Jaszczurka
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Jaszczurka | |
Podtytuł | Powieść wschodnia | |
Pochodzenie | cykl W kraju Mahdiego | |
Wydawca | Warszawska Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East | |
Data wyd. | 1928 | |
Druk | Zakł. Graficzno-Wydawnicze Oświata | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Im Lande des Mahdi | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Karol May
JASZCZURKA
POWIEŚĆ WSCHODNIA
1928
WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT R. D. Z. EAST
w Warszawie,
17, PROSTA, 17
Zakł. Graficzno-Wydawnicze Oświata w Warszawie, Tłomackie 4.
|
Allah akbar! — Bóg jest wielki! — krzyknął. — Co się stało? Szukamy was, gonimy, a wy siedzicie tu, jakgdyby nigdy nic.
— Chciałem ci tylko dać dowód, że mogę się stąd oddalić, jeżeli tylko sam zechcę, i nie bylibyście w stanie przeszkodzić temu. Ja jednak przybyłem tu zawrzeć z tobą korzystny interes i oddalę się dopiero wówczas, gdy dojdzie do skutku.
Powiedziałem te słowa z taką pewnością siebie, że twarz Ibn Asla wypogodziła się nagle, a na ustach zaigrał swobodny uśmiech.
— No, no — ozwał się, potrząsając głową — podobnego śmiałka nigdy jeszcze w życiu nie widziałem. Jesteś odważny, a że mnie właśnie to się podoba, więc mogę ci darować psikusa, którego nam urządziłeś. Wróćcie na swoje miejsca!
Ostatnie zdanie skierował do swoich ludzi, którzy do rozkazu zastosowali się natychmiast. Następnie usiadł obok mnie, a dwaj towarzysze uczynili to samo. Byłem istotnie bardzo śmiały i skutek osiągnąłem nienajgorszy, teraz jednak trzeba było oczekiwać dalszych następstw. Nie pozdrowiono nas jeszcze, ani nie przywitano się z nami, wobec czego nie czuliśmy się jeszcze bezpiecznymi. Ibn Asl zapalił trzecią fajkę, puszczając dym prosto w mój nos.
— To, co się teraz stało, nie zdarzyło się istotnie jeszcze nigdy. Jesteś zapewne albo lekkomyślny figlarz, albo bardzo doświadczony handlarz.
— To ostatnie właśnie, — odrzekłem — przeszedłem w życiu nieraz, i wcale się nie boję, jeżeli przyjmuje mnie ktoś, nie pozdrowiwszy wprzód.
— Czyż mogę powiedzieć ci marhaba[1], nie znając cię?
— I tak, i nie. Każdy postępuje wedle swej woli i upodobania. Ja naprzykład witam się z każdym, kto mnie odwiedza.
— A jeżeli to człowiek zły i nie zasługujący na to?
— W takim razie mam dość na to odwagi, by go przepędzić.
— Wtedy, gdy ci już wyrządził szkodę... Mojem zdaniem, lepiej jest naprzód wypróbować, a potem dopiero osądzić.
— A więc możesz mnie egzaminować, i będzie mi nawet bardzo miło, tylko przedtem zwracam ci uwagę, że jestem dziś bardzo zmęczony. Jechaliśmy całą noc i dzień i jesteśmy, niewyspani, bądź więc łaskaw i nie przeciągaj egzaminu do rana!
Popatrzył znacząco na swoich towarzyszy, a ci na niego tak samo, nie wiedząc, czy śmiać się z mego zachowania, czy też nas łajać, gdy wtem Ben Nil wtrącił w poważnym i uroczystym tonie:
— I głodni jesteśmy, jak szakale.
Ibn Asl wybuchnął głośnym śmiechem, Allaha, jesteście obaj dobranymi łobuzami! Ja jednak tym razem odstąpię od swoich zasad i obdarzę was zaufaniem.
— Nie sprawi ci to wcale trudności, — przerwałem mu — bo już sam fakt, że poważyłem się na odszukanie ciebie świadczy najlepiej, że przybyliśmy w poważnych zamiarach.
— No, właściwie nie mam powodu do wątpienia.
— 1 słusznie. Bardzo się ucieszyłem wiadomością, że znajdujesz się tutaj koło dżezireh, chciałem bowiem udać się do Bahr el Ghazal, albo nawet aż do Bahr el Dżebel w celu wyszukania seriby, ale podróż ta w okolicach niepewnych niebardzo mi się uśmiechała. Teraz zaś, jeżeli, oczywiście, pozwolisz, mogę przyłączyć się do wyprawy i mam nadzieję, że pozostaniemy z sobą w trwałych stosunkach handlowych.
— Pytanie, jakie ofiarujesz ceny?
— Jaki towar, taka cena. Kupuję rekwik na świeżo, zaraz po ukończeniu połowu i transport przyjmuję na własne ryzyko.
— Nie masz jednak potrzebnych do tego ludzi.
— Znajdą się później. Przypuszczam, że dostanę dosyć ludzi u Szyluków.
— O, to za kosztowna rzecz, a zważ, że w tych okolicach płaci się nie pieniędzmi, lecz towarami.
— Zaopatrzę się w nie w Faszodzie, pieniędzy mi nie zabraknie.
— Ha, jeśli tak! Ale ty naprawdę ryzykujesz bardzo wiele. A coby było, gdybym tak, dajmy na to, zabił cię, aby ci zrabować pieniądze?
— E, ty jesteś na tyle mądry, że nie uczynisz tego.
— Jakto? Nazwałbyś mądrością z mej strony to, że puściłbym z rąk swobodnie człowieka, który posiada pieniądze?
— Naturalnie, że tak. Gdybyś mnie obrabował, miałbyś jednorazowy tylko zysk, jeżeli zaś postąpisz uczciwie, wówczas będziesz miał ode mnie zarobek ciągle, i możesz więcej zyskać, niż to, co teraz posiadam.
— Rozumujesz doskonale i bądź pewien, że włos z głowy ci nie spadnie!
— Cieszy mnie to, że nie zawiodłem się na tobie, co się zaś mnie tyczy, to już Murad Nassyr poręczy.
— To właśnie, że go znasz, skłoniło mnie do rozmówienia się z tobą. Kupowałeś u niego i mam nadzieję, że będę z ciebie zadowolony. Nie mam więc nic przeciw temu, byś podążył razem z nami na połów.
— W którym kierunku chcesz się udać?
— O tem później, teraz musimy się wzajemnie przedstawić. Pozdrawiam cię i twego towarzysza; możecie spożyć razem z nami posiłek i przenocować.
Od pobliskich ognisk czuć było silny, drażniący powonienie, zapach pieczonego mięsa. Jak się dowiedziałem, zabito nad wieczorem wołu i pieczono sztukami. Otrzymaliśmy też niebawem spore porcje i zajadali z apetytem, przyczem rozmawialiśmy w ten sposób, że Ibn Asl zadawał mi jedno pytanie po drugiem, a ja musiałem odpowiadać. Chciał bowiem dowiedzieć się o całej mojej przeszłości, o stosunkach, na co odpowiadałem bez zająknienia i w sposób wyczerpujący. Rozumie się, że wszystko zmyśliłem od początku do końca. Przedstawiłem się więc jako handlarz żywym towarem z Suezu, malując dosadnie okoliczności, w których, jako taki, mogłem się znajdować, kombinowałem wszelkie możliwe stosunki handlowe, opisywałem podróże, co zresztą nie było dla mnie bardzo trudne, bo znałem dostatecznie okolice. Ibn Asl zainteresował się tem ogromnie i zmiękł do tego stopnia, że wkońcu począł mi opowiadać różne szczegóły ze swego życia.
To, co słyszałem, napełniło mnie prawdziwą zgrozą. Człowiek ten nigdy nie miał serca, ani sumienia, i w duszy swej nie czuł zapewne nigdy iskierki szlachetnego uczucia, a jedynie hołdował zbrodni i ohydzie. A im dłużej, im więcej mi opowiadał, tem głębszą odczuwałem ku niemu odrazę, On zaś, jakby naprzekór, nabierał do mnie z każdą chwilą zaufania i stawał się szczerym niemal zupełnie. Wkońcu zgadało się o mnie samym, tudzież o szkodzie, jaką mu wyrządziłem odbijając kobiety i dziewczęta Fessarów. Określał mnie oczywiście z punktu swego własnego widzenia, a z każdego słowa przebijała taka nienawiść, taka zapalczywość, że kto inny na mojem miejscu byłby drżał, jak liść osiny, ze strachu i grozy. Napomknąwszy, że wysłał naprzeciw mnie swoich ludzi, by mnie schwytali, dodał:
— Na czele wyprawy stoi mój ojciec i jestem pewien, że dostaniemy tego effendiego w swoje ręce.
— Można jednak łatwo rozminąć się z nim — zauważyłem — chyba, że znacie dokładnie kierunek jego drogi.
— Znamy. On z wszelką pewnością otrzymał od Fessarów przewodnika, a my wiemy, którą drogą Fessarowie podróżują do Chartumu. Tym razem więc nie ujdzie nam z wszelką pewnością i będziesz miał sposobność widzieć, ile bólu i katuszy może znieść człowiek, zanim wyzionie ducha.
— Masz zamiar zamęczyć go na śmierć?
— Każę mu poobcinać powoli ręce, nogi, nos, uszy, język, wykłuć oczy i wtedy dopiero niech zdechnie.
— A co się stanie z żołnierzami, którzy mu towarzyszą?
— Wydałem rozkaz, aby ich wystrzelano co do nogi. Mnie zaś dostawią żywcem tylko jednego. Ojciec mój może lada chwila tu się pojawić.
A więc... usłyszałem wyrok dość... pocieszający, niema co mówić. Poobcinają mi ręce, nogi, uszy, nos, brr! Na samą myśl, że mógłby poznać, kim jestem, włosy stanęły mi dębem na głowie. Mimo to odważyłem się na pewne pytanie, które mogło mnie zgubić bardzo łatwo, wspomniałem mianowicie o fakirze el Fukara i zapytałem, czy go zna.
— Rozumie się, że go znam — odrzekł. — Był niegdyś również łowcą niewolników.
— A teraz już nie?
— Oddał się pobożności i przygotowuje się do wielkiego dzieła.
— Nie wiesz, jakiego?
— On się z tem przed nikim nie zdradza. Czyta wiele ksiąg świeckich i religijnych, odbywa narady z ludźmi, którzy niewiadomo skąd do niego przychodzą. Możliwe, te zamierza zostać wielkim marabutem, albo wędrownym kaznodzieją i apastołem islamu, a zresztą może to tylko pozory, pod którymi ukrywa zupełnie inne plany. Nienawidzi bowiem wicekróla za złożenie go z urzędu i zapewne knuje przeciw niemu jakąś zemstę.
Wiadomość ta zastanowiła mnie. Jeżeli istotnie fakir bierze sprawę mahdizmu ze strony poważnej, to obowiązkiem moim jest ostrzec rząd, tem bardziej, że, wedle jego własnych słów Mahdi spodziewa się pozyskać jakiegoś wyższego oficera. Postanowiłem tedy zawiadomić przedewszystkiem reisa effendinę, który w tej sprawie mógł o wiele łatwiej zdecydować, niż ja.
Co zaś do najbardziej w tej chwili piekącej dla mnie sprawy, niestety, niczego dowiedzieć się nie mogłem, bo Ibn Asl nie skierował wcale rozmowy na temat pułapki, urządzonej na reisa effendinę. Sam zaś strzegłem się, jak mogłem, by się nie wygadać, i tylko dokładałem wszelkich starań, by rozmowa w jakiś sposób skierowała się na ten przedmiot, ale bez skutku. Na rozmowie czas leciał szybko; było już około północy, gdy straszny ten człowiek oznajmił mi, że czas już spać i kazał mi iść za sobą.
— Dokąd? — zapytałem.
— Na okręt. Tam niema tyle komarów, dam ci zresztą siatkę. Będziesz spał wraz ze mną, co powinieneś przyjąć za oznakę wielkiej życzliwości z mej strony.
Udałem, że istotnie w to wierzę, pomimo, że zupełnie co innego miał na myśli, to jest, chciał osobiście mieć mnie na oku.
— Nie chciałbym sprawiać ci kłopotu. — zauważyłem — jestem przyzwyczajony do spania w podróży z Omarem, pozwól więc, że i on zostanie ze mną.
— Mam miejsce tylko dla siebie i dla ciebie. Omar otrzyma wygodny nocleg u moich oficerów, którzy również mają osobną kajutę.
Oczywiście, musiałem się na to zgodzić, bo dalsza wymówka mogłaby wzbudzić w nim podejrzenie, a zresztą nie miałem znowu wielkiego powodu do obstawania przy tem, aby Ben Nil pozostał ze mną. Dotąd bowiem poszło wszystko jak najlepiej i nie było najmniejszej przyczyny do obawy przed jakiemkolwiek niebezpieczeństwem aż do rana.
W ciągu naszej rozmowy zauważyłem, że wielu z rabusiów udało się na okręt, szukając tam zapewne ochrony przed komarami.
Dostaliśmy się tam po drabince i, skoro tylko stanęliśmy na pokładzie, obaj mężczyźni, których Ibn Asl nazwał oficerami, zabrali ze sobą Ben Nila na przód okrętu i nie miałem czasu do wymienienia z nim choćby słów paru. Ibn Asl udał się ze mną na tył okrętu.
Różnica między dahabijehem a nokerem polega na tem, że ostatni ma pokład otwarty. Na przodzie znajduje się zazwyczaj kuchnia, w której pracuje kilka niewolnic, za kuchnią kajuta, do której Ibn Asl mnie zaprowadził. Składała się ona z dwu przedziałów: mniejszego i drugiego obszerniejszego. Uprzejmy gospodarz zatrzymał się w pierwszej i zapalił lampę. Przy świetle jej zobaczyłem po prawej ręce na ziemi materace do siedzenia, po lewej zaś znajdowała się drewniana skrzynia, w której pomieszczono rozmaite narzędzia rzemieślnicze, potrzebne zazwyczaj na okręcie. Przedmioty te mogły być później dla mnie bardzo ważne.
— Wejdź prędko do środka, żeby się komary nie dostały! — rzekł do mnie, rozsuwając matę, przedzielającą kajutę. Wszedłem do środka i, kiedy on zawiesił lampę na sznurku, umocowanym do sufitu, mogłem się dokładnie zaznajomić z całem urządzeniem. Było tu kilka materaców i poduszek, tudzież skrzynia, bardzo prymitywnie pomalowana, w której widocznie przechowywał ubrania.
Wyjął z niej dwie siatki i dał mi jedną, w którą owinąłem się starannie, i on poszedł za moim przykładem.
Pokładliśmy się spać, lecz on bynajmniej nie zdradzał ochoty do szybkiego zaśnięcia, i począł mówić:
— Powiedziałeś, żeś strudzony bardzo, ale to nic nie szkodzi. Możesz spać tak długo, Jak ci się podoba. Porozmawiajmy jeszcze trochę, nim olej się wypali!
To ucieszyło mnie niemało, gdyż wzbudziła się znowu w mem sercu nadzieja dowiedzenia się czegokolwiek o projektowanym napadzie na reisa effendinę.
— Jeżeli nie jesteś jeszcze bardzo senny, to pogadajmy, ale wątpię, czy będę mógł długo spać rano.
— Dlaczegóźby nie?
— Oczekujesz przecie reisa effendiny, z którym może nawet do walki dojdzie.
— Boisz się?
— No, niekoniecznie, W życiu wąchałem już nieraz proch, nie jestem też najgorszym strzelcem, i może nawet z pewną przyjemnością wziąłbym udział w walce.
— Co do tego, to przypuszczam, że o użyciu prochu mowy nawet być nie może. Cała sprawa musi się odbyć jak najciszej, znienacka, i jeżeli masz chęć roztrzaskać czaszki kilku asakerom, pozwalam ci na to w zupełności.
— Nie będzie więc strzelania, lecz walka na kolby i noże? Mnie wszystko jedno. Tylko w jaki sposób dostaniemy się stąd na pokład okrętu reisa effendiny?
— Wcale nie zamierzamy dostać się na jego pokład. Ogień wyświadczy nam lepszą przysługę, niż proch.
— Ah, wiem już, spalicie statek reisa. Ale czy nie za trudne to zadanie? Chyba, że masz kogo ze swoich na pokładzie, który się podejmie tej roboty.
— Nie, nie mam nikogo, i w ten sposób nie osiągnąłbym swego celu, bo ogień ugaszonoby zawczasu. Sprawą pokierowałem zupełnie inaczej, i tak mianowicie, że ani jeden człowiek z okrętu się nie uratuje, ani jedna belka.
— Wcale tego nie rozumiem.
— Nic dziwnego. Przeżyłeś już bardzo dużo, jesteś doświadczony, jak niebyłe kto, brak ci jednak zdolności do wybiegów i fortelów. Łowca niewolników zaś nie powinien bawić się w jakiekolwiek sentymenty, zwłaszcza, gdy idzie o jego śmierć, lub życie, W tym wypadku albo reis effendina zginie, albo ja, a że ja bynajmniej ochoty ku temu nie mam, nieszczęście spotka właśnie jego, i to w ten sposób, że wszelki ratunek będzie niemożliwy.
— Masz słuszność. We wszystkiem, czego dowiedziałem się od ciebie, postąpiłbym na twojem miejscu zupełnie tak samo. Nie mam jednak pojęcia, zapomocą jakich środków osiągniesz na pewno swój cel?
— Mogłeś się przecie domyślić, ale mimo to opowiem ci wszystko. Zauważyłeś tam na brzegu stogi trawy?
— Rozumie się. Są dosyć wielkie.
— Kazałem umyślnie skosić omm sufah, by mieć wygodne miejsce na obozowisko, a powtóre, by był pod ręką materjał do palenia. Zauważyłeś także beczki, stojące wpobliżu?
— Owszem.
— Są one napełnione płynem, który zniszczy reisa effendinę. A wiesz, co to jest? — Gaz.
— Nafta, ah, zaczynam pojmować. W jakiż jednak sposób dostawisz ten niebezpieczny materjał na jego okręt?
— No, nie na okręt, tylko koło okrętu. Sprawa jest zupełnie prosta. Wiem napewno, że on zatrzyma się w Hegazi na dłuższy wypoczynek, i będę miał dosyć czasu do przygotowań. Mam w Hegazi strażnika, który doniesie mi natychmiast o pojawieniu się reisa effendiny. Nil w tem miejscu jest przedzielony wyspą na dwa strumienie, z których ten, na którym się znajdujemy, jest spokojny i bezpieczny, reis effendina zatem będzie żeglował tędy, a nie po tamtej stronie dżezireh. Ludzi swoich podzielę na trzy oddziały. Pierwszy pozostanie koło beczek, drugi obsadzi brzeg, o ile możności, na jak najszerszej przestrzeni, a trzeci zajmie również brzeg wyspy z tamtej strony. W ten sposób otoczą silnie całe ramię rzeki, którem reis effendina będzie musiał przejeżdżać. Skoro okręt wjedzie tak daleko, że cofnąć się będzie niepodobna, pierwszy oddział wyleje na wodę zawartość beczek, zapalając ją, i narzuci suchą trawę. Gaz rozszerzy się szybko po całej rzece, tworząc istne morze płomieni, z których reis żywcem się już nie wydostanie, Jak ci się podoba ten pian, co?
Czułem obrzydzenia i wstręt do tego człowieka, jednakże zdobyłem się na odpowiedź w tonie uznania i podziwu:
— Wspaniały plan, jedyny w swoim rodzaju! Któż to wpadł na taki pomysł; ty, czy kto inny?
— Ja sam to wymyśliłem — odrzekł z odcieniem dumy.
— Podziwiam cię naprawdę. Ja naprzykład nigdybym się nie zdobył na podobną myśl, co najwyżej mógłbym się zaczaić i powitać go kulą.
— A jego pomocnicy mieliby zostać przy życiu? Przenigdy! Oni muszą wszyscy, jak jeden mąż, runąć w czeluście piekła.
— Coby się jednak stało, gdyby mieli czas do wylądowania?
— No, niech się pokuszą o to! Nie zapominaj, że płomień zaskoczy ich nagle, wobec czego potracą zupełnie głowy, a tymczasem okręt zapali się, jak pochodnia, i spłoną z nim razem doszczętnie. Mimo to jednak przypuszczam, że niektórzy z nich rzucą się do wody, by dotrzeć do brzegu. Jeżeli nawet udałoby im się ominąć płomień i paszcze krokodyli, o czem bardzo wątpię, to moi ludzie, rozstawieni wzdłuż brzegu, porozbijają im łby kolbami. Widzisz więc, że niemożliwem jest, aby choć jeden zdołał się uratować.
— Czy ogień nie będzie niebezpieczny dla twego własnego nokera?
— Bynajmniej.
— Powiedz mi jednak, czy rozważyłeś następstwa tego planu? Żołnierze wicekróla nie daliby ci chwilki spokoju, i byłoby to dla ciebie chyba niebardzo przyjemną rzeczą.
— Ee, kto się tam dowie, skąd powstał ogień...
— Ale przypuśćmy. Możliwe, że ogień rozszerzy się po Hegazi. Naturalnie każdy będzie wiedział, że to nafta; rozpoczną się więc dochodzenia: kto mógł wylać ją na wodę i zapalić.
— Mogą dochodzić. Nikt ani słowa nie piśnie.
— Jesteś swoich ludzi tak pewny?
— Żaden z nich się nie wygada.
— Abyś jednak wiedział, że pojąłem cię doskonale, śmiem na jedno jeszcze zwrócić ci uwagę, a mianowicie, czy pomyślałeś o tem, coby się stało, gdyby wpobliżu pojawił się jaki inny okręt?
— Spaliłby się tak samo.
— A gdyby nadpłynął z góry... Jemu przecie nicby nie groziło. Zarzuciłby kotwicę, no i byliby świadkowie twego czynu. Wyobraź sobie wówczas swoje położenie.
— Mam nadzieję, że to obawa zbyteczna; gdyby jednak istotnie wypadek taki się zdarzył, to trudno. Już ja bym się postarał w inny sposób o to, aby ów okręt nie był dla mnie szkodliwy. Zresztą, czyż moja byłaby w tem wina, że nafta się przypadkowo zapaliła, i to właśnie w chwili, gdy reis effendina raczy zaszczycić swą obecnością ten zakątek? Kto śmiałby mieć do mnie jakiekolwiek pretensje?
— Hm, mimo wszystko, lepiejby było, żeby nikt nie stanął na przeszkodzie.
— Niech sobie będą przeszkody, jakie chcą, nie robię sobie nic z tego. Bo czyż i obecnie mało jestem prześladowany? Czy mogę naprzykład pokazać się w Chartumie? Jestem wyjęty z pod prawa. Nikt nie wie, gdzie właściwie mieszkam. Występuję przeciw prawu, a ono również występuje przeciw mnie. Tu mam jeszcze niejedno do załatwienia, i potem dopiero zniknę, będzie przeto dla mnie zupełnie obojętną rzeczą, gdy się kto dowie, że reis effendina zginął przeze mnie. Szkoda tylko, że okręt spłonie, wobec czego będę musiał wyrzec się łupu. Pocieszam się tylko tem, że najbliższy połów wynagrodzi mi tę stratę. Urządzam wkrótce ghazuah[2] z takiem przygotowaniem, jak jeszcze nigdy, co cię ucieszyć powinno. Zresztą, nie mówmy już o tem, bo lampa gaśnie i czas spać!
I istotnie w lampie zabrakło już oleju, a płomyk konał powoli, aż nareszcie zgasł, i w kajucie zapanowała zupełna ciemność. Leżałem z otwartemi oczyma, myśląc o tem wszystkiem, czego się dowiedziałem, ze zgrozą i zdumieniem iście szatański plan tego opryszka trzeba było za wszelką cenę unicestwić. Ale jak? Najprostszy sposób był ten, aby wymknąć się z Ben Nilem i wrócić do Hegazi celem ostrzeżenia na czas reisa effendinę. Nie miałem jednak pojęcia, gdzie znajduje się Ben Nil, i czy wogóle było możliwe wydobyć go z pod opieki dwu towarzyszy. Oczywiście, postanowiłem na wszelki wypadek spróbować szczęścia w tym kierunku, ale nie wcześniej, aż Ibn Asl zapadnie w twardy sen. Oczekiwałem tego bardzo niecierpliwie, minuty płynęły wolno, jakgdyby to były miesiące, lata... nareszcie dosłyszałem długi, rytmiczny oddech i chrapanie. Odwinąłem siatkę, wstałem pocichu i dla pewności, poruszyłem Ibn Asia lekko za nogę. Nie obudziło go to, i byłem pewny, że śpi snem „sprawiedliwego“. Wylazłem pocichu, jak kot, do pierwszego przedziału i odsunąłem wszystko, coby mi mogło przeszkadzać w czasie poszukiwania towarzysza.
Wydostawszy się na otwarty pokład, przyczaiłem się na chwilę w cieniu kajuty, nasłuchując wokoło. Nie zauważyłem nikogo. Część ludzi skryła się widocznie po zakamarkach okrętowych, szukając schronienia przeciw owadom na lądzie zaś błyszczało tylko jedno ognisko, przy którem leżało kilku ludzi. Na zauważyłem wcale warty ani na brzegu, ani na pokładzie, mimo to przestrzegałem wszelkich środków ostrożności. Położyłem się na brzuchu i w takiej pozycji posuwałem się po pokładzie wtył okrętu, gdzie również znajdowała się kajuta, z której dochodziły niewyraźne dźwięki rozmowy. Przykucnąłem więc przy cienkiej ścianie i jąłem nasłuchiwać. Już z kilku słów wyrozumiałem, że Ben Nil ma zamiar wybadać oficerów, i w tym celu podtrzymuje rozmowę zadając im pewnie pytania, dotyczące naszej sprawy. Mimo tedy tej gorliwości, byłem zły, że udaremnił moje przedsięwzięcie. Byli bowiem wszyscy tak rozgadani, że o spaniu ani mowy! A gdyby zresztą posnęli nad ranem, to ucieczka byłaby wtedy bardzo utrudniona. Ponadto wywnioskowałem po głosie, że Ben Nil leżał wtyle pod przeciwną ścianą, a przed nim obaj jego przygodni towarzysze. Gdyby więc nawet chciał wyjść, to musiałby przełazić przez nich obu, i kto wie, czy nie pobudziliby się — wtedy wszystko na nic.
Cóż należało począć? Gdybym uciekł, a jego zostawił, czekałaby go niechybna śmierć. A szkoda dzielnego chłopaka. Wypadało więc i mnie zostać, ale w takim razie grozi reisowi effendinie straszne niebezpieczeństwo, któremu bądź co bądź zaradzić trzeba było koniecznie, i to zaraz, bo gdyby, naprzykład pojawił się rano — jużby wszelka pomoc była spóźniona. Gdyby tu szło o napad, to zupełnie co innego, ale ów pomysł z naftą był naprawdę niebezpieczny i należało go w jakikolwiek sposób unicestwić. Wówczas, choćby nawet reis effendina nadpłynął, to przynajmniej nie spaliłby się, a miałby tylko z opryszkami orężną rozprawę.
Cóż tedy robić? Postaczać beczki do wody? Niemożliwe, bo narobiłbym tem dużo hałasu, zresztą nie jest pewnem, czy prąd wody zabrałby je, czy też zatrzymałyby się koło okrętu. W tym wypadku Ibn Asl kazałby je wydobyć i wykonałby potem swój plan. Nagie przyszła mi do głowy świetna myśl: wypuścić naftę! Niech beczki stoją na miejscu. Przypomniałem sobie, że w kajucie znajduje się skrzynia z narzędziami, i kto wie, czy niema tam świderka. Byłby to jedyny sposób ocalenia reisa effendiny i jego asakerów.
Co powie na to Ibn Asl, gdy dowie się, że beczki są próżne? — Mniejsza jednak o to. Nie ulegało zresztą wątpliwości, że podejrzenie padnie tylko na mnie, ale nie zastanawiałem się nad tem zbytnio i wróciłem czem prędzej do kajuty. Ibn Asl spał, jak zabity, wobec czego mogłem szukać świderka wpośród narzędzi w pierwszej kajucie. Nie szło to, oczywiście bardzo gładko, bo musiałem się zachowywać tak cicho, aby nie spowodować najlżejszego szmeru. Znalazłem kilka świdrów; były, niestety, za grube i dopiero niemal na samem dnie skrzyni znalazłem jeden, nie grubszy od ołówka Ten wydał mi się najodpowiedniejszy. Schowałem go i, przekonawszy się raz jeszcze, że ibn Asl chrapie w najlepsze, poczołgałem się na brzuchu przez pokład, dostałem się po drabince na brzeg, gdzie na szczęście nie było żadnej warty. Chyłkiem, pocichu skradłem się do beczek i rozpocząłem robotę. W każdej beczce trzeba było zrobić po dwa otwory, jeden u góry celem dopuszczenia do środka powietrza, drugi u dołu, do wyciekania płynu. Zadanie było ogromnie trudne, bo za wszelką cenę nie chciałem dotknąć się nafty, woń bowiem lub plama na odzieży zdradziłaby mnie później niezawodnie.
Beczki stały niemal nad samą wodą, widocznie w tym celu, aby można było w jak najkrótszym czasie wypuścić ich zawartość, miała popłynąć zaledwie kilka stóp po ziemi. Nie upłynęło nawet piętnastu minut, gdy byłem z całą robotą zupełnie gotów, poczem wymyłem świderek w wodzie, wytarłem piaskiem i trawą, i wróciłem na okręt. Po upływie kiiku minut świderek spoczywał spokojnie na dnie skrzyni, a ja, owinięty w siatkę, leżałem na swojem miejscu.
Uczułem wielką ulgę. Toż niewątpliwie przez ten iście urwiszowski figiel uratowałem życie wielu ludziom, ale jakie to pociągnie następstwa dla mnie samego? Eh, wszystko jedno, — co będzie, to będzie, nic już zaradzić się nie da; szkoda czasu na rozmyślanie nad tem. Myśl ta uspokoiła mi nerwy, i niebawem zasnąłem twardo, jak kamień.
Obudził mnie Ibn Asl, bardzo podniecony:
— Wstawaj Amm Selad! — zawołał — dosyć spania, późno już, a zresztą przygotować się trzeba, bo reis eifendina się zbliża.
— Zerwałem się szybko z posłania, czując się doskonale wypoczętym. Z twarzy opryszka wyczytałem, że nie odkryto mego podstępu. Ibn Asl bowiem zacierał ręce z radości i uśmiechnął się.
— Tak, tak, dziwisz się! Nadeszła wreszcie godzina. Wyjdź, kazałem ci przyrządzić kawę na śniadanie.
Przed kajutą na pokładzie leżał materac, na którym usiadłem, i niebawem przyniosła mi kawę brzydka, stara murzynka, Łowcy niewolników leżeli na swych miejscach tak, jak ich wczoraj zastałem.
— Powiadasz, że reis effendina się zbliża? — zapytałem Ibn Asla — czemuż więc twoi ludzie nie są jeszcze na placówkach?
— Jeszcze czas, Otrzymałem właśnie wiadomość, że przybył do Hegazi rozłożył się w tamtejszem miszrah na odpoczynek, nie wiem więc, jak długo tam zechce siedzieć, może kilka godzin, albo więcej. Dlatego wysłałem znowu jednego człowieka, który w połowie drogi między Hegazi, a tem miejscem stoi na posterunku, i doniesie nam natychmiast o wyruszeniu reisa. Wówczas będzie dosyć czasu do obsadzenia terenu.
— I nie spodziewasz się przybycia jakiego innego okrętu?
— Z dołu nie, gdyż moi ludzie są na posterunkach byliby go zobaczyli, lecz z góry — niech djabli wezmą — byłoby to okropne!
— Czy pozwoliłbyś mu przepłynąć tędy?
— Gdzie tam. Załoga zauważyłaby mój noker i zawiadomiłaby o tem reisa effendinę.
— Przypuszczam, że niekoniecznie. Okręt mógłby przecie popłynąć zdala od reisa effendiny i nie zetknąć się z nim wcale.
— Nie znasz tego psa. Zatrzymuje każdy okręt i zmusza załogę do zeznań, czy nie wie coś o mnie, a nawet dokonywa rewizyj, szukając niewolników. Gdyby więc jaki statek nadjechał z góry, toby go z pewnością zatrzymał i dowiedziałby się, że mój noker tu stoi, co byłoby mu bardzo na rękę, a mój plan wniwecz by się obrócił. Tego właśnie sobie nie życzę, i gdyby się pojawił jaki statek, zatrzymam go tak długo, dopóki się wszystko nie skończy. Ażeby upewnić się lepiej, wyślę jednego człowieka w górę rzeki; czasu jest jeszcze dosyć. Uczynię wszystko, aby mi nic nie przeszkadzało.
Wstał i poszedł na ląd w celu wysłania jednego z ludzi na posterunek, a tymczasem przystąpił do mnie Ben Nil. Ponieważ wpobliżu nie było nikogo, mogliśmy rozmawiać zupełnie swobodnie.
— Spałeś bardzo długo, panie, — rzekł — począłem się wreszcie obawiać, czy ci się co złego nie stało. Czyż nie pomyślałeś o tem, co nam robić należy?
— Nietylko pomyślałem, ale i zrobiłem więcej, niż się spodziewasz.
— A ja oka nie zmrużyłem; tak się okropnie bałem o reisa effendinę. Oficerowie napomknęli coś niecoś, że maję go spalić żywcem.
— Zapomocą nafty, która znajduje się w tych oto beczkach.
— Dowiedziałeś się o tem?
— Od samego Ibn Asla.
— Panie, co my poczniemy? Reis effendina już się zbliża... To straszne, to okropne! I ty mogłeś spać tak spokojnie?
— No, no, nie jest jeszcze tak źle, jak myślisz. W nocy przedziurawiłem beczki i wszystka nafta wyciekła do rzeki.
— Allah! Co ja słyszę!
— Nie była to rzecz łatwa. Z początku miałem ochotę uciec, oczywiście, zabrawszy ciebie, ale się przekonałem, że rozmawialiście jeszcze, a ty leżałeś za nimi, wobec czego niemożiiwem byłoby ci się wydobyć stamtąd. Musiałem więc zaniechać ucieczki i przedsięwziąć co innego.
— A to dlatego poczułem naftę, gdy rano wyszedłem na pokład. Ludzie tłumaczyli sobie, że to wskutek parowania. Widziałem też w trzcinie kilka nieżywych ryb.
— Poniżej, z wszelką pewnością, będzie ich więcej. Czy woda była zabarwiona?
— Nie.
— A zatem nafta była dobrze oczyszczona, albo też silny wiatr poranny spędził szybko wszelki osad. Dla nas, to znakomite!
— Ja, panie, nie widzę w tem nic znakomitego. Jeżeli odkryją tajemnicę, to podejrzenie padnie wyłącznie na nas.
— Możliwe, ale co nam mogą udowodnić?
— Ci ludzie nie będą się wcale pytać o dowody. Musimy więc wynieść się stąd, i to jak najszybciej.
— Bez kwestji, że najpraktyczniej dla nas byłoby, gdybyśmy mogli czmychnąć, ale...
— Jakie „ale“?
— Przedewszystkiem nie możemy tego uczynić, bo naokoło są ludzie, którzy, spostrzegłszy nasze zamiary, zatrzymaliby nas z wszelką pewnością, i sprawa tedy przegrana na całej linii.
— A możebyśmy spróbowali tak, jak wczoraj w wieczór — poprostu uciec.
— W takim razie strzelanoby do nas.
— A czemu nie strzelano wczoraj?
— Bo było ciemno, a dziś jest jasno, i w tem cała różnica. Dziś z pewnością zastrzeliliby nas obu, gdyż mamy dzień, i jest ich zresztą dużo.
— I my możemy strzelać.
— To prawda, ale przytem musielibyśmy się zatrzymać i dać przez to ścigającym możność tem pewniejszego schwytania nas. Nie, z tego nic nie będzie, a nasza ucieczka powinna mieć dwa cele; po pierwsze musimy się wydostać z paszczy lwa, w którą wleźliśmy sami dobrowolnie, a ponadto ostrzec reisa effendinę. Niestety, i jedno i drugie jest niemożliwe. W razie naszej ucieczki, musielibyśmy błąkać się przez dłuższy czas po drodze, a tymczasem reis effendina byłby już tutaj. Wprawdzie nie grozi mu już spalenie żywcem, ale rabusie mogą nastawić na niego inną jakąś pułapkę, lub też napaść nań znienacka. Będąc zaś tu, łatwo możemy mieć sposobność ostrzeżenia go, bądź też przez podstęp uniemożliwić opryszkom zbrodniczą robotę.
— Co do ostrzeżenia, to wątpię bardzo... Gdyby, naprzykład, który z nas krzyknął w decydującej chwili — czyż sądzisz, że uszłoby nam to bezkarnie?
— Sądzę, że niekoniecznie musimy wołać. Można naprzykład spowodować przez nieuwagę wystrzał karabinu.
— Mimo wszystko, lepiej byłoby dla nas, gdyby w chwili wykrycia twojej roboty koło beczek, nie było nas tu wcale.
— Masz zupełną słuszność, ale — zostaw to mnie wszystko. Możliwe, że wpadnę na jakąś myśl.
— Myśl ta powinna przyjść bezzwłocznie, gdyż tracimy drogocenny czas nadaremnie.
Siadł koło mnie i czekał na pojawienie się zbawiennej myśli; niestety, zazwyczaj na świecie tak się zdarza, że człowiek właśnie w najbardziej piekącej potrzebie nie może się zdobyć na żaden pomysł. Tak było i ze mną. Natężałem mózg przez cały kwadrans — daremnie. A tam na brzegu Ibn Asl rozmawiał bardzo żywo z jednym z opryszków, spoglądając ciągle ku nam. Niebawem przyszedł na pokład, ale w twarzy jego nie zauważyłem żadnej zmiany, odezwał się do mnie z tą samą, co poprzednio, uprzejmością.
— Miałeś słuszność, Amm Selad, ostrzegając mnie, że ogień mógłby być niebezpieczny dla mego statku. Trzeba go zaciągnąć wyżej, mam nadzieję, że reis effendina nie pojawi się w tym czasie.
Dlatego to wszyscy jego ludzie patrzyli ku nam, pomyślałem, a teraz przyszli w znacznej liczbie na pokład celem usunięcia stąd okrętu... i... Wtem rzucili się nagle na nas obu. Stało się to tak nieoczekiwanie i szybko, że w okamgnieniu leżeliśmy obaj na pokładzie ubezwładnieni i skrępowani jak barany.
Ibn Asl zmienił się na twarzy nie do poznania. Gdy jego ludzie cofnęli się parę kroków od nas, przystąpił do mnie i rzekł, przybierając wielce srogą minę:
— Nie spodziewałeś się tego zapewne, co? Spostrzegłem odrazu, że mam do czynienia z niebyle jaką głową, i dlatego musiałem z tobą postępować również chytrze i podstępnie, no, ale teraz już dość. Nie mam wiele czasu na dalszą zabawkę i załatwię się z tobą krótko.
— Jestem zdziwiony — odparłem — i nie mam pojęcia, z jakiej przyczyny postępujesz ze mną tak po barbarzyńsku.
— No, oczywiście... ty wogóle nie wiesz o niczem, a najmniej chyba o tem, że ktoś podsłuchał waszą rozmowę.
— Mógł sobie podsłuchać — przerwałem mu śmiało i szybko, orjentując się w całej sprawie. — Nie mówiliśmy przecie nic takiego, coby dało powód do nieludzkiego obchodzenia się z nami.
— Taak? Czy sądzisz, że istotnie uda ci się oszukać Ibn Asla? Jesteś za głupi na takie rzeczy. Ten oto człowiek — tu wskazał jednego z drabów, który pierwszy rzucił się na mnie — leżał na dachu kajuty i słyszał całą waszą rozmowę, a potem spuścił się po linie do łódki i przybył do mnie z oznajmieniem o wszystkiem. Chcesz może zaprzeczyć temu?
— Ani myślę. Ale o czem to mówiliśmy, co cię w doprowadziło do takiej pasji?
Sądziłem, że człowiek ów nie mógł słyszeć dokładnie naszej rozmowy i, oczywiście, nie rozumiał jej dostatecznie, gdyż rozmawialiśmy dosyć pocichu, chociaż nie szeptem.
— Mówiliście o wielu rzeczach, a głównie o zdradzie.
— Masz na to dowód?
— O, żądasz dowodu, no, proszę, czy też nie mówiliście o nafcie?
— I owszem, mówiliśmy i nie wypieram się tego, powiedziałeś mi przecie sam o wszystkiem.
— Ale ty twierdziłeś, że nafty w beczkach niema. Jak mogłeś przypuścić taki nonsens, co?
— Żartowałem — odrzekłem, ciesząc się, że tak gładko mogłem kłamać, i to bezkarnie, bo ów zaczajony człowiek niezupełnie zrozumiał naszą rozmowę.
— Przekonasz się niebawem, że to nie żart, ale sprawa bardzo poważna, a potem... mówiliście o ucieczce. Z jakiegoż tedy powodu chcielibyście uciekać, gdybyście mieli czyste sumienie?
— A, tak! Mówiliśmy o ucieczce przed pożarem, gdyby objął twój okręt, zresztą, gdybym chciał uciec, uczyniłbym to wczoraj i zdaje mi się, że to wystarczy za dowód, iż nie mam wcale zamiaru rozstawać się z tobą, dopóki nie załatwię wiadomego interesu.
— Widzę, że z ciebie nielada mistrz słowa. Ale co powiesz, gdy cię zapytam, w jakim celu rozległby się strzał z twego karabinu, gdy reis effendina się zbliży?
— Co takiego? Właśnie mówiłem przeciwnie, i bynajmniej nie o swoim, ale o wszystkich wogóle karabinach. Wyrażałem obawę, że ten, lub ów z twoich ludzi, podrażniony i zdenerwowany, mógłby wystrzelić przed czasem, co ostrzegłoby reisa effendinę. Masz przecie ludzi daleko stąd na posterunkach, i właśnie o nich się najwięcej obawiałem, czy zachowają ostrożność i nie zechcą użyć broni. Człowiekowi temu najwidoczniej się przesłyszało, albo też umyślnie przekręca moje słowa. Powiedz mu, żeby na drugi raz lepiej otworzył uszy!
— Ale mimo wszystko wyrażaliście obawę o reisa effendinę.
— I znowu twój wywiadowca pomylił się w zupełności. Mówiłem o reisie, to prawda, ale nie jakobym się obawiał o niego, lecz jego.
— A wczoraj mówiłeś mi, że się go nie boisz, jakże to pogodzić jedno z drugiem?
— Wczoraj nie wiedziałem jeszcze, o co idzie, ale dziś, gdy poznałem cały twój plan i widzę, że to wszystko może się stać zaraz, to znaczy: sprawa cała może się nadspodziewanie przyśpieszyć...
— Przyśpieszyć? — przerwał mi żywo. — Co chciałeś przez to powiedzieć? Kto mógłby...
— Sam reis, który wylądował przecież w Hegazi. Zwabiłeś go przecie zmyśloną wiadomością, że właśnie w tem miejscu przeprawi się przez Nil transport niewolników, wobec czego przebiegły reis, musiał się domyślić, że znajdują się tu łowcy niewolników i handlarze. I jak ci się zdaje? Reis, wiedząc o tem, popłynie spokojnie aż tu, jakby to był jakiś spacer dla przyjemności?
— Co ty mówisz?
— Uważam za bardzo możliwe, że reis effendina zostawił okręt w Hegazi, a sam na czele asakerów maszeruje lądem, by ztyłu spaść nam na karki, podczas gdy my wszyscy mamy oczy zwrócone na rzekę. I oto dlaczego obawiam się reisa...
— Allah! To prawda! Nie pomyślałem o tem, musimy natychmiast rozstawić posterunki od strony lądu...
— Nie dokończył, bo w tej chwili przybył z dołu zdyszany posłaniec i oznajmił, że okręt z góry się zbliża. Część załogi, pod dowództwem jednego z oficerów, rzuciła się natychmiast do łodzi i popłynęła naprzeciw.
Wstąpiła we mnie nadzieja uwolnienia się z więzów, lecz Ibn Asl nie śpieszył się z tem bynajmniej i pytał:
— Skąd wiesz, żeśmy zwabili tu podstępnie reisa effendinę?
Nie mogłem mu na to odpowiedzieć prawdy, bo ów człowiek, stojący wczoraj na warcie w Hegazi, bardzo mnie prosił o zachowanie tajemnicy, a że czułem do niego wdzięczność za udzielenie mi tak pożądanych wiadomości, nie chciałem mu wyrządzić krzywdy i odrzekłem:
— Wspomniał ktoś o tem koło drugiego ogniska, gdyśmy siedzieli wieczorem...
— Kłamstwo! Tego nikt z siedzących wpobliżu nie mógł powiedzieć, bo wtajemniczone są tylko cztery osoby, to jest; ja, obaj oficerowie i ów strażnik w Hegazi. Sądzę, że od żadnego z nich nie dowiedziałeś się, lecz od kogoś innego, może nawet od samego reisa, co? Miałem już zamiar zaufać ci nanowo, ale przekonywam się, że z ciebie nielada gagatek i, zanim wypuszczę cię na wolność, muszę zbadać całą sprawę bardzo dokładnie. Jeżeli choć cień podejrzenia padnie na ciebie — biada ci, możesz mi wierzyć. Teraz nie mam czasu na to. Zostaniecie tu pod strażą na pewien czas.
Odwrócił się nagle od nas, bo uwagę ja go zwróciło pojawienie się statku, ku któremu dobiła łódź, dopiero co wysłana. Ktoś z pokładu okrętu porozumiewał się z załogą, znajdującą się na łodzi, potem jakiś człowiek zszedł do tej łodzi, a statek zatrzymał się na kotwicy u brzegu.
Koło nas obu stał na warcie jeden z członków bandy i nie spuszczał z nas oczu ani na chwilę. Nie obawialiśmy się jednak zbytnio. Przypuszczałem mimo wszystko, że usprawiedliwienia moje wywrą choć w części pożądany skutek. Dowieść nam przecie nie mógł Ibn Asi niczego. W każdym razie jedno tylko napełniało mnie straszną obawą, a mianowicie roiłem sobie najrozmaitsze, ba nawet najgorsze przypuszczenia na wypadek odkrycia tajemnicy z naftą. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że podejrzenie zwróci się jedynie na mnie, mimo, iż dowodów ku temu, prócz podsłuchanych moich słów, nie było żadnych. Niestety, sprawa przybrała obrót zupełnie inny i nieoczekiwany.
Po chwili łódź przybiła do okrętu, i ludzie znajdujący się na niej, wyszli na pokład razem z obcym mężczyzną, którego ze sobą przywieźli. Można sobie wyobrazić moje przerażenie, gdy poznałem w nim odrazu Abu en Nila, sternika dahabijeh „Es Semek“ na której byłem ongi w Gizeh świadkiem nocnego zdarzenia. Ta dahabijeh była przeznaczona do transportowania niewolników i owej nocy została skonfiskowana przez reisa effendinę. Z litości puściłem sternika, dając mu nawet na drogę trochę pieniędzy, za co oświadczył mi stanowczo, że wróci do swojej ojczyzny na północ, aż oto nagle zobaczyłem go znowu tutaj, powyżej Chartumu na dalekiem Południu!
Człowiek ten musiał mnie znać z wszelką pewnością. Doświadczyłem tego zresztą dość często, że mam pewne właściwości fizjonomji, które dają się zapamiętać łatwo i trwale. Nieraz zdarzyło się tak, że ktoś, widząc mnie raz jeden tylko w życiu, poznawał mnie po latach. Obecnie sprawa była tem bardziej niewesoła, że ów przybysz, Abu en Nil, był ojcem, czy dziadkiem mego towarzysza Ben Nila. Było więc do przewidzenia, że pozna nas obu natychmiast i zdradzi.
Ben Nil leżał odwrócony do miejsca, na którem znajdował się ów przybysz, i oczywiście, nie spostrzegł go. W obawie więc, aby zobaczywszy go, nie wydał z siebie okrzyku, spróbowałem uprzedzić młodziana, szepcąc:
— Nie przelęknij się i leż tak, jak leżysz! Twój dziadek jest tu.
Ben Nil usłyszawszy te słowa, poruszył się niecierpliwie, chcąc obejrzeć się poza siebie, lecz opanował się natychmiast, i po upływie kilku chwil zapytał:
— Obaj moi dziadkowie żyją jeszcze, Któryż to z nich? — Abu en Nil, były sternik.
— O Allah, co za szczęście!
— Raczej co za nieszczęście, wszak on nas zdradzi.
— Nieba! To istotnie możliwe. Co on tu robi? W jaki sposób dostał się tutaj?
— Znajdował się na okręcie, który Ibn Asl zmusił do zatrzymania się. Oficer przywiózł go tu zapewne w celu udzielenia mu wskazówek, jak ma się zachować.
— Gdzież on jest?
— Tam na krawędzi okrętu. Nie spostrzegł nas jeszcze, bo zajęty jest rozmową z Ibn Aslem.
— Czy nie moglibyśmy go uprzedzić, by milczał?
— Gdybyśmy nie byli powiązani, to, oczywiście byłoby możliwem, ale w tej sytuacji — doprawdy wszystko się na nas sprzysięgło. Co za licho przyniosło go tu nad Biały Nil, skoro miał zamiar udać się w przeciwnym kierunku!
— Tak jest, z początku miał ten zamiar, ale zaskoczyło go coś innego. Wspominałem ci, że widziałem go ostatni raz w Sijut.
— Ah, nie zastanawiałem się wówczas nad tem.
— Nie widziałem się z nim potem, bo, jak wiesz, stary Abd Asl zwabił mnie do podziemnej studni, bym tam marnie zginął, ale ty mnie wyratowałeś. Gdybyż Allah natchnął starego i dał mu do zrozumienia, że przyznanie się do nas miałoby straszne następstwa!
— Sądzisz, że on byłby zdolny do takiej subtelności i natchnienia?
— Bynajmniej! Radość ze spotkania, a równocześnie przerażenie z powodu, że jestem skrępowany, wyprowadzą go z równowagi i, z wszelką pewnością, zdradzi nas swojem zachowaniem się, a może nawet wypowie głośno nazwiska! Odwróć się, żeby nie zobaczył twojej twarzy!
Zastosowałem się do rady młodego przyjaciela, aczkolwiek nie wydało mi się, żeby to coś pomogło Zetknąłem się ze starym sternikiem na dahabijeh na krótko wprawdzie, ale to wystarczyło do przekonania się, że nie umie panować nad sobą.
Stojący przy nas wartownik nie troszczył się o naszą rozmowę, gdyż uwaga jego była zwrócona w kierunku Abu en Nila, z którym Ibn Asl rozmawiał tak głośno, że mogliśmy słyszeć wszystko dokładnie.
— Ale ja mimo wszystko nie widzę powodu, dla którego miałbym przerwać jazdę, — upierał się Abu en Nil — przecie to wam nie przeszkadza.
— O, przeciwnie, bardzo nawet przeszkadza Musisz przeczekać kilka godzin, a potem możesz sobie jechać swoją drogą.
— Dlaczego jednak nie zaraz?
— Nie mam zamiaru tłumaczyć się z tego przed tobą.
— Ja jednak obstaję przy swojem i, jeżeli mi nie wyjaśnisz całej sprawy, każę rozwinąć żagle natychmiast.
— No, niekoniecznie, gdyż skoro tylko się przekonam ,że mnie nie chcesz usłuchać, zatrzymam cię tu tak długo, jak mi się spodoba.
— Na to nie masz prawa.
— Tak ci się zdaje? A jeżeli ci powiem, że jestem reisem effendiną, o którym słyszałeś zapewne.
— Nieprawda, nie jesteś tym, za którego się podajesz. Ja nietylko słyszałem o reisie effendinie, ale znam go również osobiście.
— To nic nie ma do rzeczy, jestem jego oficerem, i tak czy owak winieneś poddać się moim rozkazom.
— Dowiedź mi, że mówisz prawdę! Ludzie reisa effendiny noszą uniformy, a twoi — nie. Okręt twój ma napis. „Jaszczurka“, podczas gdy reisa effendiny nazywa się „Sokół“. Już z tego samego wynika jasno, że kłamiesz.
— Śmiesz mnie obrażać? Ostrzegam cię, że możesz żałować tego. Reis effendina posiada statek pod nazwą „Sokół“, to prawda, ale to jeszcze nie racja, żeby nie mógł posługiwać się i innymi dla swoich celów. „Jaszczurka“ jest właśnie przez niego wynajęta, a ja prowadzę nad nią komendę. Zdaje mi się, że wyjaśnienie powinno ci wystarczyć.
— Wcale mi nie wystarcza i, jeżeli to prawda, co mówisz, to niezawodnie jesteś zaopatrzony w pełnomocnictwa reisa effendiny i dopóki nie wylegitymujesz się niemi, nie mam zamiaru poddawać się twoim rozkazom.
— A jeżeli mi się nie chce, to co? Powinieneś mi wierzyć na słowo.
— Nie uwierzę, i wracam.
— No, no stary, nie tak prędko! Bez mego pozwolenia nie opuścisz tego miejsca! Zrozumiano? Jesteś kierownikiem statku. Jak się nazywasz?
— Himjad el Bahri.
Będąc obrócony w inną stronę, nie mogłem widzieć starego. Ze słów tylko wywnioskowałem, że chciał się oddalić, ale go zatrzymano przemocą. Wymówienie innego nazwiska zastanowiło mnie. Widocznie zmienił je dlatego, że, wymknąwszy się raz z rąk reisa effendiny, musiał się strzec na przyszłość, i dlatego przybrał inne nazwisko. Sprawa zatem była mi na rękę, gdyż stary nie mógł teraz przyznać się do swego wnuka Ben Nila. Zanim jednak pomyślałam o tem, dozorca nasz, usłyszawszy mylne nazwisko, postąpił parę kroków i ozwał się do Ibn Asla:
— To nieprawda! Ja znam starego jeszcze z Kairu, Jest on sławnym sternikiem i nazywa się Abu en Nil.
— Abu en Nil? — powtórzył Ibn Asl z wielkiem zainteresowaniem. — Czy to możliwe? Znasz go naprawdę?
— Znam i nie mylę się.
— Oh, stary, stary, chciałeś mnie zwieść! Jesteś kłamcą, co wcale nie przystoi twemu wiekowi. No? I cóż ty na to?
— Nazywam się Himjad el Bahri i nigdy nie używałem innego nazwiska.
— Kłamstwo! — wtrącił dozorca. — Znam go doskonale i mogę nawet przedstawić dwu świadków, którzy go również widzieli.
Wymienił nazwiska dwu z ludzi, którzy znajdowali się na brzegu, i natychmiast przywołano ich obu. Potwierdzili oni jednogłośnie zdanie dozorcy prosto w oczy staremu.
Co do mnie, to nie mogłem sobie wyobrazić, dlaczego Ibn Asl był tak bardzo przejęty, tem że stary człowiek podał zmyślone nazwisko. Przecie w tych okolicach i wśród osobliwych miejscowych stosunków zdarza się bardzo często, że ten lub ów zmienia sobie nazwisko wedle własnej woli i upodobania. Ktoś naprzykład długo oczekiwał potomstwa i, doczekawszy się nareszcie tego szczęścia, to jest, ma syna, — który, przypuśćmy, otrzymał imię Amal — uradowany zmienia własne nazwisko na Abu Amal — czyli ojciec Amala. Ciekawość Ibn Asla miała jednak inne powody, jak przekonałem się niebawem z jego własnych słów:
— Pokonano cię, stary, teraz nie ulega wątpliwości, że podałaś zmyślone nazwisko.
— Nie skłamałem, chyba, że podobny jestem do owego Abu en Nila, a zresztą dla ciebie powinno to być zupełnie obojętne, jak ja się nazywam, i nawet gdybym istotnie nosił nazwisko Abu en Nila, nie powinno cię to ani grzać, ani ziębić.
— Tak sądzisz? Co? Ależ przeciwnie, bardzobym się cieszył, gdybym poznał tego człowieka, a że go właśnie mam przed sobą, jak to stwierdzili trzej świadkowie, więc się też cieszę ogromnie. Masz syna, który się nazywa Ben Nil?
— Nie.
— W takim razie wnuka.
— Także nie.
— Mów prawdę stary, bo inaczej zmuszę cię do tego! Istnieje pewien młodzieniec, marynarz, który się nazywa Ben Nil, i jeżeli ktoś nazywa się Abu en Nil, to jest niewątpliwie ojcem, albo dziadkiem Ben Nila!
— A że ja nie nazywam się Abu en Nil, tylko Himjad el Bahri, i że nie mam ani syna, ani wnuka, więc nie zawracaj mi głowy swoim Ben Nilem, bo mnie to nic a nic nie obchodzi!
— Jeżeli będziesz przemawiał do mnie w ten sposób, — groził Ibn Asl — to mogłoby się to skończyć dla ciebie bardzo źle, uważaj stary!
— Ależ bynajmniej. Nie widzę wcale powodu obawiać się ciebie.
— Tak ci się zdaje w tej chwili, lecz gdybyś wiedział...
— Co?... Jeżelibym wiedział?
— Że ja... jestem zupełnie kim innym — odparł Ibn Asl.
— Zupełnie kto inny? A więc dobrze się domyślałem! I w tym wypadku jeszcze nie mam powodu do obawy przed tobą.
— Zależy od tego właśnie, kim jestem.
— Możesz sobie być, kim chcesz, nie obawiam się wcale.
— Jesteś zanadto pewny siebie, mój stary. Dowiedz się więc, że jestem.. Ibn Asl we własnej osobie.
— Allah, czy to możliwe? Ibn Asl, sławny łowca niewolników.
— Tak, no i jakie to wywiera na tobie wrażenie?
Jeżeli Ibn Asl spodziewał się, że sam dźwięk jego nazwiska przestraszy starego, to grubo się pomylił. Sternik miał powody do obawy przed reisem effendiną, bo przecie uciekł z jego rąk, ale jako były łowca niewolników nie odczuwał bynajmniej trwogi przed hersztem bandy. Ujawniło się to natychmiast z jego rachowania i tonu, w jakim wykrzyknął, nie hamując swojej radości:
— Ibn Asl! Ależ właśnie cieszy mnie to ogromnie, że się z tobą spotykam, oczywiście, jeśli nie myślisz zwieść mnie raz jeszcze.
— Powiedziałem ci prawdę i mogę ci przysiąc na Allaha i proroka.
— Wierzę ci bez przysiąg i jestem bardzo rad. Ibn Asl nie ma żadnego powodu do wrogiego postępowania ze mną, i dlatego chętnie wyjawię ci moje właściwe nazwisko.
Poczciwy starzec nie miał najmniejszego pojęcia, jak wielki błąd popełnia, niestety, nie mogłem go przestrzec.
— Oczywiście, nosisz to samo nazwisko, którego się przedtem wyparłeś.
— Tak. Jestem Abu en Nil.
— A zatem... Czy ty, człowieku wiesz, co wypowiedziałeś w tej chwili?
— Cóżby, jeżeli nie to, że nie jestem twoim wrogiem, lecz przyjacielem.
— Nie, to przechodzi wszelkie wyobrażenie. Człowieku, zastanów się... Ty — moim przyjacielem? — Słyszałeś może o pewnej dahabijeh pod nazwą „Es Semek“, co?
— Tak, zabrał ją reis effendina.
— Ten sam reis effendina, który jest twoim śmiertelnym wrogiem! Ja zaś byłem sternikiem tego statku. Byłem świadkiem tej chwili, gdy on go przeszukiwał i wykrył, że to dahabijeh, służąca do transportu niewolników. Skonfiskował ją więc z całą załogą.
— Nie wyłączając ciebie?
— Rozumie się, ale udało mi się uciec... Na okręcie był pewien obcy effendi...
— Ach, obcy effendi! — przerwał mu Ibn Asl.
— Człowiek ten ulitował się nade mną, zaopatrzył mnie w pieniądze i ułatwił ucieczkę.
— Dlaczego właśnie tobie, a nie komu innemu?
— Ponieważ... albo ja zresztą wiem...
Stary jednak wiedział dobrze, lecz nie chciał wobec łowcy niewolników mówić o mnie dobrze.
— W każdym razie uczynił to z pobudek przyjaźni dla ciebie, i to rzuca na ciebie podejrzenie.
— Przyjaźni? Ależ o tem mowy niema, bo widziałem go raz w życiu.
— No, ale potem widywaliście się.
— Gdzie tam!
— Kłamiesz. Przyznałeś się, że jesteś Abu en Nilem, wobec czego nie wyprzesz się teraz, jakobyś nie miał syna, który nazywa się Ben Nil.
— Nie syn, ale wnuk mój nosi to nazwisko.
— Bardzo dobrze! Gdzież to widziałeś się z nim po raz ostatni?
— W Sijut.
— Zgadza się to doskonale; musisz mi tylko powiedzieć, u kogo wnuk twój służy?
— O tem nie wiem, wiem tylko, że wnuk mój nie był nigdy niczyim sługą.
— Naprawdę nie? No, ale obecnie tak. Twój wnuk jest sługą, i to człowieka, który...
— Nie rozumiem, o co idzie, — przerwał — nie wiem, z jakiego powodu złościsz się na mnie.
— Ach tak! Raczyłeś nareszcie zauważyć, że nie jestem wcale łaskaw na ciebie. Ale czy naprawdę nie domyślasz się, z jakiego to powodu?
— Wcale nie umiem sobie wytłumaczyć, dlaczego samo wspomnienie mego wnuka wyprowadza cię z równowagi.
Ibn Asl był pewien, że stary kłamie. Tak wywnioskowałem z tonu jego mowy. Rad więc, że dostał go w swe ręce, zauważył szyderczo:
— Jesteś niewinny... nie wiesz o niczem, co? Ha, w takim razie zmuszony jestem przekonać cię, że wybiegi z twej strony na nic się nie przydadzą. Allah sprowadza cię tu do mnie, i wkrótce zobaczysz tu swego wnuka i tego obcego effendiego, któremu zgotuję taką niespodziankę, że oniemiejesz z przerażenia. W kawałki każę go posiekać...
— Allah kerim! Cóż on takiego zawinił wobec ciebie?
— Niech ci się nie zdaje, psie jeden, że zdołasz mnie podejść i oszukać! Jesteś z nim w zmowie i wiesz wszystko, nie są ci obce wszelkie jego sprawki; pociesz się, że i ciebie ten sam los spotka na pewno. Sądzisz naprawdę, że muszę ci powiedzieć, co się stało? Na to w tej chwili nie mam ani czasu, ani ochoty. Związać go! — dodał do swoich służalców — rzucić tam do tych dwu, koło kajuty!
— Co, mnie związać? — krzyknął stary rozpaczliwie. — Ja nic nie winien i nie wiem o niczem. Byłem w Faszodzle i...
— Milcz, bo cię wychłostać każę! — zawrzał gniewem Ibn Asl. — Nie chcę już słyszeć ani słowa. Później dowiesz się, o co idzie, no i odczujesz to na własnej skórze!
Kilku tęgich mężczyzn rzuciło się na Abu en Nila, który mimo rozpaczliwej obrony musiał wreszcie ulec. Związano go i ciągnięto, jak worek zboża przez pokład ku nam. W pierwszej chwili zdawało mi się, że zsiniały z gniewu starzec będzie miał na oku jedynie swoich oprawców, a na nas ani spojrzy, wobec czego nie pozna nas, zatem nie wyda mimowoli. Niestety, zawiodła mnie, ta przelotna nadzieje. Stary spojrzał na mnie, i twarz jego przybrała natychmiast inny wyraz.
— Effendi! — krzyknął dość głośno, — Czy mnie oczy nie mylą.. Tyżeś to? Związany i ubezwładniony!
Słowa te doleciały uszu Ibn Asla, który zwrócił się ku nam natychmiast, a stary tymczasem, poznawszy wnuka, krzyczał jeszcze głośniej:
— Ben Nil, mój syn, moje dziecko, syn mego syna! O Allah, Allah, Allah! Co się stało? Dlaczego związano cię jak zbrodniarza?...
Masz tobie! Takiej przyjemności nie spodziewałem się bynajmniej. Licho nadało tego starego, i to w takiej chwili, i za moje dobre serce, żem go niedawno ocalił... Przyznam się — w pierwszej chwili żałowałem mocno, że ten stary bałwan uszedł swego losu w Gizeh. Słowa jego wywarły takie wrażenie, jak przypuszczałem Ibn Asl, usłyszawszy je, skoczył ku nam, jak rozwścieczony tygrys i ryczał:
— Effendi? Ben Nil? Allah akbar! — Bóg jest wielki... Co ja słyszę, Co słyszę!
— Milcz gaduło! Zgubisz nas! — zdołałem szepnąć do starego, i w tej chwili wszyscy, znajdujący się na pokładzie, otoczyli nas kołem.
— Powiedz raz jeszcze, powtórz! — wołał Ibn Asl. — Co oni za jedni?
Moje ostrzeżenie jednak poskutkowało. Zapytany nie odpowiedział, i z miny jego wywnioskowałem, że namyśla się, co ma rzec.
— Mów, kim oni są! — powtórzył Ibn Asl.
— Kto? — odparł Abu en Nil, niewątpliwie w tym celu, by zyskać na czasie.
— Ci dwaj, których wymówiłeś nazwiska.
— Ci? Ci dwaj? Nie znam ich wcale.
— A przed chwilą nazwałeś jednego z nich effendim, a drugiego Ben Nilem... Słyszałem na własne uszy!
— No tak, wypowiedziałem nazwiska, ale nie miałem na myśli tych dwu obcych.
— Szatan przez usta twoje przemawia!... W jakiż sposób mógłbyś mówić o effendim i Ben Nilu, jeśli ci nimi nie są?
— Sam nie wiem, co powiedziałem w przystępie oburzenia i rozpaczy. Przecie kazałeś mnie związać za to, że wspomniałem o effendim i Ben Nilu. Czyż więc dziwi cię to, iż powtórzyłem do samego siebie nazwiska, które, nie wiem z jakiego powodu, były przyczyną mego nieszczęścia?
— Krzyczałeś wyraźnie: co się z tobą stało, za co cię związano... Skądże wzięło ci się to pytanie?
— Mówiłem to do siebie... Tak... Za co cię związano, Abu en Nilu? Czy nie wolno mi było tego powiedzieć?
— Czy ty, psi synu, ty, wnuku psiego syna, myślisz, że ja głupi? Dajcie tu bat! Zaraz mu się język rozwiąże!...
W tej chwili rozległ się na brzegu głośny, rozpaczliwy okrzyk:
— Na Allaha!... Wszystkie beczki próżne!
Ibn Asl podbiegł na krawędź pokładu od strony brzegu, skąd jakiś głos powtórzył:
— Wszystkie beczki są próżne!
— Czyście poszaleli! — wołał Ibn Asi.
— Ależ bynajmniej, wszystkie próżne, — odpowiedziano, i równocześnie słyszałem, jak ktoś bębnił w nie na znak, że to, co mówi, jest prawdą.
— Maszallah — cud boży! — krzyczał Ibn Asl. — Próżne są w istocie. Któż to zrobił? Czekajcie, pójdę tam i zobaczę.
Do dozorcy zaś dodał:
— Nie pozwalaj tym psom mówić z sobą! Gdyby który pisnął słowo, to zaraz wal w mordę!
To powiedziawszy, znikł z pokładu, Człowiek, który otrzymał tak surowy rozkaz, chwycił kawałek liny i począł wymachiwać przed naszemi oczyma, na znak, że gotów jest zrobić z niej użytek. Wobec takiego stanu rzeczy nie wypadało nic innego, jak tylko milczeć. Ja, zresztą, nie wiedziałem nawet, czy i w jaki sposób dałby się naprawić błąd, który sternik tak niebacznie popełnił.
Zdawało mi się, że wszyscy zgromadzili się w jednem miejscu, to jest koło beczek, bo stamtąd dochodziły niewyraźne głosy. Potem zapanowała na chwilę zupełna cisza; widocznie próbowano dociec przyczyny katastrofy. Niebawem jednak wrócił Ibn Asl razem ze swoją bandą, która zapełniła cały pokład. Oczy wszystkich, pełne oburzenia i wściekłości, a nawet podziwu, były zwrócone na nas. Ibn Asl przystąpił do mnie, kopnął mnie nogą i rzekł, mierząc mnie iście bazyliszkowym wzrokiem.
— Powiedz prawdę, parszywy szakalu, bo inaczej wyrwę ci język... Gdzie byłeś w nocy?
Byłoby wielką głupotą, gdybym pytanie to zbył milczeniem. Najdosadniejszą odpowiedzią mogła być jedynie pięść; niestety, nie miałem wolnej ręki, i dlatego rad nierad, ozwałem się:
— Gdzieżby, jeżeli nie w twojej kajucie?
— Ale wydaliłeś się z niej i poszedłeś do beczek.
— Chyba może we śnie... Nakotłowałeś mi głowę przed spaniem temi beczkami, tak że oczywiście, mogły mi się przyśnić...
— Byłeś tam na jawie, i nie wyprzesz się tego.
— Nikt nie może wypierać się tego, czego nie popełnił.
— W beczkach są otwory.
— Wiem o tem... Nie widziałem nigdy w życiu takiej beczki, któraby otworu nie miała.
— Co? — kopnął mnie raz jeszcze nogą — tobie żarty w głowie? Nikt inny, tylko ty przedziurawiłeś beczki.
— Dajże mi święty spokój ze swojemi beczkami! Ciekaw jestem, z jakiego powodu mogłyby mnie zajmować...
— Dla uratowania reisa effendiny! Przyznaj się, no, przyznaj się, bo cię zetrę na miazgę, na proch!
Podniósł nogę w zamiarze kopnięcia mnie w samą twarz. Być wystawionym na tego rodzaju obelgę, i to wobec tylu ludzi, nie należało do zbyt wielkiej przyjemności. Leżałem związany, bezsilny, zdany na łaskę i niełaskę zbydlęconego zbrodniarza i najwstrętniejszego pod słońcem łotra i gbura.
I oto ma mnie w ręku, jako igraszkę! A przecie miało być zupełnie przeciwnie! Czyż w tem rozpaczliwem położeniu nie było dla i nie żadnej obrony, żadnego ratunku? Niepodobna było odpowiadać na jego obelgi tak samo, jak nikt rozsądny nie dobyłby szabli celem pojedynkowania się z parobkiem, który ma do rozporządzenia widły do gnoju. Instynkt nakazywał mi bronić się jedynie wykrętami, i możliwe, że byłaby w tem jakaś deska ratunku, a zresztą wystrychnąć na dudka tego łotra nie byłoby wcale zdrożnością. Ale skoro tylko spróbowałbym wykrętów, mógłby opryszek snadnie posądzić mnie o trwogę, i to byłoby najgorsze, co tylko sobie wyobrazić można. Trwoga! Położenie moje było nie do pozazdroszczenia, jednakże nie bez wyjścia, ani na myśl bowiem mi nie przyszło uważać się za zgubionego. Spojrzałem tedy śmiało w oczy niebezpieczeństwu, nie dbając bynajmniej, czy nie przypłacę tego życiem, i to zaraz.
— Przyznać się? — rzekłem. — Tylko zbrodniarze i grzesznicy są obowiązani do wyznań, a to przecie, co ja uczyniłem, nie jest ani grzechem, ani zbrodnią.
— Stwierdzasz więc temi słowy, że to twoje dzieło?
— Tak.
Spojrzał na mnie, jak osłupiały; nie spodziewał się widocznie tego po mnie.
— Czy słyszycie? Czy wy słyszycie? — ryknął, ochłonąwszy ze zdziwienia. — To on! Przyznał się. Człowieku, czy ty sobie wyobrażasz, że wydałeś przez to na siebie wyrok śmierci? Pocoś wypuścił naftę?
— Odpowiedź wypowiedziałeś sam przed chwilą.
— Żeby ocalić reisa effendinę?
— A gdyby... Jestem przecie jego przyjacielem.
— I obcym effendim?
— Tak!
— A ten twój niby pomocnik, Omar?
— Ben Nil.
Otwartość moja wywarła na nim tak silne wrażenie, że cofnął się o dwa kroki wtył. Widocznie sądził, że będę dalej brnął w wykrętach i przeczeniu wszystkiemu, gdyż tylko w ten sposób mogła mnie nęcić iskierka nadziei, aż nagle usłyszał wszystko odrazu, bez zbytnich nalegań i dochodzeń.
— Słyszeliście? — zwrócił się do swoich ludzi — przyznał się, że jest obcym effendim... Mamy go więc w swych rękach. Allahowi najwyższemu niech będzie cześć i chwała!
Chwila ta dała sposobność Ben Nilowi do wypowiedzenia szeptem:
— Cóżeś zrobił dobrego, effendi, wszystko przepadło, zginiemy z wszelką pewnością.
— Nie trać odwagi i pozostaw resztę mnie, już ja zdołam się wymotać! — odrzekłem uspokajająco.
Ludzie poczęli teraz cisnąć się do nas, by nam się bliżej przypatrzyć, a Ibn Asl stanął znowu tuż nade mną i syczał, zgrzytając zębami:
— Jesteś, effendi, zuchwały w wysokim stopniu, ale nie miałeś zapewne pojęcia, co znaczy dostać się w moje ręce.
— E, nie jest tak źle! Przeżyłem gorsze już rzeczy. Gdyby nie przypadek, nie byłbyś się wcale dowiedział, kim jestem. Masz więc czem się szczycić, i czy naprawdę zawdzięczasz to własnym zdolnościom, że znajduję się w twej mocy?
— Robaku marny! Śmiesz mi urągać jaszcze! — krzyknął zły do ostateczności i kop — Teraz możesz mnie kopać, bo jestem ubezwładniony, ale zwracam ci uwagę, że każde to kopnięcie odpłacisz mi bardzo a bardzo drogo.
— Tobie? A to kiedy? Grozisz zemstą? Czyś oszalał, czy co?
— Mówię z zupełnem przekonaniem. Jak długo, twojem zdaniem, bedę zmuszony znosić obelgi od ciebie?
— Tak długo, dopóki nie wyzioniesz ducha wśród strasznych męczarni.
— Śmiej się z tego! Zważ, że reis effendina jest tutaj!
— O, polegasz na nim? Zdaje ci się, że cię uratuje?
— Owszem.
— No, no, możesz się łudzić, ale nie długo; ja, oczywiście, nie mogę, spalić tego psiego syna, ale...
— Urwał, bo na krawędzi pokładu wszczął się ruch. Człowiek, który był wysłany na posterunek w kierunku Hegazi, przecisnął się przez grupę ludzi i, łapiąc z trudnością oddech w piersi, meldował:
— Panie, nic z naszej nafty. Reis effendina nie przybędzie tu drogą wodną.
— Tylko którędy?
— Allah mnie natchnął, bym poszedł nieco dalej, niż mi rozkazałeś, i stanąłem na brzegu tak, że miałem widok nietylko na rzekę, ale i na step, Tam właśnie ich spostrzegłem.
— Skąd wiesz, że to reis effendina?
— Któżby inny? Byli wprawdzie bardzo daleko ode mnie, ale poznałem ich po uniformach.
— Jeżeli tak, to może to i prawda. Ilu ich było mniej więcej?
— Nie liczyłem ich. Szli dwójkami, i pochód był bardzo, bardzo długi.
— Kiedy oni mogą się tu pojawić?
— Będą się skradali ku nam ostrożnie, i dlatego potrzebują wiele czasu na to, nim się do nas dostaną.
— Wobec tego musimy uciec. Pies popsuł nam szyki, niszcząc naftę, pozostałby nam jeden tylko sposób, to jest walka. Nie wątpię ani na chwilę, że zwycięstwo byłoby po naszej stronie, ale lepiej jest uchylić się od tego, żeby sobie zaoszczędzić szkody w ludziach. Bo chociaż zwyciężylibyśmy, wielu z nas musiałoby polec. Co do reisa effendiny, to już ja obmyślę niezawodny sposób w celu unieszkodliwienia go raz na zawsze. A zatem do roboty, towarzysze! Maszty wgórę, rozwinąć żagle! Wiatr nam sprzyja, wkrótce więc będziemy stąd daleko na górnym Nilu.
Wszystko, co tylko znajdowało się na brzegu, spakowano na okręt, z wyjątkiem tylko wypróżnionych beczek, które powrzucano do rzeki, poczem podniesiono maszty i rozpięto żagle, Noker był skonstruowany w sposób odmienny, niż inne tego rodzaju statki. Oprócz głównego masztu na środku, był mniejszy na przodzie. Za kilkoma podmuchami wiatru odbiliśmy od brzegu i popłynęliśmy pod wodę wgórę. Że przytem każdy miał coś do roboty, zważano na nas bardzo mało, nawet nasz dozorca interesował się więcej ruchami okrętu, dlatego mogliśmy, chociaż bardzo pocichu, zamienić między sobą słów parę, ku czemu zresztą dał powód okręt, stojący u brzegu. Przejeżdżaliśmy właśnie obok, i Abu en Nil ozwał się: Czy nie byłoby wskazane, effendi, bym w tej chwili zawołał na moich ludzi?
— Na Allaha — nie! Pogorszyłbyś tylko całą sprawę.
— Ale ja za wszelką cenę muszę wrócić na swoje stanowisko, i nie pojadę z tym przeklętym Ibn Aslem.
— Który wcale nie ma zamiaru pytać ciebie, czy chcesz jechać z nim, czy nie. Ty musisz!
— Cóż on ze mną uczynić zamierza?
— To samo, co z nami obydwoma.
— No, a co z wami?
— Allah wie, nie ja. Sam winieneś temu, że znalazłeś się w tak przykrem położeniu.
— Byłem tak przerażony, że wprost nie zastanawiałem się nad tem, czy wymówienie waszych nazwisk może spowodować jakiekolwiek nieprzyjemności.
— Byliśmy powiązani, i to powinno było ci wystarczyć do zorjentowania się w sytuacji.
Zbliżaliśmy się do dżezireh. Na prawym brzegu rzeki drzewa stały rzadko od siebie tak, że w jednem miejscu był widok na otwarty step. Mimo, że znajdowałem się w pozie leżącej, spostrzegłem przez ten wyłom człowieka, pędzącego co tchu na wielbłądzie w kierunku rzeki. Zobaczywszy okręt, przynaglił zwierzę, okładając je kolbą niemiłosiernie, Ibn Asl stał niedaleko nas i mówił:
— Patrzcie, oto Oram, którego przysyłają nam w poselstwie, niestety, nie możemy zabrać go na okręt, bo wskutek zatrzymania się, reis effendina łatwo mógłby nas dopędzić.
Przyłożył ręce do ust i krzyknął na jeźdźca:
— Maijeh es Saratin! Maijej es Saratin!
Ten zrozumiał wlot te słowa, zawrócił bowiem z miejsca i popędził co tchu w step zpowrotem.
Pod nazwą maijeh rozumie się bagnistą odnogę rzeki, lub zatokę, w której woda stoi cicho, a więc to samo, co mieszkańcy z nad Missisipi nazywają bayou. Es jest rodzajnikiem, saratin zaś oznacza raka. Posłaniec zatem otrzymał wskazówkę, że ma się udać w zakręt Nilu, czy też jego odnogę, gdzie jest dużo raków, stąd dano jej tę nazwę. Widocznie w miejscu tem okręt miał się zatrzymać. Intrygowało mnie, przez kogo mógł być wysłany ów człowiek. Nie widziałem wyraźnie jego twarzy, ale mi się przypomniało, że postać ta nie jest mi obcą. Co zresztą mógł mnie obchodzić ów człowiek w tak ciężkiej dla mnie chwili, w której trzeba było myśleć przedewszystkiem o sobie. Rozumie się samo przez się, że samo wspomnienie o uratowaniu reisa effendiny sprawiało mi wielkie zadowolenie; niestety, sterczałem sam w paszczy potwora, który mógł mnie połknąć lada chwila. Czy należało się spodziewać pomocy ze strony reisa? Była ona możliwa, ale nieprawdopodobna. Na wszelki wypadek nie miał on pojęcia, w której stronie szukać swego wroga i gdzie za nim się udać. Jeżeli odkryje obozowisko, to niezawodnie rozpocznie poszukiwania. Możliwe, że dowie się od ludzi Abu en Nila o kierunku ucieczki łowców; w takim razie musi wrócić do Hegazi po swój statek, i dopiero potem zacznie ścigać zbiegów, a tymczasem może z nami być naprawdę źle. „Sokół“ reisa, co prawda, posiada o wiele znaczniejszą chyżość, niż „Jaszczurka“ Ibn Asla, ale gdy ten skryje się w jakąś tam rakową odnogę, może go reis przeoczyć i popłynąć dalej.
Jak z tego widać, nie mogłem sobie obiecywać wiele ze strony reisa effendiny, i ratunek zależał wyłącznie i jedynie ode mnie samego, o czem zawiadomiłem też obu towarzyszy niedoli. Ben Nil ufał mi najzupełniej, jego dziadek zaś wyrażał się z wielkiem niedowierzaniem i rozpaczą. Opowiadał nam w krótkich słowach, jakie przeszedł koleje od czasu rozstania się z Ben Nilem; spotkał mianowicie pewien okręt, który wybierał się w kierunku Faszody, a że kapitan znał go przypadkowo, zabrał go z sobą i powierzył mu czynności sternika. Dziś właśnie, wracając z tej podróży spotkali łódź, a w niej kilku łowców, którzy z rozkazu Ibn Asla ostrzegli kapitana przed niebezpieczną wyspą z trawy omm sufah. Zajęła ona — opowiadali — prawie całą szerokość Nilu i dalej płynąć niepodobna. Kapitan wysłał tedy sternika naprzód razem z tymi iudżmi, aby wybadał teren, a sam tymczasem zarzucił kotwicę u brzegu. I oto stary marynarz zamiast wysp omm sufahowych napotkał legowisko łowców, okręt, no i — wpadł w zdradliwą sieć, z której wymotać się niema już sposobu. Klął więc, na czem świat stoi, i zasypywał nas pytaniami, dlaczego Ibn Asl tak śmiertelnie nas nienawidzi, a gdy mu Ben Nil krótko objaśnił, ozwał się płaczliwie:
— Allah, któżby się był tego spodziewał. Teraz już napewno wiem, że godziny mego życia są policzone, bo ten handlarz niewolników pomorduje nas bez litości. Nie zobaczę już swoich ukochanych nigdy i zginę marnie, jak pies.
— Nie rozpaczaj, nie narzekaj — upominał go Ben Nil — bo to przeszkadza effendiemu w myśleniu! Bądź więc cicho, a on już znajdzie jakiś sposób wyjścia z tej niedoli, inaczej zaszkodzisz nam obu, a sobie nic nie pomożesz. Nie uczyniłeś zresztą Ibn Aslowi nic złego, więc nie ma prawa krzywdzenia cię.
— Jakto, czy nie słyszałeś, co on mówił? Posądza mnie o to, że jestem z wami w zmowie. I dlatego zgotuje mi ten sam los, co wam.
Stary wydał mi się wielkim egoistą, bo myślał i mówił tylko o sobie, a o los wnuka, któremu groziło większe niebezpieczeństwo, bynajmniej się nie troszczył. Co do tego, to przypuszczenia moje okazały się mylne. Jeszcze w Gizeh przekonałem się, że nie należy on do rzędu bohaterów, a że obecnie schwytano go nagle i niespodziewanie w pułapkę, stracił biedak głowę całkowicie. Gdy Ben Nil zwrócił mu uwagę, że skargi te obrażają mnie i niepokoją, zwrócił się do mnie:
— Przebacz, effendi, sam nie wiem, co mówię, straciłem panowanie nad sobą. Wiem zaś, ile mam ci do zawdzięczenia, i pragnę w jakikolwiek sposób okazać ci to czynem. Mów więc co mam czynić, a zastosuję się w zupełności!
— Nie narzekaj i poddaj się losowi z rezygnacją, oto wszystko, czego żądać mogę od ciebie w tej chwili.
Ominęliśmy wyspę, płynąc nierozdzielonem już korytem. Przed i poza nami ani jednego okrętu, żadnej nawet łodzi. Wtem Ibn Asl kazał obie tablice z napisami, znajdujące się zewnątrz kadłuba, obrócić na drugą stronę, wskutek czego znikł napis „Jaszczurka“, a na jego miejsce pojawił się nowy: „Karnuk“, co oznacza nad górnym Nilem żórawia, odgłosu, który ptak ten wydaje: „Kar-nuk-nuk-nuk“, zwiastując zbliżający się świt.
A zatem Ibn Asl zmieniał dowolnie nazwę swego statku i nietrudno domyślić się w jakim celu. Było bowiem do przewidzenia, że reis effendina puści się w pogoń za „Jaszczurką“, nie może natomiast zaczepiać tak sobie bez powodu „Karnuka“. Przekonałem się teraz na moje utrapienie, że „Karnuk“ należał do niezłych żaglowcowi mknął szybko po gładkiej powierzchni wody. Mimo to Ibn Asl rozkazał swoim ludziom poruszać odpowiedniemi belkami w rodzaju wioseł. Na przodzie zaś okrętu umieszczono łódź, w której dwunastu ludzi pracowało z całych sił wiosłami, zmieniając się co pół godziny. Łódź ta posuwała się szybko naprzód i ciągnęła liną okręt, holując go niejako i przyśpieszając jego szybkość. Statek płynął już spokojnie i nie było do przewidzenia żadnego niebezpieczeństwa Ibn Asl miał więc czas zająć się teraz nami. Przybliżył się do nas w towarzystwie obydwu swoich oficerów, z których jednego nazywał porucznikiem, a drugiego porucznikiem. Wszyscy trzej stali dłuższy czas w milczeniu, przypatrując się nam z minami triumfu i zarazem pogardy dla nas. Po niejakim czasie ozwał się Ibn Asl.
— Kto ścigał mnie na Wadi el Berd?
— Ja — odpowiedziałem.
— Ty? Ah, ty sam! No, i złapałeś mnie, co?
— Nie chełp się! Że nie zdołałem cię schwycić, nie zawdzięczasz to własnym zdolnościom, lecz wielbłądowi, który prześcignął mego.
— Zdaje ci się, że, gdyby nie to, nie byłbym cię zwyciężył? Ej ty robaku marny, ty robaku...
— Miej wolne ręce, chwyć nóż, mnie zaś zwiąż ręce na przodzie, ubezwładnij i — wtedy spróbujmy walczyć. Zobaczysz, kto jest nędznym robakiem, ja, czy ty...
— Milcz! Szczęście ci sprzyjało dotąd, ale uważaj, żeby się nie odwróciło nagle! Aż do dziś pragnąłem z całej duszy dostać cię żywego w swe ręce, no, i nareszcie ziściło się to — przekonasz się, jak wierny muzułmanin potrafi postępować z parszywym psem chrześcijańskim. Dla ciebie stokroć lepiejby było, gdybyś się był nie narodził. Ja cię...
— Oszczędź sobie tych gróźb, wiem sam, co zrobisz ze mną!
— No, co?
— Przedewszystkiem każesz mi wyrwać język, potem wykłuć oczy, odciąć uszy, nos i wszystkie członki.
— Istotnie wiesz. Któż cię o tem uwiadomił?
— Ktoś, kto dwa razy doświadczył, że się niczego nie boję i umiem wyjść obronną ręką z najgorszego niebezpieczeństwa.
— Ktoż to taki?
— Abd Asi, twój ojciec.
— Prawda, wymknąłeś mu się już kilkakrotnie, ale co on, to nie ja. Mnie się już nie wymkniesz. Prędzej obłok zawali się nam na głowę, niż cię z rąk swoich wypuszczę.
— Nie wierzę w to wcale. Możliwe, że mógłby mnie jakiś człowiek przyprawić o śmiertelną trwogę, ale ty z wszelką pewnością nie.
— Psie! W przeciągu kilku minut będziesz szczekał o łaskę i zmiłowanie.
— Spróbuj!
— Sądzisz, że żartuję?
— Nie, ale tylko grozisz. Do wykonania tej groźby brak ci odwagi.
— A niech cię djabli zjedzą! Pokażę ci właśnie, że posiadam odwagę. Tu do mnie chłopcy! Zobaczycie, jak pies chrześcijański będzie się wił w śmiertelnych podrygach.
Na te słowa zgromadzili się koło nas wszyscy ludzie, obecni na pokładzie, Ibn Asl poszedł do kajuty.
— Co ty dobrego robisz, effendi? — zauważył Ben Nil. — Drażnisz go niepotrzebnie, i wręcz nie poznaję cię teraz. Byłeś zawsze tak roztropny. Teraz pogorszyłeś sprawę nie do naprawienia.
— Nie obawiaj się! Ja mu tylko pokażę, że nie on mnie, lecz ja jemu napędzę strachu.
Ibn Asl przyniósł z kajuty obcęgi i podniósł je wgórę, wołając:
— Temu synowi przeklętej suki trzeba naprzód wyrwać paznokcie u palców. Kto się tego podejmie? Oderwało się kilka głosów naraz: ja, ja, ja. Z pomiędzy zbitych w grupę łowców wystąpił silny i barczysty drab, wyciągnął rękę po obcęgi i prosił:
— Daj mnie, panie! Wiesz o tem dobrze co ja potrafię, bo mnie to nie nowina.
— Dobrze, zgadzam się i mam nadzieję, że nie zawiedziesz moich oczekiwań.
Drab chwycił obcęgi, stanął przede mną i kłapał niemi przez dłuższą chwilę, dając mi do poznania, jak błoga czeka mnie przyjemność. Potem pochylił się nade mną, by mnie obrócić, bo ręce miałem związane wtyle. Na to tylko czekałem. Drab chełpił się ze swoich zdolności do okrucieństw i znęcania się nad bezbronnemi ofiarami, i dlatego nauczka była dla niego bardzo pożądana, gdyby nawet zagrażała jego życiu. Zebrałem wszystkie siły; w okamgnieniu skurczyłem kolana i, wyprężywszy nogi nagłym rzutem, kopnąłem go w brzuch tak silnie, że wywrócił koziołka, potrącił kilku obok stojących gapiów i padł na pokład bez przytomności. Z ust buchnęła mu krew, widocznie przeciął sobie język. Wywołało to nieopisany popłoch wśród całej załogi: jedni klęli, drudzy odgrażali się ze złością i dopiero Ibn Asl uspokoił ich, zajmując się następnie poturbowanym, który nie dawał ciągle znaku życia. Zabrano go na bok, a Ibn Asl, zacisnąwszy pięść, syknął do mnie:
— Odpokutujesz to dziesięciokrotnie, postąpię z tobą zupełnie inaczej, niż przedtem postanowiłem. Chwyćcie go — dodał do swoich ludzi — tak silnie, żeby się ani ruszył, i ręce wyciągnijcie mu na wierzch — zaczniemy operację!
Opadło mnie sześciu potężnych drabów, czemu nie stawiałem najmniejszego oporu. Jeden przyniósł obcęgi, które podczas zajścia daleko na pokład odleciały, i zamierzał niemi wyrwać mi paznokcie.
— Jedno słowo Ibn Asl! — krzyknąłem teraz. — Czyń ze mną, co ci się podoba i zapewniam cię, że ani jednego jęku nie usłyszysz z moich ust. Zwracam ci jednak uwagę, że wszystko, co od ciebie ucierpię, spotka w równej mierze Abd Asia, twego ojca!
— Me, e...go ojca? — zapytał zdziwiony.
— Tak, i nietylko jego, ale wszystkich, którzy się razem z nim znajdują.
— Co wiesz o moim ojcu? Gdzież on jest?
— Wyprawił się przeciw mnie, by mnie schwycić.
— No... to prawda... ale znowu wymknąłeś mu się; widocznie nie mógł cię odnaleźć.
— Owszem, nie odnalazł mnie, ale natomiast ja jego odnalazłem, i to w taki sposób, że odechce mu się na całe życie podobnego spotkania.
— Kullu szejatin! — Wszyscy djabli! Czy tylko nie łżesz?
— Możesz wierzyć, lub nie — wszystko mi jedno.
— Gdzieżeście się spotkali?
— Nad studnią.
— Którą? — Nie chce mi się powiedzieć.
— Musisz.
— Nie muszę, bo to moja tajemnica. Każ mi rozwiązać ręce i nogi, a zaprowadzę cię do niego; jeżeli zaś nie chcesz, to będziesz miał na sumieniu i jego, i cały oddział.
— To mi się podoba, — zaśmiał się — chcesz się ratować zapomocą kłamstwa.
— Kłamstwa! A skądbym wiedział, że on się wyprawił przeciw mnie?
To go zastanowiło, dlatego zapytał:
— Byli pieszo?
— Nie, na wielbłądach.
— Ilu ludzi?
— Eh, czy myślisz, że pozwolę się wypytywać, jak żak szkolny? Wystarczy, gdy cł powiem, i e wszyscy zostali schwytani, i że czeka ich to, co ty ze mną wyprawiasz.
— Są więc niedaleko?
— No, niebardzo, bo myśmy ich znacznie wyprzedzili na doborowych wielbłądach.
— A czemużeś ich pozostawił?
— Znajdują się w pewnych rękach. Znasz może człowieka, który mianuje się fakirem el Fukara?
— Oczywiście, rozmawiałem z nim jeszcze przedwczoraj wieczorem Dlaczego o to pytasz?
— Bo spotkał nas przypadkowo i chciał ratować jeńców.
— Czy udało mu się?
— A czyż znajdowałbym się obecnie tutaj, gdyby tak było? Ma on też porządną nauczkę za to, że śmiał wmieszać się do moich spraw gdyż sam dostał się do niewoli. Nie pojmuję, jak mogłeś ważyć się na coś podobnego... Wysyłasz ludzi, by mnie schwytali; chociaż dobrze wiesz, że nie uda się to nikomu i nigdy.
— Człowieku, czyś zwarjował? Toż właśnie w tej chwili jesteś schwytany i znajdujesz się w mojej mocy, — jesteś moim więźniem.
— Bynajmniej. Wrócisz mi wolność zaraz, jestem o tem najmocniej przekonany.
— Prędzej mnie djabeł porwie...
— Nie klnij i nie przysięgaj się daremnie, bo sam nie wiesz, co czynisz!
— A ty jesteś chytrzejszy, niż lis i, nikt nie może ci zaufać Wyobrażasz sobie tylko, żeśmy cię schwycić chcieli, postępujesz tak, jakbyś naprawdę o wszystkiem wiedział.
— Czy wyobrażam sobie tylko, że twój ojciec jest dowódcą?
— Nie. Ale dlaczego udałeś się w kierunku dżezireh Hassania?
— Ażeby pertraktować z tobą.
— Któż ci powiedział, że ja się tam znajdowałem?
— Twój ojciec, i zdaje mi się, że to najpewniejszy dowód, iż z nim rozmawiałem.
— O czemże to chciałeś pertraktować ze mną?
— O jeńcach, których mam w ręku.
— E! Spodziewałeś się okupu?
— Pomówimy o tem później.
— Nie pojmuję, dlaczego nie mówiłeś ze mną o tem zaraz po przybyciu do mnie wczoraj wieczór.
— Ba, w takim razie musiałbym przyznać się, kim jestem, i nie mógłbym uratować reisa effendiny.
— Wiedziałeś, że go oczekuję?
— Ojciec twój mi powiedział.
— To niemożliwe. Mój ojciec za nic w świecie nie mówiłby z tobą o tem.
— Wygadał się mimowoli.
— Nie rozumiem.
— No, niejedno jeszcze będzie dla ciebie niezrozumiale, gdy się później o mnie dowiesz.
— Przez usta twoje przemawia pycha i zarozumiałość, a mimo to leżysz bezsilny u moich nóg.
— Mylisz się. Jeżeli do pewnego czasu nie powrócę do swoich ludzi, stanie się ze wszystkimi jeńcami i z twoim ojcem to, czego byłeś świadkiem na Wadi el Berd, gdy reis effendina powystrzelał wszystkich schwytanych co do nogi. Nawet fakir el Fukara musi zginąć.
Nastąpiła dłuższa pauza, podczas której Ibn Asl rozważał wypowiedziane przeze mnie słowa, poczem zapytał:
— Ilu z moich ludzi uciekło?
— Ani jeden!
— Kłamiesz, mimo, że starasz się mówić poważnie, i nawet z oczu ci to patrzy.
— Mówię prawdę.
— A ja ci udowodnię, że nie. Widziałeś może jeźdźca, który dopiero co ukazał się na brzegu?
— Widziałem.
— Był to Oram, jeden z moich ludzi, towarzyszył memu ojcu podczas wyprawy.
— Możliwe, ale nie wtedy, kiedy spotkałem twój oddział. Może był gdzieś wysłany, a po powrocie, spotkawszy swoich towarzyszy schwytanych, umknął niepostrzeżenie, aby ciebie zawiadomić o nieszczęściu.
— Czy mógłbym się dowiedzieć, w jaki sposób udało ci się uwięzić ludzi, których przeciw tobie wysłałem?
— Nie mam wcale ochoty bawić się w opowiadania i opisy.
— W takim razie niech opowiada stary Abu en Nil.
— On nie wie o niczem, bo nie był wcale z nami. Od chwili, kiedy dopomogłem mu w Gizeh do ucieczki, nie widzieliśmy się, i dopiero dziś spotkałem go na pokładzie tego okrętu.
— Czy to prawda?
— Proszę cię, nie pytaj mnie więcej, czy prawdą jest to, co mówię, bo mnie to obraża — przyznasz to zresztą sam!
— A przecie przedstawiłeś mi się w nocy jako Amm Selad z Suezu, a dziś przyznałeś się, że jesteś poszukiwanym przeze mnie effendim. Czyż to nie było kłamstwem?
— Nie, to tylko podstęp wojenny.
— Wy, chrześcijanie, nie zdajecie sobie sprawy, co znaczy kłamstwo.
— A muzułmanin nie zadaje sobie wcale trudu co do podstępu wojennego, tylko morduje i zabija wprost. Allahowi powinieneś dziękować, że nie przyznałem się wczoraj, kim jestem, w przeciwnym bowiem razie miałbyś dziś na sumieniu straszną zbrodnię morderstwa setek ludzi. Zapytaj zresztą Ben Nila!
Podczas tej rozmowy ludzie cisnęli się hurmem do nas, chcąc słyszeć wszystko, co zaczął opowiadać Ben Nil. Był na tyle rozsądny, że przemilczał miejscowość, co nadawało całej sprawie pewną tajemniczość, zatem wyjść mogło na moją korzyść. Wszyscy słuchali z zapartym oddechem opowiadania, i dopiero, gdy Ben Nil skończył, Ibn Asl zauważył mocno zdziwiony:
— Naprawdę wierzyć mi się nie chce, jakobyś zabił lwa z El Teitel, effendi.
— Możesz nie wierzyć.
— Odważyłeś się na to, nie wiedząc pewnie wcale, co ci grozi.
— Zaryzykowałem własne życie, i nic więcej.
— Czy to nie dosyć? Czy może człowiek ponieść większą stratę nad życie?
— O, o wiele więcej.
— Co naprzykład!
— To, co dawno już utraciłeś, a mianowicie: honor, dobre imię i łaskę u Boga i u ludzi.
— Effendi, nie myśl, że ja nagle popadnę w skruchę i rozrzewnienie! O, nie! Jestem w tej chwili twoim panem i władcą, a życie twoje zawisło od mojej woli.
— Nie przeczę, ale równocześnie zawisło od twej woli życie Abd Asla, fakira el Fukara i całego oddziału ludzi.
— Ach tak. Przybyłeś ułożyć się ze mną o wolność tych ludzi. Ciekaw jestem, jakie jest twoje żądanie.
— Niebardzo wygórowane. Przysięgnij, że nie będziesz już zajmował się handlem niewolników, wróć mi wolność i, oczywiście, tym dwum moim towarzyszom!
— Zadowolniłbyś się moją przysięgą?
— Może tak, a może i nie. Możliwem jest, że zażądam pewnego, zabezpieczenia.
— Na jakiej podstawie przypuszczasz, że mógłbym przysiąc fałszywie?
— Bo znam już wielu muzułmanów, którzy składali fałszywe przysięgi.
— Widocznie nie byli to prawi wyznawcy proroka.
— Mogę ci udowodnić, że fakir el Fukara i twój ojciec, który uchodzi za bardzo pobożnego fakira, przysięgli na Allaha i brodę proroka, a skłamali od początku do końca.
— Czy to ty byłeś tym, który żądał od nich przysięgi?
— Ja.
— W takim razie nie popełnili żadnego grzechu, bo jesteś niewiernym.
— Ach, tak! Rozumiem. Muzułmanin może wobec chrześcijanina przysiąc fałszywie, i to wcale nie jest uważane za krzywoprzysięstwo.
— Rzecz się ma tak, jakby nic nie powiedziano.
— I wobec takiego stanu rzeczy, żądasz, abym wierzył twoim zapewnieniom? Złapałeś się sam, zmuszony przeto jestem postawić inne warunki.
— Proszę? Słucham.
— Uwolnisz nas wszystkich trzech, a ja w zamian daruję wolność twemu ojcu i fakirowi el Fukara. Resztę jeńców oddam reisowi effendinie.
— Co za bezczelność! — przerwał mi szyderczo. — Ten giaur pozostał na naszej łasce lub niełasce, a mówi tak, jakby miał tu coś do rozkazywania. Czemu nie podniosę ręki, by cię zdruzgotać na miazgę!? — dodał, zwracając się do mnie.
— Czemu nie podniesiesz ręki? A no, bo masz ją związaną. — Jeśli zginę, spotka ten sam, a może nawet gorszy, los twego ojca.
— Jesteś tego tak pewien?
— Powiedziałem ci już, że skoro nie wrócę na czas oznaczony do swoich, zacznie się natychmiast straszna godzina dla Abd Asla i jego towarzyszy niedoli.
— Kiedy to ma nastąpić?
— Jest to moja tajemnica; mogę ci tylko powiedzieć, że im prędzej się zdecydujesz, tem mniejsze niebezpieczeństwo grozi twemu ojcu.
— Hm, żądasz wydania trzech osób za dwie, to miarka bynajmniej nierówna.
— Owszem, gdyż wcale w rachubę nie biorę Abu en Nila, który jest Bogu ducha winien.
— Na ile oceniasz siebie?
— tym wypadku idzie tylko o liczbę osób. Dwie głowy za dwie głowy. Sternik jako dodatek.
— Czy to warunek ostatni?
— I nieodwołalny.
— A teraz pozwól, że ja ze swej strony przedstawię propozycje! Zwrócicie wolność wszystkim jeńcom, a ja wzamian oddam Abu en Nila!
— A ja?
— Zostaniesz.
— Dziękuję, jesteś mętem bardzo roztropnym i mądrym; gdyby nie to, że leżę skrępowany, padłbym przed tobą na klęczki i wielbił twoją wielkość.
— A czyż twoja mądrość nie jest bez granic.. Wszak ona... nie miała nigdy początku... Jakżebym mógł uwolnić cię tak sobie, z lekkiem sercem, skoro masz tyle na sumieniu. O, patrz, tam leży człowiek, którego dopiero co zamordowałeś!
— Naprawdę?
— Jeszcze dotąd nie dał znaku życia.
— Eh, to tylko chwilowe oszołomienie, zajmij się nim, może potrzebna będzie pomoc.
— Nie mamy hekima na pokładzie, jednakże — ty jesteś obcym effendim, a każdy z takich jest lekarzem, sądzę więc, że i ty znasz tę sztukę.
— Owszem.
— Zechciej więc opatrzyć nieszczęśliwego!
— Nie mam przecie swobody ruchów!
— A gdybym ci rozwiązał ręce, czy próbowałbyś ucieczki?
— Nie.
— Kto tobie może ufać... Jesteś silny, zuchwały i przebiegły.
— Nie sądź, że skoczę do rzeki, aby mnie tam pożarły krokodyle. Pominąwszy to jednak, zapewniam cię słowem, że na wszelki wypadek nie opuszczę twego okrętu bez obu współjeńców. Uwolnij mi więc ręce, a potem możesz je związać napowrót:
— Dobrze, ale pamiętaj, że będę trzymał w ręku przez cały czas pistolet i, jeżelibym tylko zauważył najmniej podejrzany ruch z twej strony — dostaniesz kulą w łeb.
Przyniesiono człowieka do mnie i rozwiązano mi tylko ręce, więzy na nogach pozostały, Gdybym chciał złamać słowo, byłby mi się niezawodnie udał nader śmiały, ale niezły plan. Człowiek, leżący koło mnie bez ruchu, miał za pasem nóż, który mogłem wydobyć zręcznym ruchem, aby przeciąć więzy na nogach, a następnie zaatakować Ibn Asla, który trzymał wprawdzie pistolet w ręce, ale z kurkiem nieodwiedzionym. Gdyby mi się więc udało wpakować go do kajuty, obok której znajdowaliśmy się właśnie, mogłem wymusić na nim wszystko wedle własnej woli, niestety, dałem słowo i musiałem go dotrzymać, będąc najświęciej przekonanym, że zarówno Ibn Asl, jak wszyscy obecni na to nie zasługiwali, i gdyby okoliczności złożyły się na to wszyscy gotowiby z lekkiem sercem złamać nietylko słowo, ale i przysięgę na Allaha.
— A więc? — zapytał Ibn Asl, gdy ukończyłem badanie. — Czy to istotnie tylko omdlenie?
— O, tak omdlenie, ale takie, z którego nigdy się już nie obudzi. Tak zawsze bywa, gdy ktoś bez zastanowienia chce wyrywać bliźniemu paznokcie.
— Co? Nie żyje?
— Zgadłeś. Człowiek ten nigdy już nie będzie zmuszał niewinnych ofiar do „śpiewania“ wśród barbarzyńskich katuszy. Wskutek kopnięcia nastąpiło zerwanie organów brzusznych i krwotok wewnętrzny, a ponadto nieszczęśliwy, padając, złamał sobie kręgosłup w karku.
— Allah kerim! Jesteś mordercą!
— O nie, lecz dwaj inni, a mianowicie: ty i on sam.
— Nieprawda, ty zadałeś mu śmiertelny cios, i przestępstwa, twoje powiększają się z każdą godziną. Sądzisz więc, że wobec tego puszczę cię na wolność?
— Przenigdy! — wtrącił porucznik — śmierć mu!
— Zabić go, jak psa, zabić! — ozwały się głosy w liczbie może do pięćdziesięciu.
— Pomyśl, że zginie również twój ojciec...
— Pomyśl, — odparł z drwiącym uśmiechem — że do tej chwili tylko od ciebie słyszałem o wszystkiem, i że muszę dowiedzieć się prawdy od Orama. Jestem prawie pewny, że sprawa weźmie zupełnie inny obrót, i to taki, że będziesz zębami zgrzytał ze zgrozy. A zresztą niech będzie, co chce i jak chce, nie puszczę cię za żadną cenę.
— Wolisz poświęcić rodzonego ojca?
— Bez wahania. Przeżył już dość lat, i niewielka będzie szkoda, gdy umrze, a ciebie trudnoby mi było po raz wtóry dostać w ręce tak snadnie. Zatrzymam cię więc i przestanę się tobą zajmować dopiero wówczas, gdy ostatnia kropla krwi z ciebie wypłynie, ostatni oddech uleci Hej! — krzyknął do obecnych — zabrać wszystkich trzech i wpakować do ciemnicy! Drzwi dobrze zaryglować i postawić wartę!
Rzuciło się na nas kilku zbirów nie troszcząc się o całość naszych kości, wlokło po schodach wdół i niosło następnie przez ciemny korytarz wgłąb. Nie zdołałem nawet rozpoznać, w której stronie okrętu znajdowała się cela, do której wpakowano nas; zaryglowano drzwi, a jeden ze zbirów zauważył:
— Za wiele gadania z tym psem i za wiele zaszczytu: Ja bym to wiele krócej załatwił. Nóż w pierś, i po krzyku; Allah niech ich spali. Kto zostaje na posterunku?
— Ja — ozwał się znajomy mi skądś głos.
— Dobrze, niebawem cię zwolnię, służba nieciężka, bo oni są powiązani i zamknięci. No i zresztą, gdzieby uciekli? Potopić się w nurtach rzeki?
Niebawem kroki ucichły i nawet z pokładu nie dolatywały już głosy. Począłem się tedy orjentować w tej nowej pozycji. Przedewszystkiem zapomocą dotyku zbadałem, że podłoga była zrobiona z drewnianych dylów, nadaremnie jednak starałem się wywnioskować po szumie wody, w której stronie okrętu jesteśmy. Przypuszczałem tylko, że komórka należała do tak zwanego zogu[3], a więc byliśmy w przedniej części okrętu.
Abu en Nil chciał coś mówić, lecz powstrzymałem go, gdyż człowiek stojący na straży mógł nas łatwo podsłuchać i podwoić swą czujność. Po niejakim czasie słychać było ciche czołganie, które, to się oddalało, to znów zbliżało. Wreszcie ktoś począł do drzwi leciuchno i ostrożnie pukać tak, że ledwie dosłyszeć było można. Nie odezwaliśmy się, a mimo to pukanie się powtórzyło śmielej, niż przedtem, a że i teraz nie dawaliśmy żadnego znaku, dał się słyszeć lekki szept:
— Effendi, czy słyszysz mnie?
— Słyszę.
— Zostałem z własnej ochoty na straży jedynie dlatego, by cię zapytać, czy mnie zgubisz.
— Zgubisz? — Kimże jesteś?
— Ten, z którym rozmawiałeś wczoraj w Hegazi.
Ucieszyło mnie to niezmiernie, gdyż przez pojawienie się tego człowieka błysnęła dla mnie gwiazdka nadziei, słaba wprawdzie, ale przy sprzyjających okolicznościach mogła się stać dla nas wielką gwiazdą zbawienia. Człowiek ów drżał z obawy, abym w przystępie gniewu nie zapomniał o danem mu słowie i nie wygadał się przed Ibn Aslem, któryby go ukarał surowo za długi język.
Kiedy zawiodły mnie już wszystkie oczekiwania, nie pozostało mi nic innego, jak własna siła fizyczna i zręczność. Możliwem było naprzykład, że uda mi się przerwać palmowy łyczak na rękach przez dłuższe tarcie o kant belki, reszta dałaby się już jakoś zrobić. Wygodniej jednak było wykorzystać inną sposobność, a mianowicie otrzymać od tego człowieka ostre narzędzie i dowiedzieć się od niego wielu ważnych rzeczy, bez których ucieczka mogła być bądź utrudnioną, bądź nawet niemożliwą.
Przyczołgałem się pod same drzwi i spytałem szeptem:
— Słyszałeś, ie chciano mi powyrywać paznokcie?
— Tak, effendi.
— Wobec tego wiesz zapewne, co nam zarzucają i co nas czeka.
— Skazani jesteście na śmierć wszyscy.
— A co na to Ibn Asl?
— Wielu jest za tem, ale nie brak i takich, którzy się domagają wypuszczenia cię na wolność, byle tylko uratować towarzyszy, będących u ciebie w niewoli.
— Która partja jest liczniejsza?
— Na razie nie wiem, ale na wszystkie nieba Allaha, błagam cię, nie mów Ibn Aslowi, że wtajemniczyłem cię w różne rzeczy, bo każe mnie rozstrzelać, albo wrzuci mnie do wody na pastwę krokodyli!
— W takim razie bardzo mi przykro, że ci nic pomóc nie mogę.
— Nic? Allah kerim! — Allah jest łaskaw. Czy odmówisz mi swej łaski? Wszak jesteś chrześcijaninem!
— Chrześcijanin ceni własne życie tak samo, jak każdy z wyznawców proroka.
— Ty jednak wcale się przez to nie uratujesz, gdy opowiesz Ibn Aslowi, co słyszałeś ode mnie.
— Mylisz się pod tym względem. Słyszałem od ciebie wiele szczegółów, które mogę wyzyskać na swą korzyść.
— Przyrzekłeś mi jednak dotrzymać tajemnicy.
— O ile sobie przypominam, przyrzekłem ci to istotnie, ale tylko co do jednego punktu, i pod warunkiem, że będę uważany za tego, za kogo się podałem, a że sprawa wzięła zupełnie inny obrót, wiadomości, udzielone mi przez ciebie, są obecnie dla mnie jedyną i ostateczną bronią
— O Allah, o proroku święty! Jestem zgubiony!
Zamilkł na chwilę; widocznie rozważał coś w myśli. Ale co? Ten moment oczekiwania był dla mnie bardzo ciężki, na szczęście stało się korzystniej niż przypuszczałem. Po ponownem zapukaniu, szepnął znowu:
— A gdybyś mógł uciec, effendi!...
— Byłoby najlepszym wyjściem i dla mnie i dla ciebie, bo wówczas nie potrzebowałbym mówić z Ibn Aslem o tobie.
— Niestety, ucieczka jest niemożliwą. Jesteś związany, powtóre czuwać tu będzie bezustannie warta, a po trzecie, choćby i nie, to w jaki sposob wydostałbyś się na ląd z okrętu?
— Czy to już wszystkie przeszkody?
— Mnie się zdaje, że te trzy są dosyć poważne.
— Ja natomiast lekceważę je sobie, i wystarczyłaby mi tylko pewna pomoc ze strony zaufanej osoby.
— Byłoby to bardzo niebezpieczne, effendi...
— Bagatela! O naszej ucieczce nie dowie się żywa dusza
Cóż powinien zrobić ów zaufany człowiek?
— Dwie rzeczy tylko, z których pierwsza jest prostsza i błahsza od drugiej. Przedewszystkiem niechby mi dostarczył ostrego noża!
Po krótkiej chwili namysłu, odezwał się:
— Dobrze, dam ci nóż.
— Kiedy?
— Zaraz. Tam wtyle znajduje się paka z narzędziami, przyniosę A...a... druga rzecz?
— Pewne informacje — nic więcej. Za to przyrzekam, że ani jednem słowem cię nie zdradzę.
— Dobrze, pytaj mnie więc, a odpowiem... Pst... cicho ktoś się zbliża!..
Zatrzeszczały schody. Ktoś zszedł po nich i zapalił światło, które wpadało wąskiemi pasmami przez szpary ściany do wnętrza naszej kajuty. Naprowadziło mnie to na domysł, że wskutek upałów deski wyschły, skurczyły się. I istotnie powstały stąd szpary tak szerokie, że można było przez nie wsadzić nóż bez przeszkody. W tej chwili pomyślałem też i o ryglu, którym założone były drzwi w połowie wysokości. Spostrzegłem ku mojej radości, że był to drewniany patyk o długości około pół metra, a szeroki na kilka centymetrów, który dawał się łatwo usunąć od wewnątrz. Do poczynienia tych spostrzeżeń wystarczyły zaledwie sekundy, poczem ów ktoś zbliżył się do drzwi, otworzył je i wszedł ze światłem w ręku. Przymknąłem powieki, ale tak tylko, bym mógł dalej rozejrzeć się po komórce. Była to ubikacja ciasna, jak gołębnik; nie zauważyłem tu żadnego wogóle przedmiotu, nawet gwoździa, wbitego w ścianę.
— No, i jakże się wam tu powodzi? — ozwał się sarkastycznie handlarz niewolników. — Pokaż więzy!... Chciałbym się przekonać, czy się nie rozluźniły...
Postawił lampę na podłodze i obejrzał następnie moje ręce i nogi. Byłem tak silnie skrępowany, że powrozy z łyka wpijały się w ciało i omal krew nie wystąpiła.
— Myślałeś w dalszym ciągu o cenie, którą mi postawiłeś? — zapytał, na co mu nie dałem odpowiedzi.
— A może będziesz łaskaw oznajmić mi, czy upłynął już termin, w którym cię oczekiwano?
— Wybornie! Spotkasz się zatem z psami, które do ciebie należą — w wieczności.
A do strażnika dodał:
— Uważaj bacznie, aby te parszywe szakale nie rozmawiały z sobą! Weź bat i wal ich przez głowy.
Dawszy ten rozkaz, podniósł lampę, splunął na mnie i zamknął drzwi, poczem wszedł po schodach, postawił światło w jakimś zakamarku i zgasił je, wreszcie wyszedł na pokład.
Po chwili zapukał nasz znajomy i począł szeptać:
— Już poszedł, i jesteśmy bezpieczni, effendi. O co chciałeś mnie pytać?
— Przedewszystkiem, powiedz mi, co to za ubikacja, w której się znajdujemy?
— To sidżn el bahriji[4] w którem nasi ludzie bywają więzieni za przestępstwa.
— Gdzie śpi załoga w nocy? — Tu, pod pokładem i jeszcze niżej pod wiązaniami, jeżeli niema niewolników.
— Musielibyśmy zatem przechodzić obok śpiących i natknąć się nawet na nich?
— Rozumie się.
— O, to źle.
— Ale wieczorem załoga znajduje się zazwyczaj na brzegu, i dopiero późno w nocy schodzi pod pokład — o tej godzinie mniej więcej, co wczoraj.
— Znasz maijeh es Saratin?
— Dokładnie, bo zatrzymujemy się tam dość często w celu ukrycia się przed pościgiem.
— Czy daleko jeszcze do tej zatoki?
— Znajduje się na lewym brzegu Nilu po drugiej stronie wsi Kwana. Wejście do niej jest tak zarośnięte, że tylko dobrze obznajmiony może trafić, a okręt cały niknie wśród gałęzi i pnących roślin.
— Tam Oram ma się zatrzymać dziś, nieprawdaż?
— Tak jest. Dopłyniemy na miejsce około północy, gdyż Ibn Asl zarządził, aby, o ile możności, przyśpieszyć jazdę. Po południu spotkamy wyspę Mohabileh, a wieczorem wieś Kwanę.
— Nie mógłbyś się tak urządzić, ażeby w chwili wjazdu do maijeh, znowu warta na ciebie przypadła?
— Owszem, ale — czy... chcielibyście może w tym czasie czmychnąć?
— No, nie, gdyż narazilibyśmy cię niewątpliwie na nieprzyjemności. Uciekniemy dopiero później, gdy cię zluzują z warty. Ale musi się to stać wtedy, gdy ludzie będą na brzegu — nie później bo gdy się tu zwalą na nocleg, ucieczka byłaby niemożliwą. Może jest z pośród twoich towarzyszy jaki łajdak i nicpoń, którego warto ukarać za rozmaite łotrowskie sprawki?
— O, są tacy, do których mam wstręt.
— Urządź więc tak, aby właśnie na ową krytyczną chwilę przypadła warta takiego draba. Im większy drab, tem lepiej, bo gdy ucieczka nam się uda, Ibn Asl wymierzy mu dotkliwą karę. Ale, ale, idzie o główniejszą rzecz. Czy nie wiesz, gdzie znajduje się moja broń? Bez niej nie dałbym sobie rady.
— Ibn Asi schował ją w swej kajucie, jako osobistą zdobycz.
— Przekonaj się więc, czy nie przeniesiono jej gdzie indziej, bo to kwestja dla mnie bardzo ważna Jeżeli się sprawisz dobrze, to nietylko, że cię nie zdradzę, ale wynagrodzę cię jeszcze osobno, bo pieniędzy nam nie odebrano, co, zresztą, wcale nie jest dla nas dobrą wróżbą, gdyż widocznie są bardzo pewni co do nas. W ostatniej chwili, gdy się przekonam, że ucieczka się uda, zostawię ci pewną sumę w miejscu, które sam wskażesz.
— O, jeżeli chcesz, effendi, sprawić mi tę przyjemność, to niema na całym okręcie lepszego miejsca, jak tam pod schodami, gdzie leżą maty palmowe. Możesz tam włożyć węzełek z pieniędzmi. Tylko... w jaki sposób dowiem się, żeście uciekli, i czy kto inny nie natknie się przypadkowo na skrytkę? Wspomniałeś przecie, że nikt nie zauważy waszej ucieczki.
— Dam ci znak. W tych okolicach żyją tak zwane koty morskie i zapewne nie jest ci obcy głos tych małp, gdy je kto w nocy nastraszy.
— Znam ten głos.
— Dobrze więc. Ażebyś wiedział, kiedyśmy umknęli, ozwę się trzykrotnie, naśladując głos małpy, i skoro to zauważysz, biegnij w umówione miejsce — a znajdziesz tam nagrodę z pewnością!
— Pragnę z całego, serca, effendi, abym znalazł ten upominek, po pierwsze, że ja pieniądze bardzo a bardzo lubię, a powtóre, będzie to dla mnie oznaką radosną z szczęśliwego obrotu waszej sprawy. Co jeszcze rozkażesz effendi?
— Radbym się dowiedzieć, jakie nowiny przywiózł Oram, niestety, nie będzie to możliwe, bo nim skończy opowiadanie, my powinniśmy już być w drodze.
— Możliwe, że mi się uda choć cokolwiek usłyszeć, i wówczas zawiadomię cię natychmiast.
— W jaki sposób? Przecie tu będzie warta.
— To nic nie szkodzi. Posłuchaj! Nie możesz uciec zaraz w pierwszej chwili, gdy się zatrzymamy, a Oram będzie opowiadał natychmiast podsłucham i następnie przybiegnę tu podzielić się wiadomością ze strażnikiem, no i, oczywiście, wy wszystko będziecie słyszeli.
— Istotnie znakomita myśl, i upominek dla ciebie będzie tem większy, im więcej pójdziesz mi na na rękę. Teraz już dość; wiem wszystko, co mi było potrzebne, a nie chciałbym obciążać twego sumienia innemi jeszcze sprawami.
Na tem skończyło się nasze porozumienie. Spiskowiec postarał się dla mnie o nóż bardzo ostry i szpiczasty, tak, że w razie wypadku mógł uśmiercić każdego, ktoby mi stanął na przeszkodzie. Położenie moje bowiem było tego rodzaju, że mogłem ze spokojnem sumieniem ważyć się na wszystko w obronie własnego życia i towarzyszy.
Co za szczęście, że ten człowiek drżał o swą skórę! Byłem prawie przekonany, że około północy zaświta nam zupełna wolność! W ciągu popołudnia przyszło mi na myśl, czy przypadkiem i ściana zewnętrzna nie posiada szpar; okazało się, że była to myśl wcale dobra. W okręcie nie było żadnego towaru, i dlatego zanurzała się w wodę bardzo mało, wskutek czego zewnętrzna ściana w miejscu, w którem się znajdowaliśmy, wystawała ponad poziom, i deski były dosyć rozeschnięte, a miejscami smoła poodpadała. Chwyciłem następnie rękojeść noża w zęby i, co prawda, z trudnością udało mi się wydłubać maleńki otworek na zewnątrz Przez tę dziurkę mogłem jednem okiem zobaczyć dość szeroki krąg. W łodzi na przodzie okrętu pracowano ciągle, a nawet wywieszono w niej mały żagiel. Na wszelki wypadek zatkałem dziurkę, tak aby ktoś, wszedłszy do celki, przed czasem nie mógł jej zauważyć.
Pod wieczór pofatygował się Ibn Asl do nas powtórnie i wywnioskowałem, że jest nas zupełnie pewien, bo zrewidował tylko mnie jednego, poczem wyszedł, nie odezwawszy się ani słowem. Szczęściem nie zauważył noża, który z przezorności ukryłem w kącie poza Abu en Nilem. Kilkakrotnie kusiło mnie, aby rozpocząć robotę, ale wstrzymywałem się do ostatniej chwili, bo niemożliwem było, żeby raz jeszcze powrócił. Wolałem przysunąć się do samej ściany i patrzyć przez dziurkę na Nil. Cienie drzew padały ukośnie, a więc słońce miało się już ku zachodowi, i widocznie zbliżaliśmy się do wioski Kwana. Niebawem zapadał zmrok i, nie mogąc już dojrzeć niczego, odsunąłem się od ściany i położyłem się w celu wypoczęcia.
Wedle rachuby zachodniej, mogła być godzina ósma, gdy nasz spiskowiec objął ponownie wartę. Zamienił potem kilka zaledwie słów ze mną, zapewniając, że się nie rozmyślił, i że po nim przybędzie następca, któremu nie zaszkodzi bardzo nawet dotkliwa nauczka.
— Kiedy będziemy w maijeh? — spytałem.
— Zaraz po zmianie warty. Ja wyjdę natychmiast na brzeg i, gdyby tylko zaszło coś nieoczekiwanego, postaram się ostrzec cię zawczasu. Dotychczas jednak wszystko w porządku. Broń leży w przedniej kajucie Ibn Asla.
Doczekaliśmy się nareszcie zmiany straży. Rozmawialiśmy pocichu, co nie uszło uwagi draba, bo wnet otworzył drzwi i począł wymachiwać w powietrzu rzemiennym batem, wymyślając nam przytem od giaurów i psów chrześcijańskich Musieliśmy milczeć. Niebawem dały się słyszeć na górze wyraźne głosy komendy. Biegano po pokładzie, spuszczano liny, zwijano żagle. Zbliżaliśmy się do maijeh. Po pewnym czasie zauważyłem, że skręciliśmy z głównego koryta wbok, a gdy wyjrzałem przez otworek w ścianie, było zupełnie ciemno, i nie dostrzegłem nawet gwiazd na horyzoncie, co znowu naprowadziło mnie na myśl, że wjechaliśmy zapewne pod baldachim rozłożystych drzew, wznoszących się nad zatoką Za chwilę rozjaśniło się. Na brzegu zobaczyłem ognisko, a tuż obok stał jakiś człowiek, który wołał głośno:
— Tutaj! Zrzućcie linę, a zaczepię ją o pień drzewa!
Przystań była tak dogodna, że nie zarzucano nawet kotwicy, lecz zapomocą lin przysunięto okręt do samego brzegu poczem spuszczono wdół drabinę, po której schodzili ludzie z pokładu.
Ściana, o którą się oparłem, dotykała brzegu, i mogłem przez dziurkę widzieć stosunkowo wiele, reszty zaś trzeba było się domyśleć Gdy okręt był już dostatecznie umocowany, zeszli prawie wszyscy na dół, i należało się spodziewać, że Ibn Asl raz jeszcze zaszczyci nas swą wizytą. Zaledwie to pomyślałem, zaskrzypiały schody od wewnątrz, ktoś zszedł, zapalił lampę i zapytał:
— Czy wszystko w porządku?
— Wedle rozkazu, — odpowiedział strażnik — psy zaczęły między sobą szczekać, ale uspokoiłem ich natychmiast zapomocą bata.
— Dobrze zrobiłeś. Walić tylko, ile wlezie.
Otworzył drzwi, oświetlił komórkę i obejrzał nas starannie, poczem ozwał się przez zaciśnięte zęby:
— Rozmówię się teraz z Omarem, i losy wasze rozstrzygną się ostatecznie. Radzę ci, byś się przygotował na męczeństwo, które czeka cię jeszcze dziś
— Mówisz, jak dziecko — odpowiedziałem tonem pewności siebie i powagi — co do mego losu, to nie zmienisz go ani na jotę; rozstrzygnęło się już, co miało się rozstrzygnąć, bez twego współudziału.
Ibn Asi parsknął głośnym śmiechem i zauważył:
— Trwoga odebrała ci rozum i pamięć, a odzyskasz je napowrót nie dalej, jak za godzinkę, i zaczniesz śpiewać na inną nutę.
Miałeś dziś wymowny dowód, co się stać może, gdy ktoś ma odwagę zmuszać mnie do śpiewania...
— Raz ci się udało, ale drugi raz, zobaczymy!
Zaryglował drzwi, zgasił lampę i odszedł. Popatrzyłem teraz przez dziurkę na brzeg i spostrzegłem, że ludzie zżynali skrzętnie trzcinę i sitowie, ażeby mieć dogodne miejsce do obozowania. Zapalono też więcej ognisk, co wywnioskowałem z cieni drzew.
Nadeszła teraz tak długo oczekiwana chwila. Wydobyłem z ukrycia nóż i przyczołgałem sę do Ben Nila tak, że, trzymając nóż w zębach, rozciąłem powróz na jego rękach. Była to najcięższa i najbardziej żmudna praca, bo łatwo można go było skaleczyć. Reszta poszła gładko i tak zręcznie, że stojący na straży ani się spostrzegł, czy wewnątrz coś zajść mogło. Wolni już wszyscy trzej od więzów, wyprostowaliśmy członki zapomocą ostrożnych ruchów i czekaliśmy na przybycie znajomego; niestety, dopiero po upływie pół godziny zatrzeszczały schody i usłyszeliśmy jego głos:
— Słuchaj no! Nowiny, powiadam ci, niesłychane nowiny przyniósł Oram. Szkoda, że nie możesz posłuchać.
— Djabli nadali wartę w tak ważnej chwili — odrzekł pełniący służbę. — Cóż tam takiego?
— Ów niewierny effendi mówił prawdę. Nasi towarzysze zostali istotnie schwytani, a ośmiu z nich zabito kolbami w walce.
— Allah niech zgubi reisa effendinę, a ten chrześcijański effendi otrzyma należytą nagrodę od nas nawet zbyteczną byłoby rzeczą przeklinać go. W jaki sposób zdołał się wymknąć Oram? Czy może wogóle nie dał się schwytać?
— Gdzież tam, schwytano go, ale asakerzy nie związali go zbyt mocno, i nad ranem zdołał im się wymknąć, a nawet zabrał im wielbłąda i oczywiście, popędził co tchu w kierunku Hassani, aby nas zawiadomić, ale biedak spóźnił się o kilkadziesiąt minut.
— A dlaczego nie popędził wprost do naszego obozu, tylko kołował wgórę Nilu?
— Bo nie mógł inaczej tam właśnie ciągnęli asakerzy reisa effendiny, a schwytanych nowych towarzyszy nie odstawiono do Chartumu, jak chciał początkowo effendi, lecz do Hagazi. Tam asakerzy oczekują eifendiego.
— Mogę sobie czekać do sądnego dnia, doczekają się natomiast Ibn Asla, który niezawodnie pośpieszy na pomoc schwytanym.
— Oczywiście.
— Mój kochany możebyś mnie zastąpił tutaj przez chwilę, ofiaruję ci za to chętnie...
— Dajże mi pokój, stałem dopiero dwie godziny.
Po tych słowach pobiegł wgórę. Dotrzymał więc przyrzeczenia, a ponadto udzielił mi w ten naturalny dowcipny sposób bardzo ważnych wiadomości, i dlatego przygotowałem dla niego umówioną nagrodę, mimo, że należał do moich wrogów, a jako zły człowiek wogóle na to nie zasługiwał. Mogłem zresztą nie dotrzymać przyrzeczenia, ale niechże wie, że chrześcijanin jest uczciwy i, co raz obieca, nie uchyli się od tego.
Rozmowa ostatnia była zresztą dla nas i pod innym względem korzystną. Zaintrygowany strażnik wspiął się wysoko na schody, aby choć coś niecoś podsłuchać, a ja tymczasem mogłem śmiało wyjść z komórki. Zupełnie inaczej mogłoby się stać, gdyby człowiek ten czuwał tuż koło drzwi. Rygiel odsunąłem zapopomocą noża jeszcze w czasie ich głośnej rozmowy, co uszło zupełnie ich uwagi, teraz łatwo już było o swobodę ruchów. Postępowałem tak zręcznie naprzód, a obaj towarzysze tuż za mną że ani się spostrzegł, kiedy stanąłem tuż za jego plecami w chwili, gdy chciał zawołać na towarzyszy, aby go zastąpiono, chwyciłem go obydwoma rękami za gardło, a towarzysze związali go w okamgnieniu, poczem zakneblowaliśmy mu usta jego własnym fezem i, zaniósłszy go do komórki, zaryglowaliśmy za nim drzwi. Na pokład wyszedłem, następnie sam i począłem nasłuchiwać i rozglądać się wokoło. Na nasze szczęście, nie było na pokładzie żywej, duszy. Wróciłem wdół, złożyłem w umówionem miejscu sakiewkę, poczem w towarzystwie obu współwięźniów wyszedłem na pokład i, czołgając się na brzuchu, aby mnie, nie dostrzeżono dotarłem do kajuty i nie bez pewnych trudności namacałem broń, którą zabrałem z sobą...
— No, a co teraz? — pytał strwożony Ben Nil. — Czy możemy zejść po drabinie na brzeg? — Ba, schwyciliby nas z pewnością — zauważył Abu en Nil
— Którędyż więc wydostaniemy się na świat?
— O to chodzi. Najlepiej zrobimy, gdy damy susa wdół między nich. Przestraszą się i, nim się połapią, co zaszło, — nas już nie będzie.
— Zlituj się, — zauważył Ben Nil — taki skok nie na moje nogi. Połamałyby się w kawałki.
— No, no, — pocieszałem go — obejdzie się bez karkołomnego skoku, spuścimy się po linie, nie między nich, lecz z przeciwnej strony, do łodzi, którą umkniemy tak, jak lądem i na własnych nogach.
Allah, Wallah, Tallah! Co za przepyszna myśl! Ale — effendi, nic z tego nie będzie.
— No, a to czemu?
— Bo łódź znajduje się z tamtej strony, gdzie oni siedzą.
— Mnie się zdaje, że powinna być z przodu, bo tam ją przyczepiono, celem przyśpieszenia biegu statku. O ile sobie przypominam, nie ruszano jej w czasie wjazdu do maijeh, lecz odpięto żagle Zobaczmy!
Popełzliśmy w przeciwną stronę okrętu, istotnie domysły moje nie były mylne. Łodź wisiała na grubej linie tuż nad wodą. W ciemności nie mogliśmy dostrzec, czy znajdują się w niej wiosła; widniało tam coś białego.
— Co to? — zapytał Ben Nil nie bez trwogi.
— Prawdopodobnie żagiel, który dodano w czasie jazdy. Jeżeli to prawda, to niezawodnie będzie tam i maszt, a może nawet i wiosła.
Widziałem rano na przodzie okrętu wiązki pochodni, zrobione z palmowego łyka i żywicy. Zabrałem więc jedną nich i wrzuciłem do łodzi
— Na co ci to? — pytał Ben Nil.
— Zobaczysz później, teraz czas do działania, a nie na rozmowy. Chwyć się liny i jazda wdół, a za tobą dziadek i ja ostatni!
Ben Nil zarzucił swą strzelbę na plecy, wyprostował się i pochylił następnie wdół, a w tej chwili dosłyszałem słowa Ibn Asla:
— Przynieście mi tu kubek raki, a żywo.
Jest to rodzaj wódki, którą muzułmanom wolno używać. Domyśliłem się z tych słów, że co najmniej dwu ludzi pobiegnie na pokład po raki i dlatego nalegałem na Abu en Nila:
— Prędzej! Nie spostrzeżono nas jeszcze, ale w tej chwili dwu drabów wspina się po drabinie na pokład!
Musiałem przykucnąć, aby mnie odrazu nie spostrzegli. Niestety, stary Abu en Nil guzdrał się tak długo, że pierwszy, który wyszedł na pokład, zobaczył go, i poznał odrazu co się święci.
— Gwałtu! Jeńcy uciekają! Wszyscy tu żywo! — wołał pierwszy, biegnąc równocześnie do nas, a za nim dwaj inni. Stary już się chwycił liny i spuścił się wdół, a ja przykucnąłem na krawędzi i w chwili, gdy trzej bandyci dobiegli do tego miejsca, zamachnąłem się kolbą tak silnie, że pierwszy padł odrazu na pokład, drugiego pchnąłem lufą w brzuch, i w ten sposób również ubezwładniłem, a trzeci już położył palec na języczku pistoletu, gdy nagle otrzymał potężny cios między oczy i runął jak długi. Trwało to wszystko parę sekund zaledwie. Na brzegu wzmógł, się niesłychany popłoch i zamieszanie, a część załogi wdzierała się po drabinie na pokład, spychając się i przeszkadzając sobie wzajemnie. Tylko nie zwykłej przytomności umysłu zawdzięczam ocalenie, bo każda sekunda miała bezcenną wartość. Spuściłem się lotem ptaka do łodzi, odciąłem nożem linę, podczas gdy Ibn Asl wrzeszczał w górze jak buldog:
— Gdzie się podzieli? Zabili tych trzech!... Pewnie skryli się w kajucie! Psy! Łotry! Trzymać ich, nie puścić!
Ja tymczasem najspokojniej w świecie odbiłem od okrętu. Wioseł było kilka. Chwycili je tamci dwaj, ja zaś stanąłem u steru.
— Pst! — szepnąłem do nich. Sprawujcie się jak najciszej! Ibn Asl nie wie, gdzie jesteśmy. Byłoby dobrze umknąć choć na kilkanaście kroków, niech potem strzela! Ciemno jest i z pewnością nie trafi. Wiosłujcie więc do taktu, ale pocichu!...
Zrazu posuwaliśmy się wzdłuż okrętu, aby pozostać w cieniu, następnie wypłynęliśmy na pełną wodę i, znalazłszy się w bezpiecznej mniej więcej odległości zatrzymaliśmy się. Na brzegu nie pozostał nikt, wszyscy rzucili się na pokład i poczęli przeszukiwać zakamarki okrętu. Towarzyszył temu taki hałas i zamęt, że nie zrozumiałem ani słowa. Możliwe, że znaleziono ubezwładnionego strażnika, ale nas — nie! Po pewnym czasie nastała zupełna cisza. Nie mogąc pojąć, gdziebyśmy się podzieli, naradzali się widocznie między sobą, bo zbili się w kupę.
Mogłem widzieć to wszystko, bo odległość między nami a okrętem nie wynosiła więcej nad trzydziestokrotną długość łodzi.
— Możebyś teraz udał głos małpy, — ozwał się Abu en Nil — jesteśmy wolni.
— Zaniecham tego, a natomiast spróbuję nawiązać rozmowę z Ibn Aslem, i to bezpośrednio.
— Niech cię Allah uchowa wszak wywnioskuje stąd, gdzie jesteśmy, i każe strzelać z karabinów. Jest wprawdzie dosyć ciemno, ale gdyby dali kilka salw, to mogłaby się zabłąkać do nas kula i uśmiercić którego, z nas a to wcale nie należy do przyjemności
— Nie obawiam się i zobaczysz, że uśmiejemy się przy tej okazji.
Zwróciłem się twarzą wgórę rzeki, przyłożyłem obie dłonie do ust i jak przez tubę krzyknąłem głośno, wymawiając zwolna sylaby:
— Ibn Asl! Ibn Asl! Łap nas, trzymaj! Słowa te odbiły się echem o gęsty las, który rozciągał się wzdłuż brzegu, a mimo to nie straciły wyrazistości.
— To on, ten pies, ten psi syn! — zerwał się Ibn Asl — tam, w górze na wodzie! Widocznie zabrali nam łódź!
Zebrani na pokładzie zaczęli natychmiast przeginać się wdół celem przekonania się, czy istotnie brakuje łodzi, ja zaś odezwałem się znowu w ten sam sposób:
— Tak jest, mamy twoją łódź. Teraz możesz nareszcie żądać ode mnie, bym śpiewał.
— Słyszycie? — ryczał wściekle Ibn Asl. — Zabrali nam łódź i są tam, sto kroków w górze. Strzelać, hej, strzelać, jak jeden mąż!...
— Rozległ się odgłos kilkunastu strzałów w kierunku zachodnim, podczas gdy my znajdowaliśmy się w stronie południowej. Teraz zwróciłem się twarzą ku wschodowi i, siląc się na głośny śmiech, krzyknąłem:
— Źle strzelacie! Zupełnie źle!
Słowa te odbiły się znowu z innej strony i wszyscy rzucili się w tym kierunku, a Ibn Asl komenderował:
— Nie tu, lecz tam są, celujcie do nich tam wdół rzeki!
Znowu padło kilka strzałów i, oczywiście, bez skutku, poczem raz jeszcze parsknąłem śmiechem w tę samą stronę, co wprawiło wszystkich w osłupienie, a Ibn Asl darł się na całe gardło:
— Djabla ma w sobie, wiedziałem o tem już dawno. Patrzcie, znowu jest na górze!
Nie spadziewałem|spodziewałem}} się sam, że uda mi się tak wyborny kawał, który wprawił i nas w znakomity humor, niestety, nie na długo. Byliśmy wprawdzie zabezpieczeni już od kul, ale wskutek nieznajomości okolicy, nasuwały się niebardzo wesołe myśli. Szło mianowicie o wyszukanie miejsca, skądby można wydostać się z maijeh, lecz żaden z nas nie miał pojęcia o tem. Wejście do tego zacisza było, jak słyszeliśmy, zarośnięte do tego stopnia, że nawet w biały dzień trudno je było odnaleźć, a cóż dopiero teraz w nocy ciemnej, że oko wykol! A oprócz tego należało się obawiać krokodyli i hipopotamów, których pełno jest w górnym Nilu, zwłaszcza w miejscach zacisznych.
Na szczęście stary Abu en Nil znał dość dobrze okolice tej osobliwej rzeki, i dowiedziałem się od niego,że powyżej wsi Kwany przybiera ona kierunek północno—zachodni, postanowiłem więc skierować się w tę stronę. Po niejakim czasie spostrzegliśmy nad głową gwiezdny pas nieba między wysoko wznoszącemi się ścianami lasu. Pas ten zwężał się coraz bardziej, aż wreszcie znikł i mieliśmy nad głową znów baldachim gałęzi i liści.
— Ściągnąć wiosła! Prawdopodobnie jesteśmy już u wyjścia z zatoki. Przypuszczam, że musi tu być chociażby słaby prąd, i ten uniesie z pewnością łódź na właściwą drogę.
— O, to niebezpieczna rzecz — ostrzegał sternik — jeżeli zawadzimy o coś, i łódź się wywróci, to zjedzą nas krokodyle.
— Ale my nie zderzymy się z niczem, zobaczysz.
Wydobyłem w tej chwili wiązkę, zabraną Z okrętu, zapaliłem jedną z pochodni i dałem Ben Nilowi, by ją umocował na dziobie łodzi, nie troszcząc się już o to, czy Ibn Asl zauważy światło, czy nie.
Przy świetle spostrzegłem, że znajdowamy się pod olbrzymiemi drzewami senesowemi, których pnie, jak zmierzyliśmy wiosłami, były w wodzie na jakie półtora metra. A zatem nie było to wejście do maijeh Zatrzymaliśmy się koło jednego pnia na chwilę. Zerwałem w tym czasie garść liści i wrzuciłem do wody — popłynęły. Puściliśmy się więc ostrożnie w tym kierunku, skręciliśmy zupełnie na lewo i natrafiliśmy na szerszy prąd. Woda była tak głęboka, że wiosło nie dosięgało dna, a ponadto kręciła się tu i owdzie nieznacznie.
— Zbłądziliśmy, — twierdził Ben Nil — musimy zawrócić.
— Mylisz się, wnuku — zaprzeczył Abu en Nil — woda się kręci w tem miejscu dlatego, że tuż niedaleko przepływa główny prąd rzeki, ale nie widzimy nic, bo rośliny zasłaniają. Trzeba więc przedostać się przez ten wir koniecznie.
— Ba, ale gdzie? W każdym razie na wprost, bo z jednej i drugiej strony wznosiły się drzewa, których wierzchołki były tak omotane, pnącemi roślinami że łączyły się z sobą w wielu miejscach tworząc niejako mosty ponad powierzchnią wody. Rozglądając się bacznie, zauważyłem, że tu i owdzie rośliny były powyrywane i połamane gałęzie, co naprowadziło mnie na domysł, że tędy właśnie przejeżdżał noker ibn Asla.
— Tędy! — ozwałem się; — chwyćcie wiosła, znam już drogę!
Przeprawiliśmy się całkiem swobodnie i lekko przez tę szyję i ujrzeliśmy nagle otwartą rzekę, a ponad głowami jasne, gwiaździste niebo.
— Allahowi niech będą dzięki! — odetchnął sternik.— Już ogarniała mnie trwoga, bo gdybyśmy nie znaleźli wyjścia, to mógł nas Ibn Asl dogonić i schwytać nanowo.
— Nie tak łatwo — odrzekłem. — Nie natrafiwszy na rzekę, bylibyśmy w ostatecznym razie wylądowali i skryli się w gąszczy leśnej; niechby nas Ibn Asl szukał do sądnego dnia. No, ale lepiej w każdym razie, że wypłynęliśmy na pełną rzekę; mamy teraz wolną drogę do reisa effendiny.
— Gdzie chcesz go szukać? Myślisz, że on jeszcze siedzi koło dżezireh Hassania?
— Tego już wiedzieć nie mogę dokładnie. Przedewszystkiem musimy się bardzo śpieszyć. Skąd mamy dziś wiatr?
— Prawie prosto z południa.
— Wiatr ten jednak był tak lekki, że ledwie mogliśmy zauważyć dokładnie jego kierunek, ale mimo to sprzyjał nam doskonale. Wznieśliśmy zaraz maszt i rozpięli żagiel. Ponieważ stary Abu en Nil był już dosyć zmęczony, posadziłem go u steru, a sam z Ben Nilem zabrałem się do wioseł.
— Czy nie lepiej trzymać się środka rzeki? — zapytał stary.
— Niezupełnie.
— Dlaczego? Przecie tam mielibyśmy pełny wiatr.
— Prawda, ale moglibyśmy łatwo rozminąć się z reisem effendiną.
— Sądzisz naprawdę, że on płynie wgórę rzeki?
— To nie, ale możliwe, że ukrył się gdzieś na brzegu, a zresztą, niechby sobie był, gdzie mu się podoba, przypuszczam, że na wszelki wypadek rozstawił czujną straż na znacznej przestrzeni. Dlatego zabrałem zapas pochodni, aby nas łatwiej spostrzeżono.
— Dobrze więc, proszę cię tylko, pozwól mi sterować tak, abyśmy miejscami zbliżali się do brzegu. Znam wybornie wszystkie przystanie okrętów, jak również miejsca, skąd roztacza się szeroki widok na rzekę i okolicę.
Oczywiście, zgodziłem się na to. Ale niestety, czyż możliwe było domyślić się, gdzie reis effendina znajduje się obecnie. Że odkrył ciepłe jeszcze gniazdo handlarzy niewolników, którzy czmychnęli; to prawda, mógł również dowiedzieć się od załogi zatrzymanego tamże okrętu o kierunku ucieczki całej bandy. Przypuszczałem więc, że powrócił natychmiast do Hegazi, wsiadł na „Sokoła“ i pożeglował na południe. Jeżeli przypuszczenie to było trafne, to mogliśmy spotkać się z nim w drodze, mógł też rozłożyć się gdzieś w wieczór na takiem miejscu, skąd można mieć na oku całą rzekę i, oczywiście, nie przepuścić żadnego statku bez należytej kontroli, czyli, że zatrzyma nas z pewnością.
Płynęliśmy o wiele prędzej, niż Ibn Asl rano wgórę rzeki, bo sprzyjał nam wiatr, a oprócz tego niósł nas prąd, i w dodatku mieliśmy wiosła; niestety łódź była za wielka. W mniejszej bylibyśmy znacznie przyśpieszyli podróż, mimo to od chwili odbicia od okrętu nie upłynęło nawet godziny, gdy dotarliśmy do Kwany. We wsi tej znajdowały się podówczas składy rządowe rozmaitych zapasów żywności. Każdy okręt, zdążający wgórę Białego Nilu, zaopatrywał się tu w niezbędne artykuły, bo im dalej wgórę, tem droższa jest żywność i tem trudniej ją zdobyć.
Zatrzymaliśmy się tu na krótki czas, by zasięgnąć wiadomości od harisa el miszrah[5], czy nie przepłynął tędy okręt reisa effendiny. Otrzymaliśmy odpowiedź przeczącą, wobec czego powiosłowaliśmy natychmiast w dalszą drogę.
Noc na Nilu! W duszy poety wywołałaby ona prawdziwe natchnienie, lecz nie dla mnie były w tej chwili poetyckie nastroje.
W ciągu ostatnich nocy spałem bardzo mało, byłem więc ogromnie znużony, a tu na domiar złego trzeba było wiosłować! I Ben Nil poruszał wiosłami, jak automat; prawdopodobnie spał podczas tej pracy. Nie odzywał się też stary Abu en Nil. Wprawdzie nie miał za sobą tyle przejść, co my, ale milczenie jego miało zgoła inne powody. A gdy go o to spytałem, rzekł:
— Nie jestem wcale zmęczony, effendi, lecz odbiera mi humor pewna dosyć poważna troska. Jestem przecie dezerterem.
— Ah, obawiasz się więc reisa effendiny?
— Oczywiście. Schwytał mnie przecie wówczas na okręcie niewolników i, gdybyś mi nie dopomógł w ucieczce, czekała mnie z pewnością dotkliwa kara. Obecnie nawijam się znowu przed oczy temu surowemu panu i kto wie, co będzie ze mną. Ciężko mi wypowiedzieć, effendi, ale... puść mnie jeszcze raz na wolność, pozwól mi wysiąść z łodzi na najbliższym przystanku!
— Chcesz się dostać zpowrotem na swój okręt?
— Ba, ale nim do niego zdążę, będę z pewnością uwięziony.
— No dobrze, zważ, że byłbyś sam jeden bez żadnych środków, nie masz nic przy sobie. W jakiż sposób dałbyś sobie radę w dzikiej okolicy?
— Zabiorę Ben Nila.
— O, nie! — przerwał wnuk. — Jesteś wprawdzie ojcem mego ojca, a Allah przykazał czcić i szanować cię należycie. W tym wypadku jednak muszę ci odmówić posłuszeństwa, bo jestem sługą effendiego, i nie odważyłbym się nigdy pozostawić go samego.
— Synu mego syna, ktoby to przypuścił o tobie! Czy wyorzesz się krwi, która w żyłach twoich płynie? Śmiałbyś sprzeciwić się prawu, które każdy człowiek nosi w głębi swej duszy?
— Mnie się zdaje, że miłość dla ciebie i wierność dla effendiego dadzą się z sobą pogodzić najzupełniej. Nie powinieneś wcale odłączać się od nas. Znam effendiego i wiem, że otoczy cię swą opieką.
— Ba, ale to przechodzi jego siły.
— Nie należy o tem wątpić! On potrafi wszystko, co tylko zechce.
— No, ja ci znowu nie przyrzekam więcej, niż mogę, — wtrąciłem — zapewniam cię jednak, mój Abu en Nilu, że nie powinieneś się obawiać. Reis effendina przebaczy ci to, co już minęło.
— O, effendi, gdyby to było prawdą, na klęczkach złożyłbym mu podziękę, bo musisz wiedzieć, że ja nie jestem tak złym, jak ci się wydaje.
— Wiedziałem o tem, i dlatego udzieliłem ci pomocy wówczas.
— Nikt już nie ujrzy mnie na pokładzie okrętu handlarza niewolników.
— Wierzę ci i wstawię się za tobą do reisa effendiny.
— Effendi, ty wlewasz balsam na rany m ojej duszy i, jeżeli reis effendina daruje mi, to łatwiej uspokoi się moje sumienie; i nie będę się już obawiał nikogo, i śmiało będę mógł spojrzeć w oczy każdemu, a nawet wrócić do ojczyzny, pewny, że nie grozi mi żadna kara. Ty uratowałeś mi już raz życie, i przeczuwam, że gdyby mnie coś istotnie groziło, nie brałbyś mnie z sobą do reisa effendiny. Cóż ja mu jednak odpowiem, gdy mnie zapyta, w jaki sposób wówczas uciekłem?
— Wyznaj mu całą prawdę!
— Ba, ale w takim razie pogniewa się na ciebie.
— Nie sądzę, zresztą twój wnuk wyświadczył mu tyle przysług w ostatnich dniach, że może mieć wdzięczność nietylko dla niego, ale i dla ciebie i, oczywiście, przebaczy ci bez wahania.
To uspokoiło go zupełnie, i od tej chwili, rozwiązał mu się język. Opowiadał mi stary tyle przygód i rozmaitych przejść, że doprawdy miło mi było słuchać tego wszystkiego, chociaż nieraz ze zgrozą. A droga nasza była długa i monotonna.
∗
∗ ∗ |
Prowadziliśmy bardzo ożywioną rozmowę w czasie nocnej jazdy, co nam jednak nie przeszkadzało uważać na każdy szczegół po drodze. Skoro tylko zauważyliśmy jakiś przedmiot, podobny do okrętu, stawaliśmy natychmiast, niestety, trudno było spotkać żywego ducha. Wypalił się powoli cały zapas pochodni i wkońcu zabrakło nam światła. Musieliśmy więc płynąć pociemku. Nad ranem wiatr dął silniej, wskutek czego łódź posuwała się bardzo szybko, i przez dłuższy czas ani ruszyliśmy wiosłami, zwłaszcza gdy się zdarzył bystry prąd rzeki.
Około godziny piątej rano przybyliśmy na miejsce, gdzie obozował wczoraj Ibn Asl. Zatrzymanego przezeń okrętu już nie było. Wyszliśmy na obozowisko w nadziei, że spotkamy kogoś, niestety, daremnie. Nie pozostawało nam nic innego, jak płynąć jeszcze dalej, aż do Hegazi. Gdybyśmy i tam nie zastali reisa effendiny, to albo rozminęliśmy się z nim w drodze, albo też cofnął się do Chartumu. W tym ostatnim wypadku troska o moją karawanę spadała wyłącznie na mnie.
Popłynęliśmy więc, i wpobliżu Hegazi zauważyliśmy małe światełko, a że poczęło już szarzeć, dostrzegłem, że światełko to pochodzi ze statku, stojącego w miszrah. Rozróżniłem następnie kontury okrętu z trzema pochyłymi masztami; był to „Sokół”, którego tak skrzętnie poszukiwaliśmy przez noc całą. Popłynęliśmy, oczywiście, ku okrętowi, lecz w tej chwili dał się słyszeć z pokładu alarmujący głos:
— Łódź, do mnie, w tę stronę!
Chciałem zażartować, i dałem znak towarzyszom, by udawali, że nic nie słyszą, i skierowaliśmy umyślnie wbok niby z zamiarem ucieczki, gdy wtem krzyknął ktoś z pokładu, bynajmniej nie w żartobliwym tonie:
— Stać, bo strzelam!
A równocześnie ozwał się na pokładzie dzwonek alarmowy. Wiedziałem, że skoro warta da taki znak, to w przeciągu kilku minut cała załoga jest wpogotowiu do walki, i dlatego żart mój mógł spowodować niemiłe następstwa. Skierowaliśmy więc łódź w stronę statku.
— Przybić do lewego boku okrętu — brzmiały gromkie słowa z pokładu — i nie ruszać się!
Usłuchaliśmy, a na górze wszczął się ożywiony ruch. Niebawem zapytano nas:
— Czyja to łódź?
Poznałem po głosie reisa effendinę i, żeby i on mnie nie poznał, kazałem Ben Nilowi odpowiedzieć:
— Z „Jaszczurki”.
Odpowiedź ta wprawiła go w zdumienie.
— Wyjść na pokład w tej chwili! — Zawołał głosem podniesionym.
Wiadomo mu było zapewne, że to właśnie statek pod nazwą „Jaszczurka“ umknął wczoraj z przystani koło dżezireh, i teraz pomyślał, że dowie się czegoś bliższego o tej sprawie. Na pokładzie pozapalano latarnie, ja zaś, chcąc go podrażnić, wypchnąłem sternika na zrzuconą nam powrozową drabinę, zostając z Ben Nilem na dole. Stary krzywił się, co prawda, ale rad nierad polazł pierwszy i, gdy już wydostał się na pokład, usłyszałem słowa reisa effendiny:
— Otóż jest już jeden! Ale poczekaj-no... Widziałem już gdzieś tę twarz... Ktoby to mógł być? Słuchajno, dobrodzieju, gdzieśmy się to widzieli?
Powitanie to przeraziło starego do tego stopnia, że prawie oniemiał i nic nie odpowiedział.
— Jeżeli się nie mylę, — mówił reis effendina dalej to imię twoje brzmi Abu en Nil. Nieprawdaż?
— Tak jest, effendi, — jęknął stary drżącym głosem.
— Widzieliśmy się w Gizeh, co?
— Tak, effendi, w Gizeh...
— Nazywaj mnie emirem. Wiesz przecie dobrze, że mam prawo do tego tytułu. Byłeś sternikiem na dahabijeh es Semek, którą wówczas skonfiskowałem, no gadaj!
— No, tak, byłem.
— I uciekłeś mi, ty jeden z całej załogi... Wiem już... Miło mi dobrodzieja powitać... Hej, związać draba i wrzucić do ciemnicy!
— Emirze, nie trzeba mnie wiązać, — błagał stary — nie jestem twoim wrogiem; przybyłem dobrowolnie.
— Jakto? Przecie mój żołnierz z warty chciał już strzelać do ciebie. Kłamiesz, starcze, o tej swojej dobrej woli. Gdzie znajduje się teraz „Jaszczurka”?
— W Maijeh es Saratin.
— Nie znam takiej miejscowości. Cóż tam „Jaszczurka“ ma do roboty?
— Schowała się przed tobą.
— A zatem ma nieczyste sumienie, skoro musi chować się przede mną. Czego ona szukała koło dżezireh Hassanii?
— Ciebie chciała schwytać.
— Mnie, mnie chciała schwytać? Do djabła, jesteś bardzo otwarty. Kto jest reisem „Jaszczurki“?
— Niema tam reisa. Komenda spoczywa w ręku samego właściciela, Ibn Asla.
Imię to wywołało wpośród całej załogi wielkie poruszenie, nawet sam reis effendina był niemało zdumiony.
— Czym się nie przesłyszał? Ibn Asl, powiadasz? Ten najsłynniejszy rabuś niewolników znajduje się na pokładzie „Jaszczurki”? Zaczynam teraz pojmować. Ten psi syn zastawił na mnie pułapkę. Czy to prawda? Mów!
— Tak, emirze, zgadłeś. Miałeś być spalony razem z okrętem i załogą za pomocą nafty.
— Allah kerim! Bóg jest łaskaw, bo mnie natchnął, bym obrał drogę lądem. To stąd pochodziły beczki! W tej chwili ruszymy dalej, a ty musisz nas zaprowadzić do maijeh es Saratin! Spalić mnie chciał razem z ludźmi i okrętem! Żeby ci jednak dać przedsmak tego, co cię czeka, otrzymasz narazie bastonadę, Azis, zwiąż mu nogi i wymierz dwadzieścia plag w podeszwy!
Ostatnie słowa wypowiedział do swego ulubieńca, młodego człowieka, który właśnie stał obok, trzymając w ręku potężny bicz zrobiony ze skóry hipopotama. Młodzieniec ten był zawsze gotów, ilekroć zaszła potrzeba wymierzenia komu plag, a że Abu en Nil pamiętał go dobrze jeszcze z pod Gizeh i wiedział, że niema z nim żartów, dlatego złożył ręce do modlitwy, błagając;
— Emirze, nie każ mnie chłostać, jestem zupełnie niewinny!
W tej chwili wydrapał się na pokład Ben Nil i rzekł do emira:
— Nie powinieneś go bić, emirze, bo to mój dziadek, który zresztą wcale ci nie skłamał.
— Co? Ty tutaj? Ty, Ben Nil? Cóż ty robisz w towarzystwie łowcy niewolników?
— Łowcą niewolników nie był on nigdy. Że przez krótki czas pełnił obowiązki sternika na okręcie łowców, to jeszcze niewielka wina, poświadczy to zresztą mój effendi.
— A gdzież ten twój effendi jest?
— Idzie już — odpowiedziałem, skacząc przez poręcz. — Otóż i on!
Z piersi wszystkich wyrwał się okrzyk zdziwienia i radości. Emir cofnął się o krok wtył i prawie oniemiał, lecz po chwili otworzył szeroko ramiona i postąpił ku mnie, wołając!
— Effendi! Jakże się cieszę, jakże niezmiernie się cieszę! Pójdź w moje objęcia niech cię przycisnę do serca!
Radość jego była zarówno wielka, jak i szczera, i ja również omal się nie rozrzewniłem. Przystąpili też natychmiast do mnie obaj oficerowie, stary onbaszi i wielu innych, ściskając mi ręce serdecznie. Jeden tylko stał dłuższy czas na uboczu i, dopiero gdy już wszyscy przywitali się ze mną, roztrącił ich i stanął naprzeciw. Była to postać chuda z długimi członkami, jak u małp i niezwykle komiczna.
— Effendi, o effendi, — jęczał i skomlił — dusza moja pełna jest rozkoszy, a serce wyskoczyć mi chce z piersi i oko w głowie rzuca się z radości, że cię znowu ujrzało. Tęskniłem do ciebie, jak zakochana żona do męża. Bez ciebie życie jest dla mnie ciemne, jak wnętrze garnka odwróconego dnem do góry, i przykre, jak but do nogi niedobrany. Nikt o mnie się nie troszczył, nie pamiętał, nie zwracał uwagi na moje słowa. Dzielność moją psy zjadły, a odwaga wyschła jak plama dziegciu na rękawie mej szaty. Aż oto przechodzi przez moje kości rozkosz i czuję, że moje przymioty odżyją nanowo i zagrają wszystkimi kolorami tęczy, jak bańka mydlana, i...
— Prysną — przerwałem, podając mu rękę, i cofnąłem się o krok wtył w obawie, by mnie nie chwycił w ramiona, któremi dwa razy mógł mnie opasać.
Człowiek ten, podobny do szubienicy, był moim drugim służącym i nazywał się Selim. Zostawiłem go u reisa effendiny przed wyprawą do Fessarów, bo zawsze robił wszystko odwrotnie, niż należało, i mógł mi nieraz być poważną przeszkodą w rozmaitych przedsięwzięciach.
— Effendi, — rzekł do mnie, robiąc pociesznie czułą minę — żebyś ty wiedział, jak ja się tu sprawowałem przez cały czas! Byłem dla nich wszystkich świecznikiem i wzorem cnót wszelakich; zapewne takiego wzoru nie znajdą już nigdy w życiu...
— W jedzeniu — przerwał mu któryś. — O, w tem ma bestja talent. Jeść, pić, palić tytoń, spać i chełpić się umie doskonale, lecz pozatem...
— Milcz! — zgromił go drągal — usta twoje są źródłem, z którego mętna płynie woda. Bardzo żałuję, effendi, że nie miałeś sposobności widzieć mnie naprzykład wczoraj, gdyśmy ciągnęli w kierunku dżezizeh Hassenii w pościgu za handlarzami niewolników. Moja postać przewyższała wszystkich, a w sercu czułem taki ogień zapału i męstwa, ze, że... ale co tu wiele gadać. Łowcy niewolników już na sam widok mojej osoby uciekli co sił, a emir mnie jedynie ma do zawdzięczenia, że...
— No dosyć, dosyć, — przerwałem mu — mamy ważniejsze rzeczy do omówienia, niż twoje przechwałki.
— Otóż to — dodał emir — idź stąd! — A do mnie: — Jestem bardzo ciekaw, dlaczego udałeś się do Hegazi, a nie do Chartumu, skąd wziąłeś się w towarzystwie tego oto sternika z bandy rabusiów, no i wkońcu, gdzie twoi żołnierze?
— Asakerzy zostali wtyle i przyprowadzą ci niebawem całą gromadę łowców niewolników, których schwytałem.
— Znowu sprzyjało ci szczęście? Udało ci się może coś z bandą Ibn Asla? Effendi, urodziłeś się napewno w czepku. Ja, niestety, od Wadi el Berd nie wyłowiłem nic.
— No, to pociesz się; jeżeli nie pomylę się w rachubie, to już jutro będziesz miał w ręku samego Ibn Asla.
— Naprawdę? Gdzie on się znajduje?
— W maijeh es Saratin, jak ci wspomniał Abu en Nil.
— Gdzie to jest?
— Powyżej wsi Kwana.
— Byłeś aż tam? Nie, doprawdy wierzyć nie mogę
— Byłem przedwczoraj, nim jeszcze tu przybyłeś, w Hegezi i koło dżezireh Hassanii, gdzie Ibn Asl schwytał mnie.
— Schwyt... — Słowo zamarło mu na ustach i dopiero po chwili dodał: Effendi, bierzesz mnie na kawał...
— Nie, emirze.
— Domyślałem się, że jesteś w zachodnim stepie, a ty tymczasem, Allah wie którędy, rozbijasz się za Ibn Aslem, którego szukam nadaremnie.
— Rzecz zupełnie prosta; opowiem ci, tylko rozkaż swoim ludziom, by byli cicho! Pożądanem jest dla nas, by w Hegazi nie dowiedziano się o niczem, co się tu dzieje, bo Ibn Asl ma tu swoich szpiegów. Tutejszy szeik el beled naprzykład jest z nim w porozumieniu.
— Masz na to dowody?
— Wiedział doskonale, że Ibn Asl urządził na ciebie zasadzkę, i nawet pomagał mu w tem zbrodniczem przedsięwzięciu, bo ofiarował konia do dyspozycji strażnikowi, który tu oczekiwał twego przybycia i o niem miał zaraz donieść Ibn Aslowi.
— I ty wiesz o tem wszystkiem, człowieku, nie wytrzymam dłużej...Musisz mi wszystko opowiedzieć dokładnie. Chodź do mojej kajuty, a tego sternika z bandy łowców trzeba związać i wtrącić do lochu!
— Nie, emirze! To dobry, uczciwy człowiek; polecam go twoim względom. Objaśnię cię później, a tymczasem każ im dać posiłek obydwom, bo od wczoraj nie mieliśmy nic w ustach!
— A więc i ty jesteś głodny? Ależ chodźno czem prędzej do mojej kajuty, będziesz miał, czego tylko dusza zapragnie!
Powiedziałem emirowi, by kazał pogasić światła na pokładzie i masztach, poczem zeszliśmy do wspaniale urządzonej kajuty, gdzie usługiwał nam Azis. Emir kazał przynieść wszystko, co tylko było w zapasie, nie brakło nawet paru flaszek wina, ponieważ emir wyemancypował się z pod przesądów koranu co do tego napoju. Spożywałem z wielkim apetytem, cokolwiek Azis podał, i opowiadałem reisowi effendinie zajścia ostatnich dni, co chwilami wprowadzało go w wielkie zdumienie. Słuchał z natężoną uwagą i przerywał okrzykami podziwu i zachwytu. Opowiadanie moje było jednak pobieżne, emir zaś chciał wiedzieć najdrobniejsze szczegóły i natarczywie domagał się tego.
— Kiedyindziej, — odpowiedziałem — bo teraz niema na to czasu. O brzasku musimy wyruszyć w drogę.
— Kto, gdzie?
— No, ja, ty i Ben Nil. Wsiądziemy do łodzi, którą tu przybyliśmy, i powiosłujemy kawałek wgórę rzeki; będę miał dosyć czasu na opowiadanie w czasie jazdy. Mam pewien plan, który trzeba wykonać zaraz, i to w ten sposób, że musisz udać się ze mną. Dobrzeby było, gdybyśmy tylko trzej w drogę udać się mogli, niestety, ja i Ben Nil jesteśmy tak pomęczeni, że nie moglibyśmy wiosłować. Zechcesz więc odkomenderować do tego dwu silnych marynarzy.
— A no, dobrze. Jesteś nadzwyczaj tajemniczy; że jednak jestem przekonany o twoich zdolnościach, i że nie przedsiębierzesz niczego bez należytych ku temu powodów, posłucham cię, ale przyznam ci, że gdyby kto inny czynił mi podobną propozycję, podejrzewałbym go o nieuczciwe zamiary względem mnie. Możnaby mnie przecie przy tej sposobności wydać w ręce Ibn Asla tak łatwo...
— Sądzę, że istotnie możesz na mnie polegać. Ale zmień uniform, aby nas nie poznano po drodze, gdy będziemy wracali! To rzecz niemałej wagi.
Emir przebrał się natychmiast po cywilnemu, a ja zabrałem ze stołu trochę żywności do torby i następnie wyruszyliśmy w drogę.
Na wschodzie rumieniła się już zorza poranna, gdy odbiliśmy od okrętu. Dwaj marynarze wiosłowali pilnie, a ja siedziałem obok Ben Nila naprzeciw emira, który był zdenerwowany z łatwo zrozumiałych powodów. Nie trzymałem go też zbyt długo w niepewności i wtajemniczyłem go dokładnie w cały plan, tem bardziej, że czasu było dosyć. Nim dobiliśmy do miejsca, gdzie obozował przedtem Ibn Asl, emir udobruchał się ostatecznie i przejął się mojemi myślami najzupełniej. Wylądowawszy, usiedliśmy pod drzewem na brzegu, i w tej chwili rozkazałem, by obaj marynarze wrócili pieszo do Hegazi, ale tak ostrożnie, aby ich nikt po drodze nie zauważył. Odeszli natychmiast, a reis effendina pytał niemało zdziwiony:
— Jesteś ciągle zagadkowy do niemożliwości. Czy nie będziemy wracali z łodzią do Hegazi?
— Ja z Ben Nilem — tak, ale ty nie.
— Co? Chcesz, żebym pieszo biegł taki kawał drogi?
— Zgadłeś, a powód wytłumaczę ci później, teraz zaś chciałbym się dowiedzieć, co myślisz o całej sprawie.
— Przedewszystkiem jestem zdumiony w najwyższym stopniu. Ty, effendi, jesteś istotnie człowiekiem, który...
— Daj pokój, — przerwałem mu — co o mnie myślisz w tej chwili, to rzecz uboczna.
— Zawdzięczamy ci życie, to prawda, ale mimo to nie możesz żądać, aby...
— Abyś przez krótki czas przynajmniej milczał, tego mogę żądać śmiało od ciebie. Czas bardzo jest drogi, i musimy się zająć tem, co najpilniejsze Przypuszczam, że masz chęć pochwycić Ibn Asla?
— Naturalnie. Przysięgam na Allaha, że nie dziś, to jutro...
— Powoli tylko z przysięgami! Człowiek nie jest panem rozmaitych okoliczności. Nieraz bardzo niewinny błąd może zniweczyć olbrzymi zasób pracy i zabiegów. W jaki sposób chciałbyś schwycić opryszka?
— W sposób najprostszy. Pojadę do maijeh es Saratin i tam go napadnę.
Ale go tam z pewnością już niema. Jestem przekonany, że zaraz po naszej ucieczce opuścił tę kryjówkę, i miał ku temu bardzo ważne powody. Po pierwsze, nie czułby się tam już bezpiecznym, bo miejsce to jest mi wiadome, powtóre, musiał pośpieszyć z pomocą swemu ojcu i poddanym, będącym u mnie w niewoli, jestem więc pewny, że popłynął wdół Nilu zaraz po naszej ucieczce.
— W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wyruszyć naprzeciw...
— Aby go nie spotkać — przerwałem.
— Przeszukamy wszystkie zakątki wzdłuż Nilu.
— I podczas gdy się tem zajmiemy, on najspokojniej w świecie pomaszeruje przez step w kierunku mojej karawany.
— Za krótki na to czas.
— Bynajmniej. Wie dobrze, że go szukasz, i że ja popłynąłem naprzeciw ciebie, aby cię wezwać do maijeh. Dlatego wykorzystał noc i udał się, o ile mógł, jak najdalej wdół, skrył swój okręt w zaroślach, a z załogą pomaszerował na spotkanie naszych asakerów
— Rozumiem już teraz. Zaalarmuję żołnierzy i poprowadzę ich w kierunku karawany, by jej bronić natychmiast. Ty, oczywiście, będziesz mi towarzyszył.
— Nie, ja z Ben Nilem pojadę naprzeciw karawany, podczas gdy ty urządzisz zasadzkę na Ibn Asla.
— Dlaczego nie obaj razem?
— Bo w tym wypadku nie dostalibyśmy Ibn Asla, który obecnie znajduje się ze swoimi ludźmi wyżej. Wyprzedziliśmy go więc, a gdy tu się pojawi i zauważy nasze ślady, będzie ostrożny i zostanie.
— Jeżeli jednak zechce ratować swego ojca, to mimo wszystko nie zaniecha wyprawy i może na nas napaść ztyłu.
— Nie zdobędzie się na to, ceni on bowiem więcej swą wolność, niż życie ojca i ludzi, zabranych do niewoli. Słyszałem to z własnych jego ust. Możliwe zresztą, że wyprawi przeciw nam oddział łowców niewolników, ale ręczę za to, że osobiście nie zdecyduje się na nic, bo to tchórz ostatniego gatunku. Chyba, że w ostatecznym razie zdobędzie się na jaki fortel, którego bądź co bądź lekceważyć nam nie wolno, gdyż pod tym względem ma, gałgan, pewne zdolności.
— Hm, posłuchaj! Jeżeli wybiorę się wprzód i pozostawię go w pewnem oddaleniu, to bardzo jest możliwem, że napadnie na karawanę, a pomoc z naszej strony mogłaby być spóźnioną.
— Co do karawany, to wcale bym się o nią nie bał, gdybym był na miejscu. Wiem na pewno, że nie zdołałby jej zwyciężyć, ale mam na myśli zupełnie co innego. Nieraz udawało mi się podstępem uzyskać tyle, ile nie zdołałbym nawet przemocą i gwałtem; zresztą miałeś sam liczne tego dowody. Otóż chciałbym podstępem podejść Ibn Asla i, jeżeli tylko nie popełnię jakiego błędu w planie, ręczę zgóry za pomyślny skutek.
— Cóż więc obmyśliłeś?
— Zastawić pułapkę. Wiesz o tem zapewne, że znajomość pola walki jest dla każdego wodza rzeczą bardzo ważną, bo od niej przeważnie zawisło zwycięstwo, lub klęska. Tak naprzykład, gdy wódz zwabi nieprzyjaciela w miejsce, gdzie wszystko zostało należycie do walki przygotowane, może być pewnym powodzenia. W tych okolicznościach gdybyś poszedł w otwarty step, nie wiedziałbyś, gdzie szukać wroga, w którem miejscu dojdzie do potyczki. Otóż, aby tego uniknąć, wyznaczymy zgóry miejsce, i będziemy go tam oczekiwali!
— Czy tylko zechce tam przyjść!
— Że istotnie ściągniemy go tam, w tem już moja głowa.
— Obrałeś już takie miejsce?
— Bardzo dogodne, a mianowicie Dżebel Arasz Kwol. Leży ono wpobliżu linji wytycznej, którędy ma iść nasza karawana, tem samem więc blisko drogi Ibn Asla. Byłeś tam zapewne.
— Pięć razy; znam nawet dobrze całą okolicę.
— Cieszy mnie to, bo nie potrzebuję ci towarzyszyć dla zaznajomienia się z terenem. Są tam dwie zatoki, a właściwie bagna, które połączone są ramieniem z głównem korytem rzeki. Północna jest większa i dłuższa, niż południowa. Czy znasz ten zakątek?
— Doskonale. Większa z tych zatok nazywa się maijeh el Humma[6], nazwy zaś mniejszej nie pamiętam.
— Otóż właśnie mam na myśli to bagno febry. Ciągnie się ono u stóp góry wąskiem pasmem tak daleko, że aby przejść pieszo z jednego końca na drugi, potrzeba conajmniej czterech godzin. Mniej więcej w samym środku tej długości jest znaczne wgłębienie w grzbiet skalistego brzegu, zarośnięte mocno omm sufah, a na krawędziach wznoszą się wysokie, cieniste drzewa gafulowe[7]. które zwracają szczególniejszą uwagę wędrowca, bo rzadko drzewa tego gatunku osiągają taką wysokość.
— Znam je; niezwykle przyjemny ich zapach rozchodzi się po całej okolicy i łagodzi wyziewy bagna. Pieszo można śmiało tamtędy przejść, lecz na wielbłądzie należy być ostrożnym, bo skały wznoszą się prawie prostopadle tuż nad samą wodą, a na wąskiej drożynie leżą potężne głazy, które się staczają z góry. Te drogę właśnie naokoło wklęśnięcia zatoki w głąb skał nazywają tubylcy darb el Muzibi[8], bo niejeden podróżny nabawił się tu kalectwa, lub stracił życie.
— Mam nadzieję, ze i dla Ibn Asla droga ta będzie nieszczęśliwą.
— W jakiż sposób zwabisz go w to miejsce?
— Że go zwabię, nie ulega najmniejszej wątpliwości, ale w jaki sposób, niestety, sam jeszcze nie wiem myśl o tem przyjdzie w decydującej chwili. Droga nieszczęścia wiedzie wzdłuż brzegu zachodniego. Czy znasz także wschodni?
— Doskonale.
— To przypomnisz sobie zapewne gęsty hegelikowy las, który styka się z brzegiem zachodnim.
— Byłem tam. Las ten jest nie do przebycia, bo przestrzeń między pniamy wypełniają gęste krzaki i zarośla nabakowe.
— Otóż ten las posłuży nam za kryjówkę.
— Czyżbyśmy mieli oczekiwać tam Ibn Asla?
— Tak. A teraz twoje zadanie, emirze, zapamiętaj je sobie dobrze! Przedewszystkiem, skoro tylko wrócisz do Hegazi, musisz wybrać się w drogę, ale przedtem porozumiesz się z szeikiem el beled.
— Z tym psem, zdrajcą, którego ukarzę jak najsurowiej?
— Uczynisz to później, a teraz musisz być bardzo grzecznym dla niego i zachowywać się tak, jakbyś mu ufał zupełnie. Powiesz mu, że oczekiwałeś tu transportu niewolników, ale zamiar się nie udał, gdyż, widocznie, Ibn Asl wprowadził cię podstępnie w błąd. Wyrazisz tedy przypuszczenie, że handlarz ten czmychnął do Chartumu, i powiesz, że podążysz za nim, by go wyśledzić i ukarać.
— Po co ja to mam mówić właśnie szeikowi el beled?
— Bo odgrywa on w moim planie znaczną rolę. On właśnie nastawi pułapkę na Ibn Asla, nie wiedząc bynajmniej o tem. Wspomniałem ci już, że to wspólnik i szpieg Ibn Asla. Jestem pewien, że albo sam potajemnie uda się do niego z wiadomościami, albo wyśle kogo z zaufanych, no i Ibn Asl, dowiedziawszy się w ten sposób o twoim powrocie do Chartumu, Będzie się czuł bezpieczny.
— A ciebie nie będzie się obawiał?
— Nie, bo i ja rozmówię się z szeikiem. Ale posłuchaj dalej: udasz się natychmiast pieszo do Hegazi, lecz tak, aby, o ile możności, nikt nie mógł cię zauważyć; w tym celu kazałem ci się przebrać, i kiedy już stamtąd wyruszysz, ja z Ben Nilem przywiosłuję.
— Skądże będziesz wiedział o tem, że wyruszyłem w drogę?
— Zostaw to już mnie, potrafię sobie dać radę! Otóż, przybywszy na miejsce z Ben Nilem, udam się do szeika el beled niby tak, jakbym dopiero wprost z maijeh powrócił, i opowiem mu, co zaszło koło dżezireh Hassanii.
— Wyjawisz mu swoje właściwe nazwisko?
— Rozumie się. Gdybym tego nie uczynił, to i tak dowiedziałby się później od Ibn Asla i, oczywiście, nie wierzyłby wówczas memu opowiadaniu, co mogłoby pokrzyżować moje plany. Muszę zachowywać się tak, jakgdybym miał do niego zupełne zaufanie; będzie to łatwe, bo on należy do zwierzchności, a ja zwrócę się doń niby po pomoc! Oddam mu na przechowanie łódź z zastrzeżeniem, że później, gdy ty będziesz w tej okolicy, odbierzesz ją od niego.
— Powiadasz, że popłyniesz do Hegazi z Ben Nilem. A co będzie, gdy szeik dowie się później o tym trzecim, Abu en Nilu? Jak wytłumaczysz jego nieobecność?
— Bardzo łatwo. Mogę powiedzieć naprzykład, że uciekł mi w obawie, by się z tobą nie spotkał, albo, że utopił się w czasie ucieczki.
— Po co mi go zostawiasz? Mógłby przecie przydać się tobie.
— Mam tylko dwa wielbłądy wierzchowe.
— Dokąd się wybierzesz?
— Naprzeciw karawany, którą opuściłem, aby ciebie ostrzec przed zasadzką, a że jesteś uratowany, mogę już teraz śmiało powrócić do niej, tem bardziej, że nadarza się znakomita sposobność schwytania Ibn Asla. Ucieczka moja była dla niego strasznym ciosem, który za wszelką cenę zechce sobie powetować, wyprawi się więc przeciw karawanie, by uratować ojca i jeńców. Jeżeli więc usłyszy, że się tam udałem, ucieszy się niezmiernie, bo wstąpi weń nadzieja ponownego schwytania mnie do niewoli. Napadnie więc na karawanę z wszelką pewnością, no i wlezie w pułapkę.
— Ba, ale ty sam jeszcze nie wiesz, w jaki sposób wciągniesz go w tę zasadzkę.
— Istotnie, dotychczas nie miałem o tem pojęcia, ale przyszła mi nagle do głowy pewna myśl. Napomknę szeikowi el beled, w jaki sposób może odnaleźć Arasz Kwol. Powiem mu tak: oszczędzałem życie jeńców pomimo, że ci łajdacy zasłużyli już niejednokrotnie na śmierć. Obecnie wyczerpała się już moja cierpliwość, i muszę się pomścić surowo za to, że mnie Ibn Asl chciał zamęczyć bez litości. Otóż za to właśnie czeka śmierć wszystkich poddanych Ibn Asla, którzy tylko pod rękę mi podpadną. Przedewszystkiem zaprowadzę jeńców do Dżebel Arasz Kwol, aby ich powrzucać do maijeh el Humma. Skoro więc Ibn Asl dowie się o tem, skieruje niezawodnie swą bandę w moje ślady, aby uratować zagrożonych śmiercią swych poddanych. Cóż ty na to?
— Przypuszczam, że nie zawiodą cię te obliczenia, ale czy ci się uda akurat zwabić go w takie dogodne dla ciebie miejsce, gdzie możesz być pewien zwycięstwa, o tem trochę wątpię.
— E, co do tego, to sobie poradzę. Zresztą przybędzie on tam wcześniej, niż ja i będzie miał czas rozejrzeć się w terenie. Sądzę zatem, że, jeżeli choć trochę posiada zmysłu orjentacyjnego, to wpadnie na tę samą myśl co ja, to znaczy: zechce na mnie napaść z dwu stron, z przodu i z tyłu, podczas gdy ja będę się znajdował na wąskiej ścieżce między skałami a wodą. Jeżeli mu się to uda, to będzie mnie uważał za straconego.
— Miałżebyś odwagę wejść w tę pułapkę?
— Może, ale, oczywiście, tylko w tym celu, aby go tym sposobem wciągnąć w swoje sieci i potem ubezwładnić na zawsze. Ty popłyniesz z Hegazi aż do wysokości Dżebel Arasz Kwol, ukryjesz okręt w zakamarku, a zostawiwszy kilku ludzi do pilnowania, resztę marynarzy i asakerów zabierzesz z sobą do maijeh el Humma i ukryjesz się w lesie, o którym ci mówiłem. Tam masz czekać, dopóki nie spostrzeżesz nas i Ibn Asla. Możliwe, że ja prędzej jeszcze dotrę do miejsca i odszukam cię tam dla udzielenia ci ostatecznych wskazówek; jeżeli nie zdążę, to zadanie twoje jest bardzo proste. Skoro tylko usłyszysz strzały, możesz przypuszczać, że przybyłem z północy, a Ibn Asl napadł na mnie ze strony przeciwnej. Oczywiście, i on nie będzie miał wiele miejsca na wąskiej drożynie. Wówczas ty wypadniesz znienacka z lasu i popędzisz prosto na niego ztyłu. Jeżeli się dobrze sprawisz, to Ibn Asl albo się podda dobrowolnie, albo rzuci się do maijeh, gdzie wśród zarośli omm sufahowych znajdzie niewątpliwie grób dla siebie i wszystkich swoich poddanych
— Effendi! Plan ten jest wspaniały, ale mimo to mam pewne obawy. Wszak rozporządzasz tylko dwudziestoma żołnierzami.
— Gdyby mi ich więcej było trzeba, to wezmę od ciebie.
— Kiedyż będzie na to czas?
— Może i będzie. Obawy twoje nie są pozbawione pewnych podstaw.
— A druga rzecz: potrzebni ci są ludzie do pilnowania jeńców. Ileż więc pozostanie ci do rozporządzenia w czasie napadu? Jest również prawdopodobne, że Ibn Asl umieści oddział od strony północnej i weźmie cię we dwa ognie.
— I o tem myślałem; jestem nawet tego pewnym, że urządzi na mnie zasadzkę. Skoro jednak wiem o tem — nie boję się bynajmniej. Jeżeli, naprzykład, ktoś wie, że w tem a w tem miejscu podłożono minę, to, oczywiście, ominie zawczasu niebezpieczne miejsce. Zresztą przyznaję, że za mało mam ludzi, i proszę cię, przyślij mi z dwudziestu asakerów.
— Dokąd ich wysłać, aby na pewno trafili do ciebie?
— Idzie głównie o to, aby ludzi tych nie spostrzegł nieprzyjaciel. Najlepiej jednak będzie, jeśli ich sam wyszukam w umówionem miejscu, Znam wyborną kryjówkę w północnej stronie Dżebel Arasz Kwol; jest to wyschłe koryto potoku, wciskające się w skały. Po pięciu minutach drogi koryto rozszerza się w kotlinkę, zarośniętą gęsto krzakami.
— Wiem już... Zapuściłem się raz w to miejsce, szukając wody do picia.
— Doskonale. Cieszy mnie to, że znasz obmyśloną przeze mnie kryjówkę. Otóż właśnie przyślij mi z dwudziestu wojowników!
— Ba, ale kiedy?
— Na krótko przed mojem przybyciem; gdyby bowiem przyszli tam wcześniej, to mógłby ich Ibn Asl wyszukać. Jeśli dobrze obliczyłem, to jeszcze dziś przywitam swą karawanę.
— To niemożliwe! Wszak ma przed sobą pięć dni drogi, a dziś dopiero dzień trzeci.
— Ja rozumuję inaczej. Oto, gdy asakerzy spostrzegli ucieczkę Orama, musieli się odrazu domyślić, że pocwałował co tchu do Ibn Asla, i wskutek tego śpieszyli się, na łeb, na szyję. Dziś wieczorem tedy są oddaleni od nas nie więcej jak o jeden dzień drogi, a że ja popędzę naprzeciw, więc bardzo jest możliwem spotkanie o tej właśnie porze, jak to sobie obliczyłem. Jutro rano wyruszymy do Dżebel Arasz Kwol, ale wpobliżu rozłożymy się na nocleg i dopiero pojutrze udamy się na miejsce. Jest bowiem bardzo pożądane, ażeby potyczka odbyła się w dzień. Możliwe, że w ciągu nocy odnajdę cię, lecz gdybym do pierwszej godziny po północy nie zjawił się, przyślij natychmiast dwudziestu asakerów w kierunku suchego koryta, o którem mówiliśmy, a tam ich już odnajdę. Na wypadek gdybym miał czas odwiedzić cię na twoim posterunku, dam ci zdaleka znak, a mianowicie powtórzę trzykrotnie raz po raz głos hieny; żołnierz, stojący na widecie, może wówczas zaprowadzić mnie do ciebie. Oto wszystko, co miałem ci do powiedzenia.
— No tak, ale teraz na mnie kolei podziękować ci za tyle trudu i poświęcenia dla mnie...
— No, no, zostawmy to na lepsze czasy, teraz szkoda każdej chwili. Do widzenia więc, kochany emirze, przy lepszej sposobności!
Reis effendina podał rękę mnie i Ben Nilowi i poszedł pieszo do Hegazi, my zaś wypoczywaliśmy tak długo, ile mniej więcej czasu potrzebował reis eflendina na odbycie swej drogi, poczem wsiedliśmy do łódki i popłynęliśmy na przeciwległy brzeg. Ukrywszy łódź w trzcinie, podążyliśmy pieszo brzegiem tak daleko, dopóki nie spostrzegliśmy Hegazi. „Sokół” stał jeszcze w miszrah, dopiero po upływie jakiej pół godziny rozpiął żagle i wyruszył w drogę. Wówczas cofnęliśmy się pomału, następnie popłynęliśmy łodzią ku Hegazi. — — —