Ziemia (Zola, 1930)/Część pierwsza/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ziemia |
Wydawca | Rój |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Polska” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | La Terre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Z płócienną, koloru nieba, sakwą do siewu, przewieszoną przez ramię i pełną ziarna, wyszedł Jan tego dnia w pole. Lewą ręką przytrzymywał otwór sakwy, a prawą, przystając co trzy kroki, czerpał z niej po garści zboża i zgrabnym, półkolistym ruchem rzucał je przed siebie. Grube jego buty dziurawiły rychłą ziemię, której skiby odrywały się od niej w miarę rytmicznego kroczenia siewcy naprzód. Przy każdem rzucaniu siejby, pośród złocistego deszczu ziaren migały ponsowe naszywki żołnierskiego munduru, który Jan donaszał przy pracy. On sam szedł przodem, spokojny i poważny. Za nim powoli ciągnęła się brona, zaciskająca ziarno w ziemię, zaprzężona w parę koni popędzanych przez parobka, który co czas pewien, w regularnych odstępach, świstał szkapom nad uszami przeciągiem trzaskaniem z długiego bicza.
Skrawek gruntu, wynoszący zaledwie pięćdziesiąt arów, w miejscu, zwanem Corneilles tak małe miał znaczenie, że pan Hourdequin, właściciel folwarku Borderie, nie chciał posyłać tam mechanicznego siewnika, potrzebnego zresztą gdzieindziej. Jan, który obrabiał odcinek w kierunku z południa na północ, miał przed sobą, w odległości dwu kilometrów, budynki folwarczne. Stanąwszy na końcu brózdy, podniósł oczy i patrzył przed siebie, nie widząc nic i dysząc ciężko przez chwilę.
Niskie budynki, pokryte łupkowym dachem, odcinały się brunatną plamą, stanowiącą niejako przedmurze Beaucji, której płaszczyzna ciągnęła się daleko w kierunku Chartres. Podjesiennym, zasnutym ołowianemi chmurami, stropem nieba widniało dziesięć mil kwadratowych nagiej, pulchnej gleby urodzajnej, żółcącej się wielkiemi kwadratami zaoranej ziemi, to znów zieleniejącej kobiercami koniczyny i lucerny. Na całej tej przestrzeni, jak okiem sięgnąć, ani jedno wzgórze, ani jedno drzewo nawet nie zasłaniało widoku; niczem nieprzerwany, jednostajny pejzaż zlewał się z linją widnokręgu, wyraźną i półkulistą, jak gdyby stykała się tutaj z niebem powierzchnia morza. Na zachodzie jeno znaczyła rdzewiejąca pręga zarysy dalekiego lasku. Środkiem biegła kredowa wstęga gościńca, wiodącego na przestrzeni czterech mil z Chateaudun do Orleanu i poznaczonego geometrycznym szeregiem telegraficznych słupów. Poza tem nic — prócz nieruchomo rozpostartych skrzydeł wiatraków, wznoszących się na wiązaniach z belek. Tu i owdzie, woddali, kamienne wysepki wiosek ze strzelającą w niebo wieżyczką kościółka, ginącego śród rozkołysanych wiatrem, zielonych i złotych fal zbożowych obszarów.
Jan zawrócił i poszedł znów w kierunku od północy do południa, lewą ręką przytrzymując otwór sakwy, a prawą rzucając przed siebie rytmicznym ruchem ziarno siewne. Teraz miał przed sobą, tuż blisko, wąską dolinkę rzeki Aigre, która przecinała płaszczyznę, niby rów sztucznie wykopany i poza którą leżały już obszary Beaucji, ciągnącej się hen wdali aż do Orleanu.
Jedynie pożółkłe czubki smukłych topoli, które wznosiły się ponad wgłębieniem, czyniąc wrażenie niskich krzewów lub zarośli, obrzeżających przydrożne rowy, wskazywały, że poza niem ciągnąć się muszą obszary łąk i miejsca zadrzewione. Z przytulonej do zbocza wzgórza niewielkiej wsi Rognes widać było kilka dachów tylko, ścielących się u stóp kościółka, którego strzelista wieżyczka kryła wśród kamiennych swoich murów siedlisko odwiecznych rodów kruczych. Od strony wschodu, poza doliną rzeki Loir, gdzie w odległości dwóch kilometrów leżało miasto Cloyes, stolica kantonalna, barwiły się dalekie wzgórza Perche liljową plamą na tle jednostajnej szarzyzny nieba i powietrza. Była to dawna okolica Dunois, obecny okrąg Chateaudun, pomiędzy Perche a Beaucją, sam już jej skraj, miejsce, gdzie jałowe ziemie ściągnęły na nią przydomek „Beaucji wszawej“. — Stanąwszy znów na krańcu pola, zatrzymał się Jan i objął wzrokiem bystre, przejrzyste wody rzeki Aigry, płynącej wśród kęp trawy, równolegle z gościńcem, po którym sunęły szeregi wieśniaczych wozów, dążących, jak zwykle w dzień sobotni, na targ w miasteczku. Po chwili zawrócił i poszedł znów zpowrotem.
Tym samym wciąż krokiem, z tym samym rytmicznym ruchem ręki, ciskającej garście siewnego ziarna, przemierzał pole z południa na północ i z północy na południe, śród złocistej kurzawy, unoszącej się z ponad zboża. Za nim powoli sunęła brona, popychana trzaskaniem z bicza, wciskająca w ziemię nasiona tym samym rytmem miarowym, powolnym, jak gdyby kierowana wolą świadomą. Długotrwałe deszcze opóźniły jesienną siejbę; w sierpniu jeszcze mierzwiono zaorane już oddawna pola; czarne, oczyszczone z chwastów zagony czekały już tylko na siew, aby wydać pszenicę i żyto po owsie i koniczynie w trójpolowym płodozmianie. Czas naglił, chociażby ze względu na obawę rychłych mrozów, które mogły ściąć ziemię po tak długich ulewach. Powietrze, oziębione odrazu, przybierające w szarym półmroku rdzawy kolor sadzy, nieporuszone najlżejszem tchnieniem wiatru, zawisło nieruchomo po nad oceanem zaoranej ziemi. Wszędzie odbywała się siejba; w odległości trzystu metrów na lewo inny rolnik obsiewał swoje pole, dalej jeszcze inny, na prawo — jeden, drugi, trzeci, widnieli na tle niknącej perspektywy przestrzennej. Drobne czarne sylwetki, a dalej punkciki już tylko, zaledwie dostrzegalne, zlewające się z ogólnem morzem płaszczyzny. Wszyscy oni szli tym samym krokiem, tym samym rytmicznym ruchem ciskali w ziemię ziarno, niby strumień życiodajny. Cała przestrzeń dokoła rozedrgana była tym rytmem, aż hen, wdal, wszerz i wzdłuż, po sam kraniec widnokręgu, gdzie już zacierały się niedostrzegalnie sylwetki i punkciki siewców.
Jan wracał po raz ostatni, gdy, nagle, od strony Rognes, mignęła mu wielka, rudo-biała krowa, prowadzona na postronku przez młodą dziewczynę, nieomal dziecko jeszcze. Mała wieśniaczka i krowa szły ścieżką, ciągnącą się wzdłuż doliny, na skraju płaskowzgórza. Jan, odwrócony w tej chwili plecami, skończył obsiewanie ostatniego zagona, gdy wtem, szybki bieg bydlęcia przy wtórze zdławionych, rozpaczliwych krzyków zatrzymał go w trakcie zawiązywania sakwy przed powrotem do domu. Podniósłszy oczy, ujrzał krowę, biegnącą pędem po lucerniku i ciągnącą za sobą dziewczynkę, która resztką sił usiłowała ją powstrzymać.
— Puść ją!
Dziewczynka ani myślała puścić i głosem zdyszanym, w którym brzmiał zarazem gniew i przestrach, klęła krowę i wymyślała jej.
— Stój, Łaciata, stój... bydlę przeklęte!...Stój, bestjo zatracona!... Łacia... ta!... stój...
Dotychczas, jako tako jeszcze, biegnąc, podskakując i potykając się po wyboistym gruncie, nadążała za krową. Kiedy raz i drugi upadła i znów zerwała się, aby biec dalej, krowa szarpnęła mocniej postronek i pobiegła szaleńszym jeszcze pędem, ciągnąc za sobą niezdolną już podnieść się dziewczynkę. Mała darła się wniebogłosy. Ciało jej, taszczone na lucernie, żłobiło na niej smugę brózdy.
— Puśćże ją! Cóż u djabła?! — krzyczał Jan, sam nie wiedząc jakich używa słów. — Puść ją — mówię. Puść, do licha! — wrzeszczał.
Wyrywały mu się one machinalnie, pod wpływem przerażenia; wreszcie, zrozumiawszy o co idzie, podbiegł pędem: postronek musiał zacisnąć się dokoła napięstka dziewczyny, zaplątując się coraz mocniej przy każdym nowym jej wysiłku. Na szczęście, udało mu się przeskoczyć zaorany zagon i zabiec krowie drogę takim galopem, że, przerażona i ogłupiała na jego widok, zatrzymała się w pędzie. Nie tracąc ani chwili, rozwiązał postronek i posadził dziewczątko na trawie.
— Nie przetrąciłaś sobie czego?
Ale dziewczynka nawet nie zemdlała. Wstała, obmacała się na wszystkie strony i z całym spokojem zadarła spódnicę aż po uda, aby obejrzeć kolana, które straszliwie ją piekły. Nie mogła wciąż jednak jeszcze przemówić, tak była zziajana i zdyszana.
— Widzicie — wyjąkała wreszcie — tu... o... tutaj piecze mnie... Ale mogę poruszać, nic mi się nie stało... To ci się wylękłam!... o, Jezu!... Rety!... Żeby to tak na drodze, nic jużby chyba ze mnie nie zostało!...
I, oglądając obolałą nogę, a potem rękę, przeciętą czerwoną obrączką, zwilżyła ją własną śliną i przytknęła do niej wargi, dodając z głębokiem westchnieniem ulgi:
— Nie jest wcale zła nasza Łaciata. Coś tylko jej się stało dzisiejszego ranka. Ma się gonić. Prowadzę ją do buhaja, do Borderie.
— Do Borderie? — powtórzył Jan. — To dobrze się składa, bo i ja tam idę. Podprowadzę cię.
Tykał dziewczynę, uważając ją jeszcze za smarkulę, taka była drobna na swoje czternaście lat. Zadarłszy głowę, patrzyła poważnie na tęgiego, ciemnowłosego, krótko przystrzyżonego chłopca, na jego dużą twarz o regularnych rysach — dwudziestodziewięcioletni mężczyzna wydawał jej się starym człowiekiem.
— Znam was; jesteście pan Kapral, stolarz.. zgodziliście się do pana Hourdequina za parobka.
Słysząc w ustach małej przezwisko, dane mu przez wieśniaków, młody człowiek uśmiechnął się i spojrzał na nią uważniej, zdziwiony widokiem jej kobiecych już kształtów, jej zarysowujących się wyraźnie, krągłych, sterczących piersi, jej twarzy wydłużonej o czarnych, bardzo głębokich oczach i mięsistych, pełnych wargach, jej jędrnego, różowego ciała dojrzewającego owocu. Miała na sobie szarą spódnicę i czarny wełniany kaftanik, głowę jej osłaniał okrągły czepeczek. Cera jej twarzy była ciemna, spalona od słońca na złoto-brunatny kolor.
— Aha, ty przecie jesteś młodsza córka Muchy! zawołał. — Nie byłbym cię poznał! To twoja siostra była kochanką Kozła, na wiosnę tego roku. Pracowałem wtenczas z nim razem w Borderie.
Odpowiedziała zupełnie spokojnie.
— Tak, mnie na imię Franka... Moja siostra, Lizka, zadawała się z kuzynem Kozłem i teraz jest w szóstym miesiącu... Ale czmychnął i ma być gdzieś w Orgères, na folwarku Chamade.
— Tak, tak... dokończył za nią Jan. — Widziałem ich razem.
Stali przez chwilę, wpatrzeni w siebie wzajem w milczeniu; on, uśmiechając się na wspomnienie tego, jak zaszedł kiedyś oboje kochanków za stertą siana, ona, śliniąc ciągle zbolały napięstek, jak gdyby wilgoć warg łagodziła palenie sinej pręgi. Krowa spokojnie pasła się tymczasem na sąsiedniem polu, wyrywając kępki lucerny. Słychać było tylko krakanie kruków, szybujących nieustannie dokoła dzwonnicy. Nagle trzy pierwsze dzwony na Anioł Pański rozdarły martwą ciszę powietrza.
— Co? Już południe?! — zawołał Jan. — Żywo, śpieszmy się... przynaglił. Wtem, spostrzegłszy pasącą się krowę, dorzucił:
— Patrzaj! twoja krowa wlazła w szkodę. Gdyby ją tak przydybali!... Czekaj, szelmo jedna — krzyknął na zwierzę — dam ja ci...
— Dajcie jej spokój — zatrzymała go Franka. — Toć to nasze pole... Przewróciła mnie niecnota na naszym własnym gruncie!... Cały ten szmat aż do Rognes należy do naszej familji. To tutaj — to nasze, ojcowe, tamto o miedzą — stryjka Fouana, a zaraz za stryjkowem — ciotczyne...
Pokazując przy tych słowach odnośne familijne pola, sprowadzała równocześnie krowę na ścieżkę. I dopiero kiedy ją trzymała znów mocno na postronku, przypomniało jej się, że wypada podziękować młodemu chłopakowi.
— Ale, to wy przecie wybawiliście mnie! Dziękuję wam, bardzo wam dziękuję! — rzekła.
Ruszyli! oboje w drogę, idąc ścieżką wzdłuż doliny, zanim nie skręcili w głąb pól. Przebrzmiały już ostatnie dzwony na Anioł Pański i tylko kruki nie przestawały wciąż jeszcze krakać żałośnie. Idąc za krową, którą trzymali oboje na postronku, nie przemówili do siebie ani słowa, zwyczajem wieśniaków, zdolnych chodzić pospołu milami, zachowując nieprzerwane milczenie. Na prawo natknęły się oczy ich na siewnik mechaniczny, o którego koła otarli się prawie; powożący parobek pozdrowił ich na dzień dobry, na co oni odwzajemnili mu się, powiedziawszy mu „dobry dzień“! tym samym poważnym, uroczystym tonem. W głębi gościńca, na lewo od nich, sunął w dalszym ciągu sznur wozów i wózków, dążących do Cloyes, gdzie targ rozpoczynał się dopiero o pierwszej po południu... Karjolki, osadzone na dwóch wysokich kołach, podskakiwały, podobne zdaleka do skaczących owadów i tak maleńkie z tej odległości, że zaledwie rozróżnić można było białe punkciki kobiecych czepków.
— Widzicie tamten wózek? — to mój stryj, Fouani, z ciotką Różą. Jadą do notarjusza — rzekła Franka, wpatrzona w małą karjolkę, niewiększą teraz od łupiny orzecha, gdy tak mknęła w odległości dwóch kilometrów zgórą.
Miała wzrok bystry, jak marynarze, i daleki, jak mieszkańcy płaszczyzn, nawykli do rozpoznawania szczegółów, zdolni odróżniać rysy poszczególnych postaci ludzkich i zwierzęcych w maleńkich plamkach dalekich ich sylwetek.
— Aha, słyszałem, gadali coś ludzie o tem — podchwycił Jan. — Więc stary naprawdę zgodził się podzielić swoje grunty pomiędzy córkę i obu synów?
— Tak, zgodził się. Mają wszyscy zejść się dzisiaj u pana Bailehache’a.
Patrzyła wciąż na karjolkę znikającą w głębi gościńca.
— Nas nic to nie obchodzi. Ani nam to coś doda, ani ujmie... Tylko, widzicie, cała rzecz z tym Kozłem. Lizka myśli, że może się jednak z nią ożeni, jak dostanie swoją część.
Jan roześmiał się.
— Szelma on, ten Kozioł!... Znam go dobrze! Nic sobie nie robi z obełgiwania dziewcząt. Nie może się bez nich obejść; jak nie chcą mu się dać po dobroci, bierze je gwałtem.
— Pewnie, taka świnia! — oświadczyła Franka tonem stanowczym. — Czy to nie świnia, żeby tak zrobić swojej kuzynce, a potem rzucić ją z grubym brzuchem?...
Nagle krzyknęła w złości:
— Czekaj, Łaciata!... Potańcujesz ty zaraz!... zobaczysz!.... Wściekła się, czy co?... Tak zawsze jest, jak ją ogarnie!...
Nagłem szarpnięciem postronka ściągnęła znów krowę. W tem miejscu droga robiła zakręt, zbaczając z krawędzi płaskowzgórza. Karjolka zniknęła im całkiem z oczu, a oni oboje szli wciąż dalej po płaszczyźnie, nie mając nic ani przed sobą, ani na prawo, ani na lewo, prócz nieskończonych łanów uprawnych pól. Ścieżka biegła prostą linją pomiędzy zaoranemi zagonami i łąkami, nieznaczona na swej drodze ani jednym krzaczkiem, zdążająca wprost na folwark, który widniał już, jak na dłoni, a mimo to uciekał wciąż wdal, niknąć w szarej poświacie. I znów zapadło pomiędzy obojgiem milczenie. Nie otworzyli więcej ust, jak gdyby owładnięci uroczystą powagą okolicy, tak smutnej i razem tak urodzajnej.
Kiedy wreszcie stanęli na miejscu, wielkie czworokątne podwórze folwarczne, otoczone z trzech stron stajniami, oborami, owczarniami i stodołami, było opustoszone. Wnet jednak na progu kuchni ukazała się młoda kobieta, niskiego wzrostu, przystojna, choć z wyrazem twarzy nieco zuchwałym.
— Cóż to, Janie?... bez śniadania dzisiaj?
— Idę właśnie, pani Jakóbko.
Odkąd córka starego Cogneta, dróżnika z Rognes, Cognetka, jak ją nazywano, kiedy jeszcze, jako dziewczynka dwunastoletnia, zmywała statki na folwarku, została podniesiona do godności służącej — utrzymanki, kazała się despotycznie nazywać panią.
— A, to ty, Franko? — dodała. — Przychodzisz wedle buhaja?... Będziesz musiała zaczekać. Pastuch jest w Cloyes z panem Hourdequinem. Ale niezadługo wróci. Jużby powinien być.
I, widząc, że Jan decyduje się wreszcie wejść do kuchni, objęła go wpół, ocierając się o niego niby żartem i nie zwracając uwagi na to, że ją ktoś widzi, tak żądna była pieszczot poza temi jeszcze, jakiemi darzył ją pan.
Franka, pozostawiona sama, czekała cierpliwie, usiadłszy na kamiennej ławie przed wykopanem w ziemi gnojowiskiem, które zajmowało trzecią część podwórza. Patrzyła bezmyślnie na stadko kur, grzebiących dzióbkami i grzejących sobie łapki na szeroko rozesłanej warstwie gnoju, z której ciepło buchało na oziębionem powietrzu błękitnawym dymkiem. Po upływie pół godziny, kiedy Jan znów ukazał się na progu, dojadając kawał chleba z masłem, wciąż jeszcze siedziała nieporuszona na tem samem miejscu. Usiadł obok niej i, widząc, że krowa niecierpliwi się i obija sobie nogi ogonem, nie przestając porykiwać, zauważył wreszcie:
— Że też ten pastuch nie przychodzi tak długo!
Dziewczyna wzruszyła ramionami. Nie było jej śpieszno. Po chwili milczenia odezwała się:
— Kapralu... to wam na imię Jan? zwyczajnie Jan?
— Tak, nazywam się Jan Macquart.
— I nie jesteście z naszych stron?
— Nie, pochodzę z Prowancji. Z Plassans... Tak się nazywa miasto tam.
Podniosła oczy, aby mu się przyjrzeć, zdziwiona, że można pochodzić z tak daleka.
— Po Solferino, półtora roku temu, wróciłem z Włoch, jako urlopowany, i jeden z moich kolegów sprowadził mnie w te strony... A że nie ciągnęło mnie już do mojego dawnego rzemiosła, do stolarki, zostałem... Tak się zrobiło, że musiałem zostać na folwarku.
— Aha! — domyśliła się, nie spuszczając z niego wielkich, czarnych oczu.
Ale w tej chwili Łaciata zaryczała przeciągle, nie mogąc już pohamować żądzy, gdy z poza zamkniętych wrót obory doleciał ją chrapliwy dech...
— O, — zawołał Jan — zwąchał ją ten rozpustnik Cezar!... Słyszysz, jak się tam odzywa?... Zna się na tem dobrze. Jak tylko sprowadzą krowę na podwórze, poczuje ją zdaleka, nie widząc jej nawet i nie wiedząc, czego od niego chcą...
I nagle, przerywając sobie, dodał:
— Wiesz co, pastuch musiał zostać z panem Hourdequinem... Może jabym ci sprowadził byka? Uradzilibyśmy im we dwoje, chcesz?
— Słusznie mówicie, Kapralu, — rzekła Franka, wstając z ławy.
Jan, odmykając oborę, zapytał jeszcze:
— A twojej krowy nie trzeba przywiązać?
— Przywiązać?... A to po co?... Jej samej pilno; ani się poruszy.
Po otwarciu wrót ukazało się dwoma rzędami, po obu stronach głównego przejścia, trzydzieści krów folwarcznych; jedne z nich leżały na podściółce, inne, stojąc u żłobu, żuły buraki, a z kąta, gdzie stał uwiązany, wyciągał głowę jeden z buhajów, czarny z białemi łatami holenderczyk, czekający niecierpliwie na swoją robotę.
Gdy tylko go odwiązano, wyszedł ociężałym krokiem. Na progu przystanął jednak, jak gdyby olśniony światłem dnia i odurzony wolnem powietrzem, i tak pozostał na chwilę nieruchomy, stężały, wymachujący nerwowo ogonem, z nabrzmiałym karkiem, z wyciągniętym, węszącym pyskiem. Łaciata, nie poruszywszy się z miejsca, zwróciła na niego wielkie, wyłupiaste ślepia, cicho już tylko porykując. Byk zbliżył się, położył głowę na jej zadzie i przywarł do niej mocno całem cielskiem; jęzor mu zwisał, odsunął nim ogon i oblizał krowę aż po uda; ona zaś, nie stawiając mu oporu, nie poruszała się z miejsca i tylko skóra na niej fałdowała się kurczowo. Jan i Franka stali w oczekiwaniu, spokojni i skupieni. Czując, że już nadszedł właściwy moment, Cezar wskoczył nagłym rozpędem na Łaciatą, przygniatając ją swoim ciężarem, aż ziemia ugięła się pod niemi. Łaciata nie uległa jednak, choć ściskał ją całą siłą między rozwartemi swojemi udami. Taka była duża i szeroka, że byk, słabszej od niej rasy, nie mógł sobie poradzić. Czuł to, chciał się natężyć, ale nadaremnie.
— Za mały jest — rzekła Franka.
— Tak, trochę za mały — potwierdził Jan. — Ale nie szkodzi, wejdzie mimo to.
Potrząsnęła głową. Wreszcie, widząc, że wyczerpany z sił Cezar męczy się bezskutecznie, zdecydowała się.
— Nie, trzeba mu pomóc... Jak źle wsadził, to na nic. Krowa nie utrzyma...
— Spokojnie, skupiając całą uwagę, jak przed trudnem zadaniem, zbliżyła się do obojga zwierząt. Wytężenie przyciemniło jej źrenice i rozchyliło ponsowe wargi na znieruchomiałej nagle twarzy. Podnieść musiała wysoko ramię, schwyciła w garść członek byka i naprostowała go. Buhaj, czując się u celu, podwoił siłę i jednem napięciem ud dostał się do środka. Potem wyciągnął. Dokonał: wbił pal wciskający nasienie. Mocna, nieporuszona, jak ziemia, w którą rzuca się siew, krowa ani drgnęła pod zapładniającym uściskiem samca. On zaś, po dokończeniu życiodajnego dzieła, osunął się ciężko na ziemię.
Franka, cofnąwszy rękę, wciąż jeszcze miała podniesione ramię.
Opuściła je wreszcie i rzekła:
— Udało się.
— I jak jeszcze! — odparł Jan z przeświadczeniem, w którem brzmiała nuta zadowolenia dobrego pracownika z dzieła, dokonanego szybko i sprawnie. Ani mu nawet na myśl nie przyszło rzucić małej jeden z tych żartów sprośnych, jakiemi parobcy folwarczni zwykli zabawiać się z wiejskiemi dziewczynami, sprowadzającemi swoje krowy. Mała zdawała się również uważać to za rzecz prostą i konieczną, w której niema doprawdy nic a nic do śmiechu. To przecież w porządku rzeczy.
A Jakóbka stała już od paru chwil na progu i, ze zwykłem swojem podaniem piersi naprzód, rzuciła wesoło:
— Aha! wszędzie trzeba przyłożyć ręki! Twój kochanek nie ma tam przecie oczu!
Jan wybuchnął wesołym śmiechem. Franka cała pokraśniała nagle. Zmieszana, chcąc pokryć swoje zawstydzenie, podczas kiedy Cezar, niezapędzony, sam wracał do obory, a Łaciata wyskubywała parę wyrosłych na gnojowisku kłosów owsa — zaczęła nerwowo macać się po kieszeniach, wreszcie wyjęła chustkę i rozwiązała supełek, w którym ukrytych miała czterdzieści susów za stanowienie.
— Macie tu wasze pieniądze! — rzekła. — Dobrej nocy!
Odeszła wraz z swoją krową, a Jan, uwiązawszy sobie znów u pasa sakwę, poszedł za nią, rzucając na odchodnem Jakóbce, że idzie na pole „za Słupem“, jak mu nakazał pan Hourdequin.
— Dobrze! — odpowiedziała. — Brona musi już tam być.
Poczem, widząc, że chłopiec poszedł za dziewczyną i że oboje znikają, idąc gęsiego po wąskiej ścieżce, rzuciła za niemi wesołym, kpiarskim tonem.
— Nic wam się nie stanie, co? Choćbyście zbłądzili razem. Mała wie dobrze, którędy droga.
Po ich odejściu podwórze folwarczne znów opustoszało. Tym razem nie roześmiało się żadne z nich z żartu Jakóbki. Szli wolno, w milczeniu, przerywanem jeno stukaniem ich obuwia, które obijało się o kamienie przydrożne. Idąc za nią, widział chłopak tylko dziecięcy jej karczek, na którym mszyły się ciemne włosy pod okrągłym czepeczkiem. Wreszcie, po przejściu jakich pięćdziesięciu kroków, odezwała się dziewczyna poważnie:
— Jakiem prawem prześladuje mnie chłopami? Mogłam była jej odpowiedzieć....
I, odwracając głowę do młodego człowieka, spojrzała mu ze złośliwym uśmiechem w oczy:
— Przypinać musiała nieraz rogi panu Hourdequinowi, jak gdyby już była jego żoną — prawda?... Wy chyba możecie najlepiej coś o tem wiedzieć?
Zmieszał się i nie wiedział, co ma odrzec.
— Ha! robi, co się jej podoba. To jej rzecz! — bąknął.
Franka odwróciła znów głowę i poszła dalej.
— Tak, dobrze mówicie... Żartuję, bo przecie moglibyście prawie być moim ojcem, więc nie może to mieć żadnego znaczenia... Ale widzicie, od czasu, jak Kozioł zrobił to świństwo mojej siostrze, poprzysięgłam, że prędzej dam sobie odrąbać ręce i nogi, niż wezmę kochanka.
Jan potrząsnął głową i znów zaległo między nimi milczenie. Pole, które miał obsiać, leżało na końcu ścieżki, w połowie drogi do Rognes. Zbliżywszy się do tego miejsca, parobek stanął. Brona czekała na niego; ziarno siewne z woru wysypane już było na brózdę. Napełnił niem swoją sakwę i rzekł:
— Żegnaj zatem.
— Żegnajcie! — odpowiedziała Franka. — Jeszcze raz wam dziękuję!
Chłopak zawahał się na chwilę, podniósł głowę i zawołał za odchodzącą:
— A jakby Łaciata znów zaczęła brykać?... Może mam cię odprowadzić?B
Była już daleko, odwróciła się jednak i spokojnym swoim, silnym głosem rzuciła mu poprzez niezmąconą ciszę powietrza:
— Nie! nie! nie potrzeba! niema strachu! Już dostała swoje.
Jan z sakwą, przerzuconą przez ramię, poszedł wzdłuż zaoranego zagonu i stałym, rytmicznym, półkolistym rzutem sypać zaczął przed siebie ziarno w ziemię. Od czasu do czasu tylko podnosił oczy, wiodąc niemi za Franką, znikającą śród pól, malutką już, kiedy szła tak za krową, która przewalała się leniwie z boku na bok. Zawróciwszy, przestał ją widzieć, ale kiedy znów wracał wgórę zagonu, dostrzegł ją raz jeszcze, drobniuchną, jak rumianek polny, z tą swoją szczupłą, drobną figurką i białą plamą czepeczka. Trzy razy tak zrzędu malała mu coraz bardziej, a kiedy po raz czwarty poszukał jej oczami, zniknąć znać już musiała za węgłem kościoła.
Wybiła druga godzina; niebo wciąż jeszcze było szare, głuche i mroźne, jak gdyby źdźbła sypkiego popiołu przyćmiły sobą słońce na długi szereg miesięcy, aż do nowej wiosny. Na tle posępnego krajobrazu jaśniejsza nieco smuga rozświetlała chmury od strony Orleanu, jak gdyby zdala gdzieś w tamtym kierunku, o mile całe, jaśniało słońce. Na świetlanej tej smudze odcinała się wyraźnie wieżyczka kościoła w Rognes, gdy wioska sama zapadła niedostrzeżenie w zagłębienie doliny Aigry. Ku Chartres natomiast, w kierunku północnym, płaska linja widnokręgu zarysowała się wyraźnie, niby kresa atramentowa, przecinająca tuszowy rysunek, pomiędzy ziemistą jednobarwnością kopuły nieba i rozciągniętym w nieobjętą dal obszarem Beaucji. Po śniadaniu zastęp siewców zdawał się być znacznie zwiększony. Teraz już każdy odcinek zaoranego gruntu miał swojego! Zewsząd mijali się oni i mnożyli, niby rój czarnych, skrzętnych mrówek, ożywionych dokonywaniem wielkiego dzieła, przewyższającego ich siły, olbrzymiego w zestawieniu z własną ich małością. Wszędzie, nawet w niknących wdali postaciach siewców, dostrzec można było wciąż ten sam uparty, miarowy gest, ustawiczny, nieznużony gest owadów, toczących zawzięty bój z nieobjętym obszarem ziemi, odnoszących wkońcu zwycięstwo nad przestrzenią i życiem.
Dom pana Baillehache‘a, notarjusza w Cloyes, położony był przy ulicy Grouaise po lewej jej stronie, idąc w kierunku Chateaudun. Był to niski, niewielki, jednopiętrowy biały budynek, do którego rogu przytwierdzony był sznur jedynej latarni, rozświetlającej mroki szerokiej, brukowanej ulicy, pustej w dni powszednie, ożywionej natomiast w soboty nieustannie przepływającą falą wieśniaków, dążących na targ. Zdala już błyszczały dwa szyldy na kredowej fasadzie niskiego budynku, poza którym wąskim pasem ciągnął się ogród wdół do brzegów rzeki Loir.
Tej właśnie soboty w pokoju, służącym za kancelarję, wychodzącym na ulicę i położonym na prawo od przedsionka, młodszy dependent, chłopak zaledwie piętnastoletni, wątły i blady, podniósł muślinową firankę, aby lepiej widzieć przechodzących. Dwaj pozostali dependenci — jeden stary, z wydatnym brzuchem, przeraźliwie brudny i zaniedbany, i drugi młodszy, suchy, jak pszczoła, wyraźny żółciowiec — pisali przy podwójnym, pomalowanym na czarno, sosnowym stole, stanowiącym — obok kilku krzeseł i żelaznego piecyka, opalanego w grudniu dopiero, choćby śnieg padał już na Wszystkich Świętych — jedyne umeblowanie kancelarji. Poza tem nie było w pokoju nic, prócz zdobiących ściany półek i zielonawych tek, połamanych na rogach i przepełnionych zżółkniałemi aktami. Wszystko to zatruwało powietrze odorem spleśniałego atramentu i starych, zjedzonych przez pył, papierów.
Mimo to para wieśniaków, mąż i żona, siedzący obok siebie w milczeniu, czekali cierpliwie z pełną szacunku pokorą. Widok tych papierów, a zwłaszcza panów, którzy umieli pisać tak szybko, i piór, które skrzypiały wszystkie naraz, onieśmielał ich, przejmował uroczystą powagą, podsuwał im wyobrażenie pieniędzy i procesów.
Kobieta, mogąca mieć trzydzieści cztery lata, bardzo śniada, o twarzy pociągającej, którą szpecił jedynie duży nos, złożyła suche, spracowane ręce na czarnym, sukiennym, przybranym aksamitem kaftanie i żywemi swojemi oczami obszukiwała wszystkie zakamarki pokoju, jak gdyby chcąc wyczarować z nich nagromadzone tu tytuły własności. Mężczyzna, o pięć lat starszy, rudy i ociężały, odziany był w czarne spodnie i długą, niebieską płócienną bluzę, zupełnie nową. Na kolanach trzymał okrągły filcowy kapelusz. Najlżejszy błysk myśli nie ożywiał wielkie], płaskiej, starannie wygolonej, jak gdyby ulepionej z gliny, jego twarzy, której monotonię przerywało tylko dwoje wyłupiastych, jasno-niebieskich, szklanych, jak u wołu, oczu.
Wreszcie otworzyły się drzwi i do kancelarji, po śniadaniu, spożytem w towarzystwie szwagra swego, Hourdequin’a, właściciela Borderie, wszedł pan Baillehache, notarjusz, bardzo czerwony i wyglądający czerstwo, jak na swoje pięćdziesiąt lat. Do świeżego wyglądu jego przyczyniały się nadto grube, mięsiste wargi i ściągnięte oczy, których zmarszczki w kącikach powiek nadawały im stale śmiejący się wyraz. Nosił binokle i miał stałe, manjackie już przyzwyczajenie skubania długich, szpakowatych bokobrodow.
— A... to wy, Delhomme? — powitał swoich gości. — Zatem ojciec Fouan zdecydował się na podział?
Na to pytanie odpowiedziała kobieta:
— A tak, panie Baillehache... Wszyscy mamy się tu zejść, żeby zgodzić się na jedno i żeby nam pan powiedział, jak mamy zrobić.
— Dobrze, dobrze, Fanny, zobaczymy.... Dopiero pierwsza, trzeba czekać na innych.
Notarjusz rozmawiał z nimi jeszcze przez chwilę, wypytując o cenę zboża, spadającą od paru miesięcy i okazując Delhomme’owi życzliwy szacunek, należny rolnikowi, posiadaczowi około dwudziestu hektarów ziemi, parobka i trzech krów. Po krótkiej rozmowie pożegnał ich i wrócił do swojego gabinetu.
Dependenci, nie podnosząc głów, skrzypieli jeszcze zawzięciej po papierze, i znów oboje Delhomme’owie zastygli w nieruchomem oczekiwaniu. Szczęściarka była z tej Fanny. Udało jej się złapać uczciwego, bogatego kochanka, który ożenił się z nią, chociaż nie zaszła nawet w ciążę i, prócz nadziei zyskania od ojca Fouana trzech hektarów ziemi, nie posiadała nic zgoła. Mąż jej nie żałował zresztą tego, co zrobił: nie mógłby znaleźć zabiegliwszej ani skrzętniejszej gospodyni, słuchał też jej we wszystkiem, gdyż sam miał umysł ciasny, ograniczony, ale tak był przy tem równy i prawy, że często wybierano go w Rognes na arbitra.
Wtem mały dependencik, wyglądający oknem na ulicę, zasłonił twarz ręką, aby zdławić uśmiech, i szepnął do brzuchatego, starego, bardzo brudnego swojego sąsiada:
— O! Idzie Chrystus! Chrystus! — Fanny szybko pochyliła się do ucha męża.
— Pozostaw mnie całą rzecz... Kocham bardzo tatę i mamę, ale nie chcę, żeby nas okradali. Pamiętaj, że musimy strzec się tych gałganów: Kozła i Hiacynta.
Mówiła o obu swoich braciach, dostrzegła bowiem przez okno wchodzącego do domu starszego, Hiacynta, którego cała okolica znała z przezwiska: Jezus Chrystus. Był to nygus i opój, który, po powrocie z wojska po odbytej kampanji w Afryce, wałęsał się bezczynnie, nie chciał zabrać się do żadnej stałej pracy i żył z kłusownictwa i z rabunku, jak gdyby ściągał wciąż jeszcze okup z drżącego przed nim ze strachu plemienia Beduinów.
Do kancelarji wszedł wielki dryblas, w pełni muskularnej siły swoich lat czterdziestu, z wijącemi się w loki włosami, zaostrzoną w szpic, długą i niestarannie utrzymaną brodą, z twarzą Chrystusa, ale zarazem wyniszczonego opoja, gwałciciela dziewcząt i rabusia przydrożnego. Będąc od rana w Cloyes, zdążył już upić się, spodnie miał unurzane w błocie, bluzę pełną wstrętnych plam, czapka jego, cała postrzępiona, zsunięta była na tył głowy; palił ordynarne cygaro, wilgotne i czarne, ohydnie cuchnące. Jednakże na dnie jego pięknych, zamglonych oczu czaił się jakiś chochlik drwiny niezłośliwej, otwarte serce wesołego birbanta.
— Cóż to, niema jeszcze ojca ani matki? — zapytał.
Chudy dependent z rozlaną na twarzy żółcią odpowiedział mu pełnem złości, przeczącem potrząśnięciem głową. Hiacynt odwrócił się do ściany, zapominając o kurzącem mu się w ręku cygarze. Ani spojrzał nawet na siostrę i szwagra, którzy zdawali się również nie zwracać na niego uwagi. Potem, nie dodawszy ani słowa, wyszedł, aby czekać na chodniku przed domem.
— O! Jezus Chrystus! O! Jezus Chrystus! — brzęczał mały dependencik fałszywie piskliwym głosem, wychylając głowę przez okno, coraz bardziej rozbawiony przezwiskiem, które budziło w nim wspomnienie zabawnych dykteryjek.
Nie minęło wszakże pięć minut, a już wolnym, ostrożnym krokiem nadchodzili oboje starzy Fouanowie. Ojciec, niegdyś wyjątkowo silny, liczący teraz siedemdziesiąt lat, wysechł i zmalał w znojnej pracy. Tak gorąco przywiązany był do ziemi, że ciało jego zgięło się i pochyliło, jak gdyby dążąc zpowrotem do tej, której tak namiętnie pożądał i którą wreszcie posiadł. Mimo to, poza nogami, mocno już osłabłemi, był wcale jeszcze dziarski, staranny dokoła własnej osoby, nosił małe, siwe, w porządku utrzymane baczki, a jego charakterystyczny, długi nos familijny nadawał ostry wyraz chudej jego twarzy, przypominającej szmaty pobróżdżonej zmarszczkami skóry. W cieniu jego, nieodstępująca męża ani na krok, matka Fouan, znacznie niższa, zachowała dawną tuszę z wydatnym jeno na starość brzuchem, zdradzającym początki wodnej puchliny, z twarzą koloru dojrzałego jęczmienia, na której wszystko było okrągłe: i oczy i usta, zaciśnięte nieskończonem mnóstwem drobnych zmarszczek, niby sakiewka skąpca. Ogłupiona, sprowadzona w domu do roli potulnego, karnego bydlęcia roboczego, drżała zawsze przed despotycznym autorytetem męża.
— No, nareszcie jesteście! — zawołała Fanny, wstając na powitanie rodziców.
Delhomme podniósł się także. Za starymi przywlókł się ponownie Hjacynt, kołysząc się miarowo na biodrach i nie mówiąc ani słowa. Rozgniótł koniec swojego cygara, aby je zagasić i wsunął cuchnący cybuszek do kieszeni bluzy.
— Przyszliśmy — oznajmił Fouan. — Brak jeno Kozła... Nigdy nie umie przyjść w porę, nigdy nie stosuje się do innych ten łajdak.
— Widziałem go na targu — wtrącił Hiacynt głosem ochrypłym z pijaństwa.
— Przyjdzie, przyjdzie...
Kozioł, młodszy z braci, liczący dwadzieścia siedem lat, zawdzięczał swoje przezwisko upartej swojej głowie, wciąż burzącej się, upierającej się przy własnych koncepcjach, które były w istocie jego tylko i niczyje inne. Już jako mały chłopak nie mógł zżyć się z rodzicami, a potem, wyciągnąwszy wysoki numer przy stawaniu do wojska, uciekł z domu i zgodził się na służbę naprzód do Borderie, a potem do Chamade.
Stary Fouan nie przestawał zrzędzić. Syn wszedł żywy i wesoły, niewiele sobie z tego robiąc. Wielki, rodzinny nos Fouanów spłaszczył się nieco u niego, a dolna część twarzy, obie szczęki, wysunięta była naprzód, niby potężne żuchwy drapieżnego zwierzęcia... Skronie uciekały mu wtył, cała górna część czaszki była zwężona i, pod pozornym, wesołym uśmieszkiem jego szarych oczu, kryła się gwałtowność i chytrość. Po ojcu odziedziczył brutalną, zawziętą żądzę posiadania, spotęgowaną jeszcze przez chciwe skąpstwo.
— Cóż to? nie wiecie, że jest pięć mil z okładem z Chamade do Cloyes? — odpowiedział na gderania. — A zresztą, o co idzie? Przychodzę w tym samym czasie, co i wy... Zawsze tylko wszystko na mnie zwalacie...
Teraz już wszyscy kłócili się, spierali, wrzeszczeli przenikliwemi, donośnemi głosami, nawykłemi do rozlegania się na otwartej przestrzeni, bronili zawzięcie każdy swego, zupełnie, jak gdyby byli u siebie w domu. Dependenci, którym wrzaski te nie dawały pisać, rzucali na nich zpodełba gniewne spojrzenia, aż wreszcie, zwabiony hałasem notarjusz otworzył drzwi swojego gabinetu.
— No, jesteście wszyscy? Wejdźcie do mnie!
Gabinet jego wychodził na ogród, na wąski pas ziemi, zniżający się tarasowo aż do rzeki. Z okien widać było rząd ogołoconych już z liści topoli. Pokój pełen był aktów; jedyne jego umeblowanie stanowiło mahoniowe biurko, kilka krzeseł i szafka na papiery. Na kominku tronował zegar z czarnego marmuru.
P. Baillehache zasiadł odrazu przy biurku niby sędzia za stołem prezydjalnym. Wieśniacy weszli nieśmiało, jeden za drugim, wahający się, niepewni, zerkający zukosa na krzesła, niezdecydowani, jak i gdzie wypada im usiąść.
— Siadajcież!
Popychani przez innych Fouan i Róża zajęli dwa krzesła na przodzie; za nimi usiedli Fanny i Delhomme, jedno obok drugiego, tak samo jak rodzice; Kozioł tylko wcisnął się w kąt, przyparty do ściany, a Hiacynt pozostał w pozie stojącej przy oknie, tak, że zasłaniał szerokiemi swojemi barami cały widok.
Zniecierpliwiony notarjusz przynaglił go.
— Siądźcież do licha, Chrystusie!
Widząc, że nikt nie decyduje się przemówić, musiał sam otworzyć debaty.
— Postanowiliście zatem, ojcze Fouanie, za życia już rozdzielić wasz majątek pomiędzy dwóch waszych synów i córkę? — Stary nie odpowiedział nic, inni pozostali w nieruchomem oczekiwaniu, pokój zaległa cisza. Notarjusz, przywykły do ociągania się klijentów, nie naglił również. Urząd jego był dziedziczny w rodzie Baillehache’ow i od dwustu pięćdziesięciu lat przechodził z ojca na syna. Osiedli w Cloyes, pochodzący ze starego rodu tubylczego, przejęli od klijentów swoich pełną rozmysłu powolność i chytrą podejrzliwość, rodzącą długie, milczące pauzy i wiele niepotrzebnych słów, bez których obyć się nie mogło przy najdrobniejszym sporze.
I teraz więc pan Baillehache otworzył scyzoryk i zaczął czyścić nim paznogcie.
— No i cóż? Zdecydowaliście się chyba? — powtórzył wreszcie, patrząc staremu prosto w oczy.
Zainterpelowany tak obcesowo Fouan odwrócił się, spojrzał po wszystkich, zanim zdecydował się przemówić, dobierając słów.
— Tak, tak się zdaje, panie Baillehache... Mówiłem panu o tem podczas żniw, a pan radził mi dobrze jeszcze się namyślić; dużo myślałem i widzę, że trzeba będzie jednak skończyć na tem.
Wyjaśnił skłaniające go do tego kroku powody w zdaniach urywanych, do których wtrącał co chwilę uboczne jakieś szczegóły. Czego jednak nie wypowiedział słowami, a co brzmiało wyraźnie w głosie jego, zdławionym wzruszeniem, był to bezmierny smutek, głuchy żal, ból gwałtowny, rozdzierający mu piersi na myśl rozstania się z ziemią, tak pożądliwie wyczekiwaną przez niego przed śmiercią jego własnego ojca, uprawianą w następstwie z zajadłością zwierzęcia w okresie parzenia się, powiększaną potem skrawek po skrawku, za cenę najpotworniejszego skąpstwa. Dla zdobycia jeszcze jednej parceli potrafił żyć miesiącami chlebem tylko i serem, obywać się przez całą zimę bez paliwa, znoić się na polu podczas skwarów letnich, podtrzymując siły kilkoma łykami zimnej wody jedynie. Kochał ziemię, jak kochankę, która zabija i dla której się zabija. Nie istniało dla niego nic: ani żona, ani dzieci, ani nikt; nic ludzkiego: ziemia! A teraz oto, zestarzał się i musi ustąpić tę kochankę swoim synom, jak ongi ojciec jego ustąpił ją jemu samemu, wściekając się tak samo, jak on, na własną bezsilność.
— Tak, tak, panie Baillehache, niema co, trzeba się zdecydować. Nogi mnie już nie niosą, ręce też niewiele warte... A ziemia cierpi na tem!... Może szłoby jeszcze jakoś, gdyby nie te ustawiczne swary z dziećmi...
Rzucił wzrokiem na Kozła i Hiacynta, którzy ani drgnęli, wpatrzeni w przestrzeń, jak gdyby o sto mil od tego, co się mówiło.
— Cóż? Może mam najmować obcych, żeby rozdrapali nasze dobro? O, nie, parobek to za droga rzecz, zjadłby cały zysk... Ja sam nie dam już rady.
Ot! w tym roku naprzykład... Z dziewiętnastu mórg mojego gruntu miałem siłę zaorać i obsiać ledwie ćwierć; tyle tylko, żeby mieć co włożyć do gęby, trochę ziarna dla nas i słomy dla obu krów... Serce mi się kraje, jak widzę tę ziemię, leżącą odłogiem... Tak, wolę rzucić wszystko, niż patrzeć dłużej na ten rozbój.
Głos uwiązł mu w gardle, cała postać jego wyrażała bezmierny ból rezygnacji. Obok niego żona, uległa, unicestwiona półwiekiem przeszło posłuszeństwa i pracy, słuchała w milczeniu.
— Parę dni temu — mówił dalej — stara moja, robiąc sery, przewróciła się i upadła na nos. Ja sam nie czuję boków, jak tylko przejadę się karjolką na targ... A zresztą, nie można przecież zabierać z sobą ziemi na tamten świat.
— Ha! trudno... trzeba ją oddać, trzeba... Niema co... Dość się naharowaliśmy, chcemy przynajmniej umrzeć w spokoju... Prawda. Różo?
— Tak, tak, jak Bóg na niebie! — dorzuciła stara kobieta.
I znów zapadło długie milczenie. Notariusz obcinał i czyścił w dalszym ciągu paznogcie. Wreszcie, wkładając scyzoryk zpowrotem do szuflady biurka, rzekł:
— Tak, to są powody słuszne i rozsądne. Nieraz bywa człowiek zmuszony zdecydować się na dobrowolną darowiznę... Muszę dodać, że stanowi ona zarazem oszczędność dla rodziny, bowiem opłaty stemplowe przy dziedziczeniu są wyższe, niż przy dobrowolnem ustąpieniu majątku za życia...
Kozioł, udający dotychczas obojętność, nie mógł powstrzymać się od zapytania:
— Czy naprawdę tak jest, panie Baillehache?
— Rozumie się. Zyskacie na tem kilkaset franków. — Wszyscy ożywili się, nawet twarz Delhomme’a poweselała, a ojciec i matka wzięli również udział w ogólnem zadowoleniu. — Tak, niema co wahać się dłużej, skoro kosztuje to o tyle taniej. Zrobione...
— Pozostaje mi tylko uczynić wam z urzędu kilka uwag — dodał notarjusz — Wielu mądrych ludzi potępia darowiznę majątku za życia, uważając ją za niemoralną, niweczącą węzły rodzinne... Możnaby w istocie przytoczyć pożałowania godne fakty: dzieci, dla których dobra rodzice wyzuli się ze wszystkiego, traktują ich karygodnie...
Obaj synowie i córka słuchali z otwartemi ustami, z nerwowem mruganiem powiek i drganiem policzków.
— A niech sobie ojciec trzyma wszystko, jeżeli nie ma do nas zaufania! — sucho przerwała wielce obraźliwa Fanny.
— Zawsze robiliśmy, co do nas należało — oświadczył Kozioł.
— I napewno nie boimy się pracy — dodał Hiacynt. Pan Baillehache uspokoił ich ruchem ręki.
— Pozwólcież mi dokończyć! Wiem, że jesteście dobremi dziećmi i uczciwymi pracownikami; co do was nie zachodzi też napewno obawa, aby rodzice wasi mieli pożałować kiedyś swojego postępku.
Mówił zupełnie bez ironji, powtarzając tylko zwykłą życzliwą formułkę, przywarłą już niejako do jego ust przez wypowiadanie jej w ciągu dwudziestu pięciu lat praktyki. Matka tylko, mimo, że nie zdawała się rozumieć o co chodzi, wiodła starczemi oczami po synach i po córce. Wychowała ich wszystkich troje bez pieszczot, z zimną obojętnością oszczędnej gospodyni, mającej żal do dzieci, że zbyt łapczywie zjadają to, co sama odjęła sobie od ust. Do młodszego miała urazę o to, że uciekł z domu, kiedy już mógł nareszcie sam coś zarobić; z córką nie mogła się nigdy zgodzić, zrażona żywością i energją tego dziecka własnej krwi, u którego spryt ojca przerodził się w ambicję. Wzrok jej łagodniał jeno przy spoglądaniu na starszego syna, na tego urwisa, który nie miał w sobie nic ani z niej, ani z ojca, na ten chwast, wyrosły niewiadomo skąd i jak, któremu może dlatego właśnie wiele wybaczała i którego lubiła więcej, niż innych.
I Fouan również spojrzał na dzieci, ogarniając wzrokiem jedno po drugiem, toczony głuchym niepokojem o to, co też zrobią z jego dobytkiem. Lenistwo pijaka mniejszy budziło w nim niepokój, niż chciwość i nienasycona żądza tamtych dwojga. Pokręcił drżącą głową: na co się zdało gryźć i dręczyć, kiedy musiało się tak zrobić?
— No, a teraz, skoro podział postanowiony, — zaczął znów notarjusz — trzeba umówić warunki. Ułożyliście się już co do renty, którą macie wypłacać?
Wszyscy, jak gdyby na jedno skinienie, zesztywnieli nagle i zaniemówili. Spalone od słońca ich twarze zastygły i skamieniały, kryjąc się za nieprzeniknioną maską powagi, niczem dyplomaci, przystępujący do oceny wartości całego państwa. Potem, ostrożnie, zaczęli spozierać wzajem na siebie i badać się, nikt jednak nie zdecydował się przemówić. Wreszcie ojciec sam musiał podjąć się wyjaśnienia sytuacji.
— Nie, panie Baillehache, nie było o tem jeszcze mowy, czekaliśmy z tem, aż zbierzemy się tutaj wszyscy... To bardzo proste. Mam po dzisiejszemu dziewięć i pół hektara ziemi. Gdybym je wypuścił w dzierżawę, zapłaciliby mi za to dziewięćset pięćdziesiąt franków, po sto franków od hektara...
Kozioł, najniecierpliwszy ze wszystkich, aż podskoczył na krześle.
— Co?!.. po sto franków od hektara?! Kpi z nas ojciec, czy co?
Rozpoczęła się pierwsza sprzeczka na temat cyfr. Winnicy było pół hektara: za to można było rzeczywiście dostać pięćdziesiąt franków tenuty dzierżawnej. Ale ciekawa rzecz, kto zapłaciłby tyle za sześć hektarów ziemi uprawnej, a szczególniej za trzy hektary łąk nadbrzeżnych, z których siano nic nie było warte? Nawet i ziemie uprawne nie na wiele się zdały, zwłaszcza jeden szmat, ten, co przytyka do wzgórza; im bliżej doliny, tem cieńsza jest warstwa czarnoziemu.
— Mój ojcze — rzekła Fanny tonem wyrzutu — nie chcecie chyba naszej zguby?
— Ziemia warta po sto franków za hektar — powtarzał stary uparcie, uderzając się dłonią po udach — Jutro zaraz mogę ją wydzierżawić za sto franków, jeżeli zechcę... Chciałbym wiedzieć, ile warta jest dla was? No, dalej, mówcie, ile dalibyście za nią?
— Warta jest sześćdziesiąt franków — rzekł Kozioł.
Fouan, rozwścieczony, trzymał się ceny, wychwalając nadmiernie swoje grunty, swoje żyzne pola, co same rodziły zboże, aż wreszcie Delhomme, milczący do tego czasu, oświadczył tonem człowieka nieposzlakowanej uczciwości:
— Ziemia warta jest osiemdziesiąt franków, ani susa mniej, ani susa więcej.
Stary uspokoił się odrazu.
— Dobrze! Niech będzie osiemdziesiąt, gotów jestem zrobić tę ofiarę dla rodzonych dzieci.
Ale żona, pociągając go za połę bluzy, rzuciła jedno tylko słówko, podyktowane przez buntujące się w niej skąpstwo:
— Nie! Nie!
Chrystus nie interesował się całą kłótnią. Po spędzeniu pięciu lat w Afryce nie czuł już specjalnego pociągu do ziemi. Dążył tylko do jednego: dostać swój udział, aby go czemprędzej spieniężyć. Kołysał się też w dalszym ciągu, przestępując z nogi na nogę, z wyrazem twarzy obojętnym i szyderczym.
— Rzekłem osiemdziesiąt, to musi być osiemdziesiąt. Raz powiedziane, to u mnie święte... przysięgam przed Panem Bogiem!...
— Dziewięć i pół hektara... ogółem wyniesie siedemset sześćdziesiąt franków; dla okrągłego rachunku osiemset... Zatem renta wyniesie akurat osiemset franków, okrągłe osiemset franków!
Kozioł wybuchnął gwałtownym śmiechem, a Fanny energicznie protestowała potrząsaniem głową, jak gdyby nagle zaniemówiła. Notarjusz, który przez cały czas kłótni patrzył bezmyślnie na ogród, powrócił do swoich klijentów, gładząc szpakowate bokobrody jednostajnym gestem manjaka. Tym razem stary miał słuszność: rachunek był sprawiedliwy. Ale dzieci jego, podniecone, rozgorączkowane pasją dobicia targu za jak najniższą cenę, były nieubłagane, urywały sus po susie, zaklinając się na wszystkie świętości ze zwykłą złą wiarą chłopów, kupujących na targu prosiaka.
— Osiemset franków! — przedrzeźniał Kozioł. — Cóż to? chcielibyście żyć, jak jaśnie państwo? Osiemset franków! Cztery gęby można za to nakarmić! Powiedzcie lepiej odrazu, że chcecie nażreć się aż do zdechu!
Targi te nie gniewały Fouana. Uważał je za zupełnie naturalne, ale i on ze swojej strony trzymał się twardo wobec tego, przewidzianego zresztą zgóry, rozpętania namiętności, podniecony niemniej od dzieci i zdecydowany bronić do upadłego swoich praw.
— Czekajcie, to jeszcze nie wszystko!... Zatrzymujemy naturalnie, aż do śmierci naszej dom i ogród... A ponieważ nie będziemy nic zbierali i nie będziemy mieli naszych obu krów, musimy dostawać rocznie antałek wina, sto wiązek chróstu i tygodniowo po dziesięć litrów mleka, po dwanaście jaj i po trzy sery.
— Co mówicie, ojcze! — jęczała Fanny zgnębiona. — Co mówicie?!... Ojcze!
Kozioł nie dyskutował już. Zerwał się nagle z krzesła i zaczął biegać gwałtownie po pokoju; w pewnym momencie włożył nawet czapkę, jak gdyby zabierając się do wyjścia. Hiacynt kręcił się także, zaniepokojony, że cała ta kłótnia może przeszkodzić dokonaniu podziału. Jedynie Delhomme siedział nieporuszony, z palcem przyłożonym do nosa, w pozie głębokiego namysłu i wielkiego zakłopotania.
Pan Baillehache uważał wreszcie za konieczne przyspieszyć nieco bieg spraw. Otrząsnął się z senności, w jaką pogrążyło go trawienie spożytego śniadania i, energiczniej jeszcze skubiąc swoje faworyty, odezwał się:
— Wiadomo wam chyba, moi drodzy, ze wino, wiązki chróstu, tak samo jak sery i jajka, są w zwyczaju...
Potok cierpkich uwag przerwał mu jego słowa.
— Jajka?! może jeszcze z kurczętami w środku?
— A my, czy pijemy nasze wino? sprzedajemy je.
— Siedzieć z założonemi rękami i wygrzewać się, a dzieciom kazać harować na siebie — to wcale wygodnie!
Notarjusz, dla którego to wszystko było chlebem powszednim, dodał spokojnie:
— Co tu o tem gadać?... Siadajcież, Jezusie Chrystusie! Zasłaniacie całe światło, do licha!... Zatem zgodziliście się wszyscy, prawda? Będziecie wypłacali daninę w naturze, bo inaczej wytykanoby was palcami... Pozostaje więc tylko do ustalenia wysokość renty...
Delhomme dał wreszcie znak, że chce coś powiedzieć. Wszyscy powrócili na swoje miejsca. Wśród ciszy i skupionej uwagi zgromadzonych zabrał Delhomme głos:
— Darujcie, ale wydaje mi się, że to, czego żąda ojciec, jest słuszne. Możnaby mu dawać osiemset franków, bo napewno wydzierżawiłby swoją ziemię za te pieniądze... Tylko, że my inną mamy kalkulację. Nie wydzierżawia nam ziemi, ale nam ją daje, trzeba więc obliczyć, ile on i matka muszą mieć na życie... Tak, tylko tyle, i nic więcej.
— W istocie — potwierdził notarjusz — taka bywa zwykle podstawa obliczenia.
I znów wszczęto nową kłótnię, ciągnącą się tym razem bez końca. Życie obojga starych wywrócone było na nice, roztrząsane, dyskutowane cal po calu. Ważono na gramy chleb, jarzyny i mięso; oceniano koszt odzieży, skąpiąc każdego kawałka płótna i sukna; nie pominięto nawet najdrobniejszych przyzwyczajeń — tytoniu do ojcowej fajki, którego koszt dwóch susów codziennie zredukowany został po nieskończonych protestach do jednego susa. — Kto nie może już pracować, musi umieć odmówić sobie niejednego. Matka naprzykład, czy nie mogłaby obejść się bez czarnej kawy? A pies ich, stare, dwunastoletnie psisko, do niczego już niezdatne, a żrące bez miary! Dawno już byłby czas wypalić mu w łeb z fuzji...
Kiedy wreszcie zdawało się już, że obrachunek skończony, zaczęli znów obliczać na nowo, szukać, co jeszcze dałoby się skreślić, odjęli dwie koszule i sześć chustek na rok, zmniejszyli o jednego centyma wydatek codzienny na cukier. Obcinając tak i okrawając, skreślając i ujmując, doprowadzając oszczędności do ostatecznych granic, doszli wreszcie do sumy pięciuset piećdziesięciu kilku franków, co wszakże nie zadowoliło ich, uparli się bowiem, żeby nie przekroczyć okrągłej cyfry pięciuset franków.
Targi te zmęczyły wreszcie Fanny. Nie była złą córką, zresztą miała więcej litości niż mężczyźni, którym ustawiczna ciężka praca na otwartem powietrzu rychlej wysuszyła serca i skórę. Zażądała też, aby już raz z tem skończono, gotowa nawet do pewnych ustępstw. I Hiacynt także, mający szeroką rękę do wydawania pieniędzy, wzruszał ramionami. Ogarnęło go nawet roztkliwienie pijaka, ofiarował się więc dopłacać rodzicom coś z własnej kieszeni, czego zresztą nie byłby nigdy wypełnił.
— Niech już będzie raz koniec — rzekła córka — zgoda na pięćset pięćdziesiąt?
— Ależ tak, tak! — odpowiedział Hiacynt. — Niech i starzy użyją trochę.
Matka spojrzała czule na swojego pierworodnego, podczas kiedy ojciec nie przestawał wciąż jeszcze walczyć z młodszym. Nie dawał się. Zmuszony do ustępstw, walczył zajadle o każdy grosz, upierał się przy pewnych pozycjach, od których nie chciał ustąpić ani na jotę. Pod pokrywką zimnego uporu wzbierał w nim potężny gniew wobec nienasyconej chciwości tej krwi z jego krwi, kości z jego kości. Tuczyli się jego potem, wysysali mu krew z żył za życia. Zapomniał, że i on tak samo zupełnie wyżyłował swojego ojca. Ręce mu się zatrzęsły. Zaczął urągać dzieciom:
— A! podłe nasienie! Poto was wychowałem, żebyście mi wydzierali teraz chleb z gęby?! Dość mam tego, do licha! Wolałbym gnić już w ziemi... Nie chcecie więc ustąpić staremu ojcu? nie chcecie dać więcej, niż pięćset pięćdziesiąt?
Skłonny był już do zgody, kiedy żona znów pociągnęła go za rękaw, szepcząc:
— Nie, nie!
— To jeszcze nie wszystko — wtrącił Kozioł po chwili wahania. — A zaoszczędzone przez ojca pieniądze?.. Skoro macie pieniądze, nie będziecie chyba przyjmowali od nas?
Patrzył ojcu prosto w oczy, rozmyślnie pozostawiwszy sobie cios ten na koniec. Stary zbladł, jak płótno.
— Jakie pieniądze? — zawołał.
— Jakto, jakie? Umieszczone na procencie, w papierach. Dobrze je ojciec chowa.
Kozioł, który podejrzewał tylko ukrywanie skarbu, chciał się upewnić. Pewnego wieczora wydało mu się, że ojciec wyciąga z poza zegara jakiś zwitek papierów. Nazajutrz i dni następnych wyczekiwał, stojąc na czatach, ale nic nie zauważył, pozostał tylko pusty otwór.
Fouan z bardzo bladego zrobił się nagle purpurowy, taka zalała go fala gniewu, który wybuchnął wreszcie nazewnątrz. Zerwał się z krzesła i z gestem najwyższej wściekłości huknął na cały głos:
— Cóż, u licha ciężkiego? Załazicie mi w kieszenie?! Podglądacie mnie? Nie mam ani grosza, ani szeląga umieszczonego na procencie. Zadużoście mnie na to kosztowali!.. Co wam zresztą do tego? Czy nie jestem panem na swoich śmieciach? Czy nie jestem waszym ojcem?
Zdawało się, że urósł w tem nagłem zbudzeniu się w nim poczucia władzy. W ciągu lat całych żona jego i dzieci drżały ze strachu przed brutalnym despotyzmem głowy domu chłopskiego. Grubo myli się, kto sądzi, że niezdolny już jest do niczego.
— O! tatku! — próbował Kozioł zadrwić.
— Milcz, do djabła! — wrzasnął stary, podnosząc rękę do góry — milcz, bo cię trzasnę!
Kozioł wymamrotał coś, skuliwszy się na krześle. Poczuł, że zanosi się na tęgi policzek i, pod wpływem strachu zbudziły się w nim wspomnienia dziecięctwa. Zasłonił się od ciosu zgiętym w łokciu ramieniem.
— A ty, Chrystusie, i ty, Fanny, niech wam się nie zachciewa czasem kpin!... Jak mamy dzisiaj słońce na niebie, puszczę ja was w tan — popamiętacie mnie!...
Stał wyprostowany i groźny. Matka dygotała, jak gdyby w strachu przed dawnemi kułakami. Dzieci upokorzone, uległe, bały się drgnąć i ruszyć z miejsca.
— Żądam sześciuset franków renty, słyszycie?... Jak nie dacie, sprzedam ziemię, zamienię ją na rentę dożywotnią. Tak, przejem wszystko, co do grosza, żeby ani źdźbło nie zostało wam po mnie... Dajecie sześćset franków, czy nie?
— Ależ tatku — szepnęła Fanny — damy, ile zechcesz.
— Zgoda na sześćset franków — dodał Delhomme.
— Ja — oświadczył Hiacynt — zgodzę się na to, co postanowią inni.
Kozioł z zaciśniętemi z wściekłości zębami zdawał się przyzwalać milcząco. Fouan panował wciąż jeszcze nad nimi wszystkimi, spoglądając na nich twardym wzrokiem nieubłaganego władcy, siejącego postrach i nakazującego posłuch. Wkońcu usiadł i rzekł:
— Zatem zgoda, co?
Pan Baillehache, który wpadł znów w dawną senność, czekał końca kłótni, nie przejmując się nią zbytnio. Otworzył oczy i dokończył spokojnie:
— Ponieważ pogodziliście się, niema co dłużej gadać... Teraz, kiedy już znam warunki, sporządzę akt... Wy zaś każcie zrobić pomiary, podzielcie całość i powiedzcie geometrze, żeby przysłał mi numerowany wykaz działów. Będziecie ciągnęli je na losy, a potem wystarczy już tylko dopisać przy każdem nazwisku wylosowany numer i podpiszemy akt.
Wstał z fotela, aby pożegnać ich. Nie ruszali się jednak jeszcze z miejsc, niezdecydowani, wahający się, rozmyślający. Czy to już naprawdę wszystko? czy o niczem nie zapomnieli? czy nie wpadli? a może czas jeszcze cofnąć się?
Wybiła trzecia, siedzieli u notarjusza już dwie godziny prawie.
— Idźcie już — przynaglił wreszcie notarjusz. — Inni czekają kolei.
Musieli zdecydować się. Wypchnął ich do kancelarji, gdzie w istocie wyczekiwała cierpliwie grupa chłopów, znieruchomiałych, stężałych na swoich krzesłach. Mały dependencik przyglądał się przez okno bójce psów, a dwaj pozostali z miną ponurą skrzypieli piórem po papierze stemplowym.
Wyszedłszy z kancelarji, cała rodzina zatrzymała się jeszcze na chwilę na środku ulicy.
— Jeżeli chcecie, możemy kazać zrobić pomiary pojutrze, w poniedziałek.
Wyrazili zgodę skinieniem głowy i poszli ulicą Grouaise, jedni o parę kroków za innymi.
Potem, kiedy Fouan i jego żona, Róża, skręcili w ulicę Kościelną, Fanny i Delhomme poszli Wielką. Kozioł zatrzymał się na placu Świętego Łukasza, rozmyślając wciąż, czy ojciec ma schowane pieniądze, czy nie. A Hiacynt, pozostawszy sam, zapalił ogryzek cygara i wszedł, zataczając się, do kawiarni „Pod Dobrym Rolnikiem“.
Dom Fouanów był pierwszym z brzegu w Rognes, przy drodze, która przecinała wioskę i prowadziła z Cloyes do Bazoches-le-Doyen. W poniedziałek stary Fouan wyszedł od siebie rankiem, o siódmej, aby udać się na wyznaczone miejsce spotkania przed kościołem, kiedy na progu sąsiedniego domu ujrzał siostrę swoją, starszą od niego, która wstała już tak wcześnie, pomimo swoich osiemdziesięciu lat.
Wszyscy Fouanowie urodzili się i wychowywali tutaj już od wieków, niby roślinność żywotna i uporczywa. Niegdyś poddani szlacheckiego rodu Rognes-Bouquevalów, po których nie pozostało już śladu — poza kupą wrosłych w ziemię kamieni, szczątków zrujnowanego zamku — prawdopodobnie wyzwoleni zostali za Filipa Pięknego. Od tego czasu stali się posiadaczami jednego, może dwóch morgów ziemi, odkupionej od pana, który znajdował się w danej chwili w kłopotach pieniężnych, i opłaconej dziesięciokrotną ceną potu i krwi. Od tego również czasu rozpoczęła się długa walka, walka czterowiekowa o utrzymanie i powiększenie dobytku, walka zajadła, namiętna, którą ojcowie przekazywali synom. Kęsy ziemi tracone i odkupywane; wątpliwe tytuły własności, o które nieustanne toczyć trzeba było spory; puścizny tak niepomiernie obciążone podatkami, że zdawały się niweczyć całe to mienie; łąki i pola uprawne, rozszerzane mimo to stopniowo pod wpływem nienasyconej żądzy posiadania, która dzięki niezmożonej uporczywości swojej odnosiła powolne zwycięstwa. Całe pokolenia uległy w tej walce; długie żywoty ludzkie użyźniły ziemię; wzamian, w dobie, kiedy Rewolucja 89 roku uświęciła swoje prawa, ówczesny Fouan, Józef-Kazimierz, był już posiadaczem dwudziestu i jednego morga, wydartych w ciągu czterech wieków z dawnej posiadłości pańskiej.
W 93 r. ów Józef-Kazimierz miał dwadzieścia siedem lat i w dniu, w którym to, co pozostało z dóbr pańskich, ogłoszone zostało jako mienie narodowe, zapłonął żądzą zagarnięcia na własność kilku chociażby hektarów. Ród Rognes-Bouquevalów, zrujnowany i obdłużony, pozwolił, aby ostatnia wieżyca zamku runęła w gruzy i oddał na pastwę wierzycieli swoich folwarki, należące do klucza Borderie, którego trzy czwarte ziem uprawnych leżało odłogiem. O miedzę od gruntu Józefa-Kazimierza Fouana położony był zwłaszcza spory obszar, wzbudzający w duszy chłopa płomienną, właściwą jego rasie żądzę zawładnięcia nim. Ale zbiory od paru lat były liche, zaledwie też zdołał uciułać chowaną w starym garnku za piecem setkę talarów; a chociażby nawet przyszła mu na chwilę myśl dopożyczenia reszty od lichwiarza z Cloyes, odwiodłaby go od niej pełna niepokoju przezorność. Posiadłości pańskie budziły w nim trwogę. Kto wie, czy z czasem nie zostaną odebrane? W ten sposób, szarpany z jednej strony żądzą posiadania, a z drugiej nieufnością, musiał z rozdartem sercem być świadkiem zakupienia na licytacji całego klucza Borderie za piątą część jego wartości przez mieszczanina z Chateaudun, nijakiego Izydora Hourdequina, byłego urzędnika w magazynie solnym.
Zestarzawszy się, podzielił Józef-Kazimierz Fouan swoje dwadzieścia jeden morgów pomiędzy troje dzieci; najstarszą córkę Marjannę i dwóch synów, Ludwika i Michała, po siedem na każdego. Młodszą córkę, Laurę, spłacił gotowizną. Żeniaczka i zamążpójście zniosły w następstwie równość majątkową między dziećmi starego Fouana. Marjanna Fouan, zwana Starszą, wyszła zamąż za sąsiada, Antoniego Pecharda, posiadacza około osiemnastu morgów ziemi; Michał Fouan, przezwany Muchą, uwikłał się w miłostkę z dziewczyną, której ojciec pozostawić miał zaledwie dwa morgi winnicy. Wreszcie Ludwik Fouan, ożeniony z Różą Maliverne, dziedziczką dwunastu morgów, dorobił się w ten sposób owych dziewięciu i pół hektarów, które teraz podzielić miał zkolei pomiędzy troje swoich dzieci.
W rodzinie poważano Starszą, a zarazem obawiano się jej, nietyle z powodu jej podeszłego wieku, ile z racji jej bogactwa. Trzymająca się jeszcze zupełnie prosto, bardzo wysoka, chuda i płaska, o grubych kościach, miała wyschłą czaszkę drapieżnego ptaka, osadzoną na długiej, pomarszczonej szyi koloru krwi. Rodzinny nos zakrzywiał się u niej w straszliwy sposób; oczy miała okrągłe i bystre, ani jednego włosa na głowie, okrytej stale żółtą fularową chustką; zachowała natomiast wszystkie swoje zęby i potężne szczęki, któremi rozgryzać mogła kamienie. Chodziła, trzymając głowę podniesioną do góry i podpierając się kolczastą laską, bez której nie ruszała się z domu i której używała wyłącznie do walenia nią zwierząt i ludzi. Wcześnie owdowiawszy, pozostała z córką, którą potem wygnała z domu, ponieważ uparła się wyjść wbrew jej woli zamąż za biednego chłopaka, Wincentego Bouterona. Teraz nawet, kiedy córka i zięć umarli w nędzy, pozostawiwszy jej w puściźnie dwoje wnuków, trzydziesto-dwuletnią Palmirę i dwudziesto-czteroletniego Hilarego, pozostała nieubłagana i dawała im zdychać z głodu, nie pozwalając wspominać sobie o ich istnieniu. Od śmierci męża osobiście kierowała uprawą swoich gruntów, miała trzy krowy, jednego prosiaka i parobka, których żywiła z jednego koryta, oni zaś słuchali jej ślepo, korząc się przed nią w strachu.
Fouan, ujrzawszy ją na progu domu, zbliżył się przez szacunek. Była starsza od niego o dziesięć lat, żywił też, dzielony zresztą z całą wsią, podziw i poważanie dla jej nieugiętości, dla jej skąpstwa, dla jej nienasyconej żądzy posiadania i dla jej upartej wytrwałości życia.
— Chciałem właśnie, starsza siostro, powiedzieć wam o mojem postanowieniu. Zdecydowałem się. Idę dopełnić podziału.
Nie odpowiedziała nic, tylko mocniej ścisnęła swój kij, którym zamachnęła się w powietrzu.
— Kilka dni temu wieczorem byłem, żeby poradzić się was, ale nikt nie odpowiedział mi na pukanie do drzwi.
Wybuchnęła gniewem, krzycząc złym, ostrym głosem:
— Niedołęgo! Idjoto!... Dałam ci przecież moją radę! Trzeba być głupcem i tchórzem, żeby wyzbywać się swojego majątku, dopóki jest się jeszcze na nogach. Żeby mnie krajali nożami, nie zgodziłabym się na coś podobnego... Widzieć w cudzych rękach to, co jest moje, dać się wyrzucić na ulicę dla tych podłych szczeniaków — o, nie! co to, to nie!... nigdy!
— Ale — próbował Fouan bronić się — jeśli nie ma się sił do uprawiania ziemi, jeśli ta ziemia cierpi...
— To i cóż z tego? Niech cierpi! Wolałabym widzieć pola moje porosłe chwastem i pokrzywą, niż oddać jedną piędź z nich!
Wyprostowała się, podobna, bardziej niż zazwyczaj, do dzikiego, starego jastrzębia, ogołoconego z piór. Uderzając brata laską po ramieniu, jak gdyby chcąc mocniej wrazić mu swoje słowa, dodała:
— Posłuchaj mnie, cofnij się... Jak już nie będziesz miał nic, a oni zdobędą wszystko, wyrzucą cię na zbity łeb do rynsztoka; pójdziesz z torbami, jak oberwany dziad na żebry... A pamiętaj, nie przychodź wtenczas do mnie... Ostrzegłam cię w porę... Tem gorzej dla ciebie, jeśli mnie nie usłuchasz!... Chcesz wiedzieć, co zrobię?... chcesz?... Zaraz ci pokażę!...
Czekał, nie myśląc buntować się, przejęty uległością młodszego brata. Ona jednak weszła zpowrotem do swojego domu i zatrzasnęła za sobą gwałtownie drzwi, wykrzykując:
— Zrobię tak!.. Zdychaj na ulicy!..
Fouan pozostał na chwilę osłupiały przed zamkniętemi drzwiami. Potem, z gestem rezygnacji, powlókł się po ścieżce, wiodącej na plac przed kościołem. Tu właśnie stał dawny rodzinny dom Fouanów, odziedziczony przy podziale przez brata jego, Michała, przezwanego Muchą. Dom przy gościńcu, w którym mieszkał on sam, dostał mu się w spuściźnie po ojcu żony jego, Róży. Michał, którego żona odumarła oddawna już, mieszkał tu ze swojemi dwiema córkami, Lizką i Franusią. Rozgoryczony niepowodzeniem, zgryźliwy, nie mogący zapomnieć upokorzenia, doznawanego z powodu ubogiego ożenku, oskarżał siostrę i brata teraz jeszcze, po latach czterdziestu, że go oszukali i okradli przy wyciąganiu losów. Opowiadał bez końca odwieczną swoją historię o podstępnem pozostawieniu dla niego na dnie kapelusza najgorszego udziału, tak, że wkońcu opowieść ta przybrała cechę prawdy, zwłaszcza, że, z powodu jego niedbalstwa i lenistwa do pracy, udział, który mu się dostał, stracił w jego rękach połowę swojej wartości. Człowiek urabia ziemię — jak mówią w Beaucji.
Tego rana Mucha stał także na progu swojego domu, wypatrując, kiedy brat ukaże się z za węgła placu. Sprawa podziału podniecała go, wskrzeszając wszystkie dawne jego żale, mimo, że on sam nic nie mógł na niej zyskać i niczego się spodziewać. Udając wszakże zupełną obojętność, i on również odwrócił się plecami i zatrzasnął za sobą drzwi.
Fouan dostrzegł odrazu Delhomme’a i Hiacynta, którzy czekali już, jeden o dwadzieścia metrów dalej od drugiego. Zagadnął pierwszego z nich, wówczas zbliżył się i drugi. Wszyscy trzej, nie przemówiwszy do siebie wzajem, wlepili oczy w ścieżkę, ciągnącą się wzdłuż wzgórza.
— Idzie — oznajmił wreszcie Hiacynt.
Nadchodził Grosbois, przysięgły geometra, chłop z Magnolles, małej wioski sąsiedniej, którego zgubiła jego umiejętność czytania i pisania. Wzywany z Orgères do Beaugency dla czynienia pomiarów, pozostawił żonie troskę o kierowanie dobytkiem, a sam zaprawił się w ciągłych wędrówkach do takiego pijaństwa, że nigdy prawie nie bywał trzeźwy.
Tęgi, bardzo czerstwy na swoje pięćdziesiąt lat, miał wielką, czerwoną twarz, całą usianą burakowego koloru krostami. Tego dnia, mimo tak wczesnego ranka, był spity, jak bela po hulance poprzedniego wieczora u winogradników z Montigny, oblewających podział, dokonany pomiędzy spadkobiercami. Nie miało to wszakże znaczenia: im bardziej był pijany, tem bystrzejsze miał oko. Nigdy żadnej pomyłki ani w pomiarach, ani w dodawaniu! Słuchano go i honorowano, miał bowiem opinję wielce złośliwego i podstępnego.
— No i cóż? Jesteśmy wszyscy? — rzekł. — Chodźmy! do roboty!
Brudny, obdarty dwunastoletni chłopak szedł za nim, niosąc pod pachą łańcuch mierniczy, przewieszoną na ramieniu żerdź do wytyczenia drogi, a w ręku trzymając ekierkę w podartem pudle tekturowem.
Wszyscy ruszyli odrazu w drogę, nie czekając na Kozła, którego dostrzegli stojącego nieruchomo przed jednem z pól, największem z całej posiadłości ojcowej, w miejscu, zwanem Corneilles. Pole to, objętości około dwóch hektarów, przytykało właśnie do owego, po którym Łaciata ciągnęła za sobą przed kilkoma dniami małą Frankę. Kozioł, uważając za zbyteczne iść dalej, zatrzymał się tutaj, zamyślony. Przybyli spostrzegli, nadchodząc, że pochylił się i wziął w rękę garść ziemi, którą zwolna przesypywał, jak gdyby ważąc ją i węsząc.
— Patrzcie — zaczął Grosbois, wyciągając z kieszeni wytłuszczony notatnik — zdjąłem już dokładny plan każdej parceli, jak prosiliście mnie o to, ojcze Fouanie. Teraz już idzie tylko o podzielenie całości na trzy części, a to, moi kochani, zrobimy już razem... No jakże? może powiecie mi, jak myślicie to zrobić?
Rozwidniło się już zupełnie, mroźny wiatr nieustannie napędzał na blade niebo staje ciężkich chmur, pod któremi Beaucja, smagana lodowemi podmuchami, roztaczała ponury swój pejzaż. Żaden z obecnych nie zdawał się wszakże odczuwać hulającego wichru, który wydymał ich bluzy i groził w każdej chwili zerwaniem im z głowy kapelusza. Pięciu tych ludzi, ubranych odświętnie z racji uroczystej okoliczności, zachowywało uparte milczenie. Wobec tych pól, wpośród obszaru, ciągnącego się wdal nieobjętą, stali z powagą zadumy w oczach, podobni do żeglarzy, przywykłych do samotnego życia wśród bezkresów przestrzennych.
Płaska, żyzna Beaucja, której korzystna uprawa wymagała wszakże wytrwałej, wytężonej pracy, wyrobiła typ mieszkańca zimnego, rozważnego i skupionego, nie znającego innej namiętności poza ziemią.
— Trzeba podzielić wszystko na trzy równe części — odezwał się wkońcu Kozioł.
Grosbois potrząsnął głową. Rozpoczęła się długa dyskusja. Obyty z bardziej postępowemi pojęciami wskutek stosunków swoich z posiadaczami większej własności, pozwalał sobie czasem na przeciwstawianie się planom drobniejszych swoich klijentów, oponując przeciw zbyt wielkiemu rozdrabnianiu ziemi. Czyż sprzęt i zwózka nie grożą ruiną przy działkach niewiększych, niż chustka do nosa? Czy te ogródki, na których nie można zaprowadzić płodozmianu, ani stosować maszyn, mogą być nazwane ziemią uprawną? Nie, jedynym krokiem rozumnym byłaby dobrowolna ugoda, zamiast rozkrawania ziemi na kawałki, jak placek wielkanocny... istna zbrodnia! Jeden mógłby zadowolnić się gruntem uprawnym, drugiemu przypadłyby łąki pastewne. Możnaby wyrównać jakoś udziały, a ostatecznie zdecydowałoby ciągnienie losów.
Kozioł, któremu młody wiek pozwalał nie zapominać jeszcze o śmiechu, przyjął radę tę w sensie farsowym.
— A jeśli mnie naprzykład dostaną się same łąki, to może będę jadł trawę tylko?... Nie, nie; chcę mieć potrochu wszystkiego: siano dla krowy i konia, zboże i wino dla siebie.
Fouan, słuchający uważnie słów syna, skinął głową na znak uznania. Z ojca na syna dzielono grunty w ten sposób, a żeniaczka i dokupowanie zaokrąglały znów posiadłość.
Delhomme, do którego należało dwadzieścia pięć hektarów, szerszy miał na tę sprawę pogląd, okazał się wszakże ustępliwym: przyszedł w imieniu żony jedynie, aby nie być skrzywdzonym przy podziale. Co zaś do Hiacynta, nie brał on udziału w ogólnym sporze, zajęty polowaniem na przelatujące skowronki, do których celował kamykami, trzymanemi w garści. Ilekroć który z ptaków, obezwładniony wichurą, zawisł na dwie sekundy w powietrzu z nieruchomo rozpostartemi, drżącemi skrzydełkami, trafiał w niego kamykiem, ciskanym ze zręcznością człowieka leśnego. Trzy spadły już, włożył je więc krwawiące jeszcze do kieszeni.
— No, dość gadania, podziel nam to na trzy części — zawołał żartobliwie Kozioł, tykając geometrę — ale, pamiętaj, nie na sześć. Widzi mi się, że tęgo już masz dzisiaj w czubku.
Grosbois, urażony, wyprostował się i odparł z godnością:
— Spróbuj uchlać się tak, jak ja, i mieć otwarte oczy... Tak, tak, mój kochanku... Kto z was podejmie się zastąpić mnie przy ekierce?
Nikt nie miał odwagi podjęcia wyzwania, wobec czego tryumfujący geometra szorstko zawołał chłopca, którego wprawiło w ekstazę polowanie Hiacynta kamykami na skowronki. Ekierka ustawiona została na postumencie, zatknięto już tyczki, kiedy nagle sposób dzielenia parceli nowy wywołał spór. Geometra, po którego stronie stanęli Fouan i Delhomme, chciał podzielić ją na trzy równoległe pasy, idące wzdłuż linji Aigry, Kozioł natomiast żądał, aby pasy przeprowadzone były prostopadle do doliny, utrzymując, że warstwa czarnoziemu staje się coraz cieńsza, im bliżej płaskowzgórza. W ten sposób, przy podziale prostopadłym, każdemu dostanie się kawałek lichszego gruntu, gdy tymczasem, w odwrotnym wypadku, trzeci udział byłby na całej długości najgorszy. Rozgniewany Fouan przysięgał, że ziemia jest wszędzie jednakowa, przypominał dawny podział, dokonany przez ojca między nim, Muchą i Starszą we wskazanym właśnie przez niego kierunku, czego najlepszym jest dowodem, że dwa hektary Muchy przytykałyby do trzeciego tego udziału. Delhomme zrobił znów uwagę, która przecięła cały spór. Przypuściwszy nawet, że ten trzeci udział będzie miał gorszą ziemię, zapewni on wzamian posiadaczowi jego większe zyski w przyszłości, kiedy otwarta zostanie droga, przeprowadzana wzdłuż tego pola właśnie.
— A, tak... — zawołał Kozioł — ta sławna droga, co to ma połączyć bezpośrednio Rognes z Chateaudun przez Berderie! Nieprędko się jej doczekacie!
Widząc jednak, że zrobiono, jak chciał ojciec i szwagier, nie zwracając uwagi na jego protest, obruszył się, zaciskając zęby.
Nawet Hiacynt przybliżył się teraz, i wszyscy z uwagą wpatrzyli się w Grosbois, wykreślającego linję działów. Śledzili go bystro, jak gdyby podejrzywając o chęć oszukania o parę centymetrów na czyjąkolwiek korzyść.
Delhomme trzy razy przykładał oko do szczeliny ekierki, aby ostatecznie upewnić się, że nić ściśle przecina wytyczkę. Hiacynt pomstował na przeklętego chłopaka, że źle naciągał łańcuch. Nadewszystko jednak Kozioł pilnował nieodstępnie roboty, odliczał metry i sprawdzał rachunki na swój sposób, pocichu, drżącemi z podniecenia wargami. Wraz z żądzą posiadania, z radością, jakiej doświadczał, że nareszcie chwyci pazurami kawał ziemi na własność, narastała w nim gorycz, potęgowała się głucha wściekłość, że nie może zagarnąć wszystkiego. Jakże piękne było to pole, te dwa hektary, stanowiące jedną łączną całość. Sam żądał podziału, aby całe pole nie dostało się nikomu, skoro nie mógł go mieć wyłącznie dla siebie, a teraz ta rzeź, dokonywana na żywem ciele, doprowadzała go do rozpaczy.
Fouan, wymachując rękami, przyglądał się bez słowa protestu ćwiartowaniu swojego mienia.
— Zrobione — oświadczył Grosbois. — Ani o cal nie jest jeden udział większy od drugiego. Przekonajcie się, ani o cal...
Na wzgórzu położone były jeszcze cztery hektary uprawnej ziemi, rozdzielone na dwanaście cząstek, z których żadna nie liczyła nawet morga; jedna z parcel niewiększa była nawet od dwunastu arów, i kiedy geometra zapytał drwiąco, czy i ją należy podzielić, spór zawrzał na nowo.
Kozioł machinalnie już prawie nachylił się, wziął garść ziemi i przybliżył ją do swojej twarzy, jak gdyby miał zamiar skosztować, jaki też ma smak. Potem, marszcząc nos z miną najwyższego zachwytu, zdawał się uznawać ją za najlepszą ze wszystkich i, przesypując ją sobie powoli przez palce, oświadczył, że pozwoli pozostawić ją w całości, o ile brat i siostra ustąpią mu jej całkowicie, przeciwnym razie żąda, aby podzielono ją. Delhomme i Hiacynt, oburzeni, odmówili, żądając i dla siebie również po jednej części. — Tak, tak, niech będzie po sprawiedliwości — cztery ary dla każdego. — Podzielono tedy wszystkie cząstki, i w ten sposób każdy był pewien, że żadnemu z pozostałych nie dostało się coś, czego nie posiadałby i on sam.
— A teraz, do winnicy — rzekł Fouan.
Ponieważ jednak wracano w kierunku kościoła, rzucił po raz ostatni okiem na nieobjętą płaszczyznę i zatrzymał wzrok na dalekich zabudowaniach Borderie. W tym momencie, na wspomnienie utraconej przez jego ojca sposobności nabycia dóbr narodowych wyrwał mu się z piersi jęk nigdy nieukojonego żalu.
— O! gdyby mój ojciec był chciał, mielibyście teraz, kumie Grosbois, wszystko to do rozmierzenia!
Obaj synowie i zięć odwrócili się nagłym ruchem i wszyscy trzej stanęli, żegnając długo spojrzeniem dwie setki hektarów, stanowiące grunta folwarku Borderie i rozciągające się przed ich oczami.
— Ba! — głucho mruknął Kozioł, ruszając w dalszą drogę — dużo nam przyjdzie z całej tej historji! Burżuje zawsze sprzątają nam z przed nosa najlepsze kęski.
Wybiła dziesiąta. Przyśpieszyli kroku, wiatr bowiem ustał i ciężka czarna chmura spuściła na ziemię pierwszy ulewny deszcz. Winnice, należące do Rognes, położone było poza kościołem, na stoku płaskowzgórza, u którego stóp płynęła Aigra. Niegdyś wznosił się na tem miejscu zamek, otoczony angielskim parkiem. Przed pół wiekiem zaledwie przyszło na myśl mieszkańcom Rognes, których zachęcił do tego przykład hodowców winnic z Montigny, obsadzić winem stok wzgórza, nadający się doskonale do tej hodowli dzięki południowej swojej wystawie i ostremu spadkowi. Wino, które się tu rodziło, nie było przedniego gatunku, dość miły jednak miało smak, nieco kwaskawy, przypominający wino z Orleanu. Zresztą mieszkańcy wioski zbierali go zaledwie po parę antałków i najbogatszy z nich, Delhomme, był posiadaczem sześciu morgów winnicy; poza tem uprawiano tu głównie zboża i rośliny pastewne.
Skręcili za kościół, minęli dawną plebanję i skierowali się wzdłuż wąskich pól, pociętych na szachownicę. Przechodzili właśnie przez skalisty, porosły krzewinami ugór, kiedy rozległ się nagle ostry głos, wychodzący z jakiegoś zakamarka:
— Ojcze, deszcz, przepędzam gęsi!
Była to córka Hiacynta zwana Flądrą, dziewczątko dwunastoletnie, chude i giętkie, jak gałąź ostrokrzewu. Jej jasne włosy były stale splątane i pełne tkwiącej w nich słomy i wszelakiego zielska, duże usta skręcały się w lewo, zielone oczy patrzyły śmiało i wyzywająco. Można ją było łatwo wziąć za chłopca, ile że odziana była, zamiast sukni, w starą bluzę ojca, przewiązaną w pasie sznurkiem. Wszyscy dokoła nazywali ją Flądrą mimo, że nosiła piękne imię Olimpji. Winę tego przezwiska ponosił ojciec, ujadający na nią od rana do wieczora i nie odzywający się do niej inaczej, niż: „Poczekaj, poczekaj! dam ja ci, przebrzydła flądro!“
Dzikuskę tę miał z jakąś ladacznicą obieżydrogą, którą znalazł w rowie, wracając kiedyś z jarmarku i którą, ku wielkiemu zgorszeniu całego Rognes, zabrał do swojej nory. Para ta tłukła się wzajem przez trzy lata, poczem pewnego wieczora, podczas żniw, włóczęga odeszła, tak samo, jak przyszła, zabrawszy się z innym chłopem. Dziecko, zaledwie odstawione od piersi, rosło bujnie, jak dziki chwast, i, gdy tylko nauczyło się chodzić, zaczęło krzątać się dokoła ojca, którego zarazem ubóstwiało i bało się, jak ognia. Główną wszakże namiętnością małej były jej gęsi. Zpoczątku miała ich tylko dwie, samca i samicę, które skradła, jako zupełnie małe, z za płotu jakiegoś folwarku. Zczasem, dzięki macierzyńskiej jej opiece, stadko rozmnożyło się i obecnie posiadała już dwadzieścia sztuk, które żywiła kradzionem.
Na widok dziewczynki, której zuchowata twarz, podobna do pyszczka kozy, ukazała się z za węgła, gdy mała zbliżała się, popędzając przed sobą trzymanym w ręku prętem swoje stadko gęsi, ojciec krzyknął na nią:
— Marsz do kuchni ugotować strawę, bo inaczej... popamiętasz ty mnie!... A nie zapomnij potem zamknąć dobrze domu przed złodziejami, ty przebrzydła flądro!
Kozioł roześmiał się szyderczo. Delhomme i inni nie mogli również powstrzymać śmiechu, tak zabawną wydała im się myśl okradzionego Hiacynta. Trzeba było widzieć ten „dom“, dawną piwnicę zamku, którego resztki murów sterczały jeszcze w ziemi, istną lisią norę, zagrzebaną śród stert kamieni, pod kępą starych topoli. Były to jedyne pozostałe resztki pańskiej siedziby i kiedy kłusownik, pokłóciwszy się z ojcem, ukrył się w tej skalistej dziurze, należącej obecnie do gminy, musiał ułożyć z obeschłych kamieni czwartą brakującą ścianę, aby zamknąć piwnicę i w dorobionej ścianie tej zostawić dwa otwory — okno i drzwi. Ciernie, rosnące dokoła, pięły się na okno, a krzak dzikiej róży zasłaniał drzwi. W okolicy nazywano norę tę Zamkiem.
Zerwała się nowa ulewa. Na szczęście, winnica była tuż blisko i podział jej na trzy części dokonany został szybko, bez żadnych sporów. Pozostały już tylko do podziału trzy hektary łąki nadbrzeżnej, w tej chwili wszakże ulewa tak się wzmogła, zamieniając się w istny potop, że geometra zaproponował schronienie się do domu, którego wrota mijali właśnie.
— Możeby tak schronić się na chwilę u pana Karola?
Fouan zatrzymał się, niezdecydowany, pełen szacunku dla szwagra i siostry, którzy, dorobiwszy się majątku, osiedli w burżuazyjnej tej swojej posiadłości.
— Nie, nie — zaprotestował — jadają o dwunastej, przeszkodzimy im.
Ale w tej samej chwili sam pan Karol, zainteresowany ulewą, ukazał się na osłoniętym płócienną markizą balkonie i, poznawszy przechodniów, zaprosił ich.
— Wejdźcie do domu, wejdźcie!!
Widząc, że wszyscy ociekają wodą, kazał im obejść dom dokoła i wejść przez kuchnię, do której zeszedł na ich spotkanie. Był to piękny, sześćdziesięcio-pięcioletni mężczyzna, gładko wygolony, którego pełną godności, zżółkłą twarz dymisjonowanego urzędnika charakteryzowały ciężkie, obwisłe powieki, osłaniające przygasłe już oczy. Miał na sobie granatowe ubranie z multonu, nogi obute w ciepłe futrzane pantofle, a na głowie okrągłą czapeczkę biskupią, nadającą mu powagę człowieka, którego życie upłynęło na godnem spełnianiu wyższych obowiązków społecznych.
Kiedy Luiza Fouan, wówczas krawcowa w Chateaudun, wyszła zamąż za Karola Badeuila, prowadził on małą kawiarenkę przy ulicy d‘Angoulème.
Zaraz po ślubie, młodzi, gnani ambicją i trawieni żądzą szybkiego zrobienia majątku, przenieśli się do Chartres. Zpoczątku jednak zupełnie im się nie wiodło, wszystko wymykało im się z rąk; próbowali, bezskutecznie wciąż, zakładać kawiarnię, restaurację, nawet handlować solonemi rybami, stracili jednak nadzieję dorobienia się kiedykolwiek paru groszy. Nagle przyszła panu Karolowi, odznaczającemu się zawsze wielką przedsiębiorczością, myśl kupienia domu publicznego przy ulicy Żydowskiej, którego właściciel zbankrutował z powodu nieumiejętnego prowadzenia interesu, niedbałej obsługi i przeraźliwych brudów. Jednym rzutem oka ocenił pan Karol sytuację, potrzeby Chartres i brak w głównem mieście okręgu odpowiednio godnego zakładu, który komfortem i bezpieczeństwem swoich urządzeń czyniłby zadość wymaganiom nowoczesnego postępu.
W istocie też już w drugim zaraz roku Nr. 19 przy ulicy Żydowskiej, wyrestaurowany, ozdobiony firankami, zwierciadłami, posiadający umiejętnie dobrany i odpowiednio wyszkolony personel, tak pochlebną zyskał sławę, że trzeba było powiększyć liczbę kobiet do sześciu. Panowie oficerowie i panowie urzędnicy, słowem cały wyższy świat, nie uczęszczali już do żadnego innego zakładu. Powodzenie to utrzymało się dzięki żelaznej dłoni pana Karola i jego silnej, a zarazem ojcowskiej administracji. Pani Karolowa rozwijała również niezmordowaną działalność, mając baczne na wszystko oko, nie pozwalając niczemu zmarnować się, zarazem jednak patrząc przez palce, ilekroć zachodziła tego potrzeba, na drobne oszustwa, popełniane przez bogatych klijentów.
W ciągu niespełna dwudziestu pięciu lat zaoszczędzili państwo Badeuilowie trzysta tysięcy franków i wówczas myśleć zaczęli o urzeczywistnieniu swojego marzenia — o sielankowej starości, na łonie natury, wpośród drzew, kwiatów i ptaków. Od spełnienia tego marzenia powstrzymywała ich przez dwa lata jeszcze niemożność znalezienia nabywcy na Nr. 19 za wygórowaną sumę, na jaką ocenili swój zakład. Czyż mogło nie krwawić się im serce, że zmuszeni byli oddać w nieznane ręce, niezdolne może uszanować go, ten zakład, w który włożyli tyle najlepszych swoich starań, część duszy własnej i który większy przynosił dochód, niż niejeden folwark? Wkrótce po przybyciu do Chartres urodziła się państwu Karolostwu córka, którą — z chwilą zainstalowania się na ulicy Żydowskiej — umieścili u sióstr Wizytek. Był to pensjonat wielce pobożny, kierujący się surową moralnością, w którym młoda dziewczyna pozostała do osiemnastego roku swojego życia.
Dbały o uchronienie nieskazitelnej niewinności córki, posyłał ją ojciec na wakacje w odległe strony i utrzymywał w zupełnej nieświadomości uprawianego przez siebie i żonę i bogacącego ich zawodu. Z pensjonatu sióstr odebrał córkę dopiero z chwilą wydania jej zamąż za małego urzędniczka akcyzowego, Hektora Vaucogne’a, przystojnego młodego chłopca, który marnował nieprawdopodobnem lenistwem wrodzone duże zdolności. Estella dobiegała już trzydziestki i miała siedmioletnią córkę, Elodję, kiedy — uświadomiona nareszcie — dowiedziała się, że ojciec zamierza sprzedać swój zakład. Z własnego popędu, nienamawiana przez nikogo, zwróciła się wówczas do rodziców z żądaniem, aby oddali jej pierwszeństwo. Dlaczegóżby taki dobry i taki pewny interes nie miał pozostać w rodzinie? Wszystko zostało więc ułożone. Vaucogne’owie objęli zakład, a Badeuil’owie w pierwszym zaraz miesiącu z pełnem wzruszenia zadowoleniem stwierdzili, że córka ich, mimo, że wychowana w odmiennych zupełnie pojęciach, okazała się niepospolitą gospodynią domu, szczęśliwie równoważącą opieszałość męża, pozbawionego wszelkiego zmysłu administracyjnego. Oni sami zamieszkali od pięciu już lat w Rognes, skąd lepiej czuwać mogli nad wnuczką, Elodją, również zkolei umieszczoną w pensjonacie sióstr Wizytek, aby wychowywana tam była religijnie, w zasadach najściślejszej moralności.
Na widok pana Karola, wchodzącego do kuchni, gdzie młoda dziewczyna do posług ubijała jaja na omlet, pilnując jednocześnie piekących się na rożnie ptaszków, które od czasu do czasu oblewała masłem, wszyscy, nie wyłączając nawet starego Fouana i Delhomme’a, zdjęli z uszanowaniem czapki, wyraźnie dumni z zaszczytu uściśnięcia wyciągniętej do nich dłoni.
— O, do licha! — zaczął Grosbois, chcąc przypodobać się gospodarzowi domu — śliczną ma pan posiadłość, panie Karolu!... I pomyśleć, że zapłacił pan za nią grosze!...
— Tak, tak, spryciarz z pana, niema co!...
Pan Karol wypiął pierś z dumą.
Przypadek, nadzwyczajna okazja! Spodobał nam się domek. Żona moja uparła się, żeby spędzić resztę życia w rodzinnej stronie!... Ja zaś umiałem zawsze szanować cudze uczucia.
„Biała Róża“, jak nazwano posiadłość, była owocem szalonego wybryku, na jaki pozwolił sobie pewien obywatel z Cloyes, który wydał na budowę domu około pięćdziesięciu tysięcy franków, kiedy nagle, zanim jeszcze mury zdołały obeschnąć, poraziła go apopleksja. Dom, bardzo ozdobny, położony w połowie stoku wzgórza, otoczony był trzyhektarowym ogrodem, który schodził aż do rzeki Aigry.
Nikt nie pokusił się o kupno posiadłości w zapadłym tym kącie, na skraju ponurej Beaucji, dzięki czemu nabył ją pan Karol za dwadzieścia tysięcy franków. Zadowalał on tutaj szczęśliwie wszystkie swoje upodobania: łowił w rzece wspaniałe pstrągi i węgorze, hodował z namiętną miłością kolekcje róż i goździków i miał także ptaszarnię, olbrzymią klatkę, pełną śpiewających leśnych ptaków, których niewolno było doglądać nikomu prócz niego samego. Oboje małżonkowie, zawsze jednako czule się kochający, dzisiaj już mocno postarzali, przejadali tutaj swoją rentę dwunastu tysięcy franków w niezamąconem szczęściu, które uważali za słusznie należącą się im nagrodę za trzydziestoletnią pracę.
— Prawda? — dodał pan Karol — tutaj każdy wie przynajmniej, kim jesteśmy.
— Rozumie się, że znają państwa — odparł geometra. — Pieniądze wasze mówią za was.
Wszyscy pozostali byli tego samego zdania.
Pan Karol wydał polecenie służącej, aby przyniosła szklanki i zeszedł sam do piwnicy po dwie butelki wina. Wszyscy zwróceni do trzonu kuchennego na którym dopiekały się ptaszki, wdychali z lubością smakowity zapach. Kiedy potem przyniesiono wino, sączyli je z powagą, mile przepłókując niem wyschnięte gardła.
— Do pioruna! To nie miejscowe wino!... Pyszne!..
— Jeszcze parę łyków... Za pańskie zdrowie.
— Za pańskie!
Odstawiali już szklanki, kiedy ukazała się pani Karolowa, dama sześćdziesięciodwuletnia z miną pełną godności, z śnieżnobiałemi, przedzielonemi w samym środku, gładko zaczesanemi na uszy włosami i pełną twarzą o wydatnym nosie Fouanów. Cera jej tylko była blado-różowawa, gładka i przejrzysta, jak u zakonnic, cera osoby, która spędziła większą część życia w cienistem zaciszu klasztornem. Do sukni babcinej tuliła się niezręcznym gestem onieśmielenia wnuczka państwa Karolostwa, Elodja, spędzająca w Rognes dwudniowe ferje szkolne. Trawiona niedokrewnością, zbyt wybujała na swoje dwanaście lat, brzydka była z tą swoją twarzą rozlaną i gąbczastą i rzadkiemi, bezbarwnemi włosami anemiczek. Tak stłumiło ją zresztą hodowanie w niej nadewszystko niewinności dziewiczej, że wydawała się ogłupiona niem.
— O, jesteście tutaj? — rzekła pani Karolowa, podając dłoń na powitanie bratu i bratankom powolnym ruchem majestatycznej wyższości, podkreślającym różnicę ich stanowisk socjalnych.
I wnet, odwróciwszy głowę, przestała zajmować się nimi.
— Proszę, niech pan wejdzie, panie Patoir, proszę... Biedne zwierzę leży tutaj — rzekła, zwracając się do weterynarza z Cloyes, przysadzistego, opasłego jegomościa z twarzą purpurowo-fjoletową, krótko ostrzyżonemi włosami i sumiastym wąsem żołnierza. Przybył właśnie przed chwilą w ochlapanym błotem kabrjolecie swoim podczas nawałnicy deszczowej.
— Biedne, kochane stworzonko — żaliła się w dalszym ciągu, wyjmując z letniego pieca koszyk, w którym zdychał stary kot — biedactwo dostało wczoraj silnych drgawek i wtedy właśnie napisałam po pana... Nie jest już młody... ma piętnaście lat... mieliśmy go jeszcze w Chartres; w zeszłym roku córka moja była zmuszona pozbyć się go, sprowadziłam go więc tutaj. Biedak nie mógł się już powstrzymać, zanieczyszczał im cały sklep.
„Sklep“ — było określeniem, używanem specjalnie dla Elodji, której wmawiano, że jej rodzice mają cukiernię i tak są zaabsorbowani interesami, że nie mogą gościć jej u siebie. Wieśniacy nie uśmiechnęli się nawet, tak samo bowiem nazywano w całem Rognes zakład pana Karola.
„Folwark Hourdequinów nie wart tyle, co sklep pana Karola“ — mówiono. Z wybałuszonemi oczami przyglądali się staremu, żółtemu, wychudzonemu, wyleniałemu doszczętu z sierści, wzbudzającemu politowanie kotowi, który niegdyś wylegiwał się we wszystkich betach ulicy Żydowskiej i był pieszczochem ogólnym, łaskotanym pulchnemi rękami pięciu czy sześciu seryj kobiet. Przez długie lata gnuśniał jako ulubieniec całego domu, miał wolny wstęp do salonu i do zamkniętych pokojów, wylizywał resztki pomad ze słoików, wypijał wodę ze szklanek na umywalniach i asystował przy wszystkiem, jako niemy marzyciel, dostrzegający każdy szczegół zwężonemi swojemi źrenicami w złotawej obwódce.
— Niech go pan wyleczy, panie Patoir, proszę pana! — dokończyła błagalnie.
Weterynarz wytrzeszczył oczy, zmarszczył nos i czoło, wykrzywiając pociesznie swój psi pysk poczciwego brutala. Wreszcie zawołał:
— Co? po to mnie pani wzywała?... A naturalnie, że go wyleczę. Przywiązać bestji kamień do szyi i buch z nią w wodę!...
Elodja zalała się łzami, pani Karolewa mówić nie mogła z oburzenia.
— Ależ śmierdzi już to kocisko! Jak można trzymać taką zdechłą bestję? Chyba żeby zapowietrzyć cały dom?... Won z nim... do wody!...
Widząc jednak rozsrożoną minę starej damy, zdecydował się wreszcie usiąść przy stole i, nie przestając mamrotać, nabazgrał jakąś receptę.
— Tak, tak... jeśli sprawia pani przyjemność trzymać taką zarazę w domu... Mnie to wszystko jedno... byleby mi zapłacili... cóż mnie to może obchodzić?.. Będzie mu to pani wlewała do pyska łyżeczkami, co godzinę łyżeczkę; a to będzie lekarstwo do lewatywy. Jedna dzisiaj wieczorem, druga — jutro rano. — Pan Karol niecierpliwił się od dłuższej już chwili, zrozpaczony, że ptaszki spalą się i sczernieją. Służąca, znudzona ubijaniem jajek na omlet, czekała z założonemi rękami. Załatwił się tedy pospiesznie z weterynarzem, dał mu sześć franków za poradę i przynaglił gości do opróżnienia szklanek.
— Czas już na śniadanie... prawda? Do miłego widzenia. Deszcz ustał.
Wyszli, ociągając się, a weterynarz, gramoląc się do starego, roztrzęsionego swojego pudła, powtarzał.
— Kocisko nie warte postronka do buchnięcia go w wodę!... Ha... jak się jest bogatym!
— Pieniądze zrobione na dziewkach!... tak samo łatwo wydać je, jak zarobić — szydził Hiacynt. Ale wszyscy, nawet Kozioł, zzieleniały z głuchej, toczącej go zawiści, zaprotestowali potrząsaniem głową, a mędrzec, Delhomme, oświadczył:
— No, no, nie jest się ani próżniakiem, ani bydlęciem, jak się potrafiło odłożyć dwanaście tysięcy franków renty rocznej.
Weterynarz zaciął swoją szkapę, a chłopi zeszli wdół ku rzece ścieżkami, które deszcz zamienił w strumienie. Zbliżali się już do trzech hektarów łąki, którą trzeba było podzielić, kiedy znów lunęło, jak z cebra. Tym razem jednak zawzięli się, chcąc skończyć co rychlej, jako że głód doskwierał im nie na żarty. Jeden już tylko sprzeciw opóźnił trochę koniec, sprzeciw z powodu trzeciego udziału, na którym nie było drzew, gdy tymczasem na dwóch innych działkach porastał mały lasek. Wszystko wreszcie dało się uregulować i pogodzić. Geometra obiecał dać notariuszowi potrzebne wskazówki, aby mógł sporządzić akt. Zgodzono się odłożyć ciągnienie losów na następną niedzielę, w domu ojca, o dziesiątej rano.
Wracano już do Rognes, kiedy Hiacynt zaklął nagle.
— Poczekaj, flądro przebrzydła, poczekaj, sprawię ja ci lanie!
Nad skrajem zarosłego zielskiem gościńca Flądra, nie spiesząc się, oprowadzała swoje gęsi pod potokami ulewnego deszczu. Na czele zmoczonego i zachwyconego stadka kroczył gąsior, a ilekroć zawracał na prawo wielki swój żółty dziób, wszystkie wielkie żółte dzioby wykręcały się na prawo. Dziewczyna zlękła się pogróżki, popędziła galopem ugotować strawę, a za nią sunął sznur wyciągniętych szyj, wydłużających się za wyciągniętą szyją gąsiora.
W następną niedzielę przypadał właśnie 1-y listopada, dzień Wszystkich Świętych. Na krótko przed wybiciem dziewiątej ksiądz Godard, proboszcz z Bazoches-le-Doyen, będący również pasterzem dusz dawnej parafji Rognes, stanął na szczycie stoku, opadającego aż ku mostowi na Aigrze. Parafja Rognes, niegdyś znaczna, licząca obecnie zaledwie trzystu mieszkańców, nie miała od wielu już lat własnego proboszcza i nie zdawała się wcale troszczyć o to, tak, że zarząd gminy osadził polowego na zrujnowanej prawie plebanji.
Co niedzielę więc przebywał ksiądz Pieszo trzy kilometry, dzielące Bazoches-le-Doyen od Rognes. Tłusty i krępy, z karkiem nabiegłym krwią i szyją tak krótką, że zdawała się odciągać mu głowę wtył, zmuszał się do tej gimnastyki ze względów higjeny. Tej niedzieli właśnie, czując, że jest spóźniony, dyszał przeraźliwie z szeroko otwartemi ustami na apoplektycznej twarzy, w której tłuszczu ginął zupełnie mały, spłaszczony nos i małe, szare oczki. Mimo śnieżnych chmur zaścielających niebo i przedwczesnego oziębienia się powietrza po całotygodniowych ulewach, trzymał w ręku trójkątny kapelusz i biegł z gołą głową, zmierzwioną gęstwiną rudych, siwiejących już włosów.
Droga spuszczała się stromo wdół, gdzie na lewym brzegu Aigry, nie dochodząc kamiennego mostu, stało kilka tylko domów, tworzących rodzaj przedmieścia, które ksiądz przebiegł z szybkością wichru. Ani się nawet obejrzał za siebie, ani spojrzał przed siebie, na rzekę, zwolna toczącą przejrzyste swoje wody i wijącą się przez łąki wpośród kęp wierzb i topoli. Na prawym brzegu rozpoczynała się już wieś. Podwójny szereg domów stał po obu stronach drogi, a inne, porozrzucane bez planu, czepiały się stoków płaskowzgórza. Tuż za mostem mieściło się merostwo i szkoła, przerobiona ze starej, pobielanej wapnem stodoły, do której dobudowano piętro. Ksiądz przystanął na chwilę i wsunął głowę do pustego przedsionka. Wnet jednak odwrócił się, zapuszczając badawczy wzrok, w otwarte wnętrza dwóch przeciwległych gospód, jednej z czystem oknem wystawowem, ozdobionem rozmaitemi słojami i butelkami i noszącej na żółtym drewnianym szyldzie wykaligrafowany zielonemi literami napis: „Macqueron-korzennik“ i drugiej, której jedyną ozdobą była zatknięta za framugą drzwi gałąź ostrokrzewu i o której charakterze głosił wypisany na źle otynkowanym murze szyld „Lengaigne, skład tytoni“. Po chwili wahania zdecydował się ksiądz wspiąć stromą ścieżką, prowadzącą wprost do kościoła, gdy, nagle, zatrzymał się na widok nadchodzącego starego wieśniaka.
— A... to wy, ojcze Fouanie. Śpieszę się, chciałem być u was... Cóż tam słychać? Niemożliwe przecież, ażeby wasz syn, Kozioł, zostawił Lizę w ciąży, z tym rosnącym brzuchem, co kole ludzi w oczy... Dziewczyna wpisana jest do bractwa Niepokalanej Dziewicy; to wstyd, hańba!..
Stary słuchał proboszcza z należnym szacunkiem.
— Ha, cóż na to poradzę, księże proboszczu, kiedy Kozioł upiera się?... A zresztą, chłopak ma może i rację, trudno się żenić w jego wieku...
— A dziecko?
— Tak, zapewne... Ale nie urodziło się jeszcze przecież... Co to można wiedzieć?... Właśnie o dziecko chodzi. Kiepska to zachęta, jak się nie ma za co kupić dzieciakowi koszuliny.
Mówił rozsądnie, jak człowiek, który przeżył życie i zna je dobrze. Potem tym samym miarowym głosem dodał:
— Zresztą, jakoś to się może ułoży... Tak, rozdzielam mój dobytek, za chwilę mają ciągnąć losy... po mszy... Myślę, że, jak dostanie swoją część, zdecyduje się ożenić ze swoją stryjeczną.
— To dobrze, liczę na was, ojcze Fouanie...
Nagle przerwał mu dźwięk dzwonu, zapytał więc strwożony:
— To drugi raz dzwonią — prawda?
— Nie, księże proboszczu, trzeci!
— A, psiakrew! Znów to bydlę Bécu dzwoni, nie czekając na mnie!
Klął, gramoląc się pośpiesznie po stromej ścianie. Stanąwszy na górze, o mało nie dostał ataku; w piersiach grało mu niczem miechy.
Dzwony biły wciąż, a wystraszone niemi kruki krążyły dokoła wieży na dzwonnicy, zabytku piętnastego wieku, świadczącym o minionej świetności Rognes. Przed otwartemi naoścież wrotami kościoła czekała gromada chłopów; wpośród nich karczmarz Lengaigne, wolnomyśliciel, kurzył swą fajeczkę, nieco dalej, oparty o mur cmentarza, mer w osobie właściciela folwarku, Hourdequina, piękny mężczyzna z twarzą, znamionującą energję, prowadził rozmowę ze swoim adjunktem, korzennikiem Macqueronem. Kiedy ksiądz mijał ich, kiwając głową na powitanie, poszli za nim wszyscy oprócz Lengaigne‘a, ostentacyjnie odwracającego się na pięcie i kurzącego swój cybuszek.
Wewnątrz kościoła, na prawo od kruchty, człowiek, zawieszony u sznura, nie przestawał bić w dzwon.
— Dosyć, Bécu! — krzyknął nieposiadający się z gniewu, ksiądz Godard. — Dwadzieścia razy nakazywałem ci, żebyś czekał na mnie z trzeciem dzwonieniem.
Polowy, który pełnił obowiązki dzwonnika, zeskoczył na ziemię, stropiony własnem nieposłuszeństwem. Był to mały, pięćdziesięcioletni człowieczek, którego czworograniasta, spalona słońcem głowa starego żołnierza, przyozdobiona siwym wąsem i bródką, osadzona była na sztywnej szyi, jak gdyby stale zdławionej zbyt wąskiemi kołnierzykami. Zupełnie pijany już z samego rana, stał na baczność, nie odważając się usprawiedliwić ani jednem słowem.
Ksiądz mijał już nawę, rzucając okiem na pustawe ławki. Ludzi było mało. Na lewo zauważył jedynie Delhomme’a, który przyszedł jako członek zarządu gminy. Na prawo, po stronie, zajmowanej przez kobiety, było ich około tuzina. Ksiądz dostrzegł między niemi: Celinę Macqueron, suchą, nerwową i zuchwałą; Florę Lengaigne, opasłą kumoszkę, łagodną i potulną i wreszcie wysoką, smagłą, niechlujną żonę polowego Bécu, Do ostatecznej wszakże pasji doprowadził go sposób zachowania się dziewic Marji, zajmujących pierwszą ławkę. Franka była tu także, siedząc pomiędzy dwiema przyjaciółkami, córką Macquerona, Bertą, przystojną brunetką, wychowaną, jak burżujka, na pensji w Cloyes i brzydką, zepsutą, konopiastowłosą Zuzanną, córką Lengaigne‘a, którą rodzice postanowili oddać na naukę do krawcowej w Chateaudun, Wszystkie trzy śmiały się w sposób nieprzyzwoity. Obok nich biedna Lizka, pulchna i okrągła, z wesołą miną wystawiała na pokaz, nawprost ołtarza, swój skandalicznie wystający brzuch.
Ksiądz Godard wszedł wreszcie do zakrystji, gdzie złapał dwóch łobuzów: Delfina i Nenessa, na poszturgiwaniu się i popychaniu wzajemnem przy nalewaniu wina do mszy. Delfin, syn polowego Becu, jedenastoletni urwis, opalony i krzepki, ubóstwiał rolę i, jak mógł, wymykał się ze szkoły na roboty polne, Nenesse natomiast, starszy syn Delhomme‘a, szczupły, leniwy blondynek tego samego wieku, nosił zawsze w głębi kieszeni małe lusterko i gardził pracą na roli.
— A to co, gałgany?! — zawołał ksiądz. — W stajni jesteście, czy co?
I zwracając się do wysokiego, chudego młodzieńca, na którego bladej, bezbarwnej twarzy sterczało kilka żółtych włosków i który zajęty był układaniem książek na półce szafy, dodał:
— Mógłbyś pan, panie Lequeu, przypilnować ich, żeby zachowywali się cicho, jak mnie niema!
Wysoki młodzieniec był to nauczyciel szkolny, który wraz z nauką wyssał nienawiść dla swojego stanu. Obchodził się brutalnie ze swoimi uczniami, wymyślał im od bydląt i, pod poprawną sztywnością wobec proboszcza i mera, ukrywał postępowe poglądy i dążenia. Dobrze śpiewał na chórze, zajmował się nawet utrzymywaniem w porządku mszałów, stanowczo jednak odmówił sprawowania funkcji dzwonnika, mimo, że należało to do stałych obowiązków nauczyciela. Uważał, że rola ta niegodna jest człowieka wyzwolonego.
— Nie jestem stróżem kościelnym — odpowiedział sucho. — O, żeby to było u mnie w szkole, wyciąłbym im takie policzki, że popamiętaliby mnie!
A widząc, że ksiądz nie odpowiada mu i pośpiesznie nakłada na siebie albę i stułę, dodał:
— Cicha msza, prawda?
— Rozumie się, ale prędko!.. Muszę być w Bazoches przed pół do jedenastej na wielkiej mszy.
Lequeu wyjął z szafy stary mszał, zamknął go i poszedł położyć na ołtarzu.
— Prędzej, prędzej — naglił proboszcz, pchając naprzód Delfina i Nenesse’a.
Spocony i zdyszany, z kielichem mszalnym w ręku, wpadł do kościoła i rozpoczął odprawianie mszy, do której dwaj malcy służyli mu, spoglądając na siebie ukradkiem z łobuzowskiemi błyskami w oczach. Kościół tworzyła jedna tylko nawa z okrągłem, wykładanem dębowem drzewem sklepieniem, które odpadało kawałami wskutek uporu rady gminnej, odmawiającej wszelkich kredytów: woda deszczowa przeciekała przez połamane łupkowe dachówki i wielkie plamy zdradzały bardzo już posunięte przegnicie belkowych wiązań. Na chórze, osłoniętym kratą, zielonawa pleśń pokrywała fresk absydy, przecinając na dwoje postać Przedwiecznego w otoczeniu klęczących aniołów.
Kiedy ksiądz zwrócił się z podniesionemi błogosławiąco ramionami do gromadki wiernych, był już nieco uspokojony widokiem kościoła, zapełniającego się przedstawicielami władz miejscowych i miejscowej ludności. Był mer, jego adjunkt, radni gminy, stary Fouan i Gwoźdź, kowal, przygrywający na puzonie do mszy śpiewanej. Lequeu z miną pełną godności zajął miejsce w pierwszej ławce, a Bécu, tak pijany, że zaledwie trzymał się na nogach, stał w głębi, wyprostowany jak słup.
Zapełniły się zwłaszcza ławki po stronie przeznaczonej dla kobiet: Fanny, Róża, Starsza i jeszcze inne, tak że dziewice Marji musiały ścisnąć się na ławce i zachowywały się już teraz wzorowo, utkwiwszy nosy w modlitewniki.
Najbardziej wszakże pochlebiło proboszczowi zauważenie obojga państwa Karolostwa z wnuczką, Elodją: pana Karola, opiętego w czarny sukienny surdut i pani w jedwabnej zielonej sukni. Oboje poważni i sztywni, świecący innym dobrym przykładem.
Mimo to spieszył się z mszą, połykał łacinę i odtrzepywał rytuał, ile starczyło sił. Przy kazaniu, nie wchodząc nawet na ambonę, usiadłszy na krześle przed ołtarzem, zaczął jąkać się, zgubił tekst i nie mógł już go odnaleźć. Krasomóstwo nie należało do mocnych jego stron, nie umiał dobierać słów, chrząkał, zacinał się, niezdolny nigdy dokończyć zdania. Tem się też właśnie tłomaczyło, że biskup zapominał o nim, pozostawiając go od dwudziestu pięciu lat przy małej parafji Bazoches-le-Doyen. Załatwił się prędko z resztą mszy, dzwonek na podniesienie dygotał gwałtownie, niczem alarmowy sygnał elektryczny i wreszcie ksiądz skończył wyrzuceniem jak z procy: „Ite missa est“!
Nie zdążył jeszcze kościół opróżnić się, a już ksiądz Godard ukazał się w drzwiach w krzywo z pośpiechu włożonym kapeluszu. Przed kościołem stała grupa kobiet: Celina, Flora i żona Bécu, wielce urażone gwałtownym pędzeniem księdza. Lekceważy je widocznie, skoro załatwia się z niemi w takim galopie, nawet w dniu wielkiego święta.
— Księże proboszczu — zagadnęła Celina cierpkim swoim głosem, zatrzymując księdza w przejściu — czy ksiądz ma do nas urazę, że pozbywa się nas jakgdybyśmy były gałganiarkami?
— Co robić? Moi na mnie już czekają... Nie mogę być równocześnie w Bazoches i w Rognes... Miejcie swojego proboszcza, jeśli zachciewa się wam wielkich mszy.
Był to wieczny spór między proboszczem a mieszkańcami Rognes, żądającymi dla siebie względów, gdy proboszcz trzymał się tylko ściśle obowiązku wobec gminy, która odmawiała odrestaurowania kościoła i której ustawiczne awantury i skandale zniechęciły go do niej zupełnie. Wskazując na grupkę dziewic Marji, oddalających się pospołu, dodał:
— A zresztą, czy to nie obraza boska odprawiać nabożeństwo w obecności dziewcząt, nie mających żadnego poszanowania dla przykazań?
— Nie mówi ksiądz tego chyba o mojej córce? — zapytała Celina, zaciskając zęby.
— Ani o mojej, mam nadzieję? — dodała Flora.
Rozdrażniony zarzutami ksiądz uniósł się na dobre.
— Mówię, o kim należy mówić... Rzuca się to przecież wprost w oczy... Przyjrzyjcie się tym świętoszkom w białych sukienkach! Nie obejdzie się ani jedna procesja, żeby która nie chodziła z brzuchem... Nie, nie, sam Pan Bóg miałby was po uszy!
Odszedł spiesznie i matka Bécu, pozostawiona bez odpowiedzi, musiała godzić obie podniecone kobiety, rzucające sobie wzajem na głowy winy córek. Godzenie to odbywało się wszakże przy akompanjamencie tylu uszczypliwych przymówek, że, miast łagodzić, jątrzyło spór. — Berta! oho, zobaczymy, jakie ziółko z niej jeszcze wylezie? Z temi jej aksamitnemi bluzkami i z jej fortepjanem! A Zuzanna? też pomysł wysyłania jej do krawcowej w Chateaudun, żeby łatwiej jeszcze wpadła!...
Ksiądz Godard, uwolniony wreszcie z opałów, rozpędził się całą parą, kiedy nagle spotkał się oko w oko z państwem Karolostwem. Twarz jego rozpromienił szeroki uśmiech, z jakim zerwał z głowy trójgraniasty kapelusz. Pan Karol odkłonił się majestatycznie, a pani pięknie dygnęła. Sądzone było jednak widocznie, aby ksiądz nie mógł odejść, bowiem nie zdążył jeszcze dobiec do końca placu, kiedy zatrzymało go nowe spotkanie. Tym razem stanął wobec kobiety trzydziestoletniej może, wyglądającej jednak na dobrą pięćdziesiątkę, tak bardzo twarz jej była płaska, żółta, koloru otrębów, i tak przerzedzone miała włosy na głowie.
Zgięta, wyczerpana nadmiernie twardą pracą, chwiała się na nogach pod ciężarem wiązki drobno połupanego chróstu.
— Palmiro — zapytał — dlaczego nie byłaś na mszy w dniu Wszystkich Świętych? To bardzo źle...
Jęknęła za całą odpowiedź.
— Ma ksiądz proboszcz słuszność, ale cóż ja na to poradzę? Bratu mojemu zimno, marzniemy w domu. Poszłam nazbierać gałęzi pod płotami.
— Starsza wciąż jednako nieubłagana?
— O! wolałaby zdechnąć niż rzucić nam kromkę chleba albo kawałek drzewa.
I obolałym, płaczliwym głosem powtórzyła raz jeszcze całą historję od początku: jak babka wypędziła ich oboje z domu, jak musiała umieścić się wraz z bratem w starej, opuszczonej szopie. — Biedny Hilarjon, koślawy, zniekształcony zajęczą wargą, jest zupełnie jeszcze jak dziecko pomimo swoich dwudziestu czterech lat, prawie idjota, tak że nikt nie chce dać mu pracy. Musi więc robić do zdechu za niego i za siebie. Kocha zresztą biedaka jak matka i otacza go, jak może, opieką.
W miarę jak ksiądz słuchał jej opowiadania, grubą, spotniałą jego twarz opromienił wyraz Chrystusowej dobroci; jego małe, gniewne oczki wypiękniały, złagodzone litością; szerokie, mięsiste wargi złożyły się w bolesny uśmiech. Budzący postrach, zrzęda, wiecznie miotający pioruny gwałtownik miał serce żywo współczujące nędzy, oddawał biedakom wszystko: pieniądze, bieliznę, ubranie — do tego stopnia, że w całej Beaucji nie znalazłby się ksiądz, którego sutanna bardziej byłaby wyrudziała i więcej połatana.
Zaczął szukać niespokojnie po kieszeniach i po chwili wsunął Palmirze w rękę pięciofrankową monetę.
— Masz, schowaj, nie mam już więcej... Będę musiał pogadać ze Starszą, kiedy taka jest niegodziwa.
Teraz uciekł już na dobre. Na szczęście, kiedy ledwie już dyszał, gramoląc się pod górę, rzeźnik z Bazoches-le-Doyen, wracający do domu z drugiego brzegu Aigry, wziął go na swoją karjolkę, która potoczyła się wnet żwawo po równinie. Przy podskakiwaniu kół długo było jeszcze widać tańczącą sylwetkę trógraniastego księżego kapelusza, aż wreszcie znikła na widnokręgu na tle blado-sinawego nieba.
Przez ten czas plac przed kościołem zupełnie już opustoszał. Fouan i żona jego, Róża, powrócili do swojego domu, gdzie czekał na nich Grosbois. Na krótko przed dziesiątą zjawili się też: Delhomme i Hjacynt. Daremnie tylko czekano aż do południa na Kozła — przeklęty dziwak nie potrafił nigdy stawić się punktualnie. Zatrzymał się gdzieś napewno po drodze na śniadaniu. Chciano z początku przystąpić do losowania bez niego; pod wpływem wszakże głuchego lęku, jaki budził złością swoją i podejrzliwością, postanowiono odłożyć ciągnienie losów na po śniadaniu, około drugiej dopiero. Grosbois, którego Fouanowie poczęstowali kawałkiem boczku i szklanką wina, wypróżnił jedną butelkę i napoczął drugą, poczem wpadł w zwykły swój stan zupełnego zamroczenia.
O drugiej wciąż jeszcze brakło Kozła. Wówczas Hjacynt, pociągnięty potrzebą pohulania, zwykłą mieszkańcom wsi w niedzielę świąteczną, poszedł w kierunku gospody Macquerona i, przechodząc obok niej, wsunął głowę przez okno, aby zajrzeć do środka. Zabieg ten poskutkował odrazu. Drzwi gwałtownie otworzyły się i na progu stanął Bécu, wołając:
— Chodź, chodź, stary żołdaku, stawiam kolejkę!
Wyprostował się, sztywniejszy jeszcze niż w kościele. Im bardziej był pijany, tem stawał się uroczystszy i dostojniejszy. Braterstwo byłego żołnierza-pijanicy i jakaś tajona słabość pociągały go do osady kłusownika; na służbie jednak unikał starannie stykania się z nim. Mając urzędową swoją tabliczkę na ramieniu, udawał, że go nie poznaje i w każdej chwili gotów był do schwytania go na gorącym uczynku, walcząc między obowiązkiem a uczuciem. W karczmie, z chwilą gdy się upił, fundował mu jak bratu.
— Chcesz zagrać w pikietę? A jeśli Beduini ważą się przeszkodzić nam, poobcinamy im uszy!
Usiedli przy stole i zaczęli grać w karty, krzycząc coraz głośniej w miarę następowania po sobie kolejek.
Macqueron z wielką wąsatą twarzą siedział w kącie gospody, kręcąc palcami młynka. Od czasu zrobienia grubszego grosza na spekulowaniu lichem winem z Montigny i zapewnieniu sobie w ten sposób renty przestał pracować; bawił się w burżuja. Łowił ryby i polował. Pozostał jednak w dalszym ciągu straszliwie brudny i odziany w łachmany, gdy córka jego, Berta, zamiatała obok niego podłogę jedwabiami swoich sukien. Gdyby żona poszła za jego wolą, byliby zamknęli budę, sklep korzenny i gospodę, rozpierała go bowiem próżność i głuche, może podświadome jeszcze ambicje; żona wszakże, niezmiernie chciwa zysków, zajadła na grosz, zastępowała nic nie robiącego męża, który pozwalał jej w dalszym ciągu nalewać kufle, jedynie tylko aby zrobić na złość sąsiadowi Lengaigne‘owi, utrzymującemu trafikę i zarazem wyszynk napojów. Żarła ich odwieczna zawzięta rywalizacja, nigdy nie wygasająca, gotowa w każdej chwili rozgorzeć gwałtownym płomieniem.
Bywały jednakże tygodnie, podczas których żyli w zgodzie, i właśnie teraz Lengaigne wszedł z synem swoim, Wiktorem, wyciągniętym, niezdarnym dryblasem, który niezadługo miał już stawać do wojska. Lengaigne sam, wysoki, bardzo sztywny, z małą sowią głową, osadzoną na kościstych, szerokich barkach, zajmował się uprawą roli, pozostawiając żonie odważanie tytuniu i chodzenie do piwnicy po wino. W okolicy zażywał powagi, jako umiejący golić i strzyc włosy, czego nauczył się w pułku i co w dalszym ciągu uprawiał bądź u siebie, goląc i strzygąc swoich gości, lub chodząc do klijentów do domów.
— Cóż, kumie, czy dzisiaj mam się zabrać do twojej brody? — zapytał zaraz od progu.
— Prawda, prosiłem cię, żebyś przyszedł — zawołał Macqueron. — No cóż, jak chcesz, choćby zaraz.
Zdjął z pułki starą tackę, rozrobił mydło z ciepłą wodą, podczas gdy Lengaigne wyjął z kieszeni brzytwę wielkości kordelasa i jął ją ostrzyć na umocowanym przy futerale pasku. Nagle z sąsiedniego sklepu korzennego rozległ się piskliwy głos:
— Cóż to znowu za moda? będziecie się rozkładali z tem paskustwem po stołach?... O, nic z tego, nie pozwolę, żeby mi później znajdowano w mojej winiarni włosy w szklankach!
Był to przytyk do czystości sąsiedniej gospody, gdzie — jak mówiła — więcej połykano włosów niż pito czystego wina.
— Pilnuj twojej soli i twojego pieprzu, a nie wtrącaj się do nas — ofuknął ją Macqueron, zirytowany burą otrzymaną od żony wobec ludzi.
Hjacynt i Bécu roześmieli się. — Utarł babie nosa! — zawołali szyderczo i kazali podać sobie jeszcze litr wina, który kobieta postawiła przed nimi wściekłym gestem, nie powiedziawszy ani słowa. Grający tasowali karty i rzucali je na stół gwałtownie, jak gdyby wymierzali niemi ciosy. — Atut, atut! jeszcze jeden atut!
Lengaigne namydlił już swojego klijenta i trzymał go za nos, gdy w tem Lequeu, nauczyciel szkolny, otworzył drzwi.
— Dobry wieczór!
Stanął przy piecu, grzejąc sobie plecy w milczeniu, a młody Wiktor, syn Lengaigne’a, usadowiwszy się za graczami, cały pochłonięty był przyglądaniem się grze.
— Ale, ale — wtrącił Macqueron, korzystając z chwili, w której Lengaigne ocierał o jego ramię pianę z brzytwy — pan Hourdequin mówił ze mną dzisiaj przed mszą o nowej drodze... Trzeba byłoby się jednak zdecydować.
Chodziło o przeprowadzenie owej słynnej drogi bezpośredniej z Rognes do Chateaudun, która skrócić miała odległość o blisko dwie mile, gdy teraz wozy zmuszone były okrążać na Cloyes. Folwark bardzo był, oczywiście, przejęty nową drogą i mer, pragnący wciągnąć w tę sprawę radę gminną, liczył wiele na swojego adjunkta, zainteresowanego również w szybkiem rozstrzygnięciu afery. Mowa była w istocie o połączeniu drogi tej z drogą dolną, co ułatwiłoby dojazd do kościoła, do którego dostać się można było jedynie pnąc się po stromych ścieżkach, dostępnych dla kóz raczej. Otóż, według projektowanego planu, droga miała iść wzdłuż wązkiej uliczki, wciśniętej pomiędzy obie gospody i rozszerzyć ją, łagodząc spadek. Ułatwienie w ten sposób dostępu do gruntów korzennika, które przytykały wprost do drogi, podwoiłoby ich wartość.
— Tak — dodał on — zdaje się, że rząd, chcąc nam dopomóc, czeka, abyśmy uchwalili coś... I ty też będziesz głosował z nami, prawda?
Lengaigne, który był radnym w gminie, ale sam nie posiadał nawet kawałka ogrodu na tyłach swojego domu, odparł:
— Ja? po kiego licha? A cóż mnie obchodzi cała ta twoja droga?
I, zabierając się do drugiego policzka, skrobiąc niemiłosiernie, jak gdyby raszplą, jego skórę, zaczął lżyć gwałtownie mera. — O! ci burżuje! gorsi jeszcze niż dawni wielcy panowie! Tak, wszystko zagarnęli dla siebie. Dyktują prawa na własną wyłącznie korzyść. Tuczą się nędzą biedaków!
Obecni słuchali go, zaniepokojeni, a zarazem uszczęśliwieni w gruncie rzeczy tem, co odważył się mówić. Odzywała się w nim i w nich odwieczna nieprzejednana nienawiść chłopa przeciwko burżuazyjnym posiadaczom większej własności ziemskiej.
— Dobrze, że jesteśmy między sobą — mruknął Macqueron, rzucając niespokojne spojrzenie na szkolnego nauczyciela. — Co się mnie tyczy, jestem za rządem... Ot, chociażby nasz deputowany naprzykład, pan Chédeville, podobno przyjaciel samego cesarza...
Lengaigne machnął wściekle brzytwą.
— Jeszcze jeden łotr, i jaki jeszcze!... Czyż bogacz taki jak on, posiadacz pięciuset z górą hektarów od strony Orgères, nie powinienby zrobić wam prezentu z tej drogi, zamiast wyciągać ostatni grosz z gminy?... Podłe bydlę!
Ale przerażony korzennik energicznie zaprotestował:
— Nie, nie, to bardzo uczciwy człowiek i wcale nie dumny. Gdyby nie on, nie miałbyś twojej trafiki. Ciekaw jestem, co powiedziałbyś, gdyby ci ją odebrał?
Lengaigne ochłonął w jednej chwili i zabrał się do skrobania podbródka. Wściekły był, że się zagalopował; żona ma rację, utrzymując, że jego poglądy źle mu się kiedyś przysłużą. Umilkł więc, ale w tej samej chwili Bécu i Hjacynt wszczęli zażartą kłótnię. Pierwszy z chwilą upicia się wpadał w szaloną złość, gdy drugi, przeciwnie, z okrutnego zbereźnika, jakim był na trzeźwo, stawał się coraz łagodniejszym barankiem w miarę wychylanych szklanic wina i przeistaczał się w dobrotliwego, kochającego świat i ludzi pijanicę — apostoła. Dodać do tego należało krańcową różnicę ich poglądów: kłusownik był republikaninem, czerwonym, jak się to wówczas nazywało, popisującym się tem, że w 48-ym roku puszczał w tan burżujki z Cloyes; polowy, zaciekły bonapartysta, uwielbiał cesarza, którego znał osobiście, jak utrzymywał.
— Przysięgam ci, że tak było. Jedliśmy razem sałatę ze śledzia! Powiedział do mnie wtedy: — Nie puść pary z ust, jestem cesarzem... Odrazu go poznałem; jego portret jest przecie odbity na pięciofrankówkach.
— Bardzo możliwe... A przytem wszystkiem kanalia, tłucze żonę i nigdy nie kochał matki!
— Milcz, na miłosierdzie boże, bo ci rozwalę mordę!
Trzeba było wyrwać z rąk Bécu litrowy kufel, którym wymachiwał w powietrzu, podczas kiedy Hjacynt z łzą w oku czekał na cios z uśmiechem rezygnacji na ustach. Po chwili zasiedli znów po bratersku do gry. — Atut, atut! jeszcze raz atut!
Macqueron, którego niepokoiła manifestowana przez nauczyciela obojętność, zdecydował się wreszcie zwrócić do niego z zapytaniem.
— A pan, panie Lequeu, co o tem powie?
Lequeu, grzejący przy piecu długie, sine swoje ręce, uśmiechnął się cierpko z miną człowieka wyższego, którego zajmowane przez niego stanowisko zmusza do milczenia:
— Ja? Nic nie powiem. Nie obchodzi mnie to.
Macqueron zanurzył po goleniu twarz w misce z wodą i, parskając i kaszląc przy wycieraniu się, rzekł:
— Otóż, słuchajcie, chcę coś zrobić... Tak, klnę się na Boga, że jeżeli uchwalą przeprowadzenie drogi, oddam mój grunt zadarmo.
Oświadczenie to wprawiło wszystkich w zdumienie. Nawet Hjacynt i Bécu, pomimo, że pijani byli na umór, podnieśli głowy. Zaległo milczenie.
Przyglądano mu się, jak gdyby nagle oszalał, on zaś, podniecony wywołanem wrażeniem, choć ręce dygotały mu z powodu przyjętego na siebie zobowiązania, dodał:
— Będzie tego dobre pół morga... Przysiągłem! Świnią będę, jeżeli cofnę dane słowo!
Lengaigne wyszedł wraz z synem, Wiktorem, doprowadzony do rozpaczy, do choroby nieomal, wspaniałomyślnością sąsiada. — Ziemia nic go nie kosztowała, dość naokradał się ludzi! — Macqueron, pomimo chłodu, zdjął ze ściany fuzję i wyszedł, aby wytropić królika, którego dostrzegł w przeddzień na skraju swojej winnicy. Pozostał tylko Lequeu, spędzający tutaj stale niedziele, chociaż nic nie pił, oraz obydwaj zapamiętali gracze z nosami utkwionemi w karty. Upływały godziny, inni wieśniacy przychodzili i odchodzili.
Około piątej jakaś brutalna ręka szarpnęła drzwi i na progu ukazał się Kozioł, a za nim Jan. Kozioł, zobaczywszy brata, zawołał:
— Byłbym założył się o dwadzieścia susów.. Cóż to, kpisz sobie z ludzi u licha, czy co? Czekamy na ciebie.
Ale pijak, śmiejąc się na całe gardło, aż mu ślina ciekła po brodzie, odpowiedział:
— Ach ty, kpiarzu przeklęty, to właśnie ja na ciebie czekam... Od rana samego każesz nam wyczekiwać na siebie.
Kozioł zatrzymał się w Borderie, gdzie Jakóbka, którą wówczas kiedy była piętnastoletnim berbeciem przewracał na sianie, zatrzymała go na śniadaniu w towarzystwie Jana. Właściciel folwarku, Hourdequin, pojechał na śniadanie do Cloyes zaraz po mszy, wobec czego zabawa przeciągnęła się do późna i obydwaj młodzi ludzie dopiero co wrócili, nie rozstając się już z sobą.
Bécu darł się na całe gardło, że zapłaci za pięć litrów wina, ale że kolejka musi iść dalej. Hjacynt, oderwawszy się z trudnością od krzesła, poszedł za bratem z wyrazem słodyczy i pokory w oczach.
— Zaczekaj tutaj, — odezwał się Kozioł do Jana — a za pół godziny przyjdź po mnie... Wiesz przecież, że masz być dzisiaj ze mną na obiedzie u ojca.
Kiedy dwaj bracia weszli do gościnnej izby w domu Fouanów, cała rodzina znalazła się w komplecie. Ojciec stał z opuszczoną głową. Matka, siedząc przy stole zajmującym środek pokoju, robiła całkiem odruchowo pończochę. Naprzeciwko niej Grosbois, który jadł i pił przy obiedzie za dziesięciu, drzemał z nawpółotwartemi oczami; nieco dalej Fanny i Delhomme usadowili się na dwóch niskich stołkach i czekali cierpliwie. I — rzecz rzadka w tej zadymionej izbie, zastawionej ubogiemi, staremi sprzętami i kilkoma najniezbędniejszemi naczyniami kuchennemi, wytartemi aż do dziur nieomal ciągłem czyszczeniem — na stole bielił się rozłożony arkusz papieru, stał kałamarz i leżało pióro obok kapelusza geometry, czarnego, wyrudziałego, olbrzymiego kapelusza, obnoszonego przez niego od dziesięciu lat w deszcz i pogodę. Zapadał zmierzch, wązkie okno przepuszczało zamglone światło, w którem kapelusz ze swojem płaskiem rondem i swoim kształtem urny fantastycznie olbrzymiał.
Ale Grosbois, chociaż pijany, pamiętał dobrze o sprawie, która go tu sprowadziła, ocknął się i wybełkotał:
— Jesteśmy w komplecie... Powiedziałem wam, że akt sporządzony. Wstąpiłem wczoraj do pana Baillehache’a; pokazał mi go. Numery działów tylko nie zostały wpisane przy imieniu i nazwisku każdego z was... Będziemy zatem ciągnęli je na losy i notarjusz będzie musiał potem wypełniać braki, abyście mogli podpisać u niego akt w sobotę.
Otrząsnął się i powiedział głosem donośniejszym:
— Przygotuję więc bilety.
Dzieci starego Fouana nagłym ruchem przyskoczyły do stołu, nie usiłując wcale ukryć swojej nieufności. Śledziły bacznie geometrę, obserwowały każde najdrobniejsze jego poruszenie, jak gdyby był magikiem, zdolnym do zeskamotowania udziałów. Zaczął od rozcięcia arkusza papieru grubemi swojemi palcami alkoholika na trzy równe części, potem oznaczył każdy kawałek cyfrą: 1, 2, 3, wyraźnie wypisaną, olbrzymią. Stojąc za jego plecami, śledzili wszyscy posuwanie się pióra, nawet matka i ojciec potrząsali głową, zadowoleni ze stwierdzenia, że nie mogło tu być żadnego oszustwa. Bilety zostały zwolna złożone i rzucone na dno kapelusza.
Zapanowało uroczyste milczenie.
Po upływie długich dwóch minut Grosbois odezwał się pierwszy:
— Musicie nareszcie zdecydować się... Kto zacznie?
Nikt się nie ruszył. Noc zapadała coraz ciemniejsza i kapelusz zdawał się wciąż olbrzymieć w pomroce.
— Po starszeństwie chcecie? — zaproponował geometra. Zaczynaj ty, Chrystusie, jako najstarszy.
Wezwany w ten sposób, zbliżył się posłusznie, ale stracił równowagę, zachwiał się i o mało nie rozciągnął się na ziemi. Gwałtownym wysiłkiem wpakował całą pięść do kapelusza, jakby wyjąć z niego miał kawał skały. Kiedy trzymał już w ręce bilet, zbliżyć go musiał do światła.
— Dwójka! — zawołał, uważając widocznie cyfrę tę za szczególnie zabawną, parsknął bowiem śmiechem.
— A teraz ty, Fanny — wezwał ją Grosbois.
Mając już rękę na dnie kapelusza, nie spieszyła się z wyciągnięciem jej. Brała w rękę każdy bilet, przekładała go, ważyła oba porównawczo.
— Niewolno wybierać — zawołał z wściekłością Kozioł, którego dławił tłumiony gniew i który zbladł na widok numeru, wyciągniętego przez brata.
— A to dlaczego? — odpowiedziała. — Nie patrzę, wolno mi przecież pomacać bilety.
— Po co? — szepnął ojciec — jeden tyle wart, co drugi, ani w jednym niema za grosz więcej niż w innych.
Zdecydowała się wreszcie i pośpieszyła do okna.
— Jedynka!
— W takim razie Kozioł ma trójkę — zauważył Fouan. — Wyciągnij go, mój chłopcze.
W mroku, jaki zapadł, nie można było widzieć wielkiej zmiany, zniekształcającej twarz młodego człowieka. W głosie jego brzmiał dziki gniew:
— Za nic w świecie!
— Jakto?
— Myślicie, że się dam wywieść w pole? że przyjmę trójkę? O, co to, to nie!... Trzeci udział — prawda? Najgorszy! Mówiłem przecież, że trzeba było inaczej dzielić! Nie, nie, zadrwiliście sobie ze mnie!... Myślicie może, że nie poznałem się na waszych sztuczkach? Dlaczego to najmłodszy nie miał ciągnąć pierwszy?... Nie, nie, ani myślę ciągnąć, okpiwają tu!
Ojciec i matka patrzyli na niego, szalejącego, tupiącego nogami, walącego pięściami w stół.
— Oszalałeś chyba, mój biedaku — rzekła Róża.
— O, dobrze wiem, że matka nigdy mnie nie kochała. Gotowa byłaby skórę ze mnie ściągnąć, aby ją dać Chrystusowi... Wy wszyscy utopilibyście mnie w łyżce wody...
Fouan przerwał mu ostro:
— Dość już tych błazeństw, co?... Będziesz ciągnął, czy nie?
— Chcę, żeby wszyscy ciągnęli jeszcze raz.
Ale wszyscy zaoponowali hurmem. Hjacynt i Fanny ściskali w ręku swoje bilety, jak gdyby chciano im wydrzeć je. Delhomme oświadczył, że ciągnienie biletów odbyło się prawidłowo, a Grosbois, mocno urażony, groził, że pójdzie, skoro powątpiewają tu o jego uczciwości.
— W takim razie niech ojciec dołoży mi tysiąc franków do mojej części z pieniędzy, schowanych w skrytce.
Stary, oszołomiony na chwilę, nie mógł zrazu wymówić słowa. Ale wnet oprzytomniał i zawrzał straszliwym gniewem.
— Coś ty powiedział? Chcesz mnie chyba zamordować, łotrze jeden! Możesz przetrząsnąć cały dom, a nie znajdziesz ani franka... Bierz bilet, do wszystkich djabłów! albo nie dostaniesz nic!
Kozioł, zawziąwszy się w swoim uporze, nie cofnął się przed podniesioną pięścią ojca.
— Nie!
Zapadła znów cisza; wszyscy stali zakłopotani, zmieszani. Olbrzymi kapelusz kłuł teraz w oczy, zasłaniał przedmioty, tając w swojem wnętrzu jedyny już bilet, którego nikt nie chciał wziąść. Geometra, chcąc skończyć z tem wreszcie, poradził staremu, aby sam go wyciągnął. I stary z całą powagą wyciągnął bilet i zbliżył się do okna, aby go odczytać, jak gdyby nie wiedział z góry co znajdzie.
— Trójka!... Masz trzeci udział, słyszysz? Akt już sporządzony i pan Baillehache napewno nie zgodzi się nic w nim zmienić, bo co raz napisane, nie może być zmienione... Sypiasz u nas, zostawiam ci noc do namysłu... Skończone. Niema co o tem więcej gadać!
Kozioł, ukryty w cieniu, nie odpowiedział nic... Inni głośno potakiwali słowom ojca, a matka zdecydowała się wreszcie zapalić świecę, aby nakryć do stołu.
W tej samej chwili Jan, który przyszedł do swojego towarzysza, zauważył dwa splecione uściskiem cienie, wypatrujące z czarnej i pustej drogi co się dzieje u Fouanów. Z ołowianego nieba zaczęły się sypać płatki śniegu, lżejsze od puchu.
— O, panie Janie — szepnął łagodny głos — przestraszył nas pan!
Po głosie tym poznał Frankę, otuloną w dużą chustkę, z pod której wyzierała jej wydłużona twarz z grubemi mięsistemi wargami. Tuliła się do siostry swojej, Lizki, obejmując ją ramieniem wpół. Obie siostry ubóstwiały się wzajem, zawsze widywano je w ten sposób razem, uczepione, jedna u szyi drugiej. Lizka wyższa, przystojna pomimo zgrubiałych rysów i rozpoczynającego się ogólnego rozdęcia całej jej krągłej postaci, zachowała dobry humor wobec swojego nieszczęścia.
— Przyszłyście na przeszpiegi? — zapytał wesoło.
— Ha! — odrzekła — ciekawi mnie co się tam dzieje... Byleby tylko Kozioł chciał zdecydować się... Franka pieszczotliwym gestem objęła wolnem ramieniem rozdęty brzuch siostry.
— Ładna z niego świnia!... Jak będzie miał ziemię, zechce może żenić się z bogatszą ode mnie...
Ale Jan dał jej jaknajlepszą nadzieję: trzeba było przeczekać podział, a potem wszystko napewno się ułoży... Kiedy powiedział im, że ma zostać na obiedzie u starych, Franka dodała jeszcze:
— To dobrze! W takim razie zobaczymy się rychło, bo idziemy na wieczornicę.
Spoglądał za niemi, jak nikły mu w cieniu. Śnieg padał coraz gęściejszy, ich zlewające się w jedną ciemną plamę ubrania obrzeżały się delikatnym białym puszkiem.
O siódmej po obiedzie starzy Fouanowie, Kozioł i Jan poszli do obory do dwóch krów które matka miała sprzedać. Bydlęta uwiązane w głębi, obok żłobu, ogrzewały wnętrze budynku mocnemi wyziewami ciał i podściółki. Odczuć się to dało zwłaszcza po chłodzie w kuchni, gdzie rozpalony lichy ogień obiadowy nie mógł rozwiać przedwczesnych lodowatych podmuchów listopadowych. To też zimą spędzano tu miłe wieczory w cieple na uklepanej ziemi, bez większego zachodu poza przeniesieniem tutaj małego okrągłego stolika i tuzina starych krzeseł. Każdy z sąsiadów przynosił z kolei świecę; wielkie wydłużone cienie ślizgały się po obnażonych, czarnych od kurzu murach, aż do pajęczyn zawieszonych u wiązań pułapu. Plecy zgromadzonych mile ogrzewał ciepły oddech krów, które spokojnie leżały, przeżuwając spożytą paszę.
Starsza przyszła pierwsza ze swoją robotą na drutach. Nie przynosiła nigdy świecy, nadużywając przywileju podeszłego wieku i budząc taki postrach dla siebie, że brat nie ośmielał się nigdy przypomnieć jej o zwyczaju. Usadowiła się odrazu na najlepszem miejscu, przysunęła do siebie lichtarz, zatrzymując go wyłącznie na swój użytek z powodu osłabionych swoich oczu i oparła o krzesło laskę, z którą nie rozstawała się nigdy. Połyskujące drobinki śniegu tajały na ostrych włosach, sterczących na jej czaszce wyschłego ptaka.
— Pada? — zapytała Róża.
— Pada — odpowiedziała urywanym, starczym głosem. I odrazu zabrała się do swojej roboty drutowej, zaciskając wązkie, skąpe w słowa usta i obrzucając badawczym, przenikliwym wzrokiem Jana i Kozła.
Po niej zjawili się inni: nasampierw Fanny, którą przyprowadził syn jej, Nénesse, gdyż Delhomme nie przychodził nigdy na wieczornice, i tuż prawie za nią Lizka i Franka, otrząsające ze siebie ze śmiechem śnieg. Widok Kozła oblał lekkim rumieńcem twarz Lizki, zaś on patrzył na nią z zupełnym spokojem.
— Jak się miewasz, Lizko, od czasu jakeśmy się nie widzieli?
— Dziękuję, nieźle.
— A, to tem lepiej!
Palmira wśliznęła się tymczasem chyłkiem przez uchylone wrota i skurczyła się jak mogła, umieszczając się jaknajdalej od babki, straszliwej Starszej. Nagle, na odgłos jakiegoś hałasu na drodze, zerwała się na równe nogi. Z zewnątrz rozlegał się bełkot przerażenia, płacz, śmiechy, wrzaski i gwizdy.
— Ach, to te podłe dzieciaki znęcają się nad nim!... — zawołała.
Jednym skokiem otworzyła znów wrota i, odzyskując nagle odwagę, rycząc jak raniona lwica, uwolniła brata swojego, Hilarjona, od urągliwych żartów Flądry, Delfina i Nénesse’a, który przyłączył się do dwojga pierwszych, ścigających z wrzaskiem biednego kalekę. Zdyszany, ogłupiały, wszedł Hilarjon, kołysząc się na krzywych nogach. Ślina ciekła mu z zajęczego pyszczka, jąkał się, nie mogąc wytłumaczyć, co zaszło, wątły i drobny na swoje dwadzieścia cztery lata, odrażający potworną szpetotą kretyna.
Trząsł się z wściekłości, że nie mógł schwytać w pościgu i porządnie obić urągających mu i wiecznie prześladujących go łobuzów. I tym razem, jak zawsze, jemu tylko dostały się cięgi w postaci gradu kul śnieżnych, jakiemi został obrzucony.
— Łże! — rzuciła Flądra z niewinną miną. — Ugryzł mnie w palec, o, patrzcie!
Hilarjon, któremu słowa uwięzły w gardle, omal się nie udusił nagle. Siostra uspakajała go, ocierała mu chustką twarz, nazywając swoim pieszczoszkiem, tuląc go i kojąc.
— Może będzie już tego dość? — krzyknął wreszcie Fouan. — Mogłabyś nie pozwolić mu łazić wszędzie za tobą. Posadź go przynajmniej, niech siedzi cicho. A wy, smarkacze, uspokójcie się, bo inaczej każę was powyciągać za uszy i odprowadzić do rodziców!... Kaleka nie przestawał jednak bełkotać zająkliwie, chcąc koniecznie wytłomaczyć, że miał rację. Wreszcie Starsza, której oczy roziskrzył gniew, schwyciła swój kij i z całej siły rąbnęła nim po stole, aż wszyscy podskoczyli na krzesłach. Palmira i Hilarjon, zdjęci przerażeniem, przykucnęli na ziemi, nie śmiąc już poruszyć się.
Rozpoczęła się wieczornica. Kobiety, skupione dokoła jedynej świecy, robiły na drutach, przędły lub dziergały jakieś roboty, nie patrząc wcale na nie. Mężczyźni, usadowieni za kobietami, pykali powoli z fajek, zrzadka wymieniając między sobą krótkie zdania, a przytulone w jednym kącie dzieciaki popychały się wzajem i szczypały, zatykając rękami usta, aby zdławić wybuchy śmiechu. Czasem opowiadano bajki: o Czarnym Wieprzku, chowającym skarb i ukrywającym w pysku złoty klucz; albo o jakimś potworze z Orleanu, mającym twarz ludzką, skrzydła nietoperza, włosy do ziemi, dwa rogi i podwójny ogon: jeden do chwytania, drugi do zabijania. Potwór ten zjeść miał żywcem jakiegoś podróżnego z Rouen, z którego pozostały tylko buty i kapelusz. Kiedyindziej znów snuto jakieś opowieści bez końca o wilkach, o żarłocznych wilkach, które w ciągu wieków całych wyniszczały Beaucję. Dawnemi czasy, kiedy Beaucja, dzisiaj naga i ogołocona z roślinności, zachowująca z dawnych swoich borów rzadkie jedynie kępy drzew, gęsto była zalesiona, niezliczone stada gnanych głodem wilków wypadały w zimie z lasów i rzucały się na bydło. Pożerały też nieraz kobiety i dzieci. Starzy ludzie ze wsi okolicznych przypominali sobie, jak w czasie wielkich śniegów wilki zapędzały się aż pod same miasto. W Cloyes słychać było wycie ich na placu Świętego Jerzego; w Rognes rozlegało się ich dyszenie z po za niedomkniętych wrót obór i owczarni. Następował szereg stale powtarzających się anegdotycznych opowiadań: o młynarzu, na którego napadło niespodzianie pięć ogromnych wilków, a który porozpędzał je potarciem zapałki o hubkę i krzesiwo; o małej dziewczynce, za którą wilczyca gnała galopem przez dwie mile i którą pożarła na samym już progu domu, kiedy biedactwo upadło wybite z sił. Potem jeszcze inne, o wilkołakach, o ludziach, przemienianych w zwierzęta, wskakujących zapóźnionym przechodniom na plecy, zmuszających ich umykać aż do śmierci...
Co wszakże najbardziej mroziło krew zbierających się na wieczornice przy skąpem świetle lichej świeczki, a potem, po wyjściu z obory, kazało im biec w przerażeniu co tchu, rozglądając się z niepokojem śród mroku nocy, były to opowieści o zbrodniach „Podpiekaczy“, słynnej bandy zbójeckiej z pod Orgères, która, po latach sześćdziesięciu jeszcze, budziła dreszcz zgrozy wśród całej okolicy. Były ich setki, same włóczęgi, żebracy, dezerterzy z wojska, poprzebierani za handlujących, mężczyźni, dzieci, kobiety, wszyscy żyjący z kradzieży, z rozboju i z rozpusty. Nachodzili okolicę całemi grupami, niby wojska, uzbrojone i wyszkolone na dawnego autoramentu rabusiów i łupieżców, wyzyskujących zamieszki Rewolucji, oblegających wedle wszelkich prawideł sztuki wojennej samotne domy, do których wpadali hurmem, wywalając taranami wrota.
Z chwilą nadejścia nocy wypadali jak wilki z lasów Dourdanu, z zarośli Conie, z zakamarków zagęszczonych, w których się kryli, i, wraz ze zmrokiem, blady strach padał na folwarki Beaucji, Etampes i Chateaudun, od Chartres aż do Orleanu. Z pośród nieskończonych legendarnych ich okrucieństw najżywiej zapamiętano w Rognes rabunek folwarku Millouard, odległego o kilka mil tylko i położonego w kantonie Orgères. Piękny Franciszek, słynny wódz bandy, następca Cierniowego Kwiatu, miał tej nocy pod swojemi rozkazami Czerwieńca z Auneau, swojego adjutanta, Wielkiego Smoka, Bretończyka, Suchą Mordę, Długonogiego, Bliźniaka, Bez-Kciuka oraz pięćdziesięciu innych, (wszystkich z zaczernionemi sadzą twarzami). Nasamprzód powrzucali do piwnicy parobków, służbę folwarczną, woźniców, pastucha, zapędzając ich bagnetami; potem „podpiekli“ na ogniu właściciela folwarku, ojca Fausset’a, którego zabrali osobno. Po rozciągnięciu mu nóg nad rozżarzonemu w kominie węglami, podpalili mu wiązkami słomy brodę i wszystkie włosy na ciele, poczem zabrali się do nóg, nakrawając je ostrzem noża, aby płomień łatwiej mógł się dostać. Kiedy wreszcie stary zdecydował się wyznać, gdzie chowa pieniądze, puścili go, objuczeni znacznym łupem. Fausset miał jeszcze siłę zawlec się do sąsiedniego domu i potem dopiero wyzionął ducha. Nieodmiennie też kończyło się opowiadanie przypomnieniem szczegółów procesu i egzekucji, dokonanej w Chartres na całej bandzie „Przypiekaczy“, których zdradził Jednooki z Jony. Był to proces olbrzymi, w którym śledztwo trwało osiemnaście miesięcy i podczas którego sześćdziesięciu czterech z pomiędzy oskarżonych padło na zarazę, spowodowaną własnemi ich plugastwami; proces, który postawił przed sądem przysięgłych stu piętnastu winowajców — trzydziestu trzech z pośród nich zaocznie — proces, w ciągu trwania którego zadano sędziom siedem tysięcy osiemset pytań i który zakończył się dwudziestoma trzema wyrokami śmierci. W noc egzekucji kaci z Chartres i z Dreux pobili się przy podziale odzieży skazańców tuż obok ociekającego jeszcze krwią rusztowania.
Fouan opowiedział po raz niewiadomo który, z okazji zabójstwa, dokonanego w stronie Janville, straszliwe szczegóły napaści na folwark Millouard. Doszedł właśnie w opowiadaniu swojem do skargi, skoncypowanej w więzieniu przez samego Czerwieńca z Anneau, kiedy nagle niezwykły hałas na drodze, odgłosy kroków, szamotania się i przekleństw przeraził kobiety. Wybladłe, natężyły słuch w strachu, czy za chwilę nie ujrzą wpadającej „hurmem“ bandy czarnych ludzi. Kozioł odważnie poszedł otworzyć wrota.
— Kto tam?
Ujrzano wówczas Hjacynta i Bécu, którzy po bójce z Macqueronem wyszli z karczmy, zabrawszy z sobą świecę i karty, aby dokończyć partji gdzieindziej. Byli tak pijani, a wszyscy tak się wylękli, że na widok ich zaczęto się śmiać.
— Wejdźcie, wejdźcie, ale zachowujcie się cicho — rzekła Róża, uśmiechając się do swojego wielkiego nicponia syna. — Dzieci wasze są tutaj, zabierzcie je.
Hjacynt i Bécu usiedli na gołej ziemi obok krów, postawili pomiędzy sobą świecę i grali w dalszym ciągu: — Atut, atut i jeszcze raz atut! — Ale rozmowa zeszła na inny temat. Zaczęto mówić o młodych chłopcach z sąsiedztwa, którzy mieli stawić się, aby ciągnąć losy do wojska, o Wiktorze Lengaigne i trzech innych.
Kobiety spoważniały, smutek zwolnił tempo rozmowy.
— Niewesołe to, — rzuciła Róża — nie, nie, niewesołe dla nikogo.
— O, wojna! — szepnął Fouan — ile robi ona złego! To śmierć dla rolnictwa... Tak, tak, jak młodzi chłopcy odchodzą, zabiera nam rząd z nimi najtęższe ramiona — zaraz widać to po robocie. A kiedy wracają, całkiem są odmienieni; nie ciągnie ich już do pługa... Lepsza cholera niż wojna!
Fanny przestała obracać drutami.
— Nie zgodzę się, żeby Nénesse poszedł... Pan Baillehache wytłomaczył nam całą tę rzecz — coś niby loterja: zbierają się w kilku, każdy składa pewną sumę pieniędzy, za którą wykupuje się tych, co wyciągnęli zły numer.
— Trzeba być bogatym na to — rzekła sucho Starsza.
Ale Bécu podchwycił pomiędzy dwiema lewami słowo: wojna.
— A, wojna! Niema to jak wojna! Psiakrew, to ona właśnie wyrabia ludzi!.. Kto nie był na wojnie, nie może wiedzieć. Jedyna rzecz — kpić sobie z kul... Ot tam, chociażby, u murzynów...
Przymrużył lewe oko, a Hjacynt uśmiechnął się porozumiewawczo. Obydwaj odbyli kampanję w Afryce: polowy od pierwszej chwili podboju, tamten później, podczas ostatnich buntów. To też, pomimo odmienności epok, mieli wspólne wspomnienia o uszach Beduinów, poobcinanych i nanizanych na sznurki, o Beduinkach ze skórą namaszczoną olejkami, chwytanych za płotem i szpuntowanych we wszystkich kątach. Hiacynt zwłaszcza powtarzał historję, przy której słuchaniu trzęsły się z niepohamowanego śmiechu brzuchy chłopów: wielka kobyła Beduinka, żółta jak cytryna, którą puszczono nagą po wsi, z fajką zatkniętą w zad.
— Cóż do licha? — zawołał Bécu, zwracając się do Fanny — chcecie, żeby wasz syn został dziewczyną?... Ja napewno wlepię Delfina do pułku, zobaczycie!
Dzieci przestały się bawić. Delfin podniósł okrągłą, twardą głowę wyrostka, czującego już pociąg do ziemi.
— Nie — oświadczył energicznie z miną upartą.
— Co takiego? co powiedziałeś? — Nauczę ja cię odwagi, ty marny Francuzie!
— Nie chcę wyjeżdżać, chcę zostać w domu.
Polowy podniósł na chłopca pięść, w porę zatrzymał go jednak Kozioł.
— Daj mu spokój, to dzieciak jeszcze!... Ma rację. Komu jest potrzebny? Znajdzie się dość innych. Cóż do djabła, czy po to człowiek na świat przychodzi, żeby rzucać swój kąt, dać się prowadzić jak cielę na rzeź z powodu głupich jakichś awantur, które go nic a nic nie obchodzą? Ja sam nigdy nie wyjeżdżałem z mojej okolicy i wcale mi to źle nie posłużyło.
Wyciągnął w istocie wysoki numer, był prawdziwem dzieckiem ziemi, nieodwołalnie związanem z glebą, znał tylko Orlean i Chartres i nie widział nigdy nic poza równiną Beaucji. Zdawał się być dumny, że tak wzrósł w ziemię rodzinną, czerpiąc z niej soki żywotne, jak drzewo korzeniami. Wyprostował się. Kobiety wpatrzyły się w niego.
— Jak wracają z wojska, tacy są wszyscy wychudzeni! — ośmieliła się odezwać Lizka.
— A wy, Kapralu — zapytała matka Fouan — daleko byliście?
Jan kurzył swoją fajeczkę, nie odzywając się wcale. Wolał, jako rozważny człowiek, przysłuchiwać się co mówią inni. Zapytany bezpośrednio, wyjął powolnym ruchem fajkę z ust.
— Tak, dość daleko... Nie aż na Krymie jednak. Miałem tam właśnie jechać, kiedy wzięli Sewastopol... Ale potem byłem w ziemi włoskiej...
— Cóż to jest takiego ta ziemia włoska?
Pytanie to zaskoczyło go widać, bo zawahał się na chwilę i zdawał się grzebać w pamięci.
— No, widzicie, Włochy, to tak samo jak u nas. Są grunty uprawne, są lasy i rzeki... Wszędzie jedno i to samo.
— Biliście się?
— A no, tak — rozumie się.
Znów zaczął pykać z fajeczki, nie spiesząc się. Franka, podniósłszy oczy, wpatrzyła się w niego z nawpółotwartemi ustami w oczekiwaniu opowiadania.
Wszystkie kobiety zresztą były zaciekawione, nawet Starsza uderzyła znów laską w stół, aby uspokoić pojękującego Hilarjona, któremu Flądra podstępnie wbijała dla zabawy szpilkę w ramię.
— Pod Solferino w tęgich byliśmy opałach, chociaż lało ciągle jak z cebra... Nie miałem na sobie suchej nitki, woda ciurkiem leciała mi po plecach, wpadała aż w buty... Można prawdziwie rzec, nie kłamiąc, że przemoczeni byliśmy nawskroś.
Czekano dalszego ciągu, Jan nie dodał wszakże nic więcej, gdyż poza tem, o czem opowiedział, nie widział nic z bitwy. Po chwili milczenia odezwał się znowu zwykłym powściągliwym tonem:
— Ostatecznie, wojna to nie taka znów trudna rzecz... Na kogo los padnie, musi zginąć — prawda? Trzeba przecież spełnić swój obowiązek. Rzuciłem służbę wojskową, jak tylko można było, bo wolę inną robotę. Dobra to jednak rzecz dla tych, co wstręt mają do swojego rzemiosła i wpadają we wściekłość, kiedy nieprzyjaciel zaplugawia nam Francję.
— Podła to w każdym razie robota! — zawyrokował ojciec Fouan. — Każdy powinienby bronić własnego kąta i nic więcej.
I znów zapadło milczenie. Było bardzo miło; obecność krów dawała wilgotne, żywe ciepło, które podkreślał jeszcze mocny odór podściółki. Jedno z bydląt podniosło się i gnoiło; słychać było łagodny, rytmiczny szmer obijających się o ziemię kup. Z pod tonącego w głębokim cieniu wiązania pułapu dochodziło melancholijne ćwierkanie świerszcza. Zwinne palce kobiet, migające błyskawicznie przy wprawianiu w ruch drutów, rzucały długie cienie, pełzające po ścianie nakształt olbrzymich pająków.
Palmira, wziąwszy ze stołu szczypce, aby objaśnić świecę, ścisnęła knot tak nisko, że świeca zgasła. Rozległ się krzyk, dziewczęta zachichotały, dzieci zapuściły Hilarjonowi szpilkę w pośladek i cała wieczornica byłaby się źle skończyła, gdyby świeca Hjacynta i Bécu, drzemiących przy kartach, nie była posłużyła do powtórnego zapalenia drugiej pomimo jej długiego knota, rozszerzonego w postaci czerwonego grzyba. Przerażona swoją niezręcznością Palmira trzęsła się, jak dzieciak, któremu zagrożono rózgami.
— Kto nam poczyta trochę na zakończenie wieczoru? — zapytał stary Fouan. — Kapralu, musicie chyba dobrze czytać drukowane?
Przyniósł małą, wytłuszczoną książczynę, jedną z owych, wydawanych dla celów propagandy bonapartystowskiej, jakiemi Cesarstwo zalewało wsie. Ta, którą przyniósł Fouan i która wypadła z tłomoka jakiemuś kolporterowi, mieściła gwałtowny atak na dawny rząd, udramatyzowaną historję chłopa przed Rewolucją i po niej. Już sam tytuł książki brzmiał tonem skargi: „Nieszczęścia i tryumfy Kuby Poczciwca“.
Nasampierw była mowa o wolnych Gallach, sprowadzonych do stanu niewolnictwa przez Rzymian, potem podbitych przez Franków, którzy ze zwyciężonych uczynili ich poddanymi, wprowadziwszy system feudalny. Z tą chwilą zaczęła się długa historja męczeństwa Kuby-Poczciwca, pracownika ziemi, wyzyskiwanego i tradowanego po przez wieki.
Podczas, gdy mieszkańcy miast powstawali i buntowali się, tworząc komunę, zdobywając prawa mieszczańskie, wieśniak, odosobniony, wyzbyty własności i osobistej swobody, wyzwolił się dopiero później, kupił sobie za własny, ciężki grosz prawo być człowiekiem. Jakaż ułudna była jednak ta jego własność! Gnębiony i dławiony daninami krwi i mienia, mający podawane wciąż w wątpliwość prawo własności, obciążony był tyloma zobowiązaniami, że pozostawało mu chyba gryźć ziemię tylko! Potem spadł na niego potop okrutnych praw, ograniczających nieszczęśliwca na każdym kroku. Nikt nie byłby w stanie zestawić pełnej ich listy — sypały się na niego z trzech stron: ze strony monarchy, biskupa i pana. Trzej drapieżcy, rozszarpujący jedno i to samo ciało. Do króla należał czynsz i wyrąb lasu, biskup brał dziesięcinę, pan obciążał wszystko opłatami, ciągnął zyski z każdej rzeczy, Do chłopa samego nie należało już nic: ani ziemia, ani woda, ani ogień, ani nawet powietrze, którem oddychał, Płacić musiał za wszystko, płacić ustawicznie: za prawo życia i za prawo śmierci, za umowy zawierane, za trzody, za możność prowadzenia handlu, za przyjemności. Płacił za prawo odprowadzania z gruntów swoich wody zaskórnej, za kurz przydrożny, którego tumany wzbijały przechodzące gościńcem trzody jego w okresie suszy letniej. Kto nie miał czem płacić, oddawał swoje mięśnie i swój czas na wyzysk ich dowolny przez prawo pańszczyźniane; musiał więc orać, żąć, kosić, uprawiać winnice, kopać rowy i fosy zamkowe, budować i utrzymywać w dobrym stanie drogi. A zobowiązania płacone w naturze! Przymusowa używalność przedmiotów, należących do pana — młyna, pieca piekarskiego, winotłoczni, w których zostawała czwarta część jego plonów! Obowiązek odbywania warty i straży, które przetrwały — w postaci daniny pieniężnej — nawet po zniesieniu strażnicy zamkowej. Obowiązek dawania schronienia i noclegu, zaopatrywamia w żywność orszaku królewskiego czy pańskiego, który przy przejeździe króla lub pana ogałacał chaty, zabierał mieszkańcom ich sienniki i koce, wypędzał ich z własnych ich domostw, nie wahając się wyłamywać lub wyrąbywać drzwi i okien, jeśli nie wynosili się natychmiast. Najuciążliwszym wszakże podatkiem, najbardziej znienawidzonym, którego pamięć przetrwała jeszcze w głębi wiosek, był wstrętny podatek solny, magazyny solne, określona ilość soli, przypadającej na głowę, którą to ilość zmuszona była każda rodzina kupować od króla — cała ta oburzająca procedura poborów, której dowolność wywołała wreszcie bunty i zalała Francję potokami krwi.
— Ojciec mój — przerwał Fouan czytanie — widywał jeszcze sól po osiemnaście susów funt... Straszne były to czasy!
Hjacynt uśmiechał się pod wąsem. Nastawał na powtórzenie bliższych szczegółów o sprośnych rzeczach, o których książeczka wstydliwie wspominała mimochodem tylko.
— A prawo nocy poślubnej? zapomnieliście o niem? Bagatela!... Pan miał prawo pakowania się do łóżka panny młodej i spędzenia z nią pierwszej nocy poślubnej...
Zamknięto mu usta; dziewczęta, nawet Lizka ze swoim grubym brzuchem, oblały się pąsem, a Flądra i dwaj malcy przypadli nosem do ziemi i wpakowali sobie całą pięść w usta, aby nie wybuchnąć śmiechem. Nawet idjota Hilarjon nie uronił ani jednego słowa z tego co mówił Hjacynt, jak gdyby zrozumiał o co idzie.
Jan czytał dalej. Mowa była z kolei o wymiarze sprawiedliwości, o potrójnych sądach: królewskich, biskupich i pańskich, ćwiartujących biedaka, znojącego się na roli. Istniało prawo zwyczajowe, prawo pisane, a nadewszystko fantazja pańska, racja silniejszego. Żadnego zabezpieczenia, żadnego odwołania się, przemoc miecza jedynie. Nawet w wiekach następnych, kiedy można już było protestować w imię sprawiedliwości, sprawiedliwość ta była przedajna.
Gorzej jeszcze działo się z poborem rekruta, z tą daniną krwi, która przez długi czas ciążyła wyłącznie na maluczkich, na mieszkańcach wsi. Uciekali oni też przed nią do lasów, z których sprowadzano ich, bitych kolbami, zakuwanych w kajdany; brano ich do wojska jak złoczyńców, ciągniono do lochów więziennych. Dosługiwanie się wyższych stopni wojskowych było dla nich niedostępne. Pan frymarczył pułkiem, niby własnym towarem, za który sam zapłacił; wystawiał na przetarg niższe stopnie wojskowe, wysyłał na rzeź pozostałą resztę swojego stada ludzkiego.
Wreszcie następowały prawa związane z polowaniem, owe prawa królikarni i gołębnika, zniesione dopiero w czasach obecnych. Pozostawiły one na długo ferment nienawiści w sercach chłopa. Polowanie, ta namiętność dziedziczna, ten odwieczny przywilej feodalny, dawał panu prawo odbywania łowów wszędzie i karał śmiercią chłopa, który ośmieliłby się polować na własnym gruncie. Polowanie — to traktowanie kniej i pól pełnych wolnego zwierza i wolnego ptactwa jak klatek, stworzonych jeno dla dostarczenia przyjemności panu; to tratowanie pastwisk, na których zwierzyna mogła dowolnie niszczyć bydło, gdy właścicielowi pola i stada niewolno było zabić wróbla nawet.
— To się rozumie — szepnął Bècu, który mawiał, że do kłusowników strzelać należy jak do królików.
Hjacynt podniósł głowę na mowę o polowaniu, pogwizdując tonem drwiącym. — Zwierzyna należy do tego, kto umie na nią polować — mruknął.
— Ach, mój Boże! — zawołała Róża z prostotą, wzdychając głęboko.
Wszyscy sposępnieli; czytanie wtłoczyło im na barki ciężar jakiś, dławiący ich i ściskający im serca niemniej niż historje o duchach i upiorach. Niewszystko zrozumieli i to właśnie podwajało ich niepokój. Skoro tak działo się ongi, kto wie, czy jeszcze się nie powtórzy?
„Dawaj w dalszym ciągu, biedny Kubo-Poczciwcze — sylabizował dalej Jan tonem żaka; — „dawaj znój twojego czoła, dawaj krew twoją, nie skończyły się jeszcze twoje utrapienia...“
Krzyżowa droga doli chłopskiej toczyła dalej krwawe swoje dzieje. Chłop cierpiał wszędzie i zawsze; z powodu ludzi, z powodu żywiołów i z powodu samego siebie. Za rządów feodalnych, kiedy możni panowie zagarniali łupy na własny użytek, ścigany był, tradowany i zabierany wraz z resztą zdobyczy. Każda wojna, którą toczyli między sobą dwaj panowie, rujnowała go, o ile go nie zabijała. Palono jego chatę, równano z ziemią jego pole. Potem spadły na niego większe jeszcze klęski, najstraszliwszy bicz boży, jaki pastwił się nad wsią francuską — bandy uzbrojonych awanturników na żołdzie tego, kto im płacił, raz za Francją, to znów przeciw niej. Znaczyły one ogniem ślady swojego przejścia, pozostawiając po sobie nagą tylko ziemię. O ile miasta zdolne były do jakiego takiego oporu dzięki swoim murom obronnym, wieś ginęła, zmiatana z oblicza ziemi szalonym tym huraganem niszczycielskiej wojny, który dąć nie przestawał od początku do końca stulecia. Były wieki czerwone, wieki, w których równiny francuskie nie przestawały, jak mówiono, jęczyć z bólu, gdy gwałcono ich kobiety, tratowano kopytami końskiemi dzieci, wreszcie dorosłych mężczyzn. Potem, w momentach, w których wojny przycichały, łupieżcy królewscy w postaci poborców podatkowych wystarczali aż nadto do stałego nękania biednych mieszkańców wsi. Ilość i ciężar podatków państwowych nie były niczem jeszcze w porównaniu z fantastycznym i nieubłaganym rozkładem opłat za sól i za wyrąb lasu, opłat, ściąganych zupełnie dowolnie, bez żadnych podstaw sprawiedliwości i prawa, wyduszanych przez uzbrojone oddziały, na których rzecz szły pieniądze skarbowe, i które ściągały je niby kontrybucję wojenną. Z pieniędzy tych nic prawie nie dochodziło do kas państwowych, rozkradano część sum po drodze; topniały one w każdej dłoni łupieżczej, przez którą przechodziły. Do wszystkich tych klęsk dołączyła się jeszcze klęska głodu. Bezmyślna tyranja praw unieruchomiała handel, nie dopuszczała do sprzedawania ziarna z wolnej ręki, powodowała co dziesięć lat straszliwe lata głodu po okresach zbyt wielkich skwarów lub zbyt długotrwałej słoty, wydających się istną karą bożą. Burza, wzdymająca fale rzeczne, susza wiosenna, najlżejsza chmurka, najdrobniejszy promyk zagrażający zbiorom, zwiewały z oblicza ziemi miljony istnień ludzkich. Wynikiem ich były okrutne klęski chorób i głodu, nagły wzrost cen na wszystko, nieprawdopodobna nędza, zniewalająca ludzi do gryzienia trawy przydrożnej, niby bydlęta napędzane na pastwisko. Nieuchronnie też po latach wojny i głodu wybuchały epidemje, dobijając tych, których oszczędził miecz i brak środków żywności. Nieustannie odradzająca się zgnilizna ciemnoty i niechlujstwa, cholera i dżuma, owa Czarna Śmierć, której olbrzymi kościotrup panował wszechwładnie w wiekach minionych, ścinała kosą swoją smutny, znękany lud wiejski.
Kiedy wreszcie miara jego cierpień przepełniała się, Kuba Poczciwiec podnosił bunt. Miał poza sobą wieki strachu i korzenia się, plecy jego zahartowane były na razy, a serce tak zdławione uciskiem, że nie odczuwało własnego poniżenia. Można było długo okładać go nahajami, morzyć głodem, okradać z wszystkiego, nie wyprowadzając go przytem z równowagi, pełnej rezygnacji, z ogłupienia, w którem tonął cały zamęt życia i które nie pozwalało mu zdawać sobie sprawy z tego, co się działo dokoła niego. Cierpiał tak w pokorze i milczeniu aż do ostatniej niesprawiedliwości, do ostatecznego ciosu, który nagle budził w nim ducha buntu, każąc mu przyskoczyć do gardła swoim panom, jak zwierzę domowe, nadmiernie bite i doprowadzane tem do rozwścieczenia. Nieustannie, ze stulecia w stulecie, wybucha ten sam szał rozpaczy, żakerja — bunt chłopski — uzbraja rolnika w widły i kosy, kiedy już pozostała mu śmierć tylko. Tacy byli w 3-im wieku Bagodowie chrześcijańscy, zbuntowani chłopi gallijscy, tacy w dziesięć wieków później Pasturowie z czasów wojen krzyżowych, potem Gołysze i Bosacy, rzucający się na szlachtę i na żołnierzy królewskich. Po upływie czterech wieków krzyk bólu i oburzenia Kubów Poczciwców rozlega się ponownie po przez pustynne przestrzenie ogołoconych, zrujnowanych pól, budzi deszcz zgrozy w duszach panów, ukrywających się trwożliwie po za murami zamków, w głębi komnat pałacowych. A gdyby powstać mieli raz jeszcze, oni, którzy są tłumem, gdyby przyjść im miało na myśl domaganie się należnej im części rozkoszy tego świata? I znów pędzi naprzód dawna wizja nawpółnagich olbrzymów, z których opadają w strzępy nędzne łachmany odzieży, cyklopów, oszalałych żądzą brutalną, niszczących, tratujących, jak niszczono i tratowano ich samych, gwałcących z kolei cudze żony?...
— „Ukój gniew twój, człowieku pól — czytał dalej Jan łagodnym, wnikliwym swoim głosem, — bo wkrótce już godzina twojego tryumfu wybije na zegarze historji“...
Kozioł wzruszył pogardliwie ramionami: — Warto buntować się! Tak, po to tylko chyba, żeby wpaść w ręce żandarmów!... Wszyscy zresztą, od chwili kiedy mała książeczka opowiadać zaczęła o buntach ich przodków, słuchali ze spuszczonemi oczami, nie odważając się poruszyć nawet, ogarnięci nieufnością, mimo że znajdowali się między sobą wyłącznie. Były to rzeczy, o których nie należało mówić głośno. Nikt nie powinien był wiedzieć, co myśleli oni o tem. Hjacynt chciał właśnie przerwać, aby zawołać, że przy pierwszej okazji skręci kark niejednemu, gdy Bécu oświadczył gwałtownie, że wszyscy republikanie — to świnie. Musiał mu dopiero nakazać milczenie Fouan, uroczysty, ogarnięty smutną powagą chwili, jak starzec, który wiele rzeczy już widział, i zna niejedno, woli wszakże zachować milczenie. Starsza, jedyna z pośród kobiet, zdających się poświęcać całą uwagę swoim robotom, rzuciła zdanie: „Co się ma, to się zatrzymuje“, choć na pozór nie tyczyło się ono odczytanego ustępu. Franka tylko, której robota wypadła z rąk na kolana, wpatrzona była w Kaprala, zdziwiona, że czyta on tak gładko i przez tak długi czas.
— Ach, mój Boże, mój Boże, — wzdychała Róża coraz mocniej.
Ale ton książki uległ zmianie, stał się liryczny, sławiąc w entuzjastycznych frazesach Rewolucję. Teraz, w apoteozie 89-go roku, tryumfował Kuba Poczciwiec. Po wzięciu Bastylji, kiedy chłopi palili zamki, noc 4-go sierpnia uznaniem wolności człowieka i równości obywatela zalegalizowała podboje wieków.
„W jedną noc rolnik stał się równym panu, który, z racji jeno pergaminów swoich, wysysał z niego krew, pożerał owoc jego trudów i znojów“. Zniesienie poddaństwa, wszystkich przywilejów szlachty, sądów biskupich i pańskich; odkupienie pieniędzmi dawnych praw; równość podatków; dopuszczenie wszystkich obywateli do wszystkich urzędów cywilnych i wojskowych. Lista wolności ciągnęła się dalej. Klęski tego świata zdawały się zanikać jedna po drugiej; był to hymn radości na cześć nowego złotego wieku, jaki rozpoczynał się dla rolnika, a cała stronica książki wynosiła go pod niebiosa, nazywając go królem i żywicielem świata. On jeden miał znaczenie; korzyć się należało na klęczkach przed świętym pługiem. Potem znów potworności 93 roku napiętnowane były płomiennemi zdaniami i książka przechodziła z kolei do nadmiernych hymnów pochwalnych na cześć Napoleona, syna Rewolucji, który umiał „wyciągnąć ją z bagna rozkiełznania i wykorzystać dla szczęścia ludu wiejskiego”.
— To święta prawda! — zawołał Bécu, gdy Jan odwracał ostatnią kartkę.
— Tak, prawda — potwierdził ojciec Fouan. — Dobre były jednak czasy za mojej młodości... Ja sam, który tu do was mówię, widziałem raz na własne oczy Napoleona, w Chartres. Miałem wtedy dwadzieścia lat... Było się wolnym, miało się ziemię! Tak, dobrze było żyć na świecie!... Pamiętam, jak ojciec mój powiedział raz, że sieje grosze i zbiera talary... Potem przyszedł Ludwik XVIII, Karol X, Ludwik-Filip. Życie szło dalej, miało się do syta jeść, nie można było narzekać... Wreszcie mamy Napoleona III-go i wszystko było wcale nieźle aż do tego roku... Tylko że... — Chciał przemilczeć resztę, ale słowa same wyrwały mu się z ust.
— Tylko że na co nam się zdała ta ich wolność i równość? Myślę mnie i Róży?... Czy utuczyliśmy się nią po harowaniu i znojeniu się przez pięćdziesiąt lat?
I w kilku słowach, wypowiedzianych wolno i z trudem, streścił bezwiednie całą historię: ziemia, uprawiana przez tak długie wieki dla pana pod razami kijów przez jego niewolnika, który nie posiadał nic własnego, nawet własnej skóry; ziemia zapładniana jego znojem, namiętnie, z pożądliwością; kochana przez niego w tem zespoleniu się z nią nieustannem, niby cudza żona, otoczona pieczołowitością i staraniami, pieszczona, obejmowana, a mimo to nie własna, ziemia, którą po latach męki pożądania zdobył wkoncu, która stała się wreszcie własną jego rzeczą, jedynem źródłem rozkoszy i życia. Ta żądza odwieczna, ta wciąż odkładana możność objęcia ziemi w posiadanie była wyjaśnieniem miłości dla niej chłopa, jego namiętnego do niej przywiązania, jego nieustannego dążenia do zagarnięcia coraz więcej tej gleby urodzajnej, której dotyka własnemi palcami i którą waży miłośnie w dłoni własnej. A jakże jednak obojętna i niewdzięczna jest ta ziemia! Całe uwielbienie dla niej niezdolne jest jej rozgrzać, niezdolne wydrzeć z jej łona ani o jedno ziarno więcej. Zbyt silne i długotrwałe ulewy, wywołujące gnicie zasiewu; grady, siekące zboże na pniu; wicher, zginający łodygi; dwa miesiące suszy, opróżniające kłosy z ziarna; owady toczące roślinę; mordercze mrozy; mór, padający na bydło; trądy chwastów, zanieczyszczających pola i wysysających dla siebie soki ziemi — wszystko to stawało się przyczyną ruiny. Walka nie ustawała ani na chwilę. Wiecznie trwało życie w trwodze i w nieświadomości kaprysów natury. On sam nie szczędził napewno sił swoich, urabiał ręce po łokcie, wściekły, że własną pracą nie może obrobić całego gruntu. Wyschły mu w tym znoju mięśnie ciała; oddał się bezpodzielnie ziemi, która wzamian zaledwie wykarmiała go, a teraz pozostawiła go nędznym, z niezaspokojonemi żądzami, wstydzącym się swojego niedołęstwa starczego i przechodziła w ręce innego mężczyzny, nie znając nawet politowania dla starych jego kości, na które czekała, jak na nieuchronną swoją ofiarę...
— Tak, tak — zakończył ojciec. — Póki człowiek jest młody, pracuje aż do zdechu, a jak nareszcie udaje mu się z trudem związać oba końce, przychodzi starość i czas mu odejść... prawda, Różo?
Matka pokiwała trzęsącą się już głową. — O, tak, psiakrew! i ona pracowała także, więcej może od niejednego mężczyzny. Wstawała codzień pierwsza, gotowała strawę, zamiatała izbę, zgięta wpół przy tej robocie, tak samo jak przy oporządzaniu krów i świniaka, przy urabianiu ciasta na chleb. Kładła się zawsze ostatnia! Dużo musiała mieć siły, że jej nie zmogła ta robota. A za całą nagrodę tyle miała tylko, że żyła. Jedynym zyskiem jej były zmarszczki, centkujące skórę. Człowiek szczęśliwy jest jeszcze, kiedy, obracając każdy grosz cztery razy, kładąc się bez światła i obywając się suchym chlebem, może mieć tyle, żeby nie umrzeć z głodu na stare lata.
— Z tem wszystkiem jednak niewolno nam się skarżyć — mówił dalej Fouan. — Słyszałem, że są kraje, gdzie ziemia nic nie rodzi. W Perche naprzykład, mają same kamienie... W Beaucji niezła jest jeszcze; chce tylko, żeby ją ciągle uprawiano ze staraniem... Psuje się jednak z każdym rokiem; staje się mniej urodzajna. Pola z których zbierało się po dwadzieścia hektarów, dają dzisiaj ledwie piętnaście... A w dodatku, cena hektolitra spada z roku na rok. Podobno przychodzi zboże od dzikich ludzi... Zaczyna źle się dziać. Kryzys, jak to oni nazywają... Niema widać końca strapieniom. To ich głosowanie powszechne nie kładzie nam mięsa do garnka. Urzędnik podatkowy stoi dalej wciąż na karku. Rząd zabiera nam po dawnemu dzieci na wojnę... Co tu gadać?.. Na licha zdały się wszystkie rewolucje. Tak, czy owak, chłop zawsze pozostanie chłopem.
Jan, metodyczny, jak zwykle, czekał, dopóki Fouan nie dopowie reszty, aby dokończyć czytania. Z chwilą, gdy zaległo milczenie, czytał dalej powolnym, łagodnym swoim głosem:
„Szczęśliwy rolniku, nie porzucaj wsi dla miasta, gdzie będziesz musiał wszystko kupować: mleko, i jarzynę, gdzie wydawać będziesz zawsze po nad niezbędne potrzeby, a to z powodu tysiącznych pokus i tak zwanych okazyj. Czy nie masz w twojej wsi rodzinnej poddostatkiem powietrza i słońca, zdrowej pracy, godziwych rozrywek? Życie wśród pól i łąk nie da się z niczem porównać. Posiadłeś prawdziwe szczęście, zdala od złoconych ścian. Najlepszy dowód, że pracujący w miastach przybywają rozkoszować się wsią, a jedynem marzeniem każdego mieszczucha jest znalezienie na starość kąta w twojej bliskości, zbieranie kwiatów, spożywanie owoców, zrywanych prosto z drzewa, wylegiwanie się na trawie. Powiedz sobie raz nazawsze, Kubo Poczciwcze, że pieniądz jest chimerą. Jeśli posiadłeś spokój ducha, możesz się uważać za wybrańca fortuny“.
Głos mu się załamał, zapanować musiał nad wzruszeniem tkliwego chłopca, który wyrósł w miastach i którego dusza drga wtórem radosnym na myśl o szczęściu życia wiejskiego. Wszyscy pozostali nie rozchmurzali twarzy; kobiety pochyliły głowy nad drutami, mężczyźni siedzieli surowi i sztywni. — Kpiła z nich chyba ta książka? Pieniądz tylko jest coś wart, a oni zdychali z nędzy. Milczenie, nabrzmiałe bólem i żalem, jakie zapadło wśród uczestników wieczornicy, przykrość sprawiało młodemu chłopcu, pozwolił też sobie na rozumną uwagę:
— A może jednak lepiej szłoby wszystko, gdybyśmy mogli uczyć się?... Ludzie dla tego byli ongi tacy nieszczęśliwi, bo nic nie wiedzieli. Dzisiaj wie się troszkę tylko i jest napewno nieco lepiej. Trzebaby więc wiedzieć wszystko z gruntu, wiedzieć dokumentnie, mleć szkoły, w których uczonoby, jak uprawiać ziemię...
Fouan przerwał mu szorstko. Stary człowiek trzymał się uparcie rutyny.
— Do licha z tą waszą nauką! Im więcej napakujecie nią sobie głowę, tem gorzej będzie szło. Mówię przecież, że pięćdziesiąt lat temu ziemia suciej rodziła! Nie lubi bestja, żeby ją mordować, daje tyle tylko, ile sama chce. Taka ci szelma mądra! Weźcie na ten przykład pana Hourdequina. Pojadł wszystkie rozumy, wydał wór pieniędzy, taki duży jak on sam, na wbicie sobie w głowę wszystkich tych tam nowych wynalazków... Nie, nie... wszystko na nic, — chłop zostanie chłopem!
Biła dziesiąta. Na ostatnie słowa starego, które rąbnęły siekierą, jak wyrok nieodwołalny, poszła Róża po garnek z kasztanami, który pozostawiła w ciepłym popiele na trzonie kuchennym, chcąc, jak obowiązuje zwyczaj w wieczór Wszystkich Świętych, uraczyć swoich gości. Przyniosła też dwa litry białego wina, aby uczta była kompletna. Z chwilą pojawienia się na stole kasztanów i wina zapomniano o wszystkich opowiadaniach i czytaniach; zapanowała odrazu wesołość; paznogcie i zęby zabrały się rączo do roboty wyłuskiwania owoców ze spieczonych i dymiących się jeszcze ich łupin. Starsza nie mogąc jeść tak prędko jak inni, zgarnęła odrazu swoją część do kieszeni... Bécu i Hjacynt pożerali je razem z łupinami, rzucając je sobie zdaleka w szeroko otwarte usta, gdy przeciwnie, Palmira, ośmielona już nieco, niezmiernie starannie oczyszczała jądra i karmiła niemi Hilarjona, jak indyczkę. Dzieci bawiły się robieniem z kasztanów „kiszki“. Flądra nadgryzała łupinę, potem ściskała kasztan w palcach, aby wydobyć z niego cienką strugę soku, który Delfin i Nénesse zlizywali apetycznie. Bardzo im to smakowało. Liza i Franka postanowiły iść za ich przykładem. Objaśniono po raz ostatni świecę i trącono się kieliszkami za pomyślność wszystkich obecnych. Zrobiło się jeszcze cieplej, rudy opar unosił się nad gnojową podściółką, świerszcz ćwierkał głośniej, krowy miażdżyły w zębach miarowem, łagodnem rozcieraniem łupiny kasztanów, które im rzucano, aby i one brać mogły udział w uczcie.
O wpół do jedenastej zaczęto rozchodzić się. Pierwsza odeszła Fanny, zabierając z sobą Nénesse’a. Za nimi poszli, kłócąc się po drodze jeszcze, Bécu i Hjacynt, którym zimne powietrze ulicy wpędziło ponownie do głowy opary winne, tak że zdaleka słychać było, jak Flądra i Delfin, z których każde podtrzymywało własnego rodzica, popychali zataczających się i ściągali ich przemocą na drogę, niby narowistego konia, który nie wie, którędy droga do stajni. Przy każdem otwarciu wrót obory wpadał do wnętrza mroźny powiew, idący z obielonego śniegiem gościńca. Jedynie Starszej nie było spieszno do domu, powoli też okręciła szyję chustką i wciągała na ręce mitynki. Ani się nawet obejrzała na Palmirę i Hilarjona, którzy w strachu przed nią uciekli, dygocąc z zimna pod lichemi swojemi łachmanami. W końcu odeszła i ona, i wróciła do swojego domu, stojącego tuż obok, tak że słychać było, jak zatrzasnęła gwałtownie za sobą drzwi wejściowe. Pozostały już tylko Franka i Liza.
— Odprowadzicie je, wracając do siebie na folwark, Kapralu? — zapytał stary Fouan. — Jedna wam droga?
Jan skinął głową na znak zgody, a obie dziewczyny okryły głowy chustkami.
Podniósł się też i Kozioł i chodzić zaczął po oborze, ponury i zamyślony. Odkąd zaczęto czytać, nie powiedział ani słowa, jak gdyby przejęty treścią książki, dziejami tej ziemi, zdobywanej z takim wysiłkiem. Dlaczego nie mógł posiąść jej całej? Nie mógł znieść konieczności dzielenia się nią z innymi. Inne jeszcze myśli i uczucia tłukły się pod twardą jego czaszką: gniew, obstawanie przy raz wyrzeczonem słowie, rozpaczliwa, niepohamowana żądza mężczyzny, który chce i nie chce, w obawie aby go nie oszukano. Nagle powziął decyzję.
— Idę spać. Żegnam was.
— Jakto? Dlaczego żegnasz nas?
— Bo wracam przededniem do Chamade... Dla tego żegnam się z wami, gdybym nie miał was zobaczyć.
Ojciec i matka stanęli tuż przed nim osłupiali.
— Jakto? a twoja część — zapytał ojciec. Przyjmujesz ją?
Kozioł był już przy drzwiach, odwrócił się i rzucił:
— Nie!
Stary Fouan zachwiał się na nogach. Dreszcz wstrząsnął całem jego ciałem. Wyprostował się i raz jeszcze oświadczył pełnią swojej powagi ojcowskiej:
— Dobrze... Niech i tak będzie. Jesteś złym synem... Dam bratu twojemu i siostrze ich udziały, a twój wydzierżawię im i tak się rozporządzę, że po mojej śmierci zatrzymają go na własność... Nie dostaniesz nic. A teraz, idź sobie!
Kozioł nie ruszył się z miejsca, sztywny jak słup. Matka usiłowała przemówić do jego serca:
— Kochamy cię przecież tak samo jak innych, głuptasie!... Buntujesz się przeciwko łonu, które cię nosiło!... Upierasz się na własną szkodę... Przyjm!
— Nie!
I znikł. Poszedł na górę spać.
Liza i Franka wyszły w milczeniu pod wrażeniem sceny, której były świadkami. Objęły się znów wpół, tworząc jedną, łączną, czarną plamę, ciemniejszą na sinawem tle nocnego krajobrazu śnieżnego. Jan, idący za niemi, milczący tak samo jak one, usłyszał ich płacz. Chciał dodać im otuchy.
— Nie martwcie się, namyśli się i przystanie jutro.
— O, nie znacie go — zawołała Liza. — Dałby się porąbać w kawałki, a nie ustąpi... Nie, nie, wszystko przepadło. — Po chwili dodała głosem rozpaczliwym:
— Boże, mój Boże, co ja zrobię z tym jego dzieciakiem?
— Ha, cóż? Musi przecież wyjść na świat — szepnęła Franka.
Uwaga ta rozśmieszyła obie. Na chwilę tylko jednak. Zbyt smutno im było na duszy, znów więc zaczęły płakać.
Jan, po odprowadzeniu ich przed same drzwi ich domu, poszedł dalej drogą, wiodącą śród równiny. Śnieg przestał sypać, niebo rozjaśniło się, całe upstrzone gwiazdami, jasne, pogodne niebo nocy mroźnej, siejące sine światło kryształowej przejrzystości. Beaucja ciągnęła się w nieskończoność, cała biała, płaska i nieruchoma niby morze lodowe. Z dalekiego widnokręgu nie wiał podmuch żaden. Idąc, słyszał Jan tylko stuk grubych butów swoich o stwardniałą ziemię. Dokoła panowała cisza, głęboka, uroczysta cisza mrozu. Wszystko, co przeczytał, wirowało mu w głowie. Zdjął czapkę, aby się ochłodzić, bolało go za uszami, czuł potrzebę niemyślenia o niczem. Nękała go wszelako myśl o tej ciężarnej dziewczynie i o jej siostrze. Jego grube buty obijały się wciąż o zmarzłą ziemię. Od roziskrzonego stropu oderwała się spadająca gwiazda, przebiegła płomienną smugą mroźne niebo i zgasła.
Hen, w dali, ginął folwark Borderie, zaledwie wzdymając lekkim garbem biały całun śnieżny. Skręciwszy w ścieżkę, przerzynającą równinę, przypomniał sobie Jan pole, które przed kilkoma dniami obsiewał na tem miejscu. Spojrzał na lewo i poznał je pod powłoką śniegową. Była cienka, puszysta i nieskalana jak futro gronostaja; zarysowywały się pod nią wyraźnie grzbiety brózd, pozwalając wyczuwać zdrętwiałe skiby ziemi. Jak błogo spać w niej musiały ziarna siewne! Jaki spokój niezamącony w tem łonie, zlodowaciałem aż do ciepłego poranka, kiedy wiosenne słońce na nowo zbudzi je do życia!