Rzym (Zola)/Część pierwsza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rzym |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Rome |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Via Giulia ciągnie się na przestrzeni blisko pięciuset metrów, linią prostą od pałacu Farnese do kościoła San-Giovani Fiorentini. W tej porze dnia słoneczna jasność wypełniała ją na całej długości, bieląc drobny, kwadratowy bruk wykładający ją równo, nie posiadała bowiem bocznych chodników. Dorożka, wioząca Piotra przebyć ją musiała prawie w całości. Wznoszące się po obu stronach wielkie, staroświeckie domy, były szare, jakby zaspane i puste, miały okna okratowane, bramy głębokie, po za któremi widzieć można było niewielkie podwórza, ciemne, podobne do studni. Via Giulia otwartą została z rozkazu papieża Juliusza II, który marzył o przyozdobieniu jej szeregami wspaniałych pałaców. Była to niegdyś najpiękniejsza i najregularniejsza z ulic Rzymu i w swoim czasie, to jest w XVI wieku służyła za spacerowe Corso. Dziś, pozostało tylko o tem wspomnienie. Wygląd pozwalał się domyślać, że niegdyś stanowiła ozdobę stolicy, lecz obecnie była cichą, pustą, opuszczoną, tchnęła rodzajem dobroci i przezorności klerykalnej. Piotr patrzał z zajęciem na mknące jedna za drugą stare fasady, przymknięte ażurowe okiennice, żelazne okratowania, wzdłuż których gdzieniegdzie pięły się kwitnące rośliny. Czasami w bocznem skrzydle domu, otwarty był skromny sklepik a na progu siedział kot grzejący się na słońcu. Ruchu na tej ulicy nie było prawie wcale. Ludzi było mało, zaledwie kilka matek z gołemi głowami i w otoczeniu gromadek dziatwy. Wóz zaprzężony w muła i wiozący siano, wspaniale piękny mnich, udrapowany w ciężki habit, welocypedysta sunący bez hałasu na maszynie połyskującej od słońca.
Wreszcie, woźnica się odwrócił i pokazując Piotrowi olbrzymi, ciężki, kwadratowy budynek na rogu uliczki spuszczającej się ku Tybrowi rzekł:
— Palazzo Boccanera.
Piotr spojrzał zaciekawiony, lecz widok tego surowego gmachu, zczerniałego od starości, o masywnej a zarazem gołej architekturze, ścisnął mu serce. Pałac Boccanera, również jak sąsiednie z nim pałace Farnese i Sacchetti, był zbudowany w połowie XVI wieku przez Antonio da San Galio. Tradycya niosła, że słynny ten architekt użył dla zbudowania tych trzech pałaców, kamieni skradzionych w Koloseum i teatrze Marcellusa.
Olbrzymia, kwadratowa fasada pałacu Boccanera, od ulicy dzieliła się na trzy piętra o siedmiu oknach. Pierwsze piętro, niezwykle wysokie, wywierało imponujące wrażenie. Jedyną dekoracyę stanowiły potężne, jakby forteczne występy przy mocno okratowanych oknach parteru. Ponad temi oknami, rysowały się atyki spoczywające na konsolach nieco mniejszych niż dolne. Monumentalnej wielkości brama o bogatych okuciach, zasuwała się wgłąb pod balkonem okalającym środkowe okno pierwszego piętra. W górze fasady, już pod niebem, ostatni szereg kamieni tworzył wyskok o fryzie niezmiernie bogatym, rysującym się czysto i z wdziękiem. Ów fryz, konsole i atyki nad oknami, oraz potężna framuga dokoła bramy były wykute w białym marmurze, lecz stracił on z latami swój połysk i stał się podobny do żółtego, zwykłego kamienia. Na prawo i na lewo przy bramie, ciągnęły się ławy, spoczywające na grzbietach marmurowych gryfów. Przy jednym z rogów pałacu, w ściętem wyżłobieniu, była prześliczna fontanna w stylu Odrodzenia, lecz wyschłą była już oddawna a kunsztowna rzeźba wyobrażająca Amora jadącego na Delfinie, zacierała się i kruszyła, zżarta przez czas.
Wzrok Piotra zatrzymał się na tarczy herbowej rodziny Boccanera, której rzeźbione godło wyobrażało skrzydlatego smoka, zionącego płomienie. Wyryta na tarczy dewiza występowała wyraźnie, nieuszkodzona: „Bocca nera, Alm arossa“ (usta czarne, dusza czerwona). Tej tarczy herbowej, po nad drugiem parterowem oknem, odpowiadał rodzaj kapliczki, jakich sporo napotyka się w Rzymie: Matka Boska ubrana w atlasową suknię a przed nią lampka płonąca dniem i nocą.
Podług przyjętego obyczaju, dorożkarz chciał skręcić w podwoje otwartej bramy, lecz Piotr powstrzymał go, nagle onieśmielony.
— Nie, nie, ja tutaj wysiądę.
Zapłaciwszy dorożkarza, wszedł pod ciemne sklepienie bramy, po drugiej stronie której znalazł się na środkowem pałacowem podwórzu, nie napotkawszy żywego ducha.
Kwadratowy, obszerny dziedziniec był dokoła okrążony portykiem jak klasztor. Po bokach cichego krużganku, leżało mnóstwo zdruzgotanych rzeźb, wykopalisk i uszkodzonych posągów. Apollo z odtrąconemi ramiony, Venus z połową tylko postaci. Drobniutka trawka zarastała pomiędzy kamieniami wykładającemi ziemię w mozajkę białą i czarną. Zdawało się, że słońce nigdy nie zagląda w ten pleśniejący dziedziniec. Mroczno tu było, wilgotno i cisza panowała jak w grobie, pustkowie to zaległ śmiertelny smutek, zgasłej, dawnej wielkości.
Piotr, trzymając w ręku swą walizkę, szukał napróżno odźwiernego lub sługi. Wtem, po za inną sklepioną bramą, zdawało mu się, że dostrzegł jakąś przemykającą się ludzką postać, pośpieszył więc tam i znalazł się wśród niewielkiego ogrodu, spuszczającego się aż do Tybru. Pałac od strony ogrodu, żadnych nie posiadał ozdób. Fasada przeciętą była trzema rzędami symetrycznych okien. Ogród był w najzupełniejszem zaniedbaniu. Pośrodku stojący basen, zawalony był gruzami, wśród których rosły bukszpany a między chwastami i trawą, rzędy pomarańczowych drzew o złotych, dojrzewających owocach przypominały kierunek dawniejszych ogrodowych ulic. Pomiędzy dwoma olbrzymiemi laurami wznosił się ponad dziką, nizką roślinnością, sarkofag z drugiego wieku, zdobny szalejącą bachanalią satyrów ścigających w uściskach miłośnych rzeszę nagich kobiet. Tego rodzaju erotyczne sceny dekadencki Rzym rzeźbił na marmurze swych grobowców. Sarkofag ten, zamieniony na zbiornik, stał wzdłuż muru, gdzie z ust tragicznej maski, tryskał strumień wody. Ogród kończył się portykiem i tarasem a podwójne schody z tak zwanej loggia, spuszczały się aż do rzeki. Lecz skutkiem budowy nadbrzeżnej ulicy, porobiono nasypy dla wyrównania gruntu, otóż szły one wyżej niż ogrodowy taras, który cały był zawalony porzuconemi łomami kamieni, osypującą się kredową ziemią, przedstawiając widok gruzów i niedającej się powetować ruiny.
Tym razem Piotr najwyraźniej dostrzegł jakąś kobietę w pierwszem podwórzu a podążywszy tam, znalazł się wobec piędziesięcioletniej imości, o twarzy wesołej, czarnych włosach i przysadzistej figurze. Na widok księdza, twarz a przedewszystkiem jasne, małe oczy kobiety przybrały wyraz podejrzliwej nieufności.
Piotr, zebrawszy niewielki zasób włoskich słów, jakie umiał, zaczął jej tłómaczyć swoją obecność.
— Jestem księdzem Piotrem Fromont...
Nie pozwalając mu na dalsze objaśnienia, przerwała, odzywając się doskonałą francuzczyzną, z wyraźnym akcentem wieśniaków ze środkowej Francyi.
— A, to pan jesteś księdzem Piotrem Fromont... Wiem, wiem... Spodziewałam się pańskiego przybycia.. otrzymałam rozkazy.
Piotr patrzał na nią zdumiony, więc dla zaspokojenia jego ciekawości, dodała:
— Jestem francuzką... Od dwudziestu pięciu lat mieszkam w tym obcym kraju i ani rusz nie mogę się przyzwyczaić do ich włoskiego paplania...
Teraz dopiero Piotr przypomniał sobie, że wicehrabia, opowiadając mu szczegóły urządzenia domu rodziny Boccanera, wspomniał także o Wiktoryi Bosquet. Mając lat dwadzieścia dwa, przyjechała do Rzymu wraz ze swoją panią, chorą na suchoty a gdy ta umarła, Wiktorya znalazła się w nędzy i opuszczeniu, równie obca jak w dzikim kraju. Na szczęście hrabina Brandini z domu Boccanera, wypadkowo dowiedziawszy się o tej francuzkiej dziewczynie, zaliczyła ją pomiędzy swoją służbę, z poleceniem, by nauczyła z czasem swej mowy małą, dopiero co urodzoną jej córkę Benedettę. Od tej chwili Wiktorya nie opuściła służby w rodzinie Boccanera, przywiązawszy się do niej duszą i ciałem. Chociaż nie umiała ani czytać, ani pisać i przez lat dwadzieścia pięć nie nauczyła się mówić po włosku, Wiktorya wyniesioną została do godności ochmistrzyni pałacu a służba z trudnością rozumiejąc kaleczone i przekręcane przez nią słowa, starała się odgadywać rozporządzenia, słuchając jej z uległością.
Z familiarną otwartością, Wiktorya zapytała Piotra:
— A pan wicehrabia czy zdrów?... My go bardzo lubimy tutaj i z radością czekamy na każde jego przybycie... Wiem, że panie moje miały wczoraj list od niego, zapowiadał pański przyjazd... tak mi powiedziała księżna i nasza contessina.
Rzeczywiście tak było. Wicehrabia Filibert de la Choue, gorliwie się zajął ułatwieniem pobytu Piotra w Rzymie.
Ze starożytnego i dzielnego rodu Boccanera, żyli obecnie: kardynał Pius Boccanera, księżniczka jego siostra, którą, chociaż była starą panną, tytułowano przez poszanowanie donna Serafina, ich siostrzenica Benedetta, córka Ernestyny Boccanera, która, owdowiawszy po śmierci hrabiego Brandini, w kilka lat po nim zmarła, wreszcie był młody książę Dario Boccanera syn Onufrego Boccanera, po którego śmierci, żona, z domu Montefiori, wyszła za mąż powtórnie. Wicehrabia Filibert de la Choue był zpowinowacony z rodem Boccanera, przez młodszego swego brata, ożenionego z hrabianką Brandini, siostrą ojca Benedetty; tytułowany przez nią wujem za życia jej ojca, niejednokrotnie bawił po kilka tygodni w pałacu Boccanera, okazując swej siostrzenicy wiele przywiązania, zwłaszcza od chwili, gdy nieszczęśliwie wyszedłszy za mąż, rozpoczęła starania o unieważnienie swego małżeństwa. Rozłączywszy się z mężem, Benedetta zamieszkała przy swoim wuju, kardynale Boccanera, i przy swej ciotce Serafinie a wicehrabia, chcąc ją rozerwać, pisywał do niej często, przysyłając jej zarazem książki z Paryża. Między innemi, przysłał jej książkę napisaną przez Piotra, co spowodowało wymianę kilku listów siostrzenicy z wujem. W przedostatnim Benedetta zawiadamiała go, że książka Piotra, którą tak żywo popierał, została zadenuncyowana przed kongregacyę Indeksu, radziła więc, by autor zjechał do Rzymu, ofiarując przytem gościnne dla niego przyjęcie w pałacu na via Giulia.
Wicehrabia równie się temu dziwił, jak powiadomiony przez niego Piotr, nierozumiejący przyczyny grożącej klątwy. Wszakże namówił Piotra do wyjazdu do Rzymu, pewnym przytem będąc zwycięztwa, które z góry sobie przeważnie przypisywał.
Znaglony do spiesznego wyjazdu, oraz do przyjęcia gościnności wśród nieznanej sobie rodziny cudzoziemskich książąt, Piotr czuł się niepewny, trwożny. Miał przed sobą walkę z potężną kongregacyą Indeksu, nieznając przyczyn i warunków.
Popatrzywszy przez chwilę w milczeniu na nieznaną sobie postać Piotra, Wiktorya rzekła:
— Co też ja robię najlepszego!... Zatrzymuję pana tutaj, zamiast go zaprowadzić do przygotowanego dla niego pokoju... Gdzież są pańskie rzeczy?..
Wskazał jej na walizkę, którą położył na ziemi, objaśniając, że przybywszy tutaj na parę tygodni, wziął z sobą tylko nową sutannę na zmianę i trochę bielizny. Bardzo była tem zadziwiona.
— Na parę tygodni! Pan przypuszcza, że z nami zostaniesz tylko kilkanaście dni?... No, ale to nie moje sprawy... sam pan się przekona, że to potrwa znacznie dłużej...
Piotr czuł się pokrzepiony i ucieszony tem spotkaniem z wesołą i dobrą swoją rodaczką. Pałac Boccanera mniej przygnębiająco na niego oddziaływał skutkiem tej niespodziewanej okoliczności. Szli teraz obok siebie i Wiktorya opowiadała mu, że księżna wyszła a contessina nieco dziś cierpiąca, jeszcze jest w swoich pokojach. Piotr wiedział, że pomimo małżeństwa Benedetty, domownicy pałacu Boccanera, niezmiernie do niej przywiązani, zowią ją po dawnemu hrabianką.
Wiktorya upewniała, że nie potrzebuje meldować paniom przybycia gościa, albowiem otrzymała rozkazy odnośnie do jego osoby.
Główne wejście na pałacowe schody, znajdowało się w rogu podwórza pod sklepionym krużgankiem. Sień i schody miały monumentalny wygląd, stopnie były nizkie, szerokie a spadek tak łagodny, że możnaby konno wjeżdżać na piętra. Ale kamienne ściany świeciły nagością a przedsionki na zakrętach były puste, głuche; melancholia śmierci zdawała się opadać z wyniosłych tych sklepień.
Przystanąwszy na pierwszem piętrze, Wiktorya uśmiechnęła się, widząc zdziwienie Piotra. Pałac zdawał się być pusty, niezamieszkany, najlżejszy szmer nie dolatywał z zamkniętych salonów. Wskazawszy wielkie, dębowe podwoje, rzekła:
— Jego Eminencya zajmuje całe skrzydło wychodzące na podwórze i na rzekę... Jest to zaledwie czwarta część pierwszego piętra, sale od paradnych przyjęć oddawna stoją zamknięte... Trudno utrzymać w porządku taką stodołę, wreszcie po co?... Trzebaby chyba spraszać połowę Rzymu, żeby to zapełnić...
Szli teraz schodami, wiodącemi na drugie piętro. Wiktorya mówiła raźnie, obojętnie, widocznie że pozostała obcą tym ścianom, zbyt od tutejszych ludzi odmienną, by przejąć się mogła otoczeniem. Zatrzymawszy się w przedsionku, na drugiem piętrze, objaśniła:
— Na lewo są pokoje donny Serafiny a na prawo mieszka contessina. To jedyny kąt w tym domu, w którym jest trochę ciepła i życia... A dziś mamy poniedziałek... zatem to dzień, w którym donna Serafina, przyjmuje gości... Zobaczy pan... to ciekawe.
Odwróciwszy się, otworzyła drzwi, po za któremi były wązkie schody.
— Służba mieszka na trzeciem piętrze... tam znajdują się jeszcze i gościnnne pokoje. Pan pozwoli że pokażę mu drogę.
Paradne schody kończyły się na drugiem piętrze. Wiktorya objaśniała w dalszym ciągu, że trzecie piętro ma oddzielne, boczne schody, wychodzące na uliczkę idącą aż do Tybru. Brama tych bocznych schodów była o wiele mniejszą a zarazem bardzo dogodną.
Wszedłszy na korytarz trzeciego piętra, znów wskazywała drzwi, mówiąc:
— Tutaj mieszka don Vigilio, sekretarz Jego Eminencyi... Te drzwi są moje... A te prowadzą do mieszkania przygotowanego dla pana. Ile razy pan wicehrabia przyjeżdża do Rzymu, zawsze chce mieć te pokoje a nie inne. Powiada, że jest w nich najswobodniejszy, może wychodzić i wracać kiedy mu się podoba. Dam panu klucz pana wicehrabiego od bramy na dole... A zaraz pan też zobaczy, jaki z tych pokojów jest ładny widok!
Mieszkanie, do którego weszli, składało się z dwóch pokojów. Salon był obszerny i wyklejony czerwonym papierem w ogromne kwiaty, w sypialni ściany były jasno lnianego koloru w bladoniebieskie bukiety. Okna w salonie były narożne, na boczną uliczkę i na Tyber. Wiktorya roztworzyła je natychmiast. Po za jednem widać było bieg rzeki ku morzu, a przez drugie był widok na przedmieście Transtevere i Monte Gianicolo po drugiej stronie Tybru.
— Ach tak! Widok jest bardzo piękny i przyjemny! — zawołał Piotr, stanąwszy z kolei przy otwartych oknach.
Giacomo, nie śpiesząc się, wniósł walizkę Piotra, którą Wiktorya zaleciła mu zanieść na górę. Było już około południa. Widząc, że Piotr jest bardzo zmęczony i domyślając się, że jest głodny po tak długiej podróży, Wiktorya powiedziała, iż każe mu natychmiast podać śniadanie, tutaj w salonie. Będzie miał następnie całe popołudnie do rozporządzenia, położy się spać, by wypocząć, albo też wyjdzie na miasto, bo z paniami zobaczy się dopiero przy obiedzie, albo wieczorem. Piotr zapewnił ją, że spać nie będzie, bo szkoda byłoby marnować popołudniowe godziny, ale za to z wdzięcznością przyjął propozycyę śniadania, bo czuł się niezmiernie głodnym.
Upłynęło dobre pół godziny, nim podano obiecane śniadanie. Giacomo, wyznaczony przez Wiktoryę do obsługiwania Piotra, nigdy się nie śpieszył. Wiktorya znała tę jego przywarę, więc pozostała dla nadzoru, by niczego nie brakowało gościowi a między jednym rozkazem a drugim, narzekała, mówiąc do Piotra:
— Co to za ludzie są w tym kraju! To trudno sobie wyobrazić coś podobnego, gdy się samemu ich nie widziało zblizka! Mogłabym tu między nimi wieki całe spędzić i jeszczebym się do nich nie przyzwyczaiła. O gdyby nie ta śliczna i dobra contessina, od dawnaby mnie tu nie było!
Zaczęła się sama krzątać przy nakrytym już stole a układając figi na deserowy talerz, mocno zadziwiła Piotra, oświadczając, że w mieście, gdzie tylu jest księży, nie może być ładu i takie miasto nie może być przyjemnem miastem.
— Jakto?... więc pani jesteś bezreligijną?
— Lepiej o tem nie mówić, ale wiem, że księży nie mogę znieść na oczy. Jeszcze we Francyi znałam ja jednego... i chociaż byłam wtedy niewielką dziewczyną, popamiętam go nazawsze. A co tutaj w Rzymie, to napatrzyłam się na nich od dawna do sytości... oj tak, za dużo ich widziałam... za dużo... to też znieść ich nie mogę... Nie mówię tego z powodu Jego Eminencyi, bo to święty człowiek i godzien szacunku... Jestem na służbie w pałacu już od ćwierć wieku i każdy może powiedzieć, że jestem porządna kobieta. Więc nikt mnie nie zaczepia o religię, bo przecież cóżby mi można zarzucić, kiedy kocham moich państwa i służbę swoją spełniam jak mogę najlepiej.
Znów się zakręciła po pokoju, roześmiawszy się głośno i szczerze. A potem mówiła dalej:
— Przyznam się panu. że gdy się dowiedziałam, że ksiądz zjeżdża do nas w gościnę, mamrotałam całemi dniami, bo chyba tych dobrodziejów dosyć już mamy w Rzymie. Ale gdy spojrzałam na pana, zaraz zmiarkowałam, że pan jesteś jakiś poczciwy człowiek i że będę z panem żyła w jaknajlepszej zgodzie. Nie wiem dlaczego tyle gadam i tak otwarcie z serca. Może to dla tego, że pan z Francyi... a może dlatego, że contessina bardzo się panem interesuje? W każdym razie proszę mi wybaczyć moje gadulstwo i jeszcze o jedno pana proszę: Oto trzeba się położyć i wypocząć po drodze. Niewarto lecieć tak zaraz na miasto. Przecież jestem tutaj od dawna, więc mogę pana upewnić, że niema tu ani części tych ciekawości, któremi oni lubią się przechwalać, kiedy mówią o swoim Rzymie.
Gdy Piotr znalazł się wreszcie sam, poczuł ogrom swego zmęczenia. Strudzony był podróżą oraz gorączkowem uniesieniem, jakie go przejęło gdy patrzał na Rzym. Zjadłszy pośpiesznie śniadanie, składające się z dwóch jaj i kotleta, rzucił się nie rozbierając na łóżko, z zamiarem półgodzinnego wypoczynku. Zbyteczne znużenie odbierało mu sen, zaczął więc myśleć o znanych sobie szczegółach, odnoszących się do rodu Boccanera, poddając się zdziwieniu, jakie go opanowało z chwilą wejścia do tego olbrzymiego i pustego pałacu, cichego jak cmentarzysko opuszczone i melancholiczne. Myśli Piotra stawały się coraz mniej wyraźne, ogarniała go stopniowo senność i zdawało mu się, że napotyka mnóstwo postaci, krążących jak cienie, o twarzach tragicznych lub słodkich, a wszyscy ci dawni dziedzice pałacu patrzyli na niego w sposób dziwny, zagadkowy i rozpływali się gdzieś, niknąc w nieznanych przestrzeniach.
Ród Boccanera wydał z siebie dwóch papieży, jednego w trzynastym wieku a drugiego w piętnastym. Ci dwaj wybrańcy, ci dwaj wszechpotężni władcy świata nadali swemu rodowi nieprzebrane skarby, obszary dóbr ziemskich, kilka pałaców w Rzymie i niezliczone ilości dzieł sztuki, mogące zapełnić olbrzymie galerye. Rodzina ta uważaną była za najpobożniejszą wśród rzymskich patrycyuszów, słynęła żarliwością wiary a miecz jej był zawsze w pogotowiu na usługi Kościoła. Lecz jeżeli miała ona ustaloną sławę przykładnej pobożności, była zarazem słynną z gwałtowności. Ród Boccanera był w ustawicznej wojnie i zatargach, a gniew członków tej rodziny miał dzikie wybuchy, ztąd przeszedł w przysłowie i tem się tłomaczy ich godło herbowe, wyobrażające skrzydlatego smoka, zionącego płomienie, oraz dewiza: Bocca nera, Alma rossa, (usta czarne, dusza czerwona), usta rykiem gniewu zczerniałe a dusza czerwona żarem wiary i miłości.
Dotychczas powtarzane są legendy o straszliwych żądzach i okrutnych wymiarach sprawiedliwości, spełnianych przez ten ród potężny. Onfredo Boccanera, żyjący w szesnastym wieku, właśnie ten, który wzniósł pałac przy Via Giulia na miejscu staroświeckiej siedziby swych przodków, wsławił się szczególniejszym pojedynkiem.
Dowiedziawszy się, że młody hrabia Costamagna pocałował usta pięknej jego żony, kazał hrabiego pochwycić i przed siebie, związanego sznurami, przywieść. Sprowadziwszy mnicha do największej pałacowej sali, kazał winowajcy wyspowiadać się, a następnie przeciąwszy mu więzy sztyletem, pogasił płonące lampy i rzuciwszy drugi sztylet, krzyknął hrabiemu, by bronił swego życia. Wśród ciemności i sprzętów, w olbrzymiej sali zamienionej na plac pojedynku, dwaj przeciwnicy ścigali się, unikali i kaleczyli. Walka trwała przeszło godzinę a gdy wyłamawszy drzwi, ludzie wbiegli, by bój powstrzymać, znaleziono wśród przewróconych, połamanych i krwią zbryzganych mebli, hrabiego Costamagna na ziemi, z odciętym nosem i trzydziestu dwoma ranami na ciele, podczas gdy Onfredo utracił dwa palce u prawej ręki i był pokłuty jak sito. Rzecz szczególna, iż żaden z nich nie umarł skutkiem tego pojedynku.
W piętnastym wieku, nad temże wybrzeżem Tybru, Cassia Boccanera, szesnastoletnia piękna księżniczka, energią gwałtownej swej miłości w podziw wprawiła Rzym cały. Kochała Flavia Corradini, syna nieprzyjaznej rodziny swego rodu. Książe Boccanera wzbronił córce tej miłości a brat jej starszy Ercole poprzysiągł, że zabije jej kochanka. Flavio Corradini widywał się z Cassią wieczorami, przybijając łódką do stóp ogrodowych schodów, dochodzących do Tybru. Ercole ich podpatrzył i wskoczywszy do łodzi, zabił Flaria pchnięciem sztyletu w serce. Później, zbadano zaszłą scenę nad rzeką i zrozumiano, że Cassia, podniecona rozpaczą, wymierzyła sprawiedliwość na razie. Nie chcąc przeżyć ukochanego, chwyciła brata i, przeważywszy łódź, wpadła z nim w rzekę, wraz z trupem zabitego Flavia. Gdy odnaleziono ich ciała, Cassia trzymała jeszcze w śnieżnych swych ramionach obu przeciwników, którzy ścierali się z sobą twarzami.
Lecz były to czasy dawno minione. Dzisiaj, jeżeli wiara pozostała nienaruszoną i płomienną w duszy rodu Boccanera, krew jego utraciła dawną zapalczywość. Zmalało również bogactwo, topniejąc przez cały bieg ostatniego wieku, który przyniósł ruinę większości patrycyuszów rzymskich. Dobra ziemskie zostały sprzedane a pałac opustoszał, chyląc się ku upadkowi. Ród Boccanera wiódł życie skromne, prawie ubogie, strzegąc się wszakże z dawną zawziętością domieszki obcej krwi, dumny przechowaniem czystości swoich związków. Czerpiąc w tem zadowoleniu swych przekonań, nie narzekali na ubóstwo, żyjąc zdala od uciech światowych w ciszy i odosobnieniu. Ród ich, już tylko jednego miał potomka, jakkolwiek książę Ascanio Boccanera, umierając w r. 1848 pozostawił czworo dzieci zrodzonych z księżniczki Corvisieri, którą poślubił w młodości. Dziećmi temi byli: Pius, kardynał; Serafina, która nie wyszła zamąż, chcąc pozostać przy bracie; Ernestyna, która zmarła, pozostawiając tylko córkę i Onofrio, ojciec obecnego dziedzica rodu, trzydziestoletniego księcia Dario Boccanera. Jeżeliby ten zgasł bezpotomnie, zgasłby z nim potężny niegdyś ród książąt Boccanera, których czyny zapisała historya narodu.
Jeszcze w dziecinnych latach Dario i kuzynka jego Benedetta pokochali się głębokiem, szczerem, naturalnem uczuciem. Zdawało się im, że żyć bez siebie nie mogą i że racyą ich pojawienia się na świecie, jest małżeństwo, które ich połączy, gdy dojdą do odpowiedniego wieku. Ojciec Daria, książę Onofrio, był człowiekiem niezmiernie popularnym w Rzymie. Szczodrobliwy, trwonił resztę swej fortuny z młodzieńczą lekkomyślnością a zostawszy wdowcem, namiętnie się rozkochał w pięknej margrabiance Montefiori, którą porównywał do młodej Junony. Flavia Montefiori zamieszkiwała z matką willę stanowiącą ostatnie bogactwo możnego niegdyś rodu. Książę Onofrio, poślubiwszy Flavię, zamieszkiwał w willi Montefiori, położonej w pobliżu kościoła św. Agnieszki. Ogród otaczający willę był raczej parkiem ze względu na swą rozległość. Rosły w nim olbrzymie, setki lat mające drzewa, dom zaś mieszkalny, wzniesiony w siedemnastym wieku, nie odznaczał się pięknością architektury i obecnie walił się w gruzy. Panie Montefiori, matka i córka, niejednokrotnie dostarczały powodów do ludzkiej obmowy, znajdowano mnóstwo zarzutów pełnych słuszności. Z tego też względu, małżeństwo czterdziestoletniego, owdowiałego księcia Onofrio, wywołało niezadowolenie jego siostry, surowej i dumnej Serafiny, oraz starszego brata, Piusa, który nie był wtedy kardynałem, lecz tylko kameryerem Ojca Świętego i kanonikiem przy bazylice watykańskiej. Tylko Ernestyna zachowała z bratem dawny swój stosunek serdeczny, kochała go bowiem zawsze, znajdując urok w jego towarzystwie pełnem humoru. Jedyną rozrywką Ernestyny była co tydzień składana przez nią wizyta w willi Montefiori. Jeździła tam na cały dzień zabierając z sobą swoją córkę Benedettę. W epoce powtórnego małżeństwa swego ojca, Dario miał lat piętnaście. O lat pięć od niego młodszą była jego kuzynka Benedetta. Jakże lubili się razem bawić w tym obszernym ogrodzie willi Montefiori. Dzień schodził im szybko wśród olbrzymich drzew, parasolowatych pinij, rozrosłych bukszpanów, gajów dębowych, gubili się w tej dziko rosnącej zieleni, sądząc, że błądzą w dalekich, nieznanych, dziewiczych lasach.
Matka Benedetty posiadała duszę ognistą, lecz stłumioną i starganą życiową walką. W młodości rwała się ku życiu, ku słońcu, pragnęła szczęścia, wolności, czynu. Wielkie i jasne jej oczy słynęły z piękności, również jak śliczny owal łagodnej jej twarzy. Maleńki zasób posiadanych wiadomości nabyła na pensyi utrzymywanej przez zakonnice francuzkie; brakiem wykształcenia stała na równi z innemi córkami arystokratycznych rodzin rzymskich, świat zaś znała jedynie z codziennych spacerów powozem, odbywanych z matką po Corso i po ogrodach Monte Fincio. Do lat dwudziestu pięciu żyła w ciszy i samotności ponurego pałacu Boccanera a znudzona i zrozpaczona pustką swego dotychczasowego życia, wyszła zamąż za hrabiego Brandini, najmłodszego syna rodziny licznej, ubogiej, lecz starożytnej. Młode małżeństwo zamieszkiwało część skrzydła pałacu Boccanera. Prawie więc żadna nie zaszła zmiana w życiu Ernestyny. Dnie płynęły z dawną monotonnością, wśród głuchej pustki pałacu, gasząc porywy Ernestyny i pchając ją za życia w cienie zimnego grobowca.
Tylko rodziny były zobopólnie zadowolnione z tego małżeństwa, łączącego dwa patrycyuszowskie rody rzymskie.
Mąż Ernestyny uważany był za jednego z najgłupszych a zarazem najdumniejszych ludzi w Rzymie. Bardzo pobożny, z zamiłowaniem przestrzegał ścisłego zachowywania przepisów religijnych i formułek, wyznawał zasady skrajnej nietolerancyi a ostatecznie pysznić się niemi zaczął, gdy po dziesięciu latach bezustannych zabiegów i tajemnych intryg, został mianowany wielkim koniuszym dworu Watykańskiego. Wraz z objęciem tego urzędu, hrabia Brandini wniósł do swego domu część strupieszałego ceremoniału, otaczającego majestat papiezki. Za panowania Piusa IX, zwłaszcza do roku 1870 mniej srogo dawało się to uczuć Ernestynie, bywała wtedy u znajomych i przyjmowała ich u siebie, lecz z chwilą, gdy wojska króla włoskiego zdobyły Rzym i papież oznajmił światu, że jest więźniem, pałac Boccanera stał się grobowcem. Zamknięto bramę, zaryglowano ją i zagwożdżono na znak żałoby. Przez lat dziesięć mieszkańcy pałacu wymykali się na ulicę bocznemi drzwiami, przez schody służebne wychodzące na zaułek, wiodący ku rzece. Zabronionem również było otwieranie okien od ulicy, fasada pałacu była martwa, z okiennicami szczelnie zamkniętemi. Stronnictwo papiezkie objawiało w ten sposób swoje niezadowolenie; zamykano się u siebie, zaprzestano odwiedzać się wzajemnie. W pałacu Boccanera tylko w poniedziałki ukazywały się jak błędne cienie postacie bliższych znajomych donny Serafiny, prześlizgując się wzdłuż wązkiej uliczki i wchodząc bocznemi drzwiami uchylającemi się tajemniczo. Przez lat dziesięć Ernestyna żyła w tym grobie, płacząc po nocach nad powolnem swem konaniem, zrozpaczona jej dusza umierała obezwładniona surowością ciążącego nad nią jarzma.
Dopiero w kilka lat po zamążpójściu, mając lat trzydzieści trzy, została matką. Dziecku stało się jej jedyną rozrywką. Lecz gdy Benedetta wyrosła na kilkunastoletnią dziewczynkę, matka zmuszona stosować się do reguł przyjętych, oddała ją na pensyę do tychże samych zakonnic francuzkich, które niegdyś ją wychowywały. Gdy Benedetta powróciła do domu mając lat dziewiętnaście, umiała mówić po francuzku, znała ortografię, nieco arytmetyki, cały katechizm, oraz trochę urywków z historyi i geografii. Matka i córka prowadziły teraz razem życie zamknięte, jak w gineceum wschodniem, nigdy nie ukazując się po za domem w towarzystwie męża i ojca. Jedyną ich rozrywkę stanowił codzienny, nieodzowny spacer w powozie po Corso i Monte Pincio. Przywykłe do biernego posłuszeństwa, znosiły bez skargi ciążącą nad niemi władzę hrabiego, bunt przeciwko tej władzy rodzinnej nie postał nawet w ich pojęciu, nawyknienie do formułek przewidujących każdą chwilę życia, łamało je bez oporu, miażdżąc serce matki i córki. Do władzy wywieranej nad niemi przez hrabiego, przyłączała się jeszcze władza donny Serafiny i kardynała, czujnie i surowo przestrzegających przechowywania całości tradycyjnych obyczajów.
Z chwilą, gdy papież, uznawszy się więźniem, przestał ukazywać się po za pałacem Watykańskim, hrabia stał się prawie bezczynnym, albowiem stajnie przedtem obficie zaopatrzone w konie, opustoszały; pomimo to wielki koniuszy odbywał swą służbę, zawsze pyszniąc się swem dostojeństwem, którego tylko pozory pozostały. Rozniecił w sobie tem żarliwszą pobożność, chcąc nią wyrazić swój protest przeciwko „najezdcy“ królującemu w Kwirynale.
Benedetta miała już lat dwadzieścia, gdy pewnego wieczoru ojciec jej wrócił do domu chory po całodziennej służbie w bazylice św. Piotra. Rozchorował się na zapalenie płuc i w tydzień po położeniu się do łóżka umarł. Ernestyna i Benedetta przywdziały żałobę, lecz nie zwierzając sobie wzajemnych swych uczuć, odetchnęły swobodniej.
Ernestyna żyła teraz myślą znalezienia sposobu wyratowania córki z ciasnoty życia, którego smutek na samej sobie odczuwała. Znękana i znużona nic już nie żądała dla siebie, lecz nie chciała widzieć swej Benedetty skazaną na męczarnię przebywania w dobrowolnym grobie. Uważała to za zbrodnię przeciwko naturze. Z zadowoleniem dostrzegła, że tenże sam bunt opanował kilka patrycyuszowskich rodzin, które zapominać się zdawały o swej niechęci, szukając sposobu zbliżenia się do dworu Kwirynalskiego. Dlaczegóżby bowiem dzieci miały marnować się w ukryciu z powodu niewygasłych nienawiści swych rodziców?...
Objawy w tym kierunku były jeszcze niewyraźne, nieśmiałe, lecz zapalczywość niechęci gasła, stronnictwo czarne zawierało rodzaj przymierza ze stronnictwem białych.
Ernestyna nie zajmowała się polityką, nie znała nawet znaczenia tego wyrazu, natomiast gorąco pragnęła, by jej dziecko żyć mogło swobodnie, po za okropnością głuchej i niemej ciszy pałacu Boccanera, w którym tyle lat konała, nie zaznawszy żadnej radości. Będąc bardzo pobożną i nie chcąc nic przedsięwziąść bez przyzwolenia swego spowiednika, Ernestyna postanowiła zmienić tego, którego miała z rąk swego męża. Wybór jej padł na księdza Pisoni, proboszcza sąsiedniego kościoła pod wezwaniem św. Brygidy. Ksiądz Pisoni miał lat około piędziesięciu, usposobienie łagodne, był dobry i miłosierny, co rzadką bywa cnotą w sferach rzymskich. Z zamiłowaniem zajmował się archeologią a przywiązanie do starych kamieni wyrobiło w nim miłość dla rodzinnego kraju. Krążyły o nim pogłoski, że pomimo swej wielkiej skromności, służył już niejednokrotnie za pośrednika pomiędzy Watykanem i Kwirynałem, że niejedną sprawę drażliwej natury załatwił pomyślnie. Zostawszy spowiednikiem Ernestyny i Benedetty, chętnie im opowiadał o ważności zjednoczenia się Włoch w jednolitą całość, wróżąc pierwszorzędne znaczenie ojczyźnie, skoro nastąpi zgoda pomiędzy papieżem i królem.
Benedetta i Dario kochali się zawsze równie niezłomną miłością, ufni w swoją przyszłość, która miała im być wspólną. Czuli, że wzajemnie należą do siebie. Lecz po śmierci męża Ernestyna postanowiła ich rozdzielić, stanowczo opierając się ich małżeństwu. Nie, niechciała, by Dario miał poślubić Benedettę, nie chciała, by ten ostatni potomek rodu miał być jej zięciem. Zamknąłby on swoją żonę w ponurym pałacu Boccanera, w tym czarnym grobowcu, który był własnem jej więzieniem. Pocóż jej córka miałaby cierpieć tak samo jak ona cierpiała?... Obumierać wśród pustki, znosić niedostatek, pogrążać się w dumie rodu i w martwocie ztąd wynikającej?... Przedłużanie niezadowolenia osłabia i ubezwładnia. Wszak znała ona dobrze tego młodego krewnego. Był egoistą, słabej woli, niezdolnym do samoistnej myśli i czynu. Patrzeć on będzie z biernym uśmiechem na ostateczny upadek i koniec swego rodu, zginie pod gruzami walącego się gmachu, nie uczyniwszy najlżejszego wysiłku, by zapobiedz temu, by dźwignąć się i założyć odnowioną rodzinę. Ernestyna z najwyższą odrazą odrzucała myśl związku z tym człowiekiem. Innego pragnęła losu dla swego dziecka. Chciała dla Benedetty bogactwa i możności życia na szerokim, jasnym świecie, wraz z zwycięzcami a nie zwyciężonymi. Postanowiła zapewnić córce szczęście pomimo jej woli a chcąc ją zmusić do zerwania projektowanego małżeństwa z kuzynem, opowiadała jej gorycze własnego życia, palące łzy swych bezsennych nocy, błagając, by nie skazywała się na taką samą dokuczliwą męczarnię. Benedetta słuchała spokojnie, zbrojna miłością, jaką poprzysięgła towarzyszowi swej młodości. Spokojem tym byłaby może przezwyciężyła opór matki, gdyby ta nie była napotkała właśnie takiego zięcia, o jakim marzyła. Był nim hrabia Prada, syn Orlando Prada, jednego z bohaterów zjednoczenia włoskiego. Przybył z ojcem z Medyolanu do Rzymu, mając lat osiemnaście i po zajęciu stolicy przez króla, wstąpił do ministeryum finansów, gdzie pracował jako urzędnik. Ojciec jego Orlando Prada, w nagrodę zasług i bohaterskich czynów, został mianowany senatorem i żył na uboczu z resztek znacznej niegdyś fortuny, którą złożył w ofierze na ołtarzu ojczyzny... Syn nie tak wojenne i rycerskie miał porywy. Pragnął on korzystać z owoców zdobytych przez ojca, towarzysza i współpracownika Garibaldiego. Żądzą bogactwa opanowany, rzucił się na Rzym, jako na łup szczęśliwą wojną pozyskany i stał się jednym z licznej zgrai ludzi, którzy ćwiertowali i wysysali miasto, jako zdobycz mającą zaspokoić ich chciwość. W krótkim stosunkowo czasie przyszedłszy do majątku, hrabia Prada spekulował, zakupując grunta przeznaczone na wzniesienie nowych dzielnic Rzymu. W tym celu namówił księcia Onufrego Boccanera do sprzedania willi Montefiori. Mówiono, że był kochankiem jego żony, pięknej Flawii, która chociaż była o dziewięć lat od niego starszą, zachowała urok wdzięku niewieściego. Hrabia Prada był rzeczywiście człowiekiem żądz nienasyconych, był to zdobywca pędzony namiętnością użycia, namiętnością usuwającą skrupuły w przywłaszczaniu sobie mienia cudzego, oraz żony cudzej. Od chwili, gdy ujrzał Benedettę zapragnął ją posiadać. Nie mogąc jej mieć za kochankę, postanowił mieć ją jako żonę. Zerwał natychmiast swój stosunek z Flawią, pragnąc usunąć przeszkody zbliżenia się do Benedetty, która pociągała go swoją pięknością, młodością a zarazem nęciła go wielkość jej patrycyuszowskiego pochodzenia. Natychmiast zrozumiał, że Ernestyna chętnie wyda za niego swoją córkę, nie zwlekając więc oświadczył się o rękę Benedetty. Wieść o tem wywołała ogólne zdziwienie. Rzym cały zajmował się tem małżeństwem człowieka o piętnaście lat starszego od narzeczonej, zbieracza milionów, ulubieńca Kwirynału, szczęśliwca, noszącego nazwisko świeżo zapisane w historyi a zasługom odleglejszych przodków, zawdzięczającego tytuł hrabiego.
Benedetta nigdy niemówiła, dlaczego zgodziła się zostać żoną hrabiego Prada. Małżeństwo to zostało zawarte w szczególniejszej chwili napięcia stosunków pomiędzy stronnictwem czarnem a białem. Na sześć miesięcy przedtem, lub w sześć potem, ulęknionoby się obustronnie zbyt głośnego skandalu. Wszak Benedetta była ostatnią przedstawicielką rodu Boccanera, rodu podtrzymującego wiernie i wspaniale blask papiezkiego tronu, jakże więc mogła zaślubić człowieka należącego do pogromców i krzywdzicieli Kościoła! Lecz szalony w swej śmiałości projekt połączenia małżeństwem dwóch rodów tak odmiennej polityki, przypadł właśnie w chwili, gdy przygotowywano zbliżenie się i porozumienie pomiędzy Watykanem a Kwirynałem. Puszczono pogłoskę, że król ustąpi papieżowi władzę i posiadanie części Rzymu po za Tybrem, wydzielając mu zarazem szeroki pas ziemi aż do morza. Małżeństwo Benedetty Boccanera z hrabią Prada, uważano za rodzaj symbolu zgody i ostatecznego ustalenia się stosunków jedności Włoch, tchnących już tylko chęcią pokoju. Piękna dziedziczka potężnego rodu, lilia wyrosła pod strażą Kościoła, składała z siebie ofiarę dla ogólnego dobra, przyjmowała rolę zakładniczki dobrowolnie wstępującej do przeciwnego obozu. Tylko o tem mówiono, komentowano, rojono nadzieje, wylewając łzy rozczulenia.
Benedetta nie znała tych okoliczności a znając je, nie byłaby rozumiała ich wagi. Wiedziała natomiast, że serce swe oddała już komu innemu, że więc nie może niem rozporządzać. Powtarzała to matce błagającej ją, by nie odrzucała małżeństwa przynoszącego jej bogactwo i życie. Nalegania Ernestyny popierał ksiądz Pisoni, który, jako spowiednik, stanowczy posiadał wpływ na umysł Benedetty. Ksiądz Pisoni z patryotycznym zapałem poświęcił się sprawie skojarzenia tego małżeństwa. Wierzył, iż stanowić ono będzie ważny krok ku pożądanej przez niego zgodzie pomiędzy papieżem i królem, w modłach swych dziękował Opatrzności za nadzwyczajność łaski jakiej doznał, będąc obranym za pośrednika wiążącego przeszłość Włoch z ich przyszłością. Wszak od zgody papieża z królem, zależy tryumf Włoch i Kościoła, tryumf Boga na ziemi, ku urzeczywistnieniu czego padł wybór na jedną z owieczek powierzonych duchownej jego pieczy.
Ksiądz Pisoni wywierał wpływ wielki na pobożną Benedettę; tylko dzięki jego naleganiom zgodziła się na małżeństwo z hrabią Prada. Benedetta szczególniejsze miała nabożeństwo do Madonny w maleńkim kościółku przy Piazza Farnese, chodziła się do niej modlić w każdą niedzielę. Otóż ksiądz Pisoni ją zapewnił, że płomień lampki gorejącej przed obrazem Madonny natychmiast bieleje, skoro on modli się przed nim, wzywając Najświętszą Pannę, by skłonić raczyła serce Benedetty do zawarcia małżeństwa, które błogosławieństwo na kraj sprowadzić miało. Wobec tej wyraźnej woli nieba, Benedetta nie śmiała stawiać dłuższego oporu i posłuszną się okazała wobec matki. Kardynał oraz donna Serafina, przeciwnymi byli temu małżeństwu, lecz z chwilą gdy niebo tak chciało, ustąpili, pozostawiając Ernestynie zupełną swobodę w rozporządzaniu losem córki.
Benedetta wzrosła w takiem odosobnieniu i czystości, że nieświadomą jeszcze była samej siebie, i wszystkiego co do życia się odnosi. Kochała swego kuzyna i chciała wspólne z nim wieść życie a teraz, gdy rojone w tym kierunku marzenia prysły, niepoczuła fizycznego bólu odłączając się od tego, który miał być jej dozgonnym towarzyszem. Płakiwała tylko często, lecz pomimo to wyszła za hrabiego Prada, nie znajdując w sobie siły do dalszego opierania się przeciwko skojarzonej woli ludzi i nieba.
Po ślubie, wieczorem, padł grom niweczący spokój małżeńskiego pożycia nowożeńców. Przyczyny pozostały nieznane. Czy Prada, ten północny włoch, dumny z podboju Rzymu, chciał z brutalnością zwycięzcy posiąść młodą swoją żonę? Czy niecierpliwością zadowolnienia swej żądzy oburzył dziewiczą jej niewinność?... Czy też niespodziewany i nieznany przez nią akt miłości wywołał w niej odrazę do człowieka, którego niekochała i któremu uledz niechciała?... Nigdy o tem Benedetta nie wspominała. Lecz ogólnie wiedziano, iż uciekłszy z sypialni, zamknęła się przed mężem i ubłagać się nie dała. Obrażony, zraniony w swej dumie i żądzy, Prada poprzysiągł, iż przezwycięży opór swej żony, chociażby miał zmusić ją szpicrutą jak klacz niedającą się powodować. Lecz gniew i wściekłość roznamiętnionego małżonka rozbijały się o niezłomną wolę Benedetty, wolę naraz zrodzoną w maleńkiej i ślicznej jej główce. Stanowczość jej w tym wypadku okazywała się godną rodu, z którego pochodziła. Spokojnie rzekła że nie chce i niechciała, chociażby to miała zaraz życiem przypłacić. Teraz, świadoma miłości, myślą całą oddała się swemu kuzynowi, księciu Dario, nabrała pewności, że jemu ciało swe jest obowiązana złożyć w ofierze, ponieważ jemu przyrzekła dozgonne przywiązanie. Dario, od chwili postanowionego małżeństwa Benedetty z hrabią Prada, opuścił Włochy i podróżował po Francyi. Lecz otrzymał teraz list od kuzynki, list, o którym mówiła swobodnie do krewnych i znajomych. Wzywała go, by powrócił i zobowiązywała się, że nigdy nie zgodzi się być niczyją jak tylko jego. Stała się teraz jeszcze pobożniejszą i modły swe mięszając z imieniem Daria, przysięgała dochowania swej dziewiczej czystości dla ukochanego, dla obranego przez siebie kochanka. Żar mistyczny miłości owładnął jej serce i gotową była na śmierć męczeńską, byle dochować wiary temu, którego ukochała. A gdy matka, złożywszy przed nią ręce, zaklinała ze łzami, by poddała się spełnieniu obowiązków małżeńskich, Benedetta odpowiadała spokojnie, że nie jest do nich zobowiązana, nic o nich nie wiedząc aż do ślubnej, nieszczęsnej nocy. Duch bieżącej polityki też się odmienił, projektowane zbliżenie pomiędzy Watykanem a Kwirynałem spełzło na niczem a obu stron dzienniki wznowiły przyciszoną na czas jakiś zaciekłą walkę na słowa. Tak więc małżeństwo Benedetty z hrabią Prada, symboliczne małżeństwo, mające wieńczyć sprzymierzenie się dwóch przeciwnych stronnictw, odźwierciadlało w dalszym ciągu nastrój rzymskiej polityki rozsypującej się w niwecz, walącej się w gruzy jak tyle innych ludzkich dążności i pragnień.
Nieszczęśliwe małżeństwo Benedetty stało się przyczyną śmierci Ernestyny. Spostrzegła że się pomyliła, pragnąc los zapewnić córce. Znękana własnem życiem pełnem niedoli, umarła ze zmartwienia, bolejąc nad zmarnowaniem życia jedynego swego dziecka. Troskę tej pomyłki dźwigała sama, albowiem brat jej, kardynał, oraz siostra jej, donna Serafina, obciążali ją wymówkami, na nią składając cały ciężar winy. Pocieszeniem Ernestyny mogła być tylko rozpacz księdza Pisoni, który podwójnie bolał zawiedziony w swych patryotycznych nadziejach, oraz przygnieciony ciosem małżeństwa Benedetty, do którego tak czynnie się przyłożył.
Któregoś ranka, znaleziono Ernestynę martwą, już zimną i skostniałą w łóżku, na którem skonała. Mówiono że zmarła skutkiem pęknięcia żyły w sercu, lecz w rzeczywistości zabiło ją nieszczęście córki. Cierpiała nad tem srodze a zarazem skrycie, bez skargi, bez jęku, jak przywykła poprzednio boleć nad własnem nieszczęściem. Zmarła w rok po zamążpójściu Benedetty, która, niepołączywszy się z mężem, żyła wszakże pod jednym z nim dachem, chcąc oszczędzić matce zmartwienia, jakieby jej przyniósł skandal publicznego zerwania małżeństwa. Donna Serafina podtrzymywała w Benedecie nadzieję możności unieważnienia małżeństwa i w tym celu namawiała ją, by uprosiła sobie tę łaskę, ukorzywszy się u stóp papieża. Wpłynęła na siostrzenicę, by zmieniła spowiednika. Benedetta, opuściwszy konfesyonał księdza Pisoni, oddała swą duszę pod dyrekcyę jezuity, ojca Lorenza, który od jakiegoś czasu był spowiednikiem donny Serafiny; był to człowiek jeszcze młody, miał lat trzydzieści pięć, uprzejmy a zarazem poważny, oczy miał przejrzyste i moc łagodnego narzucania swej woli. Pod jego pozostając wpływem, Benedetta natychmiast po śmierci matki opuściła dom męża i, powróciwszy do pałacu Boccanera, zamieszkała w pokojach gdzie się urodziła, wychowała, cierpiała i gdzie z bólu zgasła jej matka. Równocześnie podała prośbę o unieważnienie małżeństwa, powierzając swą sprawę pieczy kardynała-wikarego przy rzymskiej dyecezyi. Mówiono, że contessina tak uczyniła po tajemnie złożonej wizycie Ojcu świętemu, który okazał jej wiele szczerego współczucia.
W pierwszej chwili hrabia Prada utrzymywał, że na drodze sądowej zmusi swoją żonę do powrotu pod dach małżeńskiego domu. Zaniechał tego zamiaru, uproszony przez swego ojca, który niezmiernie bolał nad całą tą sprawą. Hrabia Prada przyjął więc do wiadomości, że jego małżeństwo unieważnionem zostanie przez władzę kościelną, na żądanie pozywającej, która się powoływała na nienaruszone panieństwo swoje, skutkiem niemocy męża. Prada oburzał się na nieprawość tej przyczyny, która wszakże była najpewniejszym ze względów uznanych za słuszne przez prawo kanoniczne. Morano, adwokat przy konsystorzu a zarazem jeden z najznakomitszych prawników w Rzymie, spisując podanie i wyłuszczając przyczyny, zręcznie ukrył, iż w danym razie niemoc męża pochodziła skutkiem oporu stawianego przez żonę. Rozpoczęły się rokowania strony pozwanej i pozywającej, roztrząsano szczegółowo tajemnice małżeńskiej alkowy, chciano udawadniać prawdę, niedającą się ująć a cytaty drażliwszej natury, wymieniano po łacinie. Jako świadków, przywoływano służbę, która przez rok pożycia Benedetty z mężem, słyszała i widziała niejedną scenę, opowiadając teraz głośno zatargi swoich państwa. Główną podstawę procesu stanowiło świadectwo podpisane przez dwie akuszerki, które, sprawdziwszy zawodowo, ręczyły o dziewiczości contessiny. Kardynał-wikary, posiadający władzę biskupa Rzymu, zlecił wtedy proces w ręce kongregacyi Konsylium, co oznaczało, że sprawa przychylała się korzystnie na stronę Benedetty. Oczekiwała ona obecnie, by kongregacya wyrzekła swój wyrok, którego następstwem będzie unieważnienie małżeństwa, zawartego w kościele, co pozyskawszy, łatwo będzie można otrzymać rozwód w trybunale cywilnym.
W ponurem, zimnem mieszkaniu swych rodziców, będących już w grobie, osiadła contessina i wiodła równie ciche i spokojne życie jak niegdyś, gdy przebywała tutaj przy matce. Dario był zawsze wybrańcem jej serca, lecz pomimo że głębokie miała do niego przywiązanie, postanowiła oddać mu się całkowicie dopiero w dniu, gdy ksiądz pobłogosławi ich związek, łącząc ich na życie całe przed ołtarzem i w obliczu Boga.
Dario też zamieszkiwał w pałacu Boccanera. Przed sześciu miesiącami umarł mu ojciec, zrujnowawszy się doszczętnie, chociaż nie tak dawno, za radą hrabiego Prada sprzedawszy willę Montefiori, zgarnął dziesięć milionów. Lecz ogarnęła go chęć spekulowania na gruntach, uległ gorączce trawiącej Rzym cały i, zamiast zachować w kieszeni otrzymane za willę dziesięć milionów, książę Onufry Boccanera odkupił ją, zawikłał się i przeliczył, grunta zaczęły spadać w cenie, wkrótce więc utracił wszystko, padł wraz z tylu innymi graczami, pochłonięty olbrzymim krachem spadłym na miasto. Nietylko zrujnowany, lecz mocno zadłużony, książę pokazywał się wszakże codziennie na Corso, uśmiechając się uprzejmie, pewien swej popularności. Nagle umarł, wypadkiem spadłszy z konia podczas rannego spaceru. W cztery miesiące po jego śmierci, pozostała po nim wdowa, zawsze zadziwiająco piękna Flavia, wybrała sobie męża o dziesięć lat od siebie młodszego. Juliusz Laporte, rodem szwajcar, był najpiękniejszym żołnierzem z wojska papiezkiego, dosłużył się rangi sierżanta a potem zajmował się sprzedawaniem relikwij. Flavia posiadała jako osobistą własność willę i czterdzieści tysięcy franków rocznego dochodu. Wychodząc za mąż za upatrzonego przez siebie człowieka, wyrobiła dlań u papieża tytuł margrabiego Montefiori. Księżna Boccanera powróciła tym sposobem do pierwotnego swego miana margrabiny Montefiori. Urażony na nią kardynał Boccanera, wymógł, by jej syn, książę Dario zamieszkał przy nim i w tym celu oddał mu część pokojów na pierwszem piętrze. Kardynał, jakkolwiek obojętnym i zmarłym zdawał się być dla świata, zachował dumę swego rodu i miłość dla nazwiska, skutkiem tego, przywiązał się do siostrzeńca, do tego wątłego młodzieńca, ostatniego potomka rodu, który tylko z niego mógł się odrodzić. Względem Benedetty kardynał okazywał ojcowską czułość i nie był przeciwnym jej małżeństwu z Dariem, a tak dalece wierzył w cnotę i pobożność ich obojga, że na chwilę się nie zawahał, by przygarnąć ich oboje pod dach rodzinny przodków, pomijając ze wzgardą rozsiewane po mieście oszczerstwa przez hrabiego Prada i jego przyjaciół, upatrujących powód do zgorszenia w tem zbliżeniu się kochającej pary. Donna Serafina strzegła Benedettę a kardynał strzegł młodego księcia i czworo tych ludzi żyło w ciszy i w cieniu staroświeckich murów pałacu, który niegdyś widział tyle scen krwawych i tragicznych a teraz osłaniał ostatnich przedstawicieli potężnego rodu o krwi płomiennej lecz już gasnącej, przedstawicieli dawnego społecznego ustroju, na którego zwaliskach miał powstać świat nowy, odrodzony.
Gdy ksiądz Piotr Fromont ocknął się ze snu, poczuł, że głowa ciąży mu jeszcze ze zmęczenia a zarazem był niezadowolniony, iż spał znacznie dłużej niż zamierzył. Spojrzał na zegarek i przeraził się ujrzawszy, że jest już godzina szósta. Zatem, zamiast jednogodzinnej drzemki, spał blizko siedem godzin, uległszy nieprzepartemu znurzeniu po długiej podróży. Nawet teraz, rozbudziwszy się i szeroko otwierając oczy, nie miał odwagi wstać z łóżka, tak dalece rozbite miał członki. Prócz fizycznego zmęczenia, czuł się opanowany trwożnemi przeczuciami. Zkądże one nań spłynęły, ziębiąc i osłabiając gorączkowy, młodzieńczy jego zapał, tak silny dzisiejszego ranka?... Czyż majaczono podczas snu dzieje rodu Boccanera udręczyły mu duszę?... Przypominał sobie, że zasnąwszy, przebywał w towarzystwie ludzi tej rodziny, sunącej się przed nim pocztem groźnych, zagadkowych postaci. Napełniły go one męczącym niepokojem, który nieustępował teraz na jawie. Piotr, leżąc z otwartemi oczyma, wywoływał te postacie, a wystraszony nagłą zmianą otoczenia, w którem się obudził, rozglądał się po nieznanym sobie pokoju. Nie mógł odnaleźć ładu w swoich myślach. Pytał sam siebie, jakim sposobem Benedetta, której nie znał, mogła była napisać do wicehrabiego Filiberta de la Choue, iż napisana przez niego książka, została wskazana kongregacyi Indeksu. Nie rozumiał przyczyny tego zainteresowania się Benedetty całą tą sprawą. Dlaczego zażądała ona, by autor książki przybył do Rzymu, by osobiście jej bronić?... I dlaczego ta patrycyuszka posunęła swą uprzejmość aż do zaproszenia go do własnego swego domu?... Nie zupełnie otrzeźwiony ze snu i zmęczenia, Piotr dziwił się, znalazłszy się na tem nieznanem łóżku, w obcem mieście i w pałacu pełnem grobowej ciszy. Rozbite miał członki i pustkę czuł w głowie. Chwilami tylko odzyskiwał przytomność, która mu świadczyła, że mnóstwa rzeczy nie odgaduje i że muszą być one bardziej zawiłe, aniżeli wskazują proste na pozór fakta. Było to raczej przeczucie, lub rodzące się podejrzenie, z którego się otrząsnął, zerwawszy się raptownie z pościeli. Przyczynę nagłego niepokoju i trwogi, Piotr złożył na smutny, szary zmrok, zalegający mieszkanie i zawstydził się rozpaczy, oblegającej mu serce.
Chcąc zmienić kierunek myśli, zaczął się rozglądać po dwóch pokojach, stanowiących nowe jego mieszkanie. Mahoniowe ich umeblowanie było proste, prawie ubogie, niedobrane, wszakże większość sprzętów nosiła charakter stylu używanego na początku bieżącego stulecia. Łóżko było bez kotary a drzwi i okna bez firanek. Podłoga była pociągnięta czerwoną farbą, woskowana a tu i owdzie pod meblami, leżały małe dywaniki. Ten rodzaj urządzenia mieszkania, przypomniał mu pokój jego babki, w którym czasami sypiał będąc dzieckiem, babki mającej sklepik z materyałami do szycia w Wersalu, za panowania Ludwika Filipa. Wtem, rozglądając się po ścianach, wśród kilku bezwartościowych rycin i malowideł, napotkał obraz, który silnie go zainteresował. Przedstawiał młodą kobietę siedzącą na kamiennym progu domu, z którego zdawała się być wygnaną. Dom miał wygląd surowy i możny a z bronzu odlane podwoje, zamknąć się musiały dopiero co przed chwilą za nieszczęśliwą, wyrzuconą po za ich progi. Siedziała znękana i tylko w bieliźnie a na potężnych, granitowych stopniach, leżała jej odzież w nieładzie, gniewną rzucona dłonią. Bosa, z obnażonemi ramionami, ukryła twarz w konwulsyjnie załamanych rękach i chociaż rysy jej były niewidzialne, całością postaci wyrażała boleść. Rozpuszczone, wspaniale piękne płowe włosy o złotych odblaskach, wiły się, okalając ją całą. Cóż było przyczyną jej niedoli?... Jakiż wstyd i opuszczenie szarpały jej serce?... Dlaczegóż została odtrąconą, jaką opowieść miłości mogłaby odkryć ta zraniona losem nieszczęśliwa?... Jakże pociągającą, uroczą i młodzieńczą była ta nieznana pokutnica, pomimo, że twarz miała w dłoniach ukrytą. Niezawodnie pięknemi były jej rysy. Można się było tego domyślać, sądząc po pięknie obnażonego jej ciała. Nęciła ona swoją tajemniczością, zagadkowem nieszczęściem, namiętnością rozpaczy a może ogromem popełnionego przewinienia. Cóż chciał wyrazić artysta, malując ten obraz?.. Może symbol bólu i rozpaczy? Ukrył więc twarz namalowanej przez siebie postaci jęczącej u stóp podwoi, wieczyście głuchych i wieczyście zamkniętych, nigdy niezaspokojonych pragnień i porywów?... Piotr długo się wpatrywał w zagadkowość obrazu i zdawało mu się, że widzi czysty, bosko piękny profil rozpaczającej kobiety. Czuł, że to złudzenie a zarazem nie mógł się oderwać od piękna zaklętego w tem płótnie, które zczerniałe i popękane od starości, zachowało czar dzieła stworzonego ręką mistrza. Na ścianie obok, wisiała kopia obrazu z XVIII wieku, przedstawiająca Matkę Boską; Piotr szybko odwrócił odeń oczy, podrażniony banalnością jej uśmiechu.
Zmierzch zapadał coraz ciemniejszy. Piotr, roztworzywszy jedno z okien salonu, oparł się o framugę i patrzał na Monte Gianicolo leżące naprzeciw po za Tybrem. Przypomniał sobie upojenie jakiego doznał dzisiejszego ranka, ujrzawszy Rzym ze szczytu tego wzgórza. Lecz teraz urok już minął wraz z porannem słońcem i nastąpiła szara niepewności godzina. Z nieba opadał jakby popiół coraz ciemniejszy, horyzont malał, topniejąc niewyraźnie, głuchł i pochmurniał. Na lewo, w oddaleniu, Piotr domyślał się, że po za temi dachami leży Monte Palatino a na prawo rysowała się szafirową barwą potężna kopuła św. Piotra, odbijając na tle ołowianego nieba. Na innym znów krańcu miasta, w stronie której nie mógł ztąd widzieć, na innym pagórku, Pałac kwirynalski też musiał ciemnieć i osuwać się w szarość wieczoru. Stał jeszcze czas jakiś w otwartem oknie i wpatrywał się w zanikające w ciemnościach szczegóły widoku, Rzym, którego jeszcze nie znał, zacierał się i usuwał. Lecz znów dręczący niepokój bólem się odezwał w sercu Piotra; nie mogąc dłużej wytrzymać, zamknął okno i usiadł, pogrążywszy się w zadumę pełną bezbrzeżnego smutku. Wraz z ubywającem światłem potężniała jego tęsknota, z której ocknął się gdy przez uchylone drzwi błysnęła zapalona lampa.
Niosła ją Wiktorya, idąc cicho, na palcach. Ujrzawszy Piotra, zawołała:
— Już się pan obudził i wstał! Byłam tutaj o godzinie czwartej, lecz pan smacznie spał wtedy. Bardzo pan dobrze zrobił, wypoczywając do syta po swej nocnej podróży.
Piotr zaczął się uskarżać, iż rzeczywiście czuje się bardzo zmęczony i jakby zziębnięty, czem wielce się zaniepokoiła.
— Niechaj pan tylko nie dostanie tej ich szkaradnej febry! Ta ich rzeka tuż pod nosem płynąca jest wcale niemiłem sąsiedztwem. Powietrze mamy niezdrowe z jej powodu. Don Vigilio, sekretarz Jego Emineacyi, cierpi na owe febry. To szpetne choróbsko i nie chciałabym, aby ono miało chwycić pana.
Wiktorya zaczęła nalegać, by zaraz się położył do łóżka, zapewniając, że potrafi go wytłómaczyć przed swojemi paniami. Ani księżniczki, ani contessina nie wezmą mu za złe, jeżeli się dziś przed niemi nie stawi. Piotr na razie nie protestował, pozwalając Wiktoryi rozporządzać swoją osobą, czuł bowiem, że chwilowo wola w nim wygasła. Więc stosując się do jej żądania, zasiadł do przyniesionego przez Giacomo obiadu i zjadł zupę, kawałek pieczonej kury, oraz trochę konfitur. To go znacznie pokrzepiło, uczuł się o wiele zdrowszym i silniejszym, więc odrzuciwszy projektowane położenie się do łóżka, postanowił dziś jeszcze podziękować paniom za uprzejmie ofiarowaną sobie gościnność. Ponieważ donna Serafina przyjmuje w poniedziałki swych znajomych, zejdzie więc do jej salonu o właściwej godzinie.
— Dobrze, niechaj i tak będzie — potwierdziła Wiktorya. — Ponieważ zdrowie panu wróciło a zatem niechaj się pan rozerwie... Najlepiej będzie jeżeli don Vigilio przyjdzie po pana o godzinie dziewiątej... Tak, niechaj on pana tam wprowadzi. Ja go o tem uprzedzę.
To mówiąc, wyszła a Piotr umył się i włożył nową sutanę wyjętą z walizki. O godzinie dziewiątej lekko zastukano do drzwi i wszedł niewielkiego wzrostu ksiądz, jeszcze młody, zaledwie trzydziestoletni, lecz chudy i schorzały, o długiej, pozapadanej, szafranowo-żółtej twarzy. Od lat kilku cierpiał na febrę, której napady powtarzały się codziennie z regularnością chronometru. W chwilach zapomnienia, w żółtej tej twarzy błyszczały gorejące czarne oczy, świadcząc o zapalczywości ducha tego napozór spokojnego człowieka.
Ukłoniwszy się, rzekł wyborną francuzczyzną i z wielką uprzejmością:
— Jestem don Vigilio i polecam się z gotowością na pańskie usługi... Jeżeli pan sobie życzy, możemy zejść zaraz do salonu...
Piotr zgodził się na tę propozycyę, podziękował i wyszli razem. Don Vigilio milczał, lecz z grzecznym uśmiechem słuchał Piotra, potakując głową. Spuściwszy się wązkiemi schodami na drugie piętro, znaleźli się w rodzaju przedsionka stanowiącego zakończenie klatki schodowej paradnego wejścia do pałacu. Piotr ździwiony był brakiem oświetlenia. Tylko gdzieniegdzie pobłyskiwała lampka gazowa, jak na korytarzach podrzędniejszych hoteli. Żółte plamki owych lampek rozsianych zdaleka świeciły jak gwiazdy, słabo wszakże rozpraszając ciemności długich i bardzo wysokich korytarzy. Wszystko w tym pałacu było olbrzymie a zarazem cmentarne. Nawet w pobliżu drzwi wiodących do mieszkania donny Serafiny nic nie zdradzało, iż dzisiaj był dzień przyjęcia. Tuż w pobliżu tych drzwi były inne, wiodące do pokojów zajmowanych przez Benedettę.
Piotr dziwił się głębokości ciszy zalegającej pałac. Najlżejszy szelest nie dolatywał jego uszu. Przystanąwszy, don Vigilio skłonił się raz jeszcze i, nie zadzwoniwszy, ostrożnie nacisnął klamkę.
Weszli do przedpokoju, w którym paliła się naftowa lampa postawiona na środku stołu. Przedpokój był obszerny, o ścianach malowanych na czerwono i zdobnych w złote, regularne staroświeckie draperye. Na krzesłach leżały rzucone męzkie paltoty i dwa damskie okrycia, na konsoli zaś spoczywały kapelusze. Pod ścianą siedział lokaj i drzemał w półcieniu.
Don Vigilio usunął się grzecznie przy drzwiach wiodących do pierwszego salonu, obitego czerwoną brokatelą. Wszedłszy tam, Piotr był przekonany, że niema nikogo. Naraz stanęła przed nim niespodziewanie czarna postać kobiety, której rysów nie mógł dojrzeć z powodu ciemności. Na szczęście, don Vigilio znów się ukłoniwszy, rzekł:
— Mam zaszczyt przedstawić contessinie księdza Piotra Fromont, dziś rano przybyłego z Francyi.
Przez chwilę Piotr pozostał sam na sam z Benedettą w tym pustym, olbrzymim salonie zlekka oświetlonym dwoma lampami, przysłoniętemi abażurami z koronek. Z sąsiedniego salonu, biło żywsze światło przez otwarte na rozcież podwoje i dolatywały głosy kilku rozmawiających tam osób.
Contessina okazała się wielce uprzejmą dla Piotra, witając go z serdeczną prostotą:
— Jakże jestem rada, że pana widzę. Lękałam się, by pan nie rozchorował się ze zmęczenia. Lecz teraz już czuje się pan lepiej... już niedomaganie minęło?..
Piotr wsłuchiwał się z przyjemnością w powolny, dźwięczny jej głos, który zdawała się tłumić, nauczona panować nad gwałtownością swej natury. Światło padło teraz na twarz Benedetty, twarz białą jak kość słoniowa. Owal miała okrągły, usta nieco wydatne, nos kształtny i cienki. Delikatne jej rysy młodzieńczy, dziewiczy miały wyraz. Najpiękniejszą jej ozdobą były wielkie, głębokie oczy, w których nikt zdolnym nie był czytać, tak dalece tajemnicze spoczywały w nich przepaści. Patrzała ona niemi?... Czy marzyła?... Kryłaż żary żądz niezaspokojonych, czy też modliła się płonąc w świętości?... Oczy te były nieodgadnioną zagadką, świecąc wśród twarzy o nieruchomych rysach. Biała, młodzieńcza, pełna spokoju Benedetta była uroczą, wyrobioną sztucznie powagą; ruchy miała harmonijne, szlachetne, rytmiczne. Przy uszach jej połyskiwały matowo dwie olbrzymie perły najczystszej piękności, perły z naszyjnika podziwianego przez cały Rzym a należącego do kobiet z rodu Boccanera.
Piotr, dziękując jej za udzieloną sobie gościnność, rzekł:
— Najmocniej żałuję, iż zaraz po przyjeździe nie mogłem pani wyrazić szczerej mej wdzięczności za zbytek jej dobroci.
Benedetta, chcąc go ośmielić a zarazem wytłómaczyć swoje postępowanie względem niego, odpowiedziała:
— Proszę, niechaj się pan uważa tutaj jakby we własnym domu. Wiem jak przyjaźnie jest dla pana usposobiony krewny nasz de la Choue i jak bardzo się interesuje napisaną przez pana książką, to najzupełniej wystarcza, byś pan życzliwie był przez nas widziany. Pan zapewne wie, jak serdecznie jestem przywiązana do mojego krewnego...
Głos Benedetty nieco przycichł i mówiła wolniej, zrozumiała bowiem, że należało coś powiedzieć o książce napisanej przez Piotra, o tej książce, która była jedynym powodem jego przyjazdu. Po chwili namysłu, mówiła dalej:
— Książkę pańską przeczytałam dzięki mojemu kuzynowi. Bardzo mnie zajęła. Jest to utwór piękny, szlachetny, lecz, czytając, byłam nieco strwożoną. Przypisuję to mojemu nieuctwu, zapewne niewszystko zrozumiałam, niewszystko pojęłam w sposób należyty. Liczę, że zechcesz pan ze mną pomówić w tym przedmiocie. Wszak mogę pana prosić o bliższe objaśnienia co do nowości poglądów zawartych w pańskiem dziele?...
Piękne oczy Benedetty były w tej chwili dziecięco przejrzyste i Piotr czytał w nich szczery niepokój istoty poraz pierwszy spotykającej się z zagadnieniami, o których nigdy przedtem nie słyszała. A zatem nie była porwaną poruszonemi w książce ideami... a zatem nie ona zażądała jego przyjazdu, nie ona oświadczyła swą gotowość bronienia autora dzieła, które trafiło do własnych jej przekonań?... Znów Piotra opadły podejrzenia, znów przeczuwał działające w ukryciu przeciwne sobie siły, niewidzialną rękę kierującą wszystkiem ku nieznanym celom. Natomiast Benedetta podbiła go ujmującą swoją szczerością, oczarowany był szlachetnością jej piękności, młodocianym jej wdziękiem. Czuł, iż można w niej pokładać ufność, wzbudziła ją ona zaraz na wstępie rozpoczętej z nim rozmowy. Chciał właśnie jej powiedzieć, że może nim dowolnie rozporządzać, lecz nadeszła ku nim dama czarno ubrana. Wyniosła, szczupła jej postać wyraźnie się zarysowała na tle jasności płynącej z sąsiedniego salonu.
— Benedetto, czyś powiedziała, by Giacomo poszedł na górę zobaczyć, co się tam dzieje?... Don Vigilio przyszedł sam. Znajduję to nietaktownem.
— Ależ nie, moja ciociu, ksiądz Piotr Fromont jest tutaj.
I dla uzupełnienia ceremonii przedstawienia rzekła, powtarzając:
— Ksiądz Piotr Fromont... Księżna Boccanera.
Zamieniono się ukłonami. Donna Serafina musiała mieć lat około sześdziesięciu, lecz ściskała się tak mocno, iż sądząc z figury, możnaby ją uważać za zupełnie młodą kobietę. Była to ostatnia i jedyna jej kokieterya, bo włosy zachowała siwe, bynajmniej ich nie ukrywając. Gęste były i puszyste a wydawały się tem bielsze, że brwi donny Serafiny były czarne. Twarz miała podłużną, pofałdowaną i wielki, typowy nos swego rodu. Nigdy nie była piękną i nie miała ubiegających się o swoją rękę. Jednym z ciosów jej życia było zamążpójście Ernestyny o kilka lat od niej młodszej. Przebaczyć nie mogła tego wyboru hrabiemu Brandini i odtąd zerwała z myślą wydania się zamąż, postanawiając pocieszyć się dumą, jaką w niej wzbudzała piękność nazwiska Boccanera. Wszak ród ten potężny wydał już z siebie dwóch papieży a donna Serafina nie powątpiewała, iż dożyje chwili, gdy brat jej, kardynał, zasiądzie na Watykańskim tronie. Myśli tej poświęciła się z całem oddaniem. Czyniła wysiłki, by umiejętnie zarządzać szczupłością dochodów kardynała i rodziny, pielęgnowała brata, strzegła go i niejednokrotnie wspierała swojemi radami. Praktycznością swą dokonywała cudów i dzielnie podtrzymywała dom od ostatecznej ruiny. Od lat trzydziestu otwierała w poniedziałki podwoje swojego salonu, obliczyła bowiem, że tak jej nakazuje wyższa polityka. W salonie tym przyjmowała kółko nieliczne, lecz dobrane z pomiędzy najżarliwszych stronników papieża. Tym sposobem salon jej był środowiskiem agitacyi na rzecz papieża a tem samem pogróżką i siłą wobec przeciwnego obozu.
Piotr natychmiast odczuł jak dalece był niczem w jej obliczu. Jakież bowiem znaczenie mógł mieć w jej oczach ten ksiądz obcokrajowiec, nie będący chociażby tylko prałatem. Więc znów wzrosło zadziwienie Piotra, coraz bowiem trudniej mógł odgadnąć przyczynę zaprosin i gościnności doznawanej pod tym dachem, gardzącym ubogimi. Wiedział zarazem, że donna Serafina była niezmiernie pobożną. Zatrzymał się tymczasowo na przypuszczeniu, iż przyjmowano go tutaj jedynie przez wzgląd na wicehrabiego Filiberta de la Choue. Wszak donna Serafina powitała go słowami:
— Radzi jesteśmy, że będziemy mieli przez pana blizkie wiadomości o panu de la Choue. Dwa lata temu sprawił on nam niemałą pociechę, przywiódłszy z Francyi pięknie zorganizowany poczet pątników.
Postępując na przedzie, donna Serafina wprowadziła Piotra do przyległego salonu.
Była to wielka kwadratowa komnata, wybita staroświecką żółtą brokatelą w rzucane kolorowe kwiaty; musiała sięgać conajmniej epoki Ludwika XIV. Wyniosłe ściany podtrzymywały wspaniały, bogato rzeźbiony sufit, który tworzył zagięcia w rodzaju ram, ujmujących piękne malowidła. Umeblowanie nie było jednolite. Po nad pięknemi, złoconemi konsolami lśniły wysokie lustra, a niektóre fotele pochodziły z siedemnastego wieku. Inne sprzęty raziły pospolitością, pozbierane były bez wyboru i smaku. Na ciężkim, nieładnym stole z epoki pierwszego cesarstwa, leżały fotografie a brzydota ich jeszcze stawała się widoczniejszą na drogocennym marmurze złoconych konsoli. W całym tym salonie, trudno było znaleźć coś zajmującego pod względem sztuki. Na ścianach wisiało kilka średniej wartości obrazów a pomiędzy niemi wyróżniał się jeden tylko z epoki przedrenesansowej. Obraz ten był niewiadomego mistrza. Przedstawiał Zwiastowanie. Wzorem pierwotnie pojętej Matki Boskiej, artysta wyobraził ją pod postacią wątłej, drobnej dzieweczki, mogącej mieć lat dziesięć. Natomiast Anioł był wspaniale potężny, piękny i olbrzymi, promieniały od niego potoki świetlane, któremi miłośnie ogarniał przeczystą swą oblubienicę. Na przeciwnej ścianie, naprzeciwko Zwiastowania, Piotr zauważył inny niemniej zajmujący obraz a raczej portret młodej dziewczyny z rodu Boccanera. Przypuszczano, że wyobraża on rysy pięknej Casii Boccanera, owej legendowej Casii, która rzuciła się do Tybru, uśmiercając w ten sposób swego brata Ercolo i pociągając zarazem trupa zabitego przez niego Flavia Corradini, umiłowanego przez nią kochanka.
W salonie tym paliły się cztery lampy, oświecając jaskrawo a zarazem spokojnie żółte, staroświeckie ściany, które złociły się miejscami jakoby wyblakłe słoneczne promienie, melancholijnie zasuwające się po za mgły zachodu. Komnata miała wygląd surowy, zdawała się być gołą i pustą, nie ożywiała ją żadna zieloność, nie rozweselała żadna, chociażby najskromniejsza wiązanka kwiatów.
Donna Serafina przedstawiła Piotra zebranemu towarzystwu; nastąpiła chwilowa cisza w przerwanej rozmowie i oczy wszystkich zatrzymały się na nowo przybyłym, widocznie już zapowiedzianym gościu. W salonie było dziesięć osób a pomiędzy nimi Dario. Stał rozmawiając z młodą księżniczką Celią Buongiovanni, która tu przybyła z sędziwą swoją krewną, rozmawiającą teraz półgłosem z monsignorem Nani w ustronnym kącie komnaty. Przy wymianie nazwisk, Piotr baczniejszą zwrócił uwagę na pana Morano, adwokata przy konsystorzu, o którego wyjątkowem stanowisku w pałacu Boccanera, powiedział mu wicehrabia Filibert, chcąc go zabezpieczyć od popełnienia jakiego błędu, skutkiem niewiadomości. Morano, od lat trzydziestu był najbliższym przyjacielem donny Serafiny. Stosunek ten, niegdyś ukrywany, Morano miał bowiem żonę i dzieci, stał się prawie jawnym z chwilą, kiedy adwokat owdowiał; lata wreszcie sprawiły, iż ogólnie przyzwyczajono się do tego stanu rzeczy i tolerowano naturalny ten związek, jak gdyby był uświęconem przez kościół małżeństwem. Donna Serafina i Morano byli ludźmi bardzo pobożnymi a zatem najniezawodniej zaopatrzyli się w potrzebne dyspensy. Morano siedział teraz na zwykłym, od ćwierć wieku przynależnym sobie fotelu około kominka, w którym jeszcze nie zapalono ognia, płonącego podczas całej zimy. A gdy don na Serafina ukończyła zaznajamianie Piotra z zebranem towarzystwem, zajęła swój fotel, stojący po drugiej stronie kominka.
Piotr usiadł obok don Vigilio, nie przemówiwszy jeszcze nic do nikogo, Dario zaś zaczął głośniej opowiadać przygodę, o której mówił z Celią. Dario był bardzo przystojny, średniego wzrostu, wytwornie wysmukły. Czarna, starannie utrzymana broda, okalała mu twarz o charakterystycznym wielkim nosie Boccanerów. Rysy miał ściągłe, miękie, jakby świadczące o zaniku dzielności rasy, z której ród wywodził.
— O tak, była piękna! — powtarzał z przesadzonem uniesieniem. — Nieprawdopodobnie piękna!
— Któż taki? — spytała Benedetta, zbliżając się do rozmawiającej z sobą pary.
Celia, przypominająca swym wyglądem dziewczynkowatą postać Najświętszej Panny na obrazie tuż po nad nią wiszącym, zachichotała, mówiąc:
— Jakaś biedna dziewczyna, jakaś robotnica, którą Dario dziś spotkał na mieście.
Dario poczuł się w obowiązku powtórnego opowiedzenia swej przygody. Przechodząc jedną z ciasnych uliczek w pobliżu piazza Navone, ujrzał na kamiennych stopniach peronu, młodą, dwudziestoletnią dziewczynę, która, siedząc z załamanemi rękoma, rozpaczliwie płakała. Wzruszony jej łzami a zwłaszcza niezwykłą urodą, zbliżył się do niej i wreszcie wyrozumiał z urywanych słów dziewczyny, iż pracowała w fabryce paciorków woskowych, lecz że obecnie skutkiem braku roboty odprawiono znaczną część robotnic i ją pomiędzy innemi. Przerażona tem nieszczęściem, nie śmiała wracać do domu, do rodziny, która przeważnie żyła z jej zarobku. Opowiadając swoją nędzę, z po za łez patrzała tak cudnie pięknemi oczyma, iż Dario pomimowoli sięgnął do kieszeni, chcąc ją pocieszyć pieniężnym datkiem. Lecz dziewczyna zerwała się raptownym skokiem i nic od niego nie chcąc przyjąć, rzekła, stojąc już z daleka, że jeżeli chce pomódz jej rodzinie, to niechaj z nią pójdzie do domu i matce da pieniądze. Mówiąc to, zaczęła szybko iść w stronę mostu świętego Anioła.
— Ach, jakże była piękną! — powtórzył znów z uniesieniem — Wspaniale piękną!... Wyższa ode mnie, szczupła, pomimo silnej budowy ciała, z piersią kształtną jak u bogini. Patrzałem na nią jak na starożytny posąg dwudziestoletniej Wenery. Dolna część owalu jej twarzy była majestatyczna a maleńkie usta i prześliczny nos — zachwycały mnie poprawnością rysunku. A oczy, ach oczy jej! Jakże były przejrzyste, wielkie, wymowne! Głowę jej wieńczył ciężki kask czarnych, obfitych włosów, skręconych w torsadę. Biła od niej formalnie jasność, tak dalece była piękną a padające na nią słoneczne promienie złociły ją, ślizgając się i podnosząc jeszcze zadziwiającą jej urodę.
Słów Daria słuchało całe towarzystwo z natężoną uwagą, bo w duszy tych ludzi żyło poszanowanie dla piękna. Namiętność ta jeszcze niezupełnie wygasła w potomkach starożytnych rzymian.
— Tego rodzaju piękne dziewczyny stają się coraz rzadszem zjawiskiem pomiędzy ludem, zauważył Morano. Możnaby cały dzień chodzić po Trastevere, nie spotkawszy ani jednej. Lecz jak widzę gatunek ich jeszcze nie zaginął doszczętnie, dowiedzieliśmy się, że przynajmniej jest chociażby jedna przedstawicielka owego słynnego piękna.
— A jakże jej na imię tej twojej bogini? — spytała z uśmiechem Benedetta, zaciekawiona i gotowa do zachwytu na równi z resztą towarzystwa.
— Pierina — odrzekł Dario, uśmiechnąwszy się do kuzynki.
— I cóż z nią zrobiłeś?...
Lecz podniecona zachwytem twarz Daria przybrała nagle odmienny wyraz. Skrzywił się i strwożył jak dziecko, które podczas zabawy ujrzy wstrętny owad na ulubionej swej lalce.
— Wolałbym o tom nie mówić, bo bardzo żałowałem, żem poszedł za tą dziewczyną... W domu jej matki zastałem nędzę, ale to nędzę tak odrażającą, iż rozchorować się można zatrzymując myśl na podobnej ohydzie!...
Przeszedłszy z dziewczyną na drugą stronę mostu św. Anioła, dostał się on w dzielnicę miasta nowobudującego się na dawnych podwórcach zamkowych. Świeżo stawiane tutaj domy dla najbiedniejszej ludności walą się w gruzy prawie natychmiast, pękają, schnąc. Otóż w jednem z takich opuszczonych już przez mieszkańców nowych a walących się domów, Dario znalazł rodzinę pięknej dziewczyny. Składała się z ojca, matki, niedołężnego wuja i mnóstwa dzieci. Wszyscy byli zaledwie okryci cuchnącemi, brudnemi szmatami i jęczeli z głodu, leżąc na barłogach. Dario, mówiąc o tych widzianych przez siebie nędzarzach, silił się na dobór słów o ile możności wyszukanych i maskujących wstręt jakiego doznał. Rękoma zdawał się odpychać okropność widzenia, wzbudzającego w nim odrazę.
— Ujrzawszy to, uciekłem i ręczę że nigdy już tam nie powrócę...
Wszyscy potrząsali zlekka głowami i jakiś przykry chłód wionął po salonie. Ciszę powstałą z ogólnego milczenia, przerwał Morano, zaznaczając słowami pełnemi goryczy, iż nędzę ludności w Rzymie przypisać należy zaborcom, chciwym panom rządzącym z wyżyn Kwirynału. Oni wszystkiemu złu stali się przyczyną, złu co raz silniej rozrastającemu się po nad uciemiężoną stolicą papieży. Wszak krąży obecnie pogłoska, iż deputowany Sacco wyniesiony będzie na ministeryalną posadę, a przecież Sacco jest znanym powszechnie jako niebezpieczny intrygant, przyłapany już niejednokrotnie na sprawach wielce podejrzanej natury. Jeżeli człowiek tego rodzaju będzie ministrem, to łatwo przepowiedzieć ostateczne bankructwo, grożące lada chwila bezczelności wrogów.
Pod wrażeniem opowiadania Daria, jedna tylko Benedetta, zamyśliwszy się i ze smutkiem patrząc na Piotra, o którego książce sobie przypomniała, szepnęła:
— Biedni ludzie! Lecz dlaczegóżby nie pójść do nich i ulżyć ich ubóstwu?...
Piotr słuchał słów Daria nietylko z zajęciem lecz z wielkiem wzruszeniem. Wspomniał swoje apostolstwo po najuboższych ulicach Paryża i ogarnęła go niewymowna litość, widząc, że zaraz w pierwszym dniu swego przyjazdu do Rzymu spotyka się z tą samą plagą nędzy. Usłyszawszy tkliwe słowa Benedetty, zawołał głośniej aniżeli przypuszczał:
— Pani zechce pozwolić, byśmy razem tam poszli. Proszę niechaj mi będzie wolno pani towarzyszyć. Mnie niezmiernie zajmują sprawy tego rodzaju.
Uwaga całego towarzystwa skierowała się ku mówiącemu. Zaczęto go pytać, badać, widocznie ludzie ci pragnęli, by Rzym wywarł na nim dodatnie tylko wrażenie. Zapewniali, iż nie można sądzić z i z oderwanych faktów. Pragnęli wszakże poznać, jakiemi były te pierwsze wrażenia Piotra. Cóż widział już w Rzymie?... Cóż o nim sądził?.. Wymawiał się od dania odpowiedzi, mówiąc, że nic jeszcze nie widział, bo nawet nie wyszedł na miasto od chwili przyjazdu. Pomimo to zapewnienie, nalegano, by wyjawił swoje zdanie. Piotr czuł, iż wszyscy pragną zmusić go do zachwytu. Radzono jak ma postąpić, by zwiedzić Rzym należycie, ostrzegano go z uprzejmym naciskiem, że dodatnie wrażenie wzrasta dopiero stopniowo i że długo musi poczekać, by odczuć piękno i wielkość świętego miasta.
— Jak długo zamierza pan pozostać między nami? — odezwał się głos uprzejmy, o łagodnym i czystym dźwięku.
Był to głos monsignora Nani, który, siedząc na uboczu i w cieniu, po raz pierwszy donośnie przemówił, przerwawszy cichą rozmowę ze swoją sąsiadką. Piotr zauważył, iż monsignor często się w niego wpatrywał swojemi przenikliwemi oczyma, udając tylko, że uważnie słucha zwolna sączącej się, lecz nieustannej paplaniny ciotki ładnej Celii. Monsignor miał na sobie sutanę z amarantowemi wypustkami a fioletowy jedwabny pas okręcał się w około wysmukłej jego figury; miał lat przeszło piędziesiąt, lecz wyglądał jeszcze młodo, włosy miał jasne, bez śladu siwizny, nos prosty i cienki, usta delikatnie zarysowane a pomimo to stanowcze, zęby lśniąco białe.
— Mam zamiar pozostania w Rzymie przez dwa a najwyżej trzy tygodnie — odpowiedział Piotr, wpatrując się w postać monsignora.
Powiedzenie to wywołało ogólny protest. Jak to... trzy tygodnie?... Jakże mógł przypuszczać, iż pozna Rzym w tak krótkim przeciągu czasu! Na to potrzeba sześciu miesięcy, roku, dziesięciu lat! Pierwsze wrażenie jest zwykle mylne a co gorzej niekorzystne i by takowe zwalczyć, trzeba zamieszkać w Rzymie lata całe.
— Trzy tygodnie! — zawołała z wyniosłem lekceważeniem donna Serafina. — Cóż można poznać, cóż można pokochać w przeciągu trzech tygodni?... Ci, którzy rzeczywiście Rzym umiłowali, stali się jego mieszkańcami a przynajmniej powracają do nas często na znacznie dłuższy pobyt niż trzy tygodnie!
Nani, nie przyłączając się do wyrażanych podziwień, uśmiechnął się tajemniczo i zlekka machnął ładną, kształtną ręką, zdradzającą arystokratyczne pochodzenie monsignora. Piotr bronił się, że nietyle przyjechał dla gruntownego zapoznania się z Rzymem, ile dla załatwienia naglącej sprawy, która gdy się ukończy, stanie się hasłem do jego powrotu do Paryża, gdzie stale zamieszkuje, mając tam liczne zajęcia. Prałat, znów się uśmiechnąwszy, rzekł spokojnie:
— Jestem przekonany, iż pan pozostaniesz z nami znacznie dłużej niż przypuszczasz, tak, znacznie dłużej niż trzy tygodnie...
Chociaż to zdanie zostało wypowiedziane z uprzejmą swobodą, Piotr silnie się zaniepokoił. Dlaczego oni wszyscy to mówią?... Zkądże mogą wiedzieć, ile czasu wypadnie mu pozostać dla załatwienia sprawy?... Pochylił się więc do ucha don Vigilia i spytał jak mógł najciszej:
— Kim jest monsignor Nani?...
Milczący dotychczas don Vigilio niezaraz odpowiedział. Chorobliwa jego twarz jeszcze więcej pożółkła. Oczy mu błysły, powiódł niemi szybko po zgromadzeniu a dopiero upewniwszy się, że nikt nie zwraca na nich uwagi, rzekł zaledwie dosłyszalnym głosem:
— Jest asesorem trybunału inkwizycyjnego.
To krótkie objaśnienie było dla Piotra najzupełniej wystarczającem, wiedział on bowiem, że asesor, milcząc, uczestniczy podczas posiedzeń inkwizycyjnego trybunału a po skończonych obradach odbywających się co środa, zdaje z nich sprawę papieżowi. To stanowisko asesora, mogącego podczas tygodniowej, jednogodzinnej, lecz bez świadków odbywającej się audyencyi u papieża, mówić z nim o wszystkich najdrażliwszych sprawach, nadawało monsignorowi wyjątkowe, pierwszorzędne znaczenie. Godność tego urzędu równoważyła się nieledwie godności kardynała. Asesor nie mógł być następnie czem innem, jak tylko kardynałem.
Monsignor Nani patrzał w dalszym ciągu z pociągającą uprzejmością na Piotra, który, ujęty tą życzliwością, wstał i zajął przy nim fotel, nakoniec opuszczony przez starą krewnę księżniczki Buongiovanni. Piotr cieszył się tą niespodziewanie objawioną mu życzliwością, przez człowieka, mającego tak potężną władzę i tak doniosłe znaczenie. Wszak mógł on usunąć wszelkie przeszkody, otworzyć wszystkie drzwi. Wzruszenie Piotra jeszcze się spotęgowało, gdy uprzejmy prałat postawił mu pytanie:
— Jak wiem, mój drogi synu, napisałeś i wydałeś książkę?...
Uniesiony wdzięcznością, zapominając gdzie się znajduje, Piotr zaczął mówić ze wzrastającym zapałem o pobudkach, jakie go skłoniły do napisania owej książki. Opowiadał jak się zapoznał z nędzą ludzkich cierpień i niedoli, jaką rozgorzał miłością dla tych maluczkich. Porwany zapałem, Piotr głośno teraz marzył o potrzebie powrotu ku pierwotnemu założeniu nauki Chrystusowej, ku chrześciańskiej gminie i wspólności braterskiej. Tryumfował wraz z odrodzonym katolicyzmem, który już widział jako powszechną religię mas całego świata. Głos Piotra potężniał, rozbrzmiewał coraz donośniej wśród ścian surowego, staroświeckiego salonu. Zebrane towarzystwo słuchało ździwione, coraz nieprzystępniej lodowate, lecz Piotr tego nie widział i odczuć nie był zdolny, płonąc młodzieńczym zapałem swoich przekonań.
Korzystając z chwilowej pauzy, monsignor przerwał uniesienie Piotra, zapytując go z nieodstępnym uśmiechem lekkiej, ukrytej ironii:
— Masz zupełną słuszność, wierząc w piękno tego wszystkiego. O tak, wszystko to jest bardzo piękne, podniosłe i godne imaginacyi czysto i szlachetnie myślącego chrześcianina. Lecz jakie masz zamiary, moje dziecko?... Jak chcesz się zabrać do załatwienia swojej sprawy?...
— Chcę iść prosto przed oblicze Ojca świętego i bronić się przed nim osobiście.
Znaczący uśmiech przebiegł po ustach osób zebranych a donna Serafina wytłomaczyła jego znaczenie, mówiąc:
— Niekażdy kto chce, może być przypuszczony przed oblicze Ojca świętego.
Lecz Piotr, na nic nie zważając, zawołał porywczo:
— Ja muszę go zobaczyć i nie wątpię, że go zobaczę. Czyż ja nie jestem tym, który wypowiedział własne jego poglądy?... Czyż ja nie jestem tym, który bronił jego polityki?... Jakże by więc on mógł dozwolić, by skazano na zagładę napisaną przezemnie książkę, przy pisaniu której byłem natchniony jego własnemi, najwznioślejszemi myślami?...
— Zapewne, zapewne — potakiwał pośpiesznie monsignor, jakby z obawy, by ktoś z obecnych nie odjął zbyt gwałtownie nadziei rojonych przez tego młodego entuzyastę. — Ojciec święty posiada rzadkiej miary inteligencyę!... Trzeba będzie się rozpatrzeć... tylko zalecam ci, mój synu, byś wyrobił w sobie więcej spokoju... działać należy z rozmysłem... nie śpiesz się zbyt gwałtownie...
A zwróciwszy się w stronę Benedetty, zapytał:
— Wszak pani także tak sądzi?... Przypuszczam że Jego Eminencya jeszcze nie widział księdza Piotra?... Należałoby uzyskać corychlej posłuchanie... chociażby jutro rano... Rady Jego Eminencyi będą zbawienne dla księdza Piotra, który nie omieszka z nich skorzystać i według nich się kierować.
Kardynał Boccanera nigdy się nie ukazywał na poniedziałkowych przyjęciach w salonie swojej siostry. Lecz był on obecny w myśli zebranych tu osób, które uznawały w nim głowę i niewidzialnego kierownika tego domu.
— Obawiam się — rzekła contessina — by mój wuj nie był przeciwnikiem poglądów księdza Piotra. Więc może lepiej poczekać i później dopiero uzyskać audyencyę u kardynała?...
Nani uśmiechnął się i, patrząc na Benedettę, rzekł dwuznacznie:
— Właśnie najlepiej będzie przedstawić mu księdza Piotra, jak można najprędzej. Kardynał objaśni go jak należy i lepiej niż kto inny...
Natychmiast więc postanowiono, by don Vigilio, sekretarz kardynała, naznaczył dla Piotra audyencyę na dzień następny, na godzinę dziesiątą zrana.
W tej właśnie chwili wszedł do salonu nowy gość, w kardynalskim stroju wizytowym. Powłóczysta, czarna jego suknia z czerwonemi guzami i wypustkami, przewiązana była czerwonym pasem a na nogach miał tejże barwy pończochy. Był to kardynał Sarno, długoletni przyjaciel rodziny Boccanera. Przepraszał, że tak późno przychodzi, lecz zatrzymała go pilna, niecierpiąca zwłoki praca. Wszyscy słuchali go w milczeniu, z oznakami najwyższego szacunku. Był to pierwszy kardynał, widziany przez Piotra w Rzymie. Na jego widok, doznał pewnego rozczarowania, wyobrażał bowiem sobie, iż wraz z tak wysoką dostojnością, w parze iść powinna piękność, majestatyczność i dekoracyjność postawy. Kardynał zaś Sarno był nizki, prawie ułomny miał lewe ramię o wiele niższe od prawego, twarz zniszczoną, szarą, oczy zamarłe. Piotrowi zdawało się, że patrzy na starego, siedemdziesięcioletniego urzędnika, osłupiałego pod wpływem półwiekowej ogłupiającej pracy za stołem biurowym. W rzeczywistości, dzieje życia kardynała Sarno były następujące: był on chorowitem dzieckiem mieszczańskiej rodziny, która go oddała do seminaryum w Rzymie; w temże seminaryum był później profesorem prawa kanonicznego przez lat dziesięć a opuściwszy katedrę był sekretarzem Propagandy, wreszcie od lat dwudziestu pięciu był kardynałem. Przed niedawnym czasem obchodzono jubileusz z tego powodu. Urodzony w Rzymie, nigdy chociażby na dzień jeden nie wyjeżdżał z Rzymu. Stanowił on typ księdza, wzrosłego w cieniu pałacu Watykańskiego, którego władza rozciągała się nad światem. Chociaż nigdy nie spełniał żadnej dyplomatycznej misyi, stał się najpotężniejszym filarem Propagandy, był bowiem bardzo systematyczny, ścisły i pracowity, skutkiem czego mianowany został prezesem jednej z dwóch komisyj, dzielących pomiędzy siebie organizacyę szerzenia katolicyzmu w krajach niewiernych. Tak więc pod tem nizkiem czołem, wyrażającem upór i ciasnotę pojęć, mieściły się mapy świata, mającego w przyszłości hołdować Rzymowi.
Na powitanie kardynała, powstał z fotelu nawet monsignor Nani, ulegając niememu przymusowi, jaki wywierał ten niepozorny człowiek budzący trwogę podziemnem swem znaczeniem, miał on bowiem styczność z najodleglejszemi punktami świata, jakkolwiek nigdy nie działał po za ścianami swego biura. Niepoczesna ta postać, czyniąca wrażenie pospolitej miernoty, wzniosła się na wyżyny władzy siłą pracy i metodycznie zorganizowanego podboju. Dzierżył on dość potężne środki, by módz zachwiać państwa w swych posadach.
— Czy Wasza eminencya już nie cierpi na katar, który strwożył nas wszystkich?...
— Jeszcze kaszlę... Jest tam korytarz bardzo dla mnie szkodliwy. Gdy tylko wyjdę z biura, zaziębiam się natychmiast.
Z chwilą przybycia kardynała Sarno, Piotr poczuł cały ogrom swej hierarchicznej niższości. Zapomniano o nim i nie przedstawiono kardynałowi. Blizko przez godzinę pozostał jeszcze w salonie, milcząc i czyniąc spostrzeżenia nad tym światem widzianym po raz pierwszy. Wydał mu się zgrzybiałym starością a zarazem smutnie zdzieciniałym. Pycha i wyniosłość tych ludzi nie starczyły na pokrycie skrywanej przez się nieśmiałości pochodzącej z nieuctwa. Nie dowierzali oni sobie samym. Rozmowa nie była ogólna, bo nikt nie śmiał głośno się odezwać. Z przyciszonych słów wymienianych w różnych stronach salonu, Piotr się przekonał, iż treścią rozmów były drobne, bieżące wydarzenia zaszłe w przeciągu ubiegłego tygodnia w salonach i w zakrystyach. Żyli oni wszyscy w dobrowolnem odosobnieniu, rzadko się widując nawet pomiędzy sobą a skutkiem tego najdrobniejsza okoliczność wyrastała na fakt wielkiej doniosłości. Piotr doznał wrażenia, iż się znajduje we Francyi za panowania Karola X, w prowincyonalnym salonie jednego z większych miast francuzkich. Gości niczem nie częstowano, nawet nie roznoszono chłodzących napojów. Ciotka Celii siadła teraz przy kardynale Sarno, pragnąc opanować jego uwagę swojem opowiadaniem, lecz on, nie odpowiadając ani słowa, tylko od czasu do czasu potrząsał zlekka brodą. Przez cały wieczór don Vigilio pozostał w niemem milczeniu. Nani i Morano wiedli ze sobą długą rozmowę po cichu a donna Serafina, pochyliwszy się ku nim, słuchała, potwierdzając głową. Zapewne musieli mówić o sprawie rozwodowej Benedetty, bo oczy ich kierowały się w jej stronę z wyrazem powagi. W obszernej tej komnacie wypełnionej usypiającem światłem metodycznie rozstawionych lamp, całe życie skupiało się dokoła grupy złożonej z Benedetty, Dario i Celii. Rozmawiali przyciszonemi głosami lecz wesoło, często powstrzymując się od wybuchów śmiechu.
Siedząc nieruchomie i patrząc po obecnych, Piotr nagle zauważył, iż Benedetta jest bardzo podobna do portretu przedstawiającego Casyę Boccanera. Równie była wiotka, równie namiętne miała usta i wielkie, przepadziste oczy a okrągła jej twarz miała tenże sam wyraz rozsądku i zdrowia. Dusza tych dwóch kobiet musiała być zacna a serce płomienne. Piotr przypomniał sobie portret Beatryksy Cenci, malowany przez Guido Reniego; ta prześliczna kobieca główka również była podobną do Casyi Boccanera. To podwójne podobieństwo do Benedetty silnie Piotra wzruszyło. Popatrzał na nią z sympatycznem zaniepokojeniem, jakby jej grozić miała fatalność ciążąca nad istotami tej rasy. Lecz Benedeta wydała mu się pełną spokoju, energii, wytrwałości. Wiedząc o jej miłości, spoglądał na nią i na Daria a stosunek ich wydał mu się nacechowany braterskiem przywiązaniem i swobodą. Zwłaszcza Benedetta taki miała wyraz twarzy, patrząc na swego kuzyna otwarcie, z siłą uczucia niepotrzebującego się ukrywać. Zdarzyło się, że wśród rozmowy Dario ujął obydwie dłonie Benedetty i, ściskając je, uśmiechał się nieco nerwowo, spoglądając na nią z przebłyskami pożądliwości, lecz ona zwolna, bez pośpiechu, wysunęła swe rączki, jakby bawiąc się ze starym i kochanym towarzyszem. Tak, kochała go ona potęgą uczucia wypełnić mającego całość życia.
Pod koniec wieczoru, Dario, powstrzymawszy się od ziewnięcia, spojrzał na zegarek i wysunął się z salonu, mówiąc, że idzie na umówioną schadzkę z przyjaciółmi, mającymi go zaprowadzić do pewnej damy na grę w karty. Wtedy Benedetta i Celia usiadły na kanapie tuż w pobliżu Piotra, który mimowoli posłyszał część ich wzajemnych zwierzeń. Księżniczka Celia była starszą siostrą Matteo Buongiovanni, który, ożeniwszy się z angielką, panną Martiner posiadającą milionowy posag, był już ojcem pięciorga dzieci. Rodzina Buongiovanni posiadała osobisty olbrzymi majątek. Była to jedna z rzadkich patrycyuszowskich rodzin, które uniknęły ogólnej ruiny. Ród ich także wydał z siebie dwóch papieży, lecz pomimo to Matteo Buongiovanni zaliczał się do stronnictwa królewskiego. Bywał w Kwirynale, zdoławszy nie zerwać stosunków z Watykanem. Urodzony z matki amerykanki, wraz z tą przymieszką krwi nowej, nabył rzutkości i giętkości; zręczny polityk a zarazem skąpiec, pragnął zachować dawną świetność rodu, chociaż najmocniej był przekonany, iż bogactwo nie zdoła uchronić od zagłady możnowładztwa, koleją wieków na śmierć skazanego.
Wśród tej rodziny napełniającej miasto podziwem i zazdrością, dumnej z nazwiska i bogactwa, zaszła okoliczność dostarczająca materyału plotkom. Celia zakochała się w młodym poruczniku, którego znała tylko z widzenia. Miłość tych dwojga kochanków znaną była ogólnie, widywali się bowiem codziennie na Corso, zamieniając się wymownem spojrzeniem. Celia oświadczyła swemu ojcu, iż nigdy nie będzie kochała innego mężczyzny a pomimo niezadowolenia rodziny postanowiła cierpliwie czekać, pewna, że tym sposobem przezwycięży wszystkie trudności. Na nieszczęście porucznik Attilio Sacco, był synem deputowanego Sacco, dorobkiewicza, człowieka nienawidzonego przez stronnictwo watykańskie, posądzające go o najbrudniejsze nadużycia.
— Wiesz, mam przekonanie, że Morano tylko w chęci dokuczenia mnie mówił dopiero co tak źle o ojcu Attilia — szeptała Celia do ucha Benedecie. — Ręczę ci, że chciał mi dać nauczkę, opowiadając o prawdopodobnym wyborze Sacco na ministra...
Celia i Benedetta znały się od dzieciństwa, razem były na pensyi i tam poprzysięgły sobie wieczną przyjaźń. Benedetta, jako o kilka lat starsza, rzekła z macierzyńską powagą:
— Więc ty nie myślisz dać temu pokój i w dalszym ciągu kochasz tego młodego człowieka?...
— Droga moja, czyż i ty będziesz mi robiła wymówki z tego powodu!... Nie zasmucaj mnie!... Ja go kocham i muszę go mieć za męża. Czy słyszysz... muszę mieć Attilia a nie innego. Chcę tak i tak będzie, bo go kocham i on mnie kocha... A więc, jak widzisz, rzecz prosta, że tak będzie...
Piotr się zadziwił, słysząc ją tak mówiącą i spojrzał na nią zaciekawiony. Była to lilia przeczysta i zamknięta, tak łagodną i dziewiczą była twarz Celii. Linia czoła i nosa była zachwycającego rysunku a niewinne, drobne usteczka, chwilami odsłaniały białość zębów rzadkiej równości. Oczy miała przejrzyste jak źródła, a policzki atłasowej świeżości. Jakież myśli krążyły w tej główce?... Cóż ona wiedziała o życiu?... Któż mógł dać na to stanowczą odpowiedź? Była ona tajemniczem zagadnieniem pociągającem swoją dziewiczością.
— Droga moja — rzekła Benedetta — nie chciej wstępować w moje ślady! Małżeństwa zawierane w celu połączenia Kwirynału z Watykanem rodzą nieszczęście.
— Ja a ty, to rzecz inna! Tyś nie kochała hrabiego Prada a ja kocham, bardzo kocham Attilia. A więc pewną jestem, że z nim będę szczęśliwa. Szczęście życia leży w miłości.
Te ostatnie słowa, wypowiedziane z prostotą przez niewinne usta tego nieświadomego dziewczęcia, zastanowiły i do łez wzruszyły Piotra. Tak, miłość była najdoskonalszem rozwiązaniem wszystkich zagadnień, wszystkich sporów, miłość zapewni szczęście i przymierze narodów ziemię tę zamieszkujących, niosąc z sobą radość i ufność pokoju.
Naraz donna Serafina powstała ze swego miejsca, chcąc przerwać rozmowę dwóch przyjaciółek. Spojrzała na don Vigilio a ten, zrozumiawszy, zbliżył się do Piotra i szepnął mu na ucho, że pora rozejścia się nadeszła. Wybiła dopiero co godzina jedenasta. Celia i ciotka jej, pożegnawszy się, wyszły do przyległego salonu a Morano, Sarno i Nani, pozostawszy sami, zaczęli mówić pomiędzy sobą o trudnościach zachodzących w sprawie unieważnienia małżeństwa Benedetty.
Żegnając się z Piotrem, Benedetta rzekła do niego z wielką życzliwością:
— Jutro rano, pisząc do wice-hrabiego, doniosę mu jak jesteśmy radzi mając pana w naszym domu, i to zapewne na dłużej, aniżeli pan przypuszcza... A niechaj pan nie zapomina, że jutro o godzinie dziesiątej zrana, mój wuj udzieli panu posłuchania.
Wszedłszy na trzecie piętro, Piotr i don Vigilio, każdy trzymając zapalony świecznik w ręku, już mieli się rozejść do swych pokojów, gdy nie mogąc dłużej zapanować nad sobą, Piotr zapytał:
— Czy monsignor Nani jest człowiekiem bardzo wpływowym?...
Don Vigilio się zmięszał, jak zwykle w podobnych okolicznościach i, zamiast odpowiedzieć, rozłożył szeroko ramiona, chcąc tym giestem wyrazić, że władza monsignora rozciąga się na całą świata szerokość. Oczy mu błysnęły i, jakby sam chwycony nagle ciekawością, szepnął:
— Pan go już znałeś poprzednio?
— Ależ nie, nigdy go nie widziałem.
— Naprawdę?... To w takim razie rzecz dziwna, bo on pana zna dobrze. W przeszły poniedziałek opowiadał o panu tak szczegółowo i z taką pewnością, iż byłem przekonany, że się znacie oddawna. Zdaje mi się, że jest obznajmiony z najdrobniejszemi szczegółami pańskiego życia.
— To rzeczywiście mnie zadziwia, bo nigdy nie słyszałem o nim i dziś dopiero, widząc go, dowiedziałem się o jego nazwisku.
— Zapewne musiał o panu zebrać potrzebne wiadomości.
Don Vigilio ukłonił się i wszedł do swojego pokoju. Piotr zastał drzwi otwarte i zaraz przy progu spotkał Wiktoryę, która krzątała się, spokojna i czynna podług przyjętego przez siebie zwyczaju.
— Chciałam się upewnić, czy niczego nie brakuje w pana pokoju. Przygotowałam świecę, zapałki, wodę, cukier... A co pan zwykł jadać na pierwsze śniadanie?... Czy podać mam kawę?... Nie... Pan woli mleko z bułeczką... Dobrze... A teraz niechaj się pan położy, wypocznie i wyśpi... Przed laty, gdym wstąpiła tutaj na służbę, zawsze się wieczorami bałam... myślałam, że w tym pałacu coś musi straszyć po nocach... Ale nie... przekonałam się, że strachów tutaj nie widać... Oj tak, gdy kto umrze, to jest już taki z tego kontent, że nie myśli o przerywaniu sobie wiecznego spoczynku!...
Wreszcie sam zostawszy, Piotr swobodnie odetchnął po kilkogodzinnym przymusie, jaki znosił w salonie donny Serafiny. Ludzie tam widziani, snuli się i mięszali w jego wyobraźni, oświetleni usypiającym blaskiem lamp. Jakkolwiek przespał się w dzień, czuł się niezmiernie znurzonym, pragnął zasnąć jaknajprędzej, by przestać myśleć o wszystkiem, co go dziś spotykało a co zmięszane, niewyraźne, nieprzestawało mu natrętnie dokuczać zwłaszcza brakiem jasności. Był przekonany, iż nic nie pojął we właściwem znaczeniu. Zacząwszy się rozbierać, nagle mocno się zadziwił, że się tutaj znajduje i, rozglądając się dokoła, pytał sam siebie, czy jest właściwie sobą. Naprzykrzona myśl: co sądzą ci wszyscy ludzie o jego książce, znów wyraźnie wyryła mu się w mózgu. Po cóż go oni sprowadzili do tego grobowego pałacu tchnącego ku niemu niepokojem i niechęcią. Chcąż mu oni dopomagać, czy też poskromić i obezwładnić?... I znów ujrzał żółty salon oświetlony czterema lampami, donna Serafina zajmowała fotel po jednej stronie kominka a po drugiej siedział na swem miejscu adwokat Morano, poza nimi wychylała się piękna, namiętna a jednakże spokojna głowa Benedetty, podczas gdy naprzeciwko uśmiechała się twarz monsignora Nani, połyskując przebiegłemi oczyma.
Piotr położył się, lecz nie mogąc znaleźć sobie miejsca, dusząc się, pobiegł do okna i, otworzywszy je, szukał orzeźwienia. Niebo było atramentowo czarne a zbita ciemność zakrywała horyzont. Chmury nie dozwalały przebić się gwiazdom, sklepienie nieba opuszczało się nizko, ciężąc jak ołowiane. Naprzeciwko, poza Tybrem, domy przedmieścia Transtevere leżały uśpione, żadnem nie połyskując światłem. Gdzieś w dali paliła się jedna tylko latarnia gazowa, świecąc jak spadająca gwiazda. Piotr starał się dojrzeć Monte Gianicolo. Lecz wszystko zapadło się w morze nicości, wszystko pochłaniała nieprzebita ciemność, zlewając i zatapiając pagórki Rzymu, starożytny Palatyn, nowoczesny Kwirynał, olbrzymią kopułę św. Piotra i dwadzieścia cztery wieki historycznych dziejów Rzymu. Piotr wsłuchiwał się, chcąc pochwycić odgłos biegu rzeki, lecz martwym był Tyber i przez martwe przepływał miasto.