego słowa, każdego gestu? Za jednym zamachem poszło w gruzy wszystko. Przekonała się odrazu, że nawet pozorów nie chciano jej zostawić, że nie liczono się z nią wcale, że lekceważono ją, zelżono, zdeptano... I ci ludzie mają czelność bawić się tam nadole, w jej domu, chociaż wiedzą, jaka ją spotkała zniewaga. Nie przeszkodzi im to przyjaźnić się z Ksawerym. Nie, a tylko dla niej będą mieli ironiczny uśmiech. Nikt z nich nie zawaha się nawet przez chwilę, po czyjej stanąć stronie. Bo czemże dla nich jest ona, córka jakiegoś rzeźnika? Przybłędą!...
I przypomniała sobie głos ojca: na ciemnych zniszczonych i ubogich schodach rozlegał się, przytłumiony i chrapliwy:
— Gdyby ci już tam bardzo źle było, to możesz wrócić. Kąt w mieszkaniu się znajdzie i co do gęby włożyć, a pracy w jatce zawsze jest dość...
Nie! Nie mogła wrócić!... Nie może, nie ma prawa wobec siebie samej tak zaprzeć się wszystkiego, tak upokorzyć się przed losem, tak wyrzec się życia. Wtedy był jeszcze czas na to. Ale teraz, poniżona i odtrącona?... Nie! Czemże zapłaci ojcu za szereg lat krzywdy? Czem okupi swoją przegraną, jak odważy się spojrzeć w oczy, w te stare, kochające a surowe oczy, które jej powiedzą:
— Nie wierzyłaś, zła córko, ojcu, nie słuchałaś go. Zobaczże teraz, ileś krzywdy jemu i sobie zrobiła i poco?
Nie, nie mogła nawet myśleć o powrocie, ale i tu zostać nie mogła. Za żadną cenę! Gdyby Ksawery rzucił się jej przy wszystkich do nóg, gdyby mogła go wychłostać nahajem po tej jego głupiej bezmyślnej twarzy, gdyby za przebaczenie obiecywał jej psią wierność — przebaczyć już nie umiałaby.
Drgnęła, gdy usłyszała głos Raszewskiego. Usiadł naprzeciw i patrząc w ziemię pytał:
— Więc aż tak wielkie jest pani cierpienie?... Więc, aż tak bardzo pani go kocha?...
— Ja? — prawie przeraziła się Magda. — Kogo kocham?
— No, męża — powiedział przez zaciśnięte zęby.
Zerwała się z miejsca. Krew uderzyła jej do twarzy. Oczy roziskrzyły się nienawiścią, a palce wyciągniętych rąk zwarły w skurczu:
— Ja go nienawidzę — zawołała głośno. — Słyszy pan? Nienawidzę! Nigdy go nie kochałam! Nigdy! Zostałam jego żoną, bo wierzyłam, że on mnie kocha, bo myślałam, że jest człowiekiem, nie bezdusznym głupcem!... Jak pan może tak myśleć! Nigdy!...
Zobaczyła w lustrze swoje odbicie: wyglądała okropnie. Zapuchnięte oczy, czerwone wypieki na policzkach, usta wykrzywione złym grymasem. Odruchowo poprawiła włosy i odwróciła się:
— To szczęście, — skonstatowała w myśli z ulgą — że tu jest tak ciemno.
Raszewski, zaskoczony jej uniesieniem, siedział milczący. Opanowała się i mówiła już spokojniej:
— A zresztą zostałam jego żoną i z wyrachowania. Nie, nie będę przed panem robić z tego tajemnicy, udawać, że miałam wzniosłe pobudki. Owszem, niech i pan stanie po ich stronie. Niech i pan należycie mnie oceni. Takie małżeństwo było dla mnie karjerą. Dla przeciętnej aktorki, dla córki prostego rzeźnika wyjść zamąż nawet za takiego bubka, to przecie szczyt marzeń. Widzi pan. Taka jestem. Próżna, chciwa, zarozumiała, wyrachowana! Intruz, parwenjuszka, przybłęda... Dziewczyna z Powiśla, której zamarzyło się zostać jaśnie panią, a udało się tylko dosłużyć do roli bezpłatnej posługaczki i samicy do rodzenia dzieci jaśnie pana. Nie chcę pana oszukiwać, nie chcę pańskiej życzliwości, ani współczucia, ani serdeczności. Nie chcę ich kraść! Rozumie pan?
Chciał jej przerwać, lecz powstrzymała go ruchem.
— Nie, nie, nie chcę od pana zdawkowych słów politowania. W zupełności zasłużyłam na to, że potraktowano mnie w ten sposób. Może miałam i dobre intencje, może wierzyłam, że potrafię pokochać Ksawerego, może nie dla karjery, nie dla korzyści, lecz przez pragnienie lepszego, piękniejszego życia chciałam zostać jego żoną... Ale to już nikogo nie obchodzi. Ani pana... Ani pana... O, proszę, niechże pan nie zadaje sobie trudu... Wiem i tak, że niepotrzebnie naraziłam pana na te moje zwierzenia. Zmuszam pana do współczucia i wiem, że panu naprawdę przykro, ale to... to jest takie bolesne... takie bolesne...
Wzruszenie wybierało w niej znowu, łzy cisnęły się pod powiekami...
Raszewski ostrożnie, lecz mocno ujął jej rękę:
— Pani Magdalenko — zaczął i głos mu się załamał. — Pani Magdalenko... Ja panią kocham...
Gwałtownie wyrwała rękę:
— Co?... Co pan powiedział?!...
W jej głosie zabrzmiał prawdę przestrach. Raszewski nie zrozumiał tego okrzyku i zmieszał się:
— O, bardzo przepraszam panią... Bardzo przepraszam, że w takiej chwili... Kiedy panią spotkała tak wielka krzywda, że ośmieliłem się mówić o sobie... Ale, widzi pani, sądziłem, że może właśnie teraz moje uczucie, moje wielkie uczucie przyda się pani, że może będę... że dostąpię tego szczęścia, że zechce pani... że może będę mógł pomóc w czemkolwiek...
Patrzyła na niego szeroko rozwartemi oczyma i nie mogła wydobyć z siebie ani słowa.
— O, ja wiem, że popełniam podłość — prędko mówił Raszewski — bo to nie jest godne uczciwego człowieka wyzyskiwać moment czyjejś tragedji, egoistycznie starać się wyzyskać sytuację. Ale przysięgam, pani Magdalenko, przysięgam, że nie mogę dłużej milczeć. I tak od dawna musiała pani widzieć, że ją kocham. Zapewne nie zdobyłbym się nigdy na zmącenie pani życia swemi wyznaniami. Ale teraz błagam panią o przebaczenie. Musiałem to powiedzieć. Źle odpłacam się pani za jej dobrą przyjaźń, za ufność, za serdeczność. Zresztą jeżeli pani chce, proszę zapomnieć o wszystkiem. Jeżeli pani potrafi, proszę przebaczyć. Nie wiem, co pani zamierza zrobić, jak dalej pokierować swem życiem... Pragnę tylko jednego: niech pani wierzy, że najbezinteresowniej, nie oczekując żadnej, najmniejszej nagrody będę uważał się za szczęśliwego mogąc być pomocnym, mogąc...
— Panie Janku — przerwała Magda. — Co pan mówi? Czy pan zastanowił się nad tem?... Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, jaką kobietę pan kocha?
— O tak — odpowiedział, marszcząc brwi. — Kocham jedyną, jaka dla mnie na ziemi istnieje.
— Boże! Co za szczęście! Co za szczęście!
Magda zerwała się i, zakrywszy oczy rękami, wybuchnęła płaczem. Przecie mieszało się jej w głowie od tego wszystkiego. Słyszała tak wyraźnie, a niepodobna było wierzyć własnym uszom, jakże się to wszystko mogło stać? jakże on... on właśnie mógł ją pokochać!... On, który zdawał się nieosiągalnym, niedoścignionym... On, ten najdroższy, ten jedyny człowiek... Czemże zasłużyła na tak przerażająco wielkie szczęście, którego niepodobna ogarnąć myślą, zrozumieniem...
— O tak, tak — zanosiła się łkaniem. — Jest Bóg, wielki i dobry, i tak miłosierny dla mnie nędznej, dla mnie grzesznej.... Boże! Boże!... Dziękuję ci, dziękuję...
Napółprzytomna w nagłym porywie rzuciła się na kolana przed Raszewskim, przywarła do jego nóg, całowała ręce, usiłujące ją podnieść. Nie wiedziała co robi, ogarnęło ją jakieś nieznane szalone pragnienie wdzięczności, zatracenia się w dziękczynnej ekstazie, w rozedrganej najgłębszemi dźwiękami tryumfalnej modlitwie.
Raszewski z trudem rozplótł jej ręce i podniósł by mocno objąć ramionami trzęsącą się, rozszlochaną, nieprzytomną.
Za oknami wstawał późny, jesienny świt. Niebo na wschodzie zaróżowiło się i stopniowo przechodziło w żywą ognistą purpurę. Z dołu dobiegały dźwięki orkiestry, jedna po drugiej zmieniały melodje. Kolorowe światło ampli nikło i roztapiało się w pierwszych promieniach słońca. Ale Magda i Raszewski nic nie słyszeli i nic nie widzieli tylko swoje słowa i swoje oczy, pełne szczęścia.
Długa nieobecność Magdy nadole zwróciła powszechną uwagę. Mówiono już o tem prawie głośno, spodziewając się skandalu. Nie psuło to jednak zabawy. Przeciwnie. Dobre humory, podniecone oczekiwaniem sensacji, sprawiły, że wciąż odkładano białego mazura. Tylko nieliczni goście z bliższego sąsiedztwa odjechali do domu.
Ksawery, spoczątku speszony i zaniepokojony, nabrał lepszej myśli. Nie wątpił, że Magdzie doniesiono o wszystkiem. Wahał się, czy nie pójść na jej poszukiwania, zastanawiał się nad tem, jak należy się tłumaczyć, jak usprawiedliwiać, jak prosić o przebaczenie.
Głupio się stało. Wszystkiemu była winna ta nieobliczalna Bożenka, ale ostatecznie... stało się i nic na to nie pomoże.
— Jakoś się to załatwi — odkładał wszystko na później.
Tymczasem tańczył i pił, ile wlazło, by dodać sobie otuchy, lecz jak na złość upić się nie mógł. Wreszcie zdołał zbagatelizować dla siebie całe zajście. W dalszym ciągu było mu przykro, zdawał sobie sprawę, że skrzywdził Magdę, że ją może obraził. Więc, przeprosi — cóż więcej może zrobić?
Nie przewidywał żadnych poważniejszych konsekwencyj. Może przez kilka dni nie zechce z nim rozmawiać, może zrobi publiczną awanturę Bożence (ta swoją drogą zasłużyła na to!), może nawymyśla przy gościach i jemu.
— Trudno — myślał. — Palnąłem głupstwo, trzeba odcierpieć.
Ani przez chwilę nie wyobrażał sobie, by Magda miała powziąć jakieś bardziej stanowcze zamiary. Jednakże, gdy około dziesiątej zjawiła się w drzwiach balowej sali, zaniepokoił się. Wyglądała dziwnie spokojna, a nawet zadowolona.
Znakiem ręki zatrzymała orkiestrę i czystym mocnym głosem zawołała:
— Proszę państwa na śniadanie!...
W jadalni urządzono bufet na stojąco. Zimne mięsa, przekąski, bigos, jajecznica na boczku i temu podobne rzeczy zapijano gorącym barszczem i grzanem piwem.
Ksawery, przechodząc przez hall, zobaczył matkę, usiłującą zatrzymać Janka Raszewskiego. Janek był w podrożnym płaszczu, a służba znosiła jego walizy.
— Wery! Może ty mu przemówisz do rozsądku! — zawołała pani Aldona.
— Dlaczego wyjeżdżasz? — zwrócił się do Raszewskiego Ksawery — otrzymałeś może jaką depeszę?
Raszewski zdawał się nie spostrzegać go wcale:
— Bardzo ci dziękuję, Donatko, za gościnę. Muszę jechać.
— Ależ Janku — zastąpił mu drogę Ksawery.
— Zostańże — nalegała pani Aldona.
— Naprawdę nie mogę — sucho odpowiedział Raszewski i ucałował rękę pani Aldony. — Jutro ci napiszę.
— Obraziłeś się o coś, Janku?... — chciał go poufale wziąć pod rękę Ksawery.
— Wybacz — odsunął go. — Bardzo śpieszę...
Jeszcze kilka osób zatrzymało się w hallu. Raszewski wyminął stojącego na drodze Ksawerego i wyszedł. Po chwili jego samochód zniknął w grabowej alei.
— Oszalał! — wybuchnęła pani Aldona.
— Może ojciec zrobił mu jaką przykrość? — starał się odgadnąć Ksawery. — Ale dlaczego nie pożegnał się ze mną?
Ani mu do głowy nie przyszło, by wyjazd Raszewskiego łączył się w jakikolwiek sposób z tamtą sprawą.
Tymczasem kończyło się śniadanie, i orkiestra zagrała białego mazura. W godzinę później gości na dole już nie było. Jedni odjechali, inni poszli spać do gościnnych pokojów.
Magda nie odczuwała zmęczenia. Wzięła kąpiel, przebrała się, wydała dyspozycje służbie, codziennym zwyczajem obeszła gospodarstwo i zabrawszy wszystkie książki rachunkowe zasiadła w swoim buduarze do pracy. W sąsiedniej garderobie Ksawerego słyszała jego kroki i pogwizdywanie. Widocznie też nie zamierzał kłaść się, chociaż wstania najwcześniejszych gości można było spodziewać się około czwartej. Po paru minutach kroki Ksawerego rozległy się z drugiej strony w sypialni Magdy, potem obok w łazience i znowu w garderobie. Widocznie krążył koło buduaru, nie mogąc zdecydować się na wejście. Gdy wreszcie zapukał, odpowiedziała zupełnie spokojnie:
— Proszę — i nawet nie oderwała oczu od rachunków.
— To niedobrze, żeś się nie położyła — zaczął niepewnym tonem i dodał: — Mamy wspaniałą pogodę...
— Owszem — skinęła głową.
— Kazałem zamieść korty tenisowe — mówił, patrząc w okno. — Może ktoś zechce zagrać.
Zapalił papierosa, chrząknął i zauważył:
— Jakoś nie jesteś usposobiona do rozmowy.
— Jak widzisz, jestem zajęta.
— Czy to aż tak pilne? — zapytał z lekkiem rozdrażnieniem w głosie.
— Tak — odpowiedziała spokojnie. — Od trzech dni nie robiłam rachunków, a od dwuch tygodni zestawień. A chcę wszystko zostawić w porządku.
Zapanowało milczenie.
— Jakto zostawić? — po pauzie odezwał się Ksawery.
— Całkiem poprostu. Zostawić tobie, czy też komuś, kto po mnie prowadzenie tych rzeczy obejmie.
Zaśmiał się nieszczerze, usiłując zmienić ton rozmowy i jej sens, którego się napewno domyślał:
— Ach, więc dokuczyło już ci to buchalterowanie?
— Nie o to chodzi. Poprostu — wyjeżdżam.
— Jakto wyjeżdżasz?
Odłożyła pióro i spojrzała mu prosto w oczy:
— Wyjeżdżam. Postanowiłam rozejść się z tobą.
Gwałtownie usiadł na krześle po drugiej stronie biurka.
— Nie rozumiem. Chyba żartujesz?...
— O, najmniejszej do tego nie mam ochoty.
— Jesteś zmęczona i rozdrażniona, niewyspana, jeszcze niezupełnie zdrowa. To są nerwy. Nie! Stanowczo nie mogę w tych warunkach wziąć twego oświadczenia na serjo.
— Mylisz się — potrząsnęła głową. — Nie jestem wcale zdenerwowana. Najspokojniej w świecie komunikuję ci, że jeszcze dziś wyjeżdżam, oczywiście zabieram dziecko a kwestje prawne, związane z naszym rozwodem, załatwimy przez adwokata.
Ksawery patrzył na nią szeroko otwartemi oczyma. Zrobił się czerwony jak burak i nie mógł słowa z siebie wydobyć.
— A teraz przepraszam cię — stanowczo zakończyła Magda. — Mam pilną robotę.
— Chyba oszalałaś! — zerwał się. — Ty nie możesz tego zrobić. Popierwsze, wogóle nie puszczę cię! To niemożliwe! ja wiem, wiem doskonale, o co ci chodzi. Przyznaję, popełniłem głupstwo. Nie byłem zupełnie trzeźwy. Powiedzieli ci wszystko. Sam zresztą przyznałbym się. Postąpiłem bardzo źle. Poświńsku, nawet połajdacku, ale, na miły Bóg, gotów jestem do każdej, do absolutnie każdej ekspiacji. Zerwę z nią, przestanę tam bywać. Wogóle, jeżeli ci to dogadza, gotów jestem zmienić się w zakonnika. Daję ci słowo honoru, że nigdy cię więcej nie zdradzę!...
— Słyszałam już to nieraz — przerwała mu. — Zresztą nie chodzi mi o to. Zostawiam ci całkowitą swobodę. Moje postanowienie jest nieodwołalne.
Zaczął biegać po pokoju.
— Magduś! — wołał. — Nawet Bóg przebacza, gdy widzi szczerą skruchę!
— Jestem tylko człowiekiem.
— Więc nie wierzysz?!
— To już obojętne — wzruszyła ramionami. — Nie zależy mi ani na twojej wierności, ani wogóle na tobie.
— Jak ty możesz! Jak ty możesz tak mówić! — wyciągnął nad nią zaciśnięte pięści.
— Uspokój się — powiedziała zimno.
— Nie uspokoję się — krzyknął i, zorjentowawszy się, że jego głos brzmi zbyt głośno, zajrzał do sąsiednich pokojów, pozamykał dalsze drzwi i wróciwszy przysunął sobie krzesło.
Magda obojętnie segregowała notatki.
— Zrozum — zaczął, starając się mówić spokojnie. — Zrozum, że nie mogę zgodzić się na taki nieprzemyślany krok. Na skandal, na plotki!...
— To trudno — powiedziała. — Skandal już się stał, plotki już są, a krok mój jest gruntownie przemyślany. I nie trać czasu. Decyzji swej nie zmienię.
Ksawery zaśmiał się szyderczo:
— Ach tak! Teraz już wiem dlaczego byłaś łaskawa wpisać sobie na hipotece Wysokich Progów dwieście tysięcy. Od dawna przygotowywałaś swój plan. Bardzo sprytnie.
Magda zmierzyła go pogardliwem spojrzeniem.
— Nie żałuj mi i tego rozczarowania. Najlepiej będzie, gdy posądzisz mnie o kradzież. Proszę cię. Dla wyjaśnienia jednak dodam, że miałam zamiar natychmiast przepisać tę sumę na Tomka. Teraz jednak nie uważam za możliwe nawet dla mego dziecka przyjąć cokolwiek od człowieka, uważającego jego matkę za oszustkę.
— To są puste słowa — krzyknął Ksawery. — Doskonale wiesz, że tak nie myślę, że to tylko gorycz...
— Dlatego, proszę cię, Wery, przerwijmy tę rozmowę. Obawiam się, że twoja gorycz nie zadowoli się obelgami. Może jeszcze zechcesz mnie uderzyć?...
— Magduś! Magduś! — załamał ręce. — Co ty ze mną wyprawiasz! Co ja takiego zrobiłem, że się mścisz z taką zawziętością!? Magduś, no, przebacz mi, błagam cię, przebacz...
Chwycił jej ręce i całował gwałtownie. Z oczu kapały mu gęsto łzy, znacząc się ciemnemi plamami na szafirowej sukni Magdy.
— Widzisz, ja płaczę! Ja tak cierpię — mówił przerywanym głosem.
— Daj spokój — powiedziała. — Znam już te komedje i nie wzruszają mnie wcale.
— Pomyśl, co ja pocznę bez ciebie!
— Och, o to jestem spokojna.
— Tak?!... Tak?!... Palnę sobie w łeb! Daję ci na to...
— Wiem — przerwała. — Słowo honoru.
Z całej siły uderzył pięścią w biureczko:
— Nie pozwalam ci drwić z mego honoru! Nie pozwalam! Słyszysz!... Ty, jako córka rzeźnika, nie masz pojęcia, co to jest honor! Wypraszam sobie!
Podniecał się własnemi słowami i krzyczał coraz głośniej, wymachując nad nią rękami. Magda wstała i wyciągnęła rękę w kierunku drzwi:
— Proszę wyjść — powiedziała cicho, lecz takim tonem, że Ksawery uspokoił się natychmiast.
— Kobieto, nie doprowadzaj mnie do szaleństwa, bo...
— Wyjdź w tej chwili — powtórzyła.
— Dobrze! Dobrze! Idę...
Wybiegł trzaskając drzwiami.
Magda drżąca i wyczerpana do reszty opadła na fotel. Dopiero po dłuższej chwili opanowała nerwy i gorliwie zabrała się do rachunków. Wstała od biurka, gdy usłyszała dźwięk gongu. Poprawiła włosy i zeszła nadół. Goście i domownicy grupkami rozmawiali w hallu. Witała się z nimi z bladym uśmiechem, pytała czy wypoczęli, jak się czują, zachowywała się tak, jak zawsze. Jednak ogólny nastrój był zwarzony. Wszyscy nadrabiali minami i przy śniadaniu wciąż urywała się rozmowa. Ksawery nie zjawił się przy stole. Na zapytania gości Magda spokojnie tłomaczyła jego nieobecność zmęczeniem. Natychmiast po śniadaniu zaczęli się rozjeżdżać. Jedne po drugich zajeżdżały powozy, karety, samochody. Magda do końca wszystkich żegnała w hallu. O trzeciej wyjechali ostatni.
Wówczas Magda zwróciła się do pani Aldony:
— Chciałabym z mamą pomówić.
Zamknęły się w narożnym pokoju i Magda spokojnie i rzeczowo opowiedziała o swojem postanowieniu. Pani Aldona wiedziała już o zajściu. Miała szczegółowe sprawozdania, nie uważała jednak „tak drobnej rzeczy“ za wystarczający powód do rozwodu. Jednak samą perspektywą rozwodu nie była oburzona. Raczej mogło się wydawać, że widzi dla siebie, czy też dla Ksawerego i dobre strony w pozbyciu się z Wysokich Progów arbitralnej synowej. Najbardziej zainteresowała się tem, co Magda zrobi ze sobą.
— Z czegóż ty będziesz żyła? Jak sobie dasz radę?...
— Narazie zamieszkam w Warszawie — wyjaśniła Magda. — Będę pracowała. W każdym razie z głodu nie umrę.
— Bo nie wiem — wtrąciła pani Aldona. — Czy w dzisiejszych ciężkich czasach Ksawery będzie ci mógł służyć jakiemiś alimentami...
— O, może mama o tem nie myśleć. Nie przyjęłabym od niego ani grosza.
— No tak, ale przecież nie możesz naprzykład występować w teatrze. Nazwisko Runickich, jakby ci to powiedzieć, nie nadaje się do sceny.
Magda wzruszyła ramionami:
— Nie mam zamiaru wracać do teatru. Zresztą już będąc żoną Ksawerego występowałam, a zarobione właśnie na scenie pieniądze szły na potrzeby — Runickich. Jednak teraz proszę się nie obawiać. Prawdopodobnie natychmiast po uzyskaniu rozwodu wyjdę zamąż.
Pani Aldona oczywiście zaczęła wypytywać za kogo, a gdy usłyszała nazwisko Raszewskiego, nie mogła wyjść ze zdumienia.
Pod koniec ich rozmowy zjawił się Ksawery. Był już spokojny, opanowany i chłodny. Na indagację matki odpowiedział, że jest bezsilny wobec decyzji Magdy. Z kamienną miną zgodził się przejąć rachunki i kasę. Poczem usiadł w jej sypialni i w milczeniu przyglądał się, jak pakowała rzeczy. Zabierała tylko niedużą walizkę i neseser oraz drugą z wyprawką Tomka.
Przeżycia ubiegłego wieczoru i nieprzespanej nocy, podniecenie nerwowe i największe napięcie woli stopniowo przechodziły w ciężkie obezwładniające znużenie. Napewno nie znalazłaby w sobie dość siły, by utrzymać się na nogach, by pamiętać o różnych drobiazgach, które należało zabrać, by odsunąć od siebie dotkliwe bolesne wzruszenie, wzruszenie niewytłumaczalne, które odczuwa się przy rozstaniu z ludźmi, z przedmiotami, ze ścianami, wśród których przeżyło się tyle dni, tyle tygodni, tyle miesięcy... Napewno nie znalazłaby w sobie dość mocy, gdyby nie pewność, że tam w Warszawie oczekuje niecierpliwie jej przyjazdu nowe życie, słoneczne, piękne i radosne: — szczęście. Jakże bardzo była tego pewna. Nigdy dotychczas nie szła ku swej przyszłości z taką wiarą. Bo wierzyła teraz nietylko w jego dobroć i mądrość, nietylko w jego miłość, lecz i w swoje ogromne uczucie, przepełniające każdą myśl bezgraniczną ufnością i pogodą. Teraz wiedziała, że poza granicą tych jej ostatnich wysiłków jest prawdziwe życie. Właśnie to życie, gdzie się kończy twarda konieczność walki, ustawiczna męczarnia przymusu, obowiązek wiecznego pogotowia, zdobywania, czujności, tam, w tym nowym świecie, pod jego opieką jakże odpocznie, ile ulgi zazna w rozprężeniu naciągniętych nerwów, w bezpieczeństwie i beztrosce...
— Przepraszam cię — rozległ się głos Ksawerego. — Widzę, że pakujesz rzeczy Tomka. Nie wyobrażasz chyba sobie, że pozwolę ci zabrać mojego syna.
Magda drgnęła i zmierzyła go nienawistnem spojrzeniem:
— Nie masz prawa dziecka zatrzymać — siliła się na spokój. — Każdy sąd mnie przyzna opiekę. Dziecko nie może zostać w domu ojca, który swojemi obyczajami...
— Szkoda czasu na próżne słowa — wzruszył ramionami. — Nie oddam Tomka.
— Co? — zbliżyła się doń z roziskrzonemi oczyma. — Chcesz popełnić i tę podłość?
— Nazywaj to, jak ci się podoba. Tomek tu zostanie. Jeżeli go naprawdę kochasz, nie możesz odjechać.
— Wery! — krzyknęła przerażona.
— To moje nieodwołalne postanowienie. Zobaczymy, czy wolisz spełnić swój obowiązek matki i żony, czy lecieć za pierwszym lepszym, który ci w głowie zawrócił.
— Jak ty śmiesz tak mówić — wybuchnęła. — Ty, ty...
Cisnęły się jej na usta najobelżywsze, najostrzejsze słowa. Cała trzęsła się ze wzburzenia, aż nie panując nad sobą — rozpłakała się bezradnie. Wówczas Ksawery zmienił ton. Zaczął ją znowu błagać, by została, obiecywał poprawę, zaklinał. Nie rozumiał, że już nic na świecie nie zdołałoby jej powstrzymać. Gdy na wszystko odpowiadała jednem żądaniem, by oddał jej dziecko, zerwał się i krzyknął:
— Nie. Nietylko dziecka ci nie oddam, ale i tobie nie pozwolę wyjechać. Mam do tego prawo.
Otworzył drzwi, a stwierdziwszy, że dziecko z niańką jest w sąsiednim pokoju, zamknął je spowrotem, klucz schował do kieszeni i wyszedł. Magda przez kilka minut siedziała bezradna na brzegu łóżka. Nie, nie pozwoli steroryzować się! Nacisnęła dzwonek i kazała zaprzęgać konie. Po dobrym kwadransie pokojówka wróciła z oświadczeniem, że „jaśnie pan zakazał stangretowi zaprzęgać“.
— Dobrze — skinęła głową Magda i nie namyślając się nałożyła kapelusz i płaszcz. Spojrzała na zegarek. Do stacji było niecałe trzy kilometry. Pójdzie pieszo i jeszcze zdąży na pociąg. Wzięła neseser, zbiegła ze schodów i prosto przez gazon ruszyła przed siebie.
Kolana jej drżały, neseser stawał się coraz cięższy, ale nie zatrzymała się ani na chwilę, nawet nie obejrzała się za siebie. Nie wątpiła, że odzyska dziecko. Ksawery nie chciał oddać go dobrowolnie, będzie miał skandaliczny proces i sąd zmusi go do tego.
Była już prawie w połowie grabowej alei, gdy usłyszała za sobą tupot nóg. Po chwili dopadł jej chłopak kredensowy. Zadyszany i z wystraszonemi oczyma bełkotał coś niezrozumiale:
— Proszę jaśnie pani... Niech jaśnie pani wraca.... Nieszczęście się stało!...
— Jakie nieszczęście?
— Jaśnie pan się zabił!
— Jezus, Marja! — krzyknęła Magda.
Nie wahała się chwili i prawie biegiem zawróciła do pałacu. W pokoju przyległym do palarni tłoczyli się rezydenci i służba. Wewnątrz na sofie, blady, z zamkniętemi oczami leżał Ksawery. Rozpięta marynarka, kamizelka i koszula były zabryzgane krwią. Obok w kącie pokojówka cuciła panią Aldonę. Pan Michał nachylony nad synem badał jego puls.
— Szybko — krzyknęła Magda do służby. — Na koń i do Grójca po lekarza!... Niech przyjeżdża natychmiast taksówką. A wy czego stoicie? Prędzej wody, ręczniki i jodynę z apteczki!...
Zrzuciła kapelusz, ściągnęła rękawiczki.
— Puls dobry — zwrócił się do niej spokojnie pan Michał. — Słaby, ale dobry. Przebił się tym sztyletem.
Na brzegu sofy leżał zakrwawiony aż po rękojeść mały marokański sztylet, jeden z kilkunastu rozwieszonych w palarni na ścianach.
W piersi Ksawerego z lewej strony ziała szeroka rana. Przyniesiono wodę, ręcznik, jodynę i Magda szybko zrobiła prowizoryczny opatrunek. Ksawery oddychał normalnie. Ułożyła wygodnie jego nogi, pod głowę wsunęła kilka poduszek; kazała przenieść panią Aldonę do sypialni i powierzyła ją opiece pani Mechowiczowej. Wyprosiła z palarni wszystkich, nie wyłączając pana Michała, otworzyła okno.
Krwawienie nie ustawało. Wkrótce przyjechał lekarz i natychmiast zabrał się do badania rannego. Stojąc za nim, Magda przyglądała się szybkim, wprawnym ruchom jego rąk, odpowiadała na pytania. Po kwadransie opatrunek był gotów.
Lekarz dał znak Magdzie i wyszli do sąsiedniego pokoju.
— Czy będzie żył? — z niepokojem zapytała Magda.
— Ależ naturalnie — odpowiedział półgosem. — Rana jest zupełnie powierzchowna.
— Jakto? — nie zrozumiała.
— No tak. Ostrze nie tknęło nawet żeber. Pchnięcie było ukośne — zniżył głos i dodał. — Robi to takie wrażenie, jakby odciągnął sobie skórę i pod nią wbił sztylet w kierunku pachy, w górę. Niema żadnego niebezpieczeństwa. Będzie trochę osłabienia z upływu krwi, nieduża gorączka, ale to wszystko — kwestja czterech, pięciu dni. Nawet mięśnie są tylko lekko draśnięte.
Magda nie mogła powstrzymać uśmiechu, co widząc lekarz zaśmiał się również i pożegnał się, obiecując zajrzeć nazajutrz.
Pomimo wszystko o wyjeździe Magdy nie mogło już być tego dnia mowy. Popierwsze, pani Aldona dostała po obudzeniu się z omdlenia spazmów i trzeba było czuwać nad nią, by co pięć minut przysięgać, że Ksaweremu nic nie grozi; podrugie nie było już pociągu do Warszawy. Pan Michał przyjął wiadomość o djagnozie lekarza machnięciem ręki i zapewnieniem, że sam był przeświadczony, że to tylko komedjancki wybryk syna. Nie chciał nawet zejść, by go zapytać, jak się czuje.
Tak czy owak Magda musiała na kilka dni zostać w Wysokich Progach. Jeszcze przed wieczorem stelefonowała się z Raszewskim. Był bardzo zaniepokojony i błagał Magdę, by najprędzej przyjeżdżała, chociaż przyznał, że wypada na jakiś czas zostać.
Ksawery przez cały wieczór udawał nieprzytomnego a oczy otwierał tylko wtedy, gdy sądził, że Magda tego nie widzi. W nocy jednak dostał dość silnej gorączki. Trzeba było czuwać przy nim do rana, kiedy wreszcie zasnął.
Nazajutrz przed południem znowu przyjechał lekarz. Pacjenta znalazł dobrze i jeszcze raz zapewnił wszystkich, że nic mu nie będzie.
Z zachowania się Magdy Ksawery łatwo wywnioskował, iż cała komedja z samobójstwem nie wywarła na niej większego wrażenia. Wstydził się też spojrzeć jej w oczy i starał się nie doprowadzić do rozmowy na ten temat. Prosił, tylko, by nie przemęczała się przy nim i by zechciała zostać, póki on nie będzie mógł wstać. Ponieważ jednak poza Magdą nikt mu nie mógł dogodzić, trzeba było sprowadzić Leona, przed rokiem wydalonego lokaja, do którego Ksawery najbardziej był przyzwyczajony.
Magda nie oponowała. Nie chciała już do niczego tu się wtrącać. I tak przecie wiedziała, że po jej wyjeździe wszystko w Wysokich Progach wróci do dawnych zwyczajów.
Ksawery zmienił się podczas choroby o tyle, że pogodził się z losem. Zgodził się nie tylko na wyjazd Magdy i na nieutrudnianie rozwodu, lecz i na oddanie jej dziecka pod warunkiem, że będzie je mógł widywać, ile razy zechce, i że Magda zachowa dla jego ojca życzliwość.
Wreszcie po czterech dniach nastąpiło pożegnanie. Ksawery jeszcze nie wstawał. Pożegnał się z Magdą i rozrzewnił się przytem. Pani Aldona nie wyszła jej odprowadzić, pan Michał jeszcze nie był ubrany.
Zajechał powóz. Leon wyniósł walizki i podał je stangretowi na kozioł. Magda usadowiła się i wzięła od niańki dziecko na ręce.
Konie ruszyły, okrążając gazon. Przed drzwiami pałacu pozostała grupka służby, milczącej, nieruchomej.
Już powóz wjechał w grabową aleję, gdy Leon strzepnął dłonie i powiedział:
— Chamskie nasienie!... Lafirynda!...