Sylwek Cmentarnik/Część pierwsza/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sylwek Cmentarnik |
Wydawca | Wydawnictwa E. Orzeszkowéj i S-ki |
Data wyd. | 1881 |
Druk | J. Blumowicz |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Krzywda, na którą, przed ciemnością nocy i światłem księżyca, wyrzekał Sylwek, objawiła się mu niebawem w daleko wyraźniejszéj, plastyczniejszéj niejako postaci, niż ta, w jakiéj ukazał mu ją był Kępa.
Miał lat ośm niespełna, kiedy poraz pierwszy odważył się pójść do miasta. Oddawna już ciągnęła go tam ciekawość, powstrzymywały zaś: trwoga i wstyd. Wielka ta masa, w przeróżne kształty połamana, w oświetleniu słoneczném, oślepiająco błyszcząca, bielą murów i połyskliwością metalów, pokrywających dachy i wieże, w chmurne dnie sina i mgłami owiana, w zmroku czarna, i rojem złotych oczu mrugająca, a wiecznie, dniem i nocą, w pogody i słoty, szumiąca i hucząca, dla wyobraźni dziecka, wnętrza jéj nieznającego, była czemś żywém i ruchomém, ponętném i zarazem straszném. Był to olbrzym, na którego zdala, nie śmiąc przybliżyć się, ciekawie i lękliwie spoglądało dziecię. Przytém, ilekroć Sylwek pomyślał o przybliżeniu się ku olbrzymowi temu, ogarniał go zawsze nieprzezwyciężony wstyd. Spoglądał na bose stopy swe, na kolana, których nagość wyglądała z za dziur odzieży, na strzępy płótna, opadające mu dokoła ramion, i wstydził się swych łachmanów. Wstyd ten przychodził mu nie od nauk ludzkich, których mu nikt nie udzielał, nie od pośmiewiska ludzkiego, którego z téj strony nie doświadczył. Podnosił się on z własnego jego wnętrza, ze spoczywających, w głębi istoty jego, instynktów dumy i wytworności, — instynktów, które, niby spuścizną jakąś, we krwi i mózgu przyniósł z sobą na świat. Raz jednak spotkał go wypadek, niepospolity w życiu jego, a wielce radosny. Anastazya, ze staréj watowanéj spódnicy swój, uszyła mu, tak zwaną przez nią, algierkę, — algierkę, która, o radości niewymowna! nie miała ani jednéj dziury, a miała długie rękawy, tak długie, że chowały się w nich bez śladu nietylko ramiona, ale i ręce dziecka. Strój ten, którego wierzch połyskiwał od starości, a dół strzępił się wydobywającą się zewsząd watą, Anastazya szyła bardzo długo, przykrajając, sztukując, łamiąc sobie głowę nad spajaniem, różnych części materyału, takiem, aby wszystkie, znajdujące się na nim, plamy i dziury pominiętemi zostać mogły. Uszyła nakoniec. Przywoławszy dziecko, ubrała je w nową tę odzież, a na domiar łaskawości, przepasała algierkę czerwoną taśmą. Była dnia tego w dobrym humorze, (od kilku tygodni nie słyszała nic o Jeżewiczu, ani o jego żonie); ustroiwszy więc chłopca, uśmiechnęła się i wielką swą dłonią poklepała go po głowie.
— No, — rzekła, — teraz już nie będziesz siniał od zimna! Jeszczebym spódnicę tę sama nosić mogła, ale niech już tam! noś zdrów algierkę i niech ci mróz gołego ciała nie kąsa!...
Rzeczywiście, w nowym stroju swym, Sylwek nie był już nagim, oprócz nóg, które, od stóp aż do kolan, posiadały tylko parę strzępków płótna. Jednak jemu się wydało, że był wcale ładnie ubranym i gdyby tylko miał jeszcze buciki, jakiekolwiek buciki, czułby się zupełnie, idealnie szczęśliwym. W zamian, czerwona taśma, opasująca go, była czemś przecie! Jedna z przyczyn, oddalająca go dotąd od miasta, zniknęła. Nie wstydził się już; pozostała wprawdzie trwoga, którą jednak przemogła ciekawość. Poszedł. Nikt nie myślał zapytywać go: gdzie i po co szedł; nikt nawet nie spostrzegł jego odejścia. Anastazya zajętą była, niezmiernie dla niéj uciążliwém, praniem bielizny; Łukasz, leżąc na wznak na tapczanie, pogrążył się cały w półgłośném sylabizowaniu staréj bardzo, bo w szmaty rozpadającéj się i w tłuszczu skąpanéj, książczyny, którą mu dnia poprzedzającego przyniósł Ambroży.
Był to dzień zimowy, bardzo mroźny, lecz bardzo pogodny. Mury miejskie były olśniewająco białe; na metalowych dachach, płonęły ogniska, tryskające snopami różnobarwnych promieni; po śniegu, zaściełającym ziemię zawrotnie, igrały iskry; drzewa, tu i owdzie stojące przy domach i dokoła domów, wyglądały tak, jakby je kto misternie wyrzeźbił z marmuru i osypał deszczem brylantów. Cała prawie ludność miejska wypłynęła na ulice; środkiem latały niemal i dzwoniły sanie, bokami, sunął i szelestem kroków a przyciszonemi rozmowami, szumiał tłum pieszych. Sylwek, dosięgłszy ulic głównych, prześlizgiwał się pod ścianami domów tak, aby jak najmniéj zawadzać przechodniom. Takim to więc był olbrzym ten, który, zdala widziany, napełniał go dotąd bojaźnią i czcią! Był on zdumiewająco pięknym i po brzegi napełnionym ludźmi. Tylko ludźmi. Piękność przedmiotów, rzucających się mu zewsząd w oczy, wprawiła Sylwka w zdumienie zrazu, które jednak ustąpiło wnet przed zachwyceniem i szczególnym jakby rozmarzeniem, do którego skłonność była jedną z podstawowych cech jego natury. Trwoga zniknęła téż szybko w obec wstępującéj weń śmiałości i zupełnéj pewności siebie. Dopóki wnętrze miasta wyobraźnią tylko mógł widzieć, dopóki marzył o niém tylko dziwne a dziwne rzeczy, dopóty lękał się; teraz, gdy oko w oko spotkał się z rzeczywistością, bojaźń zniknęła bez śladu. Widocznie, śmiałość i odwaga były téż składowemi częściami natury jego; drżał zaś przed tworami własnéj, ognistéj swéj wyobraźni.
Szedł, patrzał, dziwił się i zachwycał; czuł się szczęśliwym. Nagle stanął, szerzéj jeszcze, niż dotąd, roztworzył oczy i wydał z piersi coś nakształt okrzyku, czy przeciągłego jęku. Wszedł na plac miejski, zasadzony drzewami i będący zwykłem miéjscem przechadzek i gier dziecinnych. Dzieci! Po raz pierwszy w życiu swém Sylwek zobaczył tyle naraz dzieci i to takich, jak te, które, w swawolnych zabawach, z krzykiem i śmiechem migotały przed oczami jego, jak rój motyli, igrających nad śniegiem. Dziewczynki były całe błękitne albo różowe, skakały przez sznury i same rozwijały się w sznur, albo zbiegały w wielkie, ruchliwe koła. Chłopcy rzucali piłki, dosiadali drewnianych koni, ślizgali się po szklistéj powierzchni śniegu, a promienie słońca odbijały się w bucikach ich błyszczących i u góry oszytych puszystém futrem. Sylwek stanął na ulicy, ramieniem oparł się o drzewo i patrzał. Dopóki szedł, było mu ciepło. Gdy stanął, uczuł chłód przeszywający. Algierka, jakkolwiek nowa, starą była istotnie, a nogi i stopy mróz tęgi i śnieg zamarznięty kąsać mu mógł bez najmniéjszéj już przeszkody. Ukąszenia te Sylwek uczuwał dotkliwie w całém ciele, lecz w nogach szczególniej. Przytulił się mocniéj do drzewa, oblepionego szronem; obie ręce, ukryte w długich rękawach algierki, przycisnął do brody i, drżąc od stóp do głowy, patrzał. Po chwili patrzeć zaczął na jeden tylko przedmiot, a raczéj na jedną kategoryę przedmiotów, mianowicie na obuwie bawiących się na placu dzieci. Zbladły od chłodu, z drżącemi wargami, ścigał wzrokiem, uwijający się przed nim, rój drobnych i ruchliwych stopek dziecinnych. Im dłużéj przypatrywał się im, tém posępniejszy ogień rozpalał mu głębią czarnych źrenic. Podnosił wciąż jedną nogę i usiłował chować ją pod algierką; po chwili to samo czynił z drugą, tak, że ciągle prawie stał na jednéj tylko nodze. Ciągle téż patrzał na zgrabnie i ciepło obute nogi rówieśników. Żeby ich wszystkich djabli wzięli! szepnął. W téjże saméj chwili, w stronę jego biegła malutka dziewczynka, cała, od stóp do głowy, błękitna, w błękitnych nawet bucikach, oszytych futrem. Złośliwy, jadowity uśmiech przesunął się po zsiniałych wargach Sylwka. Wysunął z pod algierki czerwono-siną nogę swą i, przestawszy chwilę w wyczekującéj postawie, przycisnął nią, z całéj siły, przebiegającą przed nim malutką, błękitną nóżkę. Właścicielka nóżki wrzasnęła boleśnie i przeraźliwie i twarzą na śnieg upadła. Sylwek schował się za drzewo i zaśmiał się krótkim, ale złym śmiechem. Masz! warknął, ty... co w takich pięknych bucikach chodzisz...
Wymawiając te wyrazy, roziskrzone spojrzenie rzucił w górę, ku wyższym piętrom kamienic, plac otaczających, ku wielkim oknom, za któremi malowniczo zwieszały się firanki i, pomimo zimy, zieleniały gęste liście roślin, ku rzeźbionym gzemsom, obiegającym dokoła, wysokie, w słońcu gorejące, dachy. Tak mu jednak zimno było, że odejść musiał. Odszedł — i wszedł na ludną ulicę, lecz nie patrzył już, jak wprzódy, ani na wystawy sklepów, ani na przebiegające środkiem konie w barwistych siatkach i dzwoniącéj uprzęży, tylko niespokojném, gorączką rozpaloném, okiem wynajdywał, pośród przechodniów, drobne dziecinne postacie i wnet na ich obuwie spoglądał. Jedna wyłączna myśl, jedno wyłączne uczucie zapanowały nad nim. Nie wiedział, że to, pracujące w nim, uczucie było zawiścią; nie mniéj jednak uczuwał zawiść, która wiła się mu, płakała i krzyczała w piersi, a pomiędzy drobnemi i śnieżnie białemi zębami jego, które od czasu do czasu dzwoniły z zimna, ozywała się zgrzytem i głuchém, źwierzęcém warczeniem.
O zmroku oświetliły się w ozdobnych kamienicach rzędy wielkich okien; z za niektórych z nich wybiegały w ulicę przytłumione dźwięki muzyki. U stóp wysokich murów, w białém świetle gazowych lamp, które zapłonęły nad brzegiem chodników, przesuwała się jeszcze czas jakiś drobna i ciemna postać Sylwka. Jakkolwiek zziębłym był i głodnym, nie mógł oderwać się od widoków, w których znajdował sprawdzenie najpiękniejszych swych marzeń. Przystawał chwilami i, podnosząc wzrok ku oświetlonym oknom i wyżéj jeszcze ku niebu, wymawiał: aha!... Znaczyło to, iż zobaczył nakoniec domy te białe, prześliczne, których dachem było niebo, a oknami gwiazdy. Zarazem, dokładniéj niż dotąd, zrozumiał znaczenie słów Kępy, opowiadającego mu o tych, którzy mieszkają... tam... wysoko!
Nakoniec opuścił miasto. W pierwszéj wędrówce téj nie zabłądził i nie zgubił drogi swéj ani razu. Wśród labiryntu ulic i uliczek oryentował się z łatwością, zdradzającą bystry wzrok i wielką roztropność. Kiedy przebywał drogę, przerzynającą grunta, które rozdzielały miasto od cmentarza, wyglądał zdaleka jak czarny, samotny punkcik, przesuwający się powoli przez mroczną i pustą przestrzeń. W połowie drogi téj, cisza i samotność pól ustępowała przed gwarem głosów ludzkich, a szmery wiatrów zagłuszone były przez szum ognia i stukanie młotów. W otoczeniu kilku domków mizernéj powierzchowności, stała tam kuźnia, z któréj roztwartych drzwi buchały, na śniegiem okrytą ziemię, czerwone łuny i od czasu do czasu w mroczną przestrzeń strzelały iskry. W kuźni, gorliwie z pomocnikami swemi, pracował kowal; przed drzwiami jéj, śniegowemi gałkami rzucając na siebie, bawiły się dzieci kowala. Dzieci te Sylwek widywał często i oddawna, gdy w zabawach swych i gonitwach dobiegały nieraz samych wrót cmentarza, albo gdy, od czasu do czasu, za ojcem lub matką wchodziły do domostwa cmentarnego stróża. Nie rozmawiał z niemi nigdy, lecz do rozmawiania tego uczuwał zawsze ochotę wielką. Najstarsza siostra ich, młodziutka dziewczyna z płowemi włosy i łagodném okiem, co wieczór śpiewała do snu małemu bratu srebrne i smętne piosenki, którym Sylwek przysłuchiwał się zdala najczęściéj, niekiedy jednak i zbliska, bo podpełzał pod same okno małego domku kowala i siadywał tam w zaczajonéj i nieruchoméj postawie. Teraz uczuł on ku bawiącym się przed kuźnią dzieciom kowala pociąg nieprzezwyciężony, o przezwyciężaniu zresztą którego ani pomyślał. Nie były to przecież owe panienki całe błękitne, ani panicze owi zgrabni i weseli, których widział na placu miejskim i którymby z najwyższą rozkoszą pogruchotał kamieniami pięknie i ciepło obute stopy. Były to dzieci podobne do niego: w krótkich, grubych siermiężkach i całych wprawdzie, lecz płóciennych szarawarach. Jedno z nich nawet było bose. Śmiechy i skoki dzieci zarażały go; stojąc na uboczu, uśmiechał się także, a zziębłe nogi drgały mu, rwąc się do biegu i skoków. Pochylił się nakoniec i, w mgnieniu oka ulepiwszy ze śniegu wielką gałkę, z głośnym śmiechem, który twarz całą rozjaśnił mu dziecięcą niewinnością i swawolą, rzucił ją w ruchliwą i krzykliwą gromadkę. Biała kula ugodziła w najstarszego chłopca, który schwycił się za głowę i przeraźliwie krzyknął:
— Kto tam taki? — a ujrzawszy, śmiejącego się wciąż i z wielkiego rozweselenia podskakującego, Sylwka, zawołał:
— Patrzcie! ten tutaj! a ty tu poco przyszedłeś do nas, przybłędo! podrzutku! żebraku jakiś!
Młodsze dzieci powtarzały słowa brata, krzyk powstał wielki. Przedchwilna wesołość Sylwka zgasła, jak płomyk nagle zdmuchnięty, zastąpiło ją osłupienie, które jednak trwało przez mgnienie oka zaledwie i przemieniło się we wściekłość. Krzyknął, pięści zacisnął, ramiona rozpostarł i rzucił się na najstarszego syna kowala. Walka i szamotanie się trwało krótką chwilę; gibkie i elastyczne ciało Sylwka, wężowym jakby skrętem, owinęło się około przysadzistego, tłustego chłopca; powalił przeciwnika na ziemię i, klęcząc na nim, zażarcie bił go obu pięściami.
— Co tam takiego? czego tak wrzeszczysz? — od strony małego domku kowala, ozwał się donośny i czysty głos dziewczęcy, ten sam, który, co wieczór, śpiewał srebrne piosenki nad stukającą w takt kołyską dziecinną. Na dźwięk głosu tego Sylwek przestał bić przeciwnika, powstał i z pochyloną głową strzepywać zaczął śnieg ze swéj algierki. Dzieci biegły ku starszéj siostrze zadyszane i krzyczące.
— Magdziu! Magdziu! Sylwek cmentarnik... przyszedł do nas... niewiedzieć zkąd się wziął... Franka wybił...
— Sylwek cmentarnik! — nad samą prawie głową Sylwka, zadzwonił głos dziewczyny, lecz jakże zmieniony! Był to teraz głos gniewny i wzgardliwy.
Sylwek, powoli i nieśmiało, podniósł oczy. Dziewczyna z płowemi włosy stała przed drzwiami kuźni, oblana jaskrawą łuną ogniska, rozgniewana i sroga.
— Sylwek cmentarnik! — powtórzyła, a podnosząc coraz głos, mówiła daléj: — A ty tu po co przyszedłeś! Kto cię zapraszał? Jeszcze mi będziesz Franka bił! patrzcie go! podrzutek? żebrak bezdomy! łachmaniarz! Nasza familija zanadto porządną jest, chwała Bogu, ażebyśmy z takiemi, jak ty, wdawać się mieli!
Rzuciła ręką w przestrzeń i dodała:
— Precz!
Poczém pochwyciła w ramiona najmłodsze dziecko, a na inne wołając: chodźcie! chodźcie! pobiegła ku domowi. W miarę, jak się oddalała, głos jéj, szorstki i popędliwy, gdy przemawiała do Sylwka, nabierał znowu nut łagodnych i czystych, a u drzwi szarego domku wydawał się już srebrną piosenką, dzwoniącą ku gromadce dzieci powtarzaném wciąż: chodźcie! chodźcie!
Posłuszna rodzinnemu dzwonkowi temu gromadka, pobiegła i zniknęła we wnętrzu szarego domku, w którego dwu sporych oknach błyszczało ciepłe światło ogniska. Sylwek odszedł w inną stronę, w tę stronę, kędy, na tle szarym, drzewa cmentarne zlewały się w wielką massę czarną, tu i ówdzie majaczącą blademi i wysmukłemi cieniami grobowców.
Przez kilka dni następnych Sylwek był tak blady, że aż prawie żółty, a sine koła okrążały oczy jego zapadłe i tak świecące, że, jak się Anastazya wyrażała, zdawać się mogło, iż siedział w nich nieczysty, z żużlem w gębie. Uwagę Łukasza zwracało przedewszystkiém to, iż dziecko kosztowało zaledwie strawy i nic prawie nie jadło. Anastazya znowu dotknęła raz jego głowy i wykrzyknęła, że jest ona gorącą, jak rozpalona duszka. Łukasz objawił pewną niespokojność o Sylwka.
— Możeby go do doktora! — rzekł.
— Jeszczeby co? — zaprotestowała Anastazya, — ostatnią złotówkę na niego wydać! Ot! choruje, to i przechoruje!
Istotnie, po kilku dniach, Sylwek odzyskał dawną cerę swą; głowa mu ochłodła, a żarłoczność, właściwa często głodzonym dzieciom, wróciła. Przechorował. Lecz, nikt nie wiedział, ani dowiadywać się nie myślał, jakiéj natury była ta, z pozoru przebyta przezeń, choroba, ani jak głęboko i trwale wpiła się ona w jego istotę.
Zresztą, Sylwek nie zawsze bywał ponurym. W ciepłe, słoneczne dni szczególniéj, ogarniała go nieposkromiona wesołość. Wnętrze domostwa wydawało mu się więcéj, niż kiedy, ciasne, duszne, brzydkie; że zaś warzywny ogród, rozścielający się pod oknami, szczelnie przez Anastazyą zamykany bywał, Sylwek biegł na cmentarz, w miejsca, z których domu stróża wcale już widać nie było, a do których Łukasz, z ogrodniczemi narzędziami swemi, przychodził najrzadziéj. Wtedy, w najodleglejszéj i najdzikszéj części cmentarza, widzieć można było dziecię z rozwianemi włosy i rozpostartemi ramiony, hasające dokoła mogił w dzikich poskokach i z hałaśliwemi krzykami. Gonił motyle, które, w ucieczce przed nim, chroniły się za żelazne ogrodzenia i obsiadały groby; usiłował pochwytywać w dłonie, migocące w zieleni, blaski słoneczne; ze zręcznością kocią wdzierał się po nie na drzewa i, rozsiadłszy się pośród gałęzi, zjadał złotawe dzikie jabłuszka lub garściami wsypywał do ust czerwone jagody jarzębin. Niekiedy, w swawolnym rozpędzie, owijał się dokoła wysokiego krzyża, wężowemi zakręty dopełzał aż ku szczytowi jego, kędy, zwieszony na jedném z jego ramion, dwoma rzędami białych zębów śmiał się do nieba, ziemi i powietrza. Ku wieczorowi, zmęczony, z rozognioną twarzą i dyszącą piersią, padał na ulubioną swą płytę ze śnieżnego marmuru, rozciągał się na niéj w całéj długości i, z twarzą zwróconą ku niebu, ścigać poczynał wzrokiem podniebne gry obłoków. Czasem usta jego poruszały się długim, a tak cichym, że niedosłyszalnym, szeptem. Mówił i opowiadał o czemś owadom, brzęczącym mu dokoła głowy, ptakom, świegocącym w gałęziach płaczącéj brzozy, powiewom wiatru, które w przelocie muskały mu twarz i pierś obnażoną. Czasem téż, na głos świstu i turkotu, który rozlegał się kędyś w dole, zrywał się szybko i siadał w postawie wyprężonéj, ze wzrokiem, utkwionym w widzialny ztamtąd, lekko na rzekę zarzucony, most. Po chwili, z głębokiego rozkopu wybiegał, i ze swistem, z turkotem, z długim warkoczem białego dymu, wpadał na most czarny, długi szereg parowych wozów. Sylwek wiedział, że pełne są ludzi, którzy jadą w dalekie światy, het gdzieś, aż za skłon nieba, aż na koniec ziemi... Tam to pewnie, tam, gdzie oni jadą, kędyś, za skłonem nieba i u końca ziemi, stoi ten biały, prześliczny dom, w którym on mieszkać powinien, w którymby mieszkał, żeby nie... krzywda! Do wytworu cywilizacyi ludzkiéj, lecącego w odległe światy, dzikie dziecko, na grobowéj płycie siedzące, wyciągało ramiona z namiętną ciekawością i tęsknotą...
W jesieni najrozkoszniéjszemi dla niego chwilami były te, w których do Anastazyi przychodziły na pogadankę znajome jéj i rówieśnice, stare kobiéty, z głowami owiniętemi w bezbarwne szmaty, ze stroskanemi i zoranemi twarzami, a gadatliwemi usty. Były pomiędzy niemi takie, które umiały i lubiły opowiadać długie, dziwne, straszne historye o umarłych i upiorach, o rozbójnikach i różnych okropnych wydarzeniach wszelkiego rodzaju. Kiedy kobiéty, siedzące na zydlach, gwarzyły i opowiadały, Anastazya, w milczeniu, pełném skupienia i uwagi, warzyła strawę wieczorną lub usiłowała obracać wrzeciono ręką, która od niemocy trzęsła się coraz bardziéj, kiedy Łukasz drzemał, lub mowy kobiéce przerywał, pełnemi powagi, przemówieniami, Sylwek, ukryty w najciemniéjszym kącie izby, chciwém uchem pochwytywał każde wymawiane słowo i z każdego uczył się poznawać i odgadywać świat i ludzi. W wieczory te dowiadywał się on o tém, że są na świecie góry wysokie, morza szerokie, drzewa śpiewające, mówiące ptaki, zdroje wód, leczące wszystkie ludzkie bóle i smutki; że, kędyś daleko, istnieją puszcze ciemne i niezmierzone, w gęstwinach których czają się i na podróżnych wyczekują ludzie jacyś ogromni, nadzwyczaj silni, bogactw i rozkoszy żądni; że, pośród dróg, puszcze owe przerzynających, toczą się walki krwawe i śmiertelne, ludzie ludzi za gardła chwytają, na ziemię obalają, odzierają z sakiew i odzieży. I rzecz dziwna! w opowiadaniach owych, z których Sylwek uczył się poznawać świat i ludzi, rozbójnicy owi, czyhający w głębiach puszcz na klejnoty i sakwy podróżnych, bywali zawsze ludźmi pięknymi, o wyniosłéj postawie i silnych ramionach, niekiedy zaś nawet wspaniałomyślnymi wielce, o czułych i litościwych sercach; bywali to ludzie, którzy, jak niegdyś Aniołowie pyszni przeciw Bogu, zbuntowali się przeciw... czemu? o tém nie wiedziały nic wcale opowiadające kobiéty i wiedzieć nie były ciekawe, lecz dziecko, błyskające z ciemnego kąta ognistą źrenicą, odpowiadało sobie w myśli; przeciw... krzywdzie! Mniejsze już bez porównania wrażenie wywierały nań opowiadania o umarłych, którzy, dla różnych przyczyn i w różnych postaciach, wracali na świat. Ze śmiercią i wszelkiemi zjawiskami, przez nią sprowadzanemi, oswojonym był najzupełniéj. Spowszedniały mu one i utraciły dlań wszelką grozę i powagę. Skakał i tańczył po mogiłach, noce przesypiał często w głębi grobowych kapliczek lub na dnie jam, świeżo wykopanych, a w które nazajutrz, przed oczami jego, z głuchym stukiem opuszczały się trumny; nieraz nawet przypatrzył się dokładnie, wydobytym z łona ziemi i z ciała ogołoconym, kościom ludzkim. Bywało to wtedy, gdy, podrósłszy już nieco, pomagał Łukaszowi w oczyszczaniu mogił, w zmiataniu suchych liści ze ścieżek cmentarnych, a Łukasz, kopiąc zamówione doły, natrafiał łopatą na twarde jakieś przedmioty, schylał się, wydobywał je z piasku i ze zwykłym sobie, wpółszyderskim, wpółchytrym, uśmiechem, ze wszystkich stron oglądał i dziecku pokazywał. Gdy nie miał słuchaczów innych, lubił gawędzić chociażby z dzieckiem.
— Widzisz? — mówił, — ha! co to?
— Co to? — powtarzał Sylwek, szeroko oczy otwierając.
— A cóż? głowa ludzka! Cha, cha, cha! Oto szczerzy zęby, jak dziewka do kawalerów! Słuchaj no! a na czyim to karku siedziałaś za życia? he? nie odpowiadasz! widzisz ją! No, mniéjsza o to! a tu znów kosteczka! to już pewnie rączka jest, która może kiedyś w glansowanych rękawiczkach chodziła... Patrzaj ją... jaka cienka, delikatna, panieńska może, albo i od starości tak wyschła... A światłość wiekuista niech im świeci i niech odpoczywają w pokoju na wieki wieków, Amen.
Długie potém prawił uwagi nad krótkością życia ludzkiego i równością, w obec śmierci, ludzi wszystkich, przerywając sobie naprzemian chichotem i pacierzem, poczém z pobożném uszanowaniem zakopywał na nowo znalezione resztki ludzkie, mrucząc półgłosem:
— Człowiecze, z matki śmiertelnéj zrodzony, nie wiesz dnia, ani godziny swojéj... w zimną ziemię cię włożą, piaskiem oczy zasypią, i czego nie widziałeś, to już nie zobaczysz, a czego nie zjadłeś, to już i nie zjesz, a czego nie uradowałeś się, to już i nie uradujesz się. Nędznym jest żywot człowieka, na ziemi zrodzonego... Anioł pański zwiastował Pannie Maryi i poczęła...
Prostował się i, patrząc na Sylwka, wołał:
— Czemu nie klękasz? czy nie słyszysz, że za duszyczki te, których kosteczki ot tu świecą jeszcze w piasku, Anioł Pański odmawiam...
Sylwek kląkł i bezmyślnie powtarzał słowa, których oddawna już wyuczono go na pamięć, lecz których znaczenie było dlań i obojętne i niezrozumiałe. Zajmującą za to i zrozumiałą zupełnie była dla niego gra fizyognomii Łukasza, ilekroć spotykał on, we wrotach cmentarza, tych, którzy przybywali tu w odwiedziny do umarłych, a z powierzchowności wyglądali na zamożnych lub bogatych mieszkańców miasta. Spotykając ludzi takich, Łukasz miał zawsze wyraz twarzy skurczony i smutny. Z odkrytą głową prowadził on przybyłą osobę ku mogile, do któréj dążyła ona, pochylał się nad murawą, troskliwie zdejmował z niéj, opadłe z drzew, liście i zeschłe badyle, z gorliwości wielkiéj dmuchał nawet niekiedy, jakby dla spędzenia najdrobniéjszych pyłków z drogiego mu miejsca, potém stawał za klęczącą, a niekiedy i płaczącą, osobą i głośno, ciężko, przeciągle wzdychał. Kiedy przybyli, odchodząc, przebywali ścieżki cmentarne, szedł za nimi, z czapką w ręku, i przyciszonym, smętnym głosem wychwalał piękność wystawionego na mogile grobowca; uskarżał się, że kwiaty, tak starannie przezeń pielęgnowane, nie rosną jakoś jak należy; proponował zmiany i upiększenia w ogrodzeniu, sposobie zasadzenia krzewów i t. d. U wrót zatrzymywał się i, wzrokiem ścigając odchodzącego, stał u brzegu ścieżki w pokornéj i zasmuconéj postawie. Sylwek jednak, który spoglądał nań wtedy zawsze z za drzewa lub grobowca jakiegoś, spostrzegał wybornie, że szare oczy jego błyskały niespokojnie, a kąty warg drgały od chytrego uśmiechu. Jeżeli osoba przybyła, odwróciwszy się, dawała mu pieniądz, kłaniał się jéj z milczącą i pełną godności podzięką, a gdy się oddaliła, otrzymany dar w dwóch palcach wysoko podnosił i pod oknami mieszkania swego, nogą o nogę, w hołupcu niby, uderzając, wołał:
— Bodajbyś na tym świecie długie lata w szczęściu i radości przeżyła, a do królestwa mojego na tryumfalnym wozie jak najpóźniéj wjechała!
A wchodząc do izby, nucił:
Przez Boga nam dana,
Śmierci ty kochana...
Zdarzało się jednak, że nie dostawał nic. Wtedy ponuro patrzał w przestrzeń i, z za zaciśniętych zębów, mruczał:
— Żeby tobie całe życie takie wesołe było, jak mnie moje... żeby cię po śmierci twojéj szatan tak gryzł, jak mnie Nastasia zgryzie za tego rubla, com go wczoraj w mieście zostawił!
Niekiedy, przybywające na cmentarz osoby, w żalu i roztargnieniu, pozostawiały za sobą zgubione lub zapomniane przedmioty: białe i od łez mokre chustki, błyszczące krzyżyki i szpilki, drobne monetki, wypadłe z pugilaresów lub woreczków, otwieranych w celu obdarzenia czemś cmentarnego stróża. Na przedmioty te padało natychmiast skośne spojrzenie Łukasza, który jednak nie podnosił ich nigdy z ziemi dopóty, dopóki osoba, która je za sobą pozostawiła, nie przybyła całéj niemal drogi, dzielącéj cmentarz z miastem. Wtedy dopiéro wracał śpiesznie od wrót cmentarza, pochylał się i przedmiot zgubiony znikał w jego dłoni. Nie niósł go przecież do domu tak tryumfalnie i wesoło, jak to czynił z otrzymywanemi darami. Owszem, zamyślał się w dniach owych często, a pod wieczór, o zmroku, posępniał nawet, żółte brwi ściągał, a garstka rudawych włosów jeżyła się mu nad wpółnagą czaszką. Wtedy Anastazya spoglądała na niego z niepokojem widocznym.
— Łukasz, — mówiła, — co tobie?
— Albo co? — zapytywał mrukliwie.
— A no, siedzisz jak struty?
Przybliżała się i w zmroku widać było, jak wielka ręka jéj z macierzyńską pieszczotą przesuwała się po zjeżonych włosach jego i zmarszczoném czole.
— Chory ty, czy co? — zapytywała.
Po chwili milczenia, Łukasz, najcieńszym głosem swoim, przemawiał:
— Kiedy Chrystus Pan ukaże się na obłokach i ludzi podzieli na kozły i barany... gdzie my pójdziem, Nastasiu, gdzie my pójdziem? pomiędzy kozły, czy pomiędzy barany?
Wzdychał ciężko i pacierzowym szeptem dodawał:
— Od mąk czyścowych i długiego w nich przebywania racz nas zbawić Panie, Amen.
— No, no! — perswadowała Anastazya, — już cię znowu trwogi twoje i medytacye napadły! Co mamy iść pomiędzy kozły? albośmy to nieuczciwość jaką popełnili? Pracujem, chorujem, cierpim, znosim, a ludzkiéj krzywdy na sumieniu nie mamy. Nie złodzieje my przecie, ani zbójcy, ani cudzołożniki! miłosierdzie boskie!... pomiędzy kozły nie pójdziemy!...
Łukasz wzdychał i sępił się, a jeżył jeszcze czas jakiś; potém brał czapkę, szedł do miasta i wracał z piwem, mięsiwem i przyjaciołmi.
Sylwka przedmioty, gubione na cmentarzu i przez Łukasza znajdowane, zajmowały zawsze i, z upływem czasu, coraz żywiéj zajmować zaczęły. Gibkie i zwinne jego członki wślizgiwały się wszędzie, a bystre, ciekawe oczy widziały wszystko.
— Bierze on, wezmę kiedy i ja! — mówił sobie.
Na co przydać mu się mogły gubione owe monety lub błyszczące przedmioty, o tém wiedział wybornie. Posiadał pożądanie swe i plany. Nie łatwą jednak było rzeczą uprzedzić oko i rękę Łukasza. Sylwkowi udało się to raz tylko; lecz, o radość! przedmiotem, który, po odejściu kobiéty jakiéjś, bladej, smutnéj i bogato ubranéj, pozostał w trawie, a którego nie dostrzegł Łukasz, był pierścień, złoty, z błyszczącém zieloném okiem. Sylwek wiedział dokładnie, że Łukasz znajdowane przedmioty sprzedaje w mieście. Miarkował nawet nieraz i, po wydatkach domowych, domyślał się, ile za nie otrzymuje pieniędzy. Na wartości zaś drobnych banknotów i monet znał się już nieco, gdyż wszystko, co się dokonywało w domostwie stróża, chłonął w siebie pojętnym a chciwym wiedzy wzrokiem i słuchem. Gdy tylko więc spełnił około gospodarstwa zwykłe swe pomocnicze czynności, a obejrzawszy się, spostrzegł, że nikt nań uwagi nie zwraca, pobiegł ku miastu. Miał już wtedy lat jedenaście i znał miasto wybornie. Przebiegając około domostwa kowala, zatrzymał się chwilę i zdala popatrzył na bawiącą się w pobliżu kuźni, gromadkę dzieci. Patrzał na tę gromadkę rozpromienionym wzrokiem i z dumnym, wzgardliwym nawet, uśmiechem. O, ileż, w téj chwili, bogatszym, był od tych rówieśników swoich, którzy kiedyś, z powodu nędzy i łachmanów jego, tak srodze odepchnęli go od siebie! Łachmany! Po raz ostatni miał on już je na sobie. Jak zaś wyglądać on będzie, wracając za godzinę, za dwie godziny z miasta, zobaczą one... te kowalczuki jakieś... zobaczą!
Dosięgłszy jednéj z wązkich i pustych uliczek miasta, stanął, przyparł się ramieniem do rogu staréj jakiéjś, chropawéj ściany, wyjął z kieszeni skarb swój i, troskliwie trzymając go w dwóch palcach, jął się mu na nowo przyglądać. Nagle, za plecami jego, nad samém jego uchem, rozległ się wykrzyk:
— Oho! jaki śliczny pierścionek!
Sylwek, nie zlękniony wcale, obejrzał się i zobaczył stojącego za sobą chłopca, który, o lat dwa lub trzy, mógł być starszym od niego, miał na sobie obcisły surducik z błyszczącemi guzikami, a na głowie zgrabną czapeczkę, srebrnym galonikiem oszytą. Twarz chłopca tego cerę miała delikatną i czerwonawą, z pod czapeczki wyglądały mu włosy kędzierzawe i bujne, ale brzydkiego, żółtawego koloru; blado-błękitne zaś i nieco zezowate oczy jego z chciwą ciekawością wpijały się w trzymany przez Sylwka przedmiot.
— Śliczny pierścionek? — powtórzył głosem, w którym zachwyt mięszał się z szyderstwem.
— A ba! pewnie, że śliczny... — tryumfująco odrzekł Sylwek, i z ciekawością przypatrywał się ubraniu i twarzy nieznajomego.
— Ciekawym, — zaczął nieznajomy chłopak, — ciekawym bardzo: zkąd taki obdartus, jak ty, może mieć taki pierścionek... Ukradłeś, czy co?
— Ej nie! — obojętnie odparło dziecko, — nie ukradłem wcale, tylko znalazłem...
— Oho! powiedzże i mnie, gdzie to takie rzeczy sieją... zbierać pójdę! gdzieżeś to znalazł?
— A gdzieby? na mogiłkach... Pani jakaś zgubiła...
— Pani jakaś zgubiła! no patrzcie... żeby ją! dla czego ona koło mnie nie szła, kiedy ten pierścionek gubiła...
— A na co tobie znajdować takie pierścionki, — zapytał Sylwek. Nieznajomy chłopak wyprostował się.
— Naprzód, mój kochany, powinieneś wiedzieć, że takiemu obdartusowi, jak ty, nie wolno tak poufale do mnie mówić... Tyś obdartus i żebrak jakiś, czy co? albo może żebracze dziecko, a ja... jestem panicz... Mama moja jest wdową po urzędniku i cioteczną siostrą pana Tytusa Tarżyca, bardzo bogatego pana, którego kosztem ja do szkół... niech ich djabli wezmą... chodzę... i który mamie 50 rubli miesięcznie na utrzymanie daje... Ot, kto ja taki, widzisz! nie śmiéj ty mię tykać, bo ja ci dam w papę odlewanego, to pierścionek swój tak upuścisz, że wskróś ziemi pójdziesz...
Sylwek przemowy téj słuchał bez zdziwienia i bez gniewu, owszem — z przebiegłym uśmiechem na ustach, a gdy nieznajomy mówić przestał, naśladując cienki i chrypliwy nieco głos Łukasza, zaczął:
— Wszyscyśmy równi w obec Ojca naszego Wszechmogącego... któremu niech będzie cześć i chwała na wieki wieków, Amen.
Nieznajomy parsknął śmiechem; Sylwek zaśmiał się także.
— Pocieszny z ciebie bęben! — zawołał nieznajomy, — ale dla czegoś mnie pytał: na co mnie takie drogie rzeczy?
— Panicz ładnie ubrany i tak cudnie od panicza pachnie — odparł Sylwek.
W istocie, studenckie ubranie chłopca zdawało się przepojonym wonią perfumy.
— A pachnie, — odrzekł, — mama lubi perfumy i ja lubię... panie i panowie perfumują się zawsze... ale gdzie ty widzisz te moje ładne ubranie, to już ja nie wiem. Mundur i koniec! Zegarka nawet nie mam. Ot u wujaszka Tarżyca, to zegarek! Jak był w Genewie... ale, co ja gadam... alboż ty durniu wiesz, co to Genewa? ciemny pewnie jesteś, jak w rogu, i do szkół nie chodzisz... za co zresztą dziękuj Panu Bogu przez całe życie, rano i wieczór... No, a na co tobie ten pierścionek? co ty z niego zrobisz?
— Sprzedam — odparł Sylwek.
— Sprzedam! sprzedam! wiem przecież, że go nie zjesz... ale co z pieniędzmi zrobisz?
— Kupię sobie buty i surdut.
— Phi, phi! — gwizdnął nieznajomy, — jaki mi drogi! Za jeden pierścionek dwa buty i trzeci surdut. I gdzież to sprzedawać będziesz? komu?
Troska przyćmiła wesołą dotąd twarz Sylwka. Pochwycił w dłoń garstkę swych kruczych, kędzierzawych włosów i, wahającym się głosem, wymówił:
— Nie... wiem.
Istotnie nie pomyślał dotąd o tém, komu sprzeda pierścionek. Myślał, że sprzeda go w mieście i koniec.
Chłopak w mundurku zamyślił się na chwilę.
— Wiesz co? — rzekł, — niech cię już tam... świśnie! Dam dwa buty i surdut... o! taki sam surdut ze srebrnemi guzikami... dawaj pierścionek!
Sylwkowi oczy zamigotały i radością i trwogą.
— A gdzież... — zaczął.
— Gdzie? gdzie? — wydrzeźniał go chłopak, — jużci pod pachą, ani w kieszeni, garderoby mojéj nie noszę... buty i surdut w domu; jak mi dasz pierścionek, to zaraz zbiegam i przyniosę... w mig będę nazad, zobaczysz!
— A gdzież ty mieszkasz? — zapytał, wahający się jeszcze, Sylwek.
Rzucił ręką w przestrzeń.
— Het tam! za tą ulicą na prawo, potem w zaułek i z zaułka na plac, z placu na lewo, a potém znów na prawo, w trzeci dziedziniec dziesiątéj kamienicy, z bramy, po wschodach, jedenaste drzwi!
Sylwek słuchał z razu uważnie, potém ręką machnął.
— Pójdę z tobą — rzekł.
— Jeszczeby co! — pogardliwie wykrzyknął nieznajomy, — z obieżyświatem i łachmaniarzem takim po mieście mam chodzić! Nie doczekasz się ty honoru takiego i, zresztą, wujaszek Tarżyc, który dziś do nas na obiad przyjdzie, gdyby cię zobaczył, psamiby cię z dziedzińca wyszczuć kazał... On wielki pan, czy ty rozumiesz, co to jest mieć wuja wielkiego pana, ty bezdomny? No, dajesz czy nie pierścionek? bo jak nie dasz, to ci finfę w nos puszczę i tyle mię będziesz widział! Sprzedawaj sobie komu innemu; a ja ci tylko to powiem, że nie każdy taki dobry, jak ja, żeby zaraz uwierzyć, żeś ty znalazł... Powiedzą, żeś ukradł i do ciupy zasadzą. Ot tak, ani butów, ani surduta, ani świata bożego widziéć nie będziesz.
Sylwek oddał pierścionek.
— Ja tu poczekam — rzekł, z niepokojem pewnym w twarz nieznajomego patrząc.
— Czekaj! czekaj! w mig powrócę!...
Wyjął z kieszeni wytworny, z kości słoniowéj, rzeźbiony pugilaresik, schował weń starannie pierścionek i odszedł. Zrazu szedł zwolna, potem coraz prędzéj, aż zniknął w zakręcie uliczki.
Sylwek usiadł pod ścianą i godzinę całą przesiedział spokojnie, przypatrując się oknom przeciwległych kamienic i z rzadka przesuwającym się przechodniom. Potém uczuwać zaczął niepokój, który wkrótce przemienił się w trwogę. Wstawał, szedł na róg uliczki, spoglądał w głębie rozchodzących się tam zaułków, wracał znowu, pięści ściskał, za włosy się chwytał. Po kilku godzinach ogarnęła go rozpacz. Poszedł szukać nieznajomego i długo włóczył się po różnych ulicach, placach, zaułkach, do bram domów zaglądał, w dziedzińce wsuwał się i pożądliwe spojrzenie ku szczytom wschodów rzucał. Kilka razy stróże kamieniczni, spostrzegłszy go, krzyknęli, aby się coprędzéj precz wybierał, jeden z niech nawet, widząc go zaglądającego do obszernych i wytwornych sieni, z tyłu go za podarty spencerek pochwycił i, łając, za bramę wyrzucił. Łzy perliste, gęste, strumieniem lały się z oczów dziecka. Wrócił na umówione miejsce, usiadł za jakimś załomem muru, tak przecież, aby całą długość uliczki mógł widziéć i, rozogniony policzek wspierając na dłoni, przesiedział tam do późnego wieczora. I wtedy dopiéro, gdy w oknach kamienic wszystkie już prawie światła pogasły, gdy wązką uliczkę zaległa cisza, śród któréj głucho huczały turkoty, napełniające środkową część miasta, i od czasu do czasu sucho klekotały grzechotki stróżów nocnych, Sylwek wysunął się ze swéj kryjówki, niepostrzeżenie, nakształt drobnego a szybko przesuwającego się cieniu, przebył miasto i wrócił do domu.
Pojął, że był oszukanym i, pomimo gniewu i żalu, uczuł podziw, coś nakształt uwielbienia, które w myśli jego wyraziło się dwoma wyrazami: „Oho! jaki...“ To „jaki“ znaczyło: mądry.
Wieczoru tego jednak Sylwek nie miał czasu zastanawiać się długo nad wypadkami, które go spotkały. Zbliżając się do cmentarza, usłyszał w domostwie stróża głośny krzyk Anastazyi, pomięszany z zachodzącym się spazmatycznym jéj płaczem i rozhoworem kilku głosów męzkich i kobiecych. Nigdy, w najweselsze nawet wieczory, w domostwie Łukasza, o tak spoźnionéj porze, hałasów żadnych nie bywało. Zaciekawiony tem, co słyszał, Sylwek pospiesznie zbliżył się do domostwa i, jak kot, zwinnie rękami i nogami przyczepiony do ściany, zaglądał w okno. Sposobem tym zbadać on chciał pozycyą, dowiedzieć się, czy mógł z bezpieczeństwem wszelkiem wejść w téj chwili do wnętrza domu, lub téż może, czy nie rozsądniéj byłoby przenocować na cmentarzu. Niewiedział, ani domyślał się, że krzyki te i lamenty i gwary były pierwszym odgłosem przybywającéj doń nowéj fazy życia.
W czasie, gdy Sylwek nosił po mieście znaleziony klejnot, a potém oczekiwał na przyrzeczoną zapłatę, w domostwie cmentarnego stróża odegrywały się sceny, mające stanowić o przyszłych losach jego mieszkańców.
Od paru tygodni do uszu Anastazyi przychodziły wieści, że Jeżewicz, oddawna już pożądliwém okiem spoglądający na posadę, przez Łukasza zajmowaną, rozpoczął znowu przeciw współzawodnikowi swemu różne knowania i intrygi. Przycichł już był przez czas jakiś, teraz znowu... posłał żonkę tam, gdzie należało, z językiem, aby naopowiadała prawdę i nieprawdę, byle tylko zgubić i do torby żebraczéj przyprowadzić przeciwnika. Przytém, kilka tygodni temu zmieniły się w mieście władze kościelne i we wszelkich podległych im czynnościach zaprowadzać zaczęły porządki i reguły, nierównie od poprzedzających surowsze. Anastazya chodziła, jak struta. Ponura była, milcząca, a zła!... Ze stukiem ciskała sprzęty i naczynia o stół, ziemię; tym, którzy przemawiali do niéj, nieodpowiadała całkiem, albo odpowiadała krzykiem i łajaniem; raz Łukasza, który żądał od niéj kosztowniejszego jakiegoś jadła, z całéj siły uderzyła pięścią w plecy, lecz w parę godzin potém, zdala stojąc, zaczęła przypatrywać się mu w sposób szczególny, bo powieki jéj mrugały, a oczy zachodziły łzami. Przez łzy jeszcze patrzała na męża długo, aż nakoniec, odwracając się od ognia, rękaw koszuli przesunęła po oczach i z głębi piersi westchnęła: Boże Wszechmogący! Ojcze najmiłosierniejszy! zmiłuj się nad nim!...
Cóż dziwnego, że, w usposobieniu takiém będąc, Anastazya, na widok śmiertelnéj nieprzyjaciółki swéj, zmierzającéj ku cmentarzowi, wypadła z domostwa z pędem takim, jak gdyby ją kto wyganiał zeń mieczem ognistym, a zabiegając drogę szczupłéj i żółtéj kobiecinie, zaczęła od tego, iż trzęsącą się ręką, pstrą chustkę, którą okryta ona była, z głowy jéj zerwała i na ziemię cisnęła. Szczupła i żółta kobiecina ruchem jaszczurki rzuciła się ku piersiom napastniczki. Pochwyciły się za odzież, potém za włosy. Krzyczały obie, jedna basowym i zdyszanym, druga piskliwym i przeszywającym głosem. Odskakiwały od siebie i zdala, ciała podając naprzód, a pięściami wygrażając, osypywały się gradem obelżywych wyrazów; nagle znowu rzucały się ku sobie, rozczochrane, zajadłe, z odzieżą w nieładzie, z pieniącemi się usty. Łukasz wypadł z domostwa i trwożliwie, strzegąc głowę przed wymachującemi w strony wszelkie czterema kobiécemi ramionami, pociągał za odzież, to jedną kobiétę, to drugą, z rozpaczą ręce załamywał i, najcieńszym swym głosem, coraz płaczliwiéj o upamiętanie wołał. Zwabiony wrzawą, którą zdaleka słychać było, kowal, w skórzanym fartuchu i z młotem w ręku, na ratunek przybiegł; Anastazyą pięścią aż pod próg domu odepchnął, a małą i chudą Jeżewiczową, która w szerokich susach posuwała się jeszcze za nieprzyjaciółką, w ramiona porwał i daleko odniósł. Z piskliwym przeszywającym krzykiem, Jeżewiczowa pędem strzały puściła się ku miastu; Anastazya zaś padła na ławę, płacząc, krzycząc, siwe włosy z głowy sobie wyrywając, a z bólu, uczuwanego w piersi, strasznie dyszącéj i chrypiącéj, przeciągle jęcząc. Dnia tego Łukasz sam obiad gotował; szło mu to jednak niesporo jakoś, bo wciąż spoglądał ku żonie, ramionami wzruszał i, spluwając, mówił:
— Pfu! zamrze mi jeszcze! ot bieda!...
Po obiedzie wpadł do domostwa chłopak wyrostek i wezwał Łukasza do ks. dziekana.
— Ot i skończenie świata! — szepnęła Anastazya.
Łukasz wdział na siebie najlepsze swe odzienie i poszedł. Niebawem wrócił. Dobry humor i gadatliwość opuściły go zupełnie. Brwi miał chmurnie zsunięte i rudawe włosy na wpół łyséj czaszce zjeżone.
Kobiéta, leżąca na ławie z głową owiniętą w mokrą szmatę, utkwiła w twarz wchodzącego długie, przygasłe, pytające spojrzenie.
— Dziéj się wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi, — mruknął Łukasz i wnet dodał: wypędzili! żeby ich tak Archanioł Michał mieczem ognistym z królestwa boskiego wypędził!
Kobiéta zerwała się, chustkę z głowy zdarła, o ziemię ją cisnęła i znowu w płacz i krzyk uderzyła. Poprzychodzili wkrótce znajomi, przywlekły się kumoszki i przez wieczór cały, do późnéj nocy, przy świetle łojówki, oprawionéj w brukiew, przed czarnym otworem pieca, w którym nikt ognia nie rozniecił, wrzało i gotowało się jak w garnku.
Nazajutrz Anastazya z łóżka nie wstała. Podnosiła się razy kilka na posłaniu i znowu na nie opadała. Oddech jéj był tak chrapliwy, że w izbie sąsiedniéj sprawiał wrażenie przesuwania piły po drzewie. Widać było, że dusiła się niemal i cierpiała bardzo, jednak, nie skarżyła się na to wcale. Fizyczne cierpienia pogrążyły się całkiem w przejmującéj nawskróś trwodze i żałości. Mówiła z trudnością wielką, lecz nieustannie poruszała ustami, to szepcząc, to chrapliwy głos wydobywając z gwałtownie falującéj piersi. Do kumoszek, otaczających pościel jéj z lekami, pocieszeniami i ubolewaniem, zwracała oczy, które zdawały się wołać o ratunek.
— Kopał dołki, — szeptała, — kopał... aż wykopał!
Chwilami, wielkie zorane czoło jéj i obwisłe policzki, okrywały się wyrazem przerażenia.
— Pod Farę... — jęczała i chrypiała, — pod Farę, prościuteńko! Na wschodach tylko siąść i rękę wyciągać! O, Boże mój najmiłosierniejszy! szlachecką córką urodziłam się... ojciec własnéj ziemi kawał parą wolików orał, matka krówki własne doiła i lenek własny przędła... czemum ja w ojcowskiéj ziemi dzieckiem małém nie legła! czemu mi z matczynego lenku śmiertelnéj koszulki nie zrobili!...
Tak skarżyła się i wyrzekała przez dzień cały.
Łukasz nie wychodził z domostwa, ani na krok, i choréj żony doglądał z troskliwością wielką. Co chwilę podnosił i przekładał jéj poduszki, przynosił wodę i zwilżone chusty, na żar, przy łóżku jéj postawiony, rzucał święcone zioła, przez co izba napełniła się kłębami duszącego dymu. Po południu wyjął z szafki bochen czarnego chleba, ukroił zeń ogromny kawał i z pełnemi ustami nachylał się nad żoną, zniżonym i pełnym ubolewania głosem pytając:
— Cóż, Nastasiu, cóż? jakże ci? nie lepiéj?
Na Sylwka nikt dnia tego uwagi żadnéj nie zwracał. To téż, jedyném przez dzień cały pożywieniem jego był kawał twardego, jak kamień, séra, wyszperał go gdzieś na pułce, pośród garnków, i nie prędko zgryzł pod piecem.
Ku wieczorowi Anastazya przycichła nieco i wzrokiem, który szczególnego nabierał wyrazu, ścigać poczęła krzątającego się po izbie męża. Kiedy nachylił się ku niéj, pytając znowu: cóż, Nastasiu, cóż? rzuciła ręką w stronę kilku kobiét, które u okna, zbite w gromadkę, szeptały pomiędzy sobą, naradzały się i głowami z ubolewaniem wstrząsały.
— Niech idą! — wymówiła, — niech sobie idą! — i z dziwną u niéj łagodnością dodała: — z Panem Bogiem! z Panem Bogiem!
Po chwili, kobiét radzących i ubolewających w domostwie już nie było. Łukasz, z grzecznością wyszukaną i z długą przemową, poprosił je, aby poszły sobie, a nazajutrz wróciły.
— Już ja żonkę sam dojrzę, — zakończył, — przecież... przysiągłem jéj przed ołtarzem miłość i wierność aż do grobu; tak mi Panie Boże, w Trójcy Ś-téj Jedyny, dopomóż, Amen.
Przy wyrazie Amen otarł rękawem wilgotne od łez oczy. Kiedy w domostwie zrobiło się cicho i pusto, Łukasz przybliżył się do łóżka żony, przysiadł u jéj głowy i, po długiem, milczącem na nią patrzaniu, odezwał się:
— Ty, Nastasiu, chyba zamrzesz teraz, ha?
Anastazya, po chwili milczenia, odpowiedziała:
— Musić zamrę.
A potém głosem, przekonania pełnym, powtórzyła:
— Taki zamrę.
— Ot, — dodała, — jakby przeczucie jakieś przeszłéj niedzieli do spowiedzi św. mię powiodło. Z Bogiem się pojednała, a com od niedzieli zgrzeszyła, to już Ojciec najmiłosierniéjszy... Nie dokończyła, nie dla tego, aby mówić nie mogła, owszem — oddychała teraz znacznie ciszéj i powolniéj, ale że ogarniać ją zaczęła głęboka zaduma. W zmroku widać było, że oczy jéj, srebrnie połyskujące, nieruchomo tkwiły w twarzy męża. Po chwili, z pod sukiennych i płóciennych szmat, któremi była okrytą, wysunęła się wielka, żółta jak wosk, ręka i drżąc spoczęła na ramieniu kościstego człowieka, siedzącego przy tapczanie w skurczonéj i zbiedzonéj postawie.
— Biedny ty! — szepnęła, — co ty poczniesz teraz bez miejsca i bez żonki! chaty nie będzie i gospodyni nie będzie! biedny ty!
— A no, — pocieszającym tonem zaczął Łukasz, — nie turbuj się ty o mnie w ostatniéj jeszcze godzinie swojéj. Kogo Pan Bóg stworzył, tego nie umorzy. Ptaki niebieskie nie sieją i nie orzą, jednakowoż żyją... i lilie polne.
Tu, niewiadomo dla czego, umilkł. Nie dla tego pewnie, aby nie znał końca przypowieści o liliach polnych i Salomonowéj wspaniałości ich stroju, ale że w piersi jego było coś, co mu głos dławiło.
Po dość długiéj chwili milczenia, Anastazya znowu szeptać zaczęła:
— Nie turbuj się! łatwo to gadać tobie... tyś się nigdy nie turbował o nic... ale ja się turbowałam... Bóg mi niech będzie świadkiem, że turbowałam się zawsze o twoję główkę więcéj, niż o swoję... albom ja nie żona twoja? albom ja ci w dobrém i złém towarzyszką nie była, przez tyle lat... oj Boże mój! tyle lat! ze czterdzieści już chyba... czy co?... kijem mię do ślubu z tobą nie pędzili, owszem — perswadowali i łajali... poszłam jednak... no, i nigdy się na to nie skarżyłam i... nie skarżę... Różnie bywało... alem zawsze taki dozgonnego towarzysza miała nie pijaka i nie złodzieja... a człeka z głową i gębą nie dla proporcyi...
Tu Łukasz westchnął i stęknął głośno i przeciągle.
— Nastasiu! — zaczął jękliwym głosem, — oj Nastasiu! Kiedy przed sądem Pana naszego Wszechmogącego staniesz, wstaw się tam za mną, aby mi grzechy moje ciężkie odpuszczone były!
Anastazya nie odpowiedziała. Wzrok jéj stawał się coraz sztywniejszym, a ręka, spoczywająca na ramieniu Łukasza, coraz cięższą. Patrzała teraz nie na męża już, ale na lampkę, płonącą przed świętym obrazem.
Po długiéj chwili milczenia, szeptać znowu zaczęła:
— Kiedy hultaić chciał, łajałam i biłam i do pracy pędzałam... a jednakowoż... żałowałam... Kiedy marnował i trwonił krwawicę swoję i moję... gryzłam i łajałam... a jednakowoż żałowałam...
Umilkła znowu i długo leżała w nieruchomości zupełnéj. Łukasz, siedząc wciąż na ziemi u tapczana, wydawał z piersi swéj, przez czas jakiś, westchnienie po westchnieniu, aż, głową oparty o brzeg tapczana, zadrzemał. Około północy obudził go szept ciężki, dyszący i po wiele razy, ze szczególnym jakby pośpiechem, powtarzający jego imię.
— A co? Nastasiu, — zapytał, budząc się, — co? jakże tobie? lepiéj może, co?
Nie odpowiedziała bezpośrednio na pytanie to, tylko szepnęła:
— Łukasz! nachyl się tu do mnie... tu, do mnie... ot tak! daj ucho!...
A kiedy, uklęknąwszy, ucho, swe do samych prawie ust jéj przyłożył, szepnęła:
— Daj mnie obietnicę jedną... w téj ostatniéj godzinie mojéj... daj mi obietnicę, że... kraść nie będziesz nigdy... słyszysz? nigdy!... krzywda ludzka i wieczne duszy zgubienie... a wódki też nie pij... nie rozpij się mi, broń cię Boże... Uczciwym człekiem byłeś... i porządnym... żebrakiem będziesz! co robić? wola boska!... uczciwym umrzyj... słyszysz?
— Słyszę, Nastasiu, słyszę! — wyjęczał Łukasz... — i przykazania twego nie zapomnę... żeby tak Pan Bóg w ostatniéj godzinie mojéj o mnie nie zapomniał...
Anastazya lżéj i głębiéj odetchnęła, tak jakby ciężar jakiś spadł z jéj piersi. Po długiéj chwili ozwała się raz jeszcze, ale bardzo, bardzo już cicho:
— Na ojcowskiéj łące... na zielonéj łące pierwszy raz oczy cię moje zobaczyły... w gaju brzozowym... w gaju zielonym, kukułka kukała, kiedym ci piérwszy raz powiedziała, że twoją będę... Słoneczko świeciło, organy grały... kiedy nam ksiądz stułą ręce wiązał...
Westchnęła głęboko i dokończyła:
— Ot, może na tamtym świecie Pan Bóg najmiłosierniéjszy połączyć się nam znowu pozwoli...
I nie mówiła już nic więcéj, ani razu już nie poruszyła sztywniejącemi wciąż wargami. Leżała nieruchomo, a coraz przygasający wzrok jéj niewzruszenie tkwił w palącéj się przed obrazem lampce. Zawieszona w mrocznéj przestrzeni, w mętném szkle zamknięta i napełniona cuchnącą oliwą, lampka ta posiadała przecież we wnętrzu swém światełko, płonące jak srebrna łza lub iskra, i stanowiące drobną cząstkę wiekuistego ogniska, które jest duszą świata...
Łukasz usnął znowu i obudził się wtedy dopiéro, gdy świszczące wiatry spędzać zaczęły z nad szerokich pól dżdżyste mgły jesiennéj nocy; drzewa cmentarne, jak rozpowijające się z całunów skielety, wydobywały z ciemności suche swe ramiona i mokre grobowce zabielały na szarem tle, niby spłakane widma. Rozedniało. Pod przezroczystym, sinym płaszczem świtu Anastazya leżała nieruchoma, sztywna i wcale niepodobna do téj, jaką była wczoraj. Uspokoiła się. Nieczysty, który, jak mawiała, wstąpił w nią wraz z biédą, wraz z końcem biédy wszelkiéj zniknął. Na wielkie czoło jéj opadły pasma siwych włosów i przykryły gęste bolesne jego zmarszczki, wieczna cisza zamknęła wargi jéj pieczęcią uśmiechu, w źrenicach szklistych legła zaduma bez trwogi i burz. Teraz można było dopatrzyć w niéj podobieństwa do owéj hożéj wiejskiéj dziewczyny, która, niegdyś, niegdyś, na ojcowskiéj łące, zielonéj łące, słuchała kukułki, kukającéj w gaju brzozowym, zielonym...
W kilka dni po śmierci Anastazyi, Łukasz, z obrzękłemi jeszcze od płaczu oczami, siedząc na ławie, odezwał się do Sylwka, który siedział na ziemi pod piecem:
— Ja tobie mały cościś powiem. Otwórz tylko szeroko uszy i słuchaj, uważnie słuchaj, bo idzie tu o los, słyszysz? o los i twój i mój. Los, widzisz, jest jak wiatr. Goń go, człecze śmiertelny, od urodzenia aż do grobowéj deski! Złapiesz — dobrze! Nie złapiesz — cierp! Ale zawsze taki łapać trzeba. My bo z nieboszczką moją Nastasią, świeć Panie duszy jéj, przez czterdzieści lat po wiatr ten garście wyciągali; uciekał... zmarło to biedactwo w biedzie i desperacyi. A wiesz ty: czego to ona tak desperowała? Tego niby, że, po jéj śmierci, ja z torbą pójdę. Otóż nie pójdę. Znałać mię ona przez 40-ci lat z górą, a ot nie wiedziała jeszcze, jaki ja rozum mam. Poszedłem ja sobie tedy do głowy po rozum i wymyśliłem taką rzecz, że i na dziady nie pójdę i może jeszcze los złapię... tylko ty, Sylwek, łapać go będziesz ze mną... A no, tak i po sprawiedliwości być powinno. Przeciem ja cię wyhodował i krwawicą swoją wykarmił... Ręka rękę myje, noga nogę wspiera. Tak sam Bóg Wszechmogący przeznaczył, ażeby było...
— Gadajcież, dziadźku, prędzéj, coście tam wymyślili? — z ciekawością zapytał Sylwek.
— Ot, com wymyślił, — odparł Łukasz. Jutro nam trzeba iść ztąd. Jeżewicz tu siądzie. Żeby on w piekle gorącém siadł na wieki wieków, Amen. Jutro w piecu tym, w którym nieboszczka moja, świeć Panie duszy jéj, strawę warzyła, Jeżewiczowa smażyć i prażyć będzie... żeby ją szatani w smole roztopionéj smażyli i prażyli po wieki wiekuiste, Amen. Co nam robić? Torby uszyć i, na plecy je wziąwszy, w świat iść: ja w jedną stronę, ty w drugą? Paskudnie to jakoś i nie chce się. Ja nie taki, jak drugi. Głowę na karku mam. Graty i szmaty wszystkie, co domostwo to napełniają, wczoraj sprzedałem. Przez lat 40-ci uzbierało się ubóstwa tego odrobinę niejaką. Nieboszczka szanowała wspólne dobro nasze, o! szanowała i za łachman albo czerep wszelaki gotowa była, jak tygrysica, oczy wydrzeć. Za godzinę może albo dwie przyjdą po to wszystko żydy i baby rozmaite i groszy trochę dadzą... Niewiele ich będzie, oj! niewiele, aleć zawsze wystarczy, aby od Kacpra tego, wiesz, garbatego nieco i na jedne oko ślepego, katarynkę odkupić.
— Katarynkę! — przeciągle powtórzył Sylwek i oczy zaśmiały się mu radością.
— Katarynkę, — tryumfującym głosem powtórzył Łukasz. — Starzyzna zaniemogła i po ulicach włóczyć się już nie może. Wzięła go do siebie córka, ta... co za Ambrożym, stróżem nocnym... a Ambroży mówi do mnie: instrument ten choćby sprzedać komu... zawsze to kilkanaście rubli weszłoby do chaty: wejść to one wejdą, ale zaraz i wyjdą, bo Ambrożysko natury mojéj... grosza przy duszy nie utrzyma... ale co mi tam! rzekłem mu, że Kacprową katarynkę kupuję i basta!...
Sylwek podskoczył i klasnął w ręce:
— Oto będziem grać! — zawołał, — aj! będziem grać! aj! muzyka! muzyka! muzyka!
— Milcz, durniu, i końca mowy starszego czekaj! — z powagą upominał go Łukasz. Będziem grać! będziem grać! czy nie ty będziesz grać i na swoich małych plecach pudło takie nosić! Ja będę nosił katarynkę i korbą obracał... rozumiesz... a ty koło mnie i koło katarynki będziesz tańczył...
Sylwek nie zdziwił się wcale. Nieraz już na ulicach miasta widział dzieci tańczące i śpiewające przed tłumem zgromadzonéj gawiedzi. Odezwał się więc tylko:
— Kiedyż nie umiem!
— Nie umiesz! wielka sztuka! czy to na pańskie salony pójdziesz... kontredansa albo polkę tramblant z królewnami tańczyć? Po ulicach chodzić będziem, po dziedzińcach... a tam sztuka niewielka... skakać i dość! ot tak samo, jak po mogiłkach bywało skaczesz, niby koza... Czy to ja nie widział tych swawoli twoich, któreś około święconych prochów ludzkich wyprawiał? Widziałem ja, widziałem wszystko dobrze, tylkom przez palce patrzył, a nieboszce nie gadał, bo by gryzła siebie i ciebie i mnie... Nogi masz tęgie, nie bój się! gdyby sznurki elastyczne, a jak się rozweselisz bardzo, to na łokieć od ziemi skaczesz i po drzewach łazisz, jak wiewiórka. Oho! znam ja cię dobrze! Sprawię ci czerwoną bluzkę, zielony pas, czapeczkę z czerwonym kutasem i trzewiki... butów nie sprawię, bo drogie i ciężkie... w trzewikach lżéj skakać będziesz... tasiemki do nich aż do kolan sobie zawiążesz... jak Tyrolczyk... ludzie pomyślą, żeś Tyrolczyk... może ci nawet, zamiast czapki z kutasem, Tyrolski kapelusz sprawię, taki, w kształcie górala... Ot i będzie! każdy popatrzy sobie, posłucha i groszyk jaki da... Ja stary, ty mały... nad starymi i małymi ludzie litość mają... Ale ja i litości ludzkiéj nie pragnę... Będą przecież z nas mieli i muzykę i spektakl. Ot co! groszyków posypie się moc wielka, los złapiem i wesoło sobie żyć będziem... cóż, dobrze?
— A czemu nie? — odparł Sylwek; — kiedy skakać, to skakać... ale pozwolicie mi, dziadźku, wieczorami samemu na katarynce grać?...
— A no czemuż? Ja dobry człowiek! serce mam gdyby wosk! jak będziesz z ochotą i ładnie tańczył, to cię sam nauczę korbą kręcić...
— Aj, aj! — odrzekł Sylwek, — nibyto ja nie umiem. Żeby mnie tyle dni szczęśliwych, ile ja godzin przesiedział i przestał tam w mieście, katarynek słuchając... tom i napatrzył się, jak to się robi...
Na parę godzin przed wieczorem, w dwóch izbach, składających wnętrze starego cmentarnego domostwa, pusto było zupełnie. Żydzi i kobiéty różne, po długich targach, sprzeczkach i gwarach, rozebrali pomiędzy siebie i roznieśli cały owoc czterdziestoletnich trudów i zgryzot Anastazyi. Stoły i stołki, zydle, garnki, misy, gospodarskie i ogrodnicze narzędzia, skrzynie, pełne łachmanów przerozmaitych, święte obrazki nawet, których długi szereg ścianę sypialni przyozdabiał, zniknęły. Łukasz, wziąwszy od nabywców kilka zżółkłych, podartych asygnat i parę garści miedzianych monet, poszedł do miasta; Sylwek, powrotu jego oczekując, zebrał, z ogrodu i cmentarza, dużą więź zeschłych gałęzi i trzeszczący ogień w piecu rozniecił. Siedział potém przed ogniem tym na ziemi, wygrzewał sobie ręce i uśmiechał się do skaczących i szumiących płomyków. Łukasz wrócił niebawem; pudło ciężkie, które przyniósł z sobą, z pleców na ziemię spuścił, czapkę mokrą od deszczu strzepnął i obejrzał się dokoła. Izby, stojące pustkami, i cztery nagie ściany, pełne sinych i zielonawych plam wilgoci i pleśni, wywarły na nim przykre wrażenie.
— Uf! — stęknął, — smutno tu, gdyby w mogile... Za nieboszczki weseléj było, oj! weseléj... wieczne odpocznienie racz jéj dać Panie, a światłość wiekuista...
Usiadł na jedynym zydlu, jaki pozostał w izbie, a szepcąc pacierz za umarłą i wzrokiem tocząc dokoła, jakby jéj lub śladów jakichś po niéj szukał, płakać zaczął. Płakał tak, że aż chlipał. Chciał rękawem łzy z twarzy otrzeć, ale rękaw zatrzymał się mu jakoś na oczach, ustał chlipać, znieruchomiał, zamyślił się długo i ponuro. Sylwek tymczasem zbliżył się do pudła, zsunął zeń okrywającą ją cératę i dotknął drewnianéj korby pozytywka. Ręka mu drżała, usta otwierały się uśmiechem, pełnym pożądliwości i zachwycenia. We wnętrzu skrzyni téj zamkniętym był rój tonów, rój tych napowietrznych tonów lekkich, śpiewnych, przeciągłych, wzdychających, które tyle razy, tyle już razy zdawały się mu śpiewać i płakać i tańczyć w piersi, gdy, na odgłos katarynki, wpadając z ulicy w ciasne podwórko jakieś, zaczajał się w kącie jego najustronniéjszym i słuchał, słuchał całą istotą swoją, aż do zapomnienia o głodzie, chłodzie i łachmanach, zawstydzających go zawsze, aż do serdecznego śmiechu niekiedy, pośród którego sam nieczuł, jak mu z oczu, na policzki rozognione, płynęły łzy. Teraz miał tuż przed sobą to czarodziejskie pudło, w którem mieścił się jego raj. Dotknął korby zlekka zrazu, lękliwie, potém ujął ją silnie dłonią i kilka razy obrócił dokoła. Po pustéj nagiéj izbie, w powietrzu przejętém wilgocią i resztkami smrodów, zostawionych tu przez tłum kupujących, popłynęła pieśń żałosna, drżąca płaczliwemi trelami, a zakończona przeraźliwym zgrzytem, wywołanym przez niezręczność małéj ręki, poruszającéj korbą. Łukasz zerwał się z zydla.
— Aha! — zawołał, — grasz już, grasz sobie, nicponiu jakiś! jeszcze mi instrument zepsujesz! Poczekaj! nie tak będzie!... ja zagram, a ty tańcz! No tańczże! Nastawiłem na walca! Trala la! trala la! trala la!
Teraz, w pustéj izbie i cuchnącem powietrzu, miłośnie śmiały się i skakały tony walca.
— Tańczże! — krzyczał Łukasz, — czemuż nie tańczysz? smarkaczu?
Sylwek stał jak wryty.
— Kiedy nie mogę, — wyszeptał.
Nie mógł istotnie. Nogi mu zesztywniały; ręce mimowoli, w trosce jakby wielkiéj, utonęły w gęstwinie włosów.
— Jesteś krnąbrne i nieposłuszne dziecko, — przestając grać, wymówił Łukasz, — kiedy każę ci tańczyć, czemuż nie tańczysz? Czcij ojca twego i matkę twoję, powiedział Pan Bóg Mojżeszowi na górze Synai... A ja tobie przecież jak ojciec... Zresztą, może i nie wiesz, jak zacząć... pewnie nie wiesz. No, cóż robić! trzeba stare nogi pofatygować i lekcyą ci dać! Patrz no, jak panicz jakiś, lekcye tańców brać będziesz! Stańże tu i kręć, a ja potańczę... zobaczysz jak...
Stanął na środku izby i wziął się w boki.
— Ho, ho! — krzyknął, — po wielkich domach sługiwałem za młodu... tańce widywałem i jakie!... solone... różne... Wytrzeszczże oczy, korbą kręć dobrze i patrzaj...
W izbie panowało szarawe, mętne światło, bo deszcz oblał i zmącił i bez tego już niezbyt przezroczyste szyby okien. W świetle tém, przed ogniem, który kilku żółtemi językami kołysał się jeszcze w czarnéj głębi pieca, mały, kościsty człowiek, z czerwonemi od płaczu oczami, z garstką włosów rudawych, zjeżonych nad nizkiém, wyżółkłém czołem, puścił się w szczególny, solowy taniec, będący obertasem niby, niby kozakiem, najbardziéj zaś improwizowaném szaleństwem. Dłonie wspierał na kłębach, stopami, okrytemi podartém obuwiem, wybijał hołupce i zakreślał po chropawéj podłodze różne koła i zygzaki. Głowę spuszczał nizko na piersi i nogom swoim się przypatrywał, albo téż podnosił ją wysoko z fantazyą i butą. Rozhulał się. Blade źrenice jego błysnęły i rozogniły się, od czasu do czasu pokrzykiwał: hu, ha!
W kącie zaś izby, dziecko, łachmanami nawpół tylko okryte, zawzięcie i z sił całych kręciło korbą pozytywka, trzęsąc się przytém od stóp do głowy ze śmiechu, którego srebrne gamy wplatały się w miłosne tony walca i w przeciągłe zgrzyty i skrzypienia, które od czasu do czasu ręka słaba i niewprawna wywoływała z wnętrza instrumentu.
Na dworze potoki deszczu spływały po grobowcach, a wiatr świszczał i miotał się w nagich gałęziach drzew.
Od dnia następnego, mieszkańcy miasta spotykać na ulicach, i przez okna domów widywać zaczęli, nieznanego im przedtém, katarynkarza. Mały, blady, rudawy człowieczek, zgarbiony pod ciężarem, który na plecach nosił, wchodził we wszystkie bramy i podwórza, zatrzymywał się przed wszystkiemi balkonami i okazalszemi oknami i z pochyloną twarzą, zawzięcie kręcił korbą instrumentu, wywołując zeń z kolei takty, najpowszechniéj w obiegu będących, pieśni i tańców. Były tam żałosne i rozdzierające śpiewy z Trubadura, Łucyi i Violetty, skoczne polki, rzewne walce i jeden długi, o pięciu różnych zmianach, kontredans. Nie katarynkarz ten przecież, ani granie jego, stawały się najczęściéj przedmiotem najwyższéj ciekawości ulicznéj gawiedzi i długich spojrzeń, spływających z balkonów i okien. Przedmiotem tym był, towarzyszący staremu katarynkarzowi, jedenastoletni, potem już dwunasto i trzynastoletni, chłopak, w dziwaczném ubraniu, które niepospolitą powierzchowność jego czyniło bardziéj jeszcze uderzającą. Miewał on na sobie bluzy kolorowe, czerwone albo jaskrawo zielone, brudne najczęściéj i dziurami na łokciach świecące, niemniéj jednak żywemi barwy swemi uwydatniające, kruczą czarność jego włosów i ognistą cerę twarzy, pod któréj śniadą skórą zdawały się płynąć płomienie. Opasany kolorową taśmą lub szmatą, w trzewikach, przez dziury których wyglądały bose stopy, a od których taśmy połatane sznurami oplatały mu nogi aż do kolan, w góralskim kapeluszu, rzucającym mu na górną część twarzy cień posępny, chłopak ten nie wyglądał przecież na ulicznego skoczka lub pajaca. Widok jego przywodził raczéj na pamięć fantastyczne historye o dzieciach, które, ze złoconych kolebek porwane, hodowały się po obozach cygańskich. Wysokim był nad wiek, wysmukłym, a członki jego posiadały gibkość i delikatność, nigdy prawie nie spotykaną u ludzi z niższych warstw społeczeństwa. Kiedy, śród rozległych i ozdobnych dziedzińców, najczęściéj jednak w głębi błotnistych i ciasnych podwórek, tańczył w takt katarynki, wygrywającéj polki swe, walce i kontredanse, nikt, z licznych najczęściéj widzów, nie czuł ochoty do śmiechu. Tańce jego nie miały w sobie istotnie nic śmiesznego. Była w nich owszem niezrozumiana przez nikogo, lecz mimowiednie odczuwana, tragiczność, tkwiąca w sprzeczności, zachodzącéj pomiędzy losem dziecka tego, a wyrazem twarzy jego i całéj postaci. Bywały dnie, w których chłopak tańczył niechętnie, z musu tylko widocznie, i wtedy jednak powolne, leniwe jego ruchy miały w sobie doskonałą harmonią, jakąś melancholijność półsennych marzeń. Wtedy i oczy jego były półsenne, przygasłe a głębokie, jak czarne otchłanie. Lecz zdarzało się często, że, pod wpływem, bądź nastroju własnego, bądź ilości zwróconych nań oczu, bądź jeszcze widoku jakiegoś, który mu rozbudził uczucie lub wyobraźnią, chłopak ożywiał się i roznamiętniał. Podówczas taniec jego miewał w sobie coś szalonego i zapamiętałego. Gwałtownym ruchem zrzucał z kruczych włosów zmięty swój kapelusz, podnosił nad głowę długie swe, wązkie, delikatne ręce, i rzucał się naprzód, niby w gonitwie jakiejś rytmicznéj, lecz bezpamiętnéj, i wirował w zawrotne koła, a dyszącemi usty, które zachodziły barwą szkarłatu, wołał na starego katarynkarza: prędzéj! prędzéj!
Stary kręcił korbą, jak mógł, najprędzéj. Czarne oczy dziecka gorzały, a na czole jego, w zarysie ust i w gestach ramion, malowały się duma i nienawiść, pożądanie i groźby.
Z czasem chłopak wymyślać zaczął, dla tych publicznych popisów swych, dodatki różne i przyozdobienia. Dnia pewnego, rozpoczynając taniec, podniósł nad głowę kawał okrągło wykrojonéj blachy i metalowym drążkiem uderzać weń zaczął. Brzęk i drżące huczenie metalu łączyły się z płaczliwemi tonami katarynki i zdawały się ekscytować go do coraz nowych a szaleńszych poruszeń i zwrotów.
Potém, przy wtórze zaimprowizowanego instrumentu swego, zaczął śpiewać. Na dany przezeń znak, katarynka milkła, a z głębi mrocznych, w wysokich murach pogrążonych, dziedzińców, przez bramy sklepione, wylatywał na ulice głos nawpół dziecięcy, a nawpół już młodzieńczy, donośny, czysty jak kryształ, rzucający ku kawałkowi nieba, oprawionemu w czworokątne dachy, przeciągłe wykrzyki i żałosne trele. Były to najczęściéj pieśni bez słów; echa tych, które ucho dziecka podchwytywało z okien domów, lub rozwartych drzwi kościołów; były to powtórzenia aryj fortepianowych i śpiewów kościelnych, wiernie zapamiętywane, lecz powtarzane z dodatkami przeróżnemi, będącemi improwizacyą ulicznego śpiewaka. Snać jednak, uczono go do pieśni tych i słów różnych, bo od czasu do czasu dosłyszéć można było, że śpiewał o słońcu wysokiem i niebie dalekiem, o rajskich ogrodach i mękach piekielnych, o śmierci, kochaniu i zbawieniu wieczném. Kto uczył go słów tych, bezsensowych na pozór, lecz które w gruncie posiadały zawsze myśl jakąś gorzką i smutną, albo iskrę mętnéj, pierwotnéj poezyi? Któż wie? Stary kataryniarz może, albo mieszkańcy téj gromady lepianek i chatek, stojących na kurzych nóżkach, która szarzała nad samym brzegiem rzeki, daleko za miastem, het, aż za cmentarzem, a pośród któréj znikali oni obaj co wieczór.
Z téj to zapewne szaréj gromady lepianek wyniósł on cyniczną piosnkę, którą dnia pewnego, z werwą niezmierną a dosadną mimiką i gestykulacyą, przed garstką zgromadzonéj gawiedzi, zaśpiewał:
— Szła dziewczyna przez rzeczkę, przez rzeczkę. Zakasała spódniczkę, spódniczkę... — śpiewał i oczami figlarnie mrugał, a cienkie, czerwone wargi drgały mu uśmiechami, których wyraz przykro odbijał od dziecinnéj jego twarzy. Wtedy to poraz pierwszy widzowie i słuchacze śmiać się z niego zaczęli, a gdy skończył już piosnkę, wyśpiewywaną zwykle po szynkach przez pjane, ochrypłe głosy, starsi, z pomiędzy otaczającego tłumu, kręcąc głową, mówili:
— Patrzcie go! Taki mały, a taki już mądry!
Nie był już bardzo małym, owszem nazwać go można było wyrostkiem, gdy, w pewien pogodny dzień wiosenny, wszedł, wraz ze starym katarynkarzem, na czysty i widny, choć nie okazały, dziedziniec, dokoła którego stały domki drewniane, pobielane, niebogato, lecz też i niezbyt ubogo wyglądające. Skierowali się ku jednemu z domków tych.
— My tu, dziadziu, nigdy jeszcze nie byli, — ozwał się chłopak. Dla czego my tu nie byli?
— Albo ja wiem. Mijali jakoś... nie dojrzeli.
Przed gankiem, o dwóch słupach, katarynkarz grać zaczął i grał dość długo, nie wywołując z wnętrza domu żadnego znaku życia.
— No dość już, dość! przestańcie! — szepnął doń chłopak; — będziecie do dnia sądnego grali, a nikt nie posłyszy i nie spójrzy...
Katarynkarz przestał kręcić korbą. Widać było, że nie on dziecku, ale dziecko rozkazywało jemu. Chłopak uderzył w blachę metalowym drążkiem i z ramionami, wyciągniętemi nad głowę, puścił się w pląsy. Brzękom metalu wtórował, od czasu do czasu, donośném przyśpiewywaniem, a wszystko to trwało minut parę zaledwie, gdy w oknach domku, za zielonemi roślinami, zamigotały twarze ludzkie, poczém zniknęły, a w zamian na małym ganku ukazały się trzy osoby. Jedną z osób tych była niemłoda kobiéta w czarném skromném ubraniu i białym czepeczku na siwiejących włosach; drugą, wysoki, okazały, bardzo piękny mężczyzna, z ciemnem, ściągłem okiem i ciemnemi téż włosy, siwiejącemi zlekka nad wyniosłem, pogodném czołem; trzecią, chłopak, piętnastoletni może, w studenckim, mocno wyszarzanym, mundurku, z czerwonawą cerą twarzy, rudawo-złotemi włosy i blademi, nieco zyzowatemi, oczami. Kobiéta wyglądała na niezamożną, spokojną i troskami zbiedzoną mieszczankę; mężczyzna miał powierzchowność, ubiór i postawę wielkiego pana; wyrostek w mundurku uderzał rozlanym na twarzy jego wyrazem leniwego rozpieszczenia i przebiegłéj złośliwości.
Kiedy wyszli na ganek, katarynkarz zdjął szybko z głowy czapkę i, zgarbiony pod swym ciężarem, przybrał jeszcze pokorniejszą postawę. Chłopak w czerwonéj bluzie, opasanéj sznurem, i w podartych trzewikach, przymocowanych do nóg wyszarzanemi taśmami, tańczyć, śpiewać i uderzać w blachę nie przestawał.
— Piękne dziecko, — przypatrując się mu, wyrzekła kobieta.
— Szczególne dziecko, — uśmiechnął się okazały mężczyzna, — czy uważasz kuzynko, z jakim zapałem tańczy i z jaką gracyą.
— Ale wiesz co? — dodał, wsłuchując się, — głos prześliczny... tenor najczystszéj wody... coś o wysokiém słońcu śpiewa... słyszysz? Oho!, coś bardzo poetycznego...
Zwrócił się do katarynkarza.
— Zawołaj no chłopca swego! chcę przypatrzéć się mu bliżéj.
— Sylwek! — z pośpiechem zaczął wołać katarynkarz, — Sylwek, Sylwek! Przestań no, przestań! Jaśnie Wielmożny Pan cię woła... Długo wołania te powtarzać musiał, zanim tańczący chłopak usłyszał go i usłuchał. Stanął i, niby ze snu ockniony, patrząc przed siebie zmąconym wzrokiem, z głową odkrytą i twarzą w ogniu, powoli, rytmicznym swym, pełnym wdzięku, krokiem zbliżył się ku gankowi.
Kobiéta w czarnéj sukni z litością nań spoglądała, ale piękny, wyniosły pan przypatrywał się mu z zajęciem wielkiem.
— Wiesz, kuzynko, — wymówił, — że chłopca tego za model do obrazu wziąść można. Szkoda, żem już malowania oddawna zaniechał... Byłby z niego wyborny wzór na Lazzarona albo na... dziecko, przez Cyganów skradzione... coś nakształt historyi Trubadura. Lecz nie, na Lazzarona jest on zbyt ognistym, zbyt żywym... Czy to twój syn, ojcze?
Ostatnie pytanie to zwrócił do katarynkarza. Brzmiało ono łagodnie i nawet dobrodusznie. Katarynkarz schylił się w ukłonie do saméj prawie ziemi.
— Nie, Jaśnie Wielmożny Panie, nie moje to dziecko, lecz sierota nieszczęsna, przez wszystkich opuszczona, którąm ja wyhodował, wypiastował, na ręku swojém nosił i krwawicą swoją wyżywił; ot tak przez miłość bliźniego i dla zasługi przed Bogiem, któremu niech będzie cześć i chwała na wieki wieków, Amen.
— Voilà, — szepnął piękny pan do towarzyszki swéj, — voilà, ou les bonnes oeuvres viennent se nicher.
Zwrócił się do chłopca i zapytał:
— Jakże się ty nazywasz, mały?
Dziecko nie odpowiadało. Oczy jego posiadały w chwili téj wyraz szczególny. Wpijały się one w twarz i postać całą pięknego pana z ponurą i namiętną ciekawością.
— Sylwek, no, Sylwek! czemuż nie odpowiadasz JWPanu! — upominał go katarynkarz.
— Nieśmiały! — szepnęła kobiéta.
— Owszem, — rzekł mężczyzna, — ponury prędzéj. Ale, co za oczy, jakie oczy! Gdzie ja takie oczy widziałem. Kogoś mi one przypominają. No mały, mów, jak się nazywasz?
— Sylwek, — niechętnie szepnęło dziecko.
— To jest, imię twoje Sylwester zapewne. Ale jak się nazywasz?
Głośniéj już i z uśmiechem, który przewinął się mu po wargach, lecz nic w sobie wesołego nie miał, odpowiedział:
— Cmentarnik.
— Dziwne nazwisko! ależ to być musi przezwanie tylko jakieś. Dla czegóż, mój mały, tak cię smutnie przezwano?
Oczy dziecka, głębokie i ponure, podniosły się aż ku twarzy pytającego i śmiało, wyzywająco nawet, utonęły w łagodnych jego oczach.
— Dla tego, — odpowiedział, — że wyrosłem i wyhodowałem się na cmentarzu.
— Oho! — z odcieniem żalu w głosie wyrzekł pan; — prawdziwy téż z ciebie kwiat cmentarny, bujny a smutny...
Na włosach dziecka, kruczych i kędzierzawych, położył rękę wytworną, wązką a długą.
— Cóż, mały... — zaczął, ale urwał nagle, bo Sylwek, niechętnym ruchem, usunął głowę z pod dłoni, która pieścić go chciała i ze szczególnym uporem przesuwał wciąż wzrok zamyślony po twarzy jego, postawie i ubraniu.
— Dzikie chłopię, — półgłosem, do towarzyszki swéj, rzekł piękny mężczyzna i dodał, że téż to pośród cywilizacyi naszéj wzrastają jeszcze i żyją takie pierwotne istoty ludzkie!
Jakby znudzony już nieco, wyjął z kieszeni wytwornego ubrania duży, ozdobny pugilares, a dając chłopcu kilkurublowy banknot, rzekł:
— Masz, daję ci to na nowe trzewiki... jesteś wpółbosy biedaku, a tańczysz po kamieniach...
Ale Sylwek tak zamyślony był i zapatrzony, że nie spostrzegł nawet ofiarowywanego mu daru. Pochwycił go za to szybką dłonią stary katarynkarz i, zginając się aż ku ziemi, rozpłynął się cały w dziękczynnych i błogosławiących szeptach.
W téj chwili, z za pleców wysokiego mężczyzny, wysunął się wyrostek ów, w wyszarzanym szkolnym mundurku, i z nieśmiałością, którą przezwyciężała zazdrość, zawołał:
— Ależ, wujaszku, na co jemu tak wiele dawać! Taki ulicznik...
Teraz Sylwek spostrzegł go po raz pierwszy i drgnął cały. Aha! — zawoła mimowoli z akcentem zdziwienia i radości. Spojrzeli na siebie i poznali się wzajem. W mgnieniu oka chłopca, z czerwonawą cerą i zézowatemi nieco oczami, na ganku już nie było. Zmieszany, strwożony nawet, wśliznął się on szybko do wnętrza domu, a Sylwek wpatrywał się znowu w pięknego pana, który rozmawiał półgłosem z niemłodą kobiétą.
— Coraz bardziéj nie rad jestem z Morysia, — mówił, — nie tylko, że się źle uczy, ale nawet dobrego serca w nim nie spostrzegam...
Kobiéta błagalnie splotła blade i chude ręce.
— Mój Tytusie, — szepnęła, — nie sądź ty go tak surowo. Ja matka, ja wiem najlepiéj, że to jest złote serce, najpoczciwsze pod słońcem dziecko... Leniwy trochę, to prawda, ależ to jeszcze takie małe...
— Nie jest już wcale małym... rozpieściłaś go, Placydo, i po prawdzie dużo jest w tém wszystkiém winy twojéj... To ci tylko stanowczo powiedziéć muszę, że jeśli w tym roku jeszcze promocyi nie dostanie, do rzemiosła go oddam...
Kobieta westchnęła i ze smutnie spuszczoną głową postąpiła ku drzwiom, do których téż zwrócił się towarzysz jéj, z grzecznością, pełną uszanowania, ustępując jéj pierwszego kroku.
Przez całą cichą i krótką rozmowę powyższą, Sylwek nie przestawał patrzéć na pięknego i wyniosłego pana. Nie podsłuchiwał wcale tego, co mówił on; zdawało się nawet, że zapomniał o tém spotkaniu z wyrostkiem w mundurku, który go niegdyś znalezionego skarbu pozbawił, — cała dusza jego była w oczach. Patrzał na włosy mężczyzny, dumnie jakby odrzucone nad czołem gładkiem i białem, na cienkie czarne ubranie, na złoty łańcuch od zegarka i iskrzący się na palcu wielki brylant pierścionka, oczy jego były wciąż zadumane i ponure; a jakich doświadczał uczuć, jakie myśli i wspomnienia budziła w nim wytworna postać ta, któréj podobne bardzo zdaleka tylko dotąd widywał i któréj poraz pierwszy przypatrzył się zbliska, wyraził to po części, gdy, wraz ze starym katarynkarzem, znalazł się za bramą dziedzińca.
— Dziadźku! — rzekł — pamiętacie wy tego pana, co to u nas był kiedyś... tam... tak dużo gadał i tak pięknie grał?
Łukasz po długim namyśle odpowiedział:
— Ot i niepamiętam... cościś jakby przez sen... ale taki niepamiętam.
— A ja pamiętam! — tryumfującym głosem wykrzyknął Sylwek.
— To i cóż — zapytał katarynkarz.
Chłopak wzniósł kędyś w górę ogniste swe źrenice. Białe zęby jego błysnęły tak, jakby niémi coś lub kogoś ukąsić zapragnął.
— A nic, — odpowiedział, — tak sobie... przypomniał mi się, kiedym patrzał na tego, co mieszka... tam wysoko!...