<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Fakir el Fukara
Podtytuł Powieść wschodnia
Pochodzenie cykl W kraju Mahdiego
Wydawca Warszawska Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1928
Druk Zakł. Graficzno-Wydawnicze Oświata
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Im Lande des Mahdi
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Karol May
Fakir el Fukara
POWIEŚĆ WSCHODNIA


1928


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT  R.  D.  Z.  EAST
w Warszawie
17, PROSTA, 17


Zakł. Graficzno-Wydawnicze Oświata w Warszawie, Tłomackie 4.


FAKIR EL FUKARA

Żołnierze naznosili całą kupę drwa, a jeden z nich przyniósł bardzo interesujące przedmioty, które znalazły pod drzewem.
— Zobacz-no, effendi, te dwie kości! — rzekł do mnie, zakłopotany trochę. — Zdaje mi się, że pochodzą z cielęcia. A że zazwyczaj nikt nie bierze ze sobą na step cieląt, by je tu zabijać, przypuszczam, że obozowali tu złodzieje, trudniący się kradzieżą bydła.
Wziąłem do ręki podane mi kości i — zdębiałem. Jedna z nich była połową łopatki, druga nasadą goleni.
To nie są kości cielęcia, lecz człowieka! — ozwałem się.
Allah! A zatem tu kogoś zamordowano.
No, o morderstwie mowy niema. Człowiek ten, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa został pożarty.
Wszyscy otoczyli mnie wokoło, i krzycząc, starali się przekonać mnie, że nie mam słuszności.
— Nie mylę się, moi kochani, ponieważ znam się doskonale na budowie ludzkiego ciała i mogę z zamkniętemi oczyma odróżnić kolei ludzkie od zwierzęcych. Ta łopatka daje mi pewne oznaki, że gryzł te kości drapieżny zwierz. Czyżby w tej okolicy były lwy?
— Allah niech nas strzeże i broni i łaską swoją darzy! — krzyknął przewodnik. — Z pewnością nie był to żaden inny djabeł, jak tylko Chazzak el Dżuma[1], lew z El Teitel!
— Dlaczego dano mu nazwę tej okolicy?
— Ponieważ odwiedza naprzemian wszystkie studnie znajdujące się między Ei Teitel, a Nilem.
— A jakiej okoliczności zawdzięcza drugie swe miano?
— Bo niema tygodnia, żeby nie pożarł człowieka. Znajduje się w tej okolicy już przeszło rok.
— I go nikt nie starał się upolować?
— Upolować? Co też tobie przychodzi do głowy, effendi! Allah strzeże każdego człowieka przed tym potworem, większym od wołu, a silniejszym, niż słoń.
— Wiadome jest jego legowisko? Widział go może kto z lwicą lub z młodemi?
— Niestety! Drapieżca nie posiada stałej siedziby: śpi raz tu, raz tam, gdzie go zaskoczy noc. Najprawdopodobniej szuka sobie przytułku na przestrzeni między jedną studnią, a drugą.
— A więc mamy do czynienia z Wahdanim, Wiem coś o tych szkodliwych i ogromnie niebezpiecznych zwierzętach. Odznaczają się niesłychaną drapieżnością. Jeżeli taki potwór raz zasmakuje w mięsie ludzkiem, to żywi się niem przez całe życie. Na zwierzęta napada jedynie wówczas, gdy mu grozi głodowa śmierć.
To prawda, effendi; podobnym ludożercą jest właśnie ten wagabunda z El Teitel. Zdarza się nawet tak, że bestja w ciągu tygodnia zjada aż dwóch ludzi. — Kiedy on tu był?
— Przed pięciu albo sześciu dniami, jak można wnosić z wyschnięcia tych kości.
— O Allah, to okropne! Jeżeli tak, to możemy się spodziewać go... właśnie dziś! Gdyby był wczoraj lub przedwczoraj, znajdowałby się z pewnością w innych stronach, ale po sześciu dniach zdołał już odbyć swą okrężną podróż.
— Zależy zresztą od tego, ile on studzien odwiedza i czy zdobył sobie co po drodze. Przecież on nie może zjeść człowieka za jednym razem, oddała się dopiero wówczas, gdy wyssie resztki szpiku z kręgosłupa. Możliwe, że leżał on tu conajmniej trzy dni.
— W takim razie Allah miał na nas wzgląd i miłosierdzie. Drapieżca mógł nas napaść podczas ostatniej nocy. Jeżeli kości leżą już cztery dni, a on tu siedział trzy dni, wynika z tego jasno, że oddalił się stąd wczoraj, możemy więc spać spokojnie.
— Rozumowanie wcale trafne, ale mogłoby ono wprowadzić nas w błąd. Lew, jak wogóle każde inne zwierzę drapieżne, kręci się więcej na tych miejscach, gdzie raz znalazł zdobycz, niż tam, gdzie mu się nic nie trafiło. Możliwe więc, że pojawi się tu prędzej, niż to przypuszczasz.
— A niechże nas strzegą wszyscy święci całego kalifatu! A może on wcale się nie oddalił i czai się gdzieś w ukryciu?
— Gdyby tak było, zauważyłbym był niezawodnie jego ślady. Pominąwszy to zresztą, musimy zachować wielką ostrożność, bo lwy tego gatunku odznaczają się wielką przebiegłością i nie dają znać o sobie rykiem, jak to czynią inne ich pobratymce. One się skradają bardziej może zręcznie i ostrożnie, niż pantery i rzucają się na swoje ofiary znienacka, bez wydania z siebie głosu. Zastrzeliłem raz takiego zatwardziałego grzesznika, który tylko raz ryknął z uciechy, że wpadł na ślad ludzki. Potem zaś zbliżył się chyłkiem i po cichu, jak kot.
— Co ty mówisz, effendi! Ty zastrzeliłeś takiego potwora?
— O, nietylko jednego.
— I trafiłeś?
— Mój kochany, ja nigdy nie chybiam celu. Zdarzało mi się to jeszcze w chłopięcych latach, gdym się uczył strzelać, ale teraz... szkoda przecie kul i prochu na wiatr.
— I zabiłeś lwa?
— Powiedziałem ci to przecie wyraźnie.
— A iloma strzałami?
— Jednym. Raz tylko zdarzyło mi się, że zużyłem dwie kule.
— O, effendi, jak ty pięknie blagujesz, jak ty blagujesz!
Ani mi się śniło brać mu za złe tych wykrzykników, ponieważ nie było mi wcale obcem, w jaki sposób mieszkańcy stepów i pustyni na lwy polują.
Skoro tylko odkryją legowisko lwa, natychmiast mobilizują się wojownicy całego szczepu i jadą na miejsce, okrążają je, rzucają kamienie i krzyczą, co mają sił tak długo, dopóki nie wypłoszą zwierza z kryjówki. Wówczas strzelają wszyscy na oślep. Kule fruwają w powietrzu, ale nie trafia żadna, a jeśli trafi, to tylko zrani rozjuszonego zwierza, która rzuca się jak wściekły na całą gromadę, powala jednego albo nawet dwóch jeźdźców i zabija, a tymczasem inni się cofają, nabijają broń na nowo i strzelają z tym samym skutkiem, co przedtem. Lew rzuca się znowu na napastników i rozdziera trzeciego. W ten sposób brzmią salwy jedne po drugich tak długo, dopóki zwierz nie padnie wreszcie z podziurawioną skórą jak rzeszoto, nie trafiony bynajmniej, lecz wyczerpany przez upływ krwi. Zwycięstwo takie musi być z reguły okupione życiem kilku ludzi, ale to nie wchodzi w rachubę. Główna rzecz, że król pustyni padł zabity. Rzuca się tedy na niego cała zgraja, kopie nogami, obrzuca kamieniami, przeklina i pastwi się nad garścią zbitego ścierwa do syta. Nie zdarza się to nigdy w nocy, lecz jedynie w dzień. Że jeden jedyny Europejczyk może w ciemną noc jednym celnym strzałem położyć zwierzę, zbliżające się do wody lub do przynęty, uważają ci ludzie za wierutną bajkę, za najpewniejszą niemożliwość i nie wierzą w to wcale. Nie dziwnem mi więc było, że poczciwy przewodnik sądził, jakobym starał się bawić go „piękną blagą“.
— On zabił lwa! — mówił dalej, uśmiechając się drwiąco. — Jednym strzałem i do tego w nocy, sam jeden jak palec! O Allah, o Mahomet, co za straszliwy bohater z effendiego! Radbym go widzieć jako Sijad es Saba[2].
— No, no, nie pragnij tego — ostrzegłem go, nie obrażając się bynajmniej jego żartami. — Możesz to wyrzec w taką godzinę, że spełniłoby się twoje życzenie, czyli, że lew zjawiłby się tu może w tej chwili, a mnie się zdaje, że byłoby to dla ciebie niebardzo miłe i pożądane.
— Ależ przeciwnie odparł, śmiejąc się jeszcze ciągle — cieszyłbym się niezmiernie, gdyby życzenia moje mogły się ziścić. Boję się lwa akurat tyle, co i ty. Ludożerca należy do zwierząt olbrzymich i, jeżeli mu pozwolę zbliżyć się na dostateczną odległość, to trafię go napewno. Co może obcy effendi, który się syn tego kraju. Możemy się zresztą założyć, że w razie pojawienia się lwa, będę czynił to samo, co ty.
— Zgoda! O co zakład?
— Uważasz, że twój zegarek i luneta mają taką samą wartość, jak moja flinta wizyjna?
— Rozumie się.
— I nie żartujesz, effendi?
— Nie. Chcesz się tedy założyć koniecznie?
— Koniecznie, przysięgam ci na Allaha i na brodę proroka. Nie cofniesz się?
— Nie. I ty, skoro przysiągłeś na Allaha i brodę proroka, cofnąć się również nie możesz, bo widzisz, ty naprzód wyśmiewasz mnie, nie dając wcale wiary, i nagle bierze cię chętka na mój zegarek i lunetę i jesteś pewnym, tą oba te przedmioty są już twoją własnością, ponieważ zdaje ci się, że ja, w razie pojawienia się lwa, będę siedział przy ogniu najspokojniej w świecie i ani się ruszę. Ale mylisz się, i to grubo.
Spuścił oczy na chwilę, a potem ozwał się poważnie:
— Ja cię wcale nie chcę obrazić, tylko ci nie wierzę.
— A ja bynajmiej o tem nie myślę, że zwierz się pojawi, gdyby jednak tak było przekonam cię, że się mylisz. Przy zakładzie obstajesz?
— Przysiągłem.
— Nie pozostaje ci zatem, nic innego, jak tylko modlić się do proroka, by nie dopuścił lwa tutaj, a jeśli cię nie wysłucha, wówczas możesz się raz na zawsze pożegnać ze swoją historyczną flintą, Teraz musimy zajrzeć do jeńców...
Przerwałem zdanie, gdyż spostrzegłem nagle na zachodniej krawędzi pod światło sylwetkę wielbłąda z jeźdźcem, który stanął i zoczywszy nas, wahał się, czy nas ominąć, czy nie. Po krótkim namyśle podciął wielbłąda i popędziła wprost ku nam.
Przybywszy, zsiadł ze zwierzęcia i zagadnął:
— Zanim usta moje wypowiedzą salam, powiedzcie mi, kto jest waszym przewodnikiem.
— Ja nim jestem — odparłem.
— To są żołnierze, a ty bynajmniej nie wyglądasz na askieriego[3], w jaki tedy sposób mogę to sobie wytłumaczyć?
— Czy uniform stanowi żołnierza?
— Nie. Wierzę ci. A co to za ludzie leżą powiązani? Co to ma znaczyć?
— Są to nasi jeńcy, łowcy niewolników.
— Czyż popełnił przez to zbrodnię?
— Oczywiście, Rabowanie ludzi...
— Niewolnicy i wogóle czarni nie są właściwie ludźmi. Puścisz tych jeńców na wolną stopę.
Mężczyzna ten liczył około lat trzydziestu, był chuderlawy i nosił niebardzo gęstą, długą brodę. Z posępnej, ascetycznej twarzy przebijała surowość. Stał dumnie wyprostowany przede mną, a oczy jego błyszczały prawie groźnie, jakgdyby nie ja, lecz on był tym, który ma tu rozkazywać. Nie miałem wyobrażenia, że człowiek ten, jako, Mahdi, odegra później tak wielką znakomitą rolę.
— Proszę? — spytałem go. — No, proszę! Jakiem prawem i na jakiej podstawie śmiesz domagać się tego, i to z taką pewnością?
— Ponieważ rozkazuję ja, fakir el Fukara.
— Bardzo ładnie, A ja jestem askari el asaker[4] i robię tylko to, co mnie się podoba, Fakir el Fukara jest fakirem fakirów, a zatem najprzedniejszym z fakirów, dlatego ja nazwałem siebie żołnierzem żołnierzy, a więc najdoskonalszym z tych żołnierzy. On, zdaje mi się, nie oczekiwał takiej odpowiedzi, ponieważ zapytał:
— I ty mnie nie znasz? Nie słyszałeś nigdy o fakirze el Fukara?
To mówiąc, zamienił z czcigodnym fakirem, leżącym na ziemi, przelotne, ale wiele mówiące spojrzenie, co wcale mojej uwagi nie uszło. Znają się więc, pomyślałem i odrzekłem:
— Nie znam cię wcale, lecz moi jeńcy mają ten zaszczyt.
— A ty skąd wiesz o tem?
— Powiedziałeś mi to sam.
— Kiedy? Nic o tem nie wiem.
— W tej właśnie chwili. Powiedziały mi to oczy twoje. Uczyniłeś sławnemu Abd Aslowi przyrzeczenie, którego żadną miarą nie dotrzymasz.
— A jednak dotrzymam.... Zapytaj swoich jeńców, a powiedzą ci, że jestem potężnym i że, co przyrzekam, tego zawsze dotrzymuję.
— Zapytaj ich wprzód o mnie, a objaśnią cię dokładnie, że w tym momencie ja jestem tym, który rozporządza potęgą. Kim i skąd jesteś, zupełnie mi to obojętne. Zastępuję tu miejsce reisa eifendiny, a więc kedywa, powinno ci to wystarczyć.
— Nie zadawalnia mnie to wcale, lecz wywiera wręcz przeciwny skutek, niż się spodziewałeś. Zarówno wicekról jak i reis effendina nie znaczą w moich oczach nic i bynajmniej nie mam zamiaru zwracać się do nich.
Wówczas nie miałem wyobrażenia o jego stosunkach i dopiero później dowiedziałem się z jakich powodów mógł ten człowiek wyrażać się tak lekceważąco. Był on przez pewien czas w służbie rządowej, a potem zrezygnował z posady i wolał się zajmować handlem niewolników. Nie wiedziałem oczywiście o tem, lecz mimo to odparłem tonem wyższości i z pobłażliwym uśmiechem:
— A jednak, mimo wszystko, zwrócisz się do niego chociażby w tej chwili, gdy w jego imieniu wydam ci rozkaz.
— Zobaczymy, czy zechcę usłuchać tego rozkazu.
To powiedziawszy, dobył noża i pochylił się nad Abd Aslem.
— A to co znaczy? — krzyknąłem. Co chcesz robić? — Uwolnić z więzów tego oto mego przyjaciela!
— Ale ja na to nie pozwalam.
— Nie pytam ciebie wcale o to.
— Już przytknął ostrze noża do rzemieni, którymi były skrępowane członki jeńca, gdy wtem poskoczyłem ku niemu z tylu, chwyciłem oburącz za biodra i machnąłem nim tak, że poleciał o parę kroków w trawę. Podniósł się jednak w okamgnieniu, wyciągnął rękę uzbrojoną w nóż i rzucił się ku mnie, miotając słów ami wściekle:
— Poważyłeś się tknąć fakira el Fukara! Oto masz za to!..
Nie przyszło mi nawet na myśl, by dobyć rewolweru, żaden też z żołnierzy nie stanął w mej obronie, tylko jeden Ben Nil zerwał się, sięgnął ręką do pasa, lecz został na miejscu. Wszyscy byli pewni, że dam sobie sam radę z napastnikiem bez ich pomocy. I istotnie trafne było Ich przypuszczenie. W chwili gdy przeciwnik zbliżył się do mnie z podniesionem wysoko ramieniem, uderzyłem go z dołu pod pachę zaciśniętą pięścią tak niespodzianie i silnie, że przewrócił się znowu kilka razy po ziemi. Wówczas dobyłem rewolweru i, gdy poraz trzeci zamierzał rzucić się na mnie, jak dziki zwierz, rzekłem spokojnie, lecz stanowczo:
— Jeżeli postąpisz pół kroku, zastrzelę cię!
— Stój, pohamuj się, bo on nie żartuje — wtrącił Abd Asi — to przecie giaur!
Fakir el Fukara na te słowa stanął jak wryty na miejscu, jak skamieniały, niewiadomo czy ze strachu, przed lufą rewolweru, czy też z oburzenia i grozy na samo wspomnienie, że jestem giaurem.
— Giaur? Czyż nie jest muzułmaninem?
— Nie, lecz chrześcijańskim effendim — odparł stary.
— I ten pies ważył się mnie...
W tym momencie stanął przede mną Ben Nil z podniesionym batem i zapytał:
— Czy chcesz, effendi, abym mu tym oto batem napisał na skórze odpowiedź na jego głupie szczekanie?
— Tym razem jeszcze mu daruję — odrzekłem, bo wypowiedział to w uniesieniu, jeżeli jednak odważy się choćby na pół słowa, któreby było dla mnie obrazą, sprawię mu taką bastonadę, że będzie ziemię gryzł z bólu i wściekłości.
Allah! On mi grozi bastonadą! Chrześcijanin! Co za śmiałość, co za bezczelność!...
— No, co do śmiałości parsknąłem mu śmiechem w twarz — to wobec ciebie mowy o niej być nie może, nawet gdybyś miał po swej stronie dziesięciu towarzyszy takich, jak ty. Jesteś jednak sam jeden, a poza mną stoi dwudziestu żołnierzy.
— Czy oni są muzułmanami?
— Rozumie się.
— W takim razie powinni stanąć po mojej, a nie po twojej stronie. Bo czyż możliwe, żeby muzułmanin patrzył obojętnie na to, jak giaur i poganin grozi prawemu wyznawcy proroka plagą cielesną? Czy też muzułmanin ów rzuci się właśnie na tego samego, który jego współwyznawcę znieważa...
Na to zerwał się ku niemu Ben Nil i odpowiedział za mnie:
— Posłuchajno, każdy z nas kocha tego effendiego całem sercem, i w jego obronie gotów jestem walczyć z każdym, ktoby mu groził. W naszem pojęciu wart on więcej, niż dziesięciu, niż nawet stu fakirów el Fukara i zapewniam cię, że nie byłbyś wcale pierwszym z tych, którzy za nieposkromiony język jęczeli pod razami bata, jak potępieńcy. Radzę ci więc, bądź bardzo ostrożny, bo skoro nie zamkniesz gęby, wkrótce skóra może być w robocie i wtedy nie pomogą żadne błagania.
— Chłopcze! — przerwał mu fakir — ty sam raczej trzymaj język za zębami, bo co ty znaczysz razem ze swoją gromadą wobec mnie i moich poddanych, którzy dążą za mną i, jeżeli tylko krzyknę...
— Krzyknij, no, krzyknij! Chcemy słyszeć, czy chociaż jeden głos się odezwie...
— No tak, w tej chwili nie, bo nie mam nikogo ze sobą, ale później mogę was wszystkich jak nędzne robaki zdeptać i zniszczyć!
Wśród żołnierzy dał się zauważyć pomruk niezadowolenia, on jednak nie zważał na to i ciągnął dalej:
— Już przez to samo, że służycie chrześcijaninowi, wypieracie się swego proroka, a to rzecz wielce karygodna. Albo naprzykład, czy macie prawo więzić tych oto wiernych? Jeżeli nawet łowili niewolników, to czyż to grzech? Wskażcie mi, w którym rozdziale korami zabroniony jest handel niewolnikami.
Mówił to w nadziei, że uda mu się podburzyć przeciw mnie żołnierzy, był może nawet tego pewny. Nie próbowałem przerywać mu tych przekonywujących dowodów jakiemkolwiek zaprzeczeniem. Wyręczył mnie w tem Ben Nil, który, zabrawszy głos w imieniu wszystkich, odpowiedział.
— Ty nie wiesz, o co tu idzie i nie znasz wcale sprawy, więc cię objaśnię. Ibn Asl, syn tego starego fakira, napadł na Beni Fessarów, pozabijał mnóstwo ludzi, a młode kobiety i dziewczęta uprowadził z sobą, ażeby je sprzedać. My jednak mu je odebraliśmy i odprowadzili do ojczyzny, za co poprzysiągł nam zemstę i wysłał przeciw nam swego ojca na czele tych oto powiązanych jeńców. Zaczaili się oni w tem miejscu i mieli napaść na nas znienacka i wymordować co do nogi, z wyjątkiem effendiego, któremu miano odrąbać ręce i wyrwać język. Powiedz więc, kto ma słuszność, my razem z effendim, czy ci, którzy napadają na wiernych i rabują im kobiety? Godzi się to?
— Oczywiście, że nie — odparł fakir.
— A czy Beni Fessarowie są wiernymi, czy giaurami?
— Wiernymi.
— W takim razie Ibn Asl zasłużył na karę śmierci, a ci oto jeńcy są jego wspólnikami i muszą być ukarani, nie mówiąc już o zbójeckich zamiarach, o których wspomniałem.
To wyjaśnienie młodzieńca osiągnęło swój skutek, Fakir el Fukara zwrócił się do starego Abd Asla i zapytał:
— Czy to wszystko prawda, co tu słyszałem?
— Niech nam udowodnią — odrzekł, że chcieliśmy pomordować tych żołnierzy. To wszystko bezczelne kłamstwo.
— Ty raczej nie kłam — poskromiłem go. — Słyszałem na własne uszy wszystko, leżąc w zaroślach tuż blisko was w chwili gdy układałeś z dżelabim cały plan.
— Mogłeś się pomylić — wtrącił fakir el Fukara.
— Słyszałem wszystko bardzo dokładnie, a oprócz tego mam inne dowody na potwierdzenie tego, co mówię.
— Jakież to dowody? Muszę je rozważyć.
— Musisz? Cóż to za ton? Któż cię to ustanowił sędzią nade mną? Ja robię tylko to, co mnie się podoba, i mogę ci objawić w tej chwili swoją wolę. Żądam mianowicie, abyś się nie mieszał wcale do tej sprawy. Sparzyłeś sobie już ręce na tem wszystkiem i powinieneś być teraz nieco ostrożniejszym. Oprócz tego, przybyłeś tu i, nie znając mnie wcale, odgrywasz rolę jakiegoś zwierzchnika. Radzę ci jednak, jedź sobie, gdzieś się wybrał, albo przenocuj z nami — co ci lepiej dogadza. Mnie to obojętne, lecz jeżeli jednem słowem wmieszasz się w moje sprawy, przekonam cię natychmiast, że ja tu jestem chwilowo upełnomocnionym władcą.
— A w jaki sposób mnie przekonasz?
— W taki, że cię nie ścierpię i przepędzę precz. Ustąp mi z oczu! Możesz przenocować, gdzie chcesz: obok żołnierzy, byle nie razem z jeńcami. Nie wolno ci zajmować się niczem.
Spojrzał na mnie i wyczytał z oczu, że nie ścierpię dalszego oporu. W twarzy jego czaiła się straszna zaciekłość i złość, grożąca każdej chwili żywiołowym wybuchem. Rozsiedlał wielbłąda i puścił go wolno na paszę. Następnie wydobył z torby u siodła kubek na wodę, zawiniątko z pożywieniem i rozłożył się z tem nad samą studnią. Wprzód jednak zaczął wieczorną modlitwę, którą z powodu sprzeczki ze mną nie mógł odmówić we właściwej porze, to jest równocześnie z zachodem słońca. Również i moi żołnierze zapomnieli o mogrebie, czyli o przepisanej godzinie modlitwy i teraz dopiero wzięli sobie przykład z pobożnego przybysza.
Rozłożono cztery ogniska. Na przestrzeni między temi ogniskami leżeli jeńcy oświetleni tak, że najmniejszy ruch z ich strony nie mógł ujść naszej uwagi. Ponadto żołnierze usadowili się łańcuchem naokoło, a poza nimi również wkrąg leżały wielbłądy, spętane za przednie nogi.
— I ja usiadłem tuż przy studni, by spożyć wieczorny posiłek. Przysiedli się do mnie Ben Nil i przewodnik fessarski. Fakir el Fukara znajdował się od nas tak blisko, że mógł dokładnie słyszeć naszą rozmowę, Nie miałem wcale zamiaru kryć się przed nim z czemkolwiek, gdyż inaczej gotówby sobie pomyśleć, że się go boję. Domyślałem się, że Ben Nil skorzysta ze sposobności i przypomni mi swoje żądanie co do starego Abd Asla, i istotnie, skoro tylko skończyłem wieczerzę, ozwał się:
— Nie chciałem ci przeszkadzać, effendi, ale skoro jesteś już gotów, mogę teraz mówić, nieprawdaż? Przyrzekłeś, że wydasz mi starego fakira.
— No tak zupełnie, jak ci się zdaje, nie przyrzekałem.
— Słusznie, miałeś dowiedzieć się czegoś od niego, a potem pozwolić, bym go ukarał, jak na to zasłużył.
— Ale ja jeszcze z nim wcale nie mówiłem i bynajmiej mi się nie śpieszy.
— O, nie! Nie uwierzę w to wcale. Tobie bardzo zależy na tym wywiadzie i wiesz nawet dobrze, że mogłoby być za późno. Ociągasz się jednak, bo nie życzysz sobie jego śmierci.
— Allah go ukarze!
— No, oczywiście, ale za mojem pośrednictwem.
— Popatrz tylko, toż to siwowłosy i niedołężny starzec. Czyż miałbyś sumienie wbić mu nóż w piersi?
— Ale on miał sumienie zamknąć nas obu w studni, abyśmy tam marnie zginęli. A dziś, czy nie był gotów do wymordowania dwudziestu ludzi? Jeżeli go ułaskawisz, to popełnisz przez to wielki grzech wobec Allaha, który przecież i twoim jest Bogiem.
— To prawda — potwierdził przewodnik — i mnie zaglądała już śmierć w oczy z jego powodu tak samo, jak i żołnierzom, mamy więc prawo wszyscy domagać się krwi tego mordercy.
— Słusznie, słusznie — odezwały się głosy wśród żołnierzy.
— Słyszysz effendi, — pytał przewodnik — czyż wobec tego będziesz się dalej ociągał z przyzwoleniem na wykonanie przysługującego nam prawa? Jeśli tak, to bądź pewny, że nie będziemy się oglądali na ciebie i zrobimy, co nam się podoba.
Myślałem o tem wprzód, nim to powiedział. Żołnierze pałali wściekłym gniewem ku jeńcom i tylko wzgląd na mnie powstrzymywał ich od rozbestwienia. Z pewnością byliby pozabijali wszystkich na miejscu. Zresztą nie mogłem ich wcale zapewnić, że winowajców spotka w Chartumie zasłużona kara, i je zeli wbrew mej woli zapragnęli się pomścić, to nie było rady. Gdybym był się starał odwieść ich od zamiaru stanowczą groźbą — wówczas straciliby łatwo dla mnie poważanie. Lepiej więc było poświęcić jednego, niżby w czasie walki zginąć miało więcej, a tym jednym nie był kto inny, tylko stary fakir. Już oto byłem zdecydowany powiedzieć: dobrze, gdy wtem zbliżył się do mnie najstarszy z żołnierzy i zameldował:
— Przychodzę do ciebie, effendi, z pewną prośbą w imieniu wszystkich towarzyszy.
— Słucham cię — odrzekłem.
— Powiedz wpierw, czy byliśmy ci posłuszni i czy jesteś z nas wogóle zadowolony.
— Mogę przed reisem elfendiną każdemu z was wystawić jak najlepsze świadectwo.
— Dziękuję ci. To powiedz, żeśmy zawsze czynili to wszystko, co nam rozkazywałeś, nawet wówczas, gdy wola twoja była dla nas zupełnie niezrozumiałą. Wiedzieliśmy zawsze zgóry, że wszystko, co obmyślasz i przedsiębierzesz musi być dobre i słuszne i dlatego ceniliśmy cię zawsze i poważali. Mimo to w postępowaniu twojem zauważyliśmy pewien błąd i, jeżeli tylko się nie obrazisz, gotowi jesteśmy zganić cię za to. Jesteś mianowicie jako chrześcijanin bardzo pobłażliwy względem naszych wrogów, a przecie wrogów tych trzeba koniecznie zniszczyć, inaczej oni zniszczą nas! Jeżeli bowiem schwycę dziś swego śmiertelnego wroga i, powodowany litością, puszczę go na wolność, on tedy napadnie na mnie jutro. Myśmy właśnie dzięki twojej przezorności i sprytowi uszli dziś śmierci i mamy w rękach wszystkich wrogów, ale ty nie chcesz ani o tem słyszeć, abyśmy ich ukarali. Dobrze więc, zgadzamy się na to, i tym razem jeszcze nie wypowiadamy ci posłuszeństwa. Jeńców tych dostawimy do Chartumu i oddamy reisowi effendinie, wszelako jeden z nich musi zginąć z naszej ręki, a tym jest nie kto inny, tylko Abd Asl Domagamy się tego bezwarunkowo. Nie chcielibyśmy powstawać przeciw tobie lecz jeżeli odrzucisz tę naszą skromną prośbę, to nie jest wykluczone, że w nocy ten lub ów z nas zakradnie się do jeńców i utopi nóż w piersi pierwszego lepszego, jaki mu pod rękę podpadnie, no i oczywiście wielu z tych, których ocalić pragniesz, nie ujrzy światła bożego. Namyśl się więc dobrze...
Wypowiedział to w tonie dosyć energicznym, cóż więc miałem na to odrzec? Czy istotnie jako chrześcijanin byłem obowiązany szczędzić Abd Aslowi okrutnego losu po to, by wielu innych na tem ucierpiało? Jedyną deską ratunku w tem położenia była moja przebiegłość. Postanowiłem tedy zdać wszystko na łaskę lub niełaskę poczciwego Ben Nila. Nie powinno się przelewać krwi przynajmniej tak długo, jak długo ja mam coś do rozkazywania, a co potem, to już nie ode mnie zależy i dlatego odpowiedziałem, zgadzając się pozornie na ich żądanie.
— Sądząc wedle waszych poglądów, mówiłeś całkiem rozumnie, jednakże powiedz sam, czy mogę rozporządzać życiem fakira, który wcale do mnie nie należy. Prawo pierwszeństwa w wykonaniu sprawiedliwości na tym winowajcy ma nie kto inny, tylko Ben Nil.
— Słyszeliśmy jednak, że ty wzbraniasz mu tego.
— Bynajmniej. Jeżeli wy się zgodzicie, wolno mu postąpić, jak zechce.
— W takim razie, effendi, jużeśmy się zgodzili na wszystko.
— To znaczy, że oddajecie życie fakira w ręce Ben Nila.
— Tak.
— A zatem jużeśmy się porozumieli. Możesz to oznajmić swoim towarzyszom.
Żołnierz oddalił się zadowolony bardzo z obrotu sprawy, a Ben Nil chwycił mą rękę i ozwał się?
— Dziękuję ci effendi. Prawu pustyni stanie się zadość i, mam nadzieję, nie powtórzy się straszna zbrodnia, jakiej byliśmy świadkami.
— Idź więc i wbij związanemu i bezbronnemu starcowi nóż w piersi. To bardzo szlachetne i — bohaterskie!
Na te słowa spuścił wzrok ku ziemi. Widać było, że walczy z samym sobą. Po chwili podniósł głowę i zapytał:
— Czy ten starzec należy istotnie do mnie i czy mogę z nim uczynić, co mi się podoba?
— Możesz.
— Dobrze. Wykonam zemstę zaraz.
Zerwał się i dobył noża, gdy wtem przyskoczył ku niemu fakir el Fukara i chwycił go za ramię:
— Stój! To byłby mord, a ja na to nie pozwolę!
Ben Nil odepchnął go od siebie z taką siłą, jakiej byłbym nigdy nie przypuszczał u niego.
— Milcz! — krzyknął. — Co ty masz tutaj do rozkazywania! Na twoje słowa zważam tyle, co na brzęczenie muchy.
— Milcz sam, smarkaczu, bo jeżeli weźmie mnie ku temu ochota, zmiażdżę cię w moich rękach, jak nędznego komara.
— Spróbuj, nie bronię ci tego wcale.
Ben Nil miał już w ręce nóż, który przedtem z za pasa wyciągnął. Fakir el Fukara sięgnął teraz po swój nóż, lecz w tej chwili pospieszyłem ku niemu, wytrąciłem mu broń z ręki i krzyknąłem:
— Precz mi stąd, gdyż inaczej będziesz miał ze mną do czynienia.
— A ty ze mną! — odparł, pieniąc się ze złości.
— Ba! Ale mnie się zdaje, że miałeś już sposobność przekonać się, co znaczysz wobec mnie.
— No, no, poszczęściło ci się przypadkowo i nie mów hop, aż przeskoczysz. Bo czyż możliwe, żebyś miał więcej odwagi i zręczności, niż ja? Ja ci powiadam, że fakir el Fukara nie boi się żadnego nieprzyjaciela, choćby był olbrzymem lub samym djabłem. Zrozumiałeś?
Odpowiedź na to zamarła mi na ustach, gdyż w danej chwili do uszu naszych doleciał jakiś głos, podobny do dalekiego grzmotu albo do wycia znajdującej się w pobliżu hyeny, która ze snu się przebudziła. Głos ten nie był mi obcy. Po chwili usłyszałem to samo i nie było najmniejszej wątpliwości, że to nie kto inny się zbliża, tylko jego królewska wysokość, król zwierząt i władca pustyni we własnej osobie.
— Czy i tego nieprzyjaciela się nie boisz? — spytałem fakira, wskazując w stronę, skąd dochodził nas ryk zwierzęcia.
— Powiedziałem, że nie boję się nikogo i niczego.
— I jesteś gotów stanąć przed nim oko w oko?
— Tak — zaśmiał się — ale tylko pod tym warunkiem, że ty mnie do niego zaprowadzisz.
— A więc dobrze, zgadzam się. Proszę za mną! — odpowiedziałem, zaglądając do strzelby, czy nabita.
— Widzę, że z ciebie nielada bohater — zauważył z szyderstwem, — skoro nie wahasz się walczyć z hyeną.
— Z hyeną? Jesteś chyba głuchy i nie słyszałeś głosu jego królewskiej mości.
— Jego królewskiej mości? Masz na myśli lwa?
— Tak jest, lwa.
— Ależ to z pewnością hyena. Ty sam jesteś głuchy, albo tak bojaźliwy, że hyenę bierzesz za lwa. Jednakże, gdyby to był istotnie dusiciel trzody, już jabym się z nim zmierzył, aby przekonać cię...
Urwał nagle, bo ryk ozwał się znowu o wiele wyraźniej, niż za pierwszym razem, co oznaczało, że zwierzę do nas się przybliża. Zauważyły to nawet wielbłądy, parskając z trwogi, a przewodnik fesarski krzyknął:
Allah kerim — Boże, ulituj się nad nami! To istotnie lew z El Teitel. Pożre nas wszystkich z kośćmi.
— Tak, tak. On wpadł na nasze ślady i tego oto dzielnego fakira el Fukara i dlatego aż dwa razy ryknął — odrzekłem. — Teraz jednak skradnie się tu po cichu, by wybrać sobie któregoś z nas na wieczerzę.
— Niechże nas Allah broni przed tym ogoniastym djabłem.
— A więc boisz się? Cóż jednak w takim razie będzie z naszym zakładem?
— Oh, ten zakład, effendi!...
— Miałeś przecie zamiar czynić to wszystko co ja.
— Naturalnie, że się nie cofnę — odrzekł, ale flinta wizyjna drżała przytem w jego ręku, jakby ją nawiedziła żółta febra.
A zatem, chodź naprzeciw!
Zwarjowałeś effendi?
— Bynajmniej. Jeżeli wyjdę naprzeciw, to go odszukam i zabiję, gdybym jednak tu został, zginąć musi jeden człowiek.
— Możliwe, ale w każdym razie nie ty, ani ja.
— Jednego bezwarunkowo pożre, a kogo, to wszystko jedno.
— O, przepraszam, to wcale nie wszystko jedno, czy lew zje mnie, czy kogo innego. Proszę cię więc i błagam, zostań; tu między nami. Jeśli pochowamy się za wielbłądy, to możemy być zupełnie bezpieczni.
— Czy sądzisz, że lew nie potrafi wydobyć swej ofiary nawet z pośród wielbłądów? Nie zatrzymuj mnie; śpieszę naprzeciw wroga, a ten oto dostojny fakir el Fukara będzie mi towarzyszył!
— Mówisz to zupełnie poważnie, effendi? — zapytał fakir.
— Chciałeś przecie sam iść ze mną razem. Inaczej gotów jestem sobie pomyśleć, że posiadam więcej odwagi i siły, niż ty. Chełpić się potrafi każdy tchórz, ale fakir el Fukara powinien przecie...
— Milcz! — przerwał mi żywo — idę!
— Dobrze, chodź! A ty Ben Fesarah?
— Ja.. ja... zostanę — odrzekł przewodnik.
— Wiedziałem, że tak będzie. Jesteś dzielny, ale tylko wtedy, gdy idzie na słowa. Pożegnajże się tedy ze swoją flintą wizyjną!
— O Allah, o Mahomet, o Abu Bekr i Osman! Moja piękna, moja sławna flinta! — jęczał żałośnie.
— Przepadnie, skoro tylko zostaniesz — dorzuciłem z poważną miną.
— Jeżeli tak, no to... to ja... ja pójdę, effendi, ale tylko za tobą, w tyle. Ty pierwszy musisz iść naprzód.
Drżał na całem ciele, ale mimo to stanął za mną, gotów do wyprawy. Tak też postępował dalej, chowając się za mnie, myśląc, że skoro zwierzę się pojawi, to ja pierwszy padnę ofiarą. Bawił mię tem swojem tchórzostwem i chętnie byłbym mu kazał pozostać, by nie zawadzał, ale że zasłużył na tego rodzaju karę, uparłem się. Oprócz tego wywnioskowałem z jego miny, że się zgubi, ledwie ujdziemy kilkanaście kroków.
— Dołożyć więcej drzewa do ogniska, aby płomienie oświetliły znaczniejszą przestrzeń! rozkazałem i ruszyłem naprzód.
Żołnierze i jeńcy oniemieli z trwogi i żaden nie wyszeptał słowa. W milczeniu tylko szukali sobie kryjówki, około wielbłądów. Ja jeden z nich nie straciłem zimnej krwi. W podróżach swoich, stając wielokrotnie oko w oko z niebezpieczeństwem, nauczyłem się panować nad sobą i metoda ta okazała się znakomitą!
Fakir el Fukara ani się spodziewał, że jego przechwałki pociągną za sobą tak rychły i niebardzo miły skutek. Był zapewne wewnętrznie przekonany, że tu idzie o hyenę, a ponadto obawiał się, abym go nie poczytywał za tchórza, co było może jeszcze gorsze dla niego, niż samo niebezpieczeństwo.
Przewodnik ustąpił mu miejsca tuż za mną i sam pozostał na trzeciem miejscu. Nim jednak oddaliliśmy się poza obręb światła, zauważył, że nie daleko poruszyło się coś w zaroślach. Stanął więc nagle jak wryty i przykucnął za jedynym znajdującym się tu krzakiem.
— Tam jest, tam! O Allah miłosierny, o litościwy Allah! Uciekajcie, ratujcie się, a ja zbiorę całą odwagę swoją i zostanę tutaj!
Mieliśmy zatem uciekać, aby lew wpadł nam na karki, podczas gdy, „dzielny“ przewodnik siedziałby sobie za krzakiem, jak u Allaha za drzwiami. Iście arabska logika!
I ja zauważyłem owo poruszenie, które takiego strachu biedakowi napędziło. Wiedziałem jednak, że to wcale nie lew, dlatego zwróciłem się do tchórza.
— No, no, chodź dalej, gdyż w przeciwnym razie flinta przepadła! Obowiązałeś się przecie czynić to wszystko, co ja.
O, nie, nie! Ja tu zostanę i zastrzelę go znienacka, a wy uciekajcie, co wam sił starczy i krzyczcie mocno, żeby się was przestraszył.
Nie ulegało wątpliwości, że z wyrachowania domagał się od nas, abyśmy uciekali. Myślał, że zwrócimy tem na siebie uwagę lwa, którego zresztą wcale tu jeszcze nie było. Gdy odezwał się po raz pierwszy, był z pewnością oddalony o dwie mile angielskie, i dlatego to pozwoliłem sobie na dłuższą ironiczną rozmowę z obydwoma. Obecnie zwierzę znajdowało się conajmniej o trzy czwarte tej drogi.
Że ryk dał się słyszeć od zachodu, zwróciłem się oczywiście w tym kierunku i przystanąłem w tem miejscu, gdzie kończył się widnokrąg świetlny naszych ognisk i rozglądnąłem się za odpowiednią kryjówką. Było do przewidzenia, że lew będzie omijał krzaki i zarośla, aby nie sprawić hałasu. W tem miejscu było tylko jedno wolne przejście pomiędzy krzakami, przypuszczałem tedy napewno, że zwierzę właśnie stamtąd się wysunie. Było to zatem miejsce wymarzone na zasadzkę. Tuż obok nas stały dwa bliźniacze i dość grube drzewa gumowe[5]. Bujne senesowe zarośla zatrzymywały blask ognisk i rzucały głęboki cień na nasze stanowisko.
— Tu się położymy. — szepnąłem — miejsce to jest najdogodniejsze.
— Dlaczego tu? — spytał fakir, przykucnąwszy koło mnie.
— Ponieważ właśnie o jakie dziesięć kroków stąd pojawi się lew.
Allah kerim! Dlaczego tak blisko? Musimy się cofnąć co najmniej o jakie pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt kroków.
— O, nie. Im bliżej, tem lepiej, tem pewniejszy strzał.
— Czyś ty zmysły postradał, effendi?
— Nie, ale posiadam więcej odwagi, niż ty. Słyszę wyraźnie, jak ci zęby dzwonią z trwogi.
— Co ja na to poradzę, skoro szczęka moja jakby się oderwać chciała...
— Czy i ręce ci także drżą?
— Oh, zgadłeś, Mróz ścina mi krew w żyłach.
— W takim razie nie strzelaj, gdy lew się pojawi, lecz zostaw to mnie! Mógłbyś spudłować, a to znacznie powiększyłoby nasze niebezpieczeństwo.
— Że też ja, na Allaha, zdecydowałem się na tę wyprawę. Nie jestem trwożliwy, ale nawinąć się na oczy ludożercy jest rzeczą, mimo wszystko, dosyć zuchwałą i ryzykowną. Nie odzywajmy się już, bo mógłby nas usłyszeć!
— My przecie szeptamy tylko, a zresztą on jeszcze daleko.
Fakir el Fukara popadł w śmiertelny trwogę. Słyszałem najwyraźniej, jak dzwonił zębami, a gdy położyłem mu rękę na ramieniu, by się przekonać, czy też i na całem ciele tak drży, wydał z siebie przeraźliwy okrzyk. Zdawało mu się, że moje palce, to kły straszliwego drapieżcy, który gotów rozszarpać go w kawałki.
Fesarah tymczasem powziął postanowienie, bo przykucnął za krzakiem i zdradzał w ruchach wielki niepokój. Oddalony był ode mnie o jakie czterdzieści kroków, odległość do studni wynosiła zaledwie drugie tyle; gdyby więc lew tam właśnie się pokazał, mógłbym go jeszcze wziąć na cel. Tak sobie obliczałem, gdy „bohater” leżał spokojnie za krzakiem i nie ruszał się, aż tu licho jakieś zniewoliło go do podniesienia się w kuczkę, ba, co więcej, widziałem najwyraźniej, jak podniósł swoją „cudowną“ flintę wizyjną do ramienia, a głowę odchylił od kolby jak najdalej, kryjąc się za krzak. Lufa tej wspaniałej broni skierowana była w to miejsce, gdzie poprzednio zauważyliśmy pewne poruszenie. Co jemu przyszło do głowy? Czyżby miał czelność wypalić? Miałżebym krzyknąć ku niemu głośno, by dał pokój, jeśli mu życie miłe? Niestety, nawet na to nie było czasu, bo w tej chwili o uszy moje obił się huk jak z moździerza, a równocześnie strzelec, uderzony kolbą w głowę, wywrócił się na ziemię. Myślałem, że już teraz będzie leżał spokojnie, niestety, odgłos strzału własnej flinty tak go podniecił, że zerwał się na równe nogi i, wymachując rękoma na wzór śmig wiatraka, począł krzyczeć jak opętany:
Hamdulillah! Chwała, cześć i dzięki Allahowi!... Mam go, zabiłem, zastrzeliłem, trafiłem w samo serce, patrzcie, padł już nieżywy, tarza się we własnej krwi, ten morderca, pustoszyciel i zjadacz ludzi, zabójca trzód i zwierzy ny wszelakiej! Cieszcie się, triumfujcie! Opiewajcie jego śmierć, jego koniec tak tchórzowski, marny, haniebny! Effendi, zbliż się tu do mnie, żywo, pokażę ci go, zobaczysz na własne własne oczy!...
Zachowanie się przewodnika było tego rodzaju, że nie dorównałby mu najbardziej zwarjowany obłąkaniec. Gestykulował rękoma, wierzgał nogami i miotał się na wszystkie strony bez opamiętania. Wywołało to w obozie ruch, żołnierze bowiem, słysząc jego triumfalne okrzyki, sądzili, że lew zabity; nie przybiegł jednak nikt. Co do mnie, to wszystkiego innego mogłem się spodziewać, tylko nie tego warjactwa ze strony „bohatera“, podszytego mocno tchórzem. Co mu się przywidziało? Do czego, czy do kogo strzelał? Że nie do lwa, szyję dałbym za to. W tej chwili bowiem poczułem w powietrzu mocno odurzający odór, właściwy dzikim zwierzętom z rodzaju kotów. Osobniki, hodowane w menażerjach i ogrodach zoologicznych nawpół oswojone, w dwudziestej części nie wydają tak silnej woni, jak te, które żyją na wolności.
— Pójdźmy zobaczyć, effendi, on go naprawdę zastrzelił — szepnął fakir el Fukara.
— Et, głupstwo. Zwierzę zbliża się z przeciwnej zupełnie strony. Zwietrzyłem je już, skrada się prosto do nas.
— O, miłościwy Allah! Nie wypuszczaj z pod swej opieki wiernych, ratuj nas! Ale ty effendi, mylisz się bardzo. Fesarah jest zwycięzcą i ja śpieszę do niego.
— To mówiąc, zerwał się i uciekł. Gdybym nawet chciał, nie mógłbym go zatrzymać, bo nie było na to jednej chwili do stracenia.
Lew się pojawił we własnej swojej istocie. Wysunął się chytrze z głębi lasu i przystanął nagle, zobaczywszy jasno oświetloną przestrzeń. Płomienie z naszych ognisk obozowych strzelały wysoko w górę, dzięki czemu widno było jak w dzień i mogłem ze swego ukrycia przypatrzyć się dostatecznie czworonogiej bestji. Był to okaz istotnie wspaniały, wysoki, więcej niż na metr, a długi na jakie półtrzecia metra, nadzwyczaj silny i potężny, z bardzo długą, gęstą, czarną grzywą. Złożyłem się w pozycji leżącej, lecz nie mogłem wypalić, bo zwierzę przybrało postawę wcale dla celu niekorzystną, a zmarnować wystrzał, to rzecz wielce ryzykowna. Zresztą nie było czasu na długie namysły, bo lew zauważył uciekającego fakira i złożył się do skoku za nim. W tej chwili wydałem z siebie okrzyk tak głośny, jak tylko mogłem, by zwrócić uwagę rabusia na siebie. Gdyby bowiem „raczył łaskawie“ skierować się ku mnie, miałbym doskonały cel, ale jego królewska wysokość nie raczyła nawet zauważyć mojej uprzejmości, zaszczycając jedynie fakira el Fukara swoimi względami. Jeden potężny skok, drugi, trzeci... Zobaczono go aż w obozie, gdzie powstał piekielny lament; krzyczał również Fesarah, jakby go na rożnie pieczono. Zastanowiło to fakira, obejrzał się, spostrzegłszy grożące mu niebezpieczeństwo, zdrętwiał i padł na kolana, próbując bez skutku dobyć z siebie głos. Jeszcze trzy skoki, a zwierz chwyci go w ostre swoje pazury...
Wszystko to było dziełem jednej chwili, ale zdołałem wyzyskać nawet tak krótki czas znakomicie. Nie wypuszczając wcale dubeltówki z prawej ręki, dobyłem lewą rewolwer i puściwszy się za drapieżcą, dałem sześć strzałów raz po raz w powietrze, naśladując przytem wycie. To pomogło. Lew teraz mnie zauważył i rzucił się w moją stronę. W okamgnieniu przykucnąłem do ziemi i złożyłem się... Odetchnąłem w tej chwili, będąc pewnym, że tamci dwaj są ocaleni. Lew bowiem rzuca się przedewszystkiem na tego, kto weń mierzy. Stanęliśmy naprzeciw siebie do rozstrzygającej walki, i nawet w tym momencie nie straciłem zimnej krwi. Jeden z nas zginie — to prawda i gdyby los padł na mnie — wszystko jedno. Kiedyś przecie człowiek tak czy owak zginąć musi, a czy to prędzej, czy później... Zwierzę tymczasem mierzyło wzrokiem przestrzeń, dzielącą go ode mnie. Za jednym susem nie mógł mnie dosięgnąć, na to trzeba było dwóch. Jeżeli go trafię w chwili, gdy po pierwszym skoku dotknie ziemi, to wygrana po mojej stronie, jeżeli zaś nie — to na drugi strzał zabraknie czasu.
Była to chwila iście piekielnej męki. Rozjuszony kot nie wydał z siebie żadnego głosu, co świadczyło o jego niezwykłej pewności siebie. Oto już rozpostarł przednie łapy szeroko, wzniósł je do góry, odbił się tylnemi i w chwili, gdy w oddaleniu dwunastu kroków przede mną wrył się pazurami w grunt — wypaliłem. Wstrząsł się cały i odbił w tył, jakby go kto pchnął silnie z przodu, i to było dla mnie znakiem, że kula nie chybiła, ale naprężona siła woli zwierzęcia i energja mięśni działały w dalszym ciągu. Potężne cielsko wzniosło się w powietrze, kierując się prosto na mnie tak, że poczułbym był z pewnością na ciele ostre pazury, gdyby mi było brakło przytomności umysłu. W momencie, gdy zwierz sięgnął w skoku najwyższego punktu, wypaliłem po raz drugi, wypuściłem strzelbę z rąk i szarpnąłem się gwałtownie, na bok, wyciągając równocześnie nóż z za pasa. Obrona ta jednak była na szczęście już zbyteczna. Zwierz leżał na grzbiecie, wierzgając nogami na jedną i drugą stronę w śmiertelnych, skurczach, poczem przeciągnął się straszliwie, buchnął pianą z otwartej szeroko paszczy i — koniec. Był nieżywy i bez szczegółowych badań i dochodzeń wiedziałem już w tej chwili z całego przebiegu, że obie kule nie chybiły ani na jotę, a mianowicie, pierwsza przez oko dostała się do mózgu, druga z dołu trafiła w samo serce. Mimo to nie miałem odwagi przystąpić bliżej, ponieważ zdarzało się wiele razy, że pozornie zabity lew, z kilkoma kulami w czaszce, zrywał się nagle, jak wściekły. Podjąłem więc z ziemi dubeltówkę, naładowałem nanowo i końcem luf poruszyłem nieboszczyka. Gdyby istotnie był się obudził, to nimby się jeszcze rzucił, dostałby dwie kule. Zwierzę jednak nie dawało żadnego znaku życia.
Wszystko stało się tak niezmiernie szybko, że fakir el Fukara ciągle jeszcze klęczał na ziemi, a Fesarah stał opodal nieruchomy, jak słup soli i darł się w niebogłosy. Żołnierze natomiast uciszyli się zupełnie, bo nic im już nie groziło. Pośpieszyłem teraz do fakira, chwyciłem go za ramię, chcąc go podnieść i rzekłem:
— Ty jeszcze klęczysz i modlisz się? Ludożerca już nie żyje.
— Nie ży... ży... je? — powtórzył ostatnie moje słowa bezwiednie.
— Z pewnością nie żyje i nie masz się już czego obawiać.
Hamdulillah!
Wypowiedział jeszcze ten jeden wyraz, poczem wstał i, nie interesując się bynajmniej lwem, nie pytając o nic, czmychnął w las, aż się zakurzyło.
Chciał zapewne okazać mi w ten sposób wdzięczność za uratowanie mu życia. Ciekawy objaw; ale mniejsza o to. Fesarah słyszał moje słowa, otrząsnął się trochę z śmiertelnej trwogi i zapytał:
— Czy naprawdę już nie żyje?
— Z wszelką pewnością.
— I można go zobaczyć i dotknąć?
— Można.
— W takim razie zawołam żołnierzy, niech się przekonają o naszym triumfie, niech sławią naszą waleczność!...
Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu na tę słowa. Mówił o „naszym“ triumfie „naszej“ waleczności... i byłem bardzo ciekaw zobaczyć lwa, którego on tak „walecznie“ położył, ale przedewszystkiem trzeba było przypatrzyć się bliżej mojej zdobyczy. Towarzysze obozowi jednak nie śpieszyli się bardzo, nie biegli na miejsce zwycięstwa z okrzykami radości, lecz posuwali się z niedowierzaniem i obawą, zachowując się nadzwyczaj ostrożnie i cicho.
Lew był tak olbrzymich rozmiarów, że aczkolwiek bez życia, napełniał obecnych śmiertelną grozą. Musiałem użyć całej swojej powagi, nim udało mi się przekonać żołnierzy, że niema żadnego niebezpieczeństwa. O statecznie kilku odważniejszych zdecydowało się chwycić pokonanego drapieżcę za głowę i obrócić go na drugi bok. Dopiero gdy w ten sposób przekonano się, że niema już wogóle żadnego niebezpieczeństwa, odzyskali wszyscy swobodę i nagle powstał niesłychany zgiełk i hałas. Z całej gromady wyróżnił się oczywiście przewodnik, odgrywając rolę mówcy. Wskoczył na cielsko lwa, jak na trybunę i począł wrzeszczeć:
— Niech będzie uwielbiony Allah i jego wielki prorok! Dzień dzisiejszy jest dniem triumfu i sławy. Nieprawdaż, towarzysze?
— Tak jest! Sława! Cześć! Triumf! — krzyczeli żołnierze, zbiegłszy się tu wszyscy. Jeden tylko Ben Nil czuł się w obowiązku strzeżenia jeńców, pozostał więc w obozie.
— Słyszeliście — ciągnął dalej przewodnik — o lwie z el Teitel, który stale każdego tygodnia pożerał jednego wyznawcę proroka, aż oto nareszcie kraj wolny jest od tej plagi, dzięki dwóm bohaterom, którym należy się wdzięczność za to i sława przedewszystkiem z waszej strony, przyjaciele!
— Tak jest, prawda! — brzmiała odpowiedź.
Mówiąc o dwu bohaterach, miał z pewnością na myśli mnie i siebie. Nie oponowałem wcale, czekając, aż się wygada.
— We wnętrznościach tego oto króla pustyni, — krzyczał — tego pana z grubą głową, spoczęły wiecznym snem setki prawych wyznawców proroka, a może nieraz żarłok połknął i niewiernego, co go zapewne przyprawiło o ciężką niestrawność. Dziś przybył on nad tę studnię uprawiać dalej zbrodnicze swoje rzemiosło, ale na szczęście wyczerpała się cierpliwość najsławniejszych bohaterów Afryki, którzy, zapaleni słusznym gniewem oburzenia, rzucili się na potwora i odnieśli zwycięstwo. Ty, effendi, jesteś jednym z tych bohaterów, a drugim jestem ja we własnej swojej osobie. Wy zaś świadkowie tego czynu nieśmiertelnej sławy wznieście okrzyk; Niech żyją zwycięzcy!
— Niech żyją! Cześć im i sława! — krzyknęli obecni z całej piersi.
— Dusiciel ludzi i zwierząt nie przybył tu sam, lecz przyprowadził ze sobą bezbożnego towarzysza swoich haniebnych zbrodni. I ten właśnie towarzysz niecnota, którego duszę przeklętą powinien był Allah wcielić raczej w kulawego, parszywego psa, ten zbrodniarz miał czelność stanąć ze mną oko w oko. Ogarnął mnie niepowstrzymany zapał do walki... chwyciłem swoją flintę wizyjną, dałem strzał i dusza bestji powędrowała na samo dno piekła, a ścierwo leży tam w krzaku, opromienione jasnością mojej bohaterskiej sławy. Nim jednak okażę wam tego potwora, abyście mieli sposobność przekląć go i nasycić się zemstą, winniście wpierw uczcić zwycięzcę trzykrotnym okrzykiem.
Żądaniu temu stało się natychmiast zadość, poczem, upojony szczęściem, „zwycięzca“ raczył także zauważyć i moją osobę, zwracając się ze słowami:
— Żem więc położył koniec żywemu grobowi tylu wiernych wyznawców proroka, należy mi się słusznie zegarek i luneta, bo godnie na to zasłużyłem, czyniąc to wszystko, co effendi. Uśmierciłem czworonogiego potwora, którego głos silniejszy był, niż grzmoty, ba, nawet ja prędzej niż effendi dokonałem tego czynu. Tu, pod memi stopami mam w tej chwili olbrzyma we własnej jego skórze, która powinna była być żywcem jeszcze z niego ściągniętą. Effendi zużył aż dwie kule do uśmiercenia tej bestji, podczas gdy mnie do zwycięstwa wystarczyła tylko jedna. Mimo to i temu zwycięzcy należy się nagroda i na jego cześć wznieście okrzyk: Niech żyje! Sława mu i cześć!
— Niech żyje! — krzyczeli gromko wszyscy.
— A teraz, kiedy uczciliśmy już należycie bohaterów i zwycięzców, przychodzi kolej na zwyciężonych. Mamy prawo szydzić, naigrawać się, sponiewierać ich do syta. Bijcie więc tego mordercę rodu ludzkiego, kłujcie go, wyrywajcie mu sierść, targajcie za uszy, za ogon, plujcie nań, obrzućcie go stekiem obelg, które mu się słusznie należą, i przekleństwami, aby jego podła dusza runęła w otchłań wiecznej hańby i tam skamieniała! Rzućcie się nań, podrzyjcie skórą w kawałki, rozszarpcie ścierwo, aby drugi podobny złoczyńca miał odstraszający przykład i nie ważył się rzucać na wyznawców proroka, lecz aby się zadowolił mięsem kóz i baranów! Skończyłem!
Zstąpił z tej szczególnej trybuny wśród wiwatów i okrzyków. Żołnierze podnieceni jego mową, rzucili się jak opętani, na cielsko i byliby je roznieśli, gdybym ich był nie powstrzymywał. Zależało mi bowiem na okazałej skórze zwierzęcia. Nie było to jednak łatwe do wykonania Musiałem zebrać wszystkie siły, by ich przekrzyczeć.
— Stójcie, przezacni wierni! Dusiciel z El-Teitel ma już dość za swoje, teraz powinniśmy odszukać sławnego lwa, któremu położył koniec nasz dzielny Ben Fesarah! Jestem ogromnie ciekaw zobaczyć teraz tę drugą pokonaną bestję!
— Nie dziwię się wcale tej ciekawości — przerwał przewodnik, — gdyż mój lew jest o połowę większy od twego. Wyobraź sobie, że głową sięgał powyżej krzaka, za którym się czaił. Wygrałem tedy zakład i mam nadzieję, że dotrzymasz przyrzeczenia. Gdybym był przegrał, nie wahałbym się ani na chwilę z oddaniem ci swej drogocennej pamiątki. Teraz ja stanę na czele, towarzysze. Uformujcie pochód triumfalny na miejsce walki, gdzie sława moja dosięgła ostatecznych granic i gdzie wygrałem wspaniały zakład!
Co do wyniku tego zakładu, to bynajmniej się o to nie troszczyłem. Byłem zgóry przekonany, że wygrałem i że „uwieńczony sławą“ i nagrodą Fesarah znalazł się wobec nieuniknionej i bardzo przykrej kompromitacji. Wiedziałem bowiem doskonale, co to był za lew, którego głowa ciągle sterczała z krzaka. Wszystkie wielbłądy znajdowały się w obozie, a tylko fakir el Fukara puścił swego wolno na paszę. Wygłodzone stworzenie obgryzało najspokojniej w święcie młode gałązki krzaka, no i jeden z dwu „bohaterów“ wziął je za co innego i albo je zabił, albo, co gorsza, postrzelił.
Pochód ruszył po cichu naprzód. Musiano bowiem zachować wielką ostrożność, bo nikt nie wiedział, czy drugi lew jest nieżywy, czy też zraniony. Im bliżej było tego strasznego miejsca, tem ostrożniej przewodnik postępował i zdradzał bardzo wymowną chęć ucieczki. Powstrzymał się jednak i stanął niby w celu pomówienia ze mną:
— Czy ty effendi, wierzysz niezłomnie w moje zdolności do bohaterskich czynów? — Najzupełniej, ponieważ zastrzeliłeś największe i najsławniejsze zwierzę pustyni. Niestety obawiam się tylko, czy spotka cię za to wdzięczność fakira el Fukara.
— Ale cóż znowu, ja wcale na jego wdzięczność nie liczę, wszak twój lew zagrażał jego życiu, a nie mój, z czego wynika że powinien on wyrazić wdzięczność jedynie tobie, effendi. Mój lew groził żołnierzom i jeńcom w obozie, wobec czego winni mi wdzięczność wszyscy, a tobie tylko jeden fakir, nawet ci tego nie zazdroszczę. Mniejsza, jednak o to. Bądź łaskaw, effendi, stanąć teraz na czele żołnierzy, bo ty masz bystrzejszy wzrok, niż ja.
— Mylisz się, mój kochany, mnie czasem wzrok nie dopisuje do tego stopnia, że trudno mi odróżnić lwa od wielbłąda. Łatwo sobie wyobrazisz, jak wielka nieprzyjemność spotkałaby cię, gdyby właśnie w tej tak ważnej chwili zawiódł mnie wzrok i coś podobnego mi się wydało. Zresztą ty jesteś tu zwycięzcą i wyłącznie na tobie ciąży obowiązek przewodniczenia.
Mówiłem tonem tak przekonywującym, że biedak musiał usłuchać. Stąpał naprzód ostrożnie, jak po jajach, z których ani jednego zgnieśc nie wolno; świadczyło to, że „dzielny zwycięzca“ stracił w zupełności nietylko odwagę lecz i władzę w nogach, bo uszedłszy jakie sześć kroków, stanął nagle i ani rusz dalej. Rękę tylko przed siebie wyciągnął i ozwał się do mnie głosem zupełnie zdławionym:
Allah kerim! Otóż i on! Wystawił dwie nogi z krzaka i wierzga niemi. Co robić effendi?
— Naprzód iść, tylko naprzód!
— Ba, ale on jeszcze żyje i gotów mnie ukąsić, albo nawet zjeść.
— Jeżeli tak, to nie pozostaje ci nic innego, jak tylko podejść ostrożnie i wpakować weń jeszcze jedną kulę! Wprawdzie przyniesie to pewną ujmę twej sławie, bo nie będziesz już mógł powiedzieć, żeś zużyj, jedną tylko kulę, a dwie, jak ja to uczyniłem, ale trudna rada.
— No, wiesz, co do tej sławy, to ja znowu nie jestem tak bardzo zachłanny, jak sobie wyobrażasz i, żeby ci dać tego dowód, proszę cię właśnie, wyręcz mnie. Co ci to szkodzi? Widzisz, ja rozporządzam tylko jedną kulą, podczas gdy ty masz nabitą dubeltówkę i o wiele łatwiej uporasz się z tym potworem. Nie odmawiaj mi więc, effendi, bardzo cię o to proszę i ustępuję swego miejsca!
— Dziękuję ci za dowód życzliwości i zaufania, mój drogi, niestety skromność moja nie pozwala mi z tego korzystać.
— To bardzo ładnie z twojej strony, effendi, ale... o Allah! On znowu wierzgnął nogami i mruczy coś. Nie słyszysz? Widocznie jest zły. Puśćcie mnie! Puśćcie!
Skoczył jak oparzony i schował się w tyle za plecami ostatniego żołnierza. Domniemany lew istotnie dawał pewne oznaki życia i wydobywał z siebie głos, nie był to jednak groźny pomruk rozjuszonego dzikiego zwierzęcia, lecz jęk zranionego wielbłąda. Nawet żołnierze cofnęli się z przestrachem w tył, pozostawiając mnie samego na przodzie. Zwróciłem się tedy do przewodnika mówiąc:
— Dobrze, jestem skłonny wyręczyć cię w tem trudnem zadaniu i wybawić was wszystkich, ale pod tym tylko warunkiem, że podejdę z tamtej strony i wypłoszę go tak, aby poszedł prosto na ciebie. Będziesz miał wspaniały, popisowy cel.
Postąpiłem parę kroków, jakbym istotnie chciał wykonać ten zamiar, gdy nagle przewodnik krzyknął rozpaczliwym głosem:
— Na Allaha, daj pokój, nie rób tego! Ja o czemś podobnem ani słyszeć nie chcę.
— A zatem jak widzę, boisz się. No dobrze, przekonam cię teraz, jak wielkie grozi ci niebezpieczeństwo. Popatrz tylko dobrze, czy to są tylne łapy lwa, czy też nogi wielbłąda?
Ostatni, wyraz zaakcentowałem tak wymownie, że wszyscy odgadli, co mam na myśli.
— Ależ to nieprawda, — zaprzeczył Fesarah — powiedziałeś sam przed chwilą, że czasem nie potrafisz odróżnić lwa od wielbłąda!
— A ty wielbłąda od lwa, o czem cię zaraz przekonam. Zwierzę, które postrzeliłeś, było istotnie większe od mego lwa, ale niestety nawet do niego niepodobne. Nie jest to bowiem żaden lew, tylko biedny, Bogu ducha winien, wielbłąd fakira el Fukara. Chodźcie przekonać się o tem!
Podszedłem do krzaka i poodginałem gałęzie tak, że wszyscy mogli zobaczyć. Było to istotnie wielbłądzisko, postrzelone w prawą tylną nogę, W tej chwili żołnierze odzyskali na nowo odwagę i przybiegli szybko do mnie, wybuchając niepowstrzymanym śmiechem.
— Co za lew, jaki groźny potwór! — wykrzyknął jeden z nich. — Gdyby nie Fesarah, byłby nas wszystkich połknął odrazu. Fesarah odwrócił od nas straszne niebezpieczeństwo, uratował nam wszystkim życie i dlatego zasłużył sobie na miano najdzielniejszego pogromcy lwów w całym kraju. A zatem, koledzy, wznieśmy okrzyk na jego cześć! Niech żyje wielki bohater Fesarah!
— Niech żyje! — powtórzyli żołnierze, śmiejąc się do rozpuku.
Ten jednak, na którego cześć wznoszono tak entuzjastyczne okrzyki, był o tyle skromnym, że uchylił się czemprędzej od dalszych owacyj i uciekł w krzaki.
Wielbłąd nie mógł wstać, bo miał jedną nogę zgruchotaną powyżej kolana i trzeba go było dobić. W tej chwili właśnie wylazł z krzaków jego właściciel, fakir el Fukara, przystąpił do mnie, uścisnął mi rękę i zaczął mówić tak głośno, żeby go wszyscy słyszeli.
— Przebacz mi effendi, że oddaliłem się od ciebie, nie wyraziwszy ci serdecznego podziękowania. Była to dla mnie najstraszniejsza chwila w życiu. Podjąłem się bowiem zadania, które przechodzi moje siły. Drżałem na całem ciele, jak w febrze, i dusza moja była już na ramieniu. Drapieżca upatrzył sobie mnie na pożarcie i, gdyby nie ty, stałbym w tej chwili przed obliczem Allaha. Przerażenie moje w krytycznym momencie było tak straszne, że straciłem mowę i dlatego musiałem się usunąć, by zwolna przyjść do siebie i przedewszystkiem w spokoju pomodlić się i złożyć Allahowi dzięki za ocalenie. Teraz odzyskałem już mowę i przychodzę wyrazić ci, effendi, nieskończoną wdzięczność. Jesteś od dziś moim przyjacielem i bratem. Byłem dla ciebie wrogo usposobiony, ale to już należy do bezpowrotnej przeszłości i pragnę gorąco okazać ci w jakikolwiek sposób dowody na potwierdzenie tych słów. Czy zechcesz mi przebaczyć, effendi?
— Z całą gotowością — odparłem, ściskając mu rękę.
— Wobec tego powiedz mi, czem mogę ci się przysłużyć, w jaki sposób okazać ci wdzięczność i przypodobać ci się, jak serdeczny druh i przyjaciel?
— Ale ja nie żądam od ciebie żadnych oznak wdzięczności. Mnie szło tylko o jedną rzecz. Ty nie miałeś pojęcia, co znaczy spotkanie z królem zwierząt, jak wy go nazywacie, panem z grubą głową; naraziłem cię więc na tę przyjemność i ta mnie zupełnie zadawalnia. Radbym tylko wiedzieć, czy miałbyś chęć kiedykolwiek jeszcze stanąć naprzeciw takiego potwora?
— Przenigdy! Od jego wzroku krew ścina się w żyłach; ma się uczucie, jakoby ciało z człowieka opadło, a pozostały tylko kości.
— Tak jest, bojaźliwość i trwoga wywołują w duszy podobne uczucia. Na szczęście ja nie straciłem zimnej krwi, lecz gdybym był poddał się i ja trwodze, wówczas źle byłoby z nami wszystkimi.
— Otóż to, effendi. Nie może mi się wprost w głowie pomieścić, jak śmiałeś postąpić w ten sposób. Lew rzuca się na mnie, a ty, widząc to, starasz się zwrócić jego uwagę na siebie i pomimo, że zachowałem się wobec ciebie bardzo wrogo, wystawiasz na niebezpieczeństwo własne życie. Czy wasza religja nakazuje postępować w ten sposób?
— Nie. Prawy chrześcijanin przebacza nawet najzapalczywszemu wrogowi, ponieważ Chrystus, Syn Boży, nakazał nam nawet kochać nieprzyjaciół. Żebym jednak miał dać się pożreć dzikiemu zwierzęciu dlatego jedynie, aby ocalić życie muzułmanina, tego nasza religja bynajmniej nie wymaga. Ja w tym wypadku postąpiłem nietyle jako chrześcijanin, ile jako człowiek, jako strzelec i myśliwy, którego nawet tego rodzaju żarłoczny drapieżca nie mógł wytrącić z równowagi. A zatem zabiłem lwa jako myśliwy, a jako chrześcijanin jestem skłonny pogodzić się z tobą w zupełności. Oto wszystko, co miałem powiedzieć na twoje zapytanie.
— Mnie się zdaje, że to wszystko jedno z jakiego stanowiska uratowałeś mi życie, z pobudek chrześcijańskich, czy też ogólno ludzkich; tak czy owak, tobie zawdzięczam ocalenie i proszę cię, abyś mnie objaśnił, czem i jak mogę naprawić swój błąd bodaj w setnej części.
— Ależ tu mowy niema o jakimś błędzie z twej strony. Jabym był zastrzelił zwierzę w ten czy inny sposób. Że skierowałem lwa w swoją stronę w chwili, gdy zamierzał się na ciebie, było to tylko dziełem przypadku, który ciebie do niczego nie obowiązuje. Mnie zależało przedewszystkiem na tem, aby zwierzę przybrało jak najdogodniejszą dla mego celu postawę. Zresztą ja sobie zabiorę skórę lwa i ta nagroda wystarczy mi najzupełniej.
— Mogę cię pojąć dostatecznie tylko wówczas, gdybym przypuścił, że jedynie z pobudek dumy odrzucasz podziękę człowieka, który cię obraził. Musisz jednak wiedzieć, że i ja posiadam poczucie honoru, które mi wzbrania cofnąć się zupełnie. Namyślę się i mam nadzieję, że znajdę sposobność wyświadczenia ci przysługi, do której przyjęcia będziesz wręcz zmuszony. Ty wcale nie wiesz, komu uratowałeś życie. Później, gdy dowiesz się coś więcej o mnie, przekonasz się, że obowiązany ci jest cały islam, cały Wschód... Ale oto, zdaje mi się, mój wielbłąd. Co się z nim stało?
— Fesarah go postrzelił, myśląc że to lew.
— A to durny osioł! Trwoga go oślepiła Czy zwierzę ciężko ranione?
— O ciężko, nie może nawet wstać i, jeżeli pozwolisz, uwolnię je od cierpienia jednym celnym wystrzałem.
— Po jakiego licha chcesz marnować tak drogocenny na pustyni proch i ołów? Zostawmy bydlę w spokoju, zginie samo bez twej pomocy.
— Byłoby to okrucieństwem. Zwierzę jest tak samo bożem stworzeniem, jak człowiek.
— Rób, jak ci się podoba, nic nie mam przeciwko temu! Ale co ja pocznę teraz bez zwierzęcia na pustyni? Miałżebym wędrować dalej pieszo?
— Głupstwo, podaruję ci wielbłąda, bo mamy ich dość. Zdobyliśmy je przecie dzisiejszego wieczora. Teraz trzeba zawlec lwa do obozu, bo chciałbym zdjąć zeń skórę.
Z litości dobiłem męczące się stworzenie, a żołnierze zawlekli lwie cielsko w pobliże jednego z ognisk, gdzie następnie zdjąłem zeń szaro-żółty „frak“, jak wyraził się Ben Nil. Przez cały ten czas mówiono tylko o lwie, o niczem więcej. Niebawem zbliżył się Fesarah z miną wielce upokorzoną. Naigrawał się z niego kto żył, ale biedak nie miał wcale ochoty bronić się, lub usprawiedliwiać i było to z jego strony rzeczą bardzo rozsądną. W milczeniu zbliżył się do mnie i położył na boku swoją sławną flintę wizyjną.
— Tam leży! Oddać ci jej w ręce nie mogę, bo byłoby to grzechem wobec moich pradziadów i praszczurów. Jeżeli istotnie nie masz w sercu iskierki litości, to ją sobie zabierz!
— Oczywiście, że zabiorę, wszak jest moją prawną i dobrze zasłużoną własnością.
Biedak liczył jeszcze na moją wspaniałomyślność, lecz gdy spostrzegł, że zabrałem strzelbinę, założył ręce na głowę i począł lamentować:
— O Allah, o niezgłębiony smutku mej duszy, o boleści okropna! Oto jestem pozbawiony drogocennego skarbu, który był chlubą i sławą całych pokoleń moich bohaterskich przodków. Straciłem już przedmiot moich snów i marzeń, okryłem się hańbą, która mi nie dozwoli wrócić w ojczyste progi. Gdzie tylko stąpnę, wytykać mnie będą palcami i naigrawać się: oto jest człowiek, który przegrał drogocenny skarb całego swego szczepu, zbezcześcił imię swoich przodków, hańba mu i przekleństwo. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko we łzach się rozpłynąć. Serce moje tonie w odmęcie smutku, a dusza nurza się w morzu boleści. O Allah, Allah, Allah!
Mnie się ani śniło zabierać mu flintę, a zatrzymałem ją tylko chwilowo, by go ukarać za jego niebywałą chełpliwość i próżność, co wcale nie było dla niego wielką krzywdą. Napłakawszy się dowoli, wyciągnął się na ziemi jak długi, owinął głowę w kapuzę i umilkł. Natomiast swobodniej zaczęli się zachowywać żołnierze, którym nie brakło ochoty do ustawicznych zachwytów nad odniesionem zwycięstwem. Jedno i to samo powtarzali bez ustanku, wymyślając zabitemu zwierzęciu od ostatnich nicponiów i gałganów. A czynili to w iście orjentalny sposób i, gdyby mnie kto chciał ocenić wedle ich mniemania, to niewątpliwie ogłoszonoby mnie bohaterem, jakiego jeszcze na świecie nie było i nigdy nie będzie.
Dopiero około północy zdawało się, że zabrakło tematu, i wówczas to przypomniał mi Ben Nil moją obietnicę, żądając stanowczo ukarania starego fakira Abd Asla. Wypadek z lwem przerwał mu całą sprawę i teraz dopiero, gdy zapanował nareszcie chwilowy spokój, trzeba było ostatecznie z tem skończyć. Fakir el Fukara, usłyszawszy żądanie Ben Nila, przystąpił do mnie i ozwał się tonem prawdziwego przygnębienia:
— Niedawno, effendi, wystąpiłem tu w obronie życia człowieka, którego mieliście skazać na śmierć, a który należy do grona moich przyjaciół. My się znamy o wiele bliżej, niż ci się zdaje, przekonuję się jednak, że jestem za słaby wobec was, i moja obrona na nic by mu się nie przydała. Zresztą wierzę już teraz, że dałbyś sobie radę z dziesięcioma takimi, jak ja, fakirami, winienem ci wdzięczność za ocalenie życia i dlatego nie będę działał wbrew twej woli. Nie mieszam się więc wcale do tej sprawy, jak sobie wyraźnie to zastrzegłeś, ale nie mogąc patrzeć obojętnie na mękę i śmierć przyjaciela, oddalę się stąd, dopóki nie będziecie z tem gotowi.
To mówiąc, odszedł poza obręb obozu i usiadł na ziemi, obrócony do nas plecami. Ben Nil stał tak samo, jak przedtem, z nożem w ręku i zapytał:
— A zatem nie masz nic przeciw temu, effendi, abym się zemścił.
— Powiedziałam ci już, że jeżeli jesteś w możności zakłuć bezbronnego starca, to spróbuj, nie przeszkadzam.
— Już ja wiem, do czego obowiązuje mnie mój honor, i przekonam cię, że będę postępował tak, jak on tego wymaga.
— O cóż więc idzie? Oddałem starca w twoje ręce i rób co chcesz, ale tylko ty sam... Innym nie wolno go tknąć, bo wiadomo ci, że i żołnierze mają pretensje. Raz jeszcze powtarzam, że ty jedynie jesteś uprawniony do osądzenia winowajcy. Nim jednak przedsięweźmiesz cośkolwiek, muszę go wybadać, jak ci o tem dobrze wiadomo.
Zbliżyliśmy się obaj do Abd Asla, który słyszał całą naszą rozmowę i wiedział, co mu grozi. Rysy jego twarzy były tak skamieniałe i nieruchome, że niepodobna było wywnioskować, jakiego jest usposobienia i czy wogóle boi się, czy też nie.
— Wiesz już, co cię czeka — oznajmiłem mu. — Uczyń tedy rachunek sumienia i pojednaj się z Allahem!
— Kto mnie zabije, ten będzie mordercą — syknął, jak żmija.
— A możesz sobie myśleć i mówić, co ci się żywnie podoba, to cię wcale nie uratuje. Za kilka chwil przejdziesz przez es Sired, most śmierci, byś uporządkował sprawy swego sumienia, a może Allah będzie dla ciebie łaskawy.
— Ja nie potrzebuję żadnej łaski. Tępić niewiernych razem z ich poddanymi nie jest grzechem, lecz zasługą, którą Allah sowicie wynagradza.
— Ha, skoro wedle twoich poglądów śmierć pod nożem jest łaską, to co ja na to poradzę. Ty zresztą nastawałeś nietylko na moje życie jako chrześcijanina, ale miałeś zamiar mordować tych oto wiernych muzułmanów, a dalej wiesz dobrze, że reisowi, effendinie grozi wielkie niebezpieczeństwo i z tego przed Allahem w żaden sposób się nie wyłgasz. Wymagam więc od ciebie, abyś się pozbył tej winy, a czynić to możesz bardzo łatwo, gdy wyjawisz przede mną, co grozi reisowi effendinie.
— Pluję na ciebie i na śmierć! — odparł, wykrzywiając twarz szyderczo. — Dni moje policzone są przed Allahem i bez jego woli nie ukrócisz mi życia ani na minutę Jeżeli Allahowi się podobało, abym tu w tej chwili umarł, to ty na to nic nie poradzisz i wcale nie mam chęci wyjawić ci tego, czego się domagasz.
— A jeżeli ja cię zmuszę.
— Spróbuj! Mogę cię zresztą tylko zapewnić, że reis effendina znajduje się w poważnem niebezpieczeństwie i jest zgubiony, a z nim wszyscy, którzy go otaczają. Czy ci to nie wystarcza?
— Już on potrafi uchylić się od niebezpieczeństwa, jak to my dziś uczyniliśmy.
— O, nie. Wszelki ratunek jest wykluczony. On razem ze swoimi ludźmi zginie nędznie za to, że powystrzelał naszych towarzyszy u studni Wadi el Berd. Oczywiście, gdybyś wiedział co mu grozi, śpieszyłbyś natychmiast z pomocą, bo ty jesteś bezczelnym szatanem, który lubuje się wyłącznie w niebezpieczeństwach i żyćby nie mógł bez nich. No, ale na szczęście nie dowiesz się niczego ode mnie.
— A gdybym ja naprzykład kazał cię tak długo rózgami siec, aż raczysz przemówić?
— Możesz.. — Będę milczał jak grób.
— Ba, ale bat otwiera usta nawet najbardziej zaciekłym zuchwalcom.
— Przypuśćmy, że pod wpływem chłosty powiedziałbym cośkolwiek, czyż w takim razie będziesz pewny o prawdziwości tego?
— Mnie się zdaje, że zdołam osądzić, czy mówisz prawdę, czy łżesz, ale mimo to nie myślę wcale dać cię oćwiczyć, Byłoby to dla mnie wstydem, gdybym w ten sposób chciał wydobyć tajemnicę z ust starca, stojącego nad grobem.
— Nie obrażaj mnie i nie lżyj! Nie jestem kaleką!, gdybym nie znajdował się w twoich rękach jako obezwładniony jeniec, łatwobym cię przekonał o mojej sile. Możecie mnie zabić, psy, ale będę milczał.
— Dobrze, życzeniu jego stanie się zadość — wtrącił Ben Nil. — Jesteśmy o tyle roztropni i mądrzy, że możemy się dowiedzieć bez pomocy tego starego zbója, co grozi reisowi effendinie. A zatem poniosą cię zaraz djabli do piekła.
Młodzieniec przykląkł przed nim, obnażył mu pierś i przytknął do niej koniec noża. Abd Asl nie spodziewał się widocznie, że stanie się to wszystko tak nagle i z zupełną powagą, krzyknął więc, śmiertelnie przerażony:
— Wstrzymaj się! Pamiętaj, że jestem świętym fakirem, na którego nikomu porwać się nie wolno! Allah za ten mord i świętokradztwo skazałby cię na wieczne męki w piekle.
— O, ty chcesz być świętym, ty? — przerwał mu Ben Nil. — Jesteś przecie potworem podlejszym tysiąc razy, niż ten lew, którego dzisiaj śmierć spotkała, a zresztą jakżeby Allah mścił się na mnie za twoją śmierć, skoro sam powiedziałeś przed chwilą, że tylko za Jego rozkazem mażesz zginąć? Jeżeli więc zakłuję cię teraz na śmierć, to stanie się to z Jego woli. A zatem marsz do piekła, gdzie z utęsknieniem oczekują cię miljony szatanów!
To rzekłszy, nacisnął lekko nóż tak, żeby tylko zadrasnął skórę. Stary obrócił się na bok i jęczał, dając dowód śmiertelnej, a starannie maskowanej dotąd trwogi.
— Nie! Nie! Ja nie chcę, ja nie mogę zginąć! Zlituj się nade mną!
— A widzisz, stary tchórzu, jak się boisz. Teraz dopiero okazujesz strach, gdy śmierć na karku — mówił Ben Nil.
— Łaski, łaski, miłosierdzia!
— Możliwe, że daruję ci życie, ale wprzód objaśnisz nas dokładnie, co grozi reisowi effendinie.
— Powiem, wszystko powiem, tylko mnie nie zabijaj!
— Mów więc, a prędko, bo inaczej...
— Będzie otruty w Chartumie.
— Kto się tego podjął?
— Podjął się... ten, no ten, muzabir.
— A więc ten kuglarz, który dwa razy godził w życie naszego effendiego? W jaki sposób on to zrobi?
— Przekupił farrana[6], któremu da truciznę, aby ją wrzucił do ciasta, gdy będzie dla reisa effendiny sporządzał kizrah[7]
— Przysięgasz, że to wszystko prawda?
— Przysięgam na Allaha, na proroka i na życie i nauki wszystkich kalifów, że nie kłamię.
— No, widzisz teraz, jak szybko dowiedzieliśmy się od ciebie, czego nie chciałeś powiedzieć. Wyślemy więc natychmiast kurjera, by ostrzegł w czas dowódcę. Obawa przed śmiercią zmusiła cię do wyjawienia zbrodniczych zamiarów i teraz, gdy już wiem wszystko, mogę cię zapewnić, że strach był zupełniej zbyteczny z twej strony. Ja wcale nie miałem i nie mam zamiaru plamić swego honoru zabójstwem. Jesteś niedołężnym i starym tchórzem, a do tego posiadasz podłą duszę. Znęcanie się więc nad tobą przynosiłoby ujmę mojej czci Sprawę załatwimy w inny sposób; chcę walczyć, ale nie z tobą, bo jestem młody i silny, lecz z twoim zastępcą. Wskaż któregokolwiek z jeńców, a rozwiążę go natychmiast, dam mu nóż i niech staje ze mną do prawidłowej walki, a Allah rozstrzygnie. Jeżeli zastępca twój zwycięży mnie, jesteś uratowany, gdy zaś ja go położę, czeka i ciebie śmierć, bo on będzie walczył w twojem imieniu za ciebie. Effendi, — zwrócił się do mnie — mam nadzieję, że zgodzisz się na to wszystko.
Przyznam, że nie oczekiwałem takiego obrotu sprawy! Młodzieniec okazał się szlachetnym w całem znaczeniu tego słowa, ale jaki może być wynik pojedynku? Ben Nil był odważny i, jak na swoje lata, dość silny i sprytny, czy jednak można było przewidzieć zgóry, że zwycięży? Rozumie się samo przez się, że stary wybierze najdzielniejszego wojownika, mimo to nie mogłem odmówić przyzwolenia na tego rodzaju załatwienie sprawy. Ben Nil mógł tak postąpić, jak uważał za stosowne, zwróciłem mu tylko mimochodem uwagę na grożące mu niebezpieczeństwo, lecz uspokoił mnie, mówiąc:
— Nie trwóż się o mnie, elfendi, już ja wiem dobrze, co robię! Ty zresztą nie widziałeś mnie jeszcze w podobnej walce i oczywiście nie dowierzasz mi, lecz bądź spokojny; nie stracę przytomności umysłu, nawet na jeden moment nie poddam się uczuciu trwogi.
— Pomyśl, że do zapasów stanie najsilniejszy człowiek z wszystkich.
— Tem lepiej, wolę przecie walczyć z dzielnym przeciwnikiem, niż z cherlakiem. Zgadzasz się więc?
— Zgadzam, tylko spisz się dzielnie, nie wyrywaj się za wcześnie i nie patrz na nóż, tylko w oczy przeciwnika! Staraj się ponadto przybierać zawsze taką postawę, aby przeciwnik był obrócony do światła przodem, a ty przeciwnie!
— Nie spodziewaliśmy się, że stary wybierze na swego obrońcę... dżelabiego, gdyż między jeńcami byli silniejsi i więcej sprytni i dzielniejsi od niego, ale z drugiej strony nasuwała się myśl, że dżelabi zapewne odznacza się doskonałym sprytem i doświadczeniem w pojedynku, a może nawet uplanowano jakiś podstęp? Leżeli obaj ze starym przez cały czas razem i mogli ze sobą prowadzić potajemnie rozmowę i obmyślić Bóg wie jakie plany. Na wszelki wypadek postanowiłem być w pogotowiu.
— Uwolniony z więzów dżelabi począł się wyciągać i rozprostowywać członki, które były dłuższy czas skrępowane i ścierpły mu zapewne. Najbardziej poruszał nogami, chcąc im przywrócić sprawność i zdolność.
— Tu masz nóż, — ozwał się do niego Ben Nil — rozbierz się ze wszystkiego, prócz spodni, będziemy walczyć obnażeni do połowy!
— Poco to? — zapytał. — Możemy zostać tak, jak jesteśmy.
— Nie, tak będzie, jak powiedziałem.
Dżelabi nie chciał zgodzić się na to, lecz wkońcu ustąpił. Ten jego upór obudził we mnie podejrzenie. Przecież o wiele wygodniej byłoby walczyć bez krępującego ubrania. Widocznie nosił się z zamiarem ucieczki. Ben Nil tymczasem mówił:
— Jeżeli mnie zabijesz, życie Abd Asla uratowane. Gdybyś jednak poległ, skonać musi natychmiast pod moim nożem starzec, a zatem rozważ dobrze: masz walczyć w obronie życia dwóch ludzi. Jesteś gotów?
— Gotów; możemy zacząć.
Stanęli naprzeciw siebie, wewnątrz koła utworzonego z ciekawych żołnierzy, a chociaż nie było ułożonych żadnych reguł, ostrzegłem dżelabiego krótko i węzłowato:
— Uważaj na swoje nogi!
— To zbyteczne, — roześmiał się — życie ma swoją siedzibę w sercu, i przeciwnik z pewnością tam będzie mierzył, a nie w nogi.
Nie zauważył wcale, że miałem przy sobie karabin systemu Henry‘ego gotowy w każdej chwili do strzału.
— Zaczynamy, raz, dwa trzy! — krzyknął Ben Nil. — Zbliż się!
Ale dżelabi nie miał odwagi zaczynać. Zwlekał też i Ben Nil. Obaj przeciwnicy, patrząc sobie bystro w oczy, poczęli się kręcić po całej arenie, wtem nagle dżelabi rzucił się jak tygrys na Ben Nila, który uchylił się błyskawicznie wbok przed grożącym mu ciosem. Był to jednak ze strony dżelabiego sprytny wybieg, gdyż w krytycznej tej chwili szarpnął się wbok, przeskoczył przez głowy dwóch z siedzących w tem miejscu żołnierzy i puścił się w gwałtownych skokach w las, omijając leżące wielbłądy. Tak więc domysły moje się sprawdziły. W mgnieniu oka wziąłem uciekiniera na cel, gdy już, już byłby znikł w zaroślach. Padł strzał. Przebiegły dżelabi wyciągnął się na ziemi jak długi, spróbował następnie wstać, lecz nie udało mu się. Celowałem w nogę i dobrze trafiłem. Na tem właśnie mi zależało, by go tylko skaleczyć, a nie zabić, ku czemu miałem bardzo ważny powód.
Ben Nil z kilkoma żołnierzami pobiegł ku niemu, ja zaś nie ruszałem się z miejsca. Przywlekli zbroczonego krwią, nie oszczędzając go przytem wcale.
— Śmiałeś się z mego ostrzeżenia, abyś uważał na nogi, — rzekłem, gdy go tuż koło mnie na ziemi ułożono, — a teraz masz za swoje. Myślałeś, że uda ci się, podstęp, ala daremne trudy. Sprawa z obcym effendim nie taka łatwa.
Oglądnąłem i obandażowałam ranę. Kula przeszyła goleń nawylot, nie było więc wielkiego niebezpieczeństwa.
— Musimy teraz psa podwójnie skrępować i mieć na niego baczne oko — zauważył Ben Nil.
— Bynajmiej, — odpowiedziałem — wnet pojawi się, u niego z powodu rany gorączka. Gdybyśmy go tu zostawili, nie dałby nam spać, majacząc i jęcząc. Przywiążcie go zatem do drzewa kafalowego[8] tak silnie, by nie mógł nawet głową ruszyć, a tymczasem może Abd Asl przeznaczyć innego człowieka do walki z tobą!
Rozkaz ten niebardzo się podobał żołnierzom, ale mimo to wykonali go bez szemrania, wiedzieli bowiem, że ilekroć coś przedsięwezmę, choćby to napozór wydawało się ryzykowne, zawsze osiągam swój cel. Przekonał ich też doskonale wypadek z uciekinierem, że nielada to zdoła mnie wyprowadzić w pole.
Ucieczka dżelabiego była łatwa do wytłumaczenia. Chciał on wyszukać rabusia niewolników Ibn Asla i zawiadomić go, że napad na nas się nie udał, i że wszyscy znajdują się w niewoli, a staremu Aslowi grozi śmierć. Plan jednak chybił zupełnie, i stary omal się nie wściekł ze złości i rozpaczy. Poznać to można było z jego oczu, panował jednak, jak mógł, nad sobą. Do ponownej zaś walki wyznaczył innego ze swoich wojowników, z którym trzeba się było dobrze liczyć, bo i tęgi był i zapalczywy, a fakir wybrał poprzednio dżelabiego zapewne tylko ze względu na jego zdolność w szybkim bieganiu.
Nowy przeciwnik Ben Nila był tęgim i barczystym mężczyzną w pełni sił. Szczególnie rozwinięte miał piersi. Twarz jego była ciemnobrunatna, niemal murzyńska. Ben Nil nie zdradzał ani cienia obawy lub niepokoju. Stali naprzeciw siebie jak wryci, mierząc się wzrokiem przez dłuższą chwilę Nagle czarny zapaśnik rzucił się na Ben Nila jak tygrys, mierząc weń ostrzem noża. Zdawało mu się zapewne, że wytrąci w ten sposób przeciwnika z równowagi, lecz się pomylił, Ben Nil uchylił się w okamgnieniu, wywinął się poza nim wpoprzek z niesłychaną zwinnością i wbił czarnemu nóż w plecy po samą rekojeść. Pokonany zapaśnik runął na ziemię odrazu. Pchnięcie, jak się potem okazało, było wymierzone z tyłu w samo serce.
Afarim maszallah alaik! Brawo, brawo! — wykrzykiwali żołnierze radośnie. — To było wspaniałe, niesłychane! Położył go za jednym zamachem — nasz dzielny i waleczny Ben Nil!
A on, nie zważając na to, zwrócił się w mą stronę:
— Widzisz więc, effendi, że napróżno obawiałeś się o mnie. Gdyby przeciwnik był dwa razy jeszcze silniejszy, byłbym go niezawodnie pokonał. Mam bowiem bystry wzrok, silną rękę i serce bez trwogi. Czyż tedy niesłusznie roszczę sobie pretensje do Abd Asla?
— Nie zaprzeczam — odpowiedziałem, żywiąc w głębi ducha wielką ciekawość, co on z nim zrobi.
Na wypadek, gdyby go istotnie zamierzał pozbawić życia, musiałbym go prosić o cierpliwość. On tymczasem pochylił się nad zwłokami czarnego, wydobył nóż z pleców, a ocierając żelazo z krwi, potrząsnął głową i zauważył:
— Masz słuszność, effendi, twierdząc, że odebrać komuś życie jest rzeczą wielce odpowiedzialną. Ta krew wzbudza we mnie odrazę... Sądzisz, że reis effendina ukarze sam tego starego?
— Rozumie się; jak najsurowiej go ukarze.
— W takim razie mogę mu darować życie. Ten czarny walczył za niego i zginął, to mnie zadawalnia z całej duszy. Zgadzasz się na to, effendi?
— Ależ z całej duszy! Słowa, które od ciebie słyszę, napełniają mnie prawdziwą radością, postanowienie to przynosi ci więcej zaszczytu, niżbyś go miał, zabijając niedołężnego starca.
— Mimo to żądam, aby mu wymierzono zasłużoną karę.
— Bądź spokojny, już ja się sam o to postaram. Żeby zaś nie uciekł nam przed czasem, trzeba go zaprowadzić do dżelabiego i przywiązać tak samo do drzewa.
Żołnierze wykonali w mig ten rozkaz. Ben Nil zauważył nie bez zdziwienia:
— Poco kazałeś przywiązać ich obu zdala od nas? Mogliby przecie czmychnąć...
— Słuszna jest twoja obawa i trzeba ich będzie napowrót tu przyprowadzić, wprzód jednak musimy się dowiedzieć, co przedsięwzięto przeciw reisowi effendinie.
— Jakto? Słyszałeś przecie...
— Ależ ta cała historja z trucizną i piekarzem była wierutnem kłamstwem. Idź, proszę cię, tam do nich i uważaj, co robią! Ja skradnę się ztyłu aż pod drzewo i tam się zaczaję, a ty wrócisz do obozu. Wówczas, sądząc, że ich nikt nie słyszy, będą ze sobą rozmawiali swobodnie i ja oczywiście dowiem się o wszystkiem.
Ben Nil zastosował się do mego rozkazu natychmiast, ja zaś zarządziłem dalej, aby żołnierze wszczęli ruch w obozie i udawali radość ze zwycięstwa nad czarnym. Było mi to trzebne w tym celu, by się wymknąć niepostrzeżenie. Obaj jeńcy bowiem byli tak do drzewa przywiązani, że mieli widok na cały obóz.
Wszystko to poszło bardzo zręcznie. Za chwilę okrążyłem znacznie obóz, przedzierając się przez zarośla i krzaki, i usadowiłem się za drzewem w ten sposób, że mnie nie mogli spostrzec, Ben Nil, widząc mnie, oczywiście, bo patrzył w tę stronę, przeszedł się kilkakrotnie jakby dla zabicia czasu z nudów, i następnie oddalił się w głąb lasu. Skutek był znakomity. Dżelabi natychmiast zaczął:
— Słuchaj no, co będzie! Musimy się naradzić, nim on wróci.
— Nic nie będzie — mruknął niechętnie fakir.
— Ależ my musimy koniecznie obmyśleć jakieś środki ratunku.
— Nie widzę niestety żadnego. Allah niech strąci na samo ono piekła tego po siedemkroć bezecnego effendiego. Gdyby ci się była udała ucieczka, byłbyś już dotarł do dżezireh[9] Hassania i zawiadomił mego syna o wszystkiemu Wówczas syn mój byłby popłynął wdół Nilu, i, zostawiwszy okręt koło Makai albo Kateny, zdążyłby na czas przybyć z ratunkiem. Niestety teraz już za późno!
— Czyż niema już innego sposobu? A fakir el Fukara? Przecie on miewał z nami korzystne interesy i powinien być nam teraz pomocnym. Kto wie, czy jego pojawienie się nie jest dla nas deską ratunku. Przypuszczam, że on uczyni wszystko, co będzie w jego mocy.
— Mylisz się zupełnie. Ten pies chrześcijański uratował mu życie i przez to pozyskał jego życzliwość.
— A ja sądzę, że on mimo wszystko będzie po naszej stronie. Gdyby tak, dajmy na to, wiedział, że syn twój znajduje się koło dżezireh, wysłałby niezawownie wiadomość. Musisz więc porozumieć się z nim koniecznie.
— Ba, ale czy na to oni pozwolą! Zresztą, ten effendi jest ciągle przy nas i, choćbym cośkolwiek powiedział, to on usłyszy.
— Niechby usłyszał. Możesz wypowiedzieć kilka słów w narzeczu Szyluków, którego effendi z pewnością nie zna.
— Wiesz, to niezła myśl, i spróbuję na wszelki wypadek porozumieć się w ten sposób z fakirem el Fukara. Gdyby się to udało, byłby możliwy ratunek, ale z drugiej strony reis effendina wymknie się memu synowi z pułapki.
— Nie rozumiem.
— Syn mój zwabił reisa effendinę w kierunku dżezireh, a sam zaczaił się ze swymi ludźmi po drodze w gęstym lesie senesowym, by go napaść znienacka. Gdyby więc udał się nam dzisiejszy napad tutaj, a synowi tam, bylibyśmy się pozbyli raz na zawsze dwu djabłów, którzy przeszkadzają nam w naszym handlu. Niestety, Allah zrządził inaczej.
— Jeżeli istotnie nie zdołamy się uratować, to jak sądzisz, co nas czeka w Chartumie?
— Żeby znowu coś bardzo złego, o tem mowy niema. Przedewszystkiem reisa effendiny nie będzie już na świecie, a inni sędziowie, chociażby bardzo surowi, niekoniecznie będą wierzyć naszemu oskarżycielowi, zwłaszcza, że to Frank i chrześcijanin. Możliwe, że nas puszczą na wolność natychmiast.
Mówili jeszcze dłużej ze sobą, ale nie było w tem już nic ciekawego. Usunąłem się więc zpowrotem i, żeby więźniowie niczego nie zauważyli, kazałem żołnierzom, tak jak przedtem, udawać zamieszanie.
Ledwie usiadłem, przybył do mnie Ben Nil z zawiadomieniem, że Abd Asl chce rozmówić się ze mną.
Oczywiście, nie mogłem odmówić temu żądaniu.
— Oddałeś mnie w ręce swego Ben Nila, — ozwał się stary, gdy przybyłem na miejsce — a ten darował mi życie. Cóż więc stanie się teraz ze mną?
— Nie przeczę, że Ben Nil darował ci życie, i z naszej strony nic ci więcej nie grozi. Co zaś będzie później, rozstrzygnie reis effendina.
— Jakto? Chcesz nas dostawić do Chartumu?
— Tak, a dlaczego o to pytasz?
— Dlaczego? Przecie to dla mnie rzecz niesłychanie ważna, bo skoro tylko oddasz mnie w ręce reisa effendiny, będę zgubiony! Ty jesteś szlachetny, i nie uszło to wcale mojej uwagi, ile zadałeś sobie trudu, aby uratować mi życie, ale reis effendina jest srogi i nieugięty. Bez miłosierdzia każe mnie natychmiast rozstrzelać, albo, co gorsza jeszcze, powiesić.
— I to jest bardzo możliwe — potwierdziłem.
— Przyznajesz to sam i istotnie niema dla mnie innej rady, jak tylko przygotować się godnie na śmierć. Ty musisz, oczywiście, dopomóc mi w tem, bo tak chrześcijańska wiara nakazuje swoim wiernym. Od tego przygotowania się na śmierć zależy cała wieczność człowieka.
— Masz słuszność. Kto bez skruchy, bez żalu i bez dobrych uczynków, a tylko z grzechami na sumieniu umiera, ten jest na wieki potępiony.
— Otóż ja żałuję i pragnę odpokutować szczególnie jeden grzech, który na sumieniu mi ciąży. Ty nie jesteś człowiekiem zemsty i, mam nadzieję, dopomożesz mi w mojem postanowieniu.
— Ależ najchętniej — odrzekłem, ciekaw ogromnie, co on obmyślił, aby mnie wprowadzić w błąd. I wziął się ku temu zgrabnie. Przedewszystkiem udał wielką skruchę i pokorę, i zaczął mówić miękkim, płaczliwym tonem:
— Na sumieniu mojem ciąży straszny grzech i chętniebym go się pozbył, ale wiem zgóry, że reis effendina nie da mi czasu do naprawy tego błędu, zwracam się więc już teraz z pewną prośbą do ciebie. Na moje szczęście, znajduje się tu fakir el Fukara, jedyny człowiek, który zna stosunki, jak tego sprawa wymaga, i jest też jedynym, który może mi być pomocny. Pozwól więc pomówić mi z nim słów parę!
— Hm — rzekłem, zastanawiając się. — Żądasz ode mnie rzeczy niemożliwej.
— Ależ bynajmniej. Idzie o wymianę paru słów.
— Czy mniej, czy więcej słów, to wszystko jedno; wiesz zresztą sam, jak mało ci dowierzam.
— Możesz być obecny przy tem i słyszeć wszystko.
— To nie ma nic do rzeczy, zwłaszcza, że ty chcesz mnie oszukać i dać fakirowi pewne wskazówki, dotyczące twego uwolnienia się z naszych rąk.
— Ależ to niemożliwe, skoro ty będziesz słyszał wszystko!
— Przeciwnie, bardzo nawet możliwe. Wystarczy, gdy zestawisz takie wyrazy, których ja nie rozumiem, ale on, wtajemniczony w sprawę, pojmie odrazu twoją myśl.
— Takim znowu mistrzem słowa nie jestem, effendi. Daj się więc ubłagać! Jesteś chrześcijaninem.
— Teraz powołujesz się na moją religię, a przedtem znieważałeś ją. Muzułmanin na mojem miejscu oczywiście nie dalby się uprosić.
— Ale ty, effendi, nie odmówisz prośbie skruszonego człowieka. Będę mówił tak powoli i wyraźnie, żebyś każde słowo mógł zważyć w myśli, jak na wadze. Pomyśl, że to będzie niejako testament człowieka, stojącego przed obliczem śmierci! To, o co cię proszę, jest zresztą tak błahe, proste i jasne. Ty zaś odznaczasz się surowością i nieustraszoną odwagą, ale okrutnikiem nie jesteś. Czyżbyś teraz chciał zasłużyć sobie na to miano? Co się tyczy mądrości, chytrości i daru spostrzegawczego, nikt nie może się z tobą równać. Czy sądzisz, że właśnie dziś, w tej chwili, przymioty owe odmówią ci posłuszeństwa? Gdybym obmyślił coś skrytego, poznałbyś to był o wiele wcześniej!
Wyczytałem z jego oczu, że uważał, jakoby mnie przekonał temi słowami. Odpowiedziałem mu jednak:
— Zbyteczne są te przekonywujące pochwały i słowa, ponieważ ja sam siebie znam najlepiej i wiem, jakie posiadam przymioty Mimo wszystko, jestem niezbicie przekonany, że ani tobie ani fakirowi el Fukara nie uda się nigdy mnie oszukać, bo jesteście na to za głupi. Życzenie twoje spełnię, ponieważ uważam, że niema w tem dla mnie bezwarunkowo nic niebezpiecznego.
— Dziękuję ci, effendi, — rzekł spokojnie i skromnie — pomimo, żeś mnie do głupich zaliczył. Nie mylisz się. W rozmowie naszej nie będzie żadnego niebezpieczeństwa dla ciebie, ponieważ wszystko usłyszysz, wszystko.
— Nie, nie usłyszę ani słowa, nie będę nawet obecny podczas waszej rozmowy.
— A więc mogę bez świadków i bez nadzoru z nim pomówić? — zapytał, nie mogąc opanować ukrytej radości.
— Powiedziałem ci to raz i nie widzę powodu do powtórzenia tego. Jeżeli chcesz, mogę usunąć nawet dżalabiego. A teraz wracam do obozu i przyślę ci natychmiast fakira el Fukara, abyś się z nim rozmówił. Sądzę, że dziesięć minut wystarczy na to w zupełności.
— Aż za wiele, effendi!
— Widzisz więc, jaki jestem względny, i szczerze ci radzę, abyś nie nadużył mej dobroci, bo z pewnością nie wyszłoby ci to na zdrowie.
— Nie troszcz się o to, effendi! Moje zamiary są uczciwe, dobroć twoja zresztą tak mnie w tej chwili wzruszyła, że chociażbym pierwej knuł cokolwiek tajemnego przeciwko tobie, odstąpiłbym teraz od tego stanowczo.
— Jeżeli tak jest istotnie, to cieszy mnie twoja uczciwość. Ale, czy słyszałeś o pobożnym i sławnym marabucie, któremu duch przyniósł dwanaście języków kruczych i tyleż orlich uszu?
— Słyszałem. Zjadł je i od tej chwili mówił wszystkiemi językami ludzkimi i zwierzęcemi, i słyszał wszystko, co tylko jego nieprzyjaciele radzili przeciw niemu, chociażby to było na drugim końcu świata.
— Wiedz tedy o tem, że i ja zjadłem takie języki i uszy, i uważaj: ja słyszę wszystko!
Słuch mój zaprawdę, bez żadnych zaczarowanych sposobów, w ustawicznem niebezpieczeństwie w czasie podróży był tak wydoskonalony, że istotnie oddawał mi niesłychane usługi. I w tej chwili, gdy oddaliłem się od obu jeńców, dosłyszałem najwyraźniej szept starego:
— Co za szczęście! Uda się nam wszystko!...
Fakir el Fukara był niemało zdziwiony, gdy mu oznajmiłem, że stary chce z nim mówić i że ja pozwalam, by rozmowa ta odbyła się bez świadków. Udał się czem prędzej na miejsce i usiadł koło obu jeńców Żołnierze byli bardzo zdziwieni tem wszystkiem, a Ben Nil począł mi przedstawiać całą niedorzeczność mego kroku; uspokoiłem go jednak twierdzeniem, że wiem bardzo dobrze, co czynię.
Po upływie dziesięciu minut fakir el Fukara wstał i wrócił do nas. Niebardzo dawno zapewniał mnie o swej bezgranicznej wdzięczności i radbym się był przekonał, czy robił to szczerze. Jeżeli istotnie czuł dla mnie życzliwość za uratowanie życia, to powinien był odkryć przede mną natychmiast spisek starego. Nie dbając wszakże narazie o to, obmyśliłem inną rzecz. Szło o to, aby przekonać starego, że wiem wszystko i w tym celu wyminąłem zdaleka fakira el Fukara i podążyłem prosto pod drzewo.
— No i cóż, czy fakir el Fukara spełni twą prośbę? — zapytałem.
— Tak, effendi. Przyrzekł mi uroczyście, że naprawi w mojem imieniu ów błąd, którego sam już naprawić nie mogę. Jestem ci niezmiernie wdzięczny.
— Lżej ci teraz na sercu?
— Oh, tak mi błogo, tak lekko, jak jeszcze nigdy.
— Wierzę i znam powody ku temu.
— Znasz powody? A to w jaki sposób, skoro pojęcia nie masz o czynie, o którym była mowa?
— Mylisz się pod tym względem, Powiedziałem ci przecież jak najwyraźniej, że i ja spożyłem uszy młodych orląt, Idzie tu istotnie o pewien czyn, ale nie z dziedziny przeszłości, lecz o taki, który dopiero fakir el Fukara przedsięweźmie.
— Effendi, co ty mówisz? Nie rozumiem...
— No, no, nie udawaj niewinnego. Powiedziałem ci zgóry, że jesteście za głupi na to, by mnie oszukać. Uknuliście spisek przeciw mnie.
— To nieprawda! Jaki spisek? Nie wiem o niczem!
— Fakir el Fukara ma was ocalić w ten sposób, że sprowadzi tu twego syna Ibn Asla.
— Ależ o tem nie było żadnej mowy, effendi, ani przez myśl mi to nie przeszło! Fakir wcale nie wie, gdzie syn mój znajduje się obecnie.
— Ty mu to powiedziałeś.
— Nie! Nie mówiliśmy o nim ani słowa.
— Czy nie mówiliście również o reisie effendinie?
— Nie!
— Przypomnij sobie jednak zaczarowane uszy... Powiedziałeś fakirowi, jakie niebezpieczeństwo grozi reisowi effendinie.
— Nie jemu, lecz tobie mówiłem, że mają go otruć w Chartumie.
— Tak jest, przysiągłeś nawet na to i popełniłeś krzywoprzysięstwo, za które Allah bardzo cię skarze.
— Przysięgałem tylko prawdę.
— Co ty mówisz? A w jakimże celu powiedziała fakirowi el Fukara że reis effendina będzie wciągnięty w zasadzkę w lasach senesowych koło dżezireh Hassania?
— Allah! — krzyknął stary, zdumiony do tego stopnia, jakby nagle piorun trzasł z jasnego nieba.
— A widzisz, jak cię to przestraszyło. Syn twój znajduje się obecnie koło wyspy Hassania, a fakir el Fukara ma bezzwłocznie udać się do niego i zawiadomić o nie wszystkiem.
— Nic o tem... nie... nie... wiem! — stękał jak konający.
— Że nic nie wiesz, mniejsza o to, — odparłem z uśmiechem — najważniejsze jest to, że mnie jest wszystko wiadome. Ja zresztą słyszałem jeszcze więcej. Syn twój ma na czele swoich ludzi popłynąć wdół Nilu, aż do Kateny i stąd wyprawić się na step, by na nas napaść i uwolnić jeńców. No i cóż? Uszy orląt oddają mi przysługę, nieprawdaż?
— Jesteś djabłem, nie, najgorszym z djabłów! — krzyknął z nietajoną złością. — Nie słyszałeś nic, jestem tego pewny, ale wiesz wszystko, boś zawarł przymierze z piekłem.
— A dlaczego nie z Allahem? Jesteś przecie skończonym łotrem, wobec czego potęga, która mnie wspiera w walce z tobą, musi być dobra i sprawiedliwa. Djabli nie daliby zrobić krzywdy temu, kto dla nich pracuje na ziemi, no, ale mniejsza z tem. Spisek odkryłem i staraniem mojem będzie udaremnić go natychmiast. Twemu synowi złożę osobiście wizytę bez względu na to, czy sobie tego życzy, czy też nie, i biada mu, jeżeli reisowi effendinie chociażby jeden spadł włos z głowy. Teraz każę was obu odprowadzić napowrót do ogniska, by wam się tu nie przykrzyło samym, zresztą, może tu za chłodno.
Skoro ich przyprowadzono zpowrotem do obozu, opatrzyłem raz jeszcze ranę dżelabiego, która, na szczęście, nie była niebezpieczna, o co się tak obawiałem, bo w tych okolicach nawet nieznaczne draśnięcie mogłoby przybrać zgoła nieoczekiwane niebezpieczeństwo. Uporałem się z tem szybko i byłem bardzo ciekaw zachowania się fakira ei Fukara. Gdyby mi powiedział całą prawdę, w takim razie wszystko byłoby dobrze. Jeżeli zaś nie, trzeba będzie uczynić wszystko, aby mu przeszkodzić w wykonaniu planu.
Siedział znowu na uboczu sam i zadumany. Gdy żołnierze pokładli się spać, skinął na mnie, bym się do niego zbliżył.
— Usiądź koło mnie, — rzekł, gdym podszedł ku niemu, — chciałbym pomówić z tobą w pewnej ważnej sprawie!
Usiadłem, będąc pewnym, że zdradzi plany starego, niestety, już z pierwszych jego słów wywnioskowałem, że mu się to ani śniło
— Jesteś chrześcijaninem, nieprawdaż?
— Tak.
— I znasz dokładnie kitab el mukaddas[10]?
— Badałem tę księgę z wielkiem zamiłowaniem.
— W takim razie wiesz niezawodnie, jakie objaśnienia poczynili wasi uczeni badacze?
— Oczywiście.
— Powiedz mi więc, czy wy uznajecie Mahometa prorokiem?
— Wedle naukowych wyników nie był żadnym prorokiem, ale najzwyczajniejszym w świecie człowiekiem.
— Czy wy nie uznajecie żadnych proroków?
— O, nie! Za proroków uważamy tych świątobliwych mężów, którzy, obdarzeni łaską Boga, zesłani zostali między lud, aby go odwracać od złego, a prowadzić ku dobremu.
— Mahomet przecież czynił to wszystko!
Przepraszam. Błędną jest droga, którą on wskazał swoim wyznawcom.
— A zatem i jego naukę uważacie za mylną i niedorzeczną?
— Co do tego, trudnoby mi było odpowiedzieć krótkiem słowem „tak“. On pomieszał rozmaite pojęcia, złe i dobre, w jedną całość. Spotykając się z chrześcijanami, izraelitami i poganami, brał od nich to, co mu się podobało, i stworzył zlepek dogmatów i przepisów, które o tyle są dobre, o ile pochodzą z chrześcijanizmu, reszta — to same niedorzeczności. A że nawet najczystsza prawda, wpleciona w błędne koło kłamstwa i głupoty, traci swą wartość, zatem koran, mimo kilku ustępów, zgadzających się z religją chrześcijańską, jest jednem wielkiem kłamstwem.
— A mimo to moglibyśmy wam zarzucić jeden niezmiernie wielki błąd: potępiacie koran, nie znając go wcale!
— Mylisz się, i twierdzenie twoje zbiję jednym jedynym dowodem. Czy mianowicie istnieje choćby jeden mahometański medrese[11], w którymby wasi studenci uczyli się naszej biblji?
— Rozumie się, że nie, bo młodzieży naszej nie wolno zajmować się nauką, dotyczącą jakichkolwiek innych reiigij. Poczytanoby im to za grzech śmiertelny.
— Ale w naszych uniwersytetach pracują uczeni i bardzo sławni ludzie, i badają razem z uczniami koran i rozumieją go, kto wie, czy nie lepiej, niż wasi profesorowie. Wy nie macie pojęcia o naszej biblji, a mimo to nazywacie nas giaurami, my zaś znamy wasz koran dokładnie, i możemy na tej podstawie wyrobić sobie nieomylny pogląd na cały islam.
— Czy i ty byłeś uczniem takich sławnych badaczy?
— Owszem, uczęszczałem na wykłady jednego z najbardziej poważanych badaczy. Przetłumaczył on dzieła uczonych, jak Abu l‘feda Beidhawi, sto przypowieści Alego, Samach szari i wielu innych. Pod jego kierunkiem poznałem waszą mowę i koran, sunnę i objaśnienia, dodane przez waszych nauczycieli religji. Mogę tedy udzielić ci wyczerpujących wyjaśnień na każde zapytanie, dotyczące islamu.
— Cud nad cudami! Chrześcijanin chce objaśniać koran i inne święte księgi mnie, fakirowi el Fukara! Czy słyszał kto kiedy o czemś podobnem, i czy ty, effendi, nietylko w czynach, ale w słowach chcesz być koniecznie zuchwałym?
— O zuchwałości mowy tu być nie może. Wywody swoje opieram na podstawach pewnych i naukowo dowiedzionych. Możesz się o tem przekonać, jeśli chcesz.
— Nie, nie chcę i nie mogę dysputować z chrześcijaninem o islamie. Zresztą, wiem zgóry, że nie dałbyś się nawrócić! Mnie zależy jedynie na kilku pytaniach, na które odpowiedzieć mi musisz. Nawet bowiem najmędrszy z mędrców nie jest w możności wydać stanowczego sądu o naszej wierze, Dzieło to nie jest jeszcze gotowe; rozpoczął Mahomet, a skończy kto inny.
— Kto?
— A więc zapytujesz i dajesz tem dowód, że twoja znajomość koranu i objaśnień była tylko przechwałką.
— Przepraszam, mądry fakirze, wcale nie dlatego pytałem. Wiem bowiem, masz na myśli Ma’dijjego, waszego Parakleta[12], którego wielu z was oczekuje.
Wyraz ten należy pisać Ma’dijj, nie Mahdi. Pochodzi on z arabskiego czasownika „hahdaja“ prowadzić, i znaczy tyle, co pośrednik, pomocnik i przewodnik ludzi ku prawdzie i doskonałości. Ja jednak w dalszym ciągu gwoli przyzwyczajenia będę używał wyrazu Mahdi.
— O! Słyszałeś i o tem, że Mahdi zejdzie na ziemię?
— Słyszałem i czytałem. Koran jednak o nim nigdzie nie wspomina, niema też żadnej wzmianki w komentarzach. Mahdi żyje tylko w ustnej tradycji ludu, ale to nic nie znaczy.
— I ja do ustnego podania nie przywiązuję żadnej wagi. Allah ześle na ziemię proroka i zadaniem jego będzie dokończenie dzieła, które rozpoczął Mahomet. Prorok ten nawróci niewiernych, a jeśli nawrócić się nie dadzą, zniszczy ich, i wytępi, a potem dobra tej ziemi rozda pomiędzy nowych wyznawców Allaha wedle zasług i pobożności.
— Są to marzenia i nadzieje więcej świeckie, niż religijne. Gdybym ja był muzułmaninem, trzymałbym się koranu, którego nauka nie każe bynajmniej spodziewać się jakiegokolwiek proroka.
— Niby dlaczego? To, że koran o Mahdim nie wspomina, nie daje jeszcze podstawy do mniemania, jakoby przyjście wielkiego proroka było wykluczone.
— Mylisz się pod tym względem zupełnie. Mahomet przecie sam powiedział, że jest ostatnim prorokiem zesłanym z nieba. Nauka jego zamknięta w sobie jako całość i nie może być ani uzupełniona, ani zmieniona. Zaznaczył zresztą Mahomet i to, że po nim przyjdzie na świat jeden tylko Iza Ben Marryam[13] w dniu ostatecznym sądzić żywych i umarłych. Zestąpi on nad meczetem Ommijadów w Damaszku. Pominąwszy zresztą to, że Mahomet w tym wypadku stawia Zbawiciela świata wyżej o całe niebo od siebie, stwierdza on jak najwyraźniej, że oczekiwanie Mahdiego jest niedorzecznością.
— Mówisz to jako niewierny.
— Bynajmniej, lecz jak znawca islamu, który w tym wypadku przejął na siebie poglądy muzułmanina. Gdyby dziś pojawił się na świecie Mahdi i chciał wszystkich opornych i niewiernych wytępić i zniszczyć, byłoby to ogromnie śmieszne, istnieje przecież więcej, niż tysiąc miljonów ludzi, którzy nie są mahometanami, zresztą, weźmy w rachubę choćby tylko samych chrześcijan. W jaki sposób ów Mahdi zabrałby się do tego olbrzymiego dzieła zniszczenia całych narodów?
— Ogniem i mieczem!
— A no, niechby przyszedł taki warjat! Tylko, że on wcale nie przyjdzie, a zwłaszcza nie dotrze do nas. Czy bowiem możliwe jest, aby małe źródełko pustynne udało się stąd nad Nil i połknęło tę olbrzymią rzekę? Czy mogłoby ono przedrzeć się przez pustynię i skaliste łańcuchy gór, które je od Nilu oddzielają? Mnie się zdaje, że gdyby tylko wyszło poza obręb oazy, zginęłoby marnie w rozżarzonym piasku.
— Allach rozszerzy jego fale i wzmocni siły do tego stopnia, że potęgą swoją przewyższy Nil tysiąckrotnie.
— Bóg jest wszechmogący, to prawda, ale zapewne nie dopuści, aby dla zachcianek marnego muzułmanina morze powstało na tej pustyni, któreby mogło zatopić góry i wyżyny.
— Wy nas nie znacie! Nikt nie będzie zdolny oprzeć się nam, gdy zbrojni zalejemy nawałą wasze kraje!
— Ba! Ale ten wasz strumień wyschnie daleko od naszych granic. Bo czy wy znacie nasze kraje? Gdzie one leżą? Znacie nasze narody, urządzenia, armje? Marna pchła chciałaby się zmierzyć z hipopotamem, lub krokodylem! I nie jest-że to ubolewania godna głupota?! Toż gdybyście nawet rozmnożyli się w setki tysięcy, to pojęcia nie masz, jakbyśmy was szybko ujarzmili.
— Na Allaha! Nie widziałeś zapewne nigdy walczącego muzułmanina. Mybyśmy was zdruzgotali w mgnieniu oka.
— Ale o jedno mgnienie oka przedtem wyginęlibyście co do nogi od kul naszych armat i karabinów. I nim jeszcze zaczniesz mówić o zdruzgotaniu, udaj się w nasze kraje i policz te miljony wojowników, stojące pod bronią, gotowe do boju każdej chwili! Przypatrz się, co to za ludzie i czy dziesięciu z was może się zmierzyć z jednym tylko naszym żołnierzem! Nie, doprawdy, śmiech mnie bierze. Masz tyle pojęcia o tych sprawach, co ryba o trąbie powietrznej na pustyni. Pytasz mnie nawet, czy widziałem walczącego muzułmanina. — Ależ owszem, widziałem, walczyłem nawet z nimi sam i dziwi to, że stawiasz podobne pytanie. Weź pod uwagę przykład, jaki obecnie masz pod ręką, a mianowicie — mnie! Chciano mnie tu koniecznie uśmiercić, i co? Czyż wszyscy ci bohaterowie nie wpadli we własne swoje sieci? Jestem jedynym chrześcijaninem w pośród was. Powiedział ci zresztą sam Abd Asl, że należy się obawiać mnie samego więcej, niż wszystkich żołnierzy razem, którzy się tu znajdują. Chcieli mnie złapać i co się stało? Nie oni mnie, lecz ja ich, w liczbie sześćdziesięciu, mam w swych rękach i w dodatku tu, w ich własnym kraju, gdzie znają dobrze stosunki. Może więc przyjść twój Mahdi i spróbować szczęścia! My ze swej strony nie będziemy się nawet bronić; odpowiemy jedynie śmiechem, i tego śmiechu tak się przelęknie, że na łeb i na szyję czmychnie razem ze swoimi bohaterami.
— No, no, pozwalasz sobie za wiele, effendi, ale gdybyś go ujrzał na własne oczy, oniemiałbyś ze strachu i trwogi.
— Czy posiada tak straszliwe oblicze?
— O tak, nie masz pojęcia, jaki on straszny!
— A ty masz o tem pojęcie?... Widocznie znasz go osobiście, co?
— Właśnie dlatego, że nie wierzysz w przyjście Mahdiego, i naigrawasz się z całej tej sprawy, odpowiem ci: tak, znam go osobiście.
— A więc on już jest na tym świecie?
— Tak. Jest na tym świecie i właśnie otrzymał od Allaha mądrość i moc do rozpoczęcia wielkiego dzieła. Niebawem podbije świat i rozniesie między niewiernych śmierć i spustoszenie
— Wiesz co? Możebyś był łaskaw udzielić mu pewnej rady ode mnie.
— Jakiej?
— Bardzo życzliwej rady, a mianowicie, żeby w ciszy i pokoju pasł sobie trzodę, albo uprawiał rolę, i na miłość Allaha, wyrzekł się mrzonek o jakiemś posłannictwie. Biedaka opętała manja wielkości i głupota, co nietylko on sam, ale i jego zwolennicy, jeśliby jakich znalazł, przepłacą życiem.
— Mylisz się! Posłannictwo jego pochodzi od Allaha i musi spełnić rozkaz, dany mu z niebios.
— W takim razie mogę zgóry przewidzieć, co go czeka. Przedewszystkiem, zbuntuje się przeciw wicekrólowi i możliwe, że uda mu się wzniecić powstanie. Chartum jest dość znacznie oddalony od Kairu, i, nim kedyw zbierze wojsko, mógłby Mahdi zająć okolice nad obydwiema górnemi ramionami Nilu, ale tylko na krótki czas, bo niebawem zmuszony będzie poddać się bez pardonu.
— O, co do tego, to nie. On gardzi kedywem i ujarzmi go natychmiast, jak niewolnika a potem zajmie Mekkę i pomaszeruje wprost na Stambuł. Zdetronizuje sułtana i obwoła się właściwym panem i władcą wszystkich wiernych.
— Ani mowy o tem niema! Nie masz najmniejszego wyobrażenia o stosunkach, z którymi on musiałby się liczyć, nie znasz przeszkód na któreby się natknął. Tu, nad górnym Nilem, mógłby się bawić przez pewien czas w wojnę, ale skoroby wychylił tylko nos poza Nubię, dostałby takiego weń szczutka, że...
— Od kogo? — przerwał mi żywo.
— Od mocarstw, które nie pozwolą wcale na detronizację wicekróla lub sułtana. Czyż myślisz, że na świecie niema takich ludzi, którzy, jak ten twój Mahdi, niechętnie widzą sułtana na tronie w Stambule? Weźmy choćby takiego cara rosyjskiego, który ma wielką chętkę na Stambuł, a zwłaszcza na Dardanelle. I wcale mu niedaleko, bo jego kraje graniczą bezpośrednio z Turcją i rozporządza miljonową armią, a mimo to ani się kusi zabrać Stambuł; wierz mi, że nie czyni tego, z obawy przed mahometanami, ale dlatego, iż nie zgodziłyby się na to inne chrześcijańskie mocarstwa w Europie. Czyż więc mógłby Mahdi dokonać tego, na co nawet car się nie odważy? Powiedz temu człowiekowi, że jego plany są dziecinne i niedorzeczne. Nawet po stronie kedywa stoją mocarstwa, które nie dozwolą nikomu odebrać mu władzy, Mahdi mógłby dotrzeć najdalej do Assuanu, ale tam już natknąłby się na europejskie, a więc chrześcijańskie karabiny i armaty, które garstkę jego rozfanatyzowanych zwolenników obróciłyby w puch odrazu.
— A coby było, gdyby tak, dajmy na to w armii kedywa znalazł się ktoś przychylny Mahdiemu?
— Masz na myśli kogoś z wyższych oficerów, któryby wszczął powstanie w Kairze równocześnie z wystąpieniem zbrojnem Mahdiego w Chartumie?
— Tak.
— Otóż powiem ci, że gdyby nawet udało się owemu oficerowi pozyskać garstkę zwolenników, krótka byłaby jego uciecha, ponieważ armje europejskie wylądowałyby w krótkim czasie i zgniotły powstanie w samym zarodku.
— A jeżeli on nie dopuści do wylądowania?
— W jaki sposób? Przecie wojska europejskie lądują pod osłoną armat okrętowych.
— On zniszczy okręty.
— Czem? Jak? Przecie to nie drewniane barki nilowe, lecz olbrzymy opancerzone stalą, od których kule odbijają. Ich kule armatnie sięgłyby aż do Kairu i cały kraj zrównałyby z ziemią w jeden dzień. Jeżeli jednak Mahdi miałby zamiar opanować Sudan i wszystkich murzynów nawrócić na islam, to ostatecznie możliwe jest, żeby mu się to udało, bo tu zna ludzi i stosunki, ale poza tem niech się nie porywa do wykonania jakichkolwiek planów zaborczych ku Północy. Mahdi, który śni o podbiciu całego świata, musiałby skupić w swych rękach o wiele większą potęgę kultury, niż ją posiada współczesna Europa. Czy jednak możliwe jest żeby taki nadczłowiek znalazł się między wami?
— Jest taki człowiek, który dziesięciokrotnie przewyższa wszystkich Europejczyków razem wziętych! — odparł zarozumiale.
— Z odpowiedzi twojej wnioskuję, że za takiego uważasz się ty sam.
— Mniejsza o to, kogo mam na myśli, dosyć, gdy powiem, że Allah udzielił mu ducha mądrości, potęgi i wszystkich wogóle przymiotów, jakie niezbędne są dla człowieka, mającego spełnić święte i wielkie posłannictwo. Niebawem rozejdzie się po całym świecie wieść o jego chwale i mocy, a wszyscy królowie, cesarze i książęta wyślą do niego swych posłów z darami i prośbą błagalną o pokój. Na to mogę ci przysiąc.
— E, co da waszej wogóle przysięgi, to przekonałem się wiele razy, a nawet i dzisiejszego jeszcze dnia, co ona warta, jeśli ją składa muzułmanin. Czy to już wszystko, o czem chciałeś mówić ze mną?
— Wszystko. Chciałem poznać twoje poglądy jako uczonego chrześcijanina na zesłanie Madhiego.
— I dowiedziałeś się. Radbym jednak zapytać cię jeszcze o pewną rzecz, a mianowicie, o czem to rozmawiałeś z Abd Aslem?
— O pewnym wielkim błędzie, który on popełnił. Prosił mnie, abym błąd ten naprawił w jego imieniu.
— I przyrzekłeś?
— Tak, effendi.
— Pytanie jednak, czy będziesz w możności sprostać temu zadaniu.
— Owszem. Otrzymałem wszystkie potrzebne wskazówki.
— Czy nie chciałbyś i mnie wtajemniczyć w tę sprawę?
— Daruj, effendi, ale to była spowiedź umierającego starca, zresztą, sam zdobyłeś się na tyle delikatności, że usunąłeś się, by nic nie słyszeć. Czyżbyś teraz żałował tego?
— No, nie, ale obawiam się, że okoliczność ta może nie powinna być dla mnie obojętna.
— Ona ciebie bezwarunkowo nie dotyczy.
— Tak? Nie planowaliście nic przeciwko mnie?
— Jak śmiesz nawet o to pytać! Uratowałeś mi życie i jestem ci winien wdzięczność; wierz mi, że gdyby tylko groziło ci cośkolwiek, nie omieszkałbym zawiadomić cię o tem.
— On przecie jest twoim przyjacielem.
— Wdzięczność moja dla ciebie przewyższa wielokrotnie ową znajomość; możesz mi zaufać.
— Ufam zazwyczaj tylko tym, których doskonale znam, ciebie jednak spotkałem dziś po raz pierwszy.
— Szczerze żałuję, że nie możesz w tej chwili poznać mnie bliżej, Wypocząłem już dostatecznie i chciałbym się udać w dalszą drogę do Chartumu; proszę cię więc, wybierz dla mnie wielbłąda!
— Chętnie to uczynię, ale dopiero rano.
— Teraz nie? Przyrzekłeś mi przecie...
— Naturalnie i przyrzeczenia dotrzymam
— W takim razie obojętne ci jest, czy darujesz mi wielbłąda teraz, czy później.
— Sądzę, że i tobie również.
— O, nie, ja muszę odjechać teraz.
— A ja jestem przekonany, że odjedziesz rano.
— Mówię ci jednak, że...
— A ja ci mówię, — przerwałem ostro, że wszystko to, co mówisz, jest mi zupełnie obojętne. Wiem tylko to, że zostaniesz tutaj do rana i odjedziesz dopiero razem z nami.
— Ależ co tobie się stało, effendi? Już ja wiem, co robię i co mam robić. Czyżbym nie był już panem swej woli?
Wstałem i on równocześnie zerwał się, patrząc na mnie dość groźnie.
— Nie puszczę cię.
— Jakiem prawem?
— Prawem przemocy. Jestem władcą i panem nad tą studnią, i nic się tu nie może stać bez mego pozwolenia.
Fakir miał strzelbę przy sobie, ja zaś pamiętałem o wszystkiem, prócz tego, że on nagle może umknąć. A że karabin swój zostawiłem przy ognisku, mógł znakomity uczony myśleć spokojnie i bez obawy o ucieczce.
— Obiecałeś mi dać wielbłąda, abym mógł przedsięwziąć dalszą podróż, — rzekł tonem stanowczości — zdaję się więc na twoje słowo.
— Otrzymasz wielbłąda i pojedziesz, lecz kiedy, — o tem nie było żadnej wzmianki. Pojedziemy wszyscy raniutko.
— Mnie jednak tak się bardzo śpieszy, że bezwarunkowo czekać na was nie mogę.
— Czemuż nie powiedziałeś mi tego wcześniej? Zdawało mi się, że ci wcale nieśpieszno, a zresztą my pojedziemy bardzo szybko i wcale nie stracisz na czasie, gdy zaczekasz na nas.
— Ależ, effendi, dla mnie zbyteczne jest towarzystwo i jakakolwiek ochrona; podróżując sam jeden, będę się czuł o wiele bezpieczniejszym, niż razem z chrześcijaninem, którego obecność mogłaby mnie właśnie narazić na niebezpieczeństwa.
— Mam przecie żołnierzy, a zresztą obstaję stanowczo przy tem, że nie odjedziesz wcześniej od nas.
— Jakiem prawem obchodzisz się ze mną, jak z jeńcem, radbym wiedzieć!
— Prawem obrony własnego życia; okoliczności właśnie tak się złożyły, że nie mogę postąpić inaczej.
— Czyżby mój wcześniejszy odjazd był połączony z niebezpieczeństwem dla ciebie?
— Tak.
— Allah ‘1 Allah! Posądzasz o to mnie, Mahdiego, przed którym w prochu czołgać się będą miljony!
— Ach, tak! Puściłeś nareszcie barwę. Więc to ty jesteś tym wybranym, z którym Allah osobiście rozmawiał! To ty strącisz z tronu kedywa i sułtana! Ty? Ty zdobędziesz ziemię i wytępisz chrześcijan? Ty uzupełnisz posłannictwo proroka i mieczem islamu sięgniesz z jednego końca świata na drugi?
W czasie tych pytań mierzyłem go wzrokiem od stóp do głowy, a na słowo „ty“ kładłem wyraźny nacisk, poczem dodałem:
— Otwarcie mówiąc, ty nie wyglądasz nawet na takiego człowieka, któryby umiał dowodzić choćby dziesięcioma żołnierzami, a chciałbyś podbić całą kulę ziemską?
— Nie drwij, bo ci to nie wyjdzie na dobre! Jestem obdarzony duchem proroczym i znam wszystkie sprawy; wiem, co się już stało i co się stanie w przyszłości, widzę ogromne tłumy wszystkich na świecie śmiertelników, gromadzących się koło mnie.
— A zatem wiesz wszystko, co było, i możesz przewidzieć również przyszłość? Mam więc tak samo silny wzrok, jak i ty — wiemy bowiem obaj w tej chwili, że nie do Chartumu chcesz się udać, lecz do dżezireh Hassanja, w celu wyszukania Ibn Asla. Czy wiesz jednak i o tem, że ja tam będę wcześniej, niż ty? Wdzięczność twoja dla mnie jest istotnie wielka i właśnie, chcąc ci się odpłacić za nią, nie puszczę cię od siebie. Zostaniesz z nami i...
Nie mogłem dokończyć, gdyż fakir odwrócił się nagle i począł zmykać. Puściłem się za nim w tej chwili i dogoniłem, chwytając go za lewe ramię, gdy tymczasem on, mając w prawej ręce strzelbę, chciał mnie uderzyć kolbą w pierś. Nim mu się jednak to udało, powaliłem go na ziemię i przycisnąłem mu piersi kolanami tak silnie, że ledwie mógł szeptem kląć i obrzucić mnie obelżywymi wyrazami, które bynajmniej z przyszłym Mahdim nie licowały.
Żołnierze niemało się zdziwili na wiadomość o tem, że ja tak nagle odkryłem w fakirze el Fukara nowego wroga, i kiedy im oznajmiłem, że on właśnie miał zamiar wydać nas w ręce Ibn Asla, zdradzali nietajoną chęć pomścić się na niewdzięczniku.
Wobec tego, że odkryłem tak ważne tajemne knowania, musiałem oczywiście zmienić pierwotny cel podróży. Wypadało teraz za wszelką cenę iść z pomocą reisowi effendinie, a przedewszystkiem ostrzec go przed grożącem niebezpieczeństwem, jeżeli, rozumie się, jeszcze nie jest zapóźno. Wyruszyć trzeba było w tej chwili, a że transport jeńców nastręczał wiele trudności, postanowiłem pojechać sam naprzód i to natychmiast, nie kładąc się nawet na chwilowy spoczynek.
Podróż w pojedynkę nie należała do zbytnich przyjemności, ale kogóż było wziąć ze sobą? Żołnierza? Bynajmniej! Sytuacja była bardzo naprężona i kto wie, na jakie niebezpieczeństwo mogłem się natknąć. Koniecznem więc było uzbroić się w odwagę, stanowczość, nie gardząc nawet podstępem, wobec czego pożądany był taki towarzysz, na którym mógłbym w każdym wypadku polegać. Bardzo chętnie byłbym powierzył dowództwo nad karawaną Ben Nilowi, bo byłem pewnym, że wywiązałby się z zadania znakomicie, ale był on przedewszystkiem mnie potrzebny. Wolałbym, żeby wszyscy jeńcy uciekli, niż miałoby spotkać nieszczęście reisa effendinę. Dlatego rozkazałem Ben Nilowi, by był gotów do drogi ze mną, a dowództwo oddałem w ręce najstarszego z żołnierzy, który ponadto miał doskonałego pomocnika w osobie Fesara. Mieli oni obaj doprowadzić cały transport do wsi Hegazi wpobliżu Hassanji i tam oczekiwać mego przybycia. Przewodnikowi oddałem ową sławną flintę wizyjną, co go napełniło niesłychaną radością.
— Effendi, mówił ze łzami w oczach — serce twoje pełne jest łaski i miłosierdzia, od którego i moje serce topnieje. Zaufaj mi i nie troszcz się o nic, już ja zdołam doprowadzić żołnierzy razem z jeńcami do Hegazi! Jedź więc spokojnie, a Allah niech cię błogosławi i strzeże!

∗             ∗



Odległość od studni, nad którą zdarzyły się właśnie tak ważne wypadki, aż do dżezireh Hassanja wynosiła prawie trzydzieści mil geograficznych. Drogę tę przebyły nasze znakomite wielbłądy w dwa dni, były jednak wkońcu tak pomęczone, że mieliśmy zwolnić biegu. Zdawało mi się, że jechaliśmy we właściwym kierunku i najprostszą drogą, ale niestety zaszła nieduża pomyłka, bo zboczyliśmy aż pod Dżebel Arasz Quol, który leży znacznie dalej na północ od Hegazi.
Wieczór zapadał, gdyśmy przybyli na miejsce. Hegazi jest nędzną hellą[14], składającą się ledwie z kilku chat, pobudowanych na wysokim brzegu Nilu tak, że są przed wylewem zupełnie zabezpieczone. Z chat tych wiedzie droga wdół ku rzece do miejsca, gdzie ładują statki nilowe i poją zwierzęta.
Od wyprawy do Fesarów nie widziałem rzeki, to też ucieszyłem się bardzo, zobaczywszy ją znowu. Mieszkańcy wsi zbiegali się do nas i rozpytywali ciekawie, skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Oczywiście nie wyjawiłem im wcale swoich planów i wymijałem zapytania tak, że się niczego nie dowiedzieli.
Napoiliśmy wielbłądy i wypuścili je na pastwisko, zapłaciwszy za to właścicielowi parę groszy. Zmierzając następnie od wielbiądów ku wsi, zauważyłem człowieka, który siedział wysoko na brzegu i był uzbrojony. Poznałem odrazu, że nie należy on do mieszkańców tej wioski, zacząłem wypytywać jednego z tych ostatnich, co to za jegomość.
— My go nie znamy wcale. Przybył tu jeszcze wczoraj i siedzi wciąż na tem miejscu, patrząc na bieg rzeki.
— Oczekuje zapewne okrętu?
— Prawdopodobnie, ale gdyśmy go o to pytali, nie chciał z nami mówić. A tam, na końcu wsi, stoi osiodłany koń, którego on sobie pożyczył u naszego szeika el beled[15].
— Gdzież jeździł na tym koniu?
— Wcale jeszcze nie jeździł, ale koń ma być w pogotowiu tak długo, dopóki on będzie siedział.
— Nie wiecie, dokąd chce jechać?
— Skądże znowu? Może powiedział szeikowi el beled, bo inaczej nie otrzymałby konia.
Obecność tego obcego i tajemniczego człowieka, zastanowiła mnie bardzo. Nie ulegało wątpliwości, że siedzi tu w jakimś określonym celu, że oczekuje czegoś i w razie spostrzeżenia, gotów jest odjechać z jakąś wieścią. Chętnie więc radbym był się dowiedzieć o wszystkiem, ale w jaki sposób? Nie wypadało odrazu pytać szeika, bo wzbudziłoby to w nim podejrzenie: Wolałem więc dowiadywać się dalej od przygodnego gapia.
— Kiedy przepłynął tędy ostatni raz okręt w górę Nilu?
— Wczoraj rano.
— A ten człowiek kiedy przybył?
— On właśnie wysiadł z tego okrętu i przybył do miszrah łódką.
— Czy łódka ta znajduje się jeszcze na rzece.
— Nie, zabrano ją zpowrotem na okręt.
— A co to był za okręt?
— Skądże ja mogę wiedzieć...
— Czy wiózł jakie towary?
— Nie widziałem.
— A może zapamiętałeś sobie nazwę?
— Nazywał się „Hardaun“ (jaszczurka) i nie był to dahabijeh, tylko noker.
— A kiedy przejeżdżał tędy przedostatni okręt?
— Przedwczoraj. Był to również noker i nie wiózł nic. Płynął na południe, prawdopodobnie po towary.
— A czy nie widziałeś przypadkiem okrętu, któryby był parowcem i żaglowcem zarazem? Poznałbyś go łatwo po obcym wyglądzie.
— Nie, nie widziałem.
Odpowiedź ta uspokoiła mnie, gdyż dowiedziałem się przez to, że reis effendina nie dotarł jeszcze do niebezpiecznego dlań miejsca. Jego „Sokół“ był tak niezwykle zbudowany, że musianoby go tu zauważyć.
Ben Nil położył się na trawie i przypatrywał się zajęciom tubylców, ja zaś poszedłem zwolna do obcego zagadkowego mężczyzny, obserwatora, który przez cały czas nie spuszczał ze mnie oczu. Usiadłem koło niego i ozwałem się:
— Allah niech ci da szczęśliwy wieczór!
— Szczęśliwy wieczór — odburknął niechętnie.
Pozdrowiłem go, jak należało, a mimo to otrzymałem krótką i niechętną odpowiedź. Cóż więc trzeba począć? Na więcej uprzejmości zdobyć się było trudno. On jednak dał mi dobrze do zrozumienia, że nie zależy mu na mojem towarzystwie. Udając, że tego nie zauważyłem, ozwałem się z pewnem zakłopotaniem:
— Nie wziąłem ze sobą siatki; komary nie dadzą mi spać w nocy. Czy niema w tej wsi chaty, w którejbym mógł zanocować?
— Nie wiem, Ja nie tutejszy.
— Jesteś także obcy? Niechże Allah błogosławi ci w podróży!
— Niech błogosławi i tobie. Skąd przybywasz?
— Z Chartumu — odrzekłem, zmuszony mimowoli do kłamstwa.
— Gdzież jest twój namiot?
— Nie używam nigdy namiotu, lecz mieszkam stale we własnym domu w Suezie.
— Czemże ty jesteś?
— Handluję wszystkiem, co tylko pod rękę podpadnie, najchętniej jednak...
Nie dokończyłem, robiąc wiele mówiącą minę i gest ręką na znak, że nie wypada dokończyć rozpoczętego zdania.
— Zakazanym towarem? — podchwycił w sam czas.
— A gdyby tak było, czy wolno mi się przyznać do tego otwarcie?
— Mnie możesz to powiedzieć i bądź pewny, że cię nie zdradzę.
— Czasem istotnie milczenie więcej warte, niż mowa.
— O, nie zawsze. Jeżeli jakiś kupiec chce dobrze zarobić, to musi ostatecznie mówić z kimś o tem.
— W tym wypadku rzeczywiście wygadałem się z tego powodu, ale narazie nie o interes idzie.
— Jeżeli jednak się nie mylę, jeżeli dobrze cię zrozumiałem... Przybyliście tu na wielbłądach, a gdzie udacie się dalej?
— Kupować.
— Co?
— No, to — burknąłem niejasno, aby się raczej sam domyślał na swój sposób.
To go usposobiło dla mnie nietylko życzliwie, ale nawet serdecznie. Uważał mnie z pewnością za handlarza niewolników; z drugiej strony nie wątpiłem ani na chwilę, że mam doczynienia z łowcą niewolników poddanym Ibn Asia, którego właśnie miałem zamiar odszukać. Rzecz wymagała, ażeby nie przyznać się przed nim otwarcie, gdyż dobry łowca ludzi nie wygaduje się odrazu przed pierwszym lepszym nieznajomym. Domyślałem się dalej, że człowiek ten wyczekiwał tu na pojawienie się reisa effendiny, by natychmiast ponieść wiadomość dalej. Zapewne też i „Jaszczurka“ należała do Ibn Asla, i znajdowała się niedaleko, a najprawdopodobniej koło Hassanji.
— Jesteś dyskretny i cieszy mnie to bardzo — zauważył nieznajomy. — Tylko z ludźmi zdolnymi do milczenia można prowadzić dobre interesy.
— Ah, więc i ty również zajmujesz się tego rodzaju handlem?
— A gdyby?
— W takim razie możemy się doskonale porozumieć.
— Naprawdę? A czy wiesz, że zmieniać ludzi w niewolników jest interesem bardzo niebezpiecznym?
— E, cóż znowu za niebezpieczeństwo! Wyrusza się na wieś murzyńską, okrąża się, podpala i chwyta się uciekających czarnych w pułapką, a starców i kaleki zabija się na miejscu i jazda zpowrotem. Czy to taka sztuka?
— No, w czasie napadu nic oczywiście nie grozi, ale niebezpieczeństwo rozpoczyna się z chwilą transportu. Trzeba się skradać z wielkiemi ostrożnościami i nie dać się złapać, lecz niewolników dostawić do właściwego miejsca i sprzedać. W tem właśnie cała sztuka, zwłaszcza ie kupców niema na zawołanie.
— W takim razie praktycznie byłoby wziąć jednego kupca ze sobą, ażeby na miejscu zaraz kupił cały połów i niechby jego samego głowa bolała o cały transport.
— Ba, ale skąd wyrwać takiego kupca?
— Skąd? Hm... — mruknąłem znacząco.
— Któż to ma być?
— E, ciebie to niewiele zajmować może, jak sądzę.
— Może więcej, niż ci się zdaje. Czy to bogaty człowiek?
— No, ma tyle, ile mu potrzeba.
— I jest oczywiście śmiały i odważny?
— O, tak. Kilkakrotnie zapuszczał się aż do Abisynji na kupno niewolników, a to wcale niełatwe przedsięwzięcie.
— Oczywiście. Gdzież on znajduje się obecnie?
— Nad Białym Nilem, może nawet stąd wcale niedaleko.
— Jesteś istotnie nader ostrożny, Masz na myśli samego siebie, — Tego, rozumie się, nie powiem, — Mnie możesz, ponieważ.
— Ponieważ? — Czemu nie mówisz dalej?
— Bo i ja muszę być ostrożnym. Jeżeli się jednak nie mylę, to może potrafiłbym ci powiedzieć, u kogobyś rekwik[16] mógł kupić.
— A więc u kogo?
— U Ibn Asla.
— Allah! U tego sławnego łowcy niewolników! Gdzież on się znajduje?
— Tam, gdzie i twój handlarz, to jest nad Białym Nilem.
— W której okolicy?
— Może, nawet stąd niedaleko — odrzekł, powtarzając moje poprzednie słowa.
Udałem, że mnie to nader przyjemnie zdziwiło, i ozwałem się:
— Ach, jak to dobrze, jak to dobrze! Słyszałem o nim. Pewien mój znajomy handlarz z Turcji opowiadał mi, że nabył od niego wielu niewolników.
— Murad Nassyr? Znasz go?
— Bardzo dobrze. Kupowałem często rekwik od niego.
— Ah, nareszcie, potwierdziłeś, że jesteś tym samym kupcem, o którym wspominałeś.
— Allah, Allah! Wygadałem się tak niezręcznie.
— Nie troszcz się zbytnio, nic nie szkodzi, bo i ja mogę mówić z tobą otwarcie! Mogę ci więc powiedzieć, że jestem w służbie Ibn Asla.
— Czy to prawda, czy też chcesz mnie tylko wypróbować?
— Prawda. Z jakiego powodu miałbym podawać się za sługę łowcy niewolników?
— Aby mnie schwycić. Możliwe bowiem jest, że pełnisz tu służbę z ramienia kedywa.
— Gdyby nawet tak było, to nie mógłbym ci nic zrobić w tej chwili, bo musiałbym cię złapać na gorącym uczynku. A zatem bądź szczery i powiedz, czy chcesz istotnie kupić rekwik?
— No, dobrze, zaufam ci, mimo, że nie widziałem cię jeszcze nigdy w życiu. Tak jest, kupię niewolników, skoro tylko będą do nabycia.
— Dokąd udasz się stąd?
— W górę Nilu i hen dalej, aż poza Faszodę, dopóki nie znajdę seriby.
Przez tę nazwę rozumie się osadę niewolników. Osady takie są, wedle tamtejszych pojęć, ufortyfikowane i składają się z chat, służących częścią za schronisko dla łowców, częścią za rodzaj zapasowych „składów“ żywego towaru. Naokoło całej osady sterczą powbijane gęsto ostre pale i koły.
— Ja sądzę, że zbyteczne z twojej strony podróżować tak na los szczęścia — zauważył troskliwie. — Masz przy sobie pieniądze?
— Dosyć.
— W takim razie zaprowadzę cię do Ibn Asla.
— Byłbym ci za to bardzo wdzięczny i nawet nie żałowałbym sutego bakszyszu. Czy Ibn Asl ma gotowych do sprzedaży niewolników?
— Jeszcze nie, ale właśnie mamy zamiar urządzić wyprawę. Murad Nassyr chce koniecznie nabyć towar i, jeżeli nam się poszczęści, jak dotąd zawsze, to i dla ciebie zostanie może nawet więcej, niż potrzeba.
— To i Murad Nassyr jest u Ibn Asla?
— Nie. Pojechał naprzód do Faszody.
To mnie ogromnie ucieszyło. Miałem bowiem naprawdę zamiar odszukania Ibn Asla, a więc wpaść niejako w paszczę lwa. On mnie nie znał, gdyż nad Wadi el Berd, widział mnie tylko zdaleka. Gdyby jednak znajdował się u jego boku Murad Nassyr, który znał mnie osobiście — miałbym się zpyszna. Naturalnie, można się było spodziewać, że będzie tam mokkaden i muzabir. Obaj ci łajdacy znali mnie równie dobrze, jak Turek. Należało więc wybadać nieznajomego w tym kierunku.
— A czy ty wiesz, poco teraz Turek przybył — zapytał mnie obcy człowiek, swobodny już zupełnie i otwarty.
— Skądże mam wiedzieć?...
— Znasz jego rodzinę?
— Wiem tylko, że ma dwie siostry.
— To zgadza się z rzeczywistością, z czego wnioskuję, że mówisz prawdę i jesteś istotnie tym, za którego się podajesz. On przywiózł jedną z tych sióstr Ibn Aslowi za żonę. W jednej z serib nad górnym Białym Nilem odbędzie się wesele, jeżeli więc wybierzesz się z nami, to oczywiście zabawisz się doskonale. Ibn Asl w takich okolicznościach jest bardzo gościnny i dobry. Jego ojciec będzie również na uroczystości.
— On ma ojca? — zapytałem z udaną ciekawością.
— Tak jest. Jego ojciec żyje jeszcze. Odbywa on przejażdżki po Nilu jako pobożny fakir i pod tą maską dopomaga znakomicie synowi w interesach.
— Czy on znajduje się obecnie u boku syna?
— Najprawdopodobniej już jest, bo tylko na krótki czas oddalił się na step razem z oddziałem łowców niewolników, by tam urządzić sąd.
— Co znowu za sąd?
— Sąd nad pewnym obcym giaurem, który wyrządził nam niemałe szkody.
— Zaciekawiasz mnie.
— Ibn Asi mógłby ci opowiedzieć, jeżeli zechce, bo ja naprawdę nie wiem, czy wolno mi mówić o nim. Ten chrześcijanin jest łotrem i djabłem w jednej osobie, którego my musimy zgładzić, jak psa.
Gdyby mówiący wiedział, że tym łotrem i djabłem ja właśnie jestem!
— Chrześcijanina tego prześladowaliśmy od Kairu aż tu, niestety, wymknął się nawet samemu mokkademowi, kiedy...
— Mokkademowi? — zapytałem, — którego mokkadema masz na myśli?
— No, tego od świętej Kadirine.
— I nazywa się Abd el Barak? Ah, tego to ja znam doskonale. Spotkałem się z nim w Kairze.
— Naprawdę? A zatem bardzo się cieszę, że cię tu spotykam. Znajdziesz wielu przyjaciół między nami. Mokkadem pojechał z Nassyrem do Faszody i zabrał także jednego muzabira. Wszyscy mają wziąć udział w wyprawie.
No i dowiedziałem się, czego mi było potrzeba. W otoczeniu Ibn Asla nie było nikogo z moich znajomych, mogłem więc śmiało udać się do niego. W tej chwili krąg słoneczny począł zapadać za horyzont i wobec tego, że podałem się za muzułmanina, wypadało odmówić mogreb czyli modlitwę o zachodzie słońca. Udałem się więc do Ben Nila, ukląkłem koło niego i udawałem, że się modlę, Mogłem uczynić to w obecności nieznajomego, ale obawiałem się, że on się pozna na mojej udanej modlitwie, a zresztą należało zawiadomić Ben Nila o rezultacie moich wywiadów, bo mógłby bardzo łatwo popełnić jaki błąd, unicestwiający moje plany odrazu. Oczywiście nie było czasu na długą, wyczerpującą mowę. Obcy mógł lada chwila zbliżyć się do nas, a Ben Nil nie był poinformowany o niczem. Dlatego rzekłem do niego krótko:
— Słuchaj! Ja jestem handlarzem niewolników z Suezu i nazywam się Amm Selad. Ty jesteś moim służącym i nazywasz się Omar. Obaj znamy Nassyra, od którego kupowałem niewolników, zaś naszym znajomym jest mokkadem. Wędrujemy z Chartumu w górę Nilu.
— Rozumiem effendi — skłonił głową Ben Nil.
— Ale na Allaha! Nie wyrywaj się ze słowem „effendi“, zwłaszcza jeżeli zachodzi obawa, że nas kto podsłuchuje. Jesteś człowiekiem bardzo wrażliwym i dlatego nie namawiam cię, byś mi dalej towarzyszył, ku czemu niezbędna jest szalona odwaga. Możesz więc zostać tutaj i zaczekać na karawanę.
— Ależ, panie, ja pójdę z tobą wszędzie, chociażby nawet na śmierć. Jeżeli przewidziane jest niebezpieczeństwo, to tem bardziej nie mogę cię opuścić.
— Dobrze więc, jesteś dzielnym chłopcem Ibn Asl znajduje się niedaleko; postanowiłem odwiedzić go w celu wybadania, jakie są jego plany względem reisa effendiny, no i rozumie się, pokrzyżować je zawczasu. Udaję, że radbym się przyłączyć do jego wyprawy na murzynów i zakupić potem część połowu.
Nie mogłem dalej mówić, bo nieznajomy przystąpił do nas i rzekł:
— Zapytałeś mnie o chatę na nocleg, otóż powiem ci, że nie będziesz tu nocował, bo udamy się zaraz po wieczornej modlitwie do Ibn Asla.
— Dlaczego aż po modlitwie?
— Oczekuję tu okrętu, a ty wiesz, że one w nocy nie kursują, lecz zatrzymują się u brzegu, a co najwyżej płyną jeszcze z jaką godzinę po zachodzie słońca. Owóż muszę tu czekać jeszcze, dopóki się zupełnie nie ściemni, i jeżeli nikt się nie pojawi, to dziś wogóle niema się już czego spodziewać i dlatego mogę śmiało opuścić swój posterunek
— Cóżto ma być za okręt?
— Czy ten młody człowiek może słyszeć wszystko, co mówimy? — odparł, wskazując Ben Nila.
— Nie mam przed nim żadnych tajemnic, ponieważ jest mi bardzo wierny i umie trzymać język za zębami.
— Słyszałeś co o reisie effendinie?
— Widziałem go nawet w Kairze.
— I wiesz także, jakie on ma zadania?
— O tem wiedzą wszyscy. On ma na celu wyłapać wszystkich łowców i handlarzy niewolników. Słyszałem, że ma ku temu nadzwyczajne i daleko idące pełnomocnictwa.
— Prawda co do joty. Allah niech potępi tego psa! Zalał on już łowcom dosyć sadła za skórę i niedawno wymordował cały oddział naszych kolegów w Wadi el Berd.
— On to zapewne uważa jako wymiar sprawiedliwości, nie jako karę.
— Może mu to powiesz!
— Cóż znowu? Jestem handlarzem niewolników i jako taki nie mogę przecie być jego przyjacielem i, jeżeli tak dalej pójdzie, jak dotąd, to człek wkońcu nie kupi ani jednego niewolnika.
— Ten giaur, o którym wspomniałem ci przedtem, jest jego przyjacielem i pomocnikiem, no, ale wkrótce położymy kres jak jednemu, tak i drugiemu. Reisa spodziewać się można tu lada godzina.
— A! To ty wyglądasz jego okrętu!
— Nie inaczej, a Ibn Asl czatuje w ukryciu.
— Zamierza zapewne napaść na okręt...
— E, to nie byłoby praktyczne. Okręt jest tak zbudowany i uzbrojony, że mimo przewagi liczebnej z naszej strony, moglibyśmy łatwo kitę odwalić. Poco zresztą wszczynać walkę skoro i po stronie zwycięzców muszą być ranni i zabici. Nieprzyjaciela można unieszkodliwić w inny, praktyczniejszy sposób.
— W jaki naprzykład?
— Naprzykład, bierze się...
Omal cały w słuch się nie zamieniłem, by dowiedzieć się o tym ciekawym sposobie. Gdyby obcy dokończył był zdania, fatyga moja do Ibn Asla byłaby zupełnie zbyteczna. Niestety, nieznajomy urwał nagle, zatykając sobie usta ręką, a potem dodał:
— Powiedziałem o wiele więcej, niż mi to było wolno. Z oblicza twego czytam, że mogę ci wszystko powiedzieć, nie pytając, czy to uchodzi, bo wzbudzasz we mnie zupełnie zaufanie. Mimo to muszę milczeć; zresztą, dowiesz się dokładnie wszystkiego od Ibn Asla, ja przy tej okazji proszę cię, byś nie dał mu do zrozumienia, że zanadto wygadałem się przed tobą.
— Możesz być zupełnie spokojny, nie wywnętrzam się tak łatwo i umiem być dyskretnym. Wiesz napewno, że reis effendina tu przybędzie? Człowiek ten jest podobno bardzo ostrożny i przezorny.
Co się tyczy tego giaura, tego chrześcijańskiego effendiego, to trzeba naprawdę bać się go, jak ognia. Ostrzeżono nas pod tym względem. Ibn Asl urządził pułapkę, w którą musimy złapać reisa effendinę.
— Wiesz jaką?
— Wiem, ale nie mogę o tem mówić, ty zresztą wyprawisz się razem ze mną i dowiesz się dokładnie o wszystkiem na miejscu. Myśmy mianowicie zawiadomili go podstępnie, że wpobliżu dżezireh Hassania ma być przeprawiony przez Nil świeży transport niewolników, i jesteśmy pewni, że przybędzie tu natychmiast celem odbicia nam schwytanych murzynów, no i — oczywiście — wpadnie w pułapkę.
Na tem skończyła się nasza rozmowa, z której dowiedziałem się prawie wszystkiego, co było mi potrzebne. Zadaniem mojem było jeszcze dowiedzieć się wszystkich szczegółów urządzonej zasadzki i potem mogłem spokojnie zawrócić wdół z biegiem Nilu na spotkanie przyjaciela i ostrzec go przed niebezpieczeństwem. Niestety, wywnioskowałem, że natarczywe pytania w tym kierunku mogłyby wzbudzić podejrzenie w gadatliwym nieznajomym.
Siedzieliśmy jeszcze całą godzinę razem, patrząc ciągle wzdłuż Nilu, i kto wie, czy nie byłem więcej podniecony, niż sam strażnik, ponieważ, gdyby reis effendina pojawił; się był w tym czasie, ostrzeżenie z mojej strony było wprost niemożliwe. Na szczęście, nie pokazał się wcale.
Nastąpiła teraz aszla, modlitwa wieczorna, przepisana na godzinę po zachodzie słońca, poczem trzeba było wybrać się w dalszą drogę. Nie pytałem, jak i którędy pojedziemy; dowiedziałem się dopiero w ostatniej chwili od nieznajomego.
— Pojedziemy konno. Udamy się do szeika el beled, aby nam dał jeszcze dwa konie.
— Czy tylko zechce; wszak nie zna nas wcale.
— Przypuszczam, że nie powinien się wahać, skoro zostawicie wielbłądy, a to wcale nie byle jakie zwierzęta — zresztą, on idzie zawsze na rękę Ibn Aslowi.
— Zna go osobiście?
— Jest naszym mężem zaufania i pomocnikiem. Wiesz przecie, że łowca niewolników musi mieć wszędzie zaufanych ludzi, którzy udzielają mu wskazówek i ostrzegają przed niebezpieczeństwem. Ja zresztą, wróciwszy tu jutro o świcie, oddam mu obydwa konie.
Szeik dał nam konie z wielką gotowością i nawet nie przyjął zapłaty, jaką mu zaofiarowałem za tę usługę. Wsiedliśmy więc na konie i pojechaliśmy. Noc była ciemna, bo gwiazdy jeszcze nie nabrały pełnego blasku.
Jechaliśmy zrazu całą godzinę na południe w głąb stepu, poczem zakreśliliśmy łuk ku wschodowi, zbliżając się znowu ku rzece. Natrafiliśmy w dalszym ciągu na drzewa, stojące zrzadka, których jednak było coraz więcej, aż wreszcie wjechaliśmy w gęsty las. Tu zatrzymaliśmy się pod rozłożystem drzewem, a przewodnik nasz udał się dalej pieszo w celu odszukania Ibn Asla, którego miał zawiadomić o naszem przybyciu i zapytać, czy zechce nas przyjąć.
— Boisz się, effendi? — szepnął do mnie Ben Nil.
— Nie, ale tylko jestem mocno podniecony.
— Oh, i ja. Jeżeli nas pozna, zginęliśmy.
— Sądzę, że niema tam nikogo, ktoby nas znał osobiście, mimo to musimy zachować jak największą ostrożność. W żadnym jednak wypadku nie powinniśmy do tego dopuścić, by nas rozdzielono, gdyż możliwe, że jeden drugiemu będzie musiał nieść pomoc.
— Czy daleko to stąd?
— Wcale nie, i nie będziemy tu czekali zbyt długo.
Nie pomyliłem się; po upływie zaledwie dziesięciu minut powrócił przewodnik i rzekł:
— Pan mój oświadczył gotowość przyjęcia was zaraz. Weźcie konie za uzdy i chodźcie za mną pieszo, bo tuż o parę kroków znajduje się silny spad i trzeba iść z wielką ostrożnością.
Wokoło panowała ciemność, że choć oko wykol, ale drzewa się przerzedziły. Postąpiwszy kilkanaście kroków, stanęliśmy na pagórku, z którego roztaczał się widok na obszerną kotlinę, oświetloną jasno płomieniami kilku ognisk. Kotlinka ta równa, i bez jednego drzewa na całej swej przestrzeni, była właściwie łąką, na której niedawno skoszono trawę i poukładano w kopce. Trawa ta nazywa się omm sufah i rośnie na moczarach nad górnym Nilem w takiej ilości, że nieraz po deszczu woda ją podmywa i niesie ze sobą prawie na całej szerokości koryta, a żeglarze mają wiele do zwalczenia, gdy natrafią na te wały, uniemożliwiające zbyt często przejazd.
Naokoło ognisk spostrzegłem co najmniej stu ludzi rozmaitej rasy, Jedni byli ubrani zupełnie, inni do połowy, a byli nawet i całkiem nadzy, mający jedynie przepaskę na biodrach. Wpobliżu stogu trawy stało sześć wielkich beczek, a dalej na rzece, tuż przy samym brzegu stał na kotwicy statek, który ledwie było widać, bo powierzchnia wody znajdowała się znacznie niżej od poziomu łąki. Prawie nad samym brzegiem dogorywało nikłe ognisko, przy którem siedzieli trzej mężczyźni. Zaprowadzono nas do nich natychmiast i wszyscy trzej powstali na równe nogi.
Pierwszy z nich był średniego wzrostu, barczysty jednak i krępy; nosił długą czarną brodę i miał na sobie biały haik; poznałem go od pierwszego wejrzenia. Był to ten sam człowiek, którego ścigałem nadaremnie na Wadi el Berd, a który dosiadł wówczas białego wielbłąda, — Ibn Asl, we własnej swej osobie, najsławniejszy z łowców niewolników. Sławny ten jegomość obrzucił nas od stóp do głów ostrem badawczem spojrzeniem, jakby chciał przeniknąć nas do głębi.
— Sallam, — pozdrowiłem go i chciałem dalej coś powiedzieć, ale on dał mi znak, bym milczał.
— Twoje nazwisko?
— Amm Selad z Suezu.
— A ten młodzieniec?
— Omar, mój pomocnik.
Nie chciałem powiedzieć, służący, bo: w takim razie Ben Nil nie mógłby pozostać razem z nami.
— Ile niewolników chcesz kupić?
— Ilu będzie do sprzedania.
— Komu ich dostarczasz?
Chwila jedna wystarczyła do namysłu, że nie wolno mi się wygadać, bo im więcej byłbym skromny, tem większe byłoby dla mnie niebezpieczeństwo. Jemu trzeba było dać do poznania, że ma przed sobą niebyle kogo, a przynajmniej nie niższego od siebie, Odpowiedziałem więc tym razem krótko i stanowczo:
— Temu, kto dobrze płaci. Sądzisz, że ja muszę wtajemniczać pierwszego lepszego człowieka w swoje handlowe interesy?
— Amm Selad, wystąpienie twoje jest bardzo pewne!
— Mógłżebyś oczekiwać czegoś innego od człowieka mego zawodu? Czy godzi się pytać w ten sposób gościa, nie prosząc go nawet, by siadł?
— A któż to powiedział, że masz być moim gościem?
— Nikt, ale ja uważam to za rzecz zupełnie naturalną.
— Rozumie się samo przez się, ale daruj, dla mnie wskazane jest zachować wszelkie środki ostrożności.
— Dla mnie również, i jeżeli ci się nie podobam, w takim razie nie myślę nawet zadawać sobie trudu w tym kierunku, i bądź zdrów Chodź, Omar!
Zwróciłem się z zamiarem odejścia, Ben Nil tak samo; wtem Ibn Asl przystąpił do mnie nagle i, położywszy mi rękę na ramieniu, rzekł:
— Za pozwoleniem... Nie zrozumiałeś swego położenia..., Kto przychodzi do mnie, ten nie może się oddalić.
Popatrzyłem nań z uśmiechem i odparłem:
— A jeżeli ja mimo to odejdę?
— Nie odejdziesz! Zatrzymam cię przemocą.
— Spróbuj!
Powiedziawszy to słowo, chwyciłem Ben Nila za rękę i umknęliśmy w las. Stało się to tak nagle, że Ibn Asl zdębiał ze zdumienia. Umknęliśmy, zanim zdołał wyciągnąć rękę, by którego z nas zatrzymać. Następnej chwili jednak odzyskał świadomość i krzyknął donośnie:
— Trzymaj ich! — Wszyscy co do jednego, marsz za nimi w pogoń!
Wszystko, co żyło, zerwało się na równe nogi i pobiegło w las, nawet Ibn Asl z obydwoma swoimi towarzyszami. Ja zaś odbiegłem nie więcej niż dwadzieścia kroków i zwróciłem się nagle wtył w kierunku, gdzie kończył się krąg świetlny ognisk obozowych. Pociągnąłem za sobą Ben Nila w trzcinę i obaj przykucnęliśmy do ziemi. Tuż poza nami rozlegały się bezustannie głosy szukających nas bezskutecznie opryszków.
— Czemu nie uciekasz dalej? — pytał Ben Nil.
— Oni nas nie dogonią.
— Ależ ja wcale uciekać nie chcę.
— Miałżebyś tu pozostać?
— Bynajmniej, chcę tylko przekonać przez to Ibn Asla, że nie dam sobie rozkazywać. Teraz wszyscy zniknęli już za drzewami, chodźmy!
Wyleźliśmy z wysokiej trzciny i pobiegli bardzo szybko w kierunku ogniska, przy którem siedział był Ibn Asl. Usiadłem tu najspokojniej w świecie i rozejrzałem się wokoło. Leżały tu trzy strzelby i trzy fajki, obok zaś garnek gliniany z tytoniem. Nałożyliśmy co żywo fajki i zapaliliśmy je, wtem ozwały się tuż wpobliżu głosy niesłychanego zdziwienia:
— Oto siedzą tam przy ognisku!
Wykrzykniki te podawano sobie z ust do ust, i wszyscy wrócili na swoje miejsca z taką samą szybkością, jak przedtem rzucili się do pościgu Ja i Ben Nil siedzieliśmy spokojnie, paląc fajki, a wszyscy dziwili się niemało i nie wiedzieli, jak sobie to wytłumaczyć. Było przytem dosyć śmiechu i wesołości, a Ibn Asl musiał sobie przemocą torować drogę między nimi, by się do nas dostać. — — —






  1. Tygodniowy drapieżca.
  2. Polujący na lwy.
  3. Żołnierz egipski.
  4. Asaker jest liczbą mnogą od „askari“.
  5. Acacia gummifera.
  6. Piekarz.
  7. Chlebek z prosa murzyńskiego.
  8. Boswellia papyrifera.
  9. Wyspa.
  10. Święta księga — biblja.
  11. Uniwersytet.
  12. Pocieszyciel, Duch święty.
  13. Jezus, syn Marji.
  14. Wieś.
  15. Wójt.
  16. Niewolnicy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.