Monologi i deklamacye II/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Monologi i deklamacye II | |
Podtytuł | (z raptularza Zagłoby) | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1902 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
TEATR AMATORSKI № 74.
Or-Ot.
MONOLOGI I DEKLAMACYE
(z raptularza Zagłoby)
II
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
Дозволено Цензурою.
Варшава, 2 Декабря 1902 года.
wielmożnego Onufera Zagłoby.
Nad wodę człekowi milsze jest wino,
Nad wszystkie podwiki milszaś, dziewczyno!
Nad zacną gorzałkę, nad piwo grzane,
Przekładam ja ciebie, skarby kochane!
Gdy spadną na ziemię ciemności zdroje
Przybywaj ty do mnie, klejnoty moje!
A tuszę, że okrom rączki twej białéj,
Nie będą mi wzbronne inne specyały.
Nie byłem do podwik nigdy ciekawy,
Ważniejsze na głowie miewając sprawy,
Oręża-m od młodu nie puszczał z pięści —
Na starość mi za to fortuna szczęści.
Żem mydłek jakowyś — nie myśl, klejnocie! —
Kto srogich postrzałów otrzymał krocie?
Kto Patriae na chwałę dał mienie, zdrowie?
Ja mówić nie mogę... Roch niechaj powie.
Z wrodzonej modestyi nie gadam wiele,
Ot! widzisz waćpanna tę dziurę w czele?
Dostałem ją ongi w sposób zdradziecki —
Ratując kraj miły z opresyi szwedzkiéj.
Przybywaj corychlej, moje śliczności!
Bo całkiem uwiędnę z owej miłości;
Na lirze ze srogiej brząkam tęsknoty,
A serce mi jęczy, jak w marcu koty...
Przybywaj waćpanna! Nie bądź okrutną!
Nie będzie ci ze mną gorzko ni smutno,
Nie będziesz samotna, niech Bóg zachowa!
Poczekaj rok ino... moja w tem głowa!...
Miłosnych ja przygód miewałem wiele,
Ot, widzisz waćpanna tę dziurę w czele?
Dostałem ją ongi w sposób zdradziecki,
Uchodząc z haremu w ziemi tureckiéj!
Monolog IMĆ Pana Zagłoby.
Niech to jasny piorun trzaśnie! Niech to porwą wszyscy dyabli! Cały miesiąc tknąć nie mogę ani wina, ani szabli; grzbiet haniebnie potłuczony, wąs przecięty, gęba krwawa, kością w gardle mi stanęła sejmikowa ta wyprawa!!
Dowiedziałem się od Prota, — Panie Boże daj mu zdrowie! — że w połowie listopada ma być sejmik w Pacanowie. Jakże tutaj nie pojechać szlachcicowi herbowemu; trzeba wypić, ucha trzeba przyciąć temu i owemu.
Zacznę tedy rzecz ab ovo — i historyę powiem całą, nie zełgawszy ani krzynki będę wszystko prawił śmiało. Niechaj przyszłe pokolenia stąd naukę przednią mają: jak to szlachtę, na sejmiku, dziwne trafy spotykają. Jeszcze słonko nie wyjrzało z poza czarnych chmur obsłonek, jeszcze ledwie szarzał zwolna rozespany srodze dzionek, gdym się zerwał z swej pościeli, jako rycerz znamienity, (a łyknąłem na dzień dobry zacny kielich akwawity!) Osiodłałem swą kobyłę... Wiecie? z gwiazdką! tę srokatą! Przyodziałem grzeszne cielsko do podróży skromną szatą, a przy siodle przytroczyłem mantelzaczek wiktuałów; z tyłu za mną zaś pacholik wiózł na wózku pięć antałów. W jednym wino: hungaricum, lecz Poloniae educatum, w drugim piwo w mym browarze tej wiosenki świeżo natum; w trzecim sławny miód kowieński, czwarty pełny maliniaku, zaś gorzałka była w piątym — przedziwnego iście smaku!
Tedy żonę pożegnawszy i dziateczki miłe item, ostrogami w bok kobyłę bodę ostro jak dzirytem. Lecz tu omen się przytrafił, bo potknęła się srokata, a przezacny jej właściciel w grząskie błoto na łeb zlata. Ledwo, żem się wygramolił z tej przeklętej, brudnej mazi, aż tu znowu zamiast z prawej z lewej szlachcic na koń włazi... Tfu! do biesa! Czy to urok? Czy mi bieda dziś sądzona? — Miałem prospekt nieciekawy, siadłszy gębą do ogona!
Jakoś tam się poradziło, jużci siedzę jak należy; ja coś dumam o sejmiku, a kobyłka truchtem bieży. Łeb mi począł chwiać się nieco, pochyliłem tedy głowy, a w tem znów się stał przypadek, taki to już los morowy! Słyszę jakiś brzęk, coś tłucze pochylone moje łbisko, w coś uderzam moim nosem i twarz drugą widzę blizko! Ktoś mnie łapie, ściąga z konia, a wymyśla, aż nie miło. Gwałtu! rety! co się dzieje? Co to ze mną się zrobiło?
Casus tedy był takowy: pan kasztelan gnał w karocy, a ja w szybę łbem schylonym uderzyłem z całej mocy, potem nosem w nos palnąłem koronnego dostojnika, rozkrwawiwszy go tak szpetnie, że kasztelan z bólu fika. Więc się srogie larum czyni za obrazę cnej osoby, (toć ja takżem potłuczony i skrwawiony — do choroby!) Niosą dywan pacholiki, mnie zaś kładą na dywanie, potem krzepkie dwa hajduki zamaszyste sypią lanie...
Ledwo wstałem z dywanika po tej smętnej operacyi, aż tu sługa kasztelana prosi grzecznie do kolacyi.
— „Słuszną karę, mościpanie, odebrałeś! — magnat powié, — lecz ci teraz pierwsze miejsce ustępuję, jak gościowi“.
Siadłem tedy po za stołem i używam co się zmieści; wychyliłem do północka cnych kielichów ze czterdzieści; zamroczyło mi się w ślepiach i podobno spadłem z ławy... Rano budzę się na dworze, patrzę: co to? dyable sprawy! Nagim cały, jak mnie właśnie pani matka porodziła: ni kontusza, ni żupana (a materya przednia była!) Ba! ni butów, hajdawerów i koszuli nawet niema, jeno szabla się na rapciach u gołego boku trzyma...
W okół stoi kupa chamów i śmiech słyszę onej zgrai: ten za brodę mnie ułapia, inny się znów do łba czai. Ten mnie skubnie, ów mnie muśnie, trzeci drapnie jak drapaką... Obruszyła się krew we mnie na kompromitacyą taką! Jak się zerwę, jak pochwycę mą szabelkę damascenkę, jak jednego wytnę w mordę, tego w szyję, tego w rękę, jak ich zacznę bigosować, — tak się gwałt uczynił srogi, i zuchwałe owo chłopstwo z placu boju dalej w nogi!...
Co tu robić? — myślę sobie, gdym samotnie został ino, — trzeba okryć grzeszne ciało choćby jaką koszuliną. Wprawdziem gładki i foremny, lecz tak chodzić nie wypada!
Gdy tak dumam, aż tu z tyłu nowa kupa na mnie wpada.
— „Tuś, opryszku! rozbójniku! Tuś bezecny bezwstydniku! Nim nadejdzie sąd z miasteczka — trzeba zamknąć go w chlewiku“...
I związali mnie sznurami, i na barłóg taszczą w chlewie. W gardle sucho, nagie ciało... Upał pali, jak zarzewie!
Ha! tom dostał się w sidełka! Znów w chlewiku leżeć muszę... jak to wówczas, gdy mnie strzegli Bohunowi oczajdusze!...
Lecz się ztamtąd swojem męztwem wydostałem bez obrazy, toć się teraz także uda.
Każda sztuka do trzech razy!
Z tych utrapień w sen zapadłem; a śnił mi się schab z kapustą przypieczony, zrumieniony i podlany sosem tłusto.
Gdy zajadam specyał ony, ktoś potrząsa mą czupryną, i słodziutki słyszę głosik:
— Mości panie! wstawaj ino!
Otworzyłem senne oczy. Patrzę: anioł, czy podwika? złotowłosa, modrooka, aż krew w żyłach raźniej strzyka.
Zrywam tedy się na nogi, dworny ukłon czyniąc z gracyą.
A ta powie:
— Siadaj waćpan — i co rychlej jedz kolacyą... Jestem Basia, kasztelanka... Zobaczyłam z zamku ciebie, więc przybiegam pocichutku, by ratować cię w potrzebie... Rozkochana-m w twej urodzie chcę cię pojąć za małżonka... To interes wielce przedni, bo pełniutka ma skarbonka!...
Na te słowa zjadłem migiem co mi dała kasztelanka; ze dwa garnce, albo więcej, wytrąbiłem wina z dzbanka. Potem zasie, swą osobę przystroiwszy w piękne szaty, wnet drapnąłem z kasztelanką do rodzinnej swojej chaty...
Innym razem wam opowiem o przygodach swych bez liku.
IMĆ PANA ZAGŁOBY.
Tu leży mój druh stary Protazy Bibuła,
Żył, póki go szynkarka wodą raz nie struła,
Dobrze, że jest pogrzebion zdala od gospody,
Boby się z grobu wyrwał na lipcowe miody.
Przechodniu! mijay zdala tę smutną mogiłę,
Tu śpi z flaszą Serwacy i sny marzy miłe,
Zacny był, sam nie pijał, więc gdy zwęszy ciebie,
Na kusztyczek gorzałki zaciągnie do siebie.
Tu spoczywa wzór mężów przykład kompaniona,
Bił Turki i Tatary, jego biła żona,
On krzepko machał szablą, ona miotłą dzielniéj,
Aż w końcu wziął i umarł: wszyscyśmy śmiertelni.
Taki wódz! taki rycerz! zginął przez podwiki!
On, co czynił im zawżdy ucieszne figliki,
A mnie jedno ostało smętnemu Zagłobie,
Mieć schadzki z jego żoną na żałosnym grobie.
Tu leży wielka i sławna osoba,
Znany każdemu Onufer Zagłoba,
Zabił Burłaya i z niemałą męką
Wrażą chorągiew zdobył własną ręką!
Choć się nań Bohun, jako wilk zasadził,
On z jego paszczy Halszkę uprowadził,
Czem się zasłużył i dokazał czego,
Spytajcie państwo Rocha Kowalskiego.
Do gładkich niewiast szczęście miał od mała:
Jejmość królowa srodze go kochała,
Wżdy on miłując cnotę, jak delicye,
Nie chciał się zgodzić na jej propozycye.
Żył wstrzemięźliwie, trunków nie był chciwy,
Teraz, gdy umarł, leży tu nieżywy
I prosi wszystkich (co niech spełnią święcie!)
Zełgać trzy razy na jego intencye.
MONOLOG IMĆ PANA ZAGŁOBY.
Każda podwika fałszuje a kręci,
Gacha po gachu puszczając z pamięci,
Dzisiaj cię kocha, jutro zapomina, —
Oddałbym wszystkie za antałek wina!
Ród niestateczny i paskudnie płochy,
Wiecznie płci męzkiej czyni srogie fochy,
Kto się wda z niemi, ten przypłaci zdrowiem,
Jakie to ptaszki — w dalszym ciągu powiem.
Ledwo mi zaczął wąs się sypać krzynę
Poznałem Kundzię, jak łania dziewczynę,
Ślépki by tarki, usta jako wiśnie,
A co za ogień! Niech ją Tatar ściśnie!
Ta Kundzia tedy, z fraucymeru panna,
Tak mi jaśniała, jak gwiazda poranna,
W sercu afekta kłuły mnie nieznośnie,
A zaś po nocach śniłem wielce sprośnie!
Raz ją zdybałem w sadzie, między drzewy,
Właśnie słowiczek zaczął swoje śpiewy,
Człowiek był młody i głupi, bo młody,
Ona tak cudna, tak wdzięcznej urody,
Że dłużej wytrwać nie mogąc w milczeniu,
Kląkłem, nie bacząc na krzywdę w odzieniu,
I głosem wielkim, iak basso profundo,
Ryknąłem z płaczem: — „Panno Kunegundo!“
Kundzia łypnęła lazurowem oczkiem,
Potem podeszła lekkiej sarny kroczkiem
I szczerząc ząbki, jako perły świeże,
Szepnęła: — „Słucham, panie Onuferze!“
Tedy ja: — „Kundziu, godna uwielbienia,
Nie bądź-że z drzewa, albo-li z kamienia!
Wyznacz mi schadzkę, bielsza nad lilije,
A jeśli niechcesz — na śmierć się zapiję!“
Na takie dictum rzecze Kundzia czuła,
Kiwając główką, jak turecki mułła:
— „Dzisiaj wieczorem w altanie w ogrodzie
Niech waszmość będzie o księżyca wschodzie.“
Myślałem w dzionek o mojej Korduli,
Jak ją całuję, jak się do mnie tuli,
A kiedy zeszedł wieczór zadumany
Do ogrodowej skradam się altany.
Patrzę: ktoś w kątku stoi w szacie długiéj;
Krwi mi do głowy uderzyły strugi:
— „O Kundziu! — krzyknę — o moje kochanie!“
I łap! ją za dłoń...
— „A tuś mi gałganie!
A tuś, nicponiu!“ — wrzaśnie postać owa,
I nuż tłuc pałką, (a pałka dębowa!)
Po łbie, po karku, po przodzie, po zadzie —
Ledwo kij odjął, znów go na mnie kładzie,
Jako bębnista bębni na mej skórze,
Z góry do dołu, a z dołu ku górze!
Wtem błysnął promień bladego księżyca:
Gwałtu! poznałem mojego rodzica...
Co się tam potem stało jeszcze w domu —
Nie chcę szeroko powiadać nikomu...
Były kilimki, hajduki, nahaje, —
Cóż ztąd wynikło? Jakże wam się zdaje?
Do dzisiaj szramy noszę... nie na twarzy...
Gdy o tem wspomnę jeszcze dziś mnie parzy...
Stąd sens moralny, pełny szczerej prawdy:
Nie wierz niewieście, bo oszuka zawdy!
nad zgubą stanu szlacheckiego.
Dawniej to były bogate szlachcice, co to hulali, aż się śmiała dusza! Ot, pan Zagłoba: za miodu szklanicę, choć ostatniego zastawiał kontusza!... A przepił kontusz, to żupan zdejmował, i pił z kompanią, bo był szlachcic szczery! Nic się nie pytał, nic się nie rachował, a czasem nawet ściągnął hajdawery...
On do butelki pełen był odwagi, więc go się żadne nie czepiały troski, i siedział u mnie prawie że pół nagi, aż go wykupił pan Wołodyjowski.
dziewce.
Jakoćsiękolwiek dzieje —
Nie trzeba zbyć nadzieje,
Kto wedle spraw swych chodzi,
Ten zawżdy w cel ugodzi!...
Człek pewien, chłop do pował,
W dziewce się rozmiłował:
Była to jedna Ewka,
Haniebnie cudna dziewka.
On ci ją wielce kocha,
Ta jego ani trocha,
Jakoby baba jędza
Drwi z chłopa i odpędza...
On gore jak pochodnia,
Kwiatki jey nosi co dnia,
A wzdycha zamaszyście —
Aż lecą z drzewa liście.
Do stóp, się owtej kłania
I prosi zmiłowania
— „Moj skarbie! moj kleynocie!
Chadzała będziesz w złocie.
Przecz srogo tak spoglądasz?
Dam-ć wszystko co zażądasz!“ —
Ta poźrzy nie z ochotą
I spyta: — „Gdzież to złoto?“
Gach mądry zaszedł w głowę,
Wnet plany ma gotowe,
Śmieje się i wykrzyka
I biegnie do złotnika.
Precjozów chyta wiele,
Zapinki i manele,
Sznur perłów wielkiej krasy
Szmaragi i balasy.
Z tem do tej swoiej wdzięcznéj,
Cudnej jak nów miesięczny
I słodkiej jak muszkatel
Wraca on obywatel.
A owta dziewka biała,
Co kwiatki odrzucała,
Klejnoty bierze rada
I mile z gachem gada.
Dłoni mu nie umyka,
Skrzy ślepkiem, aż przenika,
Nie były mu wzbronione
I ustka iej czerwone...
.............
Jak zyskać dziewkę ładną —
Z tych rytmów dojdziesz snadno:
W nich przednią masz naukę,
Kochania całą sztukę.
Boć każda białogłowa
Miłować wnet gotowa —
Jedno ją złoto skłania...
Nie kwiatki i wzdychania!...
do XIĄG Jegomość Pana HENRYKA SIENKIEWICZA,
w którem o dziejach i czynach Jego Miłości Wielmożnego
Onufera Zagłoby snadno doczytać się można.[1]
CZĘŚĆ I.
Wyjechałem tedy z domu, (to zaś gada Pan Iacobus Skrzetuski, wnuk sławnego onego Jana, co to ze Zbaraża wycieczkę uczynił, jakoś o tem w „Ogniem i mieczem“ czytał); wyjechałem die septimi Iulii, czule i nie bez płaczu pożegnawszy najmilejszą Hanulkę i dziateczki lube, ile że to na onę tam Ukrainę z pod Siedlec kęs drogi nie mały i o przygodę, ba! o śmierć nawet łacno w tych zgoła hajdamackich czasiech.
Lato roku Pańskiego 1733 było całe grzeczne: upały nie nękały mnie srodze, zwłaszcza, że jako peritus w peregrynacyach miałem na nie w skarbniczku remedium przednie: trojniak wystały tę mający własność cudną wielce, iż rozgrzewa zimą, latem zasie chłodzi skutecznie, albowiem zażywszy go z garniec, nie więcej, czyni się homini tak właśnie, jakoby po samą czuprynę w zimnej wodzie zanurzon był. A ztąd widać jak Pan Bóg miłosierny przednio świat urządził i o szlachcie polskiej, trunek jej ów dając smakowny, pamiętać raczył, za co niech Mu będzie cześć i chwała wiekuista!
Długo już trwało ono wędrowanie moje, zjachałem się setnie i nie bez przygód, na granicy bowiem Podola kupka grassantów w lesie mnie o świtaniu napadła, ale należyty wstręt im uczyniwszy i ze trzech łotrzyków ad patres wyprawiwszy, wydobyłem się z owej opressyi szczęśliwie. Pod Kamieńcem zdarzył mi się casus paskudny: koło od skarbniczka pękło, a prawa dyszlowa kobyła srokata zakulawiała haniebnie. W takiej okazjej nic mi nie zostawiało jedno o drogę chłopa rozpytawszy, walić per pedes do najbliższego dworu i o sukkurs brata szlachcica prosić. Idę. Na pagórku dworzec biały, modrzewiowy, ale częstokołem i fossą obwiedzion. Przed gankiem lipa ogromna, a pod lipą starzec struktury zacnej, z wielką brodą siwą siedział pod bok się ułapiwszy i trunek jakowyś z wielkiego farfurowego dzbana smaczno popijając.
— Czołem! mospanie, — rzeknę ja.
— A czołem, czołem — przystojnie odpowie Jegomość, i bliżej zaprasza.
Podchodzę, patrzę: ki dyabeł! na czele dziura by talar, na jednem oku skałka, brzuch by kufa, krótko gadając, żywy konterfekt sławnego pana Onufera Zagłoby, którego imago w bawialnej komnacie dworka mojego na ścienie wisi i o którym mi nieboszczyk dziadulko (świeć Panie jego duszy!) tyle spraw dziwnych i do pojęcia trudnych rozpowiadał.
— Jacobus Skrzetuski jestem, wnuk Jana — powiadam — i służby moje pokorne waszmości oddawam.
Ryknie na to ów staruch jako żubr z puszczy Białowieskiej, albo jeszcze głośniej, i nuż mnie brać w uściski, nuż cmokać w gębę, nuż dusić, a przypatrować się, a płakać...
Wysapał się nareszcie, otarł ślozy chustą w kraty czerwone z niebieskiemi i łyknąwszy wprost z dzbana, powiada:
— Zagłoba sum!
— Obstupui! Zagłoba? Jaki Zagłoba? Chyba że nie Onufer przecie?
— Otóż Onufer! mości panie, — rzeknie owten, — ten sam, który twoją babkę nieboszczkę w tylu okazjach salwował, ten sam sławny na świat i koronę Polską Onufer Zagłoba stoi przed waścią!
Tu ułapił się pan Zagłoba pod bok i począł z pychą wielką prychać, a sapać, i okiem zdrowem mrugać ustawnie.
— Na miły Bóg! — rzekę ja zdumiony — a ile też lat liczysz sobie teraz waszmość dobrodziej?
— Liczyć to liczę sobie stopięćdziesiąty, ale nie wydawaj mnie waćpan przed moją żoną z sekretu: jej, ile że to niewiasty młodych miłują: jedno do stuczterdziestu pięciu się przyznawam.
— To waszmość żonaty? — spytam ja ze zdumieniem niemałem.
— A jakbyś Waść wiedział! — rzeknie Zagłoba — i oto z trzecią już niewiastą w łożnicy małżeńskiej legam. Dwie pierwsze zacne były — ani słowa! ale przy tej — obaczysz ją waćpan — odmłodniałem na podziw. Powiadam waszeci: tak mnie nieraz krew pali, jakobyś żelazem przypiekał!... Rada też ze mnie moja Magdusia, choć po nocach zgoła spać jej niedawam.
— To może i konsolacją Pan Bóg pobłogosławił Waszmość Pana?
— Co rok to prorok! mości dobrodzieju, co rok to prorok! Z pierwszej żony nieboszczki było 10-cioro, z drugiey 5-cioro, a z tej zasie 9-te na bałykach się pląta, a 10-te w drodze, mospanie!...
— Przez Bóg żywy! opowiedz-że mi Waszmość Pan przygody swoje i to wszystko coć się od śmierci pana Michałowej zdarzyło.
— Opowiem! a jakże! komu jak komu, ale wnukowi pana Janowemu nie miałbym powiedzieć, ino wprzód posilimy się dokumentnie, i miodku przedniego pociągniem ze dzbana, gorzałki też za ba i bardzo nie mając. Poznasz przy tem Wasze magnifikę moją i dziateczkom przypatrować się będziesz. Wiadomo Waści, że Chan nieboszczyk — srodze był do mnie podobny, bom to w niewoli bawiąc u Tatarstwa, srogie figle w haremie dworskim płatał, gładka też była bestja!... Ale co te smyki moje, to jedno malować! Przyznasz Waść, że nie dziwota, boć i mnie też na gładkości nie zbywa, co waszmość pan dobre oczy mając, łacno, pojrzawszy, sprawdzić możesz Oj! miało się łaski u niewiastek, miało! a i dziś jeszcze nie jedna podwika chrapki do mnie jako świerzopa młoda rozdyma i nogami fyrka. Zazdrosna też jest moja białogłowa i dworskich dziewek jako przed ludojadem jakowym pilnuje. Zacnież to, powiedzże mi mój Mości?
Na ganku ujrzałem na podziw gładką niewiastkę, tak w trzydziestu leciech mniej-więcej. Gębę miała jakoby właśnie róża czerwona, a w plecykach zasie strzelista, a w biodrzech rozłożysta, aż mnie ciągoty brać poczęły na on widok ekstraordynaryjny. Ba! ale imć pan Zagłoba obaczywszy cudny ów kwiatuszek pokraśniał z radości i kłaniaiąc się z szastaniem i szurganiem nogami z wielką rewerencyą, rzekł:
— Wdzięczna i sercem umiłowana Magdusiu moja, żono i pani najmilejsza, oto jest pan Jacobus Skrzetuski, wnuk owego sławnego Jana, któregom to jak ci wiadomo fechtów i sztuki rycerskiej uczył, a z opressyi mnogich ratował; tuszę, że go życzliwie przyjmiesz i ciało Jego podróżą długą utrudzone — trunkiem przednim pokrzepisz.
Na tę przemowę słodka Magdusia podała mi toczoną rączkę, ja zaś zgiąwszy się w pałąk, jako właśnie naciągnięty dłonią rycerską łuk tatarski, — ucałowałem delicye one, o komplimentach należnych tak urodnej osobie nie przepominając.
Weszliśmy do izby jadalnej, ogromnej, o 6 oknach wielkich; całą prawie jedną ścianę zajmował komin olbrzymi z przypieckiem, na ktorym, jakom się później dowiedział, imć pan Onufer wychyliwszy gąsior małmazyi; rad legał. Pod innemi ściany stały kredensy i szafy gdańskie kunsztownej roboty, ile że to Niemcy do wszelakich sztuczek zmyślne są bestje, a w kredensach i szafach onych lśniły puhary srebrne i pozłociste, kielichy weneckie z kryształu, kubki i dzbanki norymberskie i aszpurskie: sprzęt zacny i kosztowny wielce; na ścianach zaś z niemałem wzruszeniem serca mego rozeznałem konterfekty nieboszczyków panów Wołodyjowskiego, Kmicica, Podbipięty, Charłampa i dziada mojego, który umarł jako pułkownik chorągwi hussarskiej krolewskiey i kasztelan liwski.
Widząc pan Zagłoba z jakiem ukontentowaniem i ciekawością przyglądam się zacnym malowidłom onym, rzekł do mnie:
— Kazałem ci ja swego czasu włoszkowi pewnemu wyimaginować konterfekty przyjaciół i kompanionów moich, aż tu pewnego dnia niecnota jakowyś przysyła mi puzdro z dopiskiem, że to jest właśnie suplementus do kollekcyi mojej; otwieram, patrzę i o mało mnie krew nie zalała ze srogiey passyi, bo zważ waćpan, że w puzdrze był jako żywy pędzlem wydany... Bohun! Taka mnie kolera wzięła, gdym onego zbója obaczył, że szablę chwyciwszy, pociąłem go na strzępy. Później zasie, wzburzone humory musiałem vino hungarico uspakajać, wiadomo waści bowiem, iż jako oliwa właśnie wylana na rozkiełzane flucta one ucisza, tak wino stare wszelką nawalność in corpore humano klaruje i do stateczności przywodzi.
Tak gadając, zasiedliśmy przy długim i szerokim stole, który się przez całą komnatę ciągnął i wonczas to z bocznych podwoi poczęła się sypać dziatwa Zagłobowa, a było tego chłopów i dziewek sztuk, jak obszył, dwadzieścia i cztery...
Każde z konsolacyi obłapiwszy za nogi ojcowe siadło skromnie i cicho wedle stoła, a pan Zagłoba dwoje najmłodszych posadziwszy na kolanach swoich, tak przemówił do mnie:
— Kiedy oto Onuferka tego i Baśkę na ręce biorę, albo zaś gdy z niemi figle czynię, to mi zaraz przychodzą na myśl ociec i stryjec waszeci. Namęczyli-ż mnie oni do syta, każąc Bohuna udawać i Yaremkę porywać, niby to babkę waszmości kniaziównę Halszkę; potem zasie pojrzawszy po dwu tuzinach potomstwa, kontynuował pan Zagłoba.
— Dwa starostwa powinienem był dostać! Żebym tak zdrów był! mniejszych królewszczyznami nagradzają. Ośmnastu-m Zagłobów spłodził i sześć Zagłobianek! Panis bene merentium należy mi się, chocia, mówię to waści, takim pracy chciwy, że nawet otrzymawszy powinną nagrodę — roboty w winnicy Pańskiej bym się nie wyrzekł. Niemasz sprawiedliwości w tej Rzeczypospolitej, tedy i jurność męzka i zgoda małżeńska na psy schodzi! jeden Zagłoba honor Polonorum ratuje! Obiecuję to waści, że prędzej nie spocznę, póki trzeciego tuzina nie ujrzę. Nagrodzą — nie nagrodzą: pal ich kat! Zagłoba zrobi swoje!
Na to wnieśli właśnie wazę polewki tak wielką jako kadź najogromniejsza; imć pan Zagłoba wydobył gąsior z kredensu i przepijając do mnie, mówił:
— To jest śliwowica węgierska przednia, możesz ją waćpan śmiało wypić duszkiem, a drugim i trzecim kielichem popłukać; mam ci ja tu starkę co dwieście lat liczy, ale tę dam waści pod koniec obiadu, ile, że ją trzeba po kropelce cmoktać. Raz, skarał mnie Pan Bóg surowie, gdym starkę oną po chamsku przed jedzeniem wychlał, jako śmierdziuchę pospolitą, tak mi bowiem do łba wlazła i oczy zamroczyła, że nietylkom z zydla spadłszy capitem rozbił haniebnie, ale do Magdusi mojej zgoła trafić nie mogłem i do panny z fraucymeru, niektórej Kasi, zalazłem. Ta, że gładka i przylepna była, do przytomności mnie przywiodła, ale pomyśl waćpan jaki galimatyas ztąd wyniknął, gdy ją po sześciu miesiącach dla zmiany w figurze wydalić z dworu trzeba było. Taki to bywa skutek, gdy kto trunków przez łaskę Pana Jezusową danych źle i nikczemnie używa, z czego bierz waćpan naukę i gdy pijesz wiedz, jak masz pić, byś nie zgrzeszył!
To wyrzekłszy golnął imć pan Zagłoba półkwartowy kielich godnego trunku i zaczęliśmy pożywać dary Boże.
Tedy, jako się rzekło, nasamprzód była polewka piwna, suto śmietaną zaprawna i serem okraszona. Tej miskę zacną wysiorpawszy, do sztuki mięsa się zabrałem, winem węgierskiem popijając. Potem, zasie, wnieśli gęś na czarno, a zaś gęś takową w ten sposób się czyni, że upiekłszy ją sosem się podlewa z krwie uczynionym i słomą spaloną sos owy się do gęstości doprawia. W niedostatku słomy zdarza się nieraz, że kuchta wiecheć stary z buta wyjmie i tem doprawi; tuszę jednak, że u Wielmożnego Onufera Zagłoby takowych smakołyków nie próbowałem. Po gęsi onej — pieczeń z wołu podali, hussarską zwaną; tę się faszeruje cebulą, a zaś słoninką szpikuje. Delicye to są sułtańskiej gęby godne!
Nalawszy tedy starki (która na podziw przednia była, smak, zapach i kolor cudny bardzo mając), począł pan Zagłoba cmoktać ją rozważnie, by zaś w grzech nie popaść i tak mi rozpowiadał.
Gdy tedy nieboszczyk pan Michał Wołodyjowski bohaterską śmiercią w Kamieńcu cessit, jako to jegomość panu z Xiąg Wielmożnego Pana Henryka Sienkiewicza, klejnotu zacnego „Oszyk“, wiadomo, casus ów fatalis ściął mnie na razie z nóg tak, żem jako dziad wyglądał, na nowicyuszki nawet gładkie, (ile żem w klasztorze mieszkał) nie zerkając; żal okrutny tarmosił serce moje, a zwłaszcza, gdym patrzył na boleść onego hajduczka najmilejszego, która zgoła się zapamiętała w żałości swojej, jeść ani — o zgrozo! — pić nic nie chcąc, aby rychlej mizernego żywota dokonać. Co ja widząc, począłem po fortele do głowy sięgać, w ktore mam rozum wielce okwity, tak, że mnie w całej tej Rzeczypospolitej naszej Ulissesem polskim nazywano. Pomyślawszy tedy małowiele, zaraz po zacnym pogrzebie pana Michałowym, którą to uroczystość Jaśnie Wielmożny marszałek wielki koronny Jan Sobieski uświetnił, zgoliłem brodę, uczerniłem wąsy i przyodziawszy się wspaniale, a z gustem, jąłem — no! zgadnij waćpan! — jąłem palić koperczaki do gładkiej onej wdówki. Wiesz to waćpan, żem zawsze miał do niewiastek szczęście, a z przyrodzenia gładkość i gorącą krew mając, mnostwom figli napłatał. Znał mnie Rex nieboszczyk Ioannes Casimirus, bom mu był rywalem, gdy o panią Radziejowską zabiegał i nawet boczył się na mnie, ile że mnie nad niego przekładała; ale respekt dla majestatu mając, co rychlej ustąpiłem.
Zabrawszy się tedy do Baśki, do której zdawna inklinacyę miałem, jąłem dyszkursem trefnym ją zabawiać, kwiateczki znosić, a wzdychać, jako miechy kowalskie, a ślepiami przewracać, jako właśnie kochankowie czynią, a rytmy pisać cudne, bom to z młodu poezyą się bawił i pana Morsztyna z jego sonetami w kozi-m róg zapędził.
I co waćpan powiesz: z początku hajduczek boczył się na mnie i zaloty moje bluźnierstwem przeciwko panu Michałowi nazywał, ale, po dwóch-trzech dniach, jużci jej zaczęły oczki weseleć, a gębusia śmiać się, ba! a po tygodniu usiedzieć obok mnie nie mogła, z wrodzonej gorącości, żeśmy to oboje jako dwie żagwie właśnie byli. Jaki z połączenia żagwi onych ogień powstał, wyimaginuy sobie waćpan, bo mnie wrodzona modestya mówić nie pozwala.
w zwykłą pannę zamieniła.
Sama nie wiem co się ze mną w ciągu kilku dni zrobiło: wyjść nie mogę z podziwienia... Zaraz powiem jak to było! Jestem inna, całkiem inna, jakby nowo narodzona... niewiem! śmiać się mam, czy płakać? smutna być, czy zachwycona?
Kiedy miałam lat czternaście, raz mi rzekła moja ciocia: (ciocia latek ma z pięćdzisiąt, a na imię zwie się Klocia). — „Moja Cesiu! — rzekła do mnie — czas ci poznać ród tyranów, co nam rolę sług przeznacza, a zaś sobie rolę panów. Ród to męski, niegodziwy, co nas gnębi od lat tylu, co jest gorszy od kajmanów — mieszkających w rzece Nilu. Oni wszystko zagarnęli w swe drapieżne dłonie chciwe: w ich niewoli my, kobiety, wciąż się dręczym ledwo żywe. Każą prać nam i gotować, krzątać się w kółku rodzinnem, dzieci karmić i hodować, że nie powiem o czemś innem. Dosyć tego! basta, Cesiu! my im teraz pokażemy: oni wezmą nasze miejsce, — a my miejsca ich weźmiemy!!“
Zadziwiły mnie te słowa, boć są rzeczy na tym świecie, którym z mężczyzn ani jeden nie podoła nigdy przecie. Matkę każdy z nas mieć musi, my — matkami być umiemy... więc cóż będzie, gdy się teraz tej godności wyrzekniemy?...
Na to ciocia mi powiada: — „Jeszcze, Cesiu z ciebie dziecko! Wiesz? iść za mąż, to się zgubić! To w pułapkę wpaść zdradziecką. Jakby ognia strzeż się mężczyzn, trwaj w panieństwie aż do zgonu! a doczekasz się od świata — wiecznotrwałej sławy plonu.“
Pilnie cioci wysłuchałam. Od tej chwili zawsze razem nad księgami, gazetami siedziałyśmy codzień głazem. Obchodziły mnie kongresy, mądrych kobiet polemiki, a na braci i kuzynów wyrabiałam straszne krzyki! Bujne włosy strzygłam krótko, bo w czytaniu przeszkadzały, papierosy też paliłam — chociaż mdłości mi sprawiały. Do rozpuku wciąż się śmiałam nad małżeńskiem każdem stadłem... Ciocia zwała mnie „swą chlubą“ — wszyscy inni... czupiradłem...
Tak minęły cztery lata. Na ganeczku kiedyś siedzę, aż tu pędzi jakiś jeździec, niedaleko tak o miedzę. Wprost do dworu galopuje, siwek parska pełen buty, młody jeździec z śliczną twarzą, siedzi na nim jak przykuty. Potem konia spiął ostrogą — smyrg! i skoczył przez sztachety!
— Cesiu! — woła, — to ja! Stasio! Tyś to, Cesiu? czy też nie ty? Cóż tak stoisz, jak laleczka, zamiast witać kuzyneczka! Sześć już lat cię nie widziałem!... No! nachylże mi usteczka!“
I nie myśląc ani chwilki (chociaż chciałam się ratować), złapał urwis mnie za szyję, nuż całować i całować!
Wycałował moje skronie, usta, oczy, buzię całą, a w źrenicach jego czarnych coś jak płomień migotało... Sama nie wiem co to było, lecz mi żywiej krew zagrała, twarz rumieniec oczerwienił, skrzydeł dusza ma dostała. W kącie książki i gazety leżą sobie nietykane, a Staś ze mną codzień rano spaceruje za altanę.
PODWICE ZALECAĆ
i jaki był onych zalotów skutek.
Był raz pewien gach,
Kochliwy aż strach,
Co na dziewkę pojrzy którą
Zaraz wzdycha tak ponuro
I powiada: Ach!
Raz ci owy chłop
Szedł za jedną w trop,
Oczy miała jak niebiosy,
Chód gazeli, a zaś włosy,
Jako zboża snop...
Zryzykował więc
I na klęczki bęc!
Wlot za łapkę dziewkę chwyci,
(Szkoda że go w tej pozycyi
Nie podpatrzył Lenc!)
Panna woła: — Wstań!
Aż jej dryga krtań
I na gacha kręci noskiem:
— „Któż to klęka na Krakowskiem,
Względy miej dla pań!“
Stropił się ów człek,
Wstał i tkliwie rzekł:
— „Czy Krakowskie, czy Miodowa
Nic już nie wie moja głowa,
Bom się prawie wściekł!
Kocham ciebie tak,
Jako błoto rak,
Jako Arab słodką figę,
Jako Wołoch mamałygę —
I już nie wiem jak.“
Na to ona: — „Dość!
I ja czuję mdłość...
Już do naszej blizko bramy:
Chodź do taty i do mamy:
Miły będziesz gość!“
Wyciągnęli krok,
Weszli — a ów: cmok!
Mamę w łapę, w ramię tatkę,
Potem żłopał tak herbatkę —
Jak wawelski smok.
A gdy wypił już,
Panna rzeknie tuż:
— „Gdy się żenić chcesz jegomość
Daj mi uczuć swych wiadomość,
Bom ja gruby kusz!
Co ci każę zrób:
Rower sobie kup,
Łódkę, łyżwy i rapiery,
Byś jak dawne bohatery,
Nie zaś był jak trup.
Dzielną duszę mam,
Uważ tedy sam,
Fipcia, Gapcia, Lunia, Damcia,
Każda powie: ciamcia ramcia
Na nic jest dla dam!“
Młodzian wrzasnął: — „Och! —
Jak w operze Włoch —
Wszystkie sporty wnet posiędę,
A rywali gdy mieć będę
Potłukę na proch!“
Skłonił się jak lord,
Aż mu pękł gdzieś kort,
Potem lśniący wziął cylinder —
I: — Addio, meine kinder! —
Wyszedł, mrucząc: Sport!...
A gdy błysnął świt
Pewien zacny żyd,
Co od setki sto rachował,
Autograf gacha schował,
Ale o tem: cyt!
Mając grosze już,
Młodzian sypie tuż,
Kupił w sklepie rower: caca
I nogami tak obraca,
Aż się robi kurz!
W cudny letni dzień
Pełny kwietnych tchnień,
Za Warszawę gaszek wali,
By pomarzyć o Amalii,
Wśród słowiczych pień!
Pedałuje aż
Zsiniała mu twarz,
Pika nogą lewą, prawą,
Już pięć mil jest za Warszawą,
Bo ma przecie „casz.“
A wtem patrzy: wieś
Pędzi Wojtek, Grześ,
Kuba, Jontek i Bartłomiéj
Obowiązków swych świadomi
Krzyczą: — „Weź go! weź!“
Zleciały się psy
Wyszczerzają kły,
Cap za łydkę, cap gdzieindziej,
Aż wywalił się asindziej,
Że aż piasek drży.
Zacne kmiotki w lot
Zbiegły się do psot:
Bartek, co ma gładkie lico,
Czule trącił go kłonicą,
Leciutką jak młot.
Kuba niby nic,
Bo to jeszcze fryc:
Tylko pięścią tknął się gęby
I trzonowe cztery zęby
Wnet ze szczęki: hyc!
Gach nie poznał się
Na tych żartach: fe!
Aż nań wodę leli z cebra:
Miał złamane coś trzy żebra:
Jeszcze nie tak źle!
Minął krótki czas
Ów już z łóżka zlazł,
Znów podpisał jakiś papier
I niemiecki kupił rapier...
Sport mu w głowę wlazł.
Robi: szach! szach! szach!
Że aż zbiera strach —
Umie stawać już w ordynku,
Właśnie jak do pojedynku —
Taki sprytny gach!
Aż raz mistrz mu rzekł:
— „Dzielny z ciebie człek
Więcej uczyć cię — daremno,
Więc się jeszcze sprobój ze mną.“
Na to młodzian: — „Tek!“
Wzniósł do góry broń,
Aż mu chrzęsła dłoń,
On się broni, mistrz naciera,
Błyskawicą blask rapiera
Oświetla im skroń!
A w tem przykra rzecz,
Maska spada precz,
A zawzięty mistrz w zapale
Nie uważa na to wcale
Wrzeszcząc: — Siecz mnie, siecz!
Gach wymierza cios —
Ach! okropny los!
Rapier mistrza: giętka żmija
Jedno oko mu wybija
I obcina... nos!
Z rodu twardych łbów,
Wstał młodzianek zdrów...
Na swej twarzy alabastry
Dwa nalepił czarne plastry —
I do sportu znów.
Dzwoń Wisełko, dzwoń,
Falo falę goń,
Na kajaku lub na gigu
Tak rozkosznie mknąć w wyścigu
Przez błękitną toń!
Gdy zapadnie mrok,
A na nieba stok,
Wyjdzie księżyc jak w balladzie
I pieściwie na świat kładzie
Swój srebrzysty wzrok:
Kiedy gwiazdki lśnią,
Mrugają i drżą,
Gdy od tratew, hen! z oddali
Wiejskie piosnki mkną po fali
I żałośnie brzmią.
Duszy błogo tak,
Leci w marzeń szlak,
I nasz gaszek śni najmiléj
O uroczej owej chwili
Kiedy włoży frak!
Przypnie biały kwiat,
Będzie pił i jadł,
A zaś potem, już po ślubie:
Pójdź — zawoła — mój cherubie!
Sama sprawdź — czym chwat?
Łap sny złote, łap,
Tylko nie bądź gap,
Marzy gaszek w swojej łodzi —
Chyli głowę pan dobrodziej
I do Wisły: klap!
A w przystani krzyk:
Gwałtu! Kajtuś znikł!
Wyciągnęli nieboraka,
Kapie z niego jak z przetaka...
To przygoda: pik!
Wszystko mniejsza lecz
Dar jej płynie precz,
A że Kajtuś pełen cnoty
Po kąpieli wpadł w suchoty —
To niewielka rzecz!
Ziemię zdobi śnieg,
Jakby srebrny ścieg,
Tkliwy gaszek łyżwy chwyta,
Rżnie ochoczo, ani pyta,
I na lód już wbiegł.
Czyni różne pas,
Że aż serce drga,
Chociaż kaszle, choć krwią pluje,
Wciąż zawzięcie holendruje —
Zwija się jak ćma!
Wtem na ziemię brzdęk,
Aż lód twardy pękł,
A w okazyi onej srogiej
Złamał gaszek tylko nogi...
(Tu wydajcie jęk!)
Wiosna przyszła już
Patrzaj zorzo zórz:
Kogo toczą tu na wózku,
Ubranego po francusku,
Z bukiecikiem róż!
I rzeknie ów pan:
— „Szczęsny dzień mi dan!
Niech bezżeństwo porwą czorty!
Znam na wylot wszystkie sporty,
Odmień-że swój stan!“
Panna wrzaśnie: — „Co?
To mój przyszły? To?
Ten manekin, czy arlekin
Niech cię połknie wilk lub rekin!“
I trąciła go.
On uderzył w szloch
I rozpadł się w proch...
Lokaj zgrabny jak baletnik
Proch ten wymiótł wnet na śmietnik...
I już koniec! Och!...
i wypłacalnym dłużniku.
W ulicy Piwnej, albo też sąsiedniej
Mieszkał Pan Jacek, majster wielce przedni,
Z kunsztem sławetnym było mu wygodnie,
A robił: fraki, smokingi i spodnie.
Zacny pan Jacek niezłych miał kundmanów,
Zbijał on grosze z konfekcyi dla panów,
Jedna mu tylko bruździła osoba;
Hijacent Flecik — artysta — choroba....
Plaga na krawców! Pan Hijacent Flecik
Chłop był szykowny, jak jaki portrecik,
Ale miał wielki mankament, niestety!
Bierał na kredyt kurtki i żakiety...
Majster Jacenty rzeknie dnia pewnego:
— Nie! już dalibóg! nie wytrzymam tego!
Flecik mi winien rubli ze trzydzieści,
Pójdę i chłopa zekpam, co się zmieści!
Niech nie naciąga! Niech mi odda grosze!
Ja mu pokażę! Ja go wypaproszę!
A jeśli zacznie swe lamenty łzawe,
Komornikowi wnet powierzę sprawę!...
Wziął pan Jacenty czapkę i palito,
Wypił na kuraż sprytu z okowitą,
I z wielką laską oraz ogniem w łonie,
Gromić Flecika poszedł na Kanonię.
Na czwartem piętrze, w domu „pod Hołyszem.“
Miał locum Flecik ze swym towarzyszem;
Obaj artyści, obaj są malarze,
Że to też takich Pan Bóg nie ukarze!...
Majster Jacenty srodze sie zasapał,
Nim się nareszcie na podstrysze wdrapał,
Był to personat, jakby kufa gruby —
Bowiem z Kijokiem ścisłe zawarł śluby.
— „Puk! puk!“ — „A proszę — rzekł ktoś niecierpliwie,
Myśląc zapewnie o Berku nie tkliwie —
A! pan Jacenty! Jakże mi przyjemnie...
Wiem!... wiem!... pan ratę chce dostać odemnie?“
— „Dzień dobry! — gniewnie mruknął pan Jacenty —
Oho! mnie panie, nie brać na wykręty:
Toć rok już mija! Chcę ratę? pan spytał?
Kapitał, panie! płać cały kapitał!...
— Kapitał? — Flecik odpowiedział grzecznie —
Owszem! z ochotą! jeśli chcesz koniecznie,
Zapłacę zaraz! po co robić gwałty...
— Ach! patrzaj, Jasiu! jakie on ma kształty!
Co to za linja! Hej! aż oczy bolą!
Panie, pan jesteś piękny jak Apollo!
Ten nos! ten brzuszek! a ten wąsik szwedzki!!
Apollo, panie, to był krawiec grecki...“
Hijacent Flecik ze swoim kolegą
Jęli oglądać majstra szanownego...
Kiwają łbami, macają mu łydki:
„Co to za łydki! klękajcie kobietki!...“
— „Panie! — nareszcie Flecik rzekł z wybuchem —
Bądź moim zbawcą! moim dobrym duchem!
Ty dasz mi sławę! dasz mi ją odrazu!
Kwadrans mi chociaż pozuj do obrazu!...
Dług zaraz oddam i dołożę jeszcze,
Gdy na papierze postać twą umieszczę.
Zaklinam ciebie! zdejm czemprędzej odzież!
Proteguj, panie, artystyczną młodzież!
Pan Jacek myśli: A co mi to szkodzi,
Niech się na sławnych wykierują młodzi:
Dam się malować w całej swej piękności —
Trzeba coś przecie zrobić dla ludzkości!
Zdjął majster buty, zdjął nowe palito,
A obaj chłopcy cieszą się niby to;
Ściągnął już majster i kurtkę i spodnie —
A oni wrzeszczą, aż stają przechodnie.
— „O! to mi model! — krzyknął wreszcie Flecik —
O! to mi będzie przepyszny portrecik!
Lecę malować! Lecę!... pędzę!... biegę!...“
(Tu pan Hijacent mrugnął na kolegę)...
Flecik wziął kredkę — i już papier brudzi,
Rysując postać najgrubszego z ludzi —
Zaś miał pan Jacek strój nie na salony:
Skarpetki jeno — oraz kalesony...
Kiedy Hijacent robi jakąś grupę
Kolega złożył ubranie na kupę,
Pięknie zawinął, zawiązał szpagatem
Spodnie, palito i kurtkę z krawatem.
Potem, ukradkiem, syknął na Flecika,
Potem podskoczył, jakby dostał bzika,
Potem się wymknął tak zręczny, jak łania,
Drzwi zaskrzypiały... Niema już ubrania!
Pan Flecik rzeknie: — „Niech się pan ubiera,
Już mam wyborny szkic na bohatera,
Dziękuję panu! Obraz będzie świetny!
No! odziewaj się, majsterku sławetny!“
Wstał pan Jacenty, a w tem wrzaśnie: — „Panie!
— Gdzie tamten drugi?... gdzie moje ubranie?
Jakże ja wrócę?!... To rzecz niebezpieczna!
Przecież ulica to nie kąpiel rzeczna!
Gdzież on się podział? Powiedz pan choć słówko!“
— „Gdzie? — Pewnie robi interes z „Wołówką!“
— „Kiedyż on wróci? Niech go dyabeł utrze!...“
— „Hm!... może jutro... choć prędzej.. pojutrze..“
Majster Jacenty za łeb się ułapił:
— „A to mnie wzięli! A tom się poszkapił!
Tak sobie zakpić z Jacentego Grunta!“
I wyrwał włosów conajmniej pół funta.
— „Mój drogi panie! — pan Hijacent rzeknie,
Czas mi zabierasz! To wcale nie pięknie!
Ja już wyjść muszę! No, tylko bez gniewu!
Miłość mnie czeka! Idę na rendez-vous!...“
— „A ja? — zawoła majster pełen grozy —
Jeśli tak wyjdę — wezmą mnie do kozy,
Jeśli zostanę śmierć mnie z głodu czeka,
A moja żona! jak się ona wścieka!...“
— „Ha! — panie Jacek! ja dam panu radę,
Ale warunek kardynalny kładę:
Proszę napisać wnet pokwitowanie,
Żem już zapłacił za wzięte ubranie.“
Napisał Jacek z wielkim bólem serca,
A wtedy z śmiechem powie mu morderca:
— „Ja tu, widzi pan, stare mam ubranie,
Trzydzieści rubli! prawda jakie tanie?“
Pięć łat, trzy dziury, to feler niewielki,
No! na dokładkę dam i stare szelki,
Płać, panie ładny! Na co tutaj zwlekać?
Na kredyt niedam! Ja nie mogę czekać!...
Majster Jacenty tak zębami zgrzyta,
Jakby chorobę miał świętego Wita;
Zsiniał na gębie, jakby w apopleksyi,
Rzecz to możebna przy jego kompleksyi.
Siadał i wstawał, podrygał i skikał,
Prał się po pysku, łbem o ścianę trykał,
Aż w niesłychanej męce i boleści,
Wystawił rewers na rubli trzydzieści...
Potem się ubrał jak bandyta jaki,
Potem wziął czapkę: straszydło na ptaki,
Potem od żony lanie dostał w domu.......
..................
O! dziś na kredyt nie da już nikomu!...
- ↑ Często traf dziwnie ludziom sprzyja. Szperając w starym dworku szlacheckim, należącym niegdyś do rodziny Skrzetuskich, znaleźliśmy stary, pożółkły manuskrypt, niezbyt czytelnem nakreślony pismem. Rękopis ten zabraliśmy ze sobą — i cóż się okazało? Był to, szczęśliwem zdarzeniem, raptularzyk owego sławnego pana Zagłoby, o którym tyle ciekawych naczytaliśmy się historyj. Rzecz prosta, że przewertowawszy go od deski do deski, nie mogliśmy uczynić nic lepszego, jak reptularzyk ów dać w ręce czytającej publiczności.