Kobiety w życiu wielkich ludzi/Legenda o Marion Delorme

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Kobiety w życiu wielkich ludzi
Wydawca Bibljoteka Domu Polskiego
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LEGENDA O MARION DELORME
Kto miłości nie zna, ten żyje szczęśliwy,
Bo i noc ma spokojną i dzień nietęskliwy.
Sęp-Szarzyński.

Komornik królewski mistrz Grappain w Baye na Marnie był dnia 5 marca 1606 roku w niezbyt dobrym humorze. Tfu! do djaska, co za podłe zajęcie! Serce się ma miękkie jak wosk, cały świat do piersiby się przytuliło, każdemu chciałoby się usłużyć i wygodzić a tu... jeno chodź, zajmuj i sprzedawaj graty... Pieskie zajęcie. I to znów dziś, w taki dzień... Po dwunastu latach próżnego oczekiwania małżonka spodziewa się przyjścia na świat upragnionej pociechy... zamiast siedzieć w domu, wędruj na licytację... I do kogo jeszcze? Do kmotra Jana, z którym niejeden kielich się wychyliło i niejeden wieczór przegadało... Tfu! Przeklnie i jeszcze na dziecko nieszczęście sprowadzi! Ot! Gdyby inne zajęcie znaleźć, dawnoby z tem komornictwem skończył...
Mistrz Grappain z rozpaczą nasunął głębiej czapkę na czoło i jął wędrować do najbliższej fermy. Zdala już dojrzał go gospodarz i witał radośnie:
— Jak się macie kumie! Wiem... wiem...
— Co wiecie? — bąknął komornik zmieszany.
— No jakto! Na chrzciny przychodzicie zaprosić... Ho... ho... tęgi z was chłop. Winszuję!
— No tak... — tamten mruczał coraz bardziej niewyraźnie — tak... chrzciny chrzcinami... owszem, proszę... ale przedtem... — wyciągnął z kieszeni urzędowy papier.
Kmotr Jan spojrzał i zbladł.
— To wy, mości panie Grappain z taką misją do mnie w gościnę? Wy, mój przyjaciel?
— Cóż... służba...
— Pies ten, co taką służbę spełnia!
— Proszę się nie zapominać!
— Ja się nie zapominam! Rzetelnie mówię! Marnuj, licytuj, niszcz! Bierz, zabieraj graty! Jeno powiadam...
— Co? — pytał Grappain, coraz bardziej zmieszany.
— To coś dzisiaj zrobił, szczęścia nie przyniesie. Moją wróżbę jeszcze wspomnisz! Syn ci na świat przyjdzie — złodziej będzie, córka — nierządnicą zostanie...
Nieszczęsny komornik jęknął i zasłonił twarz rękami.
— Panie Grappain, panie Grappain! — usłyszał naraz głos zdala.
Obejrzał się. Biegł ku niemu służący z domu, wymachując rękami.
— Panie Grappain! — wołał zadyszany — rzucajcie wszystko, powracajcie zaraz, pani przykazała! Taka fortuna na was spadła.
— Syn czy córka? — rzucił gorączkowo.
— Córka, piękna panna... tak głośno krzyczy! Ale to nie wszystko!
— Nie rozumiem?
— Przyszła wiadomość! Babka umarła, wielki majątek wam ostawiła...
— Słyszycie, kmotrze, — wykrzyknął Grappain w przypływie serdecznej uciechy — słyszycie, babka umarła, jestem bogaty, rzucę to komornikowstwo do czarta, wszystko za was zapłacę, tylko nie sierdźcie się na mnie, cofnijcie, coście powiedzieli...
Lecz próżno rozglądał się dokoła. Kuma Jana nie było. W przystępie żalu i gniewu uciekł do sąsiedniej wsi. Najpiękniejszy moment życia został niesmakiem zatruty, a w głowie wciąż świdrowała myśl, czy aby rzucone przekleństwo i wróżba fatalna się spełni...
Czy się nie spełni?

Jeśli dalszy ciąg wielkiego filmu p. t. „Marion Delorme“, zechcielibyśmy przedstawić kinematograficznie, to ujrzelibyśmy obraz treści następującej.
Komornik przybywa do domu, gdzie radość panuje wielka, podwójna: z powodu narodzin maleńkiej dziewczynki i z powodu nieoczekiwanej fortuny. Lecz dzień ten, piątego marca, jest istotnie w rodzinie Grappain’ów dniem przygód niezwykłych i wypadków nieoczekiwanych. Bo oto nagle przed skromną ich siedzibą staje piękny pojazd a z niego wysiada niemniej piękna i dostojna para. Są nimi hrabina Saint-Evremond tudzież marszałek de Villarceaux, którym śród podróży niespodzianie zepsuła się karoca. Zmuszeni ją naprawić, proszą o gościnę, bowiem w wiosce oberży niema, a dowiedziawszy się o wielkiem święcie w rodzinie komornikostwa, sami ofiarowywują się za rodziców chrzestnych.
Tak kinematograficznie zobrazowaćby można przyjście na świat i okoliczności, temuż doniosłemu wypadkowi towarzyszące, maleńkiej Marji-Anny Grappain, która tyle głośną później stać się miała pod przybranem nazwiskiem Marion Delorme.

Jak chce dalej legenda Marja-Anna wychowanie otrzymała pańskie. Papa, zgodnie z zapowiedzią, porzucił może pożyteczne, lecz niezbyt miłe zajęcie i nabywszy posiadłość ziemską, przedzierzgnął się w dziedzica i obywatela o wielce arystokratycznych fumach i przyzwyczajeniach. W bawialnym pokoju zawisł szereg portretów mitycznych przodków, jak złośliwi twierdzili nabytych poprzednio gdzieś na licytacji, starano się nawiązać, zresztą bez większego powodzenia, stosunki ze sferami wyższemi, pogardzając mieszczaństwem i plebsem, o komornikach odzywano się, jako o czemś pośredniem pomiędzy hyclem a katem. Specjalnie dla małej Marji-Anny nie było nic zbyt wykwintnego ani drogiego. Szczególniej po śmierci matki, która umarła, gdy dziecko miało lat pięć, ojciec jął ją stroić niby księżniczkę a dobierać najlepszych wychowawców i nauczycieli.
— Zełgałeś, kumie Janie! — czasem myślał — nie sprawdzi się twa zła wróżba! Moja Marionka wyjdzie zamąż za szlachcica... będzie jasną panią... może markizą...
Im więcej podrastała Mariona, tem bardziej zapowiadała się na skończoną piękność. A gdy miała lat siedemnaście, niemal nie było takiego młodziana, któryby z zachwytem nie spozierał na urodziwą pannę. Smukła, wysoka, zgrabna, miała wielkie niebieskie, przepastne oczy, niczem morskie głębie, usta jak dojrzałe maliny, włosy krucze, cerę śniadą, niewypowiedziany czar uśmiechu... Z dumą patrzał na dziewczę imć pan Grappain, coraz bardziej utwierdzając się w ambitnych marzeniach. Już teraz może przemyśliwał nie o markizie, lecz o księciu... Niestety, nie mylił się zupełnie, bo wielu markizów i książąt, ba nawet książąt krwi miała znać Mariona, ale... jak? Bo to, czego nie wiedział o swej córce nowokreowany dziedzic, było niezbyt przyjemne i zapewne napełniłoby go trwogą i obawą na przyszłość. Tego, biedak, nie wiedział, że posiada Mariona charakter dziwny, niespokojny, że pod pozorami dobrego wychowania i wykwintnych manier, ukrywa duszę nieokiełznaną, namiętną, pełną dziwnych pociągów i chęci przygód niezwykłych, że ona córka ludzi, z gruntu poczciwych i spokojnych, tłumi w sobie cały wulkan żaru zmysłowego i pożądań niezdrowych! Tego, biedak, nie wiedział, lecz i tak dość rychło posiadł tę świadomość, świadomość bolesną i druzgocącą wszelakie zbudowane zamki na lodzie i projekty świetnej dla dziewczyny przyszłości...
Razu pewnego, gdy powracał do domu, zastanowiła go wielka panująca w komnatach cisza. Powiadam, zastanowiła, bo o tej porze zwykle grywała panna Marionka piękne kawałki wraz ze swym maitr’em, imć Hiacyntem Lemudrié, na klawicymbale. Muzyk był nauczycielem świetnym, znakomicie wpajał w uczennicę finezję faktów, poza tem młodzianem skromnym, grzecznym i przystojnym, o wdzięku niewinnej dziewczynki.
— Hm! — mruknął z zadowoleniem dziedzic Grappain — pewnie szykują nowy „kawałek“! Stąd posłucham... nie wejdę do pokoju, żeby ich nie krępować! Ho! Ho!... robi postępy moja panna! Ale... czemu tak długo zwlekają? Przytknął ucho do drzwi, jął łowić z wewnątrz dobiegającą mowę... i... nagle zbladł gwałtownie...
Oto co posłyszał:
— Więc nie chcesz mnie pocałować, dudku! — dobiegł go dobrze znajomy kobiecy głos.
— Panno Marion!... — bronił się mężczyzna — co z tego będzie?
— Co ma być?
— Żoną moją zostać pani nie chce a każe się całować i przychodzić wieczorami...
— Bo na męża jesteś... za wielkie... nic... A że chłopak z ciebie przystojny...
— Ale ja podobnej roli odegrywać nie myślę? Za uczciwym na to i za bardzo szanuję ojca pani!
— Dureń!
— Może...
Dalszy tok ożywionej rozmowy przerwał dziwny odgłos, odgłos padającego z jękiem na podłogę człowieka. Gdy panna Marion z przerażeniem pospiesznie otwarła drzwi, ujrzała nieszczęsnego Grappain’a, który tknięty atakiem apoplektycznym, leżał już nieruchomo, z przymkniętemi oczami, starając się coś wymówić, ale jeno niezrozumiałe słowa padały z posiniałych warg.
— Ojcze, ojcze! — wykrzyknęła, pochylając się nad bezwładnem ciałem.
Umierający spojrzał na nią z rozpaczą, a to, co wyszeptał, pozostało dla złej córki wieczną zagadką, którą nieraz śród bezsennych nocy daremnie starała się rozwiązać. Było to krótkie zdanie, zdanie dla nas może prędzej zrozumiałe, mimo pozornego bezsensu, zdanie, zawierające tragedję życia i tragedję śmierci przedwczesnej, zdanie tak proste, a w swej prostocie tak groźne:
— Dobrześ rzekł... kmotrze Janie!

Po śmierci rodzica, została panna Marion w sytuacji dość przykrej i trudnej. Raz, że odczuła śmierć głęboko i wyrzucała sobie swe postępowanie, będące mimowolną, choć bezpośrednią przyczyną katastrofy, dalej, że dzięki wszechpotężnym prowincjonalnym plotkom, jęto na nią spoglądać, niby na czarta, a uosobienie wszelakiego zła i wszetecznictwa wogóle — nakoniec, iż poczęli zgłaszać się wszelacy bliżsi i dalsi krewni, a stare, zasuszone, nudne ciotki w pierwszym rzędzie — roszcząc sobie prawa do opieki nad sierotą, jako osobą liczącą siedemnaście wiosen, więc niepełnoletnią. Czy chodziło o istotne wylewne uczucia rodzinne, czy o chęć skubnięcia i zarobienia z okazji opieki nieco złota z wcale pokaźnego, pozostałego majątku — ustalić trudno — dość, krewniaki się znalazły i oświadczyły, że wcale z domu ruszyć się nie myślą, a jeśli panna Marja-Anna fochy stroić będzie, to... to zwrócą się do władz o pomoc, bo nawet małe dziecko przecie wie, co spowodowało śmierć starego Grappaina, a ona, nadal pozostawiona samopas... całą „familję“ wstydem okryje... jakim nowym wybrykiem.
Rozumowanie było subtelne i prawniczo nieźle skonstruowane, przeliczyły się tylko „krewniaki“ z jednym... ze sprycikiem młodej panny Marionki, której wcale nie smakował żywot śród mieszczańskich a srogich ciotek i wujków, ani nie przedstawiał się w pociągających, różowych barwach. Skoro należało już koniecznie mieć jakiegoś opiekuna, to wybierze go sama... od czegoż wszak jest jej chrzestna matka, hrabina Saint-Evremond. Toć chrzestna matka, to prawie jak matka, a prawdziwa hrabina więcej znaczy, niźli pani majstrowa-stryjenka, czy stryjcio-zegarmistrz! Wprawdzie stosunek z ukochaną chrzestną matką dotychczas ograniczał się na paru ad hoc, gwoli imienin, pięknie wykaligrafowanych listach z powinszowaniami, czego nie omieszkał dopilnować nieboszczyk Grappain, dumny z wysokiej znajomości, na które listy, następowały szablonowe i krótkie odpowiedzi, życzące chrzestniaczce wszelakiej szczęśliwości i pomyślności... lecz cóż... a nuż się uda... spróbować nie zawadzi!
Hrabina, gdy otrzymała nagle dłuższy od Marion list, stropiła się nieco. Epistoła wszakże była wielce chytrze skoncypowaną. Nie pisała panna, iż pragnie przy uwielbianej chrzestnej osiąść na stałe i zamieszkać w Paryżu, nadmieniała tylko, że po śmierci rodzica, pragnęłaby rozerwać się nieco, zwiedzić stolicę, może dokończyć edukacji, a że krewni puścić jej nie chcą, prosi hrabinę, jako osobę światłą i rozumną w tym względzie o pomoc i że pobyt, choć przez czas najkrótszy w jej domu pozostawi jej, Marion, na życie całe niezatarte wspomnienia...
Pani Saint-Evremond miała serce czułe. Wzruszył ją list i pospieszyła zaprosić „biedną, skromną sierotę“ do siebie.

Jeśli chodzi o „uzupełnienie wykształcenia“, to nie mogła panna Grappain wynaleźć bardziej odpowiedniego dla swych skłonności, podkreślamy złych skłonności, środowiska, niźli wykwintny pałacyk Saint-Evremondów. Nie zapominajmy, że połowę XVII w. we Francji bynajmniej, szczególniej w wyższem towarzystwie, nie cechowała pruderja ani skromność obyczajów. Niemal w złym tonie było wieść żywot cnotliwy, a po najwytworniejszych salonach, co chwila słyszało się kalambury, w rodzaju tych, jakim kiedyś stara księżna de Rohau uraczyła towarzystwo!
— Moja córka — odezwała się razu pewnego ta sędziwa matrona — jest tak rozstrzepaną, że napewno gdzieś już swą cnotę zostawiła przez zapomnienie!
Również i szanowna chrzestna matka, osoba w wieku Balzakowskim, w tym względzie nie stanowiła wyjątku i niejedną wytwornej a w wielkich pretensjach do urody będącej damie, kronika skandaliczna przypisywała przygodę.
Hrabina, zapraszając Marjonkę do Paryża, szczerze była przekonaną, iż mieć będzie do czynienia z niezbyt ogładzoną zaściankową dziewczyną, którą zamknie wraz z frauencymerem, odgrywać każe coś w rodzaju roli subretki, a łatwo zbędzie datkiem starej sukni. Jakież było zdumienie wykwintnej pani, gdy ujrzała przed sobą nie mniej wykwintną pannę, niezwykłej wprost urody, posiadającą znakomite maniery, ton i nawyknienia sfer najwyższych. Podobnie eleganckie zjawisko dość trudno było wydalić do służebnych pokoi, ucałowała więc chrzestniaczkę serdecznie i nie przypuszczając nawet jakie z tego wynikną niepokoje i kłopoty, wprowadziła do salonu, na zwykłe wieczorowe zebranie, gdzie córka komornika wstępnym bojem zdobyła serca wszystkich obecnych młodzieńców i starszych panów.
Dosłownie powstał szmer zachwytów. Tłoczono się do niej, podziwiano, obsypywano pochwałami, prawiono komplementy i dusery.
— Jakie też cuda kryje francuska ziemia! — zawołał entuzjastycznie, obecny poeta Voiture.
Hrabina Saint-Evremond wielce stała się dumna z powodzenia swej pupilki. Czuła, że będzie ona jedną z atrakcyj jej przyjęć i że dzięki niej potrafi ściągnąć do siebie najprzedniejszych kawalerów.
— Wiem dziecko — odezwała się do Marion — gdy ostatni goście opuścili progi pałacyku — nie dla ciebie prowincja... Powinnaś zostać na stałe w Paryżu...
Było to najgorętszem marzeniem figlarki, ale skromnie opuściwszy chabrowe oczęta, odrzekła:
— Jeśli pani hrabina sobie życzy...
— Oczywiście — mówiła chrzestna — wielka karjera cię tu czeka! Tylko się nie zatrzymuj w pół drogi...
O jakiej drodze wspominała pani Saint-Evremond dociec dość trudno. Zapewne, nie o tej, co prowadzi do raju, aczkolwiek „raj“ bardzo różnie pojmować można. Sama również kroczyła ścieżką, zbaczającą silnie od surowych wymogów cnoty. Wskazówka ta jednak przypadła do gustu posłusznej panience i postarała się ją skomentować swoiście a wygodnie.

Dla ścisłości przyznać trzeba, że sytuacja towarzyska pięknej Marion Grappain śród nowego otoczenia, była w rzeczy samej dość niewyraźna. Niby pozornie należała do świetnego grona, a jednak nie należała, niby była za pan brat z diuszessami i markizami, a jednak w gruncie była intruzem. To czuła przewybornie, zresztą tyle razy dano jej to do zrozumienia, między wierszami, niechcący a złośliwie, osądzając na przynależne miejsce. Czyż każdy z tych wytwornisiów, co czułe słówka szeptał do uszka, dyskretnie nie nadmieniał, iż gotów dla niej popełnić tysiące szaleństw, prócz jednego... nazwania swą małżonką, czyż każdy z tych magnatów, któremu na jej widok oczy zapalały się dziwnym blaskiem, nie twierdził, że gotów u jej drobnych stópek złożyć serce, fortunę, wszystko... ale... ale... do ołtarza powieść nie może, bo... jest tylko panną Grappain, córką komornika... i nic więcej...
Lecz łudziła się jeszcze, sądząc, iż jeśli jej uroda godną jest wielkiej fortuny, to równie jest godną szlacheckiego nazwiska. Niechaj będzie kawaler skromniejszy i nie tak bogaty, toć ona ma też swoje, ale niechaj wprowadzi ją istotnie w nobliwy ród, by wszystkie drzwi stały otworem, by była „kimś“, a nie urodziwą mieszczaneczką, której bezkarnie wszelkie propozycje czynić można... Wtedy, wtedy... pokaże tym zarozumiałym pankom, co jeszcze potrafi!
Niestety, marzenia zwykle pozostają marzeniami, a chytry wąż-mężczyzna, czyha i nawet biedne duszyczki niewieście pod pozorem hymenu sprytnie zwieść potrafi...
Na scenie pojawia się Jacek Vallé Des Barreaux, syn ministra finansów Henryka IV, młodzieniec wielce przystojny, zdolny, choć cyniczny poeta, zamożny i przedsiębiorczy a świetny uwodziciel, kobieciarz, dla którego nic nie jest świętem, wszelki sposób dobry, byle zwycięstwo uzyskać, zdobyć przedmiot chwilowych westchnień. Widzi Marion i powiada sobie, że zbyt łakomym jest podobny kąsek, by łatwo go z rąk wypuścić, że wart trudu i zachodu i że niema kobiety, której w ten lub inny sposób okłamać nie było można. Lis tedy przybiera pozory baranka i poczyna koło ofiary krążyć, to udając świętoszka, to świadcząc usługi wszelkie, to narzucając swą osobę, w charakterze bezinteresownego, szczerze oddanego przyjaciela, doradcy. Marja-Anna Grappain pragnie uczyć się grać na flecie, on ją uczyć będzie, bo sam gra świetnie. Rozpoczynają się lekcje, tym razem stokroć niebezpieczniejsze od muzycznych wykładów skromnego imć Hiacynta Lemudrie; patrzy na nie przez szpary poczciwa hrabina Saint-Evremond, może w istocie nieświadoma ich prawdziwego celu, może zbyt zajęta własnemi miłostkami.
Ale Marietta trzyma się z początku ostro. Wszystko pięknie, w czasie lekcji nawet pocałować się można... ale dalej... nie... ona chce stanąć uczciwie przed ołtarzem.
Des Barreaux czuje, że tą drogą jeśli nie przyspieszy wypadków, mało uzyska, jednocześnie, wytrawny galant i don juan czuje, że pod tą zewnętrzną cnotliwą pokrywką, kryje się nieokiełznany temperament, hamowany li tylko ambitnemi marzeniami, który lada chwila wybuchnie, byle rzucić iskrę i że piękna dziewczyna grubo ma więcej zadatków na to, by stać się kurtyzaną, niźli poważną małżonką. Tylko choć drobna sposobność, przypadek... ale jaki?
Lecz wielce szlachetnemu i dowcipnemu panu Jackowi pomysłów nie brakło, a tem bardziej romantycznych, niedarmo był poetą. Kiedyś, gdy panna Grappain wraz ze swą chrzestną matką powracają powozem z alei Cours la Reine, najmodniejszego podówczas miejsca spacerów w Paryżu, nagle w odludnem pustkowiu zostają otoczone przez bandę zbirów, zdradzających pod ich adresem jak najczarniejsze zamiary. Krzyk, rozpacz, przerażenie, łzy, spazmy, zda się za chwilę postradają pieniądze i życie. Lecz nagle, niby Deus ex machina, na spienionym rumaku śpieszy jeździec — oczywiście Des Barreaux, ten sam, który z dość poważnym kosztem i nakładem pracy zorganizował cały napad. Wali brygantów na prawo, wali brygantów na lewo, ci jęczą z bólu i za nieprzewidziane razy poprzysięgają później uzyskać dodatkową zapłatę, wkońcu pozostaje na placu boju, jako nowy Achilles i triumfator. Teraz znów płyną łzy, tym razem radości, zapewnienia wdzięcznej w sercu pamięci, dozgonnego za ocalenie zobowiązania.
Ale pan Des Barreaux jest rycerzem do końca. Nie on tak dam opuścić nie może! Toć zbóje mogą powrócić i napaść powtórnie, ba nawet przez zemstę atakować pałacyk hrabiny. On je odprowadzi do domu, mało tego, sam spędzi z nimi całą noc, zorganizuje obronę. Przerażone panie projekt przyjmują z entuzjazmem, a chytry lis z obnażoną szpadą sprawuje wartę przy drzwiach komnat sypialnych.
A gdy, jak powiada piosenka, kury się pośpiły i w sen dobrze zasłużony po burzliwych przejściach, zapadła umęczona hr. Saint-Evremond, wtedy rozchyliły się drzwi pokoju Marjetty, a w nim znalazł się „kawaler bez zarzutu i strachu“. To czego nie zdołały dokazać długie miłosne oświadczyny, dokazał przestrach i... wdzięczność...
Odtąd Marionka całkowicie należy do kochanka, jest nawet doń szczerze przywiązaną, żywi efekt głęboki... i jeszcze, naiwna, wierzy, że hymen naprawi chwilowe zapomnienie... wszak Jacek powiada, iż to tylko sprawa tygodni, póki jego interesy ostatecznie się nie ułożą.
A wydaje się pan Jacek równie siarczyście rozmiłowany. Toć kronika skandaliczna powiada, że aby nie kompromitować bogdanki, przekupiwszy służbę, tydzień cały przebywał o chłodzie i głodzie w komórce z drzewem w pałacu hrabiny, nockami jedynie zakradając się do pokoju Marjonki. Dalej powiada ta kronika, iż podobne postępowanie a nagłe na dłuższy okres czasu niewytłumaczone świetnego kawalera zniknięcie, napełniło nawet cały dwór niepokojem o jego los, a dobry król Ludwik XIII, w swej łaskawości, już nakazywał policyjne poszukiwania.
Podobny tryb życia nie jest jednak wskazanym na dłuższy okres czasu. To też dnia pewnego wypłynął pan Des Barreaux w całej okazałości na widownię Paryża, śmiejąc się do rozpuku z własnej przygody, naiwności lubej, tudzież zadziwienia najbliższych przyjaciół. Teraz pewnym już był przywiązania Marionki, postanowił postępować inaczej, nie narażając swych kości na szwank, po komórkach z drzewem.
Wytłumaczył więc jej, że musi bezwzględnie przenieść się do niego, do jego willi, zwanej „Wyspą Cypr“ i że tam, po załatwieniu niezbędnych formalności ślub odbędzie się bez przeszkód. Raz jeszcze dziewczyna uwierzyła i bez namysłu, aczkolwiek nieco roniąc łzy z powodu opuszczenia „chrzestnej“, uciekła do kochanka. Czy pani Saint-Evremond zmartwiła się tym postępkiem zbytnio? Wątpię! Ona w poważne zamiary Des Barreaux nie wierzyła na chwilę, lecz nie uczyniła najlżejszego kroku, aby odzyskać lub opamiętać zbiega. Czemu? Zapewne była jej pupilka ciężarem, może niebezpieczną współzawodniczką w sercowych zdobyczach! Może! Dość, że przygodą panny Grappain nie przejęła się wcale, a dalsze je losy pozostawiła biegowi wypadków.
Na „Wyspie Cypr“ zaszła w dziejach Marji-Anny Grappain doniosła zmiana. Wytłumaczył Jacek Des Barreaux, iż nazwisko, jakie nosi, jest zbyt mieszczańskiem i nie licuje z godnością jego przyszłej małżonki. Wobec tego zamieniono je na więcej dźwięczne miano — Marion Delorme — czy też, jak piszą inni biografowie na całkiem już z szlachecka brzmiące — de Lorme.
Na „Wyspie Cyprze“ narodziła się nowa bogini miłości!

W pięknie urządzonej, jak na owe czasy — nie zapominajmy, że w królewskiej siedzibie Louvr’ze miast dywanów rozpościerano wtedy słomę, którą codziennie zmieniano — czuła się świeżo nobilitowana panna Delorme wcale dobrze. Każda jej zachcianka była rozkazem, każdy spełniał jej najdrobniejsze kaprysy. Liczni przyjaciele Jacka zbierali się tam wieczorami, stanowiąc najbliższy sztab i dwór i sławiąc wyszukanemi słowy krasę i wdzięk nowej piękności. Świetnie zdawali sobie oni sprawę, jaką w istocie rolę odgrywa Marionka, doskonale wiedzieli, że nigdy Des Barreaux z nią się nie ożeni i niejeden z nich podstępnie przemyśliwał jakby mu nową zdobycz sprzątnąć z przed nosa, lub z biegiem czasu zostać szczęśliwym następcą. Jedynie Marion łudziła się jeszcze... Ale gdy upłynęło pół roku, a droga do ołtarza wciąż przedstawiała się niby szklanna góra, na którą drapać się można bez końca i jej nieco jęły otwierać się oczy. Więcej jeszcze, jęły otwierać się oczy, że kochanek nietylko nigdy ślubu uczciwie nie obiecywał, ale teraz, bałamut, zdradza na prawo i lewo, w gruncie rad pozbyć się jej nawet całkowicie, aby odzyskać częściowo utraconą wolność. Toć dla Jacka półroczny okres, spędzony przy boku jednej niewiasty, był okresem długim niebywale! Co robić?
Kochała i mimo nadskakiwań a duserów przeróżnych gładyszów nie mogła, nie chciała zdradzić. Co robić? Raz jeszcze rozmówić się poważnie? Toć tyle razy wszczynała rozmowę, za każdym razem wynajdywał nowy wykręt, nową odwłokę! Porzucić pierwsza? Niestety, na to miała zbyt mało siły, zbyt ciężko było utracić Jacka na zawsze!
Więc?
Jak zwykle w takich razach do ostatecznego zerwania przyczynił się przypadek.
Dnia pewnego służący melduje, iż przybył w odwiedziny jakiś nieznany młodzian i koniecznie nastaje, by zostać przyjętym, bo zna pannę Delorme jeszcze z czasów dawniejszych i pragnie w sprawie niecierpiącej zwłoki porozumieć. Zaintrygowana poleca wprowadzić nieoczekiwanego gościa i dziwi się jeszcze bardziej, gdy przed nią staje jej były maitre muzyki imć pan Hiacynt Lemudrie, ten co swego czasu odegrał rolę cnotliwego Józefa.
— Pan?... — szepce zażenowana, bo jak różną jest jej dzisiejsza pozycja od dawniejszej, pozycja kochanki bogatego bałamuta.
— Tak... — odpowiada, czerwieniąc się również Hiacynt — po długich trudach odszukałem, bo może na co przydać się mogę...
Ona wciąż patrzy nań i w milczeniu wskazuje, by zajął miejsce. Tyle, tyle wspomnień, miłych, przykrych, tragicznych, toć ta śmierć ojca...
— Marionko! — mówi powoli młodzian — pozwól, że jeszcze cię tak nazwę... Umyślnie przybyłem, chcę uratować... Rzuć jego... Des Barreaux... rzuć ten cały blichtr i blask, który cię spycha w błoto... Zostań moją żoną, zostań uczciwą kobietą...
— Tybyś teraz chciał... po tem... — zdumiała się ogromem jego miłości i poświęcenia.
— Zapomnę o wszystkiem!... Zrozum, on cię oszukuje, cały Paryż się śmieje z twego poświęcenia... ma codzień nową przygodę miłosną... Zrozum... Nie spychaj sama siebie w przepaść... Uciekajmy... Wyjedziemy, zamieszkamy zdala od ludzi, na wsi gdzie nas nikt nie zna...
— Kochany chłopcze... — poczyna Marion, lecz dokończyć nie może, łzy tłumią dalsze wyrazy.
— Ja przez ten czas cały żyłem tylko myślą o tobie! — przypada młodzieniec do jej stóp i poczyna je okrywać pocałunkami.
— Mój wierny przyjaciel! — głaszcze w zamyśleniu do kolan przytuloną głowę.
— Więc zgoda! Uciekajmy!...
— Wiesz...
Nagle z hałasem rozwarły się drzwi i ukazał się w nich Jacek, który niepostrzeżenie powróciwszy do domu od dłuższego czasu podsłuchiwał rozmowę. Była mu ona wysoce na rękę.
— Więc tak! — zawołał z prawdziwym czy symulowanym gniewem. — Więc tak! W czasie mojej nieobecności pani gachów przyjmuje i w amory się bawi! A ja, taką kurtyzanę chciałem uczynić moją żoną!
— Jacku!
— Milcz! Nie wierzę żadnym tłumaczeniom. To, co widziałem, wystarczy! Wszystko między nami skończone! Precz z mego domu, bezwstydna!
— Ależ, panie... — pragnął wyjaśnić sytuację mocno przerażony imć Hiacynt.
— A ty, podły muzykusie, — nie dał mu dokończyć obłudnik — też wynoś mi się stąd w tej chwili, bo gnaty połamię... Ha! ha! Ładna banda...
Co powiedziawszy, odszedł Des Barreaux, trzasnąwszy drzwiami, wielce kontent sam z siebie i zrządzeń losów. Gdyby był mógł, zapewnie „podłego muzykusa“ wyściskałby serdecznie.

Opuściła biedna Marion „Wyspę Cypr“, ale nie została żoną Hiacynta Lemudrie, ani też nie dała się nakłonić do wyjazdu z Paryża. Kochać, złamana moralnie nie mogła, poza tem czyż ten człowiek nie stawał, niby pech chodzący, przed nią stale w najbardziej tragicznych momentach jej żywota? Śmierć ojca, ostateczne zerwanie z kochankiem, bankructwo śmiałych marzeń, których do ostatniej chwili się chwytała, niby tonący słomki się chwyta... Nie! fatalny to był dla niej człowiek ten pan Hiacynt i więcej go nie chciała widzieć na oczy.
Natomiast nastąpiła w niej, w jej psyche, przełomowa zmiana. Znienawidziła mężczyznę, postanowiła nim pomiatać, kpić, drwić, znęcać się nad całym przewrotnym męskim rodem, wyrzucić ze swego serca wszelkie uczucia, jako niepotrzebny, dokuczliwy balast. Być kurtyzaną, ale wielką kurtyzaną... Jak Lucifer skoro nie mógł zostać Bogiem, stał się królem piekieł, tak i ona, gdy nie może być wielką damą, będzie... wielką nierządnicą. Niechaj ją miłują, wielbią, sławią, niechaj u jej stóp składają majątki i życia w ofierze, ona przejdzie po sercach obojętna, z drwiącym uśmiechem... Kocha pieniądze, kocha wykwint, kocha przepych, kocha samą siebie... poza tem nie pokocha nikogo. Inni są na to, aby dali jej to wszystko, nie otrzymując nic wzamian!
Wnet zobaczymy, jak w codziennej praktyce dały się zastosować te piękne maksymy i czy jest kobieta, któraby mogła całkowicie wykreślić ze swego żywota uczucie! Wnet to zobaczymy! Ale na początku Marion swe zasady przeprowadza z całą konsekwencją i zimnym wyrachowaniem.
Więc wynajmuje piękny pałacyk na Place Royale, który za ojcowską schedę urządza niemniej pięknie. Biegną do niego ze wszech stron Francji możni tego świata, by złożyć hołd pięknej pani. Biegną książęta, markizi, hrabiowie, marszałkowie, ministrowie, dostojnicy świeccy i kościelni, nie brak uczonych i artystów... ci jednak zadowolnić się wyłącznie muszą opiewaniem wdzięków „nowej Wenery“. Marion, jako gospodyni, jest przemiła, czarująca, uprzejma... ale wstęp do jej sypialni uzyskuje się wyłącznie za cenę sum olbrzymich. Toć podobnie królewski dwór kosztuje niemało, ona nie myśli oszczędzać nikogo, jakby umyślnie z lekkiem sercem rujnuje wielbicieli, by sumy uzyskane równie lekkomyślnie z pańskim gestem wyrzucać przez okno. Ma się nad kim litować, a czy nad nią litowano się przez chwilę? Im bardziej jest kapryśną, zmienną, wymagającą, niestałą, tem bardziej powodzenie rośnie. Nawet wykwintne damy, znęcone przepychem kurtyzany, nie wahają się składać je wizyt, nawet odwiedza pocichu „chrzestna“ hr. Saint-Evremond, dumna może, że rada „niezatrzymywania się w pół drogi“ nie poszła na marne, należycie ocenioną została. Toć są to tak dziwne pod względem towarzyskim w Paryżu czasy, że do innej, współczesnej Marion Delorme, kurtyzany, — równie słynnej z urody Ninon de Lenclos — arystokratyczne matki nie wstydziły się przyprowadzać córek, aby ta, głośna z rozwiązłego życia osoba, udzielała im lekcji dobrego tonu i salonowej ogłady.
Jeśli chciałbym wyliczać wszystkich faworytów Marion, nie starczyłoby mi na to nietylko tomu, ale i wołowej skóry, zresztą wyliczyćbym musiał wszystkie najznakomitsze nazwiska Francji. Wyliczyćbym musiał i marszałka de Mayrée, hrabiego de la Ferté, księcia de Rohan, prezydenta de Chevrie, pana D’Emery i tylu, tylu innych. O spojrzenie Marion bito się, pojedynkowano, walczono i zabijano, co jednak na niej nie sprawiało najmniejszego wrażenia. W jaki sposób traktowała swych chwilowych a stale wielce zamożnych faworytów, niechaj świadczy fakt następujący:
Gdy cieszący się względami pięknej pani, dzięki oczywiście monarszym prezentom, marszałek de Mayrée, udał się na wyprawę wojenną, zresztą dość krótką, po powrocie do Paryża zastał miejsce zajęte. Szczęśliwym rywalem był pan D’Emery, minister ówczesny finansów... rywal szczęśliwy... bo był ministrem finansów.
— Wie pani... to oburzające... taka przewrotność! — rozgniewał się niefortunny amant.
— Nic oburzającego nie widzę! — odparła najspokojniej Marion Delorme — pan zdobywał, drogi marszałku, w czasie pochodu cudze posiadłości, tu zdobyto pańskie! Szczęście wojenne zmienne bywa... czemu się gniewać!
Punktem kulminacyjnym karjery pięknej kurtyzany była jej znajomość z wszechpotężnym kardynałem Richelieu, istotnym niekoronowanym królem i dyktatorem Francji. Richelieu mógł wszystko, na jego skinienie spadały z karków najpotężniejsze nawet głowy, drżano przed nim, płaszczono i schylano, pocichu przezywając „czerwonym człowiekiem“, czy to od barwy purpury, która go zdobiła, czy potoków przelanej krwi, które na tą purpurę spadły.
Zimny, okrutny, wyrachowany, beznadziejnie skąpy kardynał, dla Marion posuwał się do szaleństwa, i Wiktor Hugo w swym dramacie p. t. „Marion Delorme“ wbrew historycznej prawdzie przedstawił wzajemny stosunek. Nie odtrąciła wietrznica, jak twierdził Hugo, zalotów „czerwonego człowieka“, nie żywiła do niego najlżejszej nienawiści, lecz wprost przeciwnie dumna była ze związku, dającego jej spełnienie wszelkich zachcianek i wpływy niemal nieograniczone. Ponieważ krwawy kardynał, zachowujący zewnętrznie ogromnie surowe pozory nie mógł bogdanki widywać jawnie, odwiedzała go Marion pocichu, w przebraniu pazia, chyłkiem się przedostając i wykradając z kardynalskiego pałacu. Wypruła ze starego sknery sumy wcale znaczne, a później, gdy ostygł „żar zmysłów“ i erotycznych porywów „czerwonego kata“ — potrafiła z Richelieu zachować dobry i przyjazny przez czas długi stosunek i miał on piękną kurtyzanę używać do przeróżnych zleceń politycznych, jako tajnego konfidenta, miała mu być w różnych wywiadach wielce pomocną, dzięki rozległym znajomościom i elicie towarzyskiej, zbierającej się w jej salonach.
Ostateczne poróżnienie z wszechwładnym dyktatorem nastąpiło z zgoła przyczyn innych i tu po raz pierwszy w bezserdecznej karjerze natkniemy się na poryw serdeczny panny Marion, a może tylko kobiecą podrażnioną ambicję.
W 1625 roku przybył do Paryża w misji dyplomatycznej słynny książę Jerzy Buckingham, „piękny z pięknych“, najbogatszy i najwytworniejszy w Europie kawaler. Przybył, jako poseł króla angielskiego, i swą urodą, przepychem, rozrzutnością olśnił błyskawicznie wersalski dwór. Na balach pojawiał się w szatach obsypanych brylantami, za cenę których możnaby dziś śmiało kupić ze dwie kamienice, a dla zaimponowania współczesnym urządzał się tak, iż w czasie tanów, jakby umyślnie gubił kamienie, siejąc dokoła siebie lśniącą drogę, a nie schylając się nigdy po zgubę, czem podkreślał, iż zbyt jest bogaty, aby dbać o podobne drobiazgi.
Wzdychało do świetnego księcia niemal każde serduszko niewieście i na jego widok biło żwawszem, przyśpieszonem tętnem, Buckingham jednak mierzył wysoko i postanowił zdobyć... ni mniej ni więcej... tylko samą... królowę Annę Austryjaczkę. Czy osiągnął cel swych zamierzeń niewiadomo; różnie różni historycy o tym fakcie piszą i fakt komentują, dość, że szeptano sobie o nim na ucho, że cieszy się względami najdostojniejszej pani i że z tej to przyczyny na inne niewiasty nie zwraca, dumny z powodzenia, najmniejszej uwagi. Kardynał Richelieu podkochiwał się również w monarchini, a stale odtrącany z pogardą, traktowany ozięble, wściekał się teraz, gdy go dobiegły wersje o powodzeniu zamorskiego gościa i gdyby tylko mógł, byłby anglika najspokojniej utopił, albo głowę uciął z prawdziwą rozkoszą.
Ale zachowanie dumnego pana drażniło i drugą osobę... Marion Delorme. Czemu nie zwrócił jeszcze na nią uwagi, czyż nie jest od królowej piękniejszą? Czyż wogóle może istnieć mężczyzna, któryby przeszedł obok niej obojętnie, nie uległ czarowi jej wdzięków? Nie! To niemożebne! Ona rzuci rozbałamuconego panka do swych stóp, zmusi go, by dla niej szalał.
Przedewszystkiem należało się pokazać brytańskiemu lwu, należało w ten czy w inny sposób z nim się spotkać. Lecz od czegóż słynne „Cours la Reine“, miejsce przechadzek wytwornego świata! Istotnie poczyna Marion dopóty manewrować, dopóki nie napotyka się na Buckinghama... i wszystkie przewidywania sprawdzają się do najdrobniejszych szczegółów. Angielski książę staje zdumiony pięknem zjawiskiem, podziwia, zapytuje kim jest czarująca dama, a otrzymawszy odpowiedź, że dla ludzi hojnych osoba to bardzo miłościwa, postanawia zawiązać znajomość.
Przyjacielem „en titre“ syreny był podówczas hrabia de la Ferté, dżentelmen pozbawiony wszelkich skrupułów oraz mocno nadszarpnięty fantazjami i kaprysami lubej. Zauważywszy wrażenie, jakie wywarła Marion na świetnym kawalerze, umyślił przedstawić go bogdance, co prócz zadowolenia z okazania pomocy w szczęściu dwojgu ludziom, miało przynieść i tą korzyść, że przy tej okazji zamierzał porządnie ograć Buckinghama w karty, o ile oczywiście losy dozwolą i własna zręczność palców w „korygowaniu losów“ nie zawiedzie.
Wszystko poszło jak z płatka. Książę został sprowadzony na wieczorne przyjęcie do panny Delorme, z wielką gracją i nie skrzywiwszy się nawet, przegrał wcale pokaźną sumkę 25 tysięcy ecu do pana hrabiego, poczem w najlepszym humorze zasiadł do wspaniałej kolacji. Po kolacji jednak, kiedy reszta towarzystwa znów znalazła się przy „landskneczcie“, prócz jedynie gospodyni, symulującej ból głowy — niby to niechcący, miast zasiąść do gry, znalazł się w buduarze uroczej kurtyzany.
Buduar oświetlony był a giorno, piękna Marion siedziała w płaszczu na kozecie, rzekłbyś oczekując gościa — a kiedy Buckingham chciał coś przemówić, położyła palec na ustach, nakazując milczenie, zbliżyła się do drzwi, przekręcając klucz w zamku, następnie z całym spokojem rzuciła z siebie piękny płaszcz, ukazując się oczom zdumionego Anglika... wyłącznie w stroju matki Ewy.
Książę stał oszołomiony.
— Podobam się? — rzuciła odniechcenia pytanie.
Bez słowa, chciał zbliżyć się do niej.
— Halt! Mości panie — zawołała. — Nie tak prędko! Przódy postawię warunki!
— Zgóry zgadzam się na wszystko! — oświadczył z uśmiechem Buckingham, sądząc, że porządnym haraczem przódy okupić się będzie musiał.
— Na wszystko? Nie wiem? — powtórzyła figlarnie.
— Oczywiście...
— Skoro tak... Ile nocy książę królowej poświęcił?
— Ależ, proszę... — wybełkotał zmieszany niedyskretnym zapytaniem.
— Hm! Nie chce Wasza Dostojność się przyznać? Domyślałam się tego! Ale w Paryżu powiadają, że trzy... Otóż ja żądam tylko sześć... ani jednej mniej... Możem nie warta dwa razy tyle, co królowa.
Odtąd poczęła się wielka miłość pomiędzy wytworną parą, co osiągnęło ten skutek, iż kardynał Richelieu znienawidził głęboko Marion Delorme i zerwał z nią wszelkie stosunki. Darować jej nie mógł, że obdarzyła swemi łaskami znienawidzonego rywala, darować nie mógł, że ona, jego agent tajny utrzymuje stosunki z osobistym wrogiem kardynała. A że „czerwony człowiek“ miał pamięć dobrą, potrafił się zemścić i Marion dobrze dokuczyć, o czem za chwilę. Potrafił się również ostatecznie, podstępnie, po swojemu, załatwić z Buckinghamem, bo ten w 1628 r. został w Portsmouth skrytobójczo zamordowany przez niejakiego Johna Feltona, który miał być narzędziem płatnem okrutnego, nie przebierającego w środkach a nie wybaczającego nigdy, nawet uraz najdrobniejszych, kardynała.

Śmierć „wspaniałego księcia“ odczuła Marion, aczkolwiek nie wiem, czy ich związek zresztą krótki, w rzeczy samej nazwać można miłością. Na początku była podrażniona ambicja kobieca i chęć zatriumfowania choćby nad królową, później szczodry amant tak obsypywał Marion deszczem złota, iż przez to samo ciężko rozróżnić, gdzie kończył się interes a poczynało uczucie.
Ale miała przeżyć panna Delorme, mimo zapewnień o nieczułości, lodzie i chłodzie serca, swą wielką, prawdziwą miłość, miłość romantyczną i jak każdy afekt romantyczny — zakończoną tragicznie. Stało się, gdy miała lat trzydzieści parę, jak każdej kobiecie się zdarza, co za młodu przed sentymentem się broni, bowiem figlarny amor wyczeka moment i zawsze swą strzałę w sercu umieścić musi, a złośliwiec z niego taki, że nie daruje nawet leciwej białogłowie.
Tedy...
Któregoś dnia w 1641 roku przyprowadził na recepcję do Marion Delorme słynny uczony Descartes wielce modnego podówczas w sferach dworskich w Paryżu, młodziutkiego markiza Henryka d’Effiat, przezwanego „Cinq Mars’em“. Panicz ten, z ramienia kardynała Richelieu, został przydzielony w charakterze najbliższego towarzysza do boku ponurego, milczącego króla Ludwika XIII, by rozweselić monarchę i oczywiście pocichu donosić kardynałowi o zamierzeniach władcy. Oficjalnie „Sin-mar“, piastował godność „wielkiego koniuszego“, przestając jednak wciąż przy osobie króla, posiadał na umysł kapryśnego i smutnego pana wpływ dość znaczny, dzięki któremu tańczyli wokół niego dworacy, a który on również sam przeceniał... co rychło, niestety, miało go kosztować głowę. W onym momencie atoli liczono się z nim wielce, on zaś spozierał na otoczenie nieco zgóry, był nieprzystępny, arogancki, dumny. Znęcony ciekawością ujrzenia słynnej kurtyzany, dał się w jej progi sprowadzić Kartezjuszowi.
Pierwsze wrażenie, jak często przy „wielkich zakochaniach“ się wydarza, wypadło jak najfatalniej.
— Zarozumiały dudek! — określiła gościa Marion.
— Hetera, udająca wielką damę! — mruknął „Sin-mar“ i zły na siebie, iż się dał skusić, usiadł w kącie saloniku, oczekując rychło-li, jego towarzysz Kartezjusz, ukończy z Cornelle’m uczoną dysputę, by wspólnie z nim opuścić pałacyk piękności.
Zachowanie markiza podrażniło Marion Delorme. Jednej rzeczy nie znosiła i pojąć nie mogła, tego mianowicie, aby jaki mężczyzna mógł przejść koło niej obojętnie, odrazu nie oszalał dla niej, nie począł obsypywać komplementami. Obojętnością można było uroczą damę zaprowadzić do piekła, jak na pasku. Zbliżyła się więc, uprzejma gospodyni, do samotnego i wszczęła z nim rozmowę. Co mówili, niewiadomo, lecz z początku obojętna konwersacja jęła się tak ożywiać, a oczy pary gorzeć takim blaskiem, iż z podziwem spozierali na nich obecni, nie rozumiejąc nic ani z zachowania się Marion, ani z niezwykłego podniecenia zwykle oziębłego „Cinq Mars’a“.
— Wie pan, panie markizie, — mówiła, gdy żegnali się o trzeciej nad ranem — ja urodziłam się piątego marca, pana nazywają „Cinq Mars’em“ (piąty marca)! Nie wiem czemu, lecz odnoszę wrażenie, iż nasze losy dziwnie kojarzą się z sobą!
I on, zapewne, miał to samo wrażenie. Nie omieszkał zresztą fatalizmu losów podkreślić, gdyż poczynając od dnia następnego stał się codziennym i najbardziej wyczekiwanym gościem panny Marion Delorme.

Tym razem Marion naprawdę kochała. Kochała, jak nikogo w życiu, teraz poznała dopiero, czem jest istotne uczucie i w jakich formach się ono objawia. Marzyła jakby najdłużej umiłowanego zatrzymać przy sobie, czemby mu się przypodobać, drżała, by go nie utracić. Wszyscy zostali sromotnie z pałacyku przy Place Royale przepędzeni, nie chciała poza „Sin Mars’em“ znać ani widywać nikogo. Co znaczyli obecnie dla niej, ci obojętni ludzie obsypujący ją złotem, cóż znaczyło, wobec miłości, złoto samo? W wielkim żarze afektu przetopiła się na inną istotę, jak w ogniu kruszec się na metal szlachetny przetapia!
Godzinami siedziała w oknie, z niepokojem oczekując na jedynego Henryka. A nuż nie przyjdzie, a nuż ją sobie uprzykrzył, może zrazi go ta jej tyle skandaliczna, tyle głośna przeszłość? Och! Coby dała, by tę przeszłość wymazać, wykreślić z życia. Dla niej nie istniała, czuła się jak wstępująca w życie niewinna dziewczyna, lecz czy on „to“ zrozumie, „to“ pojmie?
Lecz i „Sin-mar“ był zakochany, kochał, młodszy o wiele od bogdanki, po raz pierwszy w życiu. Porwał go wir namiętności, porwał go ogrom poświęcenia, przywiązania Marion. Toć, co dnia, na jego przyjęcie stroiła swój pałacyk w świeże kwiaty, co dnia przyjmowała go w świeżej toalecie, której nie nakładała już po raz drugi nigdy.
— Tyś mój król! — wołała w przypływie bezgranicznego oddania — jak króla chcę cię podejmować! A nawet na dworskie przyjęcia występować należy z przepychem i strojnie!
Rujnowała się formalnie dla kochanka, z beztroską wyrzucając złoto co tylu innych wyrzuciło na nią. A czasem, gdy siedziała bez grosza, bo nie zdążono jej dostarczyć pieniędzy, czy to z jej wiejskich posiadłości, czy za zastawiane i sprzedawane klejnoty — i w tych wypadkach wzbraniała się przyjąć choćby chwilową, kilkugodzinną pomoc.
— Nie, Henryku! — mówiła — gdybym cokolwiek przyjęła od ciebie, miałabym wrażenie, żeś mnie kupił! Nie! Po stokroć nie! Taką moja natura iż wierz mi, czułabym się poniżoną, nieszczęśliwą... Nie nalegaj i nigdy do moich spraw finansowych się nie wtrącaj...
Wielki koniuszy dosłownie mieszkał u panny Delorme i poza nią świata nie widział. Podobne postępowanie, rzecz oczywista, wywołać musiało niebywały skandal w towarzyskich sferach. Głośno oburzały się markizy, zazdrosne, iż zabrano im wytwornego kawalera, nie mniej głośno plotkowali, urodzeni plotkarze mężczyźni, ci w pierwszym rzędzie, co dzięki nowej miłostce, przez Marion nieubłaganie z raju wypędzeni zostali. Mówiono i uporczywie obnoszono wersję, że „Sin-mar“, w swem zaślepieniu, wziął ślub potajemnie z kurtyzaną! Przecież to okropne! On, potomek jednego z najarystokratyczniejszych rodów Francji z taką heterą! Nie, podobna sytuacja nadal trwać nie może, należy ocalić go, choćby wbrew własnej woli, wyrwać ze zdradzieckich objęć syreny, w tą sprawę winien się wdać osobiście król!
Ludwik XIII zawezwał markiza Henryka.
— Mój ty, „Sin-mar“ — odezwał się doń, cedząc słowa powoli i nie patrząc mu w oczy — powiedz, proszę, czy prawdaż, żeś wziął jakiś tam... ślub...
— Jeszcze nie, najjaśniejszy panie — odparł śmiało młodzieniec.
— Hm... hm... wiesz, jak cię lubię, więcej powiem, kocham jak brata... postaraj się zerwać.
— Niemożebne, sire! Wolę porzucić dwór!
— Mniebyś porzucił?
— Pozostanę na zawsze wiernym i oddanym sługą!
— Hm... hm... — Ludwik XIII nie wiedział, co mówić. W gruncie tchórzliwy, trzęsący się przed kardynałem Richelieu, słaby, a przez słabość często dwulicowy, podstępny i poświęcający nawet najlepszych przyjaciół, o czem niezadługo miał się przekonać „Sin-mar“, bał się zarówno utracić faworyta, jak i wystąpić przeciw niemu energicznie.
— No... no... — oświadczył po chwili. — Nie rób mi tyle przykrości! Bez ciebie byłoby doprawdy królowi bardzo smutno! A tu aż uszy puchną! Wszyscy ze skargami.. Ten... kardynał... wiesz... utopiłby mego „Sin-mar’a“ chętnie w łyżce wody... ja liczyć się muszę...
— A kto jest panem Francji? — zawołał, swoim zwyczajem, odważnie markiz Henryk — krwawy Richelieu czy Wasza Królewska Mość?
— Nie mów tak — zatkał uszy monarcha rękami, choć promyk radości przebiegł twarz, gdy posłyszał słowa wymierzone przeciw znienawidzonemu opiekunowi — nie mów tak... a poza tem urządzaj się, jak chcesz... byle bez rozgłosu!
— Rozkaz, sire!
Rozmowa powyższa była wielce brzemienna w skutki i wielce się odbiła zarówno na losach „Sin-mar’a“, jak i losach biednej Marion Delorme. Chwilę zaczekajmy.
Istotnie, po rozmowie z królem, markiz zmienił postępowanie zasadniczo. Krył się, jakby ze swym stosunkiem z ukochaną, odwiedzał ją jedynie potajemnie, w mrokach nocy, zakradając się do pałacyku.
— Rozbito nasze szczęście! — wołała zrozpaczona Marion — wstydzisz się mnie! Niezadługo całkiem cię utracę!
Uśmiechał się, nic nie odpowiadał.
— Henryku! — błagała — jeśli istotnie mnie kochasz, jak ja cię kocham, porzućmy Paryż, uciekajmy! Wyjedźmy do Anglji, tam prześladowania ustaną, będę ci najwierniejszą niewolnicą...
— Jeszcze nie pora! — zagadkowo odpowiadał.
— Nic nie rozumiem! Coś kryjesz przede mną! Boże! jakam nieszczęśliwa...
— Miej do mnie zaufanie i nie przejmuj się zbytnio!
— Nie mam się przejmować? Lada dzień więcej cię nie zobaczę? Przeczuwam, że albo mnie porzucisz, albo jakieś straszne nieszczęście wisi nad nami...
— Głupstwo... — i zamykał jej usta pocałunkiem.
Pewnego dnia, gdy jak zwykle wymykał się nad ranem z sypialni Marion, uścisnąwszy kochankę jeszcze bardziej serdecznie niż zwykle.
— Dziś, za parę godzin, dowiesz się o wszystkiem! — wyrzekł poważnie. — Nakoniec skończą się nasze męki!
— Znowu tajemnica! — załkała przerażona — skonam z niepokoju!
— Więcej powiedzieć nie mam prawa!
Znikł w szarym świcie poranka... i więcej nie ujrzała go już nigdy Marion.
To, czego nie chciał, czy nie mógł wyjawić „Cinq Mars“, było ni mniej, ni więcej tylko spiskiem wymierzonym przeciw osobie krwawego kardynała Richelieu. Dufny w przyjaźń króla, dufny w rzekomą nienawiść Ludwika XIII do tyrańskiego dyktatora, przyłączył się do spisku młodzieży, mającego na celu obalenie wszechwładnego ministra. Może w istocie, jak przedstawił to w swej pięknej powieści p. t. „Cinq Mars ou une conjuration sous Louis XIII“ — Alfred de Vigny — zachętę do swego postępku otrzymał bezpośrednio z ust monarchy, będącego jedynie z imienia monarchą? Może śniły mu się zaszczyty, dostojeństwa, zagarnięcie władzy i spuścizny po straszliwym Richelieu, związek jawny i legalny z ukochaną, bez przeszkód?
Dość, że stanął na czele spisku, jako jeden z przywódców. Ale Richelieu miał wszędzie szpiegów i świetnie umiał spasować każde uderzenie. Zamachowcy, nim zdążyli wrogie kroki przedsięwziąć, zostali momentalnie aresztowani i osadzeni w więzieniu. Równie szybko odbył się sąd i... nieszczęsny „Cinq Mars“ wraz ze swym przyjacielem de Thon, za zdradę stanu, w 1642 r., złożyli głowy na szafocie. Dwulicowy Ludwik XIII palcem nawet nie kiwnął, aby uratować ulubieńca, „którego kochał jak brata“ i dla świętego spokoju, nie chcąc narażać się kardynałowi, poświęcił faworyta, który w gruncie rzeczy dlań się poświęcał, starając się przywrócić monarsze godność i utraconą władzę...
Nie zagłębiajmy się w historyczne szczegóły, są zbyt przykre i tragiczne... Jeden Richelieu, jak zwykle triumfował, syt zemsty — upokorzył króla, uśmiercił wroga... unicestwił Marion Delorme!
Gdy Marion przyniesiono żałobną wiadomość, zbladła. Do ostatniej chwili łudziła się, że Ludwik XIII uratuje kochanka.
— Więc nie żyje — zawołała z rozpaczą — a ja nawet nie mogę wycisnąć pocałunku na martwych wargach.
Świadomość, że ordynarne ręce kata unosiły ku górze okrwawioną głowę Henryka, by okazać ją tłumom, była tak straszna, że biła z rozpaczy głową o mur, szalała, pragnęła nieprzytomna biec na ulicę szarpać, kąsać Bogu ducha winnych przechodniów, żołnierzy, żandarmów — ledwie czterech silnych ludzi ją utrzymać mogło, wkońcu wyczerpana, nieprzytomna, runęła na podłogę i długich zużyto zabiegów, nim przywrócono Marion życie.
Przywrócono Marion do życia, lecz był to tylko cień dawnej świetnej kurtyzany. Wewnątrz wszystko umarło. Wyjechała na wieś, do swego majątku, gdzie przez rok, w zupełnem odosobnieniu, nie widywała nikogo, długie trawiąc godziny przed portretem ubóstwianego „Sin-mar’a“.

Gdyby panna Delorme, po stracie kochanka, albo była umarła z żałości i tęsknoty, albo też resztę lat życia spędziła, zachowując mu wierność i zmieniając poprzedni tryb postępowania całkowicie, mielibyśmy dla niej, mimo wszystko, szacunek najgłębszy i zapewne inny sąd wydałaby historja. Byłby to jeden ze świetniejszych przykładów miłości romantycznej czy przykładów korzącej się Magdaleny, nawróconej jawnogrzesznicy.
Niestety, to co dalej nastąpiło, nosiło tak połowiczny charakter, że raczej świadczyć może o zanika wszelkiej woli, lub do gruntu zepsutej naturze.
Marion spędza na wsi, w odosobnieniu rok, lecz po roku widzi, że zasoby materjalne się wyczerpały, że szaleństwa popełnione swego czasu dla drogiego Henryka, zrujnowały ją doszczętnie, iż zewsząd nachodzą o długi, grozi ruina i nędza. Niczego w życiu się tak nie obawiała, jak nędzy. Co robić? Wstąpić do klasztoru? Brr... Nie! Ona powróci do poprzednich praktyk, ale nie przestanie rozpaczać po ukochanym! Znów sprzedawać się będzie, ale jemu wierności dochowa... bo nigdy nie pokocha drugiego! Zaiste, rozumowanie godne kurtyzany i z psychologją kurtyzany całkowicie zgodne! Na istotne poświęcenie zbyt jest słabą, zbyt kocha rozkosz, przepych, wygody, pieniądze i... samą siebie!
Zrzuca tedy żałobę, powraca do Paryża i zostaje „przyjaciółką“ arcy-bogatego niemieckiego żyda Natana Rozelmana. Rozelman jest brzydki, stary, wstrętny. Cóż ją to obchodzi? Wszak on tylko płaci! Ma znów stroje, klejnoty, służbę, pałac, powozy... a potrzebom serca zadość czyni, spędzając co dnia godzin parę przed oprawnym w złoto i brylanty portretem „Sin-mar’a“.
Gdy Rozelmanowi zabrakło pieniędzy, czy uprzykrzył sobie kosztowną amantkę... przyszli inni, których niema potrzeby wymieniać. Takiemi były ostatnie sześć lat życia panny Marion, takiemi jej postępki i takim charakter.
W jednej tylko rzeczy pozostała nieprzejednana. W niezachwianej nienawiści do Richelieu, królewskiego dworu oraz tych, co w ten lub inny sposób do śmierci Henryka się przyczynili. Gdy wkrótce po tragicznych wypadkach zmarł kardynał a w niespełna w rok wślad za nim przeniósł się do wieczności Ludwik XIII, głośno objawiała swą radość, twierdząc, iż to kara niebios ich spotyka za morderstwo niewinnego. Nawet te dwa wypadki, zgon dwóch „najzawziętszych wrogów“ nie złagodził gniewu zawziętej Marion. Niecierpi wszystkiego, co związane jest ze starym „regime’em“, niecierpi królowej Anny Austryjaczki i kardynała Mazzarin’a. Chętnie przyjmuje udział w zamachach i spiskach, a gdy wybucha osławiona „Fronda“, skierowana przeciw prawowitej władzy, pierwsza staje w jej szeregach, oddając do dyspozycji przywódców swój pałacyk na potajemne narady, gdzie często napotkać można głównych sprzysiężonych: księcia Kondeusza, ks. Conti i ks. de Longeville.
Działalność polityczna kurtyzany zwróciła nakoniec uwagę dworu; zamierzano ją unieszkodliwić, osadzając w Bastylji i odnośny dekret został przygotowany. Możliwem jest w zupełności, że byłaby się znalazła w straszliwem więzieniu, gdyby nie nieprzewidziany wypadek — jej nagła śmierć. Zmarła Marion Delorme w 1650 r., mając lat czterdzieści cztery, po trzydniowej chorobie, piękna i czarująca aż do chwili ostatniej. Gdy dowiedziała się, iż żadnej nadziei już lekarze nie czynią, zawezwała spowiednika, spowiadała się długo, poczem skonała, trzymając w objęciach portret „Sin-mar’a“.
Śmierć Marion uczyniła w Paryżu wrażenie wielkie. Opłakiwano ją powszechnie; szczodra, nawet rozrzutna dla biednych i plebsu, cieszyła się uwielbieniem prostaków, sfery wyższe widziały w niej uosobienie francuskiego dowcipu, czaru i wdzięku. To też tłumy dążyły za jej żałobnym konduktem, a pierwszy kochanek — poeta Jacek Des Barreaux wydrukował na cześć panny Delorme wiersz, rozrzucany w setkach egzemplarzy.

Ze śmiercią Marion Delorme legenda się nie kończy, rozpoczyna się właściwie.
Gdy umiera nagłą śmiercią jakaś popularna a nieprzeciętna jednostka, fama ludowa z trudem godzi się z podobnym faktem i za wszelką cenę udowadnia, iż dana osoba nie umarła, a symulowała śmierć jedynie, aby nadal pędzić żywot w innych krainach i w innych warunkach.
Toż samo było z Marion. Twierdzono, iż obawiając się osadzenia w Bastylji, włożyła do trumny lalkę, poczem przyjrzawszy się ceremonjom pogrzebowym, wyjechała pocichu do Anglji, gdzie wyszła zamąż za jakiegoś lorda i w szczęśliwem pożyciu małżeńskiem doczekała się poważnego wieku, dziewięćdziesięciu dziewięciu lat.
Że podobne brednie chętnie na ucho szepcą sobie kumoszki o tem wiemy, ale natomiast faktem jest zastanawiającym, że w 1740 r. zwracała się do króla Ludwika XV jakaś staruszka z prośbą o pomoc, a w swem podaniu oświadczyła, iż liczy tylko 134 lat i jest... Marion Delorme, ściślej Anną-Marją Grappain. Król nie przejął się tym faktem zbytnio i zbył, zapewne niezbyt normalną maniaczkę, paroluidorową jałmużną. Natomiast niektórzy żądni sensacji pisarze przejęli się tem wielce i nie omieszkali snuć przeróżne wnioski, ba, nawet opisywać trwające niemal przez półtora wieku przygody kurtyzany. Odszukano nawet akt zejścia, z którego jak na dłoni wynikało, że panna Grappain zmarła, mając sto trzydzieści sześć lat...

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.