Wiadomości bieżące, rozbiory i wrażenia literacko-artystyczne 1881/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wiadomości bieżące, rozbiory i wrażenia literacko-artystyczne 1881 |
Pochodzenie | Publicystyka tom V |
Redaktor | Ludwik Biernacki |
Wydawca | Zakład Narodowy im. Ossolińskich Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakład Narodowy im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom V |
Indeks stron |
ROZBIORY I WRAŻENIA
LITERACKO-ARTYSTYCZNE
Dochodzą nas wiadomości, że Dyrekcja naszych teatrów rozpoczęła już rokowania z p. Popielówną (Święcką).
Wiadomość o tem przyjęła publiczność z największą radością, jeśli bowiem p. Popielówna była zawsze artystką ulubioną i szczególniejszemi otoczoną względami, należy wyznać, że względy owe rzadko otaczały talent równie wielki i prawdziwy.
Po wyjściu p. Popielówny nikt jej zastąpić nie zdołał i nie ma co myśleć, by to nastąpić mogło, z tej prostej przyczyny, że takie talenta, jak jej i Żółkowskiego, pojawiają się zupełnie wyjątkowo. Wobec tego nabytek takiej artystki nie jest tylko kwestią zapełnienia pewnej luki lub obsady pewnych ról, ale wielkim wygranym losem dla każdej sceny, kwestią jej świetności i stanowiska względnie do scen innych.
Sądzimy zatem, że Dyrekcja nasza skorzysta ze sposobnej chwili i dołoży starań, by wrócić scenie artystkę, która dla każdego teatru byłaby nieocenionym nabytkiem.
Zaniedbanie się w tym razie (o które zresztą nie chcemy posądzać Dyrekcji) równałoby się obojętności na dobro sceny.
Co do publiki, możemy za nią zaręczyć, że wolałaby nabytek jednej p. Popielówny, niż wszystkie razem wzięte nabytki, jakie poczyniono od czasu nowych zmian dyrekcyjnych; wolałaby również p. Popielównę niż cały „trzeci teatr“ razem z tem wszystkiem, co jego jest.
Wisła. Fantazja przez Leokadję Jordan-Wierusz. Pierwsze prace należy sądzić bardzo pobłażliwie — i mniej zwracać uwagi na to, czem są same przez się, niż na to, co obiecują na przyszłość. Tylko w ten sposób sądzona Wisła może się ostać wobec wymagań choćby bardzo łagodnej krytyki. Jest w tej fantazji sporo naiwnego uczucia, które dziś jeszcze wygląda na czułostkowość, ale z czasem może nabrać siły. Autorka posiada przy tem poetyczne usposobienie, które dotychczas zastępuje miejsce natchnienia, i w ogóle jest dosyć szczerą. Osnowa tego poemaciku tak jest wiotką, jakby była utkaną z pajęczej przędzy. Podobne wątki rwą się łatwo przy zetknięciu się z ostrzem zdrowego rozsądku. Nazwa „fantazja“ nie jest obroną przeciw wszystkiemu i nie rozgrzesza nieskładności kompozycji. Fantastycznym może być świat powoływany do życia przez poetę, ale myśl fantazji powinna zostać logiczną. W Wiśle nie ma wprawdzie żadnych cudactw i gmatwanin, które by wprost sprzeciwiały się logice, ale jedno nie bardzo się trzyma drugiego. Bajka pozbawiona jest zwartości i jedności. Czytelnik nie zdaje sobie sprawy, dlaczego dzieje się tak a nie inaczej. Liryzm jej jest naiwny i brak mu zupełnie jakiejkolwiek siły. Zła nimfa „Wisła“ zakochała się w pięknym Bożysławie i zabrała go do swych kryształowych pałaców, gdzie jęczały duchy potopionych. Duchy te uwolnił Bożysław i odszedł z niemi do nieba, a nimfa za jego przyczyną poprawiła się ze swych złości i stała się duchem czystym... Tak cienko, że aż się rwie... Odtąd mniej ludzi topi się na Wiśle: to sens moralny. Co tu o tem mówić? Pomysł jako pomysł nie ma żadnego znaczenia określonego. W najlepszym razie mógł posłużyć za kanwę do wyhaftowania kilku ładnych obrazków, ale i w tem autorka okazała więcej szczerych chęci niż mocy. W ogóle w opisach za dużo jest słów i wierszy. Czasem wydaje się, że autorka ogłusza się li tylko brzmieniem wyrazów. Należy postarać się o to, by w dziesięć razy mniejszej ilości wierszy wyrażać daną treść dziesięć razy jaśniej i silniej. Wówczas mniej będzie wierszowego szumu, a więcej myśli i kształtów. Najlepszym ustępem jest ucieczka duchów z Bożysławem na czele, poprzednio jeszcze ich skargi i wreszcie zakończenie. Ale trzeba koniecznie, żeby wszystko to coś mówiło i coś znaczyło. Trzeba także unikać takich wyrażeń jak: „Odkryć jej czyny nikt z was nie jest skory“ lub „Byś je nie widział“ — bo wyrażenia takie przeciwne są prawidłowej składni. Wierszowanie jest dosyć łatwe, a jak na początkującą autorkę, niektóre ustępy dość są wymowne. Przymioty te pozwolą może autorce napisać w przyszłości coś więcej skończonego.
Dzieła Lucjana Siemieńskiego. Varia z literatury, historii, archeologii i przyrody. Wydanie Ungrowskie. Warszawa 1881. Tom I. Wydanie dzieł Lucjana Siemieńskiego jest aktem uznania, które całkowicie należało się temu znakomitemu pisarzowi. Nie mówiąc o geniuszach, spomiędzy talentów był Siemieński jednem z najświetniejszych piór, jakie wydała literatura nasza w czasach ostatnich. Działalność jego była przy tem niezmiernie różnostronną. Występował on na wszelkich polach, jako poeta samodzielny, jako niezrównany tłumacz, jako krytyk, powieściopisarz, zbieracz podań ludowych i publicysta. Była to jedna z takich postaci literackich, obdarzonych niezmiernie wykwintnym smakiem, poczuciem estetycznem, łatwością pracy, — słowem: jedna z takich postaci, jakie wydają tylko bardzo rozwinięte i kwitnące literatury europejskie. Wobec tych przymiotów, do których należy dodać niepospolite wykształcenie literackie a nawet i ściśle naukowe, jego wielki wrodzony talent spełnił wszystko, co było w jego mocy spełnić. Nie zmarnowało się w nim i nie przepadło nic. Silne z natury drzewo wydało piękne i zdrowe owoce prawdziwego smaku, które z łatwością każdy potrafi ocenić. Był to pisarz może najbardziej ze spółczesnych europejski, nie pod względem sławy, ale pod względem charakteru swoich utworów i swej działalności. Gdyby urodził się we Francji, Anglii lub Niemczech, zasłynąłby niechybnie szeroko jako znawca piękna, jako głęboki umysł i silny rozum. Przymioty te jednały mu może nawet u nas niechętnych w tych powagach, które wiedziały, co o sobie wobec Siemieńskiego myśleć i co sam Siemieński o nich myśli. Niechęci rzadko objawiały się na zewnątrz, wielu bowiem wolało nie zaczepiać tego „Ateńczyka“, który za dużo umiał, a z którego językiem i piórem lepiej było żyć w zgodzie. Zresztą otaczała go powaga uczonego i uznanie, jakie prawdziwy talent wyrobić sobie zawsze potrafi.
Mimo to z całkowitej działalności Siemieńskiego mało kto sobie zdaje sprawę, zwłaszcza u nas, albowiem pracował on wiele jako publicysta, a z tego powodu liczne prace jego rozproszone po pismach periodycznych nie były dotychczas dostępne. Znano Siemieńskiego głównie z przekładów Rękopismu królodworskiego, Biszen i Menisze Firdusiego, oraz z przekładu Odyssei. Wszystkie te trzy rzeczy są arcydziełami, z któremi napróżno by szukać porównania nawet w przekładach, jakie posiadają literatury zagraniczne. O Rękopiśmie królodworskim mówią sami Czesi, że przekład Siemieńskiego jest wyjątkowem arcydziełem; z naszej zaś strony można dodać, że choćby oryginał był podrobionym, przekład pozostanie pracą dorównywającą oryginałowi i tworzącą bądź co bądź wspaniały poemat, pełen poezji i kolorytu wieku. Jedynie też człowiek, który władał w potrzebie takim językiem, jakim napisana jest Potrzeba warneńska, mógł tak przekładać bohaterski poemat odległej przeszłości. O tłumaczeniu Odyssei słusznie mówi wydawca, że tomy komentarzy nie wyjaśnią tyle, ile wyjaśnia jedno pochwycenie właściwego tonu przez Siemieńskiego, — i że równego temu przekładowi nie było w piśmiennictwie europejskiem.
Pod względem języka należy Siemieński do wzorowych pisarzy, na których mogą kształcić się młodsze pokolenia, dlatego wydawca dzieł jego ma niemałą zasługę, wydobywając z pyłu zapomnienia nawet mniejsze jego prace, nawet felietony dziennikarskie. Fantazja Siemieńskiego i cała jego twórczość, zwłaszcza w prozie, była może więcej wykwintną niż polotną. Człowiek ten, który na skrzydłach Homera lub Firdusiego umiał wzbijać się tak wysoko, nie puszczał się na własnych nigdy w równie wysokie krainy. Tworzył on rzeczy wyborne, świetne i tak ozdobne, że mogłyby być okrasą każdej literatury, ale nie zdobył się nigdy na jedno wielkie, samodzielne arcydzieło. W pracy samodzielnej był to raczej skończony architekt i artysta niż wieszcz. Dziwna rzecz, ale wczytując się w jego pisma nie podobna oprzeć się myśli, że stworzeniu jednego wielkiego dzieła stawała w nim na przeszkodzie różnostronność zamiłowań artystycznych i estetyczna równowaga, gwoli której wykwintność stanowiła dla niego rodzaj więzów, których zerwać nie chciał lub nie umiał. Być może także, że troska o chleb powszedni, dla której pracował za wiele i w za wielu kierunkach, a zwłaszcza w dziedzinie dziennikarstwa — nie dozwoliła mu się skupić. W każdym razie, nie mogąc zostać mistrzem samodzielnych natchnień i szerokich zakresów, pozostał mistrzem formy języka, i jako taki ma pierwszorzędne w literaturze naszej znaczenie. Stąd ważność każdej, choćby najdrobniejszej jego pracy, — stąd ważność pierwszego tomu, który obejmuje drobniejsze dziennikarskie utwory lub małe studia literacko-artystyczne. Czytelnika uderza z tego tomu przede wszystkiem łatwość pięknego i niepowszedniego, a nawet głębokiego pisania o wszystkiem. Spostrzegamy od razu, że mamy do czynienia z niezwykle zdolną głową i niezwykle wytwornem piórem. Studia takie, jak O róży lub Słowik nie wychodzą spoza zakresu dziennikarskich felietonów, ale lekkość opowiadania, znakomite oczytanie się autora a jednocześnie brak pretensjonalnego popisywania się z erudycją, wdzięk stylu i potoczystość, czynią z tych ulotnych prac artystyczne pogadanki, które czyta się z największą przyjemnością. Do takichże samych wytwornych gawęd liczymy trzecie studium: Laur i laureaci. Księżyc w archeologii, poezji i sztuce jest artykułem, do którego napisania potrzeba było być nie lada erudytem, znać doskonale i mity o księżycu, i poetów, którzy o nim lub do niego pisali, począwszy od greckich i łacińskich. Siemieński też co chwila rzuca to jakąś cytatę, to kilka wierszy przykładu z jakiegoś Greka, ale ten aparat naukowy niknie całkowicie w toku opowiadania, które płynie z takim wdziękiem i swobodą, jak zwykła rozmowa przy kominkowym ogniu. Był też Siemieński jednym z najbieglejszych popularyzatorów „wszystkiego“, i autor przedmowy do wydania dzieł słusznie robi uwagę, że „czy pisał prozą, czy wierszem, czy z różnokolorowych kamyków mozaikował wizerunek historyczny, czy pajęczynę pieśni ludowej rozpinał na krosnach, by zrobić z niej wstęgę wzorzystą, owocem pracy jego było uczynienie zrozumialszem, wypuklejszem, barwniejszem i ponętniejszem wszystkiego, co wziął pod pióro“. Wydawca może myli się twierdząc, iż cały żywot pisarski Siemieńskiego streszcza się w posłannictwie uprzystępniania rzeczy mniej dostępnych, bo poza działalnością popularyzatora zdziałał Siemieński wiele jako artysta czystej wody, ale prawdą jest, że „uprzystępnienie“ stanowiło jeden z potężniejszych kierunków autora Wieczorów pod lipą. Co do tomu I, twierdzenie jest nawet prawdą całkowitą. Prócz jednej obszerniejszej pracy zatytułowanej Kobiernictwo i „Potop“ Zygmunta Augusta, która jest poważnem lubo interesująco opowiedzianem studium archeologicznem, inne artykuły, jako to: Dzwon Zygmuntowski i dzwony, Ogrody w historii i poezji, Wigilia, Z okolicy podgórskiej, Bajka Krasickiego etc. są felietonowemi rozprawkami, których celem jest podać we wdzięcznej formie wiązankę wiadomości z najrozmaitszych zakresów. Jednocześnie, jak wspomniałem, są to wzory pracy pod względem lekkiego i szlachetnego stylu — dlatego też powinni je odczytywać ci, którzy po różnych dziennikach dźwigają dziś ciężkie obowiązki artystycznych felietonistów.
F. A. Lange, Historia filozofii (materializmu) i jej znaczenie w teraźniejszości, przełożył z trzeciego niemieckiego wydania Aleksander Świętochowski. Zeszyt II. Zeszyt II zawiera dalszy ciąg rozdziału o Epikurze, a przy tem autor rozpatrując zdobycze poczynione przez starożytnych w różnych gałęziach wiedzy, stawia sobie pytanie, jaki udział należy się materializmowi starożytnemu w osiągnięciu tych wiadomości i poglądów? Odpowiedź na pierwszy rzut oka nie wypada na korzyść materializmu. Odkrywcy i ci uczeni, którzy posunęli wiedzę naprzód, nie tylko nie są materialistami, ale należeli do kierunków wprost przeciwnych. Plato, ojciec matematyków, których świetny szereg zamyka Hypatia, był idealistą. Podobny kierunek wyszedł od Pitagorasa; Hipparch wierzył w boskie pochodzenie dusz; Pliniusz, Ptolomeusz, Galen, skłaniali się ku panteizmowi. Jakaż więc jest rola materializmu i jego znaczenie w postępie wiedzy? Naprzód autor robi uwagę, że nie zawsze to jest przedmiotowo dokładnem, co człowieka najbardziej naprzód posuwa. Atomistyka starożytnych np. bliższą jest istoty rzeczy niż teoria liczb Pitagorasa, atomistyka zaś jest teorią, którą zawdzięczamy materializmowi. Z drugiej strony materializm wprowadzając trzeźwe badanie i występując przeciw mitom, przygotował pośrednio grunt nauce i zapewnił dalszy jej pochód.
Przechodząc na grunt rzymski autor po krótkiem objaśnieniu wpływu Greków na Rzymian zaznacza, że głównie dwie szkoły filozoficzne przyjęły się w Rzymie: stoicka i epikurejska. Kierunki te jednak przybrały charakter praktyczny; epikurejski zaś przerodził się do wysokiego stopnia i usprawiedliwił poniekąd powszechne mniemanie, jakoby epikureizm był jednoznacznym z chęcią użycia i pragnieniem gnuśnej rozkoszy. To popularne mniemanie da się jednak stosować nie do epikureizmu, ale do epikurejczyków rzymskich, którzy zgoła odbiegli od pierwotnej zasady. Wśród wszystkich tych pseudofilozofów jeden tylko przedstawia się jako prawdziwy epikurejczyk, a jest nim Titus Lucretius Carus, który systemat epikurejski zamknął w wielkim poemacie dydaktycznym: De natura rerum.
Ustęp 5 poświęcony jest wykładowi tego poematu. Lucretius występuje bardzo silnie przeciw mitom o bogach, następnie rozwija zasadę, że nic nie powstaje z niczego i nic nie ginie. Wszechświat według niego nie jest wypełniony materią, ale istnieje i przestrzeń próżna, w której się atomy poruszają. Prócz ciał i próżni nie istnieje nic więcej, ale ciała są albo pierwiastkami, albo ciałami złożonemi. Te drugie można rozłożyć, pierwszych żadna siła nie niszczy. Podzielność do nieskończoności jest niemożliwą. Księga pierwsza kończy się pytaniem, jak ukształtował się wszechświat, na co Lucretius odpowiada, że wszechświat nie ma określonych granic.
Celowość wszechświata jest jedynie przypadkiem wynikającym z procesu mechanicznego. Jest to najważniejszy punkt w księdze pierwszej. W drugiej zastanawia się Lucretius nad ruchem atomów i nad wyjaśnieniem pozornego spoczynku; w trzeciej zastanawia się nad istotą duszy i obala teorię nieśmiertelności. Księga czwarta, piąta i szósta zawierają pytania specjalniejsze, jako to: antropologię specjalną, rodowód ziemi, morza i istot żyjących, opis miejsc wydających zatrute gazy, objawy działania magnesu itd.
Rozdział II, w którym Lange mówi o stosunku religii monoteistycznych do materializmu, należy do najciekawszych z drugiego zeszytu. Wykład poematu Lucretiusa jest może zbyt specjalnym dla zwykłego czytelnika, rozdział zaś, o którym mowa, jest poniekąd historycznym i wielce rozciekawiającym obrazem. Autor zastanawia się przede wszystkiem nad stanem umysłowości w Rzymie. Rozłączenie między klasą polerowaną a niższemi otworzyło się w przepaść, która nie mogła być zapełnioną. Polerowane klasy ze swej strony były tylko połowicznie wykształcone. Pod świetnemi pozorami kryła się płytkość. Filozofia musiała zaniknąć lub przerodziła się w teorię obsługującą rozpustę, zbytki i chęć użycia. Powstał materializm życiowy, nie oparty na pracy i równowadze, ale na nadużyciu. Wobec takiego nastroju i powszechnego zmęczenia chrześcijaństwo otwierało wrota nowego życia dla wszystkich. Stąd wszystko przyczyniało się do jego wzrostu. Monoteizm w ogóle mniej przeciwny był swobodnemu rozwojowi myśli filozoficznej niż grecki lub rzymski politeizm. „A gdy jednemu Bogu przyznano jednolite kierownictwo wszechświatem, łączność rzeczy za pomocą przyczyn i skutków stała się nie tylko zrozumiałą, ale nawet koniecznym wynikiem hipotezy“. Dlatego myśl mogła się rozwijać a nauka wzbogacać, nie stawając długi czas w sprzeczności z religią. W miarę jednak, jak monoteizm przechodząc w dogmaty wyrabiał sobie formy określone i swego rodzaju mitologię, sprzeczność z materializmem rosła coraz więcej. Chrześcijanizm np. coraz silniej w rozwoju swym skłaniał się do zasady, że zło płynie w ogóle z materii, nic też nie mogło mu wydawać się godniejszem potępienia, jak kierunek, który przypuszczał wieczną materię jako jedynie istniejącą substancję. Z trzech religij monoteistycznych najłaskawszym dla materializmu okazał się mahometanizm. Tu autor przechodzi do zasług Arabów na polu wiedzy ścisłej.
Ustęp, poświęcony scholastyce, zaznajamia czytelnika szczegółowiej z kategoriami Arystotelesa. Wykład ten ze względu na naturę przedmiotu jest niełatwy do zrozumienia i dość suchy. Czytelnik jednak może pozbyć się wielu popularnych uprzedzeń przeciw scholastykom, którym autor przyznaje niemałe zasługi w zakresie logiki formalnej. Koniec zeszytu poświęcony jest odrodzeniu się nauk i powrotowi do poglądów materialistycznych, przy czem autor dochodzi do wykładu o Bakonie i Kartezjuszu.
Z prasy. Zeszyt I Ateneum wydany pod nową redakcją przedstawia się i poważnie, i pod względem doboru artykułów odznacza się starannością. Nowela Sewera Przybłędy jest zajmującym obrazem z życia ludu galicyjskiego. Autor zna sfery, które opisuje, umie widocznie je badać i czyni to z zamiłowaniem. Widać w nim człowieka odczuwającego żywo i lud i naturę wiejską, z czego płynie, że i opisy krajobrazu wykończane starannie odznaczają się wielką pięknością i szczerością roboty. W ogóle talent Sewera na dobrej znajduje się drodze i rozwija się widocznie. Jest to pisarz-artysta.
Z innych artykułów zwraca przede wszystkiem uwagę na siebie praca Spasowicza pt. Tragiczna szekspirowska historia o księciu duńskim Hamlecie. Jest to pierwszy odczyt z dwóch, które Spasowicz miał niedawno na dobroczynność. Odczyt ten w druku daleko przyjemniejsze sprawia wrażenie, niż sprawiał z katedry. Wielką werwą stylu i znajomością przedmiotu odznacza się również artykuł p. P. R. skierowany przeciw książce Skrochowskiego zatytułowanej: O wiedzy ludzkiej. Studium p. Smoleńskiego Szlachta w świetle opinii wieku XVIII jest pracą niezbyt wyczerpującą, ale poczytną i mogącą posłużyć za dowód nieproszonym dzisiejszym reformatorom, że społeczeństwo nasze nie od nich dopiero nauczyło się iść zgodnie z postępem nowych idei ucywilizowanego świata. Do poczytnych artykułów zaliczyć należy i notatki podróżnicze Rejchmana, i sprawozdawczy dział prowadzony przez Chmielowskiego.
O dwóch nowych tygodnikach: Prawdzie pod redakcją Świętochowskiego i Gazecie Świątecznej Benniego podamy później obszerniejsze sprawozdania. Pierwsze z tych pism jest organem dla wykształconych czytelników. Jest to tygodnik literacki, naukowy, społeczny itd. z kierunkiem silnie postępowym. Pismo takie może w przyszłości zadość uczynić umysłowym potrzebom nader licznej partii i w ogóle być bardzo użytecznem, jeśli będzie umiało zgodnie ze swym tytułem być bezstronnem i należycie poważnem.
Co do Gazety Świątecznej, pismo to zasługuje na jak najszersze rozpowszechnienie, prowadzone bowiem przez ludzi fachowych i miłujących do wysokiego stopnia swój zawód, a przy tem przesiąkniętych nawskroś obywatelskim duchem, niechybnie odpowie swemu celowi — im zaś wpływ jego będzie szerszym, tem owoce działalności pożyteczniejsze.
Obraz Makarta wystawiony w Salonie Ungra. Nowe to dzieło wiedeńskiego mistrza, wystawione w Warszawie, ściąga dość licznych lubowników malarstwa do Salonu.
Odchodzą oni jednak z rozczarowaniem; w portrecie tym bowiem Makart nie stanął na wysokości swej skądinąd usprawiedliwionej sławy. Zbytnie ubieganie się za oryginalnością i efektem stanowiące wogóle ujemną stronę Makarta doszło w tem płótnie do maximum. Portret jako dzieło sztuki może i powinien odznaczać się i pozą inną niż takie, jakie widujemy na fotografiach, i oryginalnym ubiorem. Z drugiej strony jednak nie dość jest ubrać przedstawianą osobę w kostium XVI lub XVII wieku i połączyć pewną ilość jaskrawych kolorów, by całkowicie wywiązać się z zadania. Portret przede wszystkiem musi być dobrze malowany, a temu to właśnie kardynalnemu warunkowi nie czyni zadość płótno Makarta. Dama, którą przedstawia, ma charakterystyczny kostium, jasnorude, krzyczące włosy, przezroczystą, porcelanową płeć, odbijającą wybitnie od czerwonego tła, ale razem wziąwszy, jest malowidłem wykonanem tylko na efekt i dlatego przypominającem oleodruki lub winietki na pudełkach z cukierkami. Twarz jej jest zgoła źle malowaną, oczy rysowane fałszywie do tego stopnia, że jedno znajduje się wyżej, drugie niżej. Część twarzy od lewego oka do ucha jest po prostu wcale niewykończoną; w zgięciach i budowie ręki pominięte warunki anatomii i dobrego rysunku.
Suknia tylko, koronki, słowem, akcesoria zdradzają rękę mistrza. Znać w malowaniu ich niezmierną łatwość i wprawę dochodzącą czasem aż do pobieżności. W ogóle jednak płótno to jest malarską szarżą zbywającą widza lada czem i nie wytrzymującą surowszej krytyki.
Mozaika. Gawędy szlacheckie przez Berlicza Sasa. Nakład Gubrynowicza i Schmidta. Opowiadania te mają formę spisanych luźno wspomnień, które w szczegółach autor dopełnia z fantazji. I tak: występują w nich osoby, które istniały rzeczywiście, których rozmowy jednak autor przytacza w sposób używany w powieściach. Autor (Berlicz Sas) przybywa na Ukrainę do krewnego swego Mokosieja i na początku opowiadania zaraz kreśli nam portret tego szlachcica-ekscentryka, w którym filozof miesza się z mizantropem, a mizantrop z poetą. Mokosiej żyje jak Diogenes, i mimo, iż jest dość zamożnym właścicielem ziemskim, nie bardzo ma co dać jeść gościowi, bo wszelkie zapasy wyjadła służba, która w ogóle robi co chce i trzyma pod pantoflem swego pana. Za to gospodarz częstuje hojnie gościa swemi poglądami na świat, naturę i opowiada mu o głosach idących od stepu i kurhanów. Następnie kółko gości powiększa się: przyjeżdża Michał Grabowski, a za nim Lipowczyński. Gawędy następują kolejno. Grabowski opowiada tajemniczą legendę o skarbie Miączyńskich. Opowiadanie to zajmuje przeważnie część książki. Miączyński, wojewoda i pułkownik husarii za Sobieskiego, zdobył w ataku pod Wiedniem skarby wezyra, a zarazem i młodą brankę, księżniczkę Laskarysównę. Po jego śmierci, gdy syn żywił względem niej złe zamiary, nieszczęsna Laskarysówna otruła się. Ciało odwieziono na Wołoszczyznę — śmierć zaś księżniczki tak wielkie uczyniła wrażenie na rozpustnym synu wojewody, że zmienił życie: stał się ludzkim, uczynnym i pobożnym. Skarb, zdobyty pod Wiedniem, z woli zdobywcy miał pozostać w ukryciu, pókiby ród Miączyńskich nie stanął nad brzegiem ruiny. Wiedział o nim tylko jeden stary, wierny kozak i ten miał podać wiadomość swemu synowi. Ale jego samego następny potomek Miączyńskich chciał męką i głodem zmusić do wyznania, gdzie jest skarb. Stary jednak umarł i nie powiedział, syn zaś przeniósł się gdzieś daleko na Ukrainę, i w ten sposób tajemnica skarbu jest do dziś dnia ukrytą. W przerwach opowiadania Grabowskiego zabiera głos Lipowczyński i wspomina o panującem wówczas wzburzeniu ludu na Ukrainie. Wzburzenie owo hamowali tylko starsi. Tu Lipowczyński kreśli portrety dwóch takich starców stepowych, których, jadąc do Mokosieja, po drodze napotkał. Wizerunki to istotnie — nie wiemy, czy dość realne, ale bardzo poetyczne. Całość opowiadań jest jakby kalejdoskopem dawnych i mniej dawnych ludzi i spraw, które autor przesuwa bez ściślejszego związku przed oczyma czytelnika. Z opowiadań wieje wiatr mocno konserwatywny. Książkę czyta się z zajęciem, jakkolwiek talent autora nie dorównywa talentom Rzewuskiego lub Kaczkowskiego. Wadą książki jest jej charakter wspomnień wobec formy powieściowej, nie wiadomo bowiem, co poczytać za spisanie opowiadań, które istotnie miały miejsce, a co złożyć na karb fantazji samego Berlicza Sasa.
Z prasy. Romans i Powieść. Otrzymaliśmy dwa pierwsze numery Romansu i Powieści, tygodnika ilustrowanego, poświęconego, jak tytuł wskazuje, samej beletrystyce. Znajdujemy w niej początki powieści tłumaczonych lub oryginalnych. Rozpoczyna pierwszy numer niestrudzony Kraszewski legendą z XVIII wieku, spisaną z opowiadania, a zatytułowaną Śniehotowie. Po Śniehotach następuje powieść Ebersa, tłumaczona z niemieckiego, pod tytułem: Cesarz. Jest to opowiadanie z czasów rzymskich, rzecz zaś dzieje się za czasów Adriana, który właśnie jest bohaterem powieści. Pierwszy numer obejmuje jeszcze początek Żon artystów Alfonsa Daudeta. Wybór, jak widzimy, bardzo staranny. W drugim numerze rozpoczęto druk romansu Aleksandra Dumasa (ojca) pt. Karol szalony, z którego dołączono także ilustrację. Prócz tego przy początku każdej powieści redakcja zamieszcza w inicjale mały portret autora. Wydawnictwo to, o ile można sądzić z dwóch numerów, odznacza się starannością, a język przekładów poprawny, nie pozostawia nic do życzenia.
Pod blachą. Powieść w 3 tomach J. I. Kraszewskiego. Nakład Gebethnera i Wolffa. Opowiadanie to sięga czasów pruskich i rządów Koehlera w Warszawie. Po wielkich burzach i odgłosach walk nastała chwila politycznej ciszy, zdawało się bowiem, że zasłona ostatecznie zapadła po akcie piątym wielkiego politycznego dramatu. W takich chwilach przesilenia, a raczej po wysileniach politycznych umysły pozbawione widoków i celów ogólniejszych zwracają się zwykle do życia prywatnego, do jego żądz i rozkoszy, a ludzie pragną się ogłuszyć użyciem. Tak działo się i w Warszawie. Przede wszystkiem intrygowano się, bawiono, kochano, grano w karty, słowem, używano życia. Stanisławowska epoka zostawiła w spuściźnie zepsucie, które w owych czasach doszło do swego zenitu. Rządy koehlerowskie nie były ciężkie, przeciwnie, bardzo łagodne, żadna więc tragiczna nuta nie mąciła ogólnego wesołego nastroju towarzyskiego. Kilku zaledwie ludzi, jak Staszic, Niemcewicz itp., chodziło z troską na czole i zmarszczonemi brwiami, reszta hulała w całem znaczeniu tego wyrazu. Nikt nie zajmował się niczem poważnem. Świetne towarzystwa wydawały świetne bale i reduty. Grywano teatr francuski, podrwiwając zarazem z Bogusławskiego, którego przedstawienia uważano za dobre dla „motłochu“; z wyjątkiem kilku domów rozmawiano po francusku w przekonaniu, że język polski nie nadaje się do wyrażenia delikatnych sentymentów; wyśmiewano resztki starych kontuszowców i życie uchodziło wśród gwaru biesiadniczego, wśród pojedynków odbywanych w „szopie“ lub w Jabłonnej, wśród zdarzeń buduarowych i plotek, w kim się kocha lew ówczesnego towarzystwa, książe Józef.
Koło niego grupowało się wszystko — najpiękniejsze kobiety i arystokratyczni emigranci francuscy, których napływ coraz się zwiększał. Apartamenta „Pod blachą“ i Jabłonna stanowiły swego rodzaju dwór, który tem mniej był solą w oku Koehlerowi i Hoymowi, że nie myślał o czem innem, przynajmniej pozornie, jak o miłostkach. Na dworze królowała pani Vauban połączona z księciem dość zagadkowemi węzłami niby sentymentu, który zresztą nie przeszkadzał boskiemu „Pepi“ szukać szczęścia i rozrywek gdzie indziej, te zaś tem łatwiej mu przychodziły, że, owszem, piękności tak zamężne, jak niezamężne nie umiały mu niczego odmówić. Przygody z mężatkami szły na rachunek wyrozumiałych wielce mężów, panny zaś wydawano w stosownym czasie za mąż.
Jednocześnie w tej ówczesnej Kapui sam tylko Hannibal nie zniewieściał. Ogłuszał się i on, jak twierdzi autor, życiem, być może nawet, że stworzony do wielkich celów, w braku tych celów szalał całą potęgą swej natury, chęciami rozkoszy i użycia, ale, wedle autora, była w tem i swego rodzaju polityka. Gdy Hoym mówił o nim: C’est un homme fini, usé, dont on n’a rien à redouter, wówczas dziwny uśmiech błąkał się po ustach przyszłego bohatera. Właśnie chodziło mu o taką opinię i dlatego umyślnie prowadził życie, które ją podtrzymywało. Tymczasem jednak był naprawdę zgorszeniem dla niektórych poważnych domów i istotnie, gdy nawet najbliżsi podzielali zdanie Hoyma, przyczynił się niemało do podtrzymania szalonego nastroju życia.
Na takie to czasy eks-szambelan Burzymowski przywozi zza austriackiego kordonu do Warszawy córkę jedynaczkę i... rozpoczyna się powieść. Sam szambelan jest typem polonusa starej daty, który boi się ówczesnej Gomory jak ognia, ale śliczna Sylwia całą duszą młodej dziewczyny wydziera się w świat, zaślepiony zaś i miękki jak wosk ojciec nie umie się oprzeć ukochanej jedynaczce. Pierwsze spotkanie w Jabłonnej z hulaszczą młodzieżą ściska serce Burzymowskiego trwogą, co dalej będzie. Ale dalej idzie łatwiej. Przyjeżdżają do Warszawy. Wieść o nadzwyczajnej piękności Sylwii rozchodzi się lotem błyskawicy. Rozmaite eks-starościny roznoszą ją natychmiast po buduarach. Znajomości łatwo przychodzą. Siedzącą w oknie pannę dostrzega sam książe Józef i wkrótce wykwintny dżokej przynosi bukiet kwiatów „pięknej nieznajomej“. W teatrze oczy księcia i panny rozmawiają ze sobą długo i wymownie. Następuje wizyta „Pod blachą“, gdzie honory gospodyni czyni pani Vauban — i romans. Autor w opisie tego romansu nie nakłada zbyt jaskrawych barw na paletę. Czytelnik nie znajdzie wytycznych momentów, schadzek, zaklęć, słowem: więcej tu opowiadania niż akcji. Panna kocha całą duszą i gotowa oddać się całą duszą, ale i w księciu rodzi się uczucie niepodobne do zwykłych szałów, które przechodzą wraz z zaspokojeniem. Sylwia zbyt mu jest drogą i zbyt niewinną, by miał, wyzyskawszy jej uczucie, wydać ją następnie za mąż za którego z przyjaciół — dlatego doszedłszy aż do chwili, gdy uczucie grozi obojgu niebezpieczeństwem — książe cofa się i sam pragnie zgasić ogień płonący w sercu Sylwii. On nie może się żenić, on stworzony jest do innych przeznaczeń, których wyrazem jest pałasz wiszący w jego surowej, żołnierskiej sypialni... Tak jest! to jest bohater. Całe to życie hulaszcze, rozkoszne, miękkie, jakie prowadzi, to tylko pozór. Pragnie on uśpić nim nie siebie, ale te oczy, które patrzą na niego zbyt czujnie. Co do Sylwii, zbyt ją kocha, by ją miał zwieść lub zgubić, więc... niech mu ona zostanie gwiazdą, ale trzeba się rozłączyć... Zebrane w ten sposób dramatyczne chmury grożą burzą. Nastąpi teraz dla Sylwii akt rozpaczy. Ona sama widzi niepodobieństwo i uznaje powody księcia; uznaje je również i autor, którego zadaniem jest, aby z kolei uznał je i czytelnik. To ostatnie jednak niezupełnie się udaje. Czytelnik rad by widzieć postać księcia w promieniach, ale właśnie od bohaterów wolno jest wiele wymagać. Książe doskonale od razu wiedział o tem, że nie może się żenić z Sylwią, dlaczego tedy rozkochał ją tak na śmierć i dopiero wówczas mówił jej o rozłączeniu, gdy rozłączenie było wyrokiem dla Sylwii na niedolę i rozpacz? Byłaż to miłostka z jego strony, która dopiero później przeszła w uczucie pełne szacunku? Nie. Autor twierdzi, że od początku Sylwia natchnęła bohatera wyjątkowem czci uczuciem. Więc dlaczego? Nie ma odpowiedzi, a to milczenie wypada na niekorzyść bohatera, którego autor pragnie opromienić. Gdy potem książe, chcąc wyleczyć Sylwię, pragnie zniżyć się w jej oczach i umyślnie umizga się do podstarzałej kokiety francuskiej, to takie sposoby niegodne są takiego człowieka.
Mówimy to wszystko nie względnie do historii, która może wprost zaznaczyć, że książe był naprzód bałamutem i kobieciarzem, a potem bohaterem, ale względnie do założenia autora, który i jego kobieciarstwo pragnie wytłumaczyć umyślną polityką ostrożności, a jego płochość względem Sylwii poczuciem swych wielkich przeznaczeń. To założenie zostało chybione, za czem zresztą bynajmniej nie idzie, by i powieść miała być chybiona. Przechodząc do jej zalet, przede wszystkiem musimy podnieść niesłychaną przedmiotowość autora w tworzeniu postaci z tamtych czasów. Gdy taki Burzymowski, Pokutyński lub ktokolwiek inny coś robi, mówi lub myśli, to nie ma w tem ani trochę Kraszewskiego-autora, Kraszewskiego, dzisiejszego człowieka, ale mamy przed sobą istotnie postać z tamtych czasów, żywą, indywidualną, typową. Do tego dochodzi się przy pierwszorzędnym talencie tylko przez niezmierną wprawę pisarską i równą jej znajomość świata, o którym się pisze. W kilku pociągnięciach pióra autor tworzy typ chwytając od razu najcharakterystyczniejsze rysy, chwytając jego istotę. A ileż przy tem natworzył podobnych typów z XVIII wieku, szlachty, panów, mieszczan itp.! Czasem wydają się one może cokolwiek w rysunku pobieżne, ale właśnie ta pozorna pobieżność płynie z łatwości i znajomości epoki. To, co się nazywa jej studiowaniem, nie wychodzi na wierzch i nie bije w oczy, bo autor doszedł do tego, że kreśli postać na tle epoki nie jakby ją studiował, ale jakby w niej sam żył. Stąd ta nieprzeliczona galeria wytrząsana jakby zza rękawa, ten wszelki brak wysiłku i drobiazgowości w tworzeniu. Postacie przechodzą i w tem wielkiem zwierciadle odbijają się nie w szczegółach kolejowych, ale w ogólnych zarysach całości odrazu.
Jednem z takich odbić jest i powieść Pod blachą.
Z dalekiego Wschodu. Wrażenia, obrazki, opisy z dobrowolnej podróży po Syberii przez Bronisława Rejchmana. Książka ta pisana jest w formie felietonowej, lekkiej, która zresztą nie wyłącza poważnych spostrzeżeń wchodzących w zakres nauk ścisłych. Początkowa podróż autora z Warszawy do Moskwy, stamtąd do Niżnego-Nowgorodu, następnie do Permy i dalej koleją żelazną uralską aż do Orenburga, obejmuje więcej przygód i wrażeń autora niż przedmiotowego opisu kraju. Zebrana też ona została z listów pisanych poprzednio do dra T. Ch. i nosi na sobie wybitny charakter doraźny. Są to spostrzeżenia spisywane lekko i w dość wdzięcznej formie, ale czynione przeważnie z okien wagonu. Opowiadanie nie pozbawione jest także miejscami humoru, zwłaszcza w opisach stacyj pocztowych, sposobów podróżowania i napotykanych ludzi.
Dopiero wrażenia syberyjskie czynione są poważniej. Autor nie rozstaje się z obrazowym sposobem opowiadania, ale staje się bardziej przedmiotowym. To, co widzi, zapanowywa w nim nad tem, co mu się przytrafia. Ta część książki zawiera wiele ważnych wskazówek geograficznych, zoologicznych, botanicznych, mineralogicznych i etnograficznych. Autor jest naturalistą, zatem człowiekiem w wielu rzeczach kompetentnym i mającym z tego powodu wyższość nad podróżnikami, którzy dany kraj opisywać mogą tylko tak, jak działał na nich pod względem artystycznym. Z drugiej strony p. Rejchman posiada jeszcze jeden ważny przymiot podróżniczy: oto jest ciekawym. Lubi sam wszystko zobaczyć, rozpytywać się szczegółowo o to, czego nie może zobaczyć, umie słuchać opowiadań w sposób krytyczny i nakoniec zapisuje wszystko nader skrzętnie. Opisy Tomska i Irkucka są nader zajmujące, pod względem zaś etnologicznym i etnograficznym prostują wiele pojęć rozszerzonych przez podróżników z fantazją bliższą fantazji Juliusza Verne’a. Jeszcze bardziej zajmującą jest część książki zatytułowana: Podróż do Kiachty. Autor opisuje Bajkał i drogę zwaną Około-Bajkalską, idącą wśród kraju będącego w znacznej części głuchą jeszcze pustynią. Dzikość i cisza tych okolic zachwycały sprawozdawcę. Nader nieliczną ludność stanowią tu tylko Buriaci, których „kamienie szamańskie“ wysunięte w fale jeziora przejmują widza podziwem, zwłaszcza gdy wie, jaką mistyczną zgrozą i czcią otoczone są przez miejscową ludność. Olbrzymi Bajkał uważany jest przez Sybiraków za „morze“. Jest on prawdopodobnie nie tylko największem, ale i najwyższem jeziorem alpejskiem na całym świecie, gdyż powierzchnia jego wzniesiona jest o 3,000 stóp nad poziom morza. Samo jezioro i jego okolice przedstawiają tak ciekawy przedmiot dla badań naukowych, że Akademia Nauk w Petersburgu wysyła tam co kilka lub kilkanaście lat naukowe ekspedycje, poza któremi zresztą najważniejszych i prawdziwie znakomitych naukowych badań dokonał rodak nasz Dybowski wraz ze swym pomocnikiem Godlewskim.
Rozdział pt.: Nad Selengą poświęcony jest w części kreśleniu widoków przydrożnych, w części Buriatom, ich wierze i lamom oraz cudom przez lamów czynionym. Niezmiernie ciekawem jest także, co autor pisze o mongolizacji, tj. o wpływie obyczajów i mowy mongolskiej nawet na Rosjan. Ci ostatni, wedle autora, przejmują nie tylko ubiór i mowę, ale nawet sposób myślenia mongolski i wiarę w cuda lamów, gdyby zaś nie wpływ rządu, wynarodowiliby się prawdopodobnie zupełnie. Można by z tego wnioskować, że rasa mongolska trudniejszą jest do wynarodowienia, jak wszystkie inne, co się sprawdza również i na Chińczykach, których autor widział w Majmaczynie.
Bawił on w tem chińskiem mieście trzy dni i co tylko było można przez ten czas zobaczyć, to zobaczył. Był wszędzie, gdzie go puszczono, i wypytywał o wszystko. Zresztą spostrzeżenia Rejchmana czynione w Majmaczynie były tylko niejako dopełnieniem i sprawdzeniem spostrzeżeń czynionych poprzednio na Chińczykach, zamieszkałych w Irkucku lub innych miastach syberyjskich.
Majmaczyn sprawia nader oryginalne wrażenie, niezbyt korzystne, domy bowiem nie są budowane frontami do ulicy. Mniej jeszcze korzystne wrażenie sprawiają mieszkańcy. Ucisk rządu chińskiego, barbarzyństwo praw, nieludzkie obchodzenie się z więźniami, hangi itp. kary oburzają każdy oświecony umysł, a zarozumiałość chińska i przekonanie ich o wyższości nad Europejczykami zwiększają jeszcze to oburzenie. Wedle Chińczyków Amur został tylko pożyczony Rosji, a Anglicy i Francuzi w ostatniej wojnie pobici przez wojska Bogdychana na głowę. Prywatni mieszkańcy Majmaczyna, mianowicie kupcy, których Rejchman odwiedzał, okazują cudzoziemcom pozorną gościnność, ukrywającą chęć zysku, są zaś chciwi, oszuści i w ogóle ludzie nic nie warci. Pobyt między nimi, jakkolwiek krótki, uprzykrzył się autorowi książki niemało. Uważa on Chińczyków, zgodnie ze wszystkimi prawie podróżnikami, za ludzi bez wyobraźni, drobiazgowych i praktycznych. Praktyczność ta, ów utylitaryzm życiowy, zabił w nich całkowicie wyobraźnię, zdolność do odczuwania jakiegokolwiek ideału, wszelki polot — i z tego powodu zahamował postęp.
Chińczycy stracili samodzielność myślenia i dar inicjatywy — natomiast są cierpliwi, zręczni i nadzwyczaj pracowici. Autor przewiduje na przyszłość wielkie klęski dla Europy z napływu ludności roboczej chińskiej. Jakoż i napływ ich do Ameryki obawy takie usprawiedliwia w zupełności, kwestia bowiem tak zwana „żółta“ może tam w bardzo niedalekiej przyszłości przerodzić się w groźną rewolucję socjalną.
Autor popełnia błąd twierdząc, że kobiecie chińskiej pod karą śmierci nie wolno jest opuszczać ojczyzny. To, że nie ma kobiet w Majmaczynie, jest dziwnem, ale nie stanowi argumentu, ponieważ Majmaczyn jest w granicach państwa chińskiego, a zatem do jego mieszkanek nie mogłaby się stosować kara za opuszczenie ojczyzny. Z drugiej strony w Stanach Zjednoczonych na sto tysięcy mieszkających tam Chińczyków przypada przynajmniej dwa tysiące kobiet, które bynajmniej nie wypływają z portów chińskich jako kontrabanda, ale zupełnie otwarcie razem z kulisami.
Rozdział Wśród tajgi stanowi najbardziej malowniczą i interesującą część książki; szkoda tylko, że autor poprzestaje na szczegółach i nie maluje nam tajg (lasów) syberyjskich w szerszych zarysach. W tem miejscu dały się spożytkować wiadomości przyrodnicze Rejchmana z zakresu botaniki.
W ostatniej części książki, o powstawaniu rozsypów złotodajnych we wschodniej Syberii, autor umiał dobrze pogodzić lekki a częściowo anegdotyczny ton opowiadania z poważnem i wcale ścisłem sprawozdaniem. W ogóle obrazy wydają się przy tem wierne, — co sprawia, że cała książka jest interesującą, pożyteczną i daje się czytać z przyjemnością. Język jej, z bardzo nielicznemi wyjątkami, jest bardzo poprawny. Pojedyńcze nawet wyrazy lub określenia, bądź to z zakresu terminologii górniczej, bądź z zakresu innych nauk, uderzyły nas swoją jasnością i dokładnością, — co zapisujemy tem chętniej, że niektóre z nich wydają się jakby urobione dopiero przez autora w chwili szczęśliwego pomysłu.
Bibliografia. Mieszko Stary i jego wiek, napisał Smolka. Wydanie Gebethnera i Wolffa. Jest to, inaczej mówiąc, na szeroką skalę skreślony obraz Polski w wieku XII pod względem geograficznym, społecznym i politycznym.
O pracy tej podamy wkrótce obszerniejsze sprawozdanie.
Wyszedł z druku Poradnik dla osób wybierających książki dla dzieci i młodzieży. Ułożył Jan Karłowicz. Wydawnictwo E. Orzeszkowej i S-ki. Wilno, 1881.
Mieszko Stary i jego wiek, napisał Stanisław Smolka. Warszawa. Nakład Gebethnera i Wolffa. Książka niniejsza mogłaby słusznie zwać się: „Wiekiem Mieszka Starego“, autor bynajmniej bowiem nie ogranicza się na kreśleniu monografii Mieczysława, ani nawet nie obiera sobie tej postaci za wytyczną, około której ma się obracać opowiadanie, ale kreśli szeroki obraz monarchii bolesławowskiej aż do upadku Władysława Laskonogiego. Wobec tego można by się tylko sprzeczać o właściwość tytułu, dzieło bowiem zyskuje pod względem zakresu i znaczenia. Ze śmiercią Bolesława Krzywoustego zaczyna się, zdaniem Smolki, nowy okres dziejów Polski i tak też trzeba go stawiać w znaczeniu naukowem wbrew Bobrzyńskiemu, który przyjmując tylko trzy okresy, pierwszy, t. z. państwa patriarchalnego, kończy dopiero z połową XIII wieku. Według Smolki, zdanie Bobrzyńskiego, że podział monarchii bolesławowskiej nic w ustroju państwa i społeczeństwa nie zmienił, zupełnie jest niesłuszne. Cała też treść książki, o której mowa, ma być na to dowodem. Podział monarchii, obaliwszy dawną ogromną potęgę książąt, od której zależnem było wszystko, powołał do władzy nowe żywioły, nadał znaczenie możnowładztwu, ułatwił walkę o niezależność Kościołowi i wskutek tego zmienił absolutnie, lubo może nie od jednego zamachu, ustrój polityczny wewnętrzny państwa. Pod względem ekonomicznym zmiany również były niemałe, gdy bowiem wielkie wojny bolesławowskie dostarczały w niewolnikach siły roboczej pustynnemu jeszcze krajowi, za czasów książąt źródła te musiały być zastąpione przez kolonizację niemiecką. Na koniec stanowisko państwa na zewnątrz i jego stosunki do państw ościennych zostały całkowicie zmienione, jednem słowem, zmiany zewnętrzne i wewnętrzne tak były wielkie i tak w skutki obfite, że istotnie podział monarchii rozpoczął nową epokę w życiu państwowem, którą nauka musi uwzględnić.
Przychylając się najzupełniej do zdania autora przystępujemy do szczegółowej treści jego dzieła. Przeznaczone jest ono nie tylko dla historyków, ale i dla szerszych kół publiczności, autor bowiem twierdzi, iż jeśli ktoś sądzi, że w jakimś okresie dziejów już grunt jest dostatecznie przygotowany, żeby całość jego syntetycznie ogarnąć, to ogół ma prawo domagać się, by miał ułatwiony przystęp do wyników takiej pracy. Na podobnem zrozumieniu swego zadania przez autora dzieło musiało zyskać z wielu względów, nie tracąc bowiem naukowego charakteru stało się obrazowem i jasnem. Autor przed przystąpieniem do właściwych dziejów kreśli nam w obszernych zarysach tło, na którem się rozegrały. Początkowe te rozdziały przypominają nam odpowiednie z dzieła Szajnochy: Jadwiga i Jagiełło. Przypatrujemy się tedy przede wszystkiem krajowi, jego odosobnieniu od sąsiadów, do którego przyczyniają się puszcze i wody. Jeśli za czasów Jadwigi odwieczne bory, jeziora, pojezierza, bagna i trzęsawiska, słowem, puszcze i woda stanowiły główną „fizjognomię“ kraju, domyślamy się łatwo, że tem bardziej musiało tak być w wieku XII. Obrazy też Smolki są jakby potęgowaniem obrazów Szajnochy. Wśród puszcz i wód rolnictwo nieśmiało tylko mogło czepiać się bardziej podatnych kawałków gruntu, głównem zaś zajęciem ludności, jak jeszcze i za daleko późniejszych czasów, było myślistwo, rybołówstwo, bartnictwo i hodowla bydła. Do trzebieży lasów i krzewienia się rolnictwa dzielnie dopomagali niewolnicy, których ogromne masy napływały do kraju wskutek wielkich wojen zdobywczych Bolesławów: Chrobrego, Śmiałego i Krzywoustego.
Stanowili oni ludność nieswobodną, czyli przytwierdzoną do roli. Przytwierdzonych nie sprzedawano już, jak twierdzi autor, nigdy, jakkolwiek nie jest to jasnem, albowiem nie ukazuje, czy istniało już za owych czasów prawo zabraniające sprzedawać niewolników raz na roli osadzonych. Handel niewolnikami kwitł w owych czasach na dobre, jeżeli więc ograniczał się on tylko do jeńców świeżo wziętych, należało by przypuszczać, że jakieś prawa, bądź to zwyczajne, bądź nadane, broniły dawniej osiadłych i do roli przytwierdzonych. Autor przesuwa się tylko wśród tych kwestyj, mówiąc, co następuje: „Jeśli połów nadspodziewanie się udał, liczne partie niewolników szły w ręce kupców żydowskich...“ Kilka zaś wierszy dalej: „Tylko chłop raz już do gleby przywiązany nigdy nie szedł na targ, bo jakążby miała wartość ziemia bez niego“. Ten wzgląd nie wystarcza, bo taki chłop mógł być zastąpiony kim innym, sprzedany za karę itp. Hodowla zajmowała podówczas, również jak i rolnictwo, mnóstwo rąk swobodnych i nieswobodnych. Częstokroć swobodni chłopi przechodzili dobrowolnie na nieswobodnych, inni na czynszowników. Zdarzało się to również i dziedzicom małych ziem, których potomkowie jedni mogli dochodzić znaczenia i dostojeństw, drudzy, mniej szczęśliwi, tracili nawet swobodę.
Od opisu prac i zajęć autor po niewoli przechodzi do stosunków rozmaitych warstw narodu względem siebie, słowem, do stosunków społecznych. Jest to najtrudniejsza część zadania — albowiem istnieje tak mało źródeł prawnych odnoszących się do owych czasów, że wobec tego tysiączne kwestie pozostaną podobno raz na zawsze niejasne. Być może nawet, i najprawdopodobniejszem jest, że i same stosunki w owych wiekach tworzenia się społeczeństw nie były ani wybitne, ani jasno określone, ale to pewna, że każdy autor zaplątawszy się w takie określenia, jak np. stosunki niewolników, czynszowników i wolnych kmieci do dziedziców, do urzędników książęcych, do Kościoła, a dalej w kwestie podatków, powinności i urządzeń gminnych, w takie pytania, jak np. czem były tak zwane opola itp. — znajduje się jakby w gęstwinie, w której zabłąkać się łatwo. Każdy też mniej więcej musi, idąc za śladem Cuviera, z zęba odbudowywać drogą analogii całe zwierze. O ile analogie pana Smolki są prawdziwe i prawdopodobne, leży to zarówno poza naszą kompetencją, jak i zakresem dziennikarskiego sprawozdania. Ze wszystkiego, co twierdzi p. Smolka, najprawdopodobniejszem wydaje się nam rdzenne jego twierdzenie, z którego wysnuwają się dalsze wywody, że za czasów bolesławowskich potęga materialna książąt była tak olbrzymią, że wobec niej nikło wszystko w kraju, nie wyjmując Kościoła i możnowładców. Stąd i władza książąt, jako wsparta na sile absolutnie wyższej od każdej innej, była nieograniczoną. Podział monarchii podkopał przede wszystkiem tę potęgę materialną, skutkiem czego emancypacja możnowładców i Kościoła stała się nieuchronną. Jakoż dzieje polityczne sprawdzają tę teorię, z jednej strony widzimy bowiem książąt krakowskich usiłujących ustawicznie wskrzesić dawną monarchię bolesławowską, z drugiej możnowładców świeckich i duchownych ujmujących się nieprzerwanie za młodszymi braćmi, tj. za stanem rzeczy, który ich znaczenie i wpływ podnosił. Od czwartego rozdziału rozpoczyna się właśnie obraz owych walk wewnętrznych. Pierwszy Władysław natychmiast usiłuje kosztem młodszych braci utrzymać dawne znaczenie panującego — magnaci zaś stają po stronie młodszych i odnoszą pierwsze wielkie zwycięstwo nad autokratycznemi usiłowaniami.
Zwycięstwo to podnosi ich wpływ i przyczynia się niemało do wzmocnienia stanowiska i niezależności Kościoła, który wszędzie wówczas dąży do tegoż samego celu, a który w Polsce, aż dotąd mało od Rzymu zależny, poczyna właśnie wówczas reformować się zgodnie z wielką kościelno-rzymską polityką. Ale i książęta nie dają za wygranę. Po Władysławie i niedołężnym Bolesławie Kędzierzawym wstępuje na tron krakowski najenergiczniejszy i najzdolniejszy z braci, Mieszko Stary. Przez pierwsze cztery lata swego panowania umie on wszelkiemi sposobami restaurować dawną potęgę książąt, ale i on ustępuje wreszcie parciu nowego prądu. Kazimierz dąży do tego celu innemi drogami. — Mieszko jednak nie traci nadziei i wszelkiemi sposobami stara się odzyskać straconą pozycję, by dalej prowadzić rozpoczęte dzieło. W tych walkach i usiłowaniach wyczerpuje się cała jego ogromna energia, a gdy wreszcie jako ośmdziesięcioletni starzec odzyskuje stanowisko, nie może już prowadzić dalej zadania restauracji monarchii, odzyskuje je bowiem z pomocą tych właśnie żywiołów, które zgnieść usiłował. Upadek syna jego, Władysława, w starciu z Kościołem, pragnącym utrwalić nowe swe stanowisko, kończy ten okres walki książąt o dawną władzę i otwiera nowe niedole i nowe dzieje dla całego społeczeństwa.
Być może, że od tej chwili należało by liczyć nowy okres dziejowy, ponieważ jednak pierwszą przyczyną całej walki i jej rezultatu był podział Krzywoustego, słusznie więc Smolka bierze go za punkt wytyczny. Podział Krzywoustego sam w sobie nie był niczem nowem, ale pierwszy się utrzymał i pociągnął za sobą zmiany i nowe czasy. Stąd jego ważność dziejowa, którą przeprowadzając w książce swej Smolka występuje jednocześnie przeciw podziałowi Bobrzyńskiego. Idzie w tem za Szujskim, a zgodnie z Lelewelem i wieloma poprzednikami. Książka jego zatem nie jest żadnym nowym pomysłem historiozoficznym, ale tylko obszernem zebraniem materiału i syntetycznem przedstawieniem w opowiadaniu obrazowem i popularnem. Ile w obrazie tym jest intuicji autora, zresztą wielce prawdopodobnej wobec braku źródeł, to tylko ścisła i specjalna krytyka historyczna może wykazać.
Ramułtowie. Powieść współczesna przez J. I. Kraszewskiego. Wydanie Gebethnera i Wolffa. W tym obozie, który sam się zwie lub jest nazwany arystokracją, człowiek wielkiego majątku i prawdziwie historycznego nazwiska może wyznawać zasady, jakie mu się podoba — wszystko mu będzie przebaczone, uznane lub policzone na karb fantazji. Ścisłego pilnowania się zasad konserwatywnych, a nawet wsteczniczych, muszą przestrzegać i przestrzegają tylko ci, którzy bardziej pragną należeć do arystokracji, nim im się to z prawa należy. Kraszewski powiedział w którejś ze swoich powieści, że gdy pognój złota padnie na niwę szlachecką, wyrasta pan z antenatami. Dodamy do tego, że obecnie owa ziemia, byle dobrze znawożona, niekoniecznie potrzebuje być nawet szlachecką, by rodzić panków i półpanków in partibus, malujących swoje herby na talerzach, biletach wizytowych i wszędzie, gdzie się dadzą wymalować. O ile tedy niewątpliwym arystokratom wolno być również często obojętnymi jak i nieobecnymi, o tyle wszyscy in partibus stanowią obóz „nieprzejednanych“, w którym kwitnie i największy zelantyzm, i największa zgroza wobec swobody myśli, i największy strach przed radykalizmem. Ils sont plus catholiques que le pape! co zresztą jest naturalne i co da się jeszcze wyrazić w ten sposób, że nowo kreowany hrabia, którego przodkowie byli jenerałami... trybunalskimi[1], jest większym arystokratą niż jaki Sapieha lub Czartoryski, a z pewnością jest gorliwszym szeregowcem w kościele wojującym konserwatyzmu. O takich wojujących mówi Kraszewski w swoich Ramułtach, która to powieść jest satyrycznem malowidłem wsteczniczej kliki. Rzecz się dzieje gdzieś w Galicji. Ramułtowie są braćmi należącymi do dwóch przeciwnych obozów. Starszy, Sylwan, biedny, utrzymuje się z pracy rąk z dala od miejsc rodzinnych, do których wrócić nie może, młodszy, urodzony z hrabiny galicyjskiej, należy po niewoli do pańskiego obozu. Pierwszy jest typem człowieka surowych zasad i pracy, drugi typem panicza mającego mnóstwo dobrych instynktów i skłonności, ale znudzonego i próżniaka. Bracia nie występują przeciw sobie nieprzyjaźnie. Przeciwnie! młodszy ma zbyt wiele sprytu, by nie rozumiał, co wart jego obóz, i kocha po swojemu brata, ale właśnie obóz usiłuje go postawić przeciw niemu. Naturalnie, idzie o pannę. Sylwana łączy dawna, datująca jeszcze z dziecinnych lat miłość z p. Hanną Junoszanką, córką bogatego szlachcica i dziedziczką milionowej fortuny. Owóż obóz nie chce pozwolić, by taka fortuna dostała się w takie ręce antychrysta. Któż bowiem jest Sylwan. Strach pomyślić. Oto przede wszystkiem był „skompromitowany“. Zaiste, ta ogólna „kompromitacja“, którą gdzie indziej uważano za dzieło arystokratycznej „szlachty“, w gruncie rzeczy budziła nawet jako wspomnienie prawdziwą zgrozę właśnie w tym obozie, który opisuje Kraszewski. Sylwan więc był naprzód człowiekiem w złym duchu, po wtóre, nie tylko sam nie należał do obozu, ale należących do niego uważał za głupców lub infamisów, po trzecie pracował na kawałek chleba nie kłaniając się nikomu, i robił jeszcze wiele innych rzeczy równie nieprawowitych. Obóz więc postanowił ożenić z panną jednego ze swoich, a ponieważ nikt więcej nie nadawał się od Hermana Ramułta, brata Sylwanowego, więc Hermana. A Herman? wolał aktorkę Wiolę i drwił z własnego obozu, poczytując za uczciwsze pomagać bratu. Na nieszczęście ta Wiola kochała właśnie Sylwana. Kraszewski zrobił z niej typ Cyganki z duszą i czystością anioła. Sylwan jednak zakochany w Hannie płacił Wioli tylko braterskiem uczuciem. Obóz chcąc go odsadzić od Hanny intrygował, obrzucał go błotem, siał plotki, rzucał potwarze, szarpał, plwał. Owe intrygi i potwarze stanowią perypetie powieściowe, przy czem autor przesuwa przed oczyma czytelnika całe to, kleine aber honnete Gesellschaft pieczeniarzy, półpanków, intrygantów, świętoszków i tym podobnych indywiduów ratujących społeczeństwo od demokratycznego chaosu. Intrygi ich rozdzielają na jakiś czas Sylwana z Hanną, ale na nieszczęście Herman, na którego klika głównie liczyła, zawodzi wszelkie jej wyrachowania, właśnie bowiem jego pośrednictwo zbliża znów dwoje zakochanych, których wreszcie ołtarz łączy na zawsze.
Herman żeni się z Wiolą.
Pod względem artystycznego wykonania jest to jedna z przedniejszych powieści Kraszewskiego. Typy należące do kliki, jak Marian Dołęga, Lubicz, Paprzyca itp., kreślone są ze znakomitem satyrycznem zacięciem i tą niezrównaną wprawą, właściwą tylko Kraszewskiemu. Ojciec Hanny, poczciwy smakosz, miękki jak wosk i zakochany po uszy w Ramułtównie, siostrze Sylwana, jest również wyborną przeciętną sybarytyzmu i dobrowolności szlacheckiej. Postaci zupełnie dodatnie, bez przymieszki charakterystycznej, mniej się udały. Herman jako portret lub studium jest nierównie wyższy od Sylwana, który więcej jest zbiorem zasad i sentymentów niż człowiekiem z ciałem i kościami. Ta poważna a nawet surowa twarz idealisty nie rysuje się nam dokładnie w wyobraźni jako indywidualność. Toż samo da się powiedzieć o Hannie, Wiola zaś jest istotnie rara avis... to jest jedna z takich, które bujają w atmosferze ideału, ale za to niezmiernie rzadko siadają na ziemi.
W powieści tej, jako we współczesnej i krążącej wokoło zasad, Kraszewski mniej jest objektywnym niż w innych. Często tu też spod opowiadania wychyla się autorskie rozumienie rzeczy, autorska sympatia lub antypatia, czasem przebłyska oburzenie lub uśmiech pogardy. Nadaje to powieści pewną skupioną siłę, widoczniejszą niż w innych utworach. Ton ogólny Ramułtów jest trochę bolesławitowski — a to nie tylko nie ujmuje wartości rzeczy, ale podnosi jej znaczenie.
Paweł Heyse. Wybór pism. Wydanie Lewentalowskie. Książka ta jest jednym z tomów wydawnictwa Biblioteki najcelniejszych utworów literatury europejskiej. Z licznych dzieł tego wielce płodnego pisarza niemieckiego wybrano najcelniejszy jego dramat Sabinki, sześć noweli prozą i jedną wierszem pt. Dziecie wieszczek. Przekłady dopełnione zostały w ogóle bardzo zadawalniająco, a zwłaszcza Sabinek (Kaszewskiego) i Dziecięcia wieszczek (Konopnickiej). Heyse jest bardzo lubionym i wielce poczytnym nowelistą niemieckim odznaczającym się wielką świetnością stylu, spokojem pełnym akademickiej piękności i nastrojem bardzo idealnym. Nowele jego kreślone są w znacznej części na tle włoskiem i czerpane z życia włoskiego, które najsilniej przemawia do umysłu tego pisarza. Wielce ceniony w swojej ojczyźnie, u nas niezbyt był znany. Od czasu do czasu tylko ukazywały się przekłady jego pomniejszych prac w różnych pismach periodycznych. Wybór pism może polskiemu czytelnikowi dać i dokładniejsze i bardziej całkowite pojęcie o tym słynnym autorze.
Sumy neapolitańskie. Opowiadanie historyczne przez Klemensa Kanteckiego. Nakład Gebethnera i Wolffa. Praca ta drukowana była poprzednio, o ile pamiętamy, w Ateneum. Jest to historia długoletniego procesu, a raczej długoletnich usiłowań czynionych przez Rzeczpospolitą dla odzyskania sum wypożyczonych przez Bonę Filipowi II. Obszerniejsze sprawozdanie o tej monografii podamy wkrótce.
Sumy neapolitańskie. Opowiadanie historyczne przez Klemensa Kanteckiego. Wydanie Gebethnera i Wolffa. „Sumy neapolitańskie“ stały się u nas wyrażeniem przysłowiowem, z tem wszystkiem jednak mało kto wie, jaki przebieg miała sprawa tych sum i jak się wreszcie zakończyła. Książka p. Kanteckiego jest wyjaśnieniem tych wątpliwości. Być może, że sam długi i zawikłany proces o ową pożyczkę mało mógł dostarczyć materiału do zajmującego i barwnego opowiadania, p. Kantecki jednak umiał przezwyciężyć trudności. Z drugiej strony zgadzamy się z autorem, że kwestia sum neapolitańskich jest nie tylko ciekawą ilustracją międzynarodowych stosunków finansowych, lecz nadto nieobojętnym probierzem charakterów niektórych postaci współczesnych. Przede wszystkiem w świetle tej sprawy rysują się jasno dwie postacie: wierzyciela i dłużnika, tj. królowej Bony i Filipa II. Pośpiech, z jakim Bona opuszczała ten kraj, który głowę jej ozdobił jedną z najświetniejszych koron w Europie, i nienawiść do wszystkich i wszystkiego, co polskie, czyni z tej królowej jedną z najantypatyczniejszych niewiast owego wieku. Trudności, jakie sam król i senatorowie stawiali przeciw woli Bony, spory i zwłoki, zapełniają początek opowiadania. Bona jednak dopięła celu i wyjechała. Początek jej podróży zapowiadał się świetnie, wszędzie bowiem przyjmowano z czołobitnością potężną królowę i najbogatszą panią w Europie. Zaledwie osiadła w Bari, już Filip, władca państw, w których nie zachodziło słońce, i pan najbogatszych kopalni złota w świecie, rozpoczął z nią układy o pożyczkę. Bona chętnie podawała ucha tym układom, lubo bowiem Włochy miały być spokojnem tylko schronieniem dla emerytki, przecie nienasycona jej ambicja kazała jej jeszcze sięgać po władzę i namiestnictwo w Neapolu uśmiechało się jej ponętnie. Dzięki temu 430,000 dukatów przeszło wkrótce do skarbu Filipa. Potem zaczyna się natychmiast dla Bony czas opuszczenia, zapomnienia, dowodów niewdzięczności i żalu za znienawidzoną Polską. Ale gdy chęć powrotu poczęła przybierać barwy zamiaru — otruto ją. Konającej czytano fałszywy testament, ręka zaś przybocznej damy podsunięta pod głowę królowej potrącała brutalnie tę głowę na znak potakiwania. Tu autor rysuje nam nikczemną postać Pappacody. Skarb zagrabiono. Ale mimo fałszywego testamentu został dziedzic Zygmunt August — rozpoczęła się więc owa sprawa spadku, trwająca całe wieki. Złowrogi Filip zwłóczył, oszukiwał i nie chciał oddać nic. Cesarz pośredniczył nieszczerze. Z Polski szły poselstwa za poselstwami, ciągle na próżno. Spotykano się ze złą wiarą, wykrętami i chciwością, wobec których usiłowania nawet takich ludzi, jak Kromer i Hozjusz, nie zdały się na nic. Zaledwie od czasu do czasu można było uzyskać spłatę procentów. Zygmunt August umarł — żądano dowodów, że Anna jest legalną spadkobierczynią. Wreszcie i między siostrami: Anną, Katarzyną i Zofią poczęły się niesnaski, dwór szwedzki zaś wprost intrygował na swoją korzyść. Batory nie dbał o tę sprawę, mając coś lepszego do roboty, Zygmunt III zaś był ślepo oddanym Filipowi. Zabiegi za Filipa III nie doprowadziły również do niczego. Dopiero pod Filipem IV sprawa przybrała pomyślniejszy dla Rzeczypospolitej obrót. Energiczny ksiądz Mąkowski wyjednywa spłatę zaległych procentów w sumach dość znakomitych, uwalnia przy tem kilka tysięcy Polaków i Rusinów jęczących w niewoli w Sycylii, a sprzedanych tam przez Turków i Tatarów. Po długich zwłokach dostaje następnie król Władysław niektóre włości hiszpańskie w dzierżawę. Za Jana Kazimierza zniżono dobrowolnie stopę procentu. Po abdykacji, Rzeczpospolita zostawia królowi dożywotnią używalność procentów. Kazimierz, wbrew rozporządzeniu, zostawiającemu mu tylko dożywocie, zapisuje sumy palatynowej Renu i córce jej, księżnie Kondeuszowej, stąd po jego śmierci ukazują się liczni bezprawni pretendenci, z czego korzystając Hiszpania zawiesza spłatę. Odtąd nie dostaje Polska ani grosza.
Starań jednakże nie zarzucono zupełnie. W roku 1704 miał sejm uchwalić coś stanowczego w tej kwestii, jednakże zeszło na niczem i sprawa znowu ucichła. Dopiero po śmierci Augusta III prymas Władysław Łubieński wysyła znowu za zgodą stanów do Ferdynanda IV. Ten jednakże postanowił czekać na elekcję. Zabiegi Poniatowskiego były słabe, tak że prawie nie ma ich śladu. Lecz w r. 1815 rząd Królestwa Polskiego uważając się za spadkobiercę Rzeczpospolitej, nie wahał się wystąpić z pretensjami. Naczelny zarządca Archiwum Królestwa, Walenty Skorochód Majewski, przygotowywał materiały do sprawy, niewiadomo jednak, czy książe Lubecki uczynił z nich jaki dalszy użytek.
Taki jest epilog tej sprawy. Procenta wypłacane w różnych odstępach czasu przez Hiszpanię wyrównały a może i przewyższyły sumę pożyczoną przez Bonę — kapitał jednak dotychczas nie został spłacony i zapewne nie zostanie nigdy...
Dla Zagrzebia. Jest to zbiorowe wydawnictwo obejmujące ulotne utwory literatów galicyjskich. Dochód z wydawnictwa przeznaczony jest dla Zagrzebian. Cel to piękny i solidarność dobrze zrozumiana, w spisie zatem nazwisk, które wzięły udział w wydawnictwie, nie brak prawie ani jednego. W treści znajdujemy bądź utwory beletrystyczne, bądź krótkie rozprawki i artykuły z zakresu nauki. Spośród prac pragnących pogodzić charakter naukowy z beletrystycznym wyróżnia się oryginalnością Legenda filozoficzna Juliana Ochorowicza pt. Istota bytu. Młody bramin w poszukiwaniu istoty bytu podróżuje przez wszystkie kraje i wieki. Pyta się o „ideę bezwzględną“ w Indiach, w Grecji, następnie u mędrców średniowiecznych, aż wreszcie zachodzi w nowsze czasy, do nowszych filozofów. Ale gdy ci nauczają go, czem jest istota bytu, nieszczęśliwy Zajnavalkya poznaje, że tyle wiedziano już i w Indiach przed trzema tysiącami lat.
Zrozpaczony, udał się do świątyni wiedzy ścisłej, ale tam na pytanie odpowiedziano mu jednem słowem: „Nie wiemy“. Usłyszawszy to, bramin padł martwy, a na grobie jego napisano: „Tu leży duch metafizyka“. — Z innych prac zasługuje na bliższą uwagę Żyd wieczny i dziennikarstwo Kazimierza Chłędowskiego. — Między poematami celuje powagą i pięknym wierszem Vanitas vanitatum, urywek z lirycznego poematu pn. Król Salomon Włodzimierza Zagórskiego.
Julian Klaczko. Wieczory florenckie (Causeries Florentines). Z upoważnienia autora tłumaczył St. Tarnowski (Revue de Deux Mondes 1880). Tłumacz w przedmowie do tego znakomitego studium oświadcza, że prace z zakresu literatury powszechnej lub sztuki należą do najrzadszych zjawisk literackich. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest, iż nasza własna literatura jest jeszcze nie dość uprawnem polem, któremu też musimy poświęcać największą część sił i pracy. Z drugiej strony jednak nic tak nie dowodzi naszego związku z oświatą powszechną, jak rzeczy pisane przez Polaków, a treścią swoją cały świat obchodzące. Do takich właśnie prac należy studium Klaczki o Dancie i Michale Aniole. Tarnowski zalicza je do prawdziwie świetnych zjawisk w zakresie krytyki i twierdzi, że po przeczytaniu całego dialogu oświecony czytelnik musi powiedzieć tak, jak jedna z osób do dialogu wchodzących: „Ta rozprawa wyjaśniła dantejską zagadkę; a to, co w niej odnosi się do Michała Anioła, otworzyło przede mną nowe i nieznane widoki“. Sama forma dialogowa rozprawy jest pomysłem nader trafnym, wskrzeszającym zapomniany już cokolwiek sposób pisania a uprzystępniającym wielce zrozumienie zawiłych pytań. W willi hrabiny Albani pod Florencją zbiera się doborowe kółko gości, które pod przewodnictwem uroczej i niepospolicie inteligentnej pani domu zajmuje się co wieczór rozstrzyganiem kwestyj z zakresu literatury i sztuki. Do gości należy b. konserwator jednego z wielkich muzeów papieskich, którego wedle godności i orderu nazywa autor komandorem, Florentczyk Marchese Arrigo, książe Canterani i czterech cudzoziemców: członek akademii, Francuz, młody dyplomata, opat Dom Felipe, i Polak, którego zebrani goście nazywają po prostu Bolskim. Pewnego razu hrabina pyta zebranych, który z jej gości potrafiłby jej wytłumaczyć tragedię Dantego, i stąd wywijają się rozprawy, trwające kilka wieczorów, o Dantem i Michale Aniole. W rozprawach tych stawiane jest i roztrząsane porównawczo pytanie, dlaczego z pojęciem Danta łączy się jakoś zawsze pojęcie niezmierzonej boleści i smętnego przeznaczenia. Losy poetów innych były smutniejsze od jego losów; wygnanie, na które był skazany, stanowiło wówczas fakt powszedni, dlaczegóż z jego przede wszystkiem imieniem łączy się smutek i wspomnienie losów ponurych? Roztrząsając tę kwestię uczeni goście hrabiny wnikają w ducha Dantego, w jego nastrój, malują nam jego umysł i serce na tle stosunków ówczesnych, zastanawiają się głęboko nad Boską komedią i nad Vita Nuova, czytelnik zaś ani spostrzega, jak dalece wyczerpująco poznaje autora i dzieło i jak dalece „rozprawa wyjaśnia dantejską zagadkę“. Co do Michała Anioła, to, co autor mówi o nim samym i o jego ujemnym wpływie na rzeźbę jak i na malarstwo — otwiera istotnie „nowe a nieznane widoki“. Są tam pojęcia oryginalne i dotychczas zupełnie nieznane. Dwa pokrewne duchy wychodzą oświecone nowem światłem. Tragedia Michała Anioła leży w jego tytanicznej naturze. Tworzy on bez przeszłości i bez przyszłości, bo, wedle twierdzeń uczonych gości, ma na nią wpłynąć ujemnie. Czując to, cierpi. Odrzucając wszystkich, widzi się samotnym. — Tragedia Danta nie leży, jak powszechnie mniemają, ani w nieszczęściach zwykłych poetów w ogóle, ani w jego nieszczęsnej miłości do Beatryczy. Obecny między gośćmi hrabiny Polak zapatruje się wielce sceptycznie na uczucia włoskich poetów w ogólności, a Danta i Petrarki po szczególe. Widzi on w tych uczuciach sztuczność, symbolikę i naciąganie, a brak prostoty, prawdy i naturalności. Z jego dowodzeń wypada, że ani Dante nie kochał swej Beatryczy, ani Petrarka Laury, wspomnienia zaś obydwóch kobiet posłużyły obydwom tylko jako oś, około której obracała się pewna część ich działalności literackiej. Ale ogień ich uczuć był tak sztuczny, jak i forma, w której je wypowiadali. Ten zarzut prowadzi innych gości do wyjaśnień i uczuć i formy. Kwoli tym wyjaśnieniom następują rozprawy o trubadurach poezji prowansalskiej, poglądach na miłość i wierność właściwych owej epoce i krajowi. Dante i Petrarka wychodzą obronną ręką. Czuli oni prawdziwie, później zaś żyli wspomnieniem, na czem sztuka, która ma właściwe sobie prawa perspektywy, wyłączające bezpośredniość wrażeń, wyszła najlepiej. Obronę tę do pewnego tylko jednak stopnia czytelnik może uwzględnić. — Zresztą, jest ona małem tylko odstąpieniem od pytania, co stanowi tragedię Dantego. Pokazuje się z niej jednak, że nie miłość. Zatem co? Czy to pojęcie bezmiernej boleści, związanej z jego imieniem, powstało stąd, że Dante opisywał piekło? Nie — bo opisywał prawie zarówno czyściec i niebo, w opisach tych zaś jest spokojnym, harmonijnym i słodkim. W czemże leży jego brzemie i cały smutek jego życia? Odpowiedź czytelnik znajduje dopiero w końcu rozprawy. Dante był wielkim konserwatystą, większym niż ktokolwiek inny ze spółczesnych. Pragnął jedynego państwa, tak jak jedynego Kościoła. Żyjąc w czasach rozprzężenia i stopniowej zaguby średniowiecznych ideałów państwowych i kościelnych, całą duszą wyrywał się ku owym ideałom, a jednocześnie on więcej niż kto inny otwierał czasy nowsze i przykładał topór do starego pnia. Dusza jego — mówiąc inaczej — była konserwatywną, działalność rewolucyjną. W tym tragicznym rozstroju leży źródło tej boleści, z jaką zrosło się jego imie. Ale pytanie to i odpowiedź nie jest ani główną treścią, ani głównem zadaniem książki. Posłużyło ono autorowi na to, by, jak wspominaliśmy, nakreślić nam całego Danta i pokrewnego mu duchem Michała Anioła, by wytłumaczyć nam ich geniusz i dzieła, rysy wspólne geniuszu i różnice. Jakoż przyjdzie nam zgodzić się z tłumaczem, że nigdy jeszcze w kwestiach literatury zagranicznej lub sztuki nie było napisanem przez Polaka nic, co by wagą swoją, głębokością nauki, przenikliwością myśli, wykwintnością krytycznego i artystycznego smaku, a werszcie układu, — doskonałą proporcją i stylu świetnością choćby z daleka bardzo przybliżało się do tych Florenckich wieczorów.
Tej bogatej treści odpowiada język przekładu, który pod względem jasności w wypowiadaniu myśli i pod względem toku i ścisłości jest wprost bez zarzutu.
Poezje Czesława. T. II. Nieraz w Kurierze Warszawskim i innych pismach zdarzało nam się spotkać z udatnym wierszykiem podpisanym: Czesław. Teraz mamy przed sobą cały drugi tomik jego poezyj. Skargi kochanka, ironia sceptyka, łzy i gorzki uśmiech, oto wieczny temat tych piosnek. Ale, że forma wiersza niezła, że muzyka rytmów i rymów mile wpada do ucha, że napotykaliśmy zręczną grę słów i niespodziane — niby heinowskie zwroty, więc przeczytaliśmy te wierszyki z pewną przyjemnością, ale bez żadnego głębszego wrażenia. Bo tylko szczery zapał — zapał wzbudzić może, tylko prawdziwe uczucie poruszyć, tylko zupełnie oryginalny talent zelektryzować jest w stanie, a tego wszystkiego daremnie by szukać u Czesława. Mowa tu wciąż o łzach, o cierpieniach, o kochaniu, a znać w tem wszystkiem, że poeta ani cierpiał, ani kochał, że piosnki nie wyszły z piersi wezbranej uczuciem, ale że są one robotą zręcznego wierszo-pisarza. Znać, że się on wczytywał w wielkich mistrzów i śpiewa na ich nutę, ale z siebie nic dać nie jest w stanie. Sam się zresztą do tego przyznaje, kiedy mówi:
Szukałem długo nowych szat
Dla piosnek swych i treści świeżej, —
Znalazłem kilka świetnych szmat
Z królewskiej mistrzów mych odzieży
I kilka snów z minionych lat.
Szaty mistrzów widzimy istotnie w każdym niemal wierszyku. Tu Heine prawie skopiowany, tam Musset, tu dźwięczy nuta Słowackiego. Czesław posiada przede wszystkiem muzyczną zdolność wsłuchania się w poezję danego mistrza i odtworzenia jego stylu a niekiedy obrazów i myśli. Czytając te piosnki odbiera się wrażenie czegoś znanego, a dopiero potem dochodzi się do przekonania, że ten wierszyk trzymany jest w tonie takiej a takiej poezji Asnyka, Heinego lub Musseta. Co do „snów z minionych lat“, to pokazuje się, że poeta nie śnił o wielkich czynach, ani o potężnych ogólnych uczuciach, ani nie zamyślał się nad zagadnieniami bytu. Kręci się on w kółku swoich własnych malutkich spraw i zwątpień, które bynajmniej nie są echem ogólnoludzkich bólów. Temata oklepane, dużo fałszywego sentymentalizmu, skargi na cierpienia własnego ja i rozczarowania tegoż ja, dużo w tem obcych wzorów, mało szczerości — oto Czesław.
Wydawnictwa E. Orzeszkowej i S-ki. Przesądy w wychowaniu. Studium pedagogiczne, przez Walerię Marrené. Wilno 1881. Autorka z góry zastrzega się, iż nie miała zamiaru pisać systematycznej pedagogiki; na próżno by więc czytelnik szukał w tej książce pozytywnych danych, jak należy wychowywać dzieci. Jest to „kilka myśli“ p. Morzkowskiej o niektórych spornych punktach pedagogicznych i wykazanie najbardziej rozpowszechnionych przesądów w wychowaniu. Przez to zastrzeżenie autorki książka wymyka się także i ścisłej krytyce, autorce wolno bowiem było podnieść te tylko kwestie, które się jej podnieść podobało, o wszystkich zaś innych zamilczeć. Z drugiej strony jednak już samo to oświadczenie jest krytyką dziełka, wskazującą na wielkie jego niedokładności. Nie zostało też ono poświęcone pedagogom z powołania, ale ludziom dobrej woli, którzy pragną przyczynić się do zniweczenia pewnych rozpowszechnionych w wychowaniu błędów. Pojedyńcze rozdziały są właśnie rozprawkami o tych błędach, nie zawierającemi zresztą żadnych nowych myśli, ale doskonale znane nawet nie-pedagogom nowsze i postępowe poglądy na wady dawnego wychowania. Autorce chodzi tylko o to, aby je spopularyzować. Z tego względu książka może być pożyteczną, skłoni ona bowiem każdą matkę czytającą do głębszego zastanowienia się nad kwestiami wychowania, choćby nawet to zastanawianie się doprowadziło do rezultatów niezgodnych z wywodami pani Marrenowej. Pierwszym jakoby przesądem, na który autorka uderza, jest rozpowszechnione mniemanie, że najlepszym przewodnikiem dziecka jest matka. Jest li to przesąd? Trudno się zgodzić, bo nie podobna zaprzeczyć, że matka przynajmniej pod tym względem jest najlepszym przewodnikiem, że jest istotą, której najmocniej i najserdeczniej chodzi o dziecko.
Wmawiać w czytelników, że istnieje mniemanie, jakoby matka była zawsze nieomylną — jest to tworzyć sztuczne, nie istniejące w rzeczywistości przesądy dlatego tylko, by było o czem pisać. Na koniec pisać o tem, że rozumna matka więcej jest warta niż głupia matka, jest to rozprawiać niepotrzebnie o czemś, co wszyscy dobrze wiedzą. Dla tych powodów szkoda, że rozdziału I i II nie zaliczyła autorka do kwestyj, które zamierzała pominąć. Mogą one źle uprzedzić o całej książce, tem bardziej, że znajdują się w nich sprzeczności.
I tak na str. 10 rozdziału I twierdzi autorka, że pedagogika oparła się na niewzruszonych podstawach, w końcu rozdziału, że nie należy ona do nauk ścisłych, a na str. 15, że pedagogika stoi dzisiaj na szczeblu, na jakim stała medycyna przed kilkoma wiekami. Należy pisać i jaśniej i ściślej, zwłaszcza gdy się zastrzega, że nie pisze się dla ludzi nauki, ale dla ogółu nie wtajemniczonego w różnice między naukami ścisłemi a nieścisłemi. Przeciw owej niewzruszoności podstaw oświadcza się wreszcie autorka jeszcze i na str. 25, twierdząc, że „nie można stosować bezwzględnie żadnego systemu, choćby ten wydał gdzie indziej najlepsze owoce, bo to, co przydatne dla jednych, dla drugich może być zupełnie nieprzydatne“.
Częstokroć w książce tej znajdują się zarzuty nadzwyczaj przesadzone, oklepane i przestarzałe. Do takich należy uogólniony zarzut, że „rodzice starają się o wychowanie salonowych lalek albo specjalistów“. To: albo, albo jest nader oryginalnem zestawieniem — w drugiej części zupełnie nie mającem podstawy, bo specjalnego wychowania rodzice dawać nie mogą i nie dają, gdyż kierownictwo należy do istniejących zakładów naukowych. W IV rozdziale zatytułowanym Chłopcy i dziewczęta pani Marrenowa walczy z przekonaniami tych, którzy twierdzą: że kobiety powinny się ograniczać na dotychczasowej roli żon, matek, gospodyń i odpowiedniem do tych przeznaczeń wykształceniu. Argumenta autorki, mniej więcej słuszne, są zresztą dobrze znane i wielokrotnie powtarzane, dlatego zakończenie: „zdaje mi się, że to, co powiedziałam, wystarczy, by przyznanem zostało kobiecie w zasadzie prawo do pracy“, jest raczej objawem wielkiego zaufania do własnych wywodów, niż naturalnym ich wypływem. Naprzód prawo do pracy zostało przyznane faktycznie kobiecie, zanim autorka miała sposobność cokolwiek w tej materii powiedzieć — w dziedzinie dyskusji zaś chodzi dziś nie tyle o samo prawo, ile o jego zakres. Jest to kwestia trudna, zawiła, zależna wszędzie od warunków, w jakich się społeczeństwo znajduje, i z tego powodu nam się nie zdaje, by to, co autorka powiedziała, miało ją rozstrzygać na prawo lub na lewo.
Rozdział V Płciowość umysłu jest niejako dalszym ciągiem poprzedzającego. Chodzi o to, czy umysł kobiecy dorównywa lub może dorównać męskiemu w pracy umysłowej. Autorka ukazując na różnice wychowania chłopców i dziewcząt, tłumaczy tem różnice umysłowe i sądzi, że gdyby wychowanie było jednakiem, gdyby pielęgnowano tak starannie umysł i zdrowie dziewcząt, jak chłopców, to różnice może by znikły. Jest to prawdopodobne, lubo ostateczną odpowiedź dać może przyszłość. Tych, co się boją, by nauka nie oderwała kobiet od ich zajęć domowych, uspokaja pani Marrenowa przykładem pani Beecher-Stowe, która obmyśliła Chatę wuja Toma, gotując obiad dla rodziny. Przykład nieszczególny. Chata wuja Toma miała wielkie znaczenie nie tyle ze względu na talent autorki, ile na kwestię w tej powieści podjętą; zresztą pani Beecher-Stowe jest starą plotkarką, która niedawno rzuciła potwarz na Byrona, a raczej na stosunek jego do siostry. Obecnie pani Beecher-Stowe mieszka we Florydzie i wcale nie zajmuje się obiadami, pozwala się natomiast podziwiać gapiom przez okno, jak siedzi przy biurku i pisuje rzeczy sto razy mniej warte od powieści pani Marrenowej. Przeciw rozdziałowi zatytułowanemu Wychowanie fizyczne nie mamy nic do nadmienienia. Rady autorki są znane, ale zdrowe i zbawienne, u nas zaś wielce na czasie, albowiem edukacja fizyczna mężczyzn i kobiet nigdzie w Europie nie jest tak zaniedbana. Wychowujemy cherlaków i cherlaczki; takie zaś pokolenia, mające anemię, nie energię, nie potrafią się oprzeć różnym naciskom, o których można by napisać książkę większą od Przesądów w wychowaniu. Tę część dziełka pani Marrenowej powinny czytać matki. Dalsze rozdziały, w których autorka staje na więcej pedagogicznym, a mniej polemicznym gruncie, są niezłe. Należało by tylko o pierwszych wrażeniach dziecka powiedzieć matkom coś więcej i jaśniej, jest to bowiem punkt ważny. Że trzeba, by ci, co otaczają dziecko, które już zaczyna się pytać, umieli odpowiadać na pytania i wyjaśniać je, to nie podlega dyskusji. Prócz zdrowego rozsądku potrzebną jest przewodnikom dzieci i pewna oświata. Zgadzamy się również z autorką, że metoda poglądowa jest nadzwyczaj pożyteczną wszędzie tam, gdzie da się zastosować. Mówiąc o nauczaniu elementarnem, średniem i wyższem, oświadcza się Marrenowa za kierunkiem przyrodniczym, a przeciw wykształceniu klasycznemu, opierając się przy tem na powagach Baina i Bastiata. Gdy jednak przeciw usunięciu nauk klasycznych występują również niemałe powagi, będziem kwestię tę uważać za nierozstrzygniętą, zwłaszcza w książce pani Marrenowej, której zakres pracy nie pozwolił przytoczyć wszystkich pro i contra. Zgadzamy się jednak z nią, że nadmiar kierunku klasycznego jest zgoła zgubnym, również jak i uczenie mechaniczne kilku języków na raz, o którem jest mowa w rozdziale następnym. Sądzimy wszakże, że większość rodziców zrozumiała już, że należy wychowywać przyszłych obywateli i obywatelki, nie zaś kosmopolityczne papugi.
Rozdział Dawniej i dzisiaj uważamy za zbyteczny, bo systemy dawnego wychowywania zostały pogrzebane raz na zawsze, nawiasem zaś wspomnimy tylko, że jakkolwiek nawyknienie nie jest istotą rzeczy i częstokroć może być bezmyślnem, przecie jest niemałym środkiem pedagogicznym i z tego względu autorka zbyt je lekceważy. To, co autorka mówi o woli i kształceniu uczuć, nie wychodzi ze sfery ogólników. Rozpatrując, co jest lepsze: szkoła czy dom, autorka oświadcza się za szkołą dla chłopców i dziewcząt. Co do chłopców, szkoła jest koniecznością i należy zgodzić się na taką, jaka jest; co do dziewcząt, zgodzilibyśmy się z autorką w teorii; niech jednak pamięta, że w takich książkach jak jej, po pierwsze nie powinno chodzić o rzeczy oderwane, ale praktyczne, i nie o przepisy dla całej powszechności, ale wyłącznie tylko dla nas. Nie należy tedy zapominać o stosunkach realnych, autorka zaś oświadcza się z takiem zaufaniem za wyższością szkoły nawet i dla dziewcząt, jakbyśmy żyli już w raju.
Dalszy ciąg książki aż do rozdziału o literaturze dziecinnej można by pominąć, zawiera bowiem dopełnienia zbyt znane i ogólnikowe. Natomiast rozdział Literatura dziecinna mógł był być z wielką dla książki korzyścią powiększony i bardziej wyczerpujący. Autorka mogła dać przegląd jeśli nie wszystkich, to przynajmniej większej części książek dziecinnych tak oryginalnych jak tłumaczonych, i dostarczyć w ten sposób wskazówek, o co się starać, a czego należy unikać. Nie uczyniła tego jednak i wolała poprzestać na wywodach ogólnych, które trudno przystosowywać do okładek książek kupowanych na zalecenie jedynie księgarzy.
Mówiąc o kształceniu moralnem i umysłowem dzieci, pominęła całkowicie religijność i sprawy oraz książki z nią związane. Przemilczenie to jest, zdaje się, umyślnem. Ale ponieważ książka nie jest przeznaczona dla dzieci, nie należało się obawiać drażliwości i wypowiedzieć jasno, co się myśli.
Chodzi nam o praktyczną stronę rzeczy, o stosunek, w jakim kształcenie religijne powinno stanąć do innych środków — wreszcie o książki. Niektóre dzieci uczą się niemal czytać od historii świętej, od Starego Testamentu ułożonego dla nich umyślnie. Takich kwestyj jest i więcej. Radzi byśmy wiedzieć, co autorka o nich sądzi, ale sądu na próżno szukać. Z tego, co w książce się znajduje, dochodzimy do wniosku, że lubo zawiera ona rzeczy albo znane, albo niedość dokładnie wyjaśnione, lubo wywody jej nie są czasami wystarczające — przecie zawiera i sporą garść rad zdrowych, zwraca częstokroć uwagę na sprawy istotnie zaniedbane i na istotne przesądy — a zatem zasługuje na czytanie.
Panuje w niej także niemała przewaga słów nad treścią. Wszystko, co tam jest, można by powiedzieć o wiele krócej. Natomiast język z wyjątkiem małych uchybień (str. 106, w. 3) jest poprawny.
Dramat rodzinny przez Jakóba Goldszmita. Warszawa, u Gebethnera i Wolffa. R. 1881. Powiedziano o kimś w Warszawie, że jest człowiekiem niemałej zasługi w literaturze, zasługa zaś jego polega na tem, że nigdy nic nie napisał. Autor Dramatu rodzinnego dobrowolnie stracił możność podobnej zasługi — straty zaś Dramat rodzinny bynajmniej nie nagradza. A jednak, jakże łatwo było nie napisać Dramatu rodzinnego! Utwór ten nie jest powieścią, bo ma dialogi dramatyczne, nie jest zaś utworem na scenę, bo w znacznej części polega na opowiadaniu od autora. Gdyby określenie „ni pies, ni wydra — coś na kształt świdra“ nie było trywialnem i zużytem, powiedzielibyśmy, że Dramat jest właśnie czemś „na kształt świdra“. Jest to styl Wiktora Hugo zastosowany do pewnego małego miasteczka w Lubelskiem i do Anielci, która w pewnej draźliwej chwili nie mogła wołać o ratunek, gdyż miała kołdrę na głowie. Skutkiem tego została Fantiną. Duch Wiktora Hugo spłodził tę powieść w Lubelskiem. — Mesdames et messieurs! venez voir la progéniture d’un carpe et d’un lapin, wołają na kiermaszach francuskich, a gdy widz wchodzi, pokazują mu naprzód królika: voici le père! a potem karpia: voilà la mère. — Et la progéniture? pyta widz. — Soyez tranquille! ça viendra! ils s’aiment beaucoup! odpowiadają. Tym razem potomstwo już jest, bo jest niem właśnie Dramat rodzinny, ale bardzo dziwaczne! Na obronę autora można by powiedzieć: któż w młodości nie pisał dziwactw złożonych z jak najlepszych chęci, z cudzych stylów, z wydętej filantropii, skandalicznych scen, z zapału i łez nad upadkiem kobiety, osłaniających wrzenie krwi. Należy jednak mieć dość rozwagi, miłości własnej autorskiej i taktu, by tych pierwszych prób nie publikować i nie dedykować takim pisarzom jak Kraszewski. Kraszewski mógłby odpowiedzieć jak król w Hamlecie: „Nie mam co robić z temi słowami!“ Dramat rodzinny nie przesądza nic, nie można zeń wróżyć, że autor nigdy nie będzie dobrym pisarzem. Owszem! jest w nim wiele zapału, wrażliwości, ale zapał ten jest jeszcze nierozważnym i utrudniającym obserwację, a wrażliwość prowadzi tylko do przejmowania się cudzą manierą. Nie ma w Dramacie nic samodzielnego, jest to potpourri z cudzych myśli i cudzych stylów wykonane na kanwie nader lichej. Trzeba mieć pierwszorzędny talent, żeby na lichych i płaskich stosunkach małomiasteczkowych umieć osnuć zajmującą powieść, trzeba przede wszystkiem na to wysokiej umiejętności charakterystyki. P. Goldszmit dotychczas zgoła nie posiada tych warunków. Co zaś do kwestii upadku kobiety, to oczywiście, po Wiktorze Hugo i Dumasie synu nie mógł nic nowego o niej powiedzieć. Gdyby natomiast schował do teki swój Dramat rodzinny, to po roku własny jego dojrzalszy smak i zmysł krytyczny powiedziałby mu, co ma robić z tym fantem, z którym zaiste nie mają co robić czytelnicy i krytyka.
Poezje Maryi Konopnickiej. Warszawa. Nakład Gebethnera i Wolffa. R. 1881. Znana firma księgarska oddała istotną przysługę przez zebranie rozrzuconych po pismach pojedyńczych utworów Maryi Konopnickiej i wydania ich w tomie. P. Konopnicka od dawna zwróciła już na siebie uwagę krytyki jako talent, któremu to i owo można zarzucić, ale nie podobna go nie uznać. Charakteryzuje przede wszystkiem poetkę podniosłość myśli i wysoki dar słowa. Pod tym ostatnim względem mało kto z dzisiejszych poetów wyżej stoi od Konopnickiej. Z odczuwania idei nurtujących obecnie społeczeństwo, z subiektywnych zwątpień i nieszczęść powszechnych, rodzą się te pieśni płynące w szumnych, czasem nawet zbyt szumnych, ale bogatych i błyszczących kaskadach słów. Duch poetki rwie się ku światłu — pragnąłby wyjaśnić wszystko, pragnąłby w świecie dobra, prawdy i piękna znaleźć odpowiedź zwycięską na pytania, dlaczego istnieje fałsz i zło? Ponieważ tej odpowiedzi nie znajduje, więc narzeka. Umysł poetki ustawicznie pyta jeszcze i widocznie dotąd nie zawinął do portu jasno określonych społecznych i estetycznych ideałów. Szczerość tych pytań i serdeczne uczucie nadaje niemały urok utworom tego pióra, ale zwątpienie ducha sprawia, że pod względem estetycznym brak jeszcze poetce tego, co się w muzyce nazywa spokojnem i szerokiem cantabile. Trudno nawet powiedzieć, czy kiedykolwiek ono się znajdzie, być bowiem może, że ustawiczny niepokój leży w naturze tego talentu.
Pod względem formy niewiele mu jest do zarzucenia. Poetka nie wydoskonaliła jeszcze może w sobie daru widzenia, odczuwania i odtwarzania wszystkiego w obrazach, stąd retoryka przeważa w niej nieco nad malowniczością, a oderwane idee nie umieją znaleźć dość plastycznych kształtów. W rzeczonych jednak poezjach i pod tym względem widzimy postęp. Z drugiej strony posiada p. Konopnicka wysoce muzykalne ucho, skutkiem czego niektóre jej piosenki, zwłaszcza wiejskie, są tak śpiewne, iż zdaje się, że się istotnie słyszało takie melodje wygrywane na wiejskich fujarkach i ligawkach. Ta dźwięczność formy wynagradza nawet poniekąd to, co się może znaleźć mniej właściwego w treści. Utwory z charakterem opisowym mniej są udatne. I w Klaudii i w Tarczy Scypiona brak jest perspektywy i rysunku. Zbytnia obfitość słów utrudnia czytelnikowi dokładne widzenie osób i ich charakterów. Nie masz przy tem w tych utworach ducha starożytnego. Romans wiosenny jest naśladownictwem W Szwajcarii, w którem bogactwo kwiatów nie zdoła zastąpić szczerości uczucia, prawdziwej melancholii i natchnienia. Jest to utwór sztuczny. Potrzeba w takich rzeczach „więcej prawdy w mniej sztucznych obsłonach“. — Wiersz Grünwald napisany pod natchnieniem obrazu Matejki należy również do mniej udatnych. Ogromna treść stoi tu w sprzeczności z formą krótką, śpiewną, dobrą raczej na jaką kołysankę, niż na poemat opisujący bitwę. Natomiast między lirykami p. Konopnickiej znaleźć może czytelnik prawdziwe perły, do wyszukania których najmocniej go zachęcamy.
Sygurd Wiśniowski. Powieści: Czarna czy biała, Hidalgo, Odetta. Lwów, r. 1881. Wyd. Gubrynowicza i Schmidta. Czytaliśmy niedawno zarzut stawiany pracom Wiśniowskiego i Sewera, że tylko bogate literatury zachodnie mogą sobie pozwalać na podobne utwory, w których fantazja tak miesza się z prawdą, że jednej od drugiej nie odróżnić. U nas ma to być jakby luksus zbyteczny. W tym zarzucie, jednym z najniesłuszniejszych, jakie zdarzyło nam się czytać, leży mimowolna pochwała tych pisarzów, a zwłaszcza Wiśniowskiego; jeśli wypełnia on bowiem swemi utworami lukę w naszej literaturze i wyrównywa różnice między naszą a zachodniemi, to tem większa jego zasługa. Co do odróżnienia prawdy od zmyślenia, tylko bardzo naiwny czytelnik może znaleźć się w kłopocie, albowiem na pierwszy rzut oka widać, że w powieści, jako w powieści, bajka musi być zmyśleniem, zaś prawdą może być tylko tło obyczajowe. Prawdziwość tła łatwo znowu sprawdzić przez porównanie z tem, co o tychże samych krajach piszą poważni podróżnicy, których dzieła dostępne są nawet nie znającym obcych języków, albowiem przełożone zostały na język polski. Rodzaj takich powieści, wedle nas, jest bardzo pożyteczny; popularyzują one bowiem w sposób łatwy i przyjemny mnóstwo wiadomości geograficznych, etnograficznych i obyczajowych, ułatwiają porównanie naszych stosunków z innymi i rozszerzają horyzont widzenia. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy pisane są przez autora obdarzonego taką umiejętnością chwytania stosunków i talentem malowniczym, jak Sygurd Wiśniowski. Pierwsza z trzech jego noweli Czarna czy biała, jest wspomnieniem z Kuby, którą autor odwiedzał niedawno; opisuje ją więc nie z drugiej ręki. Niejaki pan Krzysztof, na miejscu zwany z hiszpańska Don Christobal, fabrykant cygar w Hawanie, a zarazem nasz rodak, kocha się zapamiętale w pięknej donnie, mieszkającej naprzeciw jego fabryki. Na nieszczęście Christianita, mimo iż płeć jej przypomina śniegi na górach, a paznogcie są różowe, ma w sobie krew murzyńską, zatem może zostać tylko kochanką człowieka czystej krwi, ale nie żoną. Przesąd miejscowy, poparty prawem, ciąży jak jarzmo w tamtych krajach na tak zwanych ludziach kolorowych. Nawet tak zwane „oktaronki“, to jest kobiety mające tylko ósmą część krwi murzyńskiej, a częstokroć nie różniące się absolutnie niczem od kobiet naszej rasy, nie mogą zawierać legalnych związków z ludźmi białymi. Don Christobal podałby siebie w infamię, naraziłby się na prześladowanie prawa, zgubiłby swoją fabrykę, swoją przyszłość i swoje nadzieje przeniesienia się z Kuby do innych, mniej przesądnych krajów, gdyby ożenił się z Christianitą. Inaczej żartowałby sobie on z miejscowych wyobrażeń. Ze swojej strony, Christianita jest nie tylko piękną, ale i czystą dziewczyną. Odpycha ona z oburzeniem wszystkie natarczywe zaloty, na jakie jest z położenia swego narażona, i szuka ucieczki tylko w łzach i słodkich rozmyślaniach o żółtowłosym panu Krzysztofie, tak niepodobnym do innych Cubanos. Prawo nie daje jej żadnej opieki przeciw natrętnym, milczy nawet i wówczas, gdy dyrektor pewnego teatrzyku usiłuje porwać ją dla uczynienia z jej piękności lepu i ponęty dla swej budy. Tylko sam Don Christobal staje w jej obronie i mazowiecką modą tuza straszliwie napastników. Sam pchnięty nożem, przychodzi do zdrowia dzięki staraniom Christianity. Wówczas postanawia się z nią żenić, bądź co bądź; łatwo zatem wyobrazić sobie jego szczęście, gdy z dokładnego rozpatrzenia dokumentów tyczących dziewczyny okazuje się, że nie jest ona bynajmniej Murzynką, ale córką białej kobiety i jednego z najwaleczniejszych obrońców wolności Kuby. Dla ludzi nie interesujących się przede wszystkiem tem, czy Numa poszła za Pompiliusza, największy urok stanowi właśnie tło tej powieści, dokładna znajomość w Wiśniowskim stosunków, praw i obyczajów miejscowych. Porównywając owo tło z tem, co piszą inni podróżnicy, dochodzi się do przekonania, że jest ono prawdziwe. Malownicze opisy Kuby, jej słodkiego klimatu i cudnych widoków natury nadają temu opowiadaniu wyższą wartość artystyczną. Tąż samą wartość ma i powiastka Hidalgo, w której autor opisuje życie z amerykańskiego Far-Westu. Miasteczka rzucone na dalekie pustynie tworzą tam światy zupełnie odrębne. Jeden z takich światków odkrywa nam autor z wielką znajomością rzeczy, gdyż sam żył przez dłuższy czas na Dalekim Zachodzie. Samo zdarzenie jest dość błahe. Najwyżej jednak pod każdym względem stoi trzecia nowela, Odetta. Jest to historia dziewczyny rybackiej, którą pokochał bogaty lord angielski i został przez nią odrzucony dla rybaka. Na tej prostej osnowie autor maluje nam życie kanadyjskie, tamtejszy kraj i ludzi, w sposób nadzwyczaj malowniczy. Jego krajobrazy zimowe mają pierwszorzędną wartość, a przy tem ludzie, o których mówi i do których szczepu należy Odetta, są i oryginalni, i ciekawi. Są to potomkowie dawnych osadników francuskich, którzy, parci przez żywioł anglo-saski, uszli w lasy i połączyli się z czerwonoskórymi. Z tego połączenia powstała rasa pół-ucywilizowanych Metysów, jedna z najpiękniejszych w świecie. Metysowie zachowali język francuski, lubo zmieniony w dziwaczne patois, i fanatyczną miłość do Francji, z którą zresztą nie łączą ich żadne stosunki. Owa amour du vieux sol, którą Wiśniowski nazywa najbardziej jałowym i platonicznym patriotyzmem, jaki zdarzyło mu się spotkać, przeradza się u Metysów także w wielką nienawiść dla Anglików. Dzięki tej nienawiści Odetta odrzuciła z oburzeniem rękę lorda. — Całe opowiadanie jest niezmiernie zajmujące. Przed oczyma czytelnika przesuwają się nieznani ludzie i nowy kraj, olbrzymie jeziora: Huron i Wyższe — zagubiona w skałach wioska Port Joli — a dalej na północ nieprzejrzane puszcze Kanady. Odetta jest najoryginalniejszą z trzech nowel, jednym tomem objętych. Szkodzi jej tylko trochę niezbyt sympatyczny charakter dziewczyny. Jest to istota nie rozwinięta moralnie i nieokrzesana, ale autor widocznie poświęcił sentyment dla prawdy. Powiastka ta była poprzednio drukowana w Gazecie Polskiej.
Bibliografia. Wyszły z druku następujące książki:
Z dziedziny praw kobiety. O prawie asystencji męża napisał Adolf Suligowski.
Olbracht Łaski, wojewoda sieradzki. Wizerunek historyczny na tle dziejów Polski XVI wieku, przez Aleksandra Kraushara. T. 2, u Gebethnera i Wolffa, rok 1882. O książce tej podamy obszerniejsze sprawozdanie.
Wbrew opinii. Powieść obyczajowa przez Stanisława Grudzińskiego. T. 2, nakład Orgelbranda, r. 1882. Obszerniejszą wzmiankę podamy w następnych numerach.
Olbracht Łaski, wojewoda sieradzki. Wizerunek historyczny na tle dziejów Polski XVI wieku, przez Aleksandra Kraushara. T. 2, u Gebethnera i Wolffa. Ród Łaskich należał w XVI wieku do najznakomitszych w Rzeczypospolitej. Świetność jego za czasów prymasa doszła do apogeum. Olbracht, bohater krausharowego opowiadania, urodził się w zamku kesmarskim i doszedłszy lat, ujrzał się jednym z najpotężniejszych i najbogatszych panów w kraju. „Królewięta“ już i wówczas wywierały przeważny wpływ na losy Rzeczypospolitej, lubo wpływ ten nie był tak zgubnym, a działalność mniej osobiste cele mająca na celu niż w czasach późniejszych. Prócz świetnego nazwiska i majątku, Łaski przyniósł na świat i inne przymioty, jako to: nadzwyczajną urodę, niepospolite zdolności, bystry rozum, męstwo i wielką wymowę, a gdy przy tem nie brakło mu i ambicji, zdawał się być do wielkich celów przeznaczonym. Wykształcenie odebrał jak najstaranniejsze, młodość upływała mu w towarzystwie ludzi słynnych z nauki i talentu, pod których wpływem wrodzone zdolności jego rozwinęły się na kształt bujnego kwiatu. Dziwił też ten magnat całą Europę i wszędzie zjednywał sobie uwielbienie, którego nawet widoczne jego wady nie zdołały osłabić; wadami temi były porywczość, lekkomyślność, niespokojność ducha dochodząca do awanturniczości. Łaskiemu brakło silnych podstaw moralnych i siły, by się ich trzymać zawsze w życiu — dlatego niedalekim od prawdy jest sąd, że był to świetny warchoł. Wrażliwy na wszelkie nowości, chwycił się kalwinizmu, ale w nim nie wytrwał. Przeszedłszy następnie na łono katolicyzmu, stał się ukochanem dziecięciem Kościoła, protegowanym Hozjusza, nuncjuszów w Polsce i samych papieży. Ambicja jego sięgała wysoko i daleko. Nie dość mu było ogromnych posiadłości w Rzeczypospolitej i państwie Habsburgów; marzeniem jego była Mołdawia i jej tron. Popierał on jednych hospodarów przeciw drugim — zrzucił z tronu Al. Lepusnano, a osadził na nim awanturnika Heraklidia. Potem, zrażony niewdzięcznością tegoż, znów przestał go popierać, dzięki czemu tron dostał się w ręce Tomży, ściętego później we Lwowie. Zmieniając hospodarów, miał Łaski ustawicznie na myśli chwycić w końcu rzeczy dla siebie hospodarstwo. Tymczasem jednak wyprawy jego i machinacje mogły wtrącić Rzeczpospolitą w niepożądaną wojnę z Turcją. Przyczyniło to niemało kłopotu Zygmuntowi Augustowi i licznym sejmom, na których osobiście stawał Łaski. Wyprawy wołoskie i utrzymywanie całych armii na swoim żołdzie zachwiały i kolosalną fortunę Łaskiego, skutkiem czego, po śmierci pierwszej swej żony, żeni się z ks. Beatą Ostrogską, matką słynnej Halszki, i zagarnia cały majątek żony. Postępowanie z nią jest plamą na pamięci Łaskiego, więzi on ją bowiem prawie do śmierci w Kesmarku, mimo starań książąt Ostrogskich i mimo instancyj ich wnoszonych aż do cesarza. Mimo jednak wszystkich swoich wad osobistych i politycznych, Łaski nie jest jeszcze typem możnowładcy późniejszego, który nieraz swoim interesom podporządkowywał interesa ogólne. W ważnych dla Rzeczypospolitej chwilach Łaski umie poświęcić raczej swoje — a gdzie obowiązek patriotyczny staje jasno, — tam umie go pełnić. Występuje on jako stronnik Unii i dobry patriota. Podczas najazdu Tatarów zbiera on własnym niemal kosztem rycerstwo i zadaje im straszną klęskę pod Oczakowem — co zjednywa mu równie wielką chwałę, jak popularność. W sprawach jednak domowych wichrzy ciągle. Podczas bezkrólewia zostaje gorliwym stronnikiem cesarza i jest wprost jego jurgieltnikiem. Następnie przerzuca się na stronę Henryka Walezjusza i posłuje do Francji. Otrzymuje za to od dworu francuskiego obietnicę protekcji na hospodarstwo wołoskie. Po ucieczce Henryka wraca znów do cesarza i wszelką siłą stara się przeprowadzić wybór Maksymiliana. W tymże czasie wichrzy mocno. Życie jego prywatne upływa na kłótniach, najazdach, wydzieraniu dóbr kwestionowanych innym posiadaczom i opędzaniu się kłopotom wynikłym z rzekomego małżeństwa z Francuzką, mimo iż księżna Beata była jeszcze przy życiu. Jest to chwila moralnego upadku Łaskiego. Natarczywe jego prośby, zanoszone o pieniądze do cesarza, robią jak najsmutniejsze wrażenie; na takich zaś błagalnych prośbach, listach i układach z posłami ubiegają całe miesiące. Gdy, wbrew życzeniom większości możnowładców, utrzymał się Stefan Batory, Łaski przeniósł się na czas jakiś do Wiednia, biorąc udział w sejmie ratyzbońskim i we wszystkich intrygach przeciw Batoremu prowadzonych. W tym czasie odwiedza Florencję, obsypywany łaskami przez Franciszka Medyceusza. Po powrocie ponownym do Wiednia zastaje tam posła Iwana Groźnego, Żdana Kwasznina, który ofiaruje mu żołd za pomoc w napaści na Rzeczpospolitą na współkę z cesarzem. Wówczas jednak uśpione sumienie porusza się w dumnym magnacie. Łaski, mimo nienawiści do Batorego, opatruje się, że chodzi tu o zdradę kraju i podział Rzeczypospolitej; wybucha więc w sposób mniej parlamentarny jak cny, i mówi do posła: „Chłopie! by mi nie szło o dwór carski, tedybym ci dał ten list zjeść w czemś niesmacznem i nauczyłbym cię ludzi uczciwych doświadczać. Aleć tak powiadam: Nie noś mi drugi raz takiego listu, bo pewnie zjesz“. — Jakoż nie był to jeszcze wiek XVIII. Łaski tak dalece przejrzał w tej stanowczej chwili, że postanowił się wycofać z konjunktur przeciwnych Batoremu. Przyczyniła się do tego i chwała, jaką król okrył się po zwycięstwie. Łaski więc wraca do kraju i odtąd jest wiernym stronnikiem królewskim. Występuje on czynnie w procesie Zborowskich jako oskarżyciel przeciw Krzysztofowi, który ze strony Iwana podobne odebrał propozycje. Zresztą życie jego zawsze jest burzliwe. Walczy on teraz o swój rodzinny Kesmark i stara się go wydrzeć z rąk różnych niemieckich i węgierskich zastawników. Po utracie Kesmarku wyjeżdża z niewiadomych i niewyjaśnionych przez autora powodów do Anglii. Przyjmowany przez Elżbietę jak udzielny książe, przez swoje przymioty, hojność i wykształcenie oraz sławę wojenną staje się podziwem Anglików. Miasta otwierają przed nim bramy i wydają uczty na jego cześć, uniwersytety zaś wydają dysputy. Wówczas to odbyła się i słynna dysputa Giordana Bruna z uczonymi angielskimi. Wzmianka o niej w Lewesie i o słynnym księciu polskim Alasco była właśnie dla Kraushara powodem poszukiwań, a następnie napisania monografii o Łaskim. Pobyt magnata w Anglii kończy się mniej sławnie. Zbytnia rozrzutność doprowadziła go do długów, a gdy ofiarowaną mu przez Elżbietę pożyczkę odrzucił — zmuszony był potajemnie opuścić Anglię. Czy Szekspir brał z niego wzór do swego Don Armada w komedii swej, zatytułowanej Stracone zachody miłości — jest wątpliwem. Jest to przypuszczenie i nic więcej. W czasowej elekcji po zgonie Batorego, między innemi kandydaturami „piastowskiemi“ postawiona była kandydatura Łaskiego; nie miała ona jednak wiele widoków, gdyż jakkolwiek sława Łaskiego była wielka, nie miał on jednak opinii człowieka statecznego. Sam on stanął po stronie Zygmunta III i oddał mu pewne usługi tak w chwili sporu z Maksymilianem, jak później w czasie pobytu króla w Szwecji — i zatargów z Karolem Sudermańskim. Z wiekiem przychodzi nareszcie i statek, dlatego ostatnie lata spędza Łaski już spokojniej na gojeniu ran zadanych fortunie i w troskach o syna Hieronima, młodzieńca wielkich nadziei. Pod koniec życia łączą Łaskiego stosunki przyjazne z Zamoyskim. Umierają obaj prawie współcześnie.
Przymioty Łaskiego przeważyły w opinii współczesnych jego wady, gdyż wyrażają się o nim przeważnie pochlebnie (Solikowski, Kochanowski etc.). Był Łaski dziwną mieszaniną dobrych i złych przymiotów. Leżały w nim w zarodzie wszystkie wady przyszłych możnowładców, które w końcu zgubiły Rzeczpospolitą. Łaski jednak był jeszcze zbyt dobrym patriotą, by przejść pewną granicę. Widać to z zajścia ze Żdanem Kwaszninem. Był to raczej człek niepohamowany niż zły, pyszny okaz owego nadmiaru życia, tak częstego w ludziach z czasów renesansu. Mimo iż był człowiekiem rozumnym i wytrawnym, nie podobna go było obrachować i zgadnąć, kiedy usłucha złego lub dobrego natchnienia. Jest to przy tem typowa postać i, jako taka, wdzięczny przedmiot do monografii. Z drugiej jednak strony wiódł on życie tak czynne, a sprawy jego tak były połączone z wielką ówczesną polityką i sprawami Rzeczpospolitej — że jego historia jest zarazem historią publiczną lat spółczesnych. Bezpośrednim wynikiem tego jest, że historyk Łaskiego ma do czynienia z nadmiarem materiału i, jeśli nie chce pracy swej rozszerzać zbytecznie, musi stać się pobieżnym i poniekąd suchym. Nie umiał uniknąć tego i Kraushar, lubo nie jest to bynajmniej jego winą. Po prostu, zbyt wielka ilość wypadków nie chciała się mieścić w ramy monografii — niektóre sprawy są zatem ledwie dotknięte — inne opowiedziane po trochę. Potrafił jednak autor utrzymać wszędzie charakter wojewody w należytem oświetleniu, i to jest jego zasługą. W ogóle książka jest owocem pracy usilnej, opartej na źródłach. Jest ona ciekawą, ponieważ ciekawym jest sam człowiek, którego opisuje — byłaby zaś niezmiernie ciekawą, gdyby mogła być więcej malowniczą. Że ścisła nauka, oczytanie się w źródłach i budowa na dokumentach nie sprzeciwia się malowniczości — dowodem na to Kubala. Prawda, że Kubala ma najwięcej do czynienia z momentami dziejowemi, gdy Kraushar musiał objąć ogromny zakres czasu od r. 1533 do 1605 i opowiedzieć prawie wszystko, co się w tym czasie działo. Zważywszy na to, dziwić się tylko należy, że opowiadanie nie stało się jeszcze suchszem i bardziej pobieżnem.
Portugalia. Listy z podróży Adolfa Pawińskiego. Warszawa u Gebethnera i Wolffa, r. 1881. We wstępie dzieła autor uprzedza nas, że pierwotnym jego zamiarem było zdanie sprawy z treści obrad kongresu antropologicznego w Lizbonie, a później dopiero, zniewolony pięknością kraju, przekroczył pierwotny zakres i mówi o Portugalii, jej cudownej naturze, o charakterze, piśmiennictwie i języku. Książka wszelako nie jest wyczerpującem studium o Portugalii, jak z rozmiarów jej można by wnosić, ale szeregiem obrazów kreślonych pośpiesznie i opisem miejscowości, które autor zwiedził z członkami kongresu. — Niejeden z czytelników może spytać, co było powodem do obrania Lizbony, przez świat naukowy, na miejsce kongresu. Oto odkrycia pp. Ribeiro i Delgada, którzy w jaskiniach Portugalii znaleźli ogromne bogactwo kości ludzkich i zwierzęcych, krzemiennych narzędzi i skorup glinianych, słowem, niezliczone ślady istnienia przedhistorycznego człowieka. Nadto Carlos Ribeiro znalazł w formacji trzeciorzędowej kilkadziesiąt krzemieni, które wedle niego miały nosić cechy obrobienia sztucznego, i wyprowadził śmiały wniosek, że człowiek istniał już w trzeciorzędowej formacji. Kwestia trzeciorzędowego człowieka, l’homme tertiaire, jak go Francuzi nazywają, dawno już zajmuje świat naukowy. Dyskutowano w tej materii na poprzednich kongresach antropologicznych, a na ostatnim, zasiadającym w Paryżu w r. 1879, postanowiono zjechać się na miejsce odkryć p. Ribeiro i tam bliżej je zbadać. Dla małej Portugalii zjazd był wypadkiem historycznym. To też gościnni jej mieszkańcy, wraz z królem Luizem i jego ojcem Fernandem, wysilali się na przyjęcie gości. Wszędzie na drodze członkowie zjazdu spotykali tłumy ludu, hymny uroczyste, ognie sztuczne; król zaprasza ich na uczty, ojciec królewski oprowadza po pałacu, tłumaczy wszystkie osobliwości. Mają osobne pociągi, na stacjach znajdują czekające powozy, a w stosownej porze zastawione stoły. Między członkami zjazdu spotykamy głośne nazwiska jak Quatrefages, Virchow, i wielu innych. Człowiek trzeciorzędowy pobudził członków do namiętnych niemal dyskusyj, a że Ribeiro znalazł swoje krzemienie w miejscowości zwanej Otto, gdzie były pokłady trzeciorzędowej formacji, zrobiono tam wycieczkę dla szukania, jak głosił program des silexes creusés avec intention. Ale prócz zmęczenia nic nie znaleziono. — Komitet złożony z członków miał bliżej rzecz rozpatrzeć. Ale po kilku burzliwych posiedzeniach, gdy zapytano, jak ostatecznie dałyby się sformułować wnioski komitetu, Virchow odrzekł, iż nie jest to zgromadzenie prawodawcze. Powagi naukowe zgodziły się jednak, że nie ma dostatecznych danych, by stwierdzić istnienie l’homme tertiaire, tem bardziej, że co do okazów Ribeira zachodzi wątpliwość, czy były łupane umyślnie i czy zostały znalezione w trzeciorzędowej formacji. Inaczej rzecz się ma z człowiekiem czwartorzędowym. Już przed kongresem w Lizbonie człowiek ten nie należał do hipotez, a teraz Delgrado przedstawił znalezione w jaskiniach Portugalii niezbite dowody jego istnienia, jako to: czaszki ludzkie trepanowane, kości łupane ludzkie i zwierzęce, narzędzia i wyroby z gliny. Na wycieczce naukowej w Mugem niemal każdy z członków znalazł jakiś zabytek. Mugem leży na pokładach czwartorzędowych i znaleziono tam mnóstwo muszelek przyniesionych z pobliskiego, ale niżej leżącego Tagu. Muszelki te służyły za pokarm ludziom czwartorzędowym. Autor nazywa więc to miejsce „śmietnikiem kuchennym“ pierwotnego człowieka.
Kości ludzkie łupane, jakby dla wydobycia szpiku, dały nowy powód do sporów. Pan Delgado zarzucił troglodytom ludożerstwo. Inni przeczyli i znowu utworzyła się komisja z członków kongresu, której polecono bliższe rozpatrzenie tej sprawy. Tyle o kongresie. Najbardziej interesującą częścią książki pana Pawińskiego są opisy samej Portugalii. Ciekawy to kraj do widzenia pod każdym względem dla swego nieba, swego oceanu, bujnej roślinności południowej i odrębnych typów ludzi. Ciekawą ma też przeszłość i pamiątki historyczne. Luzytania przechodziła kolejno spod panowania Rzymian pod jarzmo Swewów, następnie uległa przewadze Maurów. Następnie w XV wieku wzniosła się do najwyższej potęgi, wysyłała śmiałych żeglarzy do odkrywania nowych światów i wydarła monopol handlu ze Wschodem wszechwładnej dotąd Wenecji, gdy Portugalczyk Vasco de Gama utorował drogę do Indyj wschodnich. W r. 1500 portugalscy żeglarze odkryli Brazylię — i tak wschód i zachód stanęły przed tym małym krajem otworem.
Dziś mało wiemy o Portugalii. Rozpowszechnione jest mniemanie, że prędzej czy później ulegnie ona przewadze Hiszpanii. Niektórzy też uważają język portugalski za narzecze hiszpańskiego. Szanowny profesor twierdzi inaczej. Wedle niego jest to dzielny naród, który ma poczucie swej odrębności i nienawidzi wszystko co hiszpańskie. Natomiast ożywiony on jest gorącem uczuciem patriotycznem, a dumny ze swej romantycznej przeszłości. Pod liberalnemi rządami Karola Luiza i jego ojca kształci się, dźwiga, rozwija i stanął już na wysokim stopniu kultury. Ma swoich uczonych i swoje bardzo rozwinięte dziennikarstwo. Poezja, jak wszędzie, tak i tu, znajduje się w przekwicie, jednak najnowsze pokolenie wydało Lacerdę, którego liryki rokują wielką przyszłość. Obecnie i tu króluje powieść, a w niej kierunek realistyczny. O języku portugalskim mówi prof. Pawiński, iż różni się on do tego stopnia od hiszpańskiego, że sąsiedzi nie rozumieją się wzajemnie. Obie mowy wyrosły wprawdzie ze wspólnego pnia, ale, innym ulegając wpływom, na dwa odrębne wykształciły się języki.
W ogóle kreśli p. Pawiński bardzo dodatni obraz społeczeństwa portugalskiego i dużo mówi o malowniczości kraju. Doznaliśmy tylko pewnego rozczarowania co do samej Lizbony. Miasto jest ponure, o wąskich ulicach, i nie zawiera nic ciekawego pod względem architektonicznym ani w tej części miasta, która uległa trzęsieniu ziemi, ani w odbudowanej. Kobiety portugalskie nie odznaczają się pięknością, liczne bowiem krzyżowanie się z Żydami i w Brazylii skaziły piękny typ pierwotny.
Dla cudzoziemca najwięcej interesu przedstawia Koimbra, gdzie w budowlach przechowało się najwięcej charakteru maurytańskiego, i Braga, bardzo charakterystyczna mieścina. Najciekawszem jest jednak tło obrazów — natura. O tem tle, o tych wspaniałych krajobrazach mówi p. Pawiński szeroko i kwieciście.
W tym nadmiarze kwiatów i obrazów, ładnych, ale nie kreślonych ręką mistrzowskiego stylisty, leży nawet ujemna strona książki. Z drugiej strony, gdyby mniej systematyczności w opowiadaniu, które czyni je przewlekłemi — książka straciłaby na rozmiarach, ale zyskałaby pewnie jeszcze więcej czytelników.
Bratnie dusze Sewera. Lwów, r. 1881, wydanie Gubrynowicza. Powieść ta, którą w swoim czasie drukowaliśmy w naszej gazecie, należy do tych sympatycznych opowiadań, które czyta się z zajęciem, a kończy z jakiemś dobrem, spokojnem uczuciem ciepła. Dla czytelników, którzy nie pamiętają treści Bratnich dusz, podajemy tu ją w skróceniu. Rzecz dzieje się w Anglii. Stary oryginał Smile (— czytaj Smaił —) odnajduje na ulicy chłopca, który, oświecając świeczkami wykonany przez siebie na chodniku obraz, zarabia w ten sposób pensy od przechodniów, a zarazem marznie. Smaił widzi w chłopcu talent i przygarnia go w imie społeczeństwa i dla społeczeństwa. Jest to poczciwy dziwak, który stworzywszy sobie teorię o społeczeństwie, o obowiązku służenia mu, szuka wszędzie talentów, bierze je w opiekę i przestrzega ich oryginalności. Smaił jednak oszukuje trochę siebie samego, bo, jakkolwiek wierzy szczerze w swoje teorie, wszelako robi, co może, dobrego, głównie z tego powodu, że ma nadzwyczaj poczciwe serce i jakieś wspomnienie, jakąś Ją, dla której pamięci żywi cześć nieograniczoną. Gdy mu się uda jakiś zacny czyn, mówi sam do siebie: „Samuelu, Ona dziś z ciebie kontenta“ — i rozrzewnia się. Zresztą, równie jest zabawny jak zacny i od razu podbija nie tylko serce, ale i humor czytelników. Po przygarnięciu małego Karola przygarnia z kolei i małą Jess i hoduje dwoje dzieci, nie szczędząc im serca, pieniędzy i oryginalnych przestróg. Dzieci udają się. Karol zostaje znakomitym malarzem, Jess równie znakomitą artystką. Odtąd zaczyna się druga część powieści, w której, ku wielkiemu zmartwieniu czytelników, Smaił mniejszą już gra rolę. Może on tylko przypatrywać się biernie swoim dzieciom, dzielić ich smutki i odczuwać radość. Może serdecznem, ukrytem jego życzeniem było, by dzieci pokochały się i pobrały — ale życzenia z początku nie spełniają się. Karol kocha śliczną młodą lordównę — Jess młodego lorda. Dopiero później, znacznie później, gdy oboje złamani i zawiedzeni spotykają się na obcej ziemi — wspomnienia przyjaźni dziecinnej różowieją zwolna i zmieniają się w miłość. — Wszystko wreszcie kończy się jak najlepiej, młodzi łączą się z sobą, a stary olbrzym Smaił znajduje przy ich ognisku serca kochające i niezmącony spokój.
— Gdyby tu Ona była!... — powtarza ze zwykłem westchnieniem, patrząc na szczęście dzieci.
— Więc któż jest ta, której pamięć tak czcisz? — spytała Jess.
— Polka, — odparł jednym wyrazem — i z dużych oczu, po płaskiej lecz sympatycznej twarzy stoczyły się dwie łzy.
Zakończenie niespodziane, ale oryginalne i sympatyczne. Całość jest bezpretensjonalna, ale miła. Sewer pisał wiele lepszych rzeczy, jak np. Przybłędy. gdzie talent autora, wszedłszy na nowe drogi, od razu się ukazał. Druga zwłaszcza część powieści znacznie jest słabsza od pierwszej, gdy losy dwojga dzieci zmieniają się w zwykły romans. Wszelako całość czyta się z zajęciem i przejmuje ciepłem, którem sama jest przepełniona.
Wbrew opinii, powieść obyczajowa przez Stanisława Grudzińskiego. T. 2. Nakład M. Orgelbranda, r. 1882. Jest to powieść charakterów, zakreślona na szeroką skalę i pisana, jeśli można się tak wyrazić, w stylu szkoły dawniejszej. Nie ma w niej artystycznego wyrobienia szczegółów, misterności, tudzież obrazów natury i rzeczy. Autorowi chodzi głównie o przeprowadzenie charakteru przez różne fazy stopniowego w życiu rozwoju, dochodzi zaś do tego celu opowiadając spokojnie, zwolna i równo, nie kładąc nacisku na pojedyńcze momenta i trzymając się w sferze ogólnych określeń, które pojedyńczo brane nie bywają zbyt barwne, ale razem wzięte tworzą konsekwentną całość. — Bohaterką opowiadania jest kobieta, w której głowa góruje nad sercem. — Jest to istota ponętna i świetna, pełna talentu, wrażliwa, chciwa wiedzy, z umysłem otwartym dla wszelkiego rodzaju idei, — ale pozbawiona dobroci i głębszych podstaw moralnych, niespokojna i próżna. Jak przymioty jej pozbawione są moralnego fundamentu, tak znów wady znajdują go w egoizmie i górującej nad wszystkiem miłości własnej. Częstokroć oszukuje ona samą siebie, częściej jeszcze ludzi innych, tak zaś zatraca przez takie postępowanie wszelką szczerość, że w końcu pozowanie staje się jej drugą naturą. Jeśli spełnia jakieś dobre czyny, jeśli wygłasza
szlachetne idee, to bierze je ze strony tylko estetycznej, nie zaś moralnej, czyni to dlatego, że może się sama podziwiać i innym wpoić podziw. Stąd szuka wszędzie pozorów, nie istoty rzeczy — i jest wiecznie aktorką, która usiłuje grywać podniosłe role, ale w gruncie ma oschłe i zepsute serce. Talent pisarski, jaki posiada, prowadzi ją tem bardziej na rozdroże, bo podnieca w niej miłość własną aż do chorobliwej potworności. Ten charakter błyskotliwy a czczy pojęty i przeprowadzony jest konsekwentnie, a przy tem jest oryginalnym pomysłem powieściopisarskim. Należało go tylko może staranniej wyrzeźbić, w całości skrócić, a w wykonaniu lepiej uplastycznić. Teza moralna autora jest jasną. — Wedle niej, kobieta choćby z bardzo otwartą głową, ze świetną powierzchownością i edukacją, z wrażliwością, talentem, może stać się nieszczęściem dla męża, dzieci i siebie samej, jeśli nie posiada natury szlachetnej i czystej. Wpływ męża może okiełznywać wady i hamować postępki, natury jednak samej zmienić nie może. Bohaterka opowiadania była żoną rozumnego i dzielnego człowieka, w którym rozum równoważyła prawość! Częstokroć uznawała mimowolnie jego wyższość, ale to właśnie, co by jednało mu serce kobiety prawdziwie dobrej, tę próżną i wrażliwą, a zazdrosną jak lichy aktor lub autor, tylko zniechęcało. Koniec końcem, kochana i otaczana opieką, nasza bohaterka porzuca jednak męża i dziecko i kończy jak awanturnica. Wrażenie, jakie sprawia ten charakter, wychodzi poniekąd na niekorzyść całej książki. Jeżeli bohaterem lub bohaterką powieści ma być charakter ujemny, to jedno z dwojga: albo musi on być wysoce tragicznym, albo pojętym satyrycznie, — inaczej powieść sama nie będzie sympatyczną. Laura w powieści Grudzińskiego, lubo konsekwentna, pojęta i obserwowana dobrze, budzi od początku do końca niesmak w czytelniku. Autor wrażenia te stara się zatrzeć, wprowadzając wiele innych postaci jaśniejszych — nie zdołał jednak nakreślić ich tak, by byli prawdziwymi ludźmi, nie zaś postulatami. Mąż Laury, Sępiński, jest człowiekiem słabym, a przy tem wygląda on jak morał, nie jak indywidualność, którą czytelnik widzi i która go interesuje. Dzieje się to w wyższym jeszcze stopniu z innemi postaciami. Przede wszystkiem są one tylko złe lub dobre, brak im zaś cech temperamentowych lub typowych. Te, które mają być typami, jak stryj Sępińskiego, hrabia Oksza, literat Rufin Jastrzębiec itd., są powszedni — lub traktowani zbyt pobieżnie. W ogóle za dużo figur wchodzi do powieści, wskutek czego muszą być zbywane ogólnikami lub rysami chwytanemi tu i owdzie z żywych osób, co jest metodą nieszczególną. Z drugiej strony rozstrzela się przez to interes powieści i zatraca się plastyka. W ogóle Wbrew opinii jest powieścią pisaną dobrze. Znać w niej pióro wprawne, spokojne i dojrzałe — ale brak jej tego, czem p. Grudziński powinien się właśnie jako poeta odznaczać, tj. piękności, wyższego polotu i siły.
Tylko doktór. Szkic powieściowy przez Henryka Glińskiego. Nakład Gebethnera i Wolffa. Warszawa, r. 1882. Jest to szkic w całem znaczeniu tego wyrazu, czyli plan do powieści, która, dopiero rozwinięta i wykonana, mogłaby nabrać znaczenia. Oczywiście, wszystko zależałoby od wykonania, które w wielu razach wynagradza wady kompozycji. Wady te w szkicu p. Glińskiego płyną z braku związku wewnętrznego między samą bajką powieściową a dość znacznym epizodem opowiadającym dzieje stryjecznego brata bohatera, jego studenckie biedy i miłość. Treść opowiadania głównego w niczem się z tym epizodem nie łączy. Polega ona na zawodzie, jaki syn jedynak sprawił swemu ojcu sędziemu. Sędzia chciał zrobić synka inżynierem, synek zaś został doktorem. Stąd rozczarowanie, gniewy, kłopoty i trochę scen patetycznych lub komicznych, których ogół mało jednak przedstawia interesu, i należy do rzeczy arcy powszednich. Powtarzamy, że tylko świetne wykonanie mogłoby wynagrodzić czczość pomysłu — wykonania zaś takiego być nie może w szkicu.
Dzieje Polski w zarysie przez Michała Bobrzyńskiego, t. II. Nakładem Gebethnera i Wolffa. Jest to tom drugi wtórego wydania Dziejów Polski. Książka ta wywołała, jak wiadomo, dużo sporów i polemik — dzięki którym rozeszła się bardzo szybko. Ponieważ w swoim czasie zamieściliśmy o niej obszerne sprawozdanie, myśl zaś główna Dziejów Polski nie została zmieniona, poprzestajemy tedy na zanotowaniu, iż w drugiem wydaniu praca p. Michała Bobrzyńskiego została znacznie rozszerzona. Niektóre ustępy zmieniono, inne dodano lub wyjaśniono. Jednym z najważniejszych i bardzo pożytecznych dodatków są Wiadomości z geografii politycznej Polski nowożytnej.
Z wystawy Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Urbański: Portret damy. Salon Towarzystwa przedstawia się w ostatnich czasach dość ubogo. Ogólny poziom prac artystycznych wzniósł się wprawdzie do znacznej wysokości. Niezaprzeczenie malarze nasi nie tylko pod względem liczby, ale i pod względem biegłości w malowaniu wyżej stoją niż przed laty pietnastu lub dwudziestu. Z tem wszystkiem nie ma obecnie na wystawie ani znakomitych nazwisk, ani znakomitych obrazów. Obok dużego płótna p. Piwnickiego, w którem śmiałość rysunku zastępuje często jego poprawność, a bezład kompozycji, bezład bitwy; obok prawdziwie dobrego obrazu p. Piotrowskiego i utworów Pane, starannych, eleganckich, ale przypominających zawsze malowidła na tacach — zasługuje na bliższą uwagę portret damy p. Urbańskiego. Nazwisko artysty mało jest nam dotychczas znane, portret jednak poleca je wcale dobrze. Zręczny i pełen naturalności układ postaci zdradza dobry smak. Przy tem artysta widocznie umie rysować. Układ ten przypomina nam mocno pyszny portretowy obraz Czachórskiego, który podziwiano w salonie wystawy jeszcze do niedawna. Nie wiemy, czy to podobieństwo jest wypadkowe, czy płynie z przejęcia się utworem Czachórskiego. Ale nawet w tym ostatnim razie nie można by go wziąć za złe p. Urbańskiemu. Dowodziłoby ono bowiem tylko, że artysta trzyma się dobrych wzorów. Czachórski pod względem smaku, wytworności i techniki w malowaniu może być wybornym przewodnikiem, ponieważ zaś nie jest to artysta ekscentryk, więc nie wpędzi nikogo w manierę. Portretowi p. Urbańskiego zarzucić by można to tylko, że malowany jest nieco za twardo, głowa modelowana jest tak starannie, że prawie przemalowana, skutkiem tego nadto odrzyna się konturami. Jest to jednak niewielka wada, której uchronić się łatwo — w każdym zaś razie całość staje na tej granicy, gdzie kończy się prosta podobizna portretowa, a zaczyna dzieło sztuki.
Z wystawy Krywulta w Hotelu Europejskim. Kaprea za Tyberiusza. Obraz Henryka Siemiradzkiego. Słyszymy niejednokrotnie ubolewania nad tem, że tak znakomity malarz jak Siemiradzki nie bierze za przedmiot do swych obrazów motywów polskich, ale maluje odległy świat rzymski. Wyznajemy, że ubolewania te, jakkolwiek płynące z najlepszych i godnych uznania intencyj, wydawały nam się zawsze poglądem do najwyższego stopnia zaściankowym. Przede wszystkiem jesteśmy wraz z innemi europejskiemi narodami dziećmi kultury, która wyrosła z pnia rzymskiego, jest to więc spuścizna tak dobrze nasza, jak niemiecka, francuska lub angielska. Pierwsi zapewne śmielibyśmy się z Francuzów, gdyby gwałtem narzucali np. Gêromowi wyłącznie francuskie tematy, lub z Niemców, gdyby mieli za złe Kaulbachowi, Pilatemu albo Maxowi, że nie malowali wyłącznie chłopów i ritterów niemieckich. Bez względu na to, jakie malarz bierze temata, sława i sztuka polska wzbogaca się, jeśli malarz jest Polakiem. Artysta więcej niż ktokolwiek ma prawo powiedzieć sobie nil humani a me alienum puto, — i gdyby, chcąc ubiegać się o popularność, malował swojskie przedmioty gorzej niż maluje obce, to sztuka polska nie tylko by nic na tem nie zyskała, ale straciła. Artysta ma swój smak i swój temperament artystyczny. Pewne kształty i barwy przemawiają do niego silniej jak inne; odczuwa on je estetycznie dokładniej — więc i maluje lepiej, że więc szuka ich wszędzie i czerpie z takiego otoczenia, z takich światów, w których je znajduje, to już nic dziwnego. Opinia to raczej ma baczyć, by była zawsze rozważną, dojrzałą, tolerancyjną, i strzec się, aby nie obniżyła sztuki naszej, wywierając niewolniczy i zgubny nacisk na swobodę wyboru artystów. Henryk Siemiradzki wybrał sobie świat rzymski i nikt nie ma prawa go zmuszać, by wybrał inny, bo może, że malowałby go z mniejszem mistrzostwem, przez co jedno polskie nazwisko zyskałoby mniej sławy i uznania u obcych niż ma dziś. Ostatni jego obraz jest epizodem z pobytu Tyberiusza na Kaprei. Stary cezar czuł się bezpieczniejszym na owej odludnej wyspie wśród pretoriańskich kohort, niż w Rzymie, na którym zaciążyła również straszna, jak nikczemna dłoń Sejana. Tyberiusz obawiał się Rzymu, ale i pogardzał tem światowładnem miastem, w którem już, jak pisze Tacyt, ruere in servitium consules, patres, equites. O ile też z początku sprężyście dzierżył rządy państwa, o tyle na Kaprei, tak przed jak i po upadku Sejana, można życie jego określić dwoma słowami: orgia i morderstwo. Zwłaszcza też po katastrofie z Sejanem okrucieństwo cezara doszło do najwyższego stopnia, a podejrzliwość coraz liczniejszych dostarczała mu ofiar. Był to pierwszy cezar z długiego szeregu katów i rozpustników. Późniejsi jednak nie mogli zwykle srożyć się długo — jego urok był jeszcze zbyt silny, by śmiano zaraz się na niego targnąć, a kohorty pretoriańskie nie przywykły jeszcze zmieniać cezarów i licytować tronu więcej dającemu. Z tego powodu Kaprea była przez jedenaście lat złowrogą zmorą, ciążącą na piersiach Rzymu, a przede wszystkiem na głowach, które w jakikolwiek sposób nad poziom ogólny się podniosły. Cezarianizm był wielką niwelacją, w niczem zaś nie miał podobieństwa z późniejszemi monarchiami średnich wieków, opartemi na szlachcie i feudalizmie. Za czasów Tyberiusza już wygodniej było być przekupniem oliwek niż potomkiem Marcellów, albo ginąć w tłumie niż być faworytem przy dworze. Nieraz też ci, którzy opływając w łaskach, dzielili uczty i orgie nocne cezara — drżeli o swój los, nauczeni krwawemi przykładami. Kto dziś leżał na triclinium przy stole, jutro mógł leżeć na dnie morskiem lub u stóp urwiska. Siemiradzki wybrał właśnie taką chwilę, w której orgia spotkała się oko w oko ze śmiercią. Orgia trwała widocznie przez całą noc, bo gdy kółko ucztujących opuściło triclinium, by odetchnąć świeżem powietrzem, już świt bieli bladem światłem skały i morze. Pijani uczestnicy, tworząc szalony korowód, wychodzą z ciemnego korytarza skał nad sam brzeg. Tańczą jeszcze, biją w bębenki i dmą w tybie — gdy wtem część uczestników koła przeraża się nagle strasznym widokiem. Oto u stóp urwiska leżą trupy skazanych, którzy wczoraj jeszcze może zostali strąceni ze skał z rozkazu cezara. Jeden z nich leży trochę w głębi na wznak, z otwartemi strasznie oczyma i wyszczerzonemi zębami, a nad nim zwiesza się na gałęziach drzewa pokrwawione prześcieradło — drugi, bliżej tańczącego koła, padł na bok z pogruchotaną głową. Chwila straszliwie dramatyczna. Ci, którzy ujrzeli nagle trupy, zatrzymują się jakby rażeni piorunem — szał mija, wino i pijany szał wietrzeje w jednej chwili z ich głów, a na twarzach jeszcze zarumienionych maluje się przerażenie i obłęd. Są to rozbestwione, a zarazem spiorunowane strachem zwierzęta. Tymczasem inni w korowodzie tańczą jeszcze i grają na instrumentach, z szaleństwem w oczach i uśmiechem na twarzy. W dalszej grupie widać jakiegoś starca opartego na ramieniu bachantek, w którym sprawozdawcy chcieli widzieć Tyberiusza. Jedna z nich dojrzała już trupy, co widać z osłupiałych jej oczu; na twarzy małego Murzynka świecącego pochodnią widać również przerażenie, starzec zaś, zapewne pijany, śmieje się jeszcze śmiechem bezprzytomnym i zarazem cynicznym, ukazując resztki zepsutych zębów. Nie sądzimy, by to był Tyberiusz — starzec ten bowiem jest otyły, gdy tymczasem o postaci Tyberiusza inne dochowały się wieści. Postać, jaką widzimy na obrazie, jest tylko ilustracją czasów, w których starość i młodość, piękność i brzydota zarówno były rozpasane, zarówno nakładały wieńce róż na głowę, by brać udział w orgiach cezariańskich. Artysta czasy owe i wszystkie ich antytezy zrozumiał jak historyk, a odczuł i zamknął w żywe kształty jak prawdziwy poeta. Jest to też jeden z najpiękniejszych obrazów Siemiradzkiego i pióro mimo woli czuje swe niedołęstwo wobec pędzla, gdy przychodzi opisywać to świetne przeciwstawienie rozszalałego życia ze śmiercią, tę grozę i tragiczność, jaka wieje z całego obrazu. — Ponury krajobraz dopełnia w mistrzowski sposób wrażenia. Blade, rozpierzchnięte światła wydobywają z cienia ponure zarysy skał; w ciemnem gardle wąwozów pochodnia rzuca czerwone, pogrzebowe blaski na dalszą grupę. Morze jest jeszcze ciemne, surowe — w dali płoną ognie na świątyni — na wschodzie widać pierwsze blaski świetliste. Widno jest na tyle, że widać już wszystko, wyrazy twarzy, trupy i pokrwawione prześcieradła — ten jednak półmrok, ta tajemniczość, ta bladość światła walczącego jeszcze z cieniem — wszystko to jest tak tragiczne, iż czuje się dreszcz mimowolny. A jednak obraz przykuwa i pociąga mimowolnie tajemniczym jakimś urokiem dzikiej poezji. Z drugiej strony zadziwia on także, odkrywa on bowiem zupełnie nową stronę twórczości artysty. Jest on tak odmienny od wszystkiego, co dotąd malował Siemiradzki, tak odskakuje od dotychczasowych płócien pełnych słońca, plam świetlistych i blasków, że jest zarazem odpowiedzią zamykającą raz na zawsze usta tym, którzy twierdzili, że Siemiradzki nie może już wyjść z promieni słonecznych drgających wśród liści drzew. Trudno doprawdy powiedzieć, czy w tym obrazie więcej wyrazu i tragedii ludzkiej, czy też poczucia natury. Tak poczutego poranku i morza — nie widzieliśmy dotąd. W samym krajobrazie leży tyle poezji natury, iż gdyby się ona nawet nie dopełniała wspaniałą tragedią ludzką, obraz miałby i tak wartość mistrzowskiego płótna. Porównywając Siemiradzkiego tylko z Siemiradzkim, powtarzamy jeszcze raz, że obraz ten jest jednem z największych jego dzieł. Wstrzymujemy się też od wszelkich uwag tyczących strony technicznej — byłyby one bowiem tylko dalszym ciągiem podziwu. Sądzimy zresztą, że wobec takiego artysty uwagi z naszej strony, tyczące samej techniki, byłyby tylko dowodem zbytniej ufności we własną biegłość krytyczną i zbytnią śmiałością. Sprawozdawca musi w tym wypadku poprzestać tylko na podzieleniu się wrażeniem z publicznością — z czego staraliśmy się wywiązać.
Na łaskawym chlebie, komedia w trzech aktach przez Stanisława Stanisławskiego. Jest to pierwszy utwór młodziuchnego pióra, dlatego niepodobna go sądzić wedle wymagań surowej krytyki. Ale, si vires desint, voluntas laudanda est!. — Komedia oczywiście nosi i nosić na sobie musi wszelkie ślady literackich pierwocin. Brak w niej znajomości sceny, pisarskiej wprawy, oryginalnej obserwacji i jednolitości. Osoby wchodzące w grę nie są powiązane jedną ogólną ideą, stają natomiast luźnie lub grają rolę dopełnień w personelu, częstokroć zupełnie zbytecznych. Nie potrzeba było wprowadzać rodziców, służących i krewnych doktora Władysława, aby przekonać czytelnika, że los jego jest ciężki, praca na utrzymanie całej rodziny wyczerpująca. Ten cały stosunek można było zamknąć w kilku wierszach opowiadania; osoby te bowiem w komedii ciężą — a na przebieg i rozwiązanie akcji nie wpływają. Być może, że autorowi chodziło o zaznaczenie niesmaku, z jakim nawet i te najbliższe Władysławowi istoty patrzą na kochaną przez niego kobietę — rozwódkę. Ale i w tym razie cel nie został dopięty, bo stosunek np. matki Władysława, Marty, do Eugenii nie tyle jest wyrazem poglądu zwykłych kobiet na rozwódki, ile szeregiem sprzeczek między gadatliwą staruszką a nerwową damą. Pan Mikołaj, ojciec Władysława, i krewny jego, Przybulski, są zupełnie piątemi kołami u wozu. Gdyby to jeszcze były figury wysoce typowe — można by je usprawiedliwić, ale przeciwnie, są to dość blade i komunalne sylwetki. Trzeci akt dzieje się na wsi u jenerałowej, krewnej kochanki Władysława, i tu znowu widzimy szereg postaci komparsowych, nie mających związku z akcją; sama jenerałowa byłaby niezłą, gdyby nie to, że podobne typy lub blisko im pokrewne widzieliśmy już nieraz na scenie. Główne figury: Władysław i Eugenia, również nie działają prawie nic. Los ich nie rozstrzyga się z całego przebiegu usiłowań, wypadków i akcji, ale zależy od procesu, który względem sztuki jest czemś zupełnie zewnętrznem. Dialogi są w całej sztuce zbyt długie, co przy braku sceniczności i związku między osobami do reszty może odjąć jej interes. Szkoda także, że autor nie stanął na gruncie zupełnie swojskim, ale w pierwszych dwóch aktach przeprowadzał postacie dziwne jakieś, które pod wpływem obcych naleciałości straciły pokrewne nam rysy i tworzą świat odrębny, nieznany i mało zrozumiały. Jeśli jednak pomimo tego, że i Władysław i Eugenia, a zwłaszcza ona, noszą na sobie ślady miejscowych naleciałości, a dalej jeśli mimo ich fałszywego stosunku obie te postacie umieją sobie przecie zjednać sympatię czytelnika, to już zasługa autora. Pan Stanisławski umiał w nie wlać jakieś ciepło młodego serca — i to ratuje Eugenię, bo zresztą chęć idealizowania jej sytuacji jest daremną. Wolno kobiecie, która nie żyje z mężem i stara się o rozwód, oddać serce innemu, ale nie wolno, póki nie jest rozwiedzioną, mieszkać z kim innym pod jednym dachem. Zasługuje to na potępienie nawet ze stanowiska nader liberalnej moralności. Jej kłótliwość, czy płynie z nerwów lub nie, również jak lekkomyślność, która ukazuje się aż zbyt dowodnie w kupnie kapelusza za ostatni grosz zapracowany tak ciężko przez Władysława — wszystko to obniża jej charakter — i wprost mogłaby się stać wstrętną, gdyby nie to, że jednak kocha prawdziwie. Owoż autor, który umie z prawdą odtworzyć uczucia i swoje własne ciepło przelać w stworzone przez się postacie — zawsze obiecuje wiele na przyszłość. Pierwsze prace muszą być niedoskonałe — z tem trzeba się pogodzić, ale autor nie powinien się ich niedoskonałością zrażać, zwłaszcza jeśli mu nie przeczą, iż mimo wszelkiej wadliwości jest w jego utworze jakaś iskierka, która może kiedyś pięknem światłem zapłonąć. Należy tylko przypatrywać się życiu pilnie, czytać wiele i pracować wytrwale.
Obrazki z życia północno-wschodniej Afryki. Skreślił Jan Finkelhaus. Rozróżnić należy w tej książce dwa żywioły, jakkolwiek są one w opowiadaniu pomieszane ze sobą. Pierwszy, sprawozdawczy, obejmujący osobiste przygody i spostrzeżenia autora — i drugi, w którym autor opowiada epizody bezpośrednio go nie tyczące, lub sprawy, w których osobistego udziału nie brał, ale które mają dopełniać charakterystyki mieszkańców północno-wschodniej Afryki. — Druga ta strona nosi charakter prawie beletrystyczny. Takiemi są rozdziały: Z życia Ajadów, Kuany, Selim i Zohra itp. Czasem autor w opowiadaniu powieściowem zachowuje dla większego ożywienia swoje ja; czasem opowiada zupełnie przedmiotowo. Zresztą, jak wspomnieliśmy, oba pierwiastki, tj. sprawozdawczo-osobisty i powieściowy, pomieszane są zupełnie, na czem opowiadanie i jego barwność niewątpliwie zyskały, ale co dało powód do niewłaściwych nieporozumień; kto bowiem ten dwojaki charakter zrozumie, ten pojmie zarazem cel autora i nie będzie miał do niego pretensji. W ustępach, w których opowiadanie snuje się jak powieść, autor nie mając na widoku siebie, obiera umyślnie tę formę dla pochwycenia charakteru i ludzi — i uplastycznienia obrazów życiowych. Naszem zdaniem, autor ma wszelkie prawo pisać w ten sposób i nie można go za to obarczać zarzutem fantazjowania, zwłaszcza gdy obok ustępów bardziej beletrystycznych, dział sprawozdawczy jest ścisłym jak u p. Finkelhausa. Autor popełnia wprawdzie kilka omyłek faktycznych, które płyną z nadawania nazwom specjalnym znaczenia ogólnego. Tak np. specjalną nazwą orangutangów chrzci w ogóle małpy. Jednakowoż tak ta, jak inne podobne omyłki są tylko niewłaściwością wyrażenia, autorowi bowiem widocznie było wszystko jedno, czy małpy afrykańskie nazywają się orangutangami, czy inaczej. Sama podróż jest zajmującą i pełną nowych widoków. Pan Finkelhaus puścił się do Algeru z Marsylii. Zwiedził miasto Alger i jego okolice, dalej Bufaryk; był u podnóża Atlasu i w Blidah. Poznał przy tem wielu Polaków stale tam mieszkających, których opowiadania rozjaśniły mu wiele stosunków miejscowych. Ciekawe są rozdziały o urządzeniach administracyjnych, o przyszłości kraju i gospodarstwie francuskiem. Na to gospodarstwo patrzy p. Finkelhaus krytycznie. Francuzi nieszczególnymi są kolonistami i o wiele ustępują pod tym względem Anglikom. Między Francuzami najlepiej kolonizują Alzatczycy. Z Bony wyruszył p. Finkelhaus do Tunisu, zaglądając po drodze wszędzie, gdzie go puszczano, a nawet i tam, gdzie nie patrzono na niego chętnie. Arabowie bowiem patrzą trochę krzywo na wścibskich Europejczyków, wdzierających się gwałtem nawet w tajemnice ich życia. Pan Finkelhaus należy do podróżników ciekawych, którzy lubią dotrzeć wszędzie, a którzy przy tem opowiadają chętnie. W książce jego panuje nawet miejscami zbytnia obfitość słów, na czem traci jasność. W Tunisie autor zwiedził Gulettę, samo miasto Tunis, — ostatnie nader szczegółowo, wreszcie zajmującą swą wędrówkę zakończył na ruinach Kartaginy, które zwiedził nie jako archeolog, ale jako wesoły „flirt“ dwóch ładnych Angielek. Wadą jego książki jest zbytnie gubienie się w drobnych szczegółach, co utrudnia czytelnikowi, nie znającemu opisywanych krajów, odróżnienie rzeczy ważniejszych od mniej ważnych. Szkoda także, że p. Finkelhaus nie dał ogólnej topografii kraju, same nazwy bowiem, jak Bufaryk lub Tipaza, nikomu nic nie mówią; gdybyśmy zaś mieli przed oczyma ogólny obraz geograficzny, łatwiej by nam przyszło zrozumieć, gdzie w szczególności autor jeździł i co mianowicie opisuje. Zdaje nam się również, że i różnice klimatu miejscowości blisko siebie położonych dałyby się wyjaśnić i zrozumieć z pomocą geografii, a mianowicie przez wyjaśnienie wysokości, do jakiej pojedyńcze części kraju wznoszą się nad poziom morza. Bez tych wyjaśnień czytelnik gotów uważać Algerię za kraj dziwnie fantastyczny — i trudno mu sobie zdać sprawę z całości. Mimo tych uwag, które zmuszeni byliśmy uczynić, przyznajemy chętnie, że książka p. Finkelhausa jest pisana dobrze, barwnie, żywo, i że zawiera wiele cennych spostrzeżeń, dopełnionych tu i owdzie starannie postrzeżeniami czynionemi przez innych poważnych podróżników. Autor nie tylko sam był w Tunisie i Algerze, ale przeczytał o tych krajach sporo poważnych książek, które mu poznanie ułatwiły i były mu przewodnikiem tak cennym jak własne oczy.
Wyświecona, obraz Herncisza w Salonie artystycznym Ungra. Obraz ten poprzedzony został pewnym rozgłosem. Mówiono o nowej gwieździe artystycznej, dlatego nie brakło ciekawych tak między prawdziwymi miłośnikami jak i między szerszą publicznością. Oczekiwania zostały jednak poniekąd zawiedzione. Obraz jest ładny, znamionujący niewątpliwy talent i pewną umiejętność, ale daleki od doskonałości, do jakiej winno sięgać prawdziwe dzieło sztuki. Ostatecznie na każdej wystawie zagranicznej można spotkać wiele równie dobrych płócien, którym nikt nie odmówi uznania ani nawet pochwał, ale które nie zasługują na szczególny rozgłos. Wyświecona jest dobrą obietnicą na przyszłość, nie zaś żadnym fenomenem artystycznym. Temat jej co do ducha pokrewny jest ze Skazaną Rossowskiego — Skazana jednak o wiele przewyższała Wyświeconą nie tylko dlatego, że była pierwszą, ale pod względem kompozycji i wykonania. Wyższość pomysłu polegała w pierwszym obrazie głównie na tem, że Skazana była ofiarą, co malowało się w jej postawie i wyrazie twarzy. Z tego powodu budziła litość, przywiązywała widza do siebie swojem nieszczęściem i cierpieniem. Stanowiło to jej urok idealny, którego Wyświeconej brak. Przypuszczamy, że barbarzyńskie prawo wyświecania dotykało często istoty niewinne — ale bohaterka p. Herncisza nie wygląda wcale na niewiniątko. Na twarzy jej widać raczej jakąś namiętną zawziętość; oczy jej płoną, białe zęby błyskają z ust czerwonych. Za chwilę zwleką z niej odzież i będą ją nagą gnać przez ulice miasta, a jednak na jej twarzy nie znać wstydu. Jest to urocza czarownica, ale czarownica, rodzaj Cyganki, która naprawdę musiała broić. Może się to komuś podobać, zwłaszcza że Wyświecona jest niezmiernie piękna, a przy tem rysowana i malowana doskonale; zajmie ona z pewnością zmysły; ale gdy w Skazanej był jakiś rozdzierający dramat, który widz sobie w duszy dośpiewywał — u Herncisza jest tylko barbarzyński zwyczaj, ilustrowany co do głównych osób dość świetnie — wszelako bez wyższego polotu. Inaczej mówiąc — pomysł jest mniej szlachetny. Podnieść go mogło tylko niezmiernie świetne wykonanie, ale i pod tym względem w obrazie dużo jest szwanków. Sama Wyświecona i kat — a w ogóle środkowa naczelna grupa, jest dobra i niewiele pozostawia do życzenia tak pod względem wyrazu, jak i techniki w ogóle; za to gromady widzów po obu stronach obrazu przedstawiają wiele do życzenia. Młoda kobieta zwrócona profilem, w której twarzy widzą niektórzy wiele współczucia czy zaś tylko zaciekawienie się połączone z przestrachem — jest fałszywa w kolorycie, który jedynie mógłby usprawiedliwić jej małość w stosunku do ogromnej twarzy i postaci halabardnika odsuwającego tłum — jeśli bowiem artysta pragnął ją przez proporcję rysunkową wsunąć bardziej w głąb, należało to uwydatnić w malowaniu. Takiż sam błąd perspektywiczny widzimy w stosunku tejże samej kobiety do głowy mężczyzny wyglądającego spomiędzy filarów. Ten jest znacznie dalej, a jednak głowa jego prawie jest większa od stojących bliżej. W ogóle w większości postaci albo perspektywa jest zaniedbaną, albo koloryt fałszywy. Prawa strona obrazu jest zacieśniona; brak tam powietrza, swobody. Jest to masa dość konwencjonalna, wśród której brak oryginalnych postaci. Artysta wysiliwszy się na środkową grupę, traktował lekko boczne, jakby miały służyć tylko do zapełnienia boków. Jest to błąd, bo właśnie ci świadkowie barbarzyńskiego obyczaju mają dopełniać jego charakteru. U Rossowskiego tak było. Herncisz zaś miał nawet więcej pola do tworzenia rozmaitych wyrazów. Jego dramat odgrywa się, miarkując po strojach i perukach, w czasach późniejszych — można więc było ludzi podzielić na zwolenników i przeciwników, w imię ludzkości, dawnego obyczaju, przez co obraz zyskałby na ożywieniu. Powtarzamy jeszcze raz, że obraz, mimo wszystkich wad w rysunku i kolorycie, jest piękny, że znamionuje talent, ale brak mu jakoś szczerości. Być może, że pierwszy do niego pomysł zarysował się w wyobraźni p. Herncisza pod wpływem Skazanej; więc — chociaż dzięki talentowi artysta uniknął naśladownictwa wprost, przecie jednak wrażenia otrzymanego pośrednio, od kogoś, a nie od rzeczy samej, nie mógł odczuć dość mocno i szczerze. Skutkiem tej pośredniości wrażeń obraz robi wrażenie dobrego malowidła na zadany temat konkursowy. Jest to wiele; ale samodzielna, szczera i natchniona twórczość, to jeszcze więcej — gdy zaś połączy się z nią doskonałość techniczna, wówczas dopiero artysta dać może prawdziwe dzieło sztuki. Na tym wysokim stopniu obraz pana Herncisza jeszcze nie stoi.
Krzyżacy 1410. Obrazy z przeszłości przez J. I. Kraszewskiego. T. 2. Warszawa, nakładem Gebethnera i Wolffa. 1882. Niektórzy twórcy powieści historycznych uważają historię samą, to jest wypadki historyczne, tylko za ramy, w które wstawiają obrazy życia współczesnego. Starają się je wskrzesić, — tak pod względem archeologicznym, jak i obyczajowym. A wówczas otwierają się przed nami jakby światy nowe, o których ogólna historia polityczna nic nas nie poucza. Widzimy wnętrza domów stawianych przed wiekami, ich urządzenia, statki, a dalej ludzi wraz z ich sposobem myślenia, obyczajami i całym bytem. Fantazja autorska, dopełniona badaniem i intuicją, dopełnia historię ze strony prywatnej, dając tej ostatniej przewagę nad polityczną. W Krzyżakach stary mistrz naszej powieści poszedł inną drogą. Zetknął on się z faktami tak wielkiemi i mającemi tyle dla nas uroku, że historia polityczna po prostu porwała go. To też właściwa powieść wije się w Krzyżakach naokoło historycznej osnowy tak jakoś nieśmiało, jak maleńka gałązka bluszczu naokół olbrzymiej wieży jakiego średniowiecznego gmachu. Grünwald ciśnie tam wszystko swą wielkością; wszędzie historia polityczna przeważa nad archeologią i stroną obyczajową ówczesnego życia — wszędzie występuje na pierwszy plan. Zyskała na tem niewątpliwie wielkość obrazu, ale, że strony czysto powieściowe straciły cokolwiek, to i sam szanowny autor zapewne chętnie by przyznał. Powieściowi bohaterowie opowiadania, jak pan Andrzej Brochocki, młody Dienheim, Ofka i Noskowa, to tylko ulotne i szkicowe sylwetki w opowiadaniu. Nie historia jest tłem, na którem autor maluje ich losy, ale oni to właśnie są tylko jakby dorzuceni, w duchu konieczności powieściowej, do wypadków niezmiernie od nich ogromniejszych. Jest to jedyna uwaga krytyczna, jaką można uczynić, bo zresztą łatwo każdy zgadnie, że i ogromne wypadki opowiedziane są malowniczo i tak zajmująco, iż dwa tomy jednym tchem przeczytać można. Jedynie opis bitwy grünwaldzkiej zawiódł trochę nasze oczekiwania. Autor postanowił widocznie naszkicować ją tylko z pewnych stron i nie tworzyć wielkiego, wykończonego artystycznie obrazu. Może powstrzymał go wzgląd, że takowy stworzył już Szajnocha; ale w każdym razie żałujemy, że się tak stało, gdyż bogactwo faktu może dostarczyć wielu jeszcze twórcom niewyczerpanego materiału. Natomiast obrazy Malborga i narad krzyżackich są wysokiej artystycznej wartości. Czytelnik przenosi się całkowicie w czasy ubiegłe i słyszy echo kroków żelaznych rycerzy, odbijające się wśród kamiennych gmachów. Również piękną w znaczeniu estetycznem i pełną efektów jest chwila, w której pierwsi gońcowie przybiegają do Krzyżaków z wieścią o klęsce. Tylko niezmierna wprawa powieściopisarska i znakomity talent mogą wyjaśnić tę łatwość tworzenia od jednego zamachu podobnych obrazów. Wobec podobnych zalet bledną drobniejsze uchybienia i sprawozdawca musi przyznać, że gdyby strona archeologiczna i bytowa dorównywała w tym utworze kronikarskiej, a zarazem gdyby fantazja dopełniła, czego erudycja dać nie mogła — należałoby policzyć Krzyżaków do najcelniejszych dzieł Kraszewskiego.
Bitwa pod Raszynem. Powieść historyczna dla młodzieży, przez Walerego Przyborowskiego, z 6 rycinami, podług rysunku Gersona. Warszawa, nakładem Gebethnera i Wolffa, r. 1881. Bohaterem tej powieści jest mały Janek, któremu los pozwolił podsłuchać oficerów niemieckich, układających się, jak napaść znienacka i wziąć w niewolę księcia Józefa, bawiącego z małym pocztem ułanów w Nadarzynie. Wysłuchawszy zmowy, Janek wymyka się z piwnicy, siada na kucyka, galopuje przez siedm mil bez ustanku i ostrzega dość jeszcze wcześnie księcia, od którego dostaje za to krzyż. W Nadarzynie biorą go jednak Niemcy do niewoli, ale w drodze napadnięci i pobici przez ułanów uciekają. Gdy ułani również pognali za nimi, Janek zostaje sam, wśród lasu. Następnie włóczy się z Cyganami, doznając różnych przygód; wreszcie ucieka od nich i trafia na największy zamęt bitwy pod Raszynem, w której dokazuje cudów waleczności, rąbiąc Niemców jak wióry. Przygody takie mogą dzieci, a zwłaszcza chłopców, zajmować do najwyższego stopnia. Szkoda tylko, że autor zbył kilku pobieżnemi słowy historię, miał bowiem doskonałą sposobność, przy opowiadaniu o losach Janka, nauczyć dzieci, co naówczas działo się na świecie, jakim sposobem powstało Księstwo Warszawskie i o co toczyła się wojna. Na takiem połączeniu utile dulci zyskałaby niezmiernie książka. Rzucamy tu nawiasem uwagę, że gdyby ktoś w formie powiastek dla dzieci objął całą historię od początku aż do czasów ostatnich, wyświadczyłby niemałą przysługę literaturze dziecinnej i ułatwiłby niezmiernie późniejsze uczenie historii. Jest to jednak zadanie ważne i trudne, wymagające prawdziwego talentu i powieściopisarskiego i pedagogicznego. Sądząc z Bitwy pod Raszynem i z poprzednich prac historycznych p. Przyborowskiego, mógłby on się o spełnienie tego zadania pokusić. Wracając do Bitwy, jest to w każdym razie książka ciekawa, a o wiele pożyteczniejsza od innych powiastek dla dzieci tłumaczonych z angielskiego, w których, prócz przygód rozpalających do wysokiego stopnia wyobraźnię i nieprawdopodobnych awantur, nie ma nic innego.
Z podróży po Norwegii Jana Finkelhausa. Biblioteka Mrówki, t. 128. Lwów, nakładem Księgarni Polskiej. Książeczka nie obejmuje całej podróży; są to raczej urywki z podróży, poświęcone szczególnie kwestiom oświaty ludowej w Norwegii w urządzeniu wewnętrznem tego kraju. Spostrzeżenia p. Finkelhausa wypadają na korzyść Norwegczyków. Jest to jeden z najoświeceńszych ludów w świecie, w którego skromnym budżecie największą rubrykę zajmują szkoły. To też nie ma tam prawie nie umiejących czytać i pisać, chyba dzieci, które rodzą się niedołężne umysłowo. Pod względem urządzeń wewnętrznych Norwegia jest typem społeczeństwa demokratycznego, w którem panuje absolutna równość stanowa. Są to wszystko chłopi nader oświeceni i w ogóle zamożni, ale nie różniący się między sobą nawet bogactwem, gdyż, mimo ogólnego dobrobytu, kraj jest ubogi i wielkie fortuny nie wytwarzają się w nim dotychczas. Piękna jego przyroda znaną jest powszechnie. Autor opisuje ją z zachwytem. Nowością dla nas zupełną jest wzmianka autora o tem, iż w tym kraju tak północnym i zimnym są miejscowości, w których dojrzewają winogrona. Chrystianię, stolicę kraju, autor zwiedził dość dokładnie, ale nie zdołała go zająć. W ogóle natura widocznie przeważa w Norwegii nad dziełami rąk ludzkich. Dokładnego zresztą pojęcia o kraju z książki p. Finkelhausa mieć nie można, gdyż, jak wspomnieliśmy, są to urywki z podróży, poświęcone tylko niektórym sprawom norweskim.
Album widoków przedstawiających miejsca historyczne Królestwa, Galicji i Ziem Krakowskich, rysowane z natury przez Napoleona Ordę. Skład główny w Pińsku u autora. Gubernia mińska. Szósta seria tego pięknego i pożytecznego wydawnictwa ukazała się niedawno. Obejmuje ona Galicję, wszystkie jej znakomite miejscowości historyczne lub bardziej malownicze. O wartości artystycznej wydawnictwa, równie jak o zasłudze obywatelskiej autora, który nie szczędził trudów i kosztu, by wyilustrować wszystkie ziemie Polski, pisaliśmy niejednokrotnie poprzednio. Obecnie tedy poprzestajemy na przypomnieniu publiczności, że winna stale przychodzić w pomoc podobnemu wydawnictwu, którego celem jest utrwalić swojskie pamiątki. Ruiny dawnych historycznych zamków kruszą się lub przechodzą w ręce, które ich uszanować nie umieją. — Wkrótce może pamiątka wielu miejscowości przechowa się li tylko w tym albumie, a zatem tem większą mu to nadaje wartość. Biorąc zaś ze strony czysto estetycznej, ci co salony swe i stoły zdobią lichemi fotografiami widoków niemieckich, włoskich lub szwajcarskich, mają sposobność przyozdobić je oryginalnemi widokami własnego kraju. Będzie to piękniej, poważniej i pożyteczniej.
Straszne skutki zaniedbanego wychowania. Powiastka przez Lusławę, r. 1880. Podzielona osada — tejże, r. 1881. Literatura nasza ludowa jest uboga, a co więcej, to prace, które już posiadamy lub które pojawiają się w handlu księgarskim, są mało zadawalniające. Panuje dość powszechne mniemanie, że dla prostego ludu należy pisać jak pisze się dla dzieci, a prócz tego, że utwory ludowe mogą się obejść bez artystycznego obrobienia. Jest to błąd zasadniczy, który w obu razach szkodzi, odejmuje bowiem wpływ, jaki książka wywrzeć by mogła. Chłop nasz jest pozytywnym człowiekiem i jako dziecka traktować go nie można. Spotykając się w książce z naiwnością dziecinną, która ma niby zastępować prostotę, traci zaufanie do książki, przyucza się nie patrzeć na nią jako na rzecz poważną i pożyteczną. Z drugiej strony, książki ludowe, by były zrozumiałe, muszą mówić silnie i plastycznie, bo na to, by czytelnik własną wyrobioną wyobraźnią wypełnił mgliste ogólne określenia, liczyć nie można. Trzeba więc w książkach ludowych zwięzłości, prostoty, jasności i siły, co wymaga artyzmu. Warunkom tym powiastki pani Lusławy w małej tylko części czynią zadość. Jej stanowisko jest naiwne, autorka za widocznie usiłuje zniżyć się do pojęć prostaczków, z czego od razu wynika brak powagi — a co nie przeszkadza autorce używać określeń zbytecznych i dla prostaków niezrozumiałych. Zaraz na stronicy pierwszej spotykamy wyrażenie „ufny w przychylność pańską i własną siłę fizyczną“. Chłop nie będzie wiedział, co robić z tą fizyką. Przesada w dawaniu dworowi absolutnie idealnego stanowiska w stosunkach ze wsią jest także niebezpieczną. Zastrzegamy wyraźnie, że nie chcemy, by dwór malować czarno i stosunki rozdrażniać. Byłoby to objawem albo głupoty, albo złej woli. Owszem — należy dwór odmalować dodatnio, ale czynić to rozważnie, tak by w umysłach ludowych nie wzbudzać protestu — i po wtóre: czynić bardzo realnie — to jest w takich sprawach, w których oczywistość dodatniego wpływu dworu uderzy każdy umysł chłopski. Powiastka Straszne skutki ma także tę wadę, że bohaterowie jej źle wychodzą na dobrym uczynku. Przygarnęli oni sierotę — a raczej nieprawe dziecie, które zapłaciło im niewdzięcznością i wniosło w dom nieszczęście. Dzieje się to niby dlatego, że źle ją wychowali, ale nim prostaczy umysł to zrozumie, pierwej pomyśli sobie, że gdyby nie przygarniali tej przybłędy, to by żyli sobie spokojnie! Nie wiadomo, dlaczego autorka uczyniła ową złą Marysię wychowanką a nie córką, bo gdyby była córką, morał o złem wychowaniu zyskałby jeszcze na sile, a nie byłoby pola do wyprowadzania fałszywych wniosków. Druga powiastka, Podzielona osada, jest lepsza, bo jaśniejsza i logiczniej przemawiająca. Z dwóch braci jeden rządził się dobrze i pracował — drugi pił, — to też pierwszy był szczęśliwy, drugiego licho porwało. To chłop zrozumie i będzie czuł, że tak się stać musiało. Ponieważ druga powiastka jest późniejsza, widocznie więc autorka postępuje. Radzi byśmy, żeby jak najwięcej. — Natomiast powinna raz na zawsze wyrzec się używania w książkach dla ludu chłopskiego języka. Są do tego dwa powody: pierwszy, że autorka go nie umie, ratując się zarwaną tu i owdzie gwarą mazurską, a i to źle — po wtóre, chłop tego, co gada z nim po chłopsku, poczytuje za franta lub wykpisza. Książka nie powinna używać innego języka, jak ksiądz, pan lub wiejski nauczyciel, gdyby ten ostatni był takim, jakim być powinien. Inaczej wzbudzi niedowierzanie, nie mówię już o gmatwaninie ortograficznej i tym podobnych szkodach dla tych, którzy już czytać umieją. Zresztą druga książeczka i pod względem języka lepsza jest od pierwszej.
Artykuły, ogłoszone tu pod zbiorowym tytułem Wiadomości bieżące, rozbiory i wrażenia literacko-artystyczne ukazały się w Gazecie Polskiej (Warszawa) w roku 1881, a mianowicie: 1, 2 = nr. 3, 5. I. — 3 = nr. 6, 10. I. — 4, 5 = nr. 14, 20. I. — 6—8 = nr. 16, 22. I. — 9 = nr. 28, 7. II. — 10—12 = nr. 31, 10. II. — 13 = nr. 32, 11. II. — 14—16 = nr. 34, 14. II. — 17, 18 = nr. 40, 21. II. — 19 = nr. 127, 10. VI. — 20 = nr. 128, 11. VI. — 21 = nr. 214, 26. IX. — 22, 23 = nr. 215, 27. IX. — 24, 25 = nr. 219, 1. X. — 26 = nr. 220, 3. X. — 27, 28 = nr. 221, 4. X. — 29—32 = nr. 238, 24. X. — 33 = nr. 241, 27. X. — 34, 35 = nr. 245, 2. XI. — 36, 37 = nr. 246, 3. XI. — 38, 39 = nr. 248, 5. XI. — 40 = nr. 250, 8. XI. — 41 = nr. 265, 25. XI.
Wszystkie sygnowane są znakiem paragrafu (§).