Pan Benet/Akt
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Benet |
Rozdział | Akt |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom VII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom VII |
Indeks stron |
Beatus qui tenet,
Powiedział Pan Benet,
Pan Benet, mój antenat, arcymądra głowa,
Przewodnią téż są moją święte jego słowa.
Każdy goni za szczęściem, a jak go dopadnie,
Puszcza z rąk, bo co szczęście, sam nie wie dokładnie;
Goni całe swe życie, bez ustanku, wściekle,
Tłucze się za tém szczęściem jak Marek po piekle
I dziwi się na końcu przeznaczeniu swemu,
Że prócz guzów, nic nie miał. — A któż winien temu?
Nie biegaj, nie potkniesz się, nie pnij się, nie spadniesz,
Nie pływaj, nie utoniesz; a gdy co owładniesz,
Trzymaj się tego silnie, jak pijany płota...
Lepsza pewność żelazna, niż nadzieja złota.
Kiedy ze wschodem słońca w tabakierkę puknę,
Tabaczki całym nosem na dzieńdobry smuknę,
Kiedy późniéj, zdrów, wesół, wezmę się do pracy:
Najprzód kawkę z bułeczką gładko zmiotę z tacy,
Potém kwiaty powącham... papugę poskrobię,
Potém z klapką na muchy popoluję sobie,
Kiedy nareszcie Panie, po chwili spoczynku
Zjem obiadek i potem drzymnę przy kominku
A cisza, cisza luba, w koło mnie osiędzie,
Pytam się — czy nam kiedy w raju lepiéj będzie.
Fawor! Sa tu! do nogi!
Cóż to za wrzawa?
Weź go do psiarni!.. Prędzéj!..
Cóż to? Głos Zdzisława.
Jak się masz stryju?
Witam.
Psa zamknąć kazałem.
Psów nie lubisz?..
Nienawidzę.
Stryj zdrów?
Ot tak!
Przyjechałem.
(p. k. m.) Przyjechałem.
Widzę, widzę.
Stryj wygląda wyśmienicie.
A ty, jak się masz?
Tak jak całe życie...
Doskonale.
Nie zruć klatki.
Nie... nie... Zimno. — Nic nie szkodzi...
Mnie gorąco... mróz mnie chłodzi.
Uważaj!.. Połamiesz kwiatki.
A! prawda... połamię kwiatki.
Przyjechałem.
Słyszę, słyszę.
Jak bomba wpadłem z hałasem...
Przerwałem swobodną ciszę
(śmiejąc się)
Jak bomba... z trzaskiem, hałasem.
Nie mógłbyś usiąść tymczasem?
Owszem.
Zkąd jedziesz Zdzisławie?
Nie wiem. W turystę się bawię.
Botanizuję.
Po śniegu?
Poluję.
Jak się zmęczę, spię, — a jak spię, nie czuję.
Miałeś się żenić?
Ja się żenić miałem,
(Chodzi coraz prędzéj.)
Żenić się miałem! ja się żenić chciałem!
Wszakże z Pauliną byłeś zaręczony,
Z wychowanką mego brata.
Z Pauliną?!.. Lepszéj nie znalazłbym żony...
Z Pauliną?.. Ja, ja?.. Ha! to dobre żarty.
Cóż stryj tak patrzy na stole oparty
Nie ściągając z dzwonka ręki?
Cóż to? masz mnie za warjata?
Żeś nie warjat, Bogu dzięki...
Ale wyznać się ośmielę:
Podobieństwa djable wiele!
Ha! tak. Zwykły wyrok świata.
Kto nie w nasze wszedł koleje,
Oczywiście ten szaleje.
Słuchaj Zdzisławie. — Zróbmy traktat mały.
Albo powściągnij szalone zapały
Jak na prawego Beneta przystoi
A słuchać będę, co twój mózg wyroi;
Albo jeżeli chcesz jak opętany
Krzyczeć i biegać od ściany do ściany,
Ja ci pomocy udzielę, —
Salon rzęsisto oświecę,
Wszystkie kąty, wszystkie rogi
Poduszkami ci zaścielę,
By w gorliwej twéj mimice
Wyprawiając monologi
Nie poniosłeś gdzie zkąd szwanku.
Ale pozwól mi kochanku
Że ustąpię z placu boju,
Że się zamknę w mym pokoju.
Bo spokojność skarb mój drogi
I nie dam go w własnym domu
Napastować bądź to komu.
Dobrze — siadajmy spokojnie, pomału
Powiem rzecz całą... cicho... bez zapału.
Zatém stryju, wystaw sobie
Że się kochasz już dwa lata.
Jak ty.
Jak ja — nie masz świata,
Nie masz szczęścia, nie masz życia,
Najmniejszego serca bicia,
Tylko w drogiéj jéj osobie.
Jak w Paulinie.
Jak w Pau.... Nie, Nie!..
Pst! spokojnie.
Téj miłości
Matka nie pochwala wcale.
Jak twoja.
Jak moja. Ale
Mimo wszelkich przeciwności
Kochasz się, kochasz szalenie...
Żaden z Benetow nie kocha szalenie.
Dajmy na to.
Dajmy na to.
Ale o głupcze!.. Ty ufasz osobie...
Wiesz co Zdzisławie — mów lepiéj o sobie...
Jakoś łatwiéj ci uwierzę.
Zatém krótko, węzłowato
Całéj zbrodni opis zrobię.
Zbrodni?
Okropnéj!
Jabym odszedł może.
Spokojnie.
Zbrodni?
Jasno rzecz przełożę.
Nie chcę, nie chcę...
Miłość nasza...
Nie! o zbrodni, ani słowa...
Już sam wyraz mnie przestrasza.
Ależ mój stryju, tu mowa
O zbrodni zdrady w miłości.
A!.. tak... tak... zdrady... miłości...
(znowu z gniewem)
Czemuż straszysz u kaduka
Na pięć minut... na dwanaście...
Na piętnaście... ośmnaście
Pozbawiłeś spokojności,
Jeszcze dotąd serce puka.
Ależ bo i stryj gorąco kąpany,
Nawet spokojnie nie dasz przyjść do słowa.
Ha! jakem Benet, z téj cudownéj zmiany
Rozśmiać się muszę. — Jego zimna głowa,
Moja gorąca!.. (śmieje się) No, no... mówże daléj...
Słucham cierpliwie... Koniec dzieło chwali.
Mój stryj pułkownik, swoją wychowankę
Kochał jak córkę, mnie kochał jak syna,
Nic więc dziwnego że ja i Paulina...
Bawiliście się w kochanka, kochankę...
Jakto bawili?..
Źle, źle powiedziałem:
Kochaliście się, straszliwie, ogromnie.
Ach tak, kochany, kochałem
Serca, duszy całą silą.
Pułkownika to cieszyło,
Często żartem mawiał do mnie:
Nie dam z domu co mi w dom dało przeznaczenie.
Żeń się chłopcze z Paulinką, bo ja się ożenię.
Ale dopiero po trudnościach wielu,
Matkęm uprosił — stanąłem u celu.
To historyi połowa.
Dobrze. A teraz do zbrodni.
Wyjechałem do Krakowa.
Zaledwie kilka tygodni
Na tém wygnaniu minęło,
Bezimienny list odbieram.
Bezimienny? piękne dzieło!
Słuchaj. — Oczy me przecieram,
Czytam, czytam jak przez krepę,
Że jéj kuzyn, Pan Antoni,
To łyse, grube, pół ślepe
Z nosem kończatym.
Kończatym?
Kończatym. — Śmie wzdychać do niéj.
Śmie wzdychać i nie dość na tém,
Ale dobrze jest przyjęty. (śmieje się)
(zrywając się) Ha!.. Ty Antoni przeklęty!
Tylko spokojnie... Dla Boga
Jak bezimienna przestroga?..
Ale przy niéj dowód jasny
Pauliny bilecik własny
Do przyjaciółki pisany...
(Przyjaciółki!.. Kara Boga!..)
Mam, mam w ręku dowód jasny
Wyrok na się już wydany.
(zrywając się) Ha! drżyj, truchlej wiarołomna!
Wiarołomna — to być może,
I ja trzy razy powtórzę...
Lecz „wiarołomna“ nie możnaż powiedzieć
A spokojnie przytém siedzieć?
Ależ przez Boga żywego,
Czy stryj nie pojmujesz tego,
Że w mych żyłach krew gorąca,
Tętna gwałtownie potrąca?..
Bije w sercu jakby młotem?..
I cóż z tego? Co to po tém?
Co wykujesz takim młotem?
Wierz mi, spokojność...
Niech ją piorun trzaśnie!..
Mnie dziś o niéj myśleć właśnie. (chodzi prędko)
Jak Bóg Bogiem — on szaleje...
Pierwszy z Benetów szaleje.
(głośno) No i cóż się potém dzieje?
Co? rzecz najnaturalniejsza.
Naprzykład?
Najrozumniejsza.
Piszę do stryja: „Twoja wychowanka
„Niech sobie idzie za swego kochanka.“
Tak?
A do niéj: „Bywaj zdrowa.“
I nic więcéj?
Ani słowa.
Hm! zwięzłość stylu wzorowa.
Rzecz skończywszy, pięknie, cicho
Pojechałem do Kijowa.
Na kontrakty?
A mnie licho
Do kontraktów.
Po cóż zatém?
Chciałem zerwać z całym światem,
W stepach gdzie zająć siedlisko...
Ale stepy nadto blisko...
Znaczniejszy przedział położę.
Wyprowadzę się za morze,
Pójdę w afrykańskie puszcze,
Będę mieszkał z tygrysami,
Hyenami, szakalami.
Tam gorącéj krwi nie braknie,
Całe towarzystwo łaknie.
Dobrze zrobisz, idź na puszczę.
Ale pierwéj bączka puszczę.
Bączka?
Kuzynka zabiję.
Z kończatym nosem?
Z kończatym.
Jakto zabijesz?...
Jak żmiję.
Na gładkiéj drodze?
Na drodze honoru.
A ba! — I cóż zyskasz na tém?
Co wypadnie z tego sporu,
Jedno lepsze od drugiego,
Jego życie, albo moje.
W saméj rzeczy; z dwojga złego
Lepsza tu kulka człowieka
Niż tam tygrysia paszczeka.
Tu przynajmniéj zwłoki twoje
Spokojnie, w Benetów grobie
Będą mogły legnąć sobie.
Maciuś przyjechał z rzeczami
Pulkownika.
Pułkownika?
Gdzieś go z mostu jakaś bryka
Wywaliła ze saniami,
Przez to tak późno przybywa.
To niespodzianka prawdziwa.
(Czyta list.) „Kochany Bracie, na trzy moje listy
nie odebrałem od Ciebie odpisu.“
Żadnego nie odebrałem.
„Lubo spodziewałem się szczerego i solennego
powinszowania. Teraz jadąc do Krakowa, chcę wstąpić do ciebie, a szanując drogą Ci spokojność...
Tak spokojność! A gdzie ona?
„I nie chcąc jéj przerwać gwałtownym sposobem,
wyprawiam dniem przódy mego Maciusia z rzeczami. Ja zaś będę w Sobotę wieczór...
To wczoraj... jutro...
To dzisiaj.
„Ze mną, rozumie się, jedzie moja żona...“
Co?
Żona.
Dzień feralny.
Czytaj stryju.
(czyta) „Ze mną, rozumie się, jedzie moja żona...
Rozumie się?
Rozumié.
Moja żona?
Moja żona.
Czytaj stryju.
(czyta) „Jest trochę cierpiąca, każ dla niéj z łaski
swojéj dobrze wygrzać żółty pokój. Dla mnie
proszę w zielonym o dobry ogień na kominku. —
Do zobaczenia.“
Józef Benet...
Józef Benet?
Józef Benet. (Długie milczenie)
A ba! Drwij sobie. Ja temu nie wierzę.
Nie wierzysz?
Tylko że...
Co?
Ci żołnierze
To z kamienia, to ze stali.
Jest nareszcie i przysłowie:
„W starych piecach djabeł pali.“
(Zadzwoniwszy, do Stefana.)
Wołaj Maciusia. Ten najlepiéj powie.
Pójdź tu.
Mów prawdę, nic ci się nie stanie.
Pra... prawdę mówię... złamałem sa... sanie
I nie mo... moglem do... dostać sa... sani.
Kto jedzie z Panem?
Pani.
Jaka Pani?
Tać żonka.
Kłamiesz! (Maciuś się cofa.)
Pozwól Zdzisławie.
(do Maciusia) Pan się ożenił?
I jak!
Gdzie?
W Warrrszawie.
Kłamiesz!
Dalipan!
Z kim?
Z Pan... ną... Pauliną.
Ha! hultaju!.. Ha! gadzino!
Za... co... mnie Pan chcesz czu... czubić?
Z Pauliną? mówisz z Pauliną?
Za... za co mnie Pan... za... co chcesz czu... czubić?
Żaden z Benetów...
Z Pauliną, z Pauliną?
Uciekaj!
Za... co... mnie... Pan chcesz czu... czubić?
Opamiętaj się dla Boga.
On! on! miałby ją zaślubić!
Słuchaj. — Każda chwila droga...
Co się stało, to się stało...
Każdemu wolno się żenić...
A do tego nic nikomu...
Ale zwróćmy dążność całą
By spokojność mego domu
W swar haniebny nie przemienić...
Wy się widzieć nie możecie...
Uchodź ztąd nim stryj przyjedzie...
Idź, idź szlachetny Benecie,
Honor przodków niech cię wiedzie.
Co? Ja miałbym uciekać?
Ja niewinny, przed jéj winą?
Nie, nie — tu ją będę czekać.
Niech się nasze oczy spłyną,
Niech otwarcie wypowiedzą
To, co tylko serca wiedzą.
Zbudzonemu jéj wstydowi
Moja wzgarda niech odpowie.
Idź, zaklinam cię na Boga.
Pójdę, pójdę, ale wprzódy
Złożę stryjowi dowody
Jak niebezpieczna mu żmija
W koło serca się obwija.
Czy myślisz że ta przestroga
Co nie w czasie udzielona,
Nie napełni jadem łona
Tego, co w każdéj potrzebie
Był zawsze ojcem dla ciebie.
Zostanę.
Istoto sroga
Pomnij, że od Filareta
Kalasantego Beneta
Wszyscy zawsze Benetowie
Jak jednéj matki synowie
Wszyscy w świętéj zgodzie żyli.
No, to wszyscy głupcy byli.
Benetowie?!..
Tylko głupi
Sciska rękę co go łupi...
Głupcy!.. wszyscy!..
Głupia zgoda...
Benetowie!..
Która splata
Jednych korzyść, drugich strata...
Głupcy! głupcy!.. Koniec świata
(p. k. m.) Z nim rozmawiać czasu szkoda. (dzwoni)
(Do Stefana biorąc go na stronę.)
Na koń!.. pędź czwałem Stefanie
Wstrzymaj, ostrzeż mego brata
Że tu Zdzisława zastanie.
(Słychać dzwonki i trzask z bicza.)
O!..
Co?
To oni. (wychodzi)
Oni! (siada osłabiony) Koniec świata.
(Zrywa się i staje przed Zdzisławem.)
Zdzisławie, masz do wyboru:
Albo jak człowiek honoru
Szanuj spokojność rodziny,
Albo trucizną gadziny
Zatruj stryja serce prawe
I Benetów dobrą sławę
(odchodząc do siebie) Ratuj święty Filarecie!..
Dobrze, niechże i tak będzie,
Niech się nurza w swoim błędzie,
Niech ufa chytréj kobiecie...
Kiedyś obudzi się przecie...
Ale Paulinę, Paulinę
Chcę zapewnić nim odjadę
Że ja z miłości nie ginę,
Żem jéj wdzięczny za jéj zdradę,
Bom nie kochał jak Antoni...
O Boże! Otóż i oni!..
Jak się macie... jak się macie?
(do Beneta) Jasiu uściskaj bratowę,
Ale zwolna Panie bracie.
A!.. bratowa!.. tak się zowie...
A więc tedy... jakie zdrowie?..
(na stronie) Jakem Benet, tracę głowę.
(Zdzisław całuje w ramię pułkownika.)
Ho! ho!.. Pan Zdzisław. Sługa uniżony.
Tak! sługa, sługa. — No, jesteś strudzony
Tu, wygodnie usiądź sobie.
Już Mocanie z moją nogą
Djabli rady dać nie mogą.
Próżno jéj uwagi robię
Żem nowożeniec Mocanie,
Że mnie kuleć nie do twarzy,
Ona chce mieć własne zdanie,
Ćwika sobie, wierci, parzy,
Jakbym dla niéj był stworzony.
A tu jakoś nie wypada:
Kikut, kikut, obok żony.
Piękna para, piękne stadło,
Żona strzałka, mąż wahadło.
Ale Paulina powiada,
Że Mocanie temu rada,
Bo mąż taki już nie dernie
Jak to derdać umią młodzi.
Tak, tak... prawda... krzywo chodzi...
Ale kocha prosto, wiernie.
Prawda żono?
W saméj rzeczy.
Bardzo pięknie. (do Pułkownika) Nikt nie przeczy.
Mówią, że kto się ożeni
Ten się odmieni.
Otóż ja się ożeniłem
A na jotę nie zmieniłem.
Jak kulałem, tak kuleję,
Jak za młodu, tak w téj dobie,
Dmuchać w kaszę nie dam sobie.
Mogę zatém mieć nadzieję,
Że krew zimna, w każdéj sprawie,
Nie uległa żadnéj zmianie.
Ależ tu ciepło Mocanie.
Ach, ciepło.
Paulinko może
Chcesz co zmienić w twym ubiorze?
Idź moja lubko. — Zdzisławie,
Stryjance podaj rękę i wskaż drogę
Do jéj pokoju... bo ja już nie mogę.
Jakże... ale... jakże... ale...
Bo to przecie... jakoś wcale...
Cóż się tak kręcisz, wiercisz, jak na śrubie?
Wiesz że ja spokojność lubię.
Nie mógłbyś usiąść na chwilę?
I owszem. — Ja siedzieć lubię...
Ale mam na głowie tyle...
Bo to widzisz... że z młodemi...
Ot wiesz: ja pójdę za niemi.
Nie przeszkadzaj im.
Nie prze... (na stronie) Co się dzieje?
Już drugi Benet szaleje.
Niech się Mocanie wyszumią.
Ależ djabli z tego szumu.
Powoli się porozumią,
Przyjdą zwolna do rozumu.
Porozumią?.. do rozumu?..
Józiu, Józiu, mnie się zdaje,
Ustrzeliłeś pono bąka...
Tobie coś wiele nie staje
Na nieszczęsnego małżonka.
A to dlaczego? Żem nie dobrał pary
Że ona młoda, a ja niby stary.
I cóż to szkodzi?.. I cóż mi się stanie?
A! wiesz. To dziwne pytanie.
Młody, młody niech się lęka
Kiedy na kobiercu klęka,
Bo przed nim jak step bez granic
Przyszłość zalega w pomroku,
Tam przewodnie światło za nic,
Nie przyświeca naprzód oku,
Co go czeka w ciągu drogi,
Złe czy dobre, kwiat czy głogi.
Ale dla nas cośmy starzy
Gdy w małżeństwo grać się zdarzy,
Jakaż licha nasza stawka,
Tych lat trochę co zostało!
Ciskam zatém kostki śmiało:
Wygram, dobrze, — przegram, fraszka.
Ot — nic więcéj jak zabawka.
Smutnać to, smutna igraszka
Bo czas sunie się powoli
Wtedy, kiedy coś nas boli.
Bo równie stare jak i młode skronie
Czują, że im źle w ciernistéj koronie.
Ależ Jasiu, bój się Boga:
Od nadobnéj młodéj żony
Do ciernistéj twéj korony,
Djable długa jeszcze droga.
No!.. Ale słuchaj, mówmy bez ogródki;
Powiedz mi szczerze, jakieś miał pobudki
Zmieniać pokój na małżeństwo?
Kto mógł radzić to szaleństwo?
Kto ci zrobił tę przysługę?
Ha. Któż!.. Zdzisław.
Ja?
Zabił mi papugę!
Nie, nie. — I owszem.
I owszem!.. Poczciwy!..
Ja! — Ja byłem tak szczęśliwy?
A ty Mocanie. Kiedy wobec świata
Zalecałeś się, kochałeś dwa lata,
Każdy szanował układy w rodzinie,
Nikt nawet myśleć nie śmiał o Paulinie.
Nareszcie nagle w szaleństwa zawrocie,
Jednym bezwzglednym szyderskim wyrazem,
Rzuciłeś wzgardę ubogiéj sierocie,
I jak pod pręgierz postawiłeś razem,
Przed owym światem, co na twoje słowo,
Nie znając winy, karał ją surowo.
I owszem...
I ja, ja to słuchać muszę.
Jeśli masz serce.
Ha! na moją duszę
Gdyby nie byłeś synem brata,
Byłaby prędko doszła cię odpłata.
Stryju — ja milczę.
I bardzo rozumnie,
Bo twoje słowa już są niczém u mnie.
Ale niech skończę. — Nie miałem wyboru,
Nie mogąc pomścić obrazy honoru
Mnie powierzonéj, skrzywdzonéj przez ciebie,
Musiałem w zastaw dać samego siebie,
A gdym z nią stanął na ślubnym kobiercu,
Swiat już nie wątpił o jej czystém sercu,
Bo więcéj wierzył w moją miłość, cnoty,
Niż w pisk papuzi furfanckiéj hołoty.
No!.. ale teraz jesteśmy kontenci,
Ja kocham żonę, aż mi w sercu kręci,
Ona przyrzekła kochać mnie serdecznie
I to Mocanie, wiecznie... O tak! wiecznie.
No, służę... proszę... już dano wieczerzę.
Dobrze Mocanie, spotkam się z nią szczerze.
(idąc powoli) Co kto przysiągł, niech dotrzyma
Czy go boli czy nie boli,
Aby potém z długim nosem
Nad smutnym nie płakał losem,
Bo pardonu u mnie niema.
Idziesz Paulino?
Dziękuję.
Do woli.
Ja idę chętnie, bom głodny za katy. (Odchodzi.)
Potraweczki? Co?.. z kuropatwim sosem?
Dziękuję.
Może herbaty?
Dziękuję.
A ty?.. z kuropatwim sosem
Potraweczki? Co?..
Dziękuję.
Herbaty?
Dziękuję.
Pójdźże — proszę — mój Zdzisławie.
Nie pójdę.
Ja was samych nie zostawię.
Niech stryj zostanie.
Mnie odejść wypada.
Niech stryj odejdzie.
A tak! krótka rada.
(p. k. m. podając rękę Paulinie.)
Paulino służę — może dobréj kawy?
Dziękuję.
O źle! chmurzy się i chmurzy...
Sternik ślepy i kulawy
Nie uniknie widać burzy. (Odchodzi oglądając się.)
Wolnoż zapytać szanownéj stryjanki,
Jak się tam miewa po stracie kochanki
Pan Antoni? — Antoś luby,
Antoś miły, Antoś gruby,
Antoś głupi, dusza rzadka.
Czy płacze na czucia płoche?
Nie utracił brzuszka trochę?
Czy przypadkiem niebożątko
Nie wyłysiał do ostatka?
A to kończaste nosiątko,
Czyliż zawsze tak uparcie
Przed buzią wisi na warcie?
(Paulina parska śmiechem — Zdzisław zrywa się.)
Śmieje się!.. Ona się śmieje!
A ja, ja jeszcze się chwieję!..
(Dobywa list i stawiając przed oczy Pauliny.)
Cóż?..
Co?
List?
List.
Czyj?
Mój.
Ten dowód jawny
Żeś jednego dla drugiego,
A drugiego dla trzeciego
Zwiodła, zdradziła, czy także zabawny?
Jak go nareszcie pokażę stryjowi,
Jestem ciekawy co on na to powie?
Powie: „Nie wierzę“.
A!.. powie: „Nie wierzę“.
Bo mnie Pułkownik...
Mąż...
Mąż kocha szczerze,
A gdzie prawdziwa miłość, tam i wiara.
Ale wszystkiemu jest gdzieś jakaś miara.
W zaprzysiężonéj wzajemnéj miłości
Nie chce znać miary i granic ufności.
Jakto? — świat cały kiedy ci powiada,
Jasno dowodzi że tu fałsz tam zdrada?..
Nie wierzyć.
Czy tak? ten twój kodeks nowy
Bardzo wygodny dla świata połowy.
O téj połowie niech nie będzie mowy
Ale dla drugiéj jest trudny lecz święty,
W nim pokój życia, w nim honor zamknięty.
Każdy niech dobrze wprzód się zastanowi
Nim: „kocham ciebie“ drugiéj duszy powie,
A jak raz rzeknie i echo usłyszy,
Niechże używa téj swobodnéj ciszy
Która jedynie z ufności wypływa,
Z nią miłość rajem, bez niéj piekło bywa.
Ja wierzę. Powiedz, toś nie ty pisała?
Ja.
Ale bajką jest osnowa cała.
Wszystko za późno.
Paulino, Paulino!
Jakim występkiem, jaką ciężką winą
Ściągnąłem na się ten ogrom boleści?
Czyliż twe serce litości nie mieści?
Spojrzyjże na mnie... czytaj na mém czole
Te w samo życie ryjące się bole.
Zdzisławie... (wstrzymując się) Cierpiałeś wiele...
Twe cierpienia z tobą dzielę...
(jakby do siebie na stronie)
Cóż je wynagrodzić może?...
Ach zbłądziłam... O mój Boże!..
Pana Zdzisława proszą tam Panowie.
Ach zaraz, zaraz. (Stefan odchodzi)
Ogień w mojéj głowie,
Ogień w moich piersiach, ogień w sercu, w duszy,
Chciałem się pomścić téj srogiéj katuszy;
Wszystkiém czém mogłem draźniłem żal w sobie,
Ale daremnie. Poznałem przy tobie
Żeś ty mą duszą, méj duszy nie zmienię.
Nic nie chcę wiedzieć, uniosę cierpienie,
Jak skarb najdroższy w mém życiu zagrzebię,
Bo to cierpienie dane mi przez ciebie.
Żegnam cię... jadę.
Nie, nie jedź.
Nie mogę.
Zostaniesz.
Honor wskazuje mi drogę.
Słuchaj... do jutra.
Paulino, nie mogę.
Zdzisławie!
Zaraz.
Bądź tu za godzinę.
Nad me siły... zginę... zginę...
Jakto?.. Jakto, za godzinę?..
Na honor Pani bratowo
To za bystre było słowo.
I powiedzieć mi się godzi,
Że to wcale nie uchodzi.
Mnie rodu Benetów głowie
Obojętném być nie może,
Że w téj chwili Benetowie
Stanąć mogą z sobą w sporze.
A co gorzéj, co broń Boże,
Aby nawet cień pozoru
Zaćmił świetność ich honoru.
Czytaj kroniki, herbarze,
Gdzie stoją nasi przodkowie,
Nigdzie tam się nie okaże
Aby kiedy Benet jaki
Był ten... to... ten... jak się zowie...
Rozumiesz?.. Cóż dopiero
Pan pułkownik, rycerz taki
Miałby... aż mnie mory biorą!
Ufam, wierzę Zdzisławowi,
Wierzę Paulino i tobie,
Że nic przeciw honorowi
Nie zamierzacie w téj dobie;
Ale czas, straszna to władza,
Jego życiem, ciągła zmiana,
Często wieczór to doradza,
Co odradzał jeszcze z rana.
Kochaliście się wzajemnie,
Dziś się kochać nie możecie,
Pocóż myśleć nadaremnie?
Pocóż o tém mówić chcecie?
Na co schadzka i rozmowa...
I sam na sam! o mój Boże!
Wszak ci pokusa gotowa...
I do czegóż was zawiedzie?..
Nie, nie, nie, to być nie może.
Zdzisław chce jechać, niech jedzie.
Prawda, prawda, słuszne zdanie,
Zatém Zdzisław niech zostanie.
Jakto: zatém?.. Co to: zatém?
Tutaj „zatém“ miejsca nie ma.
Jesteś stryjem, jesteś bratem.
Drogi, dobry Panie Janie...
Usłuchają twojéj rady...
Czy widziałeś jaki blady?
On w rozpaczy... ja truchleję...
Nuż co złego mu się stanie?
Drogi, dobry Panie Janie
W tobie tylko mam nadzieję...
Nie odstępuj go i kroku,
Przez noc całą miej na oku,
Bo jakiebądź złe zdarzenie,
Na twoje padnie sumienie. (Odchodzi na lewo.)
Na moje?.. moje sumienie?
(Rzucając się w krzesło.)
Fatum! — Nim kogut zapieje,
Trzeci Benet oszaleje.
(Po długiém milczeniu.)
Obudź się śpiochu, (szarpając siebie)
Obudź się Benecie!..
To zmora, zmora twoje piersi gniecie.
Ja śpię... ja marzę... mój brat ożeniony,
Zdzisław rozpacza, pragnie cudzéj żony...
A żona, żona! swojego kochanka
Każe wartować do białego ranka!
To być nie może... (zrywa się) Ach! tak jest w istocie,
Ja nie śpię niestety...
W szalonym zawrocie
Giną Benety!
Wojnę Mocanie pedogrze wydałem,
Z twoim węgrzynem tęgo pogadałem.
Ona mnie na złość, a ja jéj wzajemnie,
Kiedy mam cierpieć, niechże nie daremnie.
Ale cóż tobie?.. Nibyś z krzyża zdjęty...
Czy i Waszeci coś tam puka w pięty?..
Och nie — nie w pięty, ale w głowę puka...
Jak nie oszaleć, na tém cała sztuka.
Ba!
Ten nasz Zdzisław złe zamysły chowa.
Ba!
To płomieniec, wulkaniczna głowa.
Ba!
Czoło marszczy i posępnie wzdycha.
Ja się boję.
Ba!
A cóż u licha
Z twojém Ba! i Ba!
Cóż bo mam powiedzieć?
I ty zaczynasz na wulkanie siedzieć.
Potrzeba radzić.
Radźmy — o co chodzi?
O dla Boga!.. Wiesz... ten... to ten... — ci młodzi...
Kochali się — wiem.
Strzegąc ich od złego
Trzeba rozłączyć.
Dlaczego?
Dlaczego?
Dlaczego?
Józiu...
Jasiu.
On się pyta
Dlaczego, — zgłupiał przy ślubie i kwita.
Dobranoc.
Ależ...
Hę?..
Tu drzwi za wiele.
Drzwi? Gdzie?
Ot tu, tam... rady ci udzielę...
Gdy przez twój pokój można przejść w potrzebie,
Zamknij te. (Pokazuje drzwi Pauliny pokoju.)
Co?.. jak?.. I weź klucz do siebie.
Na co?
Hę?
Na co?
Na co?.. Bo wiatr czasem...
Jak buchnie we drzwi, otwiera z hałasem.
Powiem Paulinie niech tam zamknie sobie.
Jeźli pozwolisz, ja to prędzéj zrobię.
Ale cóż znowu... Przecieć mojéj żony
Na klucz nie zamknę niby dla ochrony.
Oj wy, wy, starzy, cni kawalerowie,
Wam zawsze jakieś romantyzmy w głowie...
Ale jak kiedyś, mój Jasieczku luby,
Sam w małżeńskie wstąpisz śluby,
Poznasz że to istne baśnie.
A teraz w łóżko!.. Kto z nas pierwéj zaśnie.
(Odchodzi.)
Ha!.. chcesz być — to bądź!.. I najwięksi ludzie...
Fatum! Z tém wszystkiém czas spocząć po trudzie...
Zdzisława teraz nie wyprawiać w drogę.
(Wracając do drzwi.)
Ale sumienie... sumienie. (Ogląda się na wszystkie strony, — potém swój duży fotel od stolika bierze, z trudem dźwiga i nim zastawia drzwi Pauliny, potém posuwa się na przód sceny i mówi jakby do widzów.)
Co mogę.
Tak jest. — Odjadę... gdzie mną los pogoni...
Lecz wprzód zaglądnę co robi Antoni.
Jej chcę przebaczyć, bo wrosła w mą duszę,
(zrywa się) Ale Antosia na pociechę zduszę,
Zbiję, zabiję, zastrzelę, zakolę,
Pod tym warunkiem żyć sobie pozwolę.
Zdzisławie, słuchaj... miej litość nademną.
Ja wiele cierpię... ucieczką tajemną
Zadałbyś mi śmierć... Ja mówić nie mogę...
Jesteś porywczy... miej wzgląd na mą trwogę.
O, bądź spokojna. — Twojém, moje życie,
To ci przysięgam...
Nie odjedziesz skrycie?
Nie.
Słowo?
Słowo.
A teraz Zdzisławie,
Co tylko wolno, wszystko ci wyjawię.
Z przyjaciółkami raz mówiąc o tobie,
W tak się szalonym uniosłam sposobie,
Żem rzekła: Kto chce z każdym się założę,
Że nic ufności naruszyć nie może,
Którą ma Zdzisław w przywiązanie moje.
Nawet dowodów żadnych się nie boję,
Bo gdybym sama, — dodałam w zapale, —
W oczy mu rzekła: Nie kocham cię wcale:
On tak mi ufa, że nie dałby wiary...
I bardzo słusznie, bo kocham bez miary.
I moje serce na los się użala!?
Zakład przyjęto. — Napisano listy.
Ja dołączyłam dowód oczywisty.
Jednak zważałam aby na rywala,
Najpoczciwszego ale najbrzydszego
Wybrać człowieka, Pana Antoniego.
O ja szalony!.. O ja dzikie zwierze!
Wszakże nazajutrz, strach mnie jakiś bierze...
Nie dotrzymuję więc danego słowa,
Piszę do ciebie...
Ale ja z Krakowa
Jak wiatr wypadłem... ach ja oszaleję!
Odbieram odpis, z początku się śmieję...
Wet za wet, myślę... list po liście piszę,
Lecz jakby w sobie, coraz głośniéj słyszę
Zimne szyderstwo. — Czuję jak chłód stali
Co się w pierś wsuwa daléj, coraz daléj.
Więc mnie i gniewu godną nie osądził?
Ach nie kończ, nie kończ. — Jakżem wiele zbłądził!
Ty jesteś czystym miłości aniołem,
A ja cię w ludzkie ramiona ująłem...
Jednak, kochasz mnie... oko w oku czyta...
Powiedz...
Niewdzięczny! On się jeszcze pyta.
Paulino! (Paulina wybiega.)
Straszne... straszne przebudzenie...
Ale stój!.. Hola!.. Wszystko jeszcze zmienię...
My się kochamy... nie ma już powodu...
Była omyłka... jest punkt do rozwodu.
Prędko Stryjaszku... Stryjaszku kochany...
Radź... bo tu wielkie, wielkie zaszły zmiany...
O! ja szanuję spokojność Stryjaszka...
Ale sam poznasz że ta rzecz nie fraszka...
Siadaj... Ot tak... ja spokojność lubię...
Otóż ci powiem... ja byłem na próbie...
Te wszystkie listy to ona pisała...
Paulina zawsze, zawsze mnie kochała...
I ja ją kocham... Ona była w błędzie...
Ale mnie kocha... wiecznie kochać będzie.
Co słyszę?
Stójcie! Bracie, to syn brata...
Zdzisławie synu brata!.. koniec świata.
Ciszej no Jasiu! (idąc ku drzwiom) Paulino! Paulino!
Zgrozą brzemienna godzino.
Ach jesteście Benetowie
Jak jednéj matki synowie.
Bliżejno, bliżéj!.. Co to się tu dzieje?
Mówić?
A jużci. — Ty go kochasz skrycie?
Kocham, kocham go nad życie.
Otóż masz!.. teraz w szale Benetowa...
Czy na Benetów zaraza morowa?!
A ty Mocanie?
Nad obojga życie,
Bo z nią żyć będę... lub z nią legnę w grobie.
Kiedy tak...
Józiu!
No, to weź ją sobie.
Ach!
Zatém rozwód.
A rozwodu na co?
Już do reszty rozum tracą!..
Na co rozwodu, gdzie ślubu nie było.
Ja, ja żonaty... czy wam się przyśniło?
Niechże was wszystkich uściskam serdecznie.
Ale ja przez to kochać będę wiecznie.
No! no!.. Ten zawsze w smutku czy radości
Jak się dotknie, wara kości.
Ty mnie miałeś za głupiego?
Prawda Józiu... miałem, miałem,
Przepraszam cię...
No nic złego,
Bo téż wielki pozór dałem.
Ale ja dotąd nie widzę powodu...
Słuchaj — z Benetów i ja także rodu,
Lubię spokojność. — Wystaw zatém sobie
Że coś ty doznał w jednéj tylko dobie,
Ja dwa lata już doznaję;
Już nareszcie sił nie staje
Między temi amantami,
Alias warjatami.
To się wabią, to się zwodzą,
To się kłócą, to się godzą,
Aż nakoniec ten się wścieka
I w pole ucieka.
A Mocanie! rady niema...
Tu i święty nie wytrzyma,
By więc skończyć korowody,
Z upragnionym ślubnym wieńcem
Daléj w pogoń za szaleńcem.
Lecz obojgu chciałem wprzódy
Oddać byka za indyka,
Ztąd wynikło przedsiewzięcie
Zastrzeżone jéj przysięgą.
Którą dochowałam święcie.
No!.. Jakoś tam szło nie tęgo,
Byłoby coś djable ślisko
Gdyby nie rezerwa blisko.
A mój mężu, czy się godzi.
Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi.
Co więc chciałem, dokonałem
Imć Panu nauczkę dałem,
Jakie często gorzkie żale
Za zdziałane coś w zapale.
A Imć Panna niech pamięta,
W jak małéj czasem iskierce
Leży władza niepojęta,
Co rozerwać może serce.
Sens moralny wielkiéj wagi
W zapiskach moich umieszczę,
Ale dotąd nie wiem jeszcze
Za co ja, ja brałem plagi.
Przepraszam cię Jasiu drogi,
Ale dla twéj spokojności
Byłbyś zdradził na pół drogi.
Zbytek, zbytek przezorności.
Teraz spać — jutro Mocanie
Jak barana związać każę
I zawiozę przed ołtarze,
Niech się raz już koniec stanie.
Czemu nie dziś? — Jeszcze wcześnie.
Tylko północ.
Spać Mocanie!
A tymczasem żeń się we śnie.
Ależ Stryjaszku: Beatus qui tenet.
Powiedział Pan Benet.
Ale wszyscy Benetowie
Jak jednéj matki synowie
Przy Boskiéj pomocy...
Zawsze spali o północy.
Iść w ich ślady moje zdanie,
Zatém — dobranoc Mocanie.