Życzenie zmarłej/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Życzenie zmarłej | |
Wydawca | Gazeta Urzędnicza | |
Data wyd. | 1893 | |
Druk | Drukarnia Dziennika Polskiego | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Le voeu d'une morte | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
EMIL ZOLA.
ŻYCZENIE ZMARŁEJ
(Le voeu d' une morte).
Przekład z francuskiego.
LWÓW.
Nakładem „Gazety urzędniczej“
Z drukarni „Dziennika Polskiego“ pod zarz. Fr. Kattnera.
1893.
|
Pewnego dnia, pod koniec r. 1831., można było w wychodzącym w Marsylji „Telegrafie“ pod rubryką „różne wiadomości“ wyczytać następującą notatkę:
„Pożar obrócił wczoraj wieczorem w perzynę całą grupę domów w miasteczku Saint — Henri. Ogromna łuna była też widzialną i w naszem mieście, a ci, którzy znajdowali się na skałach Endoume, mieli sposobność przyjrzeć się zarówno okropnemu, jak wspaniałemu widokowi.
„Brak nam jeszcze bliższych szczegółów, dochodzą nas jednak wieści o licznych objawach nadzwyczajnej odwagi i poświęcenia, jakich dowody złożono przy pożarze. Na dziś ograniczymy się tylko do opisania jednego takiego wypadku, który uważać można za najbardziej wzruszający epizod wspomnianej katastrofy.
„Jeden z domów tak nagle objęły płomienie, że niepodobna było pospieszyć mieszkańcom tegoż z jakąkolwiek pomocą. Z wnętrza domu dochodziły wyraźnie krzyki przerażenia i rozpaczy nieszczęśliwych ludzi, skazanych, zda się, na śmierć niechybną. Wtem w jednem z okien ujrzano jakąś kobietę, trzymająca dziecko w ramionach. Z dołu można było widzieć, że suknie jej zaczynały już płonąć. Z wyrazem rozpaczy na twarzy, z rozpuszczonemi włosami rozglądała się dokoła siebie, jakby szalona — i nagle przycisnąwszy dziecko silnie do piersi, rzuciła się z okna na dół... Gdy pospieszono ku nieszczęśliwej, celem udzielenia jej pomocy, ujrzano, że matka leży na ziemi już nieżywa, z rozbitą czaszką; dziecię natomiast żyło jeszcze i z płaczem wyciągało swe rączęta, chcąc się uwolnić ze strasznych objęć zmarłej.
„Donoszą nam, że dziecię to, nie mające zresztą, prócz nieszczęśliwej swej matki, żadnych krewnych, zostało adoptowane przez pewną młodą panienkę, której nazwisko nie jest nam znane, a która ma należeć do jednego z szlacheckich domów tego miasta. Tego rodzaju postępek nie potrzebuje żadnych pochwał“.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca rzucały do pokoju blade i niedostateczne światło. Na pół odsunięte firanki okna dozwalały widzieć za niem gałęzie drzew, ozłocone blaskiem zorzy wieczornej. Na dole, na Boulevard des Invalides, bawiły się ochoczo dzieci, a srebrny ich śmiech napełniał sobą całe powietrze.
Wiosna następująca po okropnych dniach lutego, była bardzo zimną, a tak ciepłe zazwyczaj majowe wieczory przypominały raczej mrozy, panujące w ciągu zimy. Chłodny wiatr podnosił ustawicznie firanki i wpędzał do pokoju oddalony odgłos turkotu wozów.
W samym pokoju zalegała ponura cisza. Niewyraźnie tylko zarysowujące się w zmroku meble odbijały czarno od jasnych ścian; niebieskie kwiaty, stanowiące tło dywanu, stawały się coraz niewyraźniejsze. Noc rozpostarła tu już swoje panowanie. Jeszcze tylko słaby odłam światła wpadał do pokoju przez jedno z okien i oświetlał łoże, na którem pani de Rion pasowała się ze śmiercią.
Podniesiona nieco, leżała Blanca de Rion na poduszkach, wielkie swe oczy utkwiwszy w przybierającą z każdą chwilą ciemność. Resztki światła dziennego, wpadające przez okno, oświetlały jej twarz wychudłą — obnażone ramiona spoczywały na kołdrze, a palce posuwały się bezmyślnie, gniotąc prześcieradło. Pogrążona w milczeniu, z otwartemi ustami, wstrząsana od czasu do czasu silnym dreszczem, oddała się w zupełności smutnym swym myślom, i oczekując śmierci, odwracała co chwila głowę z jednej strony na drugą, jak to zazwyczaj czynią umierający.
Mogła mieć lat najwyżej trzydzieści. Delikatna z natury, stała się skutkiem słabości jeszcze delikatniejszą i wątlejszą. Ta kobieta musiała posiadać rzadką inteligencję, nadziemską dobroć i łagodność. Śmierć jest doskonałym kamieniem probierczym i dopiero agonia pozwala wydać sąd o osobistej odwadze danej jednostki.
A mimo to można było zauważyć, że jej poddanie się nie było bezwzględnem. Czasami zaczynały jej usta drżeć, a jej ręce chwytały silnie części pościeli. Twarz jej przybierała wyraz pełen trwogi, a do ócz napływały wielkie łzy, które następnie gorączka febryczna osuszała na jej policzkach. Zdawała się nagłym wysiłkiem woli chcieć od siebie śmierć odstraszyć.
Pochyliła się naprzód i przeciągłe spojrzenie utkwiła w małem, około sześcioletniem dziewczęciu, które siedziało na dywanie i bawiło się frendzlami kapy, zwisającej z łóżka. Od czasu do czasu mała podnosiła główkę, i jak gdyby nagłą trwogą zdjęta, gotowa była płakać, sama nie wiedząc, dla czego; ale potem, zamiast płakać, poczynała się śmiać, widząc, że i matka się uśmiecha, i bawiła się dalej, prowadząc cichą rozmowę z rogiem kapy, służącym jej za lalkę.
Nie można było wyobrazić sobie coś smutniejszego, jak ten uśmiech umierającej. Chciała Jeannę zatrzymać przy sobie do ostatniej chwili i zmuszała się z nadludzką siłą woli ażeby tylko dziecka nie przestraszyć. Przypatrywała się jego zabawie, słuchała jego szczebiotu, pełnem miłości spojrzeniem obejmowała jasną główkę i zapominała zupełnie o tem, że musi umrzeć i opuścić tę ukochaną istotkę. Ale nagle przypomniała sobie znowu i dreszcz przerażenia przebiegł ją na myśl, że drogie to dziecię jej pozostanie osamotnione.
Choroba postąpiła z nią bezlitośnie. Pewnego wieczora, gdy udawała się na spoczynek, poczuła, że jest słabą, a już w czternaście dni potem stała nad grobem. Nie była już w stanie podnieść się i musiała umrzeć, nie mogąc zająć się przyszłością Jeanny. Mówiła sobie, że zostawia ją bez opieki i podpory, gdyż nie posiada żadnego innego doradcy, oprócz ojca, a na tę myśl jeszcze bardziej zadrżała, wiedząc dobrze, jakimby on był doradcą dla swej córki.
Naraz uczuła Blanka, że słabnie. Zdawało się jej, że to już śmierć wyciąga ku niej suche swe ramiona. Przerażona opuściła głowę na poduszki.
— Joanno — odezwała się — powiedz ojcu, że chcę z nim pomówić.
Gdy dziecko wyszło z pokoju, poczęła znowu obracać głowę na obie strony. Oczy jej były szeroko rozwarte, usta silnie zaciśnięte, i budziła się w niej dzika jakaś energja, by żyć dalej, by nie prędzej ustąpić z miejsca, aż uspokoi swe serce.
Nie było już słychać gwaru dzieci na bulwarze, a drzewa odbijały się już tylko jak jedna ciemna masa na błękitnem tle nieba. Odgłos świata zewnętrznego dochodził coraz to niewyraźniej. Ciszę głęboką przerywały już tylko westchnienia umierającej i przytłumione łkanie, dające się słyszeć pod jednem z okien.
Tutaj, prawie całkiem zakryty firankami, mały, około ośmnastoletni chłopak, nazwiskiem Daniel Raimbault, wylewał łzy gorące. Wszedł on przed chwilą do pokoju i nie miał odwagi przystąpić do łóżka. Dozorczyni chorej nie było w pokoju, mógł przeto bez przeszkody ukryć się w jednym z kątów i tam puścić wodze swej żałości.
Daniel był usposobienia trwożliwego; patrząc na niego, można go było wziąć za chłopca najwyżej piętnastoletniego. Nie był ułomnym, ale wychudłe jego i krótkie członki nie w zupełnej zostawały harmonji z korpusem. Włosy blond, prawie żółte, spadając w lokach, otaczały jego podłużną twarz na której usta były za wielkie, a kości policzkowe zanadto wysterczały. A jednak, po bliższem przypatrzeniu się, musiało się dlań uczuć sympatję, czoło jego bowiem było wysokie i szerokie, oczy zaś patrzyły łagodnie i poczciwie. Młode dziewczęta uśmiechały się, gdy obok nich przechodził. Wyglądał niezgrabnie i byłby chętnie schował się ze wstydu pod ziemię.
Pani de Rion była dobrym geniuszem jego życia. Wyrządziła mu wiele dobrego, a właśnie w dniu, w którym widział, że może jej już podziękować za wszystkie dobrodziejstwa, ona leżała na łożu śmiertelnem.
Skrył się tedy za firankami, a z głębi piersi wydobywały mu się ciche łkania, których nie był w stanie stłumić. Wśród głębokiej ciszy, zaległej do koła, nie mogły one nie zwrócić na siebie uwagi Blanki. Podniosła się nieco i starając się przebić wzrokiem ciemności, zapytała:
— Kto tu jest? Kto tu płacze?
Daniel padł przed łóżkiem na kolana, a Blanka poznała go natychmiast.
— To pan jesteś, Danielu — rzekła — powstań, przyjacielu mój i nie płacz.
Daniel zapomniał w tej chwili o całej swej trwożliwości i nieporadności i złożył ręce błagalnie.
— Oh, madame — zawołał drżącym głosem — pozwól mi pani tutaj zostać. Oprócz nas, nie ma nikogo w pokoju, a ja przyszedłem tu umyślnie, ażeby pani wypowiedzieć całą moją wdzięczność, całą moją miłość. Od lat dziesięciu przeszło czuję to, a nie mogłem nigdy tego wypowiedzieć. Ileż razy marzyłem o tej chwili... Nareszcie nadeszła, a ja zastaję panią w takim stanie... Nie wiedziałem, że dwa razy można zostać zupełnym sierotą!
Blanka spojrzała na niego rozjaśnionym wzrokiem. W ostatniej godzinie życia czuła się sowicie wynagrodzoną za spełnienie dobrego uczynku i zdawało się jej, że pod wpływem tego poczucia sił jej przybywa. Daniel ciągnął dalej:
— Mam pani do zawdzięczenia wszystko, a na okazanie mej wdzięczności nie mam nic, prócz łez. Marzyłem o tem, że życiem całem będę pani okazywał mą wdzięczność, że będziesz mogła z dumą patrzeć na swe dzieło, jakiem ja jestem. Cóż się teraz ze mną stanie, jeżeli Bóg nie zlituje się nad panią, a zarazem nademną?
Pani de Rione ujęła dłoń Daniela.
— Wiem, mój przyjacielu, że nie jesteś niewdzięczny — odezwała się. — Słowa pańskie mię uspakajają, a twoje łzy łagodzą moje cierpienia. Miałam nadzieję, że będę mogła dopomagać panu w dalszych studjach i w ten sposób zapewnię ci przyszłość. Niestety, słabość nie pozwoliła mi doprowadzić do skutku moich planów. To jedno mię trochę pociesza, że udało mi się doprowadzić do tego, że dziś już jesteś pan w stanie starać się sam o swoje utrzymanie. Myśl czasem o mnie, kochaj mię i staraj się twem postępowaniem zadowolić mię po śmierci, tak, jak zadowalałeś mię za życia.
Wypowiedziała te słowa tonem tak ujmującym i serdecznym, że Daniel ponownym wybuchnął płaczem.
— Nie — zawołał — pani nie możesz tak rozstać się ze mną. Przez całe lat dziesięć nie miałem innej myśli, innego dążenia, jak tylko to, by się pani podobać, by spełniać najmniejsze twoje życzenia. Pani byłaś moim celem we wszystkiem. Jeśli teraz nie będę pracował dla pani, muszę się stać leniwym — czuję to. Pocóż żyć i walczyć? Daj mi pani jakiś cel, ażebym dążąc do jego spełnienia w mojem życiu, mógł zarazem tobie okazać przez to wdzięczność!
Podczas gdy Daniel mówił, twarz pani de Rionne rozjaśniła się, jakby pod wpływem nowej jakiejś myśli.
— Masz pan słuszność — odezwała się po chwili — mam dla pana misję. Sam Bóg zesłał mi tu pana. Powstań, mój przyjacielu i wysłuchaj mej prośby.
A gdy Daniel wstał z kolan i usiadł obok łóżka na krześle, ciągnęła dalej:
— Pozostaje mi już bardzo mało czasu, a muszę panu wszystko powiedzieć... Prowadziłam życie samotne i nieszczęśliwe... Muszę ci to wszystko opowiedzieć otwarcie mój przyjacielu, ażebyś mógł zrozumieć moje obawy. Znałeś mię tylko jako kobietę szczęśliwą, która — jak ci się zdawało, żyła w niebie, opływała w szczęściu. Niestety, było inaczej. Ze łzami przypominam sobie teraz szczęśliwe dni mojej młodości, które spędziłam w mej ojczyźnie, w Prowansji! Później byłam dumną, chciałam walczyć przeciwko życiu, a z walki tej wychodziłam z rozdartem, rozkrwawionem sercem...
Daniel słuchał jej, nie rozumiejąc; zdawało mu się, że to już agonja opanowuje umierającą.
— Wyszłam za człowieka — mówiła chora dalej — którego przez długi czas nie mogłam kochać, a któremu miałam do zawdzięczenia córkę. Od tej pory musiałam memu sercu nakazać milczenie. Pan de Rionne wrócił do dawnych zwyczajów życia kawalerskiego. Cofnęłam się z moją córeczką w jeden kąt domu i zamknęłam się tam, jak w klasztorze. Od czasu do czasu całe moje jestestwo wzdrygało się przeciwko takiemu trybowi życia i wiele mię to kosztowało, ażeby wobec świata okazywać się spokojną i wesołą.
..Opowiadam panu rzeczy smutne — ciągnęła po chwili, w której starała się skupić myśli, a zarazem nabrać sił do dalszego mówienia — i nie wiem, czy mię pan dobrze zrozumiesz. Usta otwarły mi się wbrew mojej woli, spodziewam się jednak, że mię to będzie przebaczone. Spowiadam się przed panem, jak przed kapłanem. Dzisiaj jesteś jeszcze dzieckiem i przerażają cię moje słowa; ale przypomnisz sobie je, gdy się staniesz mężczyzną.
Znowu przerwała na chwilę, a następnie głosem przyciszonym, jak gdyby się obawiała, by jej kto nie podsłuchał, poczęła mówić dalej:
— Widziałeś pan moją małą córeczkę, biedną moją Joannę, która tu przed chwilą się bawiła. Ma dopiero sześć lat, a ja muszę ją opuścić, nie wiedząc, czy ona nosi w sobie zaród szczęścia, czy nieszczęścia. Niepewność ta podwaja moje cierpienia i dlatego jedynie obawiam się śmierci. Chwilami przychodzi mi na myśl, że ona, tak samo jak ja, przejdzie przez życie złamaną i upokorzoną, nie posiadając jednak tej siły ducha, jaka moim była udziałem... Zdawało mi się, że zawsze będę mogła być przy jej boku, kształcić jej serce i umysł i że potrafię w ten sposób zabezpieczyć jej szczęście. Gdym spostrzegła, że śmierć się zbliża, z trwogą oglądałam się za kimś, któryby zastąpił moje miejsce, to znaczy, stał się dla niej wierną, oddaną matką — i nie znalazłam nikogo. Rodzice moi nie żyją, ja sama prowadziłam życie klasztorne i nie mam żadnych przyjaciółek. Pan de Rionne posiada jedyną siostrę, ale ta nie mogłaby być dla mojej Joanny dobrym przykładem. Co się zaś tyczy mojego męża to napełnia mię on wstrętem. Niechaj to, co powiedziałam, służy panu za wyjaśnienie, dlaczego trwoga zdejmuje mię na myśl, że dziecię moje znowu dostać się może w jego ręce. I przed nim to chcę ochronić moją córkę...
Zakryła twarz rękami i na krótką chwilę pogrążyła się w zadumie.
— Rozumiesz teraz, mój przyjacielu — poczęła znowu — jakiej natury będzie twoja misja. Pańskiem zadaniem będzie czuwać nad moją córką. Jest to mojem życzeniem, abyś stał przy jej boku, jak anioł-stróż.
Daniel znowu padł na kolana. Drżał z wzruszenia. Nie mógł mówić i zamiast jakiejkolwiek odpowiedzi, całował tylko ręce pani de Rionne.
— Ciężkie to zadanie, które na pana wkładam — mówiła dalej umierająca. — Śmierć zbliża się ku mnie i muszę się pospieszyć z udzieleniem ci wskazówek, w jaki sposób masz je przeprowadzić. Nieba dobrotliwe sprowadziły pana tutaj i dały mi przez to ostatnią pociechę... Duma moja nie pozwoliła mi na obronę mego majątku przed chuciami mego męża, oddawałam mu wszystko czego tylko zażądał. Dziś nie wiem nawet, jak daleko zaszliśmy. Moja córka będzie prawdopodobnie biedną i ta myśl prawie mię raduje. Jednego tylko mi żal, że nie mogę panu zostawić żadnych pieniędzy...
— Nie żałuj pani tego — przerwał jej Daniel — ja będę pracował, a Bóg nie odmówi mi swego błogosławieństwa.
Umierająca coraz bardziej spadała ze sił. Głowa jej osunęła się na poduszki, ale ciężkim głosem, z widocznym wysiłkiem mówiła dalej:
— Tak tedy wszystko jest w porządku. Ulżyłam memu sercu, czuję się spokojną i mogę już umierać. Pan będziesz czuwał nad Joanną, będziesz jej oddanym przyjacielem i będziesz ją chronił przed zakusami świata. Chodź za nią krok w krok, tak blisko, jak to tylko możliwe, odwracaj od niej wszelkie niebezpieczeństwa, wzbudzaj w jej sercu wszelkie cnoty. Ale przedewszystkiem wydaj ją pan za mąż za człowieka, który jej będzie godnym, a zadanie twoje będzie spełnione. Cokolwiek bądź jednak się stanie, nie opuszczaj jej! Przysięgnij mi na to!
— Przysięgam pani — wyszeptał Daniel głosem, dławionym przez łzy.
Blanka przymknęła oczy, jak małe dziecię, które zasypia. Ale prawie w tejże chwili znowu je otworzyła.
— Wszystko to jest straszne, mój przyjacielu — zaszeptała — Nie wiem, co panu przyszłość przyniesie; przeczuwam jednak ciężkie walki... Ale niebo będzie czuwało nad wami.. uściśnij mię...
Złamany boleścią, pochylił się Daniel nad panią de Rionne i drżące swe usta przycisnął do jej czoła.
Noc już zupełnie zapadła; na niebieskiem tle nieba iskrzyły się miliardy gwiazd. Wtem dał się słyszeć odgłos kroków i do pokoju weszła służąca, niosąc lampę. Podeszła ku łożu umierającej.
— Mąż pani zaraz przyjdzie, madame — rzekła.
Daniel ukrył się znowu w niszy okna, a w chwilę potem zjawił się w pokoju przerażony otrzymaną wiadomością p. de Rionne.
Blanka urodziła się na południu, w pobliżu Marsylji. Mając lat dwadzieścia trzy, wyszła za mąż za pana de Rionne. Zgodziła się na to małżeństwo na życzenie swego ojca, nie starając się nawet poznać bliżej pana de Rionne i mówiła z pewnym rodzajem naiwnej dumy, że jeżeli będzie potrzeba, potrafi cierpieć, a przytem chronić swoją godność.
Cierpiała i chroniła swą godność. Mąż jej, człowiek bardzo miły, o manierach i wyglądzie światowca, w gruncie rzeczy był słabego charakteru; mógł być uczciwym, ale wolał być złym. Przy tem wszystkiem jednak miał najszlachetniejsze porywy, a serce bardzo przystępne dla litości.
Z początku miała dla niego żona wartość nowej zabawki. Potem znudziła mu się, a w końcu zaczął się jej obawiać, nienawidzieć ją i coraz bardziej od niej się oddalał, wracając do swych nawyczek kawalerskich.
W trzy lata po ich ślubie zmarli rodzice Blanki i wówczas cofnęła się ona zupełnie w zacisze domowe, oddając się cała wychowaniu córeczki. Tak przeżyła lat pięć i w ciągu tego czasu ani razu nie pomyślała o tem, że nagle może przyjść śmierć nieubłagana i rozłączyć ją z ukochanem dziecięciem. Tymczasem śmierć pojawiła się nagle i w jednej chwili okrutną ręką zburzyła cały gmach rojeń o przyszłości Joanny, o tem, jak ona nią pokieruje, jak dzięki swemu gorzkiemu doświadczeniu ochroni to ukochane dziecię od wszelkich cierpień i rozczarowań. A jutro już moje miała Joanna zostać samą, miała przejść w ręce człowieka lekkomyślnego, dla którego z pewnością nawet ostatnie życzenia zmarłej nie będą świętemi. Dopiero gdy Danielowi powierzyła wykonanie swej ostatniej woli, uspokoiła się nieco.
Podczas gdy pani de Rionne walczyła ze śmiercią, mąż jej pędził wesołe chwile przy boku niejakiej panny Julji, uroczego stworzenia, które go już do tej pory niemało kosztowało. Właśnie układali plany spędzenia dzisiejszego wieczoru w zamkniętej loży na przedstawieniu jakiejś nowej sztuki w teatrze, gdy do pokoju weszła służąca z oznajmieniem, że pana de Rionne wzywają usilnie, ażeby natychmiast pospieszył do domu, zanim jego żona wyda ostatnie tchnienie.
Dreszcz przerażenia przebiegł całe ciało lekkomyślnego człowieka — opanowała go jakaś nieokreślona trwoga, a równocześnie w duszy jego odezwał się dawno niesłyszany głos sumienia. Czuł, że obowiązkiem jego jest przynajmniej teraz dotrzymać towarzystwa tej, której przed siedmiu laty przysiągł był miłość i wiarę.
Nie pożegnawszy się nawet z kochanką, opuścił miluchny salonik, w którym przed chwilą jeszcze było mu tak wesoło i roskosznie — i pospieszył do domu.
Gdy stanął nareszcie przy łóżku żony i ujrzał bladą twarz umierającej — wybuchnął łkaniem.
— Blanko! czy ty mię słyszysz? — zawołał. — Błagam cię, przemów do mnie choć jednem słowem...
Umierająca otworzyła w tej chwili oczy i spojrzała nań wzrokiem pogodnym.
— Dobrześ zrobił, mój przyjacielu, żeś przyszedł — wyszeptała — będę mogła umrzeć spokojniej...
Wzruszony tym łagodnym wyrzutem, pan de Rionne począł łkać na nowo.
Blanka mówiła dalej:
— Nie rozpaczaj. Ja już nie cierpię i czuję się szczęśliwą. Mam tylko jedno, jedyne życzenie, ażeby przynajmniej teraz zapanowała między nami zupełna zgoda. Nie chcę unosić ze sobą żadnej złej myśli, a tobie zaoszczędzić wszelkich wyrzutów sumienia... Jeżelim cię kiedy czem obraziła, to przebacz mi, tak, jak ja tobie przebaczam...
— Nie mam ci nic do przebaczenia — załkał pan de Rionne. Byłaś dla mnie zawsze tak dobrą. Różność naszych charakterów rozdzieliła nas... Widzisz, ja płaczę... pogrążony jestem w rozpaczy...
Blanka uśmiechnęła się do niego.
— Pożegnaj się ze mną — rzekła. — Przysięgam ci, że nie gniewam się na ciebie... Może później kiedyś to zapewnienie stanie się dla ciebie pociechą... ja przynajmniej gorąco tego pragnę...
Umilkła a pan de Rionne zapytał:
— Jakie są twoje ostatnie życzenia?
— Mie mam żadnych — odparła — nie żądam od ciebie niczego, ani nie udzielam ci żadnej rady... Czyń tak, jak ci serce będzie dyktowało... Bądź zdrów — dodała po chwili szeptem ledwie dosłyszalnym — nie płacz...
Uczyniła ręką ruch, jakby go chciała oddalić i przymknęła powieki. Pan de Rionne odszedł w kąt pokoju, nie mógł jednak odwrócić na chwilę oka od straszliwego widoku.
Posłano po lekarza, który też niebawem przyszedł, silnie o tem przekonany, że jego obecność na nic się już tu nie przyda. Zjawił się także sędziwy kapłan, który już rano pokrzepił chorą na drogę wieczności; ukląkł przy łożu i począł odmawiać modlitwy za umierających.
Siły chorej coraz bardziej znikały. Zbliżał się koniec. Nagle podniosła się raz jeszcze i zażądała, ażeby przyprowadzono do niej córkę. Pan de Rionne się nie poruszył. Wówczas Daniel, który do tej chwili połykając cisnące mu się do oczu łzy, siedział w ukryciu, zerwał się z miejsca i pobiegł po Joannę, która zabawiała się w przyległym pokoju.
Szeroko otwartemi oczami, jakby pozbawiona zmysłów, wpatrywała się umierająca w dziecko i chciała ku niemu widocznie wyciągnąć ramiona, ale już jej sił nie starczyło. Daniel podniósł Joannę ku matce. Ostatni uśmiech okrasił bladą twarz umierającej, spojrzała raz jeszcze błagalnie na Daniela i skonała.
Przy zwłokach swej małżonki upadł na kolana pan de Rionne i ukrył twarz w pościeli. Lekarz wyszedł, a jedna z dozorczyń zapaliła dwie świece woskowe. Ksiądz wstał na chwilę, przycisnął krucyfiks do zimnych już ust Bianki i począł na nowo odprawiać modlitwy.
Daniel zatrzymał Joannę w swoich ramionach, a ponieważ powietrze tutaj było ciężkie i duszne, przeniósł ją do sąsiedniego pokoju i stanął z nią przy oknie. Gorące łzy spływały po jego twarzy, dziecię zaś, nieświadome zupełnie nieszczęścia, jakie na nie spadło tak nagle, przypatrywało się światełkom przejeżdżających po ulicy powozów, co widocznie bardzo ją zajmowało.
Na dworze panowała cisza. Z daleka tylko dochodził odgłos trąb, ogłaszających czapstrzyk.
Było już prawie rano, gdy Daniel powrócił do swego pokoiku.
Ten ośmnastoletni młodzieniec miał serce dziecka. Szczególne stosunki, w jakich się znajdował, zrobiły z niego dziwaka.
Czytelnicy zapewne się już domyślili, że on to był owym osieroconym chłopcem, o którym pisał „Telegraf“, podając opis katastrofy pożarnej w Saint-Henri. Blanka de Rionne — ona to bowiem zajęła się jego losem — oddała go na wychowanie do pewnej niezamożnej, ale uczciwej rodziny, a następnie, gdy podrósł, posłała go do liceum w Marsylji. Pokazywała mu się tylko bardzo rzadko, chciała bowiem pozostać dlań nieznaną i wyrobić w nim przekonanie, że jedynie wdzięcznym być powinien Opatrzności. Wyszedłszy za mąż, nie rozmawiała nigdy z panem de Rionne o swoim pupilu. Był to jeden z tych jej dobrych uczynków, które spełniała w zupełnem ukryciu.
Daniel wyrósł tedy, nie znając prawie owego opiekuńczego anioła, który mu zapewnił byt i dawał wykształcenie. Tajemnica, okrywająca tego dobrego geniusza, czyniła go dla młodego chłopaka jeszcze świętszym, jeszcze godniejszym uwielbienia. Znał ledwie rysy twarzy swej dobrodziejki, widział ją bowiem dwa czy trzy razy, a myślał i mówił o niej zawsze jak o najwyższej świętości.
Gdy ukończył liceum, pewnego dnia powiedziano mu, że pani de Rionne powołuje go do Paryża. Na wiadomość o tem stracił prawie zmysły. A więc zobaczy ją, będzie jej mógł podziękować, wyrazić całą swą miłość i cześć dla niej! Miały się spełnić jego marzenia: ów dobry geniusz, ta jego świętość, jego opatrzność dozwala mu wstępu do nieba, w którem sama żyje.
Wybrał się w drogę tak szybko, jak tylko mógł.
Gdy przybył na miejsce, znalazł panią de Rionne na łożu boleści, już umierającą. Przez cały tydzień każdego wieczoru wkradał się pocichu do pokoju zmarłej, ażeby na nią tylko patrzeć i płakać. Nareszcie zdobył się na odwagę uklęknąć przed nią, przemówić do niej i przysiądz, że spełni jej ostatnie życzenie.
Noc spędził przy zwłokach zmarłej w towarzystwie kapłana i dozorczyni. W ciągu tej długiej, smutnej nocy, dojrzał więcej, niż przez lata całe, przeobraził się z chłopca w mężczyznę. Straszna scena, jakiej był świadkiem, rozpacz, która nim tak silnie wstrząsnęła, to wszystko jednem słowem, co przeżył w ciągu tych niewielu godzin, zabiło w nim zupełnie trwożliwego dzieciaka, jakim był dotychczas.
Powróciwszy nad ranem do swego pokoju, był jak pijany, który swego domu poznać nie może. Pokój ten, długi i wązki, położony tuż pod samym dachem, posiadał jedno jedyne okno, przez które można było dojrzeć wierzchołki drzew, a nieco dalej na lewo wzgórza Passy. Okno przez cały czas jego nieobecności pozostawało otwarte, a teraz jasne światło wypełniało niewielką przestrzeń pokoiku, w którym było prawie zimno.
Daniel usiadł na brzegu swego łóżka. Upadał prawie ze znużenia, a jednak ani mu na myśl nie przyszło, położyć się. Przesiedział tak czas dłuższy, wpatrując się bezmyślnie w meble i zadając sobie niekiedy pytanie, poco właściwie tutaj przybył? Wówczas przypominał sobie wszystko i dziwił się, dlaczego nie płacze
Wreszcie wstał i podszedł ku oknu. Powiew świeżego powietrza orzeźwił go. Łzy puściły mu się z oczu i to mu ulżyło.
Dopiero nad wieczorem opuścił swój pokój. Chciał raz jeszcze zobaczyć panią de Rionne ale nie miał odwagi wejść do żałobnego przybytku zmarłej. Powrócił do siebie na poddasze i rzucił się na łóżko, a wkrótce zasnął tak twardo, że obudził się dopiero późnym rankiem dnia następnego.
Z ulicy doszedł go przytłumiony zgiełk zmięszanych głosów ludzkich. To kondukt pogrzebowy wyruszał w drogę. Daniel ubrał się z pospiechem i zbiegł na dół. Był jeszcze czas.
Przy wynoszeniu trumny powstało na bulwarze małe zamieszanie. Uczestnicy żałobnego obrzędu przybyli bardzo licznie i pochód mógł tylko powoli i z trudnością się ugrupować.
Pan dc Rionne w towarzystwie szwagra szedł tuż za trumną. Jego siostra, młoda kobieta, której jasne spojrzenie przebiegało z żywością po tłumie, wsiadła do powozu. Tuż za panem de Rionne szli najbliżsi znajomi, a dalej służba. Pomiędzy tych ostatnich wmięszał się Daniel. Zamykały pochód liczne tłumy, posuwające się już bez żadnego porządku.
Rodzina de Rionne posiadała na cmentarzu swój murowany grobowiec w formie gotyckiej kapliczki. Gdy kondukt stanął na tem miejscu, był już o połowę mniejszy.
Duchowieństwo odśpiewało ostatnie pieśni, poczem trumnę zaniesiono do krypty. Na widok małej kapliczki p. de Rionne wybuchnął łkaniem. Jako małe dziecko odprowadził on tutaj zwłoki swego ojca i matki i od owego czasu miejsce to, o którem myślał tylko w bardzo czarnych godzinach życia, było dlań przedmiotem strachu. Wiedział, że i jego ciało kiedyś tutaj w proch się rozsypie i na tę myśl przejmowało go drżenie.
Westchnienie ulgi wydobyło się z jego piersi, gdy znowu znalazł się w powozie. Smutna ceremonja skończyła się a niedługo będzie można całkiem o niej zapomnieć...
Wszyscy uczestnicy pogrzebu oddalili się powoli, a nad grobem został tylko jeszcze Daniel. Chciał być ostatnim, ażeby bodaj przez kilka chwil pozostać jeszcze sam na sam ze zmarłą i pożegnać się z nią.
Nareszcie i on opuścił cmentarz i powrócił do hotelu. Przed bramą hotelu zobaczył grupę służących państwa de Rionne, którzy żywo ze sobą rozmawiali. Gdy Daniel do nich się zbliżył, urwali naraz rozmowę, a wzrok wszystkich zwrócił się na niego. Poczęli się uśmiechać i wyraźnie wskazywać na młodego chłopaka, który zarumienił się nagle, sam nie wiedząc, dla czego.
Im bardziej zbliżał się do nich, tem silniejszego nabierał przekonania, że ci ludzie wrogo dlań są usposobieni. Nie zatrzymał się jednak, lecz szedł dalej śmiało. Gdy znalazł się na równi z gromadką służących, usłyszał ironiczne śmiechy i grubiańskie uwagi — każdy z lokai i parobków uważał za stosowne, coś ze swej strony dorzucić.
— Popatrzcie no, oto jeden z paziów, których nieboszczka posiadała.
— I łożyła na jego wychowanie — dorzucił drugi. — Podczas gdy my musimy pracować jak niewolnicy, taki hołysz pędzi wygodne życie, nie potrzebując nawet kiwnąć palcem.
— A my musieliśmy obsługiwać delikatnego panicza. Ale teraz skończy się to wszystko!
— Precz z żebrakiem!
— Hejże, chłopcy — zawołał jeden z parobków, zajęty myciem powozu — pomóżcie mi go wyrzucić.
Cała gromada wybuchła głośnym śmiechem.
Drżąc na całem ciele przeszedł Daniel obok tych ludzi. Przypominali mu oni dawnych jego kolegów z ławy szkolnej, którzy tak samo obrażali go i drwili z niego. Czuł się samotnym i opuszczonym, jak dawniej i tęsknił do swej cichej izdebki. Delikatne jego uczucie głęboko zostało dotknięte prostaczemi słowami tych nicponiów, którzy rachując na bezkarność, puścili wodze swej mściwości.
Młody człowiek zatrzymał się przez małą chwilę i spojrzał lokajom prosto w oczy. Cała zgraja pod wpływem tego ostrego spojrzenia umilkła, a chłopak odwrócił się, wszedł w bramę i powoli zaczął wstępować na schody.
Na drugiem piętrze spotkał pana de Rionne, który właśnie schodził na dół i spojrzał na Daniela z pewnem zdziwieniem, jak gdyby zapytywał sam siebie, co ten obcy robi w jego domu. Przeszli jednak obok siebie, nie przemówiwszy ani słowa. Daniel wstąpił do swego pokoiku i zmęczony tylu wrażeniami, prawie ze sił wyczerpany, upadł na krzesło. Zrozumiał, że nie ma już dla niego miejsca w tym domu — nie zastanawiał się jednak nad tem, gdzie noc przepędzi, ani co pocznie najbliższego dnia. Myślał natomiast o Joannie, zadając sobie pytanie, w jaki sposób będzie mógł stać się dla niej pożytecznym, skoro ten dom opuści? Konieczność zmuszała go tak uczynić, podczas gdy wola zmarłej zdawała się zatrzymywać go tu, wpośród tego całego wrogiego mu otoczenia. Ale nie! Zmarła nie mogła się tego odeń domagać.
Przedewszystkiem musi stąd odejść, a potem poszuka środków i dróg do
spełnienia swego zadania.
Wstał z krzesła. Kufer jego był otwarty i można było widzieć w nim suknie i części ubrania, których Daniel nie porozwieszał w szafie. Na stole porozrzucane leżały książki i papiery, a na kominku sakiewka z pieniędzmi.
Nie tknął niczego i nic ze sobą nie zabrał; w uszach brzmiały mu jeszcze słowa służących i zdawało mu się, że wszystkie te rzeczy nie należą do niego. Zdawało mu się że popełniłby kradzież, gdyby bodaj najmniejszą rzecz sobie przywłaszczył.
Wyszedł krokiem spokojnym, nie zabierając nic, prócz sukni, które miał na sobie.
Gdy przechodził przez ogród ujrzał małą Joannę, bawiącą się w piasku i nie mógł się powstrzymać przed uściskaniem jej na pożegnanie.
Ale dziecię przestraszyło się i cofnęło.
Zapytał jej, czy go poznaje. Spojrzała na niego, ale nie odpowiedziała nic. Obca twarz, uśmiechająca się do niej, wprawiała ją w zdumienie, a zarazem napawała ją lękiem, zerwała się tedy i chciała uciekać.
Daniel zatrzymał ją łagodnie.
— Nie poznajesz mię? — zapytał — Przypatrz że mi się dobrze. Pamiętaj zawsze, że ja cię kocham z całego serca i że cieszyłbym się bardzo, gdybyś i ty chciała mię trochę pokochać. Chcę być twoim przyjacielem.
Joanna nie bardzo rozumiała te słowa; natomiast uspokoił ją nieco łagodny ton, z jakim one były wypowiedziane. Uśmiechnęła się.
— Od dzisiaj — ciągnął Daniel dalej, również z uśmiechem na ustach — musisz mię zawsze poznawać. Teraz odejdę, ale przyjdę tu znowu i przyniosę ze sobą wiele ładnych rzeczy, jeżeli będziesz grzeczną... No, a teraz pocałujesz mię tak, jak dawniej mamę całowałaś?
Pochylił się ku niej. Ale mała, usłyszawszy o matce, zaczęła płakać. Odepchnęła Daniela i uciekła, wołając: Mamusiu! Mamusiu!
Biedny chłopak stał na miejscu bezradny. Z domu wyszła właśnie jakaś służąca, oddalił się tedy, zasmucony głęboko, że w ten sposób musiał się pożegnać z dzieckiem, którego szczęściu odtąd miał poświęcić całe życie.
Stał osamotniony zupełnie na ulicy, pozbawiony wszelkich środków, a przeświadczony o trudności zadania, jakie na siebie przyjął.
Właśnie zegar wieżowy wydzwaniał godzinę czwartą popołudniu.
Z głuchym stukiem zamknęła się za Danielem żelazna brama hotelu. Jakiś czas spoglądał dokoła siebie, niczego nic widząc, a wreszcie z pochyloną w dół głową zaczął się tam i sam przechadzać, pogrążony w myślach i nie mając pojęcia o tem, dokąd skieruje swe kroki.
Zaczynał już żałować, że opuścił hotel. Ale teraz było już zapóźno wracać.
W głowie rodziły mu się najrozmaitsze awanturnicze projekta, snuł niemożliwe do przeprowadzenia plany, z których każdy ledwo powstał, już ustępował miejsca nowemu, jeszcze dziwaczniejszemu.
Nagle zatrzymał się w swej bezcelowej przechadzce. Okropna myśl przyszła mu do głowy: Ależ ta cała jego misja jest po prostu śmieszną! Czyż człowiek w jego wieku zdolnym jest wogóle do rozciągania opieki nad taką małą dziewczynką?
Ale przez chwilę tylko pozostawał pod tem nowem, przygnębiającem go wrażeniem. Powoli uspokoił się, a nawet rozweselił. Zdawało mu się, że jest obok pani de Rionne, że słyszy jej głos, widzi jej uśmiech. Tak. Pójdzie naprzód śmiało i będzie działał, słuchając jedynie głosu serca, a wszystko, co uczyni, będzie dobrem. Resztę zostawi opatrzności.
Zbudził się z czasowego uśpienia i począł zwracać baczniejszą uwagę na wszystko, co go otaczało, przyglądać się przechodniom i roskoszować miłym chłodem letniego wieczoru. Życie odezwało się w nim znowu całą pełnią i domagało się praw swoich, ponownie tedy zaczął sobie stawiać pytania, dokąd pójdzie i co teraz pocznie.
Przypadek zaprowadził go przed bramę luksemburskiego ogrodu, leżącego naprzeciw rue Bonaparte. Wszedł do ogrodu i rozejrzał się za jaką ławką, upadał bowiem ze znużenia. Przedstawiało to niemałą trudność, gdyż ogród o tej porze był jeszcze przepełniony publicznością, żądną tej odrobiny świeżego powietrza. Dopiero po długiem szukaniu udało się Danielowi znaleść ławkę w jednym z dalszych kątów ogrodu i z westchnieniem istotnej ulgi zajął na niej natychmiast miejsce. Na drugim końcu ławki siedział jakiś młody człowiek, pogrążony w czytaniu. Za zbliżeniem się Daniela podniósł głowę, spojrzał przeciągle na przybysza i obaj zamienili ze sobą uprzejme uśmiechy.
Ponieważ ciemność z każdą chwilą coraz bardziej przybierała, przeto młody człowiek zamknął książkę i spokojnie począł się rozglądać dokoła. Ujęty jakiemś nieokreślonem uczuciem sympatji, zapomniał Daniel o swoich własnych kłopotach i utkwił spojrzenie w nieznajomym.
Był to człowiek młody, wzrostu słusznego, o twarzy pięknej, choć nieco surowej. Szeroko otwarte jego oczy patrzyły pewnie i prosto przed siebie, wydatne usta miały wyraz jakby rozkazujący, a na wysokiem i szerokiem czole wyryte było piętno myśli. Mógł mieć około dwudziestu lat. Białe ręce, odzież niewykwintna i poważna postawa znamionowały w nim studenta.
Po kilku minutach odwrócił głowę i spojrzał przenikliwie na Daniela, który mimowoli opuścił wzrok ku ziemi, obawiając się także na twarzy nieznajomego zobaczyć szyderczy uśmiech spotykany dotychczas prawie u każdego, z kim miał sposobność się zetknąć. Czuł, że budzi ciekawość młodego człowieka i to go jeszcze bardziej w kłopot wprawiało. Ale wkrótce oprzytomniał i podniósłszy oczy do góry, przekonał się że przeciwnie sąsiad spogląda nań z przyjaznym, zachęcającym uśmiechem.
Przepełniony wdzięcznością, ośmielił się przybliżyć nieco do nieznajomego przyjaciela i zrobić głośno uwagę, że na dworze jest bardzo pięknie, a ogród luxemburski jest znakomitem miejscem wypoczynku dla znużonych przechodniów.
Zawiązała się rozmowa, a po kilku minutach zapanowała między obu młodymi ludźmi — jak to zresztą zazwyczaj bywa w tym wieku — taka swoboda, jak gdyby się znali od dzieciństwa.
Sympatja powstaje najczęściej nagle, oparta na podobieństwach i różnicach charakteru. Nowy przyjaciel Daniela czuł się ku niemu pociągniętym właśnie tą niespokojną jego twarzą, widoczną nieśmiałością i łagodnością. On, człowiek piękny i silny, znajdował przyjemność w okazywaniu dobroci ludziom usposobienia lękliwego i słabszym od siebie.
Gdy tak ze sobą rozmawiali, zdawało im się, że są już braćmi na całe życie. Obaj byli sierotami, obaj wzięli sobie za zadanie szukać prawdy na drodze umiejętności i obaj mogli tylko na siebie samych rachować. Byli więc pod wielu względami do siebie podobni, a myśli jednego obudzały równocześnie podobne myśli w duszy drugiego.
Daniel opowiedział towarzyszowi swoje dzieje, nie wspominając jedynie o zadaniu, dla którego miał odtąd poświęcić swe życie.
Dowiedział się natomiast od swojego nowego przyjaciela, że ten wytrwale i śmiało walczy z ubóstwem. Przybywszy do Paryża bez jednego sous w kieszeni, powiedział sobie, że musi się stać jednym z najznakomitszych współczesnych uczonych. Tymczasem starał się o zdobycie sobie środków do życia, zarabiając niewiele przez pracę niewdzięczną i bezmyślną; wieczory poświęcał nauce, która nieraz zabierała mu i całe noce.
Obaj młodzi ludzie żywo zajęci wzajemnemi zwierzeniami, nie uważali zgoła, jak ciemność coraz bardziej zalegały ogród, prawie zupełnie już opustoszały. Zwykły odgłos bębna, zwiastujący codziennie porę zamknięcia ogrodu, zmusił nareszcie także obu młodzieńców do opuszczenia miłego ustronia.
Gdy znaleźli się na ulicy, zapytał Daniela świeży jego przyjaciel:
— W którą stronę pan idziesz?
— Nie wiem — odparł Daniel spokojnie.
— Jakto? Więc pan nie masz żadnego mieszkania i nie wiesz nawet, gdzie przenocujesz?
— Nie!
— A czy jadłeś pan przynajmniej?
— Nie!
Obaj wybuchnęli głośnym śmiechem, poczem odezwał się towarzysz Daniela:
— Chodź pan ze mną!
Poszli najpierw do pobliskiej mleczarni, gdzie Daniel z iście wilczym apetytem spożył zastawione przed nim jadło, poczem nowy jego przyjaciel zaprowadził go do swego mieszkania, które znajdowało się przy ulicy Saint-Dominique-Denfer pod ur. 7. Dom ten dziś już nie istnieje. Był to gmach rozłożysty, z szerokiemi schodami i wysokiemi oknami, który niegdyś służył za klasztor.
W skromnym, poddasznym pokoiku, przez którego okna widać było ogromny ogród, młodzi ludzie, prowadząc ożywioną rozmowę, przesiedzieli prawie do północy. Gdy nareszcie ułożyli się na spoczynek i gdy lampa została zgaszona, nawpół już sennym głosem odezwał się raz jeszcze gościnny gospodarz:
— Ale.. ale... — nazywam się Jerzy Raymond. A pan?
— Moje nazwisko jest Daniel Raimbault — odpowiedział gość.
Następnego dnia przedstawił Jerzy swego nowego znajomego nakładcy, dla którego także i sam pracował i polecił go temuż do współpracownictwa przy wydawanej właśnie encyklopedji powszechnej. Przy opracowywaniu tego dzieła było zajętych około trzydziestu młodych ludzi w charakterze pomocników; zbierali oni poszczególne arkusze i artykuły, kolacjonowali je, poprawiali przez dziesięć godzin dziennie i otrzymywali za tę pracę stosownie do zasługi ośmdziesiąt do sto franków miesięcznej gaży. Pryncypał przechadzał się po biurze z miną notarjusza, który dogląda swoich pisarzy; sam nie odczytywał wcale manuskryptów, lecz tylko podpisywał wszystko i to zajęcie, przypominające raczej urząd dozorcy galerników, przynosiło mu rocznie około dwudziestu tysięcy franków.
Z radością i wdzięcznością przyjął Daniel ofiarowaną mu, choć zabijającą umysł pracą. Jerzy pożyczył mu nieco z swych zaoszczędzonych pieniędzy, wyrobił mu kredyt w mleczarni i wynajął pokoik tuż obok swojego.
Przez pierwszych dni czternaście był Daniel jakby ogłuszony nowem życiem, jakie teraz prowadził. Po całodziennej robocie wracał do domu z głową pełną tego, nad czem w ciągu dnia pracował. O sobie samym prawie już nie myślał.
Pewnej niedzieli rano opanowało go gorące pragnienie obaczenia znowu Joanny. W nocy śniła mu się nieboszczka pani de Rionne i cały entuzjazm dla niej, chwilowo przygłuszony, na nowo się w nim odezwał.
Wyszedł z domu prędko, nie zawiadamiając nawet Jerzego o swem oddaleniu się i podążył na Boulevard des Invalides.
Gdy stanął nareszcie przed dobrze mu znaną bramą sztachetową, opanowała go nagle trwoga której przez całą drogę wcale nie zaznawał. Nie wiedział, co dalej począć, o co ma się pytać, i co mu odpowiedzą. Najbardziej wprowadzało go w kłopot to, że właściwie nie był w stanie podać jakiejkolwiek przyczyny swych odwiedzin.
Mimo to jednak, nie zastanawiając się dłużej, pociągnął za dzwonek. Otworzono mu bramę, on przeszedł przez cały ogród i znowu zatrzymał się na pierwszym stopniu schodów.
Z hotelu dochodziła go głośna wrzawa; roiło się tu od rozmaitych rzemieślników, którzy zajęci byli odnawianiem i przerabianiem całego budynku. Zdziwiony, a w części także uspokojony, zbliżył się Daniel do jednego z robotników i zapytał go uprzejmie, gdzie mógłby zobaczyć pana de Rionne. Robotnik odesłał go do portjera, który znów udzielił mu wiadomości, że pan de Rionne niedawno hotel sprzedał i mieszka obecnie przy Rue de Provence.
Daniel podziękował za wyjaśnienie i pospieszył na wskazaną ulicę. Drzwi nowego mieszkania pana de Rionne otworzył mu stary lokaj Ludwik, jedyny z całej zgrai służących, który prawdziwie przywiązany był do zmarłej pani, a tem samem i pewną życzliwością otaczał jej pupila. Powiedział on Danielowi, że pana de Rionne nie ma wprawdzie w domu, ale niebawem powróci i zaprowadził młodego człowieka do wspaniałego salonu poczekalnego, w którym zostawił go samym.
W gruncie rzeczy był Daniel z tego zwrotu rzeczy zadowolony. Nie zależało mu bynajmniej na tem, ażeby rozmówić się z panem de Rionne, spodziewał się natomiast, że może spotka przypadkowo Joannę, powita ją, ucałuje i będzie się mógł spokojnie oddalić jeszcze przed powrotem jej ojca.
Wtem w przedpokoju odezwał się dzwonek i Daniel usłyszał szelest jedwabnej sukni. Potem do uszu Daniela doleciał wesoły śmiech jakiejś kobiety, która półgłosem zaczęła rozmawiać z Ludwikiem, tak jednak, że młody człowiek nie mógł dokładnie złowić uchem ani jednego wyrazu.
Była to Julja, ubrana w wspaniałą jasną suknię, skrojoną według najświeższej mody. Julja była właśnie w kłopotach finansowych. Chciano jej sprzedać meble i wobec tej smutnej okoliczności przypomniała sobie pana de Rionne, którego już od czternastu dni nie widziała.
Nie wdając się w długie rozprawy ze służącym, weszła do pokoju, sąsiadującego z salonem, w którym oczekiwał Daniel. Prawie równocześnie żywszy ruch i gwar w domu zwiastował przybycie pana de Rionne. Zamienił on kilka słów z Ludwikiem, skutkiem których widocznie wpadł w gwałtowny gniew. Pchnął silnie drzwi salonu i wszedł do środka. Daniela ponownie opanowała trwoga i zakłopotanie — wcisnął się w kąt salonu i niepewny, co ma począć, oczekiwał odezwania się pana de Rionne.
Ale pan de Rionne wcale go nie zauważył. Przebiegł szybko przez salon i wszedł do pokoju w którym znajdowała się Julja. W tej chwili rzeczywiście oburzony był do żywego zuchwałością swej dawnej kochanki.
Nie podsłuchując wcale, słyszał jednak Daniel dokładnie całą rozmowę, prowadzoną w przyległym pokoju.
— Czego pani chcesz tutaj? — zapytał pierwszy pan de Rionne głosem, zbyt wyraźnie zdradzającym gniew i niezadowolenie.
— Chciałam pana odwiedzić — odparła Julja spokojnie.
— Zakazałem pani do mnie przychodzić, a teraz, kiedy jestem w żałobie, powinnaś pani tem bardziej pamiętać o tym moim zakazie.
— A więc mam odejść?
Pan de Rionne zdawał się nie słyszeć tego pytania i ciągnął dalej jeszcze donioślejszym głosem.
— Obecność pani tutaj jest co najmniej niestosowną. Sądziłem, że masz pani więcej serca i rozsądku...
— A więc oddalam się!
I zaczęła się śmiać znowu, udając, jakoby rzeczywiście gotowała się do odejścia. Pan de Rionne był z każdą chwilą coraz bardziej wzburzony. Powtarzał we wszelkich możliwych tonach, że ona nie powinna się była pokazywać, nie mógł jednak dojść do końca, tak jak ona, pomimo pozornej gotowości, nie mogła się ztąd oddalić.
Powoli uciszyła się wrzawa. Zdania stawały się coraz dłuższe i cichsze. Wkrótce słychać już było tylko szept, wśród którego Daniel wyraźnie rozróżnił odgłos pocałunku.
Nie chciał dłużej czekać. Wróciwszy do przedpokoju zastał Ludwika, który z powagą zauważył:
— Sądzę że pana nie przyjmą.
Daniel, drzwi rozwarłszy, zapytał:
— Czy nie ma tu panny Joanny?
— Nie, odparł zakłopotany Ludwik. Jest ona u swej ciotki, pani Tellier, przy ulicy d’Amsterdam.
Pan de Rionne pojął, że córki nie może zatrzymać przy sobie; z całym spokojem powierzył ją swej siostrze, pod pretekstem, że wychowaniem dziewczyny musi kierować kobieta. W gruncie jednak uczynił to dla pozyskania zupełnej swobody.
Daniel oddalił się. Niemal upadając ze znużenia i głodu, bez wypoczynku jednak powlókł się na ulicę d’Amsterdam, a znalazłszy dom, w którym mieszkała pani Tellier, wszedł w bramę. W tej chwili z zewnątrz wśród huku i stuku wyjechała kareta, w której znużony przechodzień obaczył damę lat około dwudziestu pięciu, przesadnie wystrojoną, podobną do Julji z miny i ruchów.
Daniel ujrzawszy na schodach jakąś subretkę zapytał o panią Tellier.
— Wyjechała właśnie, rzekła dziewczyna.
— A więc to jest nowa matka Joanny, dumał przygnębiony.
Siostra pana de Rionne, była jeszcze młodą, szesnastoletnią — a dodajmy śliczną dzieweczką kiedy ambicją wiedziona, żądna bogactw i przepychu oddała się bogatemu przemysłowcowi, rozumując, że taki mąż dłużej, niż najzamożniejszy szlachcic, potrafi zdobywać fundusze na zaspokajanie wszelkich jej zachcianek.
I nie zawiodła się.
Zaniepokoił ją p. Tellier dopiero wówczas, gdy strzelił mu do głowy dziki pomysł zabawienia się w politykę. Uczuł nagle powołanie do wejścia w skład parlamentu. Żona wolałaby była, gdyby cicho siedział za piecem.
Pani Tellier była już wtedy królową mody i wysoko ceniła tę swą sławę.
Daniel wyrobił sobie o niej odrazu należyte wyobrażenie, gdy usłyszał, że ta strojnie, dumnie z góry patrząca dama — to jest pani Tellier.
— Czy panna Joanna Rionne w domu? — badał nieśmiało służącą dalej.
— Ach, odparła zapytana, tu jej nie ma. Pani znieść jej nie może.
— Gdzież więc ona?
— Przed ośmiu dniami oddano ją do klasztoru.
Daniel stanął, jak osłupiały.
Po chwili, ochłonąwszy, z wysiłkiem pytał dalej:
— Czy długo będzie w klasztorze?
— Tego już nie wiem, rzekła zniecierpliwiona służąca. Zdaje mi się, że pani oddała ją na dziesięć lat pod opiekę zakonnic.
Dwanaście lat upłynęło.
W ciągu tego długiego czasu nie przyniosło Danielowi życie nic godnego uwagi. Odosobniony, żył jedynie dla siebie, zajęły ciągle myślami, które obrał sobie za przewodnią gwiazdę. Dnia nie było, w którymby nie myślał o Joannie. Spoważniał; nie był to już nieporadny chłopak jak dawniej, stał się mężczyzną, a uśmiech pełen dobroci zasłaniał jego brzydotę.
Prawie ośm lat pracy poświęcił słownikowi uniwersalnemu. Ukryta anonimowa praca przypadała mu właśnie do smaku.
Czasem w ciągu pracy wznosił głowę do góry i marzył o chwili kiedy Joanna opuści klasztor. To było dlań najmilszym spoczynkiem, najdroższą pociechą.
Autor słownika poznał szybko, ile zysku mieć musi z tego cichego współpracownika, który bez skargi, pracował jak murzyn. Ów pan od dłuższego czasu myślał o tem, jakby zarobić ze 20.000 fr., nie pokazując się wcale do biura. Daniel był dlań nadzwyczaj cennym nabytkiem. Zwolna też przenosił nań kierownictwo całego aparatu, — rozdzielanie pracy, rewizję manuskryptów, specjalne zlecenia. Płacąc Danielowi 200 fr. miesięcznie, rozwiązał właśnie trudną kwestję jak można zostać autorem pomnikowego dzieła, ani nie tykając pióra. Daniel zaś dzięki temu znakomicie pomnażał zapas wiadomości; encyklopedja którą niemal całą sam opracował, wpiła mu się tysiącem kleszczy w pamięć. Najbardziej pociągało go studjum matematyki i nauk przyrodniczych. Wieczorem znów, wróciwszy do domu, zasiadał napowrót do pracy, badając filozofię.
Jerzy Raymond kilkakrotnie usiłował go odwieść od pracy, niszczącej najlepsze jego siły. Ale Daniel nie łaknął swobody, żądny wytężającej nieustannej czynności.
Jerzy nie był już biedakiem, jak ongi; zdobył sobie wygodne stanowisko, a prace jego z zakresu przyrodoznawstwa wywołały w kołach zawodowych powszechną senzację.
Namowom jego uległ Daniel dopiero wtedy, gdy encyklopedja była już niemal ukończoną. — Odtąd obaj młodzi ludzie jeszcze silniejszymi dotąd zespoili się węzłami.
Jerzy zamieszkiwał całe piętro jednego z domów przy ul. Souflot; Daniel jednak nie chciał opuścić swego starego domku przy ul. St. Dominique d’Eusertam w zamknięciu, łatwiej mu tu było spieszyć myślami da Joanny.
Dla Daniela żywił on iście braterskie przywiązanie. Czcił w nim silny charakter, stanowczość i łagodność.
Chłodniejszego usposobienia z natury, Jerzy nie posiadał marzycielstwa Daniela. Traktował go potroszę, jak dziecko jak młodszego brata: serdecznie, z pobłażliwością. Oddawna dostrzegł on iż Daniel kryje na dnie serca jakąś tajemnicę; zbyt delikatnym był jednak, by ciekawością swą wprowadził go w kłopot, nigdy więc nie pytał go o to. Powiedział sobie, że Daniel nie mógł nic złego chować w sercu i na tem poprzestał.
Przez lat dwanaście Daniel każdego miesiąca raz przynajmniej szedł na ulicę d’ Amsterdam. Krążył w około wiadomego domu i niekiedy tylko odważył się wejść, a jeszcze rzadziej zapytać o Joannę.
Jerzy wywnioskował z jego periodycznych wycieczek że Daniel musi mieć... metresę.
Pewnego dnia gdy młodzieniec wpadł rozpromieniony, bez tchu prawie, zdobył się Jerzy na odwagę i zapytał:
— Czy przynajmniej piękna ona?
Nic nie odrzekł na to Daniel. Zaskoczony nagle, nie wiedział, co począć z sobą. Jerzy powiedział sobie w duchu, że zrobił głupstwo; postanowił też nigdy odtąd nie nagabywać przyjaciela w tych sprawach. Nie wiedząc, dla czego pokochał go odtąd jeszcze bardziej.
Tak żyli z sobą, ignorując zresztą cały świat, co kipiał na zewnątrz. Zrazu czasem gościli u siebie młodego sąsiada, nazwiskiem Lorin, goniącego za majątkiem. Przyjmowali go, bo nie mieli powodu drzwi zamknąć przed nim; ale jego dziwne spojrzenie, jego oczy latające niespokojnie na wszystkie strony, nie podobały im się i obydwóch niepokoiły.
Lorin był istotnie niezbyt pewnym człowiekiem. Zazwyczaj mawiał, że w życiu droga najprostsza jest najdłuższą. Niedorzecznością wedle niego nazywać się godzi jeżeli kto obiera jakikolwiek stały zawód, droga to zbyt powolna do zdobycia sobie majątku, który on pragnął zrobić w jednej chwili.
Lorinowi udało się cel osiągnąć; mówił on, że zarobił na giełdzie. Ale któż mógł zaręczyć, czy to prawda? Z czasem rzuciwszy się na spekulacje, zebrał Lorin nawet bardzo potężny majątek.
Jerzy i Daniel szczerze byli tem zadowoleni, iż nie obaczą go więcej.
Przez długi czas Lorin nie pokazywał się wcale. Pewnego wieczora przyszedł znowu, ale przyjęty bardzo chłodnio, już swych odwiedzin nie ponowił.
Daniel i Jerzy wystarczali sobie najzupełniej. Kochali się szczerze; nigdy żaden z nich nie myślał o tem, iż pewnego pięknego poranku przyjdzie im przecie żegnać się z sobą.
Pewnego razu udał się Daniel na rue d’Amsterdam, a wróciwszy wieczorem, oświadczył Jerzemu, że następnego dnia opuścić go będzie musiał, może na zawsze.
Postanowienie to powziął, dowiedziawszy się stanowczo, że Joanna opuściła klasztor i przebywa u swej ciotki. Musiał dostać się do niej, ale jakim sposobem?
Myszkując, zauważył, że p. Tellier, wybrany nareszcie posłem, poszukuje sekretarza. Postarał się tedy o polecenia i miał nazajutrz stanąć przed obliczem deputowanego.
Jerzy z bolem patrzył na przyjaciela.
— Ależ nie możemy się tak rozstawać mówił. Dzieła, do których wykonania przystąpiliśmy, zaprzątną nas na długie lata. Rachowałem na twą pomoc. — I dokąd zmierzasz? Co chcesz począć?
— Zostanę u pewnego posła sekretarzem, odparł Daniel.
— Ty, sekretarzem posła?
Jerzy parsknął śmiechem. — To mi karjera! ciągnął dalej. Ależ zlituj się, nie rujnuj sobie przyszłości.
Daniel obojętnie wzruszył ramionami. Cóż mogła dla niego mieć za wartość przyszłość bez Joanny? Z chęcią poniży się dla roztoczenia opieki nad powierzonem mu dziecięciem.
— Nie chcesz więc poprostu nic słyszeć o swem zamierzonem znakomitem dziele? badał Jerzy dalej.
— Ja mam gdzieindziej ważniejsze dzieło do spełnienia, brzmiała odpowiedź Daniela. Nie pytaj mnie o nic więcej; sam ci kiedyś wyjawię sprawę. Wiedz tylko, iż czuję się szczęśliwy, bo osiągnąłem to, do czego-m dążył od lat dwunastu.
Zamiast odpowiedzi, Jerzy uścisnął mu rękę. Pojął, że rozstanie jest konieczne.
Nazajutrz opuścił go Daniel ze łzami w oczach. Noc spędził bezsennie, jakby żegnając się z pokojem, którego ściany tak były mu drogie, którego chyba nigdy już nie obaczy.
Na ulicy już będąc, mówił do Jerzego.
— Odwiedzę cię, o ile możność najrychlej. Nie miej do mnie żalu, pracuj za dwóch.
I pomknął szybko naprzód...
Niebawem potem znalazł się w gabinecie p. Telliera. Deputowany, wysłuchawszy go, zapytał, jakie ma przekonania pokątne.
— Liberalne! Nieprawdaż? sam szybko dodał.
— Oczywiście! Brzmiała odpowiedź młodzieńca.
Po kilku jeszcze pytaniach, oświadczył Tellier, że przyjmie usługi Daniela.
Wśród tych układów, przerywał Tellierowi z sąsiedniego pokoju dźwięczny, uroczy głosik, wołając ciągle: „Wujaszku! Wujaszku!“ W końcu drzwi się otwarły: wpadła do gabinetu dorosła, młoda panienka, pokazując Tellierowi dwie papugi, które niosła w złoconej klatce.
— Popatrz-no, wujaszku, rzekła, jakie one piękne! To prezent!
Była już w pełni rozwoju fizycznego, miała jednak wyglądanie dziecka. Wraz z nią — rzekłbyś — wtargnęło do zimnego, czczego gabinetu, światło i powietrze. Jej biała suknia rozszerzała blask łagodny, a jej oblicze ciskało dokoła różowość porannej zorzy.
Nagle stanęła jak wryta; obaczywszy obcego zmięszała się, zakłopotana.
Więc to była mała Joanna!
Mała Joanna!.. Daniel powstał i z obawą prawie, zatopił w niej swe spojrzenie. Nigdy nie myślał o tem, by dziecię urosło w dziewicę, choć to było tak naturalne! Zawsze przedstawiał ją sobie małą, opuszczoną i sądził, że przy pierwszem spotkaniu będzie ją musiał ucałować w czoło.
A teraz stała przed nim piękna kobieta, podobna do tych, które go wyśmiewały. Za nic w świecie byłby nie zdobył się na tę śmiałość, iżby ucałować jej czółko.
Chyba zamieniano mu jego córeczkę. Pod wrażeniem jej widoku nie wiedział, co z sobą począć, zapomniał prawie o przyrzeczeniu danem zmarłej.
Wcisnął się w kąt i stał wyprostowany, jak struna.
— Wpadasz do pokoju, jak bomba, przemówił Tellier, prawie gniewnie. Bądźże już raz stateczniejszą.
Popatrzyła na Daniela, w którym krew zastygła; nie poznała go jednak widocznie, a ganiona ostrym tonem Wuja, frunęła razem z papugami z pokoju.
Pan Tellier rzekł flegmatycznie:
— Doszedłem do teorji asocjacji, mój młody przyjacielu. Przypuśćmy, że mam dwóch robotników.
I bez wytchnienia prawił całą godzinę na ten temat. Daniel kiwał tylko machinalnie od czasu do czasu głową, nie rozumiejąc go wcale. Patrzył na drzwi, któremi frunęła Joanna.
Nazajutrz rano objął nową posadę. Zamieszkał w tym samym domu, co p. Tellier, dość obszerny pokój na czwartem piętrze, z oknami zwróconemi na dziedziniec.
Przed południem, od ósmej do dwunastej pracował w gabinecie posła, t. z. napisał kilka listów i od mnóstwa klientów ściągał informacje co do spraw, o których poinformować chciano pana Tellier. Popołudnie poświęcił porządkowaniu dzieła, nad którem pracował p. Tellier. Wieczór pozostał mu wolny.
Tak mijał dzień po dniu.
Pewnego wieczoru odwiedził Jerzego. Wyglądał on znużony, stroskany, zaproponował mu by Daniel wrócił, ale sekretarz posła prawie z oburzeniem odrzucił te zaprosiny.
W owych dniach smutnych Daniel jednego tylko pragnął: zbadać serce Joanny.
Rozpoczął potajemne dochodzenia. Czatował, by módz podpatrzeć dziewczynę. Cierpiał niewymownie z powodu, że tak blisko niej się znajdując, był jej jednak tak daleko.
Raz około czwartej popołudniu, usiadł przy oknie. Na dziedziniec zajechał ekwipaż, którym pani Tellier z Joanną udać się miały do lasu bulońskiego.
Gdy panie zeszły. Daniel nie spuszczał oczu z Joanny. Studiował najlżejsze jej ruchy. Opadła w poduszki siedzenia z lekkością, która podziałała na Daniela dziwnie niemile. Nie podobał mu się także strój jej; te wstęgi, te koronki wspaniałe oddalały go od niej.
Ekwipaż pomknął niebawem w drogę i Joanna znikła Danielowi z oczu.
Zaciekawiając się, powiedział sobie, że Joanna złą jest dziewczyną i że biedna nieboszczka słusznie przed śmiercią obawiała się o nią. Koronki i wstęgi tak go zraziły, że nawet serce, co biło pod niemi, uważał za zgubione.
O tem, co działo się z Joanną w rzeczywistości nie miał pojęcia. Wychowana w klasztorze, wśród bogatych dziewcząt, stała się lalką. O matce miała ledwie niejasne pojęcie. Podrósłszy uczuła otaczającą ją samotność. Umysł jej rozwinął się w kierunku sceptycznym; cała zdolność do uczuć dodatnich schowała się pod maską szyderstwa. Opuściwszy klasztor, weszła do nieszczęsnej szkoły pani Tellier i padła tu z zamkniętemi oczyma w objęcia zbytku. Miał on zapełnić jej całą próżnię życia. W zadowoleniu próżności szukała nagrody za wszystko inne, co dla niej było niedostępnem.
W tym właśnie stanie powikłanych uczuć i pragnień zastał ją Daniel.
Sądząc powierzchownie, w przystępie rozgoryczenia osądził ją jako złą dziewczynę. A jednak mimo to, nie mógł żadnym sposobem otrząść się z przeświadczenia, że obowiązkiem jego jest czuwać nad Joanną. Gniew mięszał się u niego z uwielbieniem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pan Tellier zaprosił pewnego razu sekretarza na zabawę, która miała odbyć się wieczorem. Daniel w pierwszej chwili miał już na ustach odmowną odpowiedź, ale w tej chwili zabrzmiało mu w uchu wspomnieniem gasnący głos pani de Rionne: „Pójdziesz, gdzie ona pójdzie, aby ją chronić przed napaściami świata“.
Przyjął zaproszenie.
Wieczorem dłużej, niż godzinę stał przed zwierciadłem. Nie jakoby był próżny, lecz by nie ośmieszyć siebie w oczach Joanny. Wszedłszy do salonu, uczuł się niewymownie przygnębiony gwarem głosów i blaskiem świateł. Nikt nie zauważył jego wejścia, mógł więc zwolna ochłonąć.
Tuż przed Joanną ujrzał młodego człowieka, który od chwili do chwili przechylał się ku niej. Widok ten przejął Daniela znowu gniewem. Jakiem prawem ów młody pan tak poufale śmiał się zachowywać wobec Joanny? Wtem ów dandy zwrócił się twarzą ku niemu i Daniel ze zdumieniem spostrzegł, że był to nie kto inny, jego Loria. Daniel nie wszedł jego spojrzeniom. Lorio zbliżył się doń zaraz i wziął go pod ramię.
— Pan tutaj? — przemówił — jakże się cieszę.
— Dziękuję! — chłodno odparł sekretarz.
— Jakżeż wiedzie się Raymondowi?
— Bardzo dobrze!
— A pan zdecydowałeś się opuścić swą celę i zakosztować świata?
— Jak pan widzisz!
— Może to z powodu młodej osoby, na którą patrzyłeś pan przed chwilą, oczyma prawdziwego znawcy?
— Ja? — zawołał Daniel z przerażeniem, którego niemógł pohamować.
— Cóż by było dziwnego, uspokajał go Lorio. Wszyscy ją kochamy. Ma ona cudownie czarne oczy i ponętne różowe usta. Przy tem ma wielką inteligencję, tak iż nie znam nikogo, kto by nudził się w jej towarzystwie.
Daniela podrażniły słowa Loria. Starał się jednak nie dać tego poznać po sobie.
— Wiedz jednak, mój kochany ciągnął fircyk dalej, że nie ma ona ani jednego sou. Pani Tellier powiedziała mnie o tem łaskawie. A cóż komu przyjdzie nawet po takim aniele, skoro brak mu złotych skrzydeł. Żona to niby mebelek, ale bardzo, bardzo kosztowny!
Zamyślił się.
— Raimbault, zapytał po chwili, czy wziąłbyś pan żonę bez posagu?
— Nie wiem, odparł Daniel, zdziwiony tem pytaniem. Nie myślałem nigdy o tem. Ale sądzę, że ożeniłbym się z kobietą którą bym pokochał.
— Co do mnie nie zrobiłbym tego głupstwa.
Chociaż — kończył, wahając się — ileż to głupstw płata ciągle człowiek!
Potem przeszedł na inny temat. Chwalił się bogactwem. Zobaczywszy panią Tellier, która władnie weszła, zapytał Daniela, czy pragnie być jej przedstawiony.
— To zbyteczne, odrzekł tenże, — pani Tellier zna mnie już.
— Ależ ja tu pana nigdy-m jeszcze nie widział.
— W salonie pierwszy raz jestem. Ale mieszkam w tym domu. Od dni czternastu zajmuję posadę sekretarza przy boku pana Tellier.
Te słowa ogromne sprawiły wrażenie na Loria.
— Pan... sekretarzem?! zawołał.
Dla czegoż nie powiedziałeś mi tego odrazu? dodał. Nie byłbym w takim razie tyle czasu tu stracił.
I cofając pospiesznie swe ramię, przyłączył się grupy, otaczającej pani Tellier. Widocznie uważał za kompromitację rozmawiać z — sekretarzem!
Daniel uśmiechnął się pogardliwie.
Sypnąwszy kilka komplimentów pani domu, Lorio wrócił do jej kuzynki.
— Pan więc uważasz mnie za godną uwielbienia? pytała dziewczyna.
— Jak nikt inny! z zapałem odrzekł.
— To niebezpiecznie. Pan narażasz się na niebezpieczeństwo wzięcia na serjo słów pańskich wypowiedzianych bez myśli. Na przyszły też raz we własnym interesie otoczę się strażą.
— A to na co?
— Byś pan niepotrzebnie nie silił się na grzeczności dziewczyny bezposażnej.
— Nie rozumiem, wybąknął Lorin zmięszany.
— Tem lepiej dla pana.
Poczem skierowała rozmowę na inny przedmiot.
— Słyszałaś pani o strasznym nieszczęściu, jakie wczoraj zdarzyło się na wyścigach? zapytał Lorin.
— Cóż takiego?
— Jeden z dżokejów przesadzając trzecią przeszkodę, złamał żebra.
— Byłem przy tem, potwierdził jeden z blisko stojących mężczyzn.
Joanna ściągnęła brwi, jakby pod wpływem wewnętrznej walki. Potem rzekła spokojnie:
— Był, widać, niezręczny.
Daniela, który stał nieopodal, przeszyły te słowa mrozem, serce uderzyło mu silniej. Nie mógł już dłużej panować nad sobą.
— Za pozwoleniem, wtrącił, panowie widocznie nie znacie dokładnego przebiegu sprawy.
Grupa mężczyzn stojąca obok Joanny spojrzała szyderczo na intruza, Daniel jednak nie zważając na to, tak mówił dalej:
— Ów niezręczny, który popełnił to głupstwo, iż kark — nie żebra — złamał, krwią oblany, przeniesiony został do pomieszkania swej matki. Sędziwa staruszka omal nie oszalała z rozpaczy. Obecnie ciało ofiary sportu leży jeszcze w kostnicy, a w Salpe’triere jęczy i zawodzi biedna matka.
Lorin grymasem twarzy dał poznać, że uważa tę opowieść jako wysoce niesmaczną.
Joanna, patrząc na Daniela, gdy skończył skinęła główką i rzekła:
— Dziękuję panu!
Dwie łzy duże stoczyły się jej po twarzy.
Niewymowna radość przejęła serce Daniela.
Joanna odrazu poznała w Danielu wyższą, od innych mężczyzn, istotę. Wprawdzie odpędzał on ją raczej, niż przyciągał bo był brzydki, bardzo brzydki. Nie mniej jednak, czuła jakiś magiczny wpływ jego, myślała ciągle o tem, że on jest w domu, gdzie ona przebywa, i że przy każdej sposobności ma ją na oku. Pytała siebie czasem, czego on chcieć może od niej, ale odpowiedzi nie mogła znaleść na to pytanie.
Daniel ze swej strony pojmował, że walka rozpoczęta i tem gorliwiej starał się grać rolę niewidomego mentora. Czuł on, że Joannę zrazi jego brzydota, bał się, by całkiem jej nie zniechęcił dla siebie.
Raz, gdy Joanna w kościele zbierała składki, stanął Daniel w takiem miejscu, by go nie mogła wyminąć.
Stanęła też przed nim, lecz nawet nie spojrzała na niego, szepcząc:
— Dla biednych, mój panie!
Dopiero, gdy Daniel położył wielki banknot na tacę, podniosła ku niemu oczy i znowu dwie łzy, jak wówczas na wieczorze, spadły z pod powiek Joanny nakształt pereł.
Innym razem na przedstawieniu w teatrze, bawiąc się w najlepsze, gdy ujrzała nagle Daniela, zaniechała nagle śmiechu, cofnęła się w głąb loży i przedumała resztę wieczoru.
Pani Tellier instynktownie nienawiedziła sekretarza swego męża. Kilkakrotnie usiłowała skłonić posła, by wziął sobie kogo innego do pomocy, ale Daniel stał się dlań niezbędny. To też dawał żonie do zrozumienia, by go nie nagabywała w tej sprawie; może on znosić jej rozrzutność, niechże ona znosi jego sekretarza. Odkąd bowiem p. Tellier został posłem, umiał nawet żonie robić opozycją.
Daniel nie zauważył nawet, jaką przeciw sobie obudził nienawiść. Na oślep zdążył on do swego celu, przekonany, iż dobrze czyni. Pan de Rionne prawie nie pamiętał, że ma córkę; samolubna pani Tellier pchała ją do zguby; któż miał nad Joanną czuwać, gdyby jeszcze i on, Daniel, zrzekł się opieki nad nią?
Czuł jednak, że ta gorliwość jego obraża Joannę, w której oczach nie był niczem więcej, jak zwykłym biedakiem, sekretarzem jej wuja. Był to akt litości z jej strony, jeśli nie przyłączyła się do zabiegów ciotki o usunięcie Daniela. Litość nie wstrzymywała jednak uroczej dziewczyny od pogardliwych, lekceważących spojrzeń, któremi obrzucała go przy każdej sposobności, a które do reszty rozgoryczały serce młodziana.
Miał on za mało daru spostrzegawczego, by na dnie obcych spojrzeń odkryć prócz lekceważenia pewne, dość żywe nawet zajęcie. Pewnego dnia zjawiła się Joanna w gabinecie pana Tellier po jakąś książkę. Sprawiała jej osobliwą przyjemność myśl, że wprawi Daniela w zakłopotanie, przekonała się bowiem że ilekroć był z nią sam na sam, tracił zupełnie animusz.
Przeciskając się ku szafie z książkami, zawadziła o ostry róg któregoś sprzętu i naddarła sukienkę.
Daniel uczuł, że potrzeba przemówić i — palnął głupstwo.
— Szkoda! taka piękna sukienka! bąknął.
Joanna spojrzała nań, jak gdyby powiedzieć chciała: „Co cię to obchodzi?“
I uśmiechnąwszy się złośliwie, spytała:
— Czy pan może jesteś krawcem z zawodu?
— Jestem biedny, odparł Daniel, odzyskując nagle pewność siebie — przykro mi więc, gdy widzę zniszczenie tak kosztownej rzeczy. Wybacz pani moją śmiałość.
— Pan gardzisz zbytkiem, panie Danielu? powiedziało dziewczę już bez cienia ironii.
— Nie gardzę nim, obawiam się go tylko, brzmiała odpowiedź. Obawiam się zaś przepychu, ponieważ nie pozostaje on bez wpływu na serce.
— Uprzejmym pan jesteś, sucho odparła Joanna i wysunęła się z pokoju, pozostawiając Daniela w rozpaczy, jasnem bowiem było dlań, że ta rozmowa zamiast zbliżyć jeszcze bardziej oddaliła go od celu.
Podobne sceny powtórzyły się jeszcze nieraz.
Obok zaś własnej niezręczności trapiła Daniela jeszcze obawa, by p. de Rionne nie przypomniał sobie swej córki — obawa, na szczęście złudna.
Natomiast widywał Daniel w pobliżu Joanny częstokroć kogoś innego, kto niemniej go niepokoił: pana Loria. Ten Galant widocznie cieszył się sympatją Joanny i umiał istotnie miłym być towarzyszem.
Daniel był przekonany, że towarzystwo Lorina musiało na Joannę oddziałać jak najgorzej, ale cóż mógł począć, aby eleganckiemu paniczowi pokrzyżować szyki?
Pewnego poranku oświadczył p. Tellier Danielowi, że wybiera się z żoną i kuzynką na wieś. Sekretarz będzie mu tam niezbędny, p. Tellier bowiem chce raz już na serjo zabrać się do pracy nad rozpoczętem dziełem.
Nietrudno pojąć, jaką wiadomość ta przyjęła Daniela uciechą. W oddaleniu od zgiełku stolicy, od tej czeredy ludzi równie dystyngowanych jak zepsutych, pod czystem niebem wiejskiej, o ileż łatwiej będzie mu poczynić kroki spełnienia przyjętej na się misji!
W ośm dni później znajdował się w Normandji, w wiosce pana Tellier nad brzegami Sekwany.
Joanna zbudziwszy się wczesnym rankiem po przybyciu do Mesuil-Rouge otwarła okno, a cudowny widok owianej tchnieniem poranku natury sielskiej wycisnął jej łzy rozrzewnienia z oczu.
Czuła się znowu dzieckiem, oswobodzona nagle z tych mnóstwa więzów, które ją krępowały wśród towarzystwa stolicy.
Z politowaniem słuchała pani Tellier jej wyrażeń. Dla tej wynaturzonej kobiety równało się Medeil-Rouge wygnanie. O Joannie miała lepsze wyobrażenie; nie przypuszczała by to dziewczę, zasmakowawszy w pełnem uciech życiu paryskiem, znaleźć mogło przyjemność w parfiańskiej przyrodzie.
Daniel nie zawiódł się w swych oczekiwaniach. Willegiatura zbliżyła go do Joanny. Między obojgiem z konieczności wywiązała się pewna poufałość i Joanna musiała przecie mieć kogoś, ktoby słuchał jej wybuchów szczęścia, a tym kimś nie mogła być ciotka i wuj być nie mógł.
Wiejskie uroczysko było także powodem że pani Iellier w tem zbliżeniu nie widziała nic złego.
Doszło do tego, że raz w dwójkę tylko, Daniel z Joanną, wybrali się łódką na Sekwanę. Wyprawa ta do reszty przełamały lody. Wylądowawszy na jednej z licznych wysepek igrali jak dwaj towarzysze od dzieciństwa razem wychowani. Spóźnili się nawet z tego powodu i księżyc pośrebrzał już fale Sekwany, gdy wracali z wycieczki, która niewysłowiony czar pozostawiła w pamięci Daniela.
Odtąd nastąpił stanowczy w nim przewrót. Przestał filozofować i moralizować; czuł że jedno tylko jest dlań możliwe: kochać.
Nigdy też odtąd nie miał dla Joanny ani surowego spojrzenia, ani słowa nagany. Nie dopatrywał się już w niej żadnych błędów, w nagrodę szczęśliwości, jaką obdarzała go przez samą swą obecność.
Przeszło dlań całe lato, jak jedno rozkoszne upojenie.
W wigilję odjazdu do Paryża wybrał się Daniel z Joanną jeszcze raz łódką na Sekwanę, by pożegnać miejsce obojgu tak miłe.
Była to smutna wyprawa. Powietrze jesienne wionęło już chłodem, a chłód ten przenikał także ich serca. Wylądowując z powrotem, spostrzegł zdala trzy osoby, które zdawały się ich oczekiwać. Pana Tellier poznali odrazu, dwaj inni byli zdaje się, goście.
Sekretarzem owładnął nagły niepokój. Poznał on gości i zapytał Joannę co ich tu sprowadza.
Joanna pomknęła szybko naprzód wołając:
— Co za niespodzianka! Pan Lorin i mój papa!
Przypadłszy do pana Rionne uścisnęła go serdecznie i poszła z nim ku zamkowi. Obok kroczył giętki Lorin, wywołując relacjami swemi o nowinkach paryskich ciągłe wybuchy wesołości.
Samotny, ze łzami w oczkach, pozostał Daniel na brzegu, przeczuwając, że cały gmach jego szczęścia rozsypał się w gruzy.
Wieczorem, po obiedzie przyłączył się do niego Lorin.
— Jak doskonale umiesz wiosłować, mój kochany! przemówił dandys szyderczym tonem wyższości. Patrząc na ciebie nie możnaby przypuszczać, że masz tak silne ramiona... Dziękuję ci bardzo za to, iż w ciągu lata tak szczerze zajmowałeś się Joanną.
A gdy Daniel zdumiony spojrzał nań, gotując się do odparcia tego osobliwego zapytania, Lorin dodał ciszej:
— Nie wiesz zapewne o niczem... Zabieram się właśnie do popełnienia głupstwa, o którem raz mówiliśmy.
— Cóż to za głupstwo? zapytał zdławionym głosem Daniel.
— Oh, głupstwo nad głupstwami... Nie posiada ona ani złamanego szelągu, można więc sobie wyobrazić, co stanie się z moim majątkiem.
... Biorę Joannę za żonę.
Daniel osłupiał.
Następnie, niezdolny ani słówko odpowiedzi wyksztusić, udał się do swego pokoju.
Prawie od sześciu miesięcy toczył Lorin walkę sam z sobą i roztrząsał na wszystkie strony kwestję, czy ma się ożenić z Joanną. Zakochany w niej nie był. Młoda dziewczyna olśniła go raczej, niż podbiła dumnym swym urokiem i świetnym sarkazmem. Powiedział więc sobie, że taka żona przyniesie mu zaszczyt, a obok tego dzięki Joannie silniej zakorzenić się będzie mógł w towarzystwie.
Jedna tylko myśl go trapiła: zbyt wysokie koszta tej transakcji. Długo wahał się, zanim powiedział sobie, że jest już dość bogatym, by „palnąć głupstwo“.
Powziąwszy wreszcie stanowczą decyzję, wyszukał pana de Rionne, o którym wiedział, że jest już doszczętnie zrujnowany.
— Mój panie, powiedział mu, przybyłam celem pomówienia w ważnej sprawie. Mam nadzieję, że sprawa moja dozna ze strony pana przychylnego przyjęcia.
Pan de Rionne przypuszczał już, że ustami Lorina przemawia zakapturzony wierzyciel.
Gość tymczasem ciągnął dalej:
— Rzecz jest następująca. Mając zaszczyt należeć do częstych gości u państwa Tellier, poznałem pannę Joannę de Rionne... Owóż ośmielam się, prosić pana o jej rękę.
Minęła dobra chwila, zanim czuły papa ochłonął ze zdumienia. W ciągu tego miał Lorin sposobność opowiedzieć, kim jest, jakie posiada bogactwa i co jeszcze zdobyć może.
Twarz pana de Rionne rozpromieniała się coraz bardziej. Co za gratka: Nie żądano od niego pieniędzy; owszem dawano mu nadzieję nowego źródła kredytu.
A pan de Rionne znajdował się w fatalnych stosunkach. Długi cisnęły go okropnie, znikąd zaś żadnego grosza wycisnąć już nie mógł. Wszyscy go opuścili; nawet kamerdyner Louis drapnął, odkąd nie mógł okradać swego pana, który sam był już goły, jak turecki święty. Z kamerdynerem zaś wzbogaconym nieprawnymi zyski umknęła także nadobna Julia, ostatnia, acz niezbyt już ponętna osłoda pana de Rionne.
Miałże-by on nie korzystać z tak wybornej sposobności do wyratowania się z biedy? Niemniej jednak z wielką powagą odegrał rolę ojca troskliwego o los córki. Pragnął jedynie jej szczęścia.
Postanowiono udać się zaraz nazajutrz do Mesuil-Rouge. Zamiar ten, jak czytelnikowi już wiadomo, nie spełzł na niczem.
Po przybyciu i powitaniu, którego świadkami byliśmy, została Joanna zawezwaną do konferencji.
Daniel przez całą noc nie zmrużył oka. Straszna walka duchowa wrzała w jego piersi. Pocieszał się, że Lorin skłamać, ale pociechę tę sam rychło uznał jako złudę. Był przekonany że małżeństwo dojdzie do skutku, a myśl ta przejmowała go niewysłowionem bolem.
Świtający poranek wlał weń nieco otuchy. Słyszał jedynie Lorina; może przecież była to tylko jedna z jego przechwałek?
W gabinecie zastał już pana Tellier, który ani jednem słowem, ani jedną miną nie okazał jakoby zaszło coś nadzwyczajnego. Pan de Rionne był w wybornem usposobieniu i otaczał córkę ciągłymi objawami czułości, a pani Tellier co chwila wybuchała nerwowym śmiechem. I ona bowiem spędziła noc bezsennie, rozgoryczona, z powodu, że Lorin, którego obdarzała najwyższymi dowodami łaski, tak łatwo zdecydował się na małżeństwo. Pociechą dla niej była jedynie myśl, że Joanna zniknie nakoniec z jej pobliża. Ta dziewczyna jest widocznie niebezpieczna; lepiej już, że zabierze jej Lorina, nieźliby miała dalsze spustoszenia czynić w kole przyjaciół pani Tellier.
Co się tyczy Lorina to ten grał z całem przejęciem rolę konkurenta.
Najuważniej jednak obserwował Daniel Joannę. Miała ona minę prawdziwej Paryżanki, zadowolnionej z tego, iż się ubiegają o nią. Zbyt wielkiej radości nie zdradzając, wskazywała jednak zachowaniem, iż pochlebiają jej konkury Lorina. Był on w jej w oczach wcale niezłym kandydatem na męża; dla czegoż miałaby go odrzucać. Małżeństwo wyobrażała ona sobie ze stanowiska wyłącznie salonowego.
Daniel zrozumiał sytuację i powiedział sobie, że obowiązkiem jego jest nie dopuścić, by ów związek doszedł do skutku.
Wieczorem nadarzyła mu się sposobność do pomówienia z Joanną.
— Pani wychodzi za mąż? zapytał nagle.
— Tak, odparła, zdumiona wzruszeniem, jakie drżało w jego głosie.
— Czy pani dobrze znasz pana Lorin?
— Naturalnie!
— Znam go od lat dwunastu i wcale nie żywię dlań szacunku.
Joanna dumnie podniosła głowę. Chciała coś odpowiedzieć ale Daniel przerwał jej szybko:
— Pozwól mi pani mówić, wierz mi pani że to małżeństwo nie może przyjść do skutku. Ja niechcę, żebyś pani wyszła za tego człowieka.
Przemawiał w tonie stanowczym, jak ojciec urażony oporem dziecka.
Joanna spojrzała nań z dawnem lekceważeniem.
— Litości, błagał, zastanów się pani, nie doprowadzaj mnie do rozpaczy.
Joanna wybuchła pustym śmiechem. Rozbroiło ją zuchwalstwo biednego sekretarza.
— Gotowabym pomyśleć nakoniec, rzekła uszczypliwie, że pan sekretarz zakochał się we mnie.
A potem łagodniej już, ze współczucia, przyjaźnie dodała:
— Bez głupstw, mój poczciwy przyjacielu! Nie rozstawajmy się w niezgodzie.
Odeszła. Daniel stał jak wryty, mechanicznie powtarzając sobie szydercze słowa Joanny. „Gotowabym nakoniec pomyśleć, że pan sekretarz zakochał się we mnie“.
Tak, to była prawda nieszczęsna prawda; on ją kochał! Cała jego uległość dla Joanny, całe to oddanie się, nie było niczem innem jeno miłością.
Do późna w nocy, błąkał się po parku, nie zważając na zimno przejmujące i wilgoć, która unosiła się w postaci gęstej mgły w powietrzu. Po rozpaczy nadeszło oszołomienie z którego wyrwał go dopiero ranek. Powiedział sobie Daniel, że niema już tu nic robić; walka skończyła się — jego pogromem. Jakoż istotnie wyjechał, wyprzedzając na kilka godzin powrót gości do Paryża.
Dwa miesiące spędził w zupełnym odosobnieniu. Raz jedyny pojawił się w pałacu przy ul. D’Amsterdam, by panu Tellier podziękować za życzliwość, jakiej doznawał z jego strony.
W przeddzień ślubu wyjechał nad morze. Tam błądząc po wydmach z rozpaczą w sercu doszedł do przekonania że mimo klęski doznanej nie śmie Joanny opuścić.
Wszak mówiła umierająca jej matka: „Gdyby wyszła za mąż za złego człowieka, to walcz dalej w jej obronie. Z trudem tylko znosi kobieta brzemię samotności i trzeba szczególnych starań, by pod tym ciężarem nieupadła. Cokolwiek zajdzie, nie opuszczaj jej.“
Nazajutrz rankiem wybrał się Daniel do Paryża z powziętą już decyzją. Tak! On i nadal nie zaniecha walki o szczęście Joanny.
W Paryżu udał się natychmiast do Jerzego który przyjął go ze zdumieniem, lecz zarazem z całą serdecznością.
Daniel oświadczył mu, że przybywa, by wrócić do wspólnej od tak dawna na kołku wiszącej pracy.
Powziął to postanowienie w drodze. Obowiązkiem jego było starać się o sławę, bo ona tylko mogła zbliżyć go znowu do celu. Jedynie jako sławny, wpływowy, mógł teraz zdziałać coś dla Joanny.
Z zapałem wzięli się przyjaciele do dzieła i w krótkim wykończyli je czasie. Praca ich ściągnęła na siebie ogólną uwagę. Mówiono o niej nietylko w kołach uczonych, lecz nawet w salonach, dokąd rozgłos autorski nieczęsto zaczął dochodzić.
Pewnego dnia na wezwanie Jerzego, udał się z nim Daniel na wieczór do pewnej znakomitej rodziny.
Jedna z pewnych osób, które przybyły po ich wejściu, była Joanna wsparta na ramieniu Lorina. Zmieniła się bardzo; ust jej nie ukraszał już niewinny wesoły uśmiech, a powieki jakby nabrzękłe, zdradzały, że znać aż nazbyt często wydobywał się z pod nich łez strumień.
Lorin ujrzawszy przyjaciół, zadowolony że że tak sławnym dziś ludziom może uścisnąć rękę i poszczycić się w obecności wszystkich, zażyłym z nimi stosunkiem, zawołał:
— Co za traf szczęśliwy, że panów spotykamy. Ale czy też godzi się tak, jak panowie, zaniedbywać starych przyjaciół?
Jerzy zdumiony był tą bezczelnością, Daniel jednak, którego widok Joanny podniecił wyręczył go, mówiąc:
— Jesteśmy bardzo zajęci, niewiadomo nam zresztą, czy bylibyśmy pożądanymi gośćmi.
— Cóż za powątpiewanie? przerwał mu Lorin. Możecie panowie mój dom uważać za swój własny. Niedajcież czekać zbyt długo na siebie.
Cały świat o was teraz mówi; dodał ciszej. Musicie panowie zarabiać kolosalne sumy.
Teraz dopiero przypomniał sobie żonę.
— Moja droga, zwrócił się — o to pan Jerzy Raymond i Daniel Raimbault.
— Pana Raimbault mam przyjemność znać już rzekła Joanna.
— Ach, prawda, z uśmiechem zauważył Lorin. Wycieczkowaliście razem po Sekwanie. Dobrze zrobiłeś, kochany panie Danielu, że dobiłeś się sławy. Ubolewałem nad panem, że musiałeś marnować swe siły jako sekretarz pana Tellier. Musisz pan wiedzieć, że nieborak padł ofiarą apopleksji. Żona jego, jak się dowiaduję, zamierza wstąpić do klasztoru. Zwykły to koniec królowych mody.
Joanna przez cały czas tej rozmowy stała z odwróconą głową, jakby wstyd jej było, że takiego ma męża.
Bo Lorin, dopiąwszy celu, stracił nawet polor szykowności, brutalne zwierzę wyzierało zeń bez żenady. Daniel zauważył, że nawet odzież Lorina nie była już tak jak dawniej wykwintną, a głos jego uległ przyćmieniu.
— Nie omieszkamy skorzystać z tak łaskawych zaprosin, przemówił Daniel, szczerem przejęty współczuciem dla Joanny.
Rozeszli się.
Jerzy zapytał:
— Znasz więc panią Lorin.
— Tak, brzmiała odpowiedź, jest ona kuzynką deputowanego, któremu sekretarzowałem.
— Ubolewam nad nią.
— I słusznie.
— Dziwnie mnie wzruszyła ta pani ze smutnemi oczyma.
Daniel zwrócił rozmowę na inny przedmiot...
Stosownie do przyrzeczenia wybrali się w kilku dni później na wieczór do państwa Lorin.
Daniel dopiero teraz miał sposobność poznać cały ogrom niedoli Joanny.
Dopiero zostawszy żoną Lorina, poznała ona jego istotny charakter. Obawa i gniew rozpoczęły w niej walkę. Była z Lorinem związaną na całe życie — ta myśl doprowadzała ją do rozpaczy.
Wewnętrzna walka musiała ją złamać. W chwili, gdy Daniel obaczył znowu Joannę, była ona bliską wejścia na śliską drogę odwetu przeciw mężowi, który z każdym dniem tył coraz bardziej i stawał się coraz głupszym.
W Danielu zaś przytłumiona miłość odezwała się na nowo z całą potęgą.
W ciągu wieczoru, nie spuszczając Joanny z oka, zauważył Daniel, że pani Lorin spogląda ciągle ku drzwiom przyległego salonu. Stał tam młody, elegancki człowiek, który niebawem zbliżył się do nich. Przybycie jego wprawiło Joannę w jeszcze większy niepokój. Zaczęli oboje rozmowę pełną wzajemnych grzeczności. Daniel, choć czuł, że reguły towarzyskie każą mu odejść, pozostał. Młody jegomość ignorował zresztą zupełnie.
— Czy pani pozwoli złożyć sobie jutro wieczór uszanowanie? zapytał w końcu przyciszonym głosem.
Joanna zbladła, miała już odpowiedź na ustach, lecz obaczywszy surową minę Daniela powstała i nic nie rzekłszy, odeszła.
Dandys wykręcił się na obcasie.
— A więc jeszcze czekać? mruknął przez zęby.
Daniel wszystko słyszał i zrozumiał. Zimny pot oblał mu skronie. Nie mógł dłużej wytrzymać w tej dusznej atmosferze. Wziął Jerzego pod ramię i niespostrzeżenie wyszli.
— Cóż cię tak pędzi? zapytał Jerzy, gdy znaleźli się na ulicy.
— Nie cierpię Lorina, brzmiała odpowiedź.
— I ja go nie cierpię. Byłbym jednak chętnie pozostał, choćby dla obserwowania jego żony... Ale pójdziemy tam jeszcze kiedy?
— Oh niezawodnie!
Ciężka to była noc dla Daniela, równic ciężka jak ostatnia ze spędzonych ongi Mesuit-Ronge. Po długiej walce ze sobą samym zdecydował się na krok stanowczy: napisał list do Joanny.
Nazajutrz rano wyprawił go przez posłańca.
List Daniela opiewał, jak następuje:
Wybacz, niepodobna mi dłużej milczeć; moje serce domaga się wysłuchania. Będzie to spowiedź nieznajomego, który tchórzem jest może, lecz nie do tego stopnia, by Panią kochał, nie wyznając jej tego wcale.
Nic nie pragnę, prócz tego, byś Pani przeczytała list mój.
Sam żądny pocieszenia, pragnę gorąco, byś pani w życiu swem zdobyła się na spokój równie niezachwiany, jak niezachwianą jest rezygnacja mej miłości.
Niedawno temu widziałem panią w smutku, nie mogę nic uczynić dla szczęścia Pani, ale jeśli Pani serce jest wrażliwe, to uczujesz, że Ciebie kocham. Czy nie zdołasz Pani nawzajem kochać tego, który nigdy się nie okaże Tobie?
Nie wiem, po co przyszedłem na świat. Jakieś mistyczne przeczucie mówi mi, że po to, by natchnąć Cię, Pani, miłością i milczeć — na wieki.
Pisząc to, płaczę ze wstydu i z bolu. Wiem, że cierpisz, że toczysz sama z sobą walkę. Drżę z obawy, byś nie zachwiała tę wiarę w Ciebie, która rzuca mnie przed Panią na kolana. Wszak mnie rozumiesz?...“
W tym tonie i w tym duchu zapełnił Daniel jeszcze dalszych kilka stronic listu, podyktowanego jedną myślą, że kocha Joannę, która innego gotowa pokochać. Ta jedna też myśl w najrozmaitsze ujęta formy wypełniała list od początku do końca. Był to głos miłości i wiary.
Joanna nieraz już otrzymywała wonne liściki, których nieznani autorowie korzyli się przed nią. Zwykle z uśmiechem politowania rzucała je do kosza. Ale list Daniela rozbudził w niej zupełnie nowe uczucia, nowy świat myśli.
Jej dusza uniosła się w wyższe światy na spotkanie silnego ducha, który ją przyzywał ku sobie.
I porwana gorącemi słowy listu postanowiła znosić cierpliwie brzemię swego osamotnienia, które przestało już być osamotnieniem, skoro czyjś duch pokrewny ślubował stać ciągle niewidomie przy jej boku.
Przez długich dni óśm Daniel nie miał śmiałości pokazać się u Lorina. Poszedł wreszcie i trafem szczególnym zastał Joannę samą.
Z niewymowną radością zauważył w niej wielką zmianę. Pogoda znowu jaśniała z oblicza i spojrzeń pięknej kobiety. Widocznie duszę jej opanował spokój.
Młoda pani długo zatrzymała obu przyjaciół. Wesoła pogawędka w troje nieprędko wypadła uczestnikom z pamięci.
Daniel był pewny, że Joanna nie podejrzywa go o autorstwo wiadomego listu. Niekrępowany więc napawał się jej widokiem i głosem.
Przysięgał sobie, że poprzestanie na rozkoszy jaką mu sprawiało przeświadczenie, iż dobrze zasłużył się około szczęścia Joanny. Drżał na samą myśl, iż mogłoby wyjść na jaw kiedyś, że to on tak ważny w skutkach list napisał. Wówczas bowiem — mniemał — Joanna przystała by go kochać.
Jerzy również był zachwycony. W Joannie rozmawiającą prawie wyłącznie z Danielem wpatrywał się jak w obraz.
W końcu trzeba było opuścić błękitny salonik. Obaj panowie, przyrzekli, że niebawem pokażą się znowu. Obaj pozostawili swe serca w tem miłem zaciszu.
Trzy następne miesiące przeszły Danielowi wśród ciągłej uciechy. Kiedy jeszcze nie był tak szczęśliwy pragnął jednego tylko, aby ten raj tajnej miłości nigdy nie runął w gruzy.
Nie mógł się jednak oprzeć pokusie napisania nowego listu do Joanny. Brzmiał w nim ton rozkosznego upojenia. „Żyjmy tak nadal, pisał. Niczem więcej nie chcę być dla Pani nadto czem jest śmiertelny człowiek dla Bóstwa, modlitwą, uwielbieniem, kornem podnóżem“. Za jednym listem, poszedł drugi trzeci...
Joanna bez oporu poddawała się przemocy tego czystego ducha, który zapałał miłością do śmiertelnej istoty. Uważała go za swego strażnika, za niewidomą podporę, wstrzymującą ją od upadku.
Z rozkoszą obserwował Daniel podczas coraz częstszych swych wizyt postępy, jakie w Joannie czyniła miłość. O przebudzeniu ze snu słodkiego nawet nie myślała. Kochała nieznanego całą duszą — cofnęłaby się jednak może, gdyby spuścił przyłbicę.
W ciągu owych trzech miesięcy i Jerzy zapałał gorącą sympatją dla pięknej pani. Krył się z tem jednak, nawet przed Danielem. Odkrywszy prawdę, spostrzegł, że było już za późno, Z zamkniętemi oczyma rzucił się w tonie uczucia, o którem nie wiedział, co mu przyniesie: szczęście, czy niedolę?
Gdy obaj przyjaciele zjawili się znowu pewnego wieczoru u Joanny, doszła ich niespodziana wiadomość. Lorin zmarł nagle w Londynie. Łzy współczucia nie błysnęły im w oku; niemniej jednak żalem szczerym przejęła ich myśl, że błękitny salonik pozostanie im na jakiś czas zamknięty.
Nad wypadkiem tym wcale nie dyskutowali. Byli przyjaciółmi żyli razem i pracowali wspólnie, każdy z nich jednak krył w sercu tajemnicę, która ich rozdzielała.
Tak przeszło kilka tygodni.
Wówczas dopiero odważyli się odwiedzić owdowiałą panią Lorin. Zastali ją wprawdzie nieco bladą, przyjęła jednak gości uprzejmie jak zwykle. Wobec Jerzego zachowywała się z uderzającym chłodem. Tem żywiej gawędziła z Danielem.
Skutkiem niepomyślnych operacyj giełdowych pozostawił nieboszczyk Lorin swą żonę w niezbyt pomyślnej sytuacji finansowej.
Pan de Rionne, który przy swej córce prowadził życie pasożyta, ucieszył się bardzo z powodu śmierci swego zięcia. Żywił on głęboką nienawiść przeciw temu człowiekowi; nigdy ani jednego sou nie udało się teściowi wydobyć z niego, no, a przytułek — ten go prawie nic nie kosztował. Ledwie nadeszła wiadomość o śmierci Lorina czuły papa kategorycznie za żądał od wdowy pieniędzy. Joanna nie myślała bronić się. Z chęcią pozostawiła mu resztki fortuny, przygniatającej ją tylko; sama zabrała to jedynie, bez czego nie mogła się obyć.
Daniel dowiedziawszy się o owych szczegółach, powziął jeszcze większy szacunek dla Joanny. Urosła ona w jego oczach, wyszlachetniała i zdawało mu się, że życzenie zmarłej zostało wreszcie spełnionem. Pewnego wieczoru, opanowany niepokojem, napisał nowy list do niej.
Przeraził go śmiertelnie bilet, który nazajutrz otrzymał od Joanny z uprzejmą prośbą, by ją odwiedził. Oddalił się, nic nie mówiąc Jerzemu; z głową pękającą od nawału myśli przebiegł długą drogę.
Młoda pani wyprowadziła się już z dawnego pomieszkania, a zajęła natomiast bardzo skromny apartament na drugiem piętrze czynszowego domu. Powitała gościa w małym, jasnym, niezbędnymi tylko sprzętami umeblowanym pokoju.
Joanna nie zauważyła nawet jego zmieszania. Daniel sapał ciężko, niezdolny wyksztusić ze siebie ani słowa.
Gdy usiadł, pani domu przemówiła doń w serdecznym tonie jak do zaufanego przyjaciela.
— Znam pańską szlachetną przychylność dla mnie, mówiła; ubolewam, że tak długo nie umiałam poznać się na pańskiem sercu. Czy mi pan przebaczysz?
Uścisnęła rękę Daniela, spojrzała nań wilgotnemi oczyma i nie pozwalając mu ozwać się, ciągnęła dalej:
— Pan jesteś dla mnie życzliwy, wiem o tem. Ja zaś mam panu do powierzenia tajemnicę a zarazem prośbę o pomoc.
Daniel pobladł, jak ściana; zwykła jego lękliwość wzięła znowu górę. Sądził, że Joanna odgadła wszystko i że chce pomówić z nim o jego listach.
— Słucham, wybąknął wreszcie złamanym głosem — jak winowajca.
Joanna zarumieniła się lekko.
— Od kilku miesięcy — prawiła znowu po krótkiem wahaniu — otrzymuję listy, a pan musisz wiedzieć, kto jest ich autorem. Liczyłam na to, że dowiem się od pana prawdy.
Daniel czuł się bliskim postradania zmysłów. Krew gwałtownie uderzyła mu do głowy.
— Nie odpowiadasz pan — ciągnęła młoda dama dalej. — Nie chcesz pan zawieść zaufania przyjaciela. A więc dobrze; ja sama dopomogę panu. Nieprawdaż, że te listy pochodzą od Jerzego Raymond? Nie zaprzeczaj pan; wiem o wszystkiem doskonale. Miłość wyczytałam mu z oczu, a szukając w koło siebie, nie widziałam nikogo, ktoby był zdolny podobne pisać listy.
Zatrzymała się na chwilę. Daniel spoglądał na nią niemal z przerażeniem.
— Uważam pana za brata, szeptała po przerwie. Dla tego spowiadam się ze wszystkiego z taką szczerością. Wczoraj znowu dostałam list od pańskiego przyjaciela. Nie powinien on ich więcej pisać, bo listy są nadal zbyteczne. Powtarzam panu, że wiem o wszystkiem; igraszka mogła by być równie bolesną, jak niebezpieczną. Powiedz pan swemu przyjacielowi, niech przyjdzie... Przyjdź pan z nim razem.
Wzruszone jej spojrzenie dopełniło spowiedzi. Joanna kochała Jerzego.
Po początkowem osłupieniu, opanował Daniela rozpaczliwy spokój. Zdawało mu się, jakgdyby dusza zeń uszła, pozostawiając jedynie ciało.
Spokojnie począł teraz rozmawiać z Joanną o Jerzym i grać rolę brata, jaką przeznaczyła dlań młoda pani.
W chwilę później znajdował się już na ulicy w pobliżu swego pomieszkania. Teraz dopiero ozwało się w nim zwierzę ludzkie, rzucając go na pastwę wściekłości i rozpaczy.
I z tego jednak otrząsł się ostatecznie Daniel. Ciało jego cierpiało, serce wzdragało się ponieść tak ciężką ofiarę. Nie mógł z początku przystać na to, by w podobny sposób wyrzec się szczęścia. Ciągle ustępywał innym z drogi, ciągle krył się sam w cieniu i milczał. Czyż nie zasłużył przez to na nagrodę? Czuł, że brak mu już sił, by i w tym wypadku usunąć siebie, by umrzeć, nie wypowiedziawszy swych uczuć.
Do djabła, że też mógł się on tak pomylić! Na głos zaśmiał się, a raczej zaryczał z gniewu. Tyle miesięcy, jak zwyczajny egoista upajał się swą miłością, całe swe jestestwo roztopił w zachwycie bezgranicznym, a tymczasem serce ukochanej kobiety zwróciło się ku komu innemu. Przypomniał sobie, jak w błękitnym salonie siedząc, studjował rysy młodej pani, jej spojrzenia łzawe jak każdy uśmiech zapisywał w pamięci na swą korzyść; przypominał sobie swój zapał, swe nadzieje, swe bezgraniczne zaufanie. I wszystko to było fałszem, czczą złudą, zdolną wydać tylko gorżkie rozczarowanie! Te spojrzenia, te uśmiechy Joanny należały się Jerzemu! A więc jego to kochała Joanna, na Daniela wcale nie zwracając uwagi. Został ohydnie obrabowany z urojonego szczęścia i nic mu nie zostało prócz łez i samotności.
Mimo to jednak Joanna użyła go za spowiednika swej miłości i za pośrednika do wynurzenia jej wybranemu. Więc musiał jeszcze poddać się razem tej gorżkiej ironji; musiał pozwolić, iżby z niego nielitośnie zadrwiono. Uznano go za zbyt szkaradnego, by mógł serce swe zaprzątnąć miłością, nikomu przez myśl nawet nie przeszło, że taka brzydka maszyna może samoistnie żyć i czuć może.
Taka już jego dola: kochać, a nie być kochanym. Myśl o pani de Rionne obcą mu była w tej chwili zupełnie sprzykrzyła się Danielowi rola, do jakiej los go upatrzył. Zawsze traktowano go jako brata nigdy jako kochanka — ta świadomość nie dawała mu ani chwili spokoju.
Długo trwało przesilenie. Za ciężki był cios, aby przeszedł bez wrażenia. Nigdy byłby Daniel nie sądził, że Joanna i Jerzy sprzymierzą się, by dręczyć go wspólnemi siłami. Właśnie ci, których najgoręcej ukochał, najsilniej dali mu się w znaki. Jeszcze wczoraj był tak szczęśliwy! Rok, zmierzający do kresu, przygotował dlań słodycze, jakich przedtem nie zaznał. Ale nagle, niespodzianie ujrzał się zepchniętym z wymarzonej wyżyny. I kto go zepchnął? Jerzy do współki z Joanną!
Od czasu do czasu uspokajał się. Potem jednak rozpierało mu znowu krtań łkanie, a zabójcze myśli przeciągały mu szaloną burzą po głowie. Pytał, co ma uczynić? Zwierz wściekły, co kły wyszczerzał w jego głębi, sani się zagryzał, nie wiedząc, na kim ma wywrzeć swą wściekłość.
Z kolei owładnęło nim bezgraniczne uczucie wstydu; bezsilny gorżkiemi zalewając się łzami, bliski był zupełnego wyczerpania. Jego ciało uspokajało się zwolna; słuchał powolnych, melancholijnych uderzeń serca, które uskarzało się już całkiem pocichutku na tę swą niedolę.
Daniel spuścił zasłony; nieznośnem stało się dlań światło dzienne. Wśród ciszy, wytężonemi oczyma wpatrywał się w mroki. Łzy przestały płynąć, opuściła go gorączka; nerwy zapragnęły wypoczynku.
I oto zdołał się nakoniec zupełnie wyrwać ze sfery ludzkiej, wzlecieć na wyżyny bezwzględnej, nieograniczonej miłości. Tam znowu uczuł się zdolnym do rezygnacji. Zstąpiła nań niewypowiedziana dobroć; zdawało mu się, jakby ciało jego było w tej chwili zupełnie nieważkiem i jakby dusza jego dziękowała mu za to, że w ten sposób uwolnił ją od ciężaru. Nie zastanawiał się już, bezwzględnie idąc za popędem wewnętrznym, bo jasnem dlań było, że teraz dopiero zawitała doń prawdziwa miłość.
Smutny uśmiech zawitał mu na usta. Umarł dla wszelkich drobiazgów tego świata. Nad pokonanym ciałem duch tryumfował.
Zwolna przypomniał sobie panią de Rionne i gotów był uczynić zadość życzeniu zmarłej. Pogodnie patrzał już przed siebie, jasno widząc, co jest jego powinnością.
Udał się do Jerzego.
Powitał go serdecznie i nie zadrżał, ściskając mu rękę. Żadne porywy fizyczne już się w nim nie odzywały; duch tylko chciał przemówić do ducha.
Wiedział Daniel, że jego przyjaciel powziął namiętną miłość dla Joanny. Zrozumiał teraz mnóstwo drobnych szczegółów, niedawno zagadkowych dla niego najzupełniej. Mówił z całą siłą przekonania, tonem szczerego współczucia. Sam ostatnim ciosem dobił swą miłość.
— Mój przyjacielu, ozwał się do Jerzego, mogę cię wreszcie powiadomić o wielkiej tajemnicy mego życia.
I spokojnie, bez wszelkiej przesady, roztoczył przed Jerzym historję swego bezgranicznego poświęcenia.
Przypomniał mu nagłe swoje zniknięcie w owym czasie, gdy mieszkali w ciasnej uliczce St. Dominique St Enfer; przypomniał mu zagadkowe objęcie posady sekretarza u pana Tellier, — cierpienia jakie przechodził przed zamążpójściem Joanny i po jej zamążpójściu. A wszystko to wyjaśnił uczuciem wdzięczności dla pani de Rionne; nadał sobie pozory strażnika i opiekuna zupełnie bezinteresownego, który a priori zrezygnował ze wszystkich ludzkich słabostek.
— Dzisiaj, kończył ze wzruszającą swobodą, kończy się moja misja. Chcę wydać moję córkę za mąż, chcę ją powierzyć godnemu jej przyjacielowi, a samemu wycofać się zupełnie z widowni... Czy odgadniesz, na kogo padł mój wybór?
Jerzy, który z nietajonem wzruszeniem przysłuchiwał się przyjacielowi, zadrżał teraz na całem ciele.
— Dokończ mego zadania, ciągnął Daniel dalej, i daj jej szczęście zupełne. Odstępuję tobie moją misję. Kochasz duszę drogą, Joannę: od ciebie teraz zawisło pocieszenie ducha biednej zmarłej i uspokojenie... Moja córka oczekuje ciebie.
Jerzy rzucił mu się w ramiona. Niezdolny był wymówić ani słowa. Daniel w istocie przybrał wszelkie pozory ojcowskiej powagi, a przyjaciel uszczęśliwiony spoglądał nań, jak na nadludzką istotę, z bezgranicznem uwielbieniem.
Daniel sam siebie podziwiał, że potrafił do tego stopnia zapanować nad swym bolem; on bolu już nie czuł. Wzniosłe kłamstwo przejmowało go niewypowiedzianą błogością. Mówił o listach pisanych do Joanny, ale poprzestawał na nieuchwytnych tylko aluzjach. Już nie biło mu serce z niedawną gwałtownością; nie pozostała mu nawet świadomość tego i co przebył.
Jerzy niczego się nie domyślał. Poświęcił się on całkiem wszechmocnej rozkoszy, jaka nim owładnęła. Daniel zbyt spokojnie zachowywał się zbyt ochotnie malował mu szczęście jakiego przyjaciel dozna w związku z Joanną, by podejrzywał go, iż czyni sam ofiarę z własnego szczęścia.
I otworzyły się Jerzemu usta. Zaczął mówić o swej miłości, błogosławił Daniela, iż uczyni go szczęśliwym.
— Skończone dzieło! przerwał mu Daniel. Udam się na wypoczynek do St Henri.
A gdy przyjaciel zaprotestował przeciw temu zamiarowi dodał:
— Nie, nie, jabym wam tylko przeszkadzał. Ludzie szczęśliwi chętnie szukają samotności. Pozwól mi wyruszyć. Wszak mnie odwidzicie?
Jakoś zaraz nazajutrz rano wyjechał.
Osłabł straszliwie; czuł się wyczerpany fizycznie, a nad duszą jego dziwna czczość roztoczyła nowe swe skrzydła.
Jerzy bał się wprawdzie czynić nawet wobec siebie takich zwierzeń, jednakowoż doznał uczucia prawdziwej ulgi, gdy nareszcie rozstał się z Danielem. Pozostał sam ze swą miłością, sam z Joanną i takie przejmowało go uczucie, jakgdyby był równocześnie jej kochankiem i jej bratem, odkąd nie miała nikogo, kto mógłby się nią zaopiekować. Doznawał szlachetnego zadowolenia z powodu, że nie rzucił się jej odrazu od stóp; przez dwa dni odmówił sobie nawet niewinnej przyjemności odwiedzenia Joanny; układał w myśli wyrazy, jakiemi się powita, i upajał się wyobrażeniem spojrzenia, którem Joanna obdarzy go przy wejściu.
Spotkanie obojga było równie rozkoszne, jak kłopotliwe. Oboje poraz pierwszy dali do swych serc dostęp uczuciom miłości. To też w czarownem zakłopotaniu nie wiedzieli, jak do siebie przemówić; kilka minut upłynęło zanim zdołali wymieniać kilka obojętnych wyrazów. Ale potem odtajały ich serca.
W rozmowie tej wszystko uregulowano. Joanna, której żałoba jeszcze się nie skończyła, chciała ślub odwlec o kilka miesięcy. Jerzy poddał się jej woli. Był szczęśliwy, gdy usłyszał, iż Joanna nie posiada żadnego zgoła majątku, nie byłby bowiem zdołał przemódz się do tego stopnia, aby używać pieniędzy Lorina.
A Daniel był tak daleko od nich! Poświęcili mu krótką chwilę rozmowy, jak o przyjacielu, którego już może nigdy się nie zobaczy. Rozpływali się w egoizmie szczęścia, tonęli w teraźniejszości, przyszłość pozostawiając na uboczy.
Prawie sześć miesięcy upłynęło im w tych niewinnych rozkoszach. Kochali się i to im wystarczało. Nie myśleli nawet o tem, co ich zetknęło.
Z lekkiem drżeniem poczęła raz Joanna rozmowę o listach, które jak sądziła, pisywał do niej Jerzy. To wspomnienie przeszłości epizodycznie tylko wymknęło się jej z ust wśród pogadanki.
Jerzy lekkie czuł drżenie. Nagle błysnęła mu przed oczyma wyobraźni twarz Daniela. Nic nie odpowiedział i żal mu się zrobiło, że nie zapytał przyjaciela w sprawie wymiany listów, które młodą kobietę tak silnie poruszyły.
Joanna zaś, raz poruszywszy sprawę, nie poprzestała na wzmiance, przypomniała Jerzemu kilka ustępów wrzekomo i jego listów, zacytowała nawet kilka zdań dosłownie. Podejrzenie zbudziło się w sercu Jerzego. Zapytał Joannę, czy posiada jeszcze owe listy. Z uśmiechem bez wahania przedłożyła mu całą ich paczkę.
— Oto one, rzekła. Kochasz mnie pan dziś tak silnie, że nie pamiętasz nawet, jak kochałeś mnie dawniej... Posłuchaj przeto.
I przeczytała mu jeden z owych listów, gorejący niepohamowaną namiętnością. Jerzy z rozpaczliwą miną słuchał jej, co zauważywszy, Joanna nie mogła pohamować śmiechu. Młody człowiek wziął plik listów do ręki i począł je gorączkowo przeglądać. W jednej chwili wyjaśniło mu się wszystko.
Daniel umknął, nie myśląc o tem, iż pozostawia dowody swych uczuć i swego oddania się. W rozpaczy, jaka nim owładnęła, poszedł za jedną jedyną myślą i jedynemu pragnieniu, by jak najrychlej wyrwać się z koła stosunków, które taką zgotowały mu męczarnię.
Nakoniec Jerzy wiedział, co działo się w sercu przyjaciela. Doszedł do posiadania całkowitej tajemnicy i nie chciał dać się wyprzedzić w szlachetności swemu przyjacielowi. Miłość wprawdzie głośny podniosła w pierwszej chwili protest, on jednakże zmusił ją do milczenia.
Ująwszy Joannę za rękę mówił:
— Mówimy tyle o wzajemnej miłości, a jednak w gruncie jesteśmy tylko dzieciakami. Ani jedną myślą nie uczciliśmy dotąd człowieka, który uczynił, iż należeć będziemy do siebie. Zdala od nas wylewa on łzy gorzkie, podczas gdy my porwani sobkowstwem zwykłem u kochanków, używamy niezamąconej rozkoszy i z jednego upojenia rzucamy się w drugie. Musisz o wszystkiem dowiedzieć się Joanno, bo uważałbym siebie za nędznika, gdybym rozmyślnie zataił przed tobą prawdę. Dopiero te listy odkryły mi jej tajemnicę... Posłuchaj dziejów Daniela.
I w prostych, niewyszukanych wyrazach pouczył Joannę o wszystkiem, co wyznał mu przyjaciel. Przedstawił jej to pełne poświęcenia życie, na które składały się w równej mierze miłość i zaparcie. Pokazał Joannie Daniela stojącego przed łożem jej matki. Łzy rzęsiste polały się z oczu pięknej młodej kobiety. Nużyła ją świadomość okrucieństwa, jakiego dopuściła się wobec Daniela, strażnika jej lat młodych, co w tylu ciężkich chwilach niewidoczną ocalił ją pomocą.
Jerzy zaś prawił dalej z całą dokładnością roztaczając dzieje tego długiego męczeństwa. Podnosił wszystkie szczegóły, bez osłony zakreślił obraz cierpień i rezygnacji biednego Daniela. Naprzód dwanaście lat męczył się w samotności, — tych dwanaście lat, podczas których Joannę trzymano w klasztorze; ale zupełna, bezwzględna rezygnacja nastała dlań dopiero z chwilą objęcia posady sekretarza u Telliera. Z rozkoszą mięszała się w jego sercu najwyższa boleść podczas wycieczek na łódce w Mesuil-Rouge i wówczas, gdy wśród tłumu towarzyskiego roztaczał nad nią zdala ciche skrzydła swej opieki. A im dłużej Jerzy mówił o tym przedmiocie, tem jaśniej występował własny jego charakter i wszystko wyjaśniał, wszystko odgadywał co przyjaciel zachował przed nim w tajemnicy. Głos jego drzał przytem od tajonego wzruszenia a jego oczy błyszczały wstrzymywanemi łzami.
Wkońcu zwrócił się Jerzy do sprawy listów. Wyznał prawdę, przedstawił miłość Daniela, wykazywał Joannie, jak czyste, wzniosłe jak szlachetne to serce. I kto zadał mu cios zabójczy? Oni oboje acz zgoła nieświadomie. W nagrodę za bezprzykładne poświęcenie skazali go na ostatnią największą ofiarę. Musiała ona Daniela dobić.
Jerzy skończywszy mówić, doznał niemałej ulgi. Podniósł głowę i spojrzał na Joannę. Drżąc na całem ciele, oczekiwała ona tego spojrzenia.
Przypomniała sobie ostatnią rozmowę swą z Danielem i przerażeniem przejęła ją myśl o męczarni, jaką biedny ów człowiek musiał wtedy przebyć. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej ujrzała nagle w całej nagości życie nieszczęśliwego, a bezgraniczna litość przeszła rychło w pragnienie ulgi, jaką mogłoby dać jedynie przebaczenie ze strony Daniela.
— Nie możemy zgodzić się na to morderstwo, szeptała stłumionym głosem. I my musimy zdobyć się na ofiarę. Bylibyśmy do końca życia nieszczęśliwi, gdybyśmy nasze szczęście zdobyć mieli kosztem tylu łez jego.
— Co chcesz uczynić? zapytał Jerzy.
— To, co i ty uczyniłbyś na mem miejscu. Powiedz sam, co uważałbyś za nieuniknioną konieczność.
Jerzy spojrzał jej rzewnie w oczy i powiedział:
— Udajmy się do Daniela.
Wieczorem tegoż dnia otrzymał on list od przyjaciela, który go mocno zaniepokoił. Pismo nakreślone widocznie z gorącym pospiechem tchnęło tonem ostatniego pożegnania. Daniel donosił, że czuje się nieco niedysponowanym, próbował wprawdzie żartować, ale z poza nieudałej jowialności wyzierała boleść i czarna rozpacz.
Przerażony pospieszył do Joanny. Oboje postanowili przyspieszyć podróż.
Daniel, opuszczając Paryż, wiedział doskonale, że boleść już nie zdoła go ponownie przyprowadzić do szaleństwa. W ciągu podróży poddał się zupełnie ociężałej jakiejś apatji. Już nie cierpiał; nawet jego myśli były niejasne, niewyraźne. Duchowa jego energja uległa zagładzie. Osłabł i z bolesną rozkoszą popadł w stan odurzenia.
Przybywszy do Saint Henri, wynajął ten sam pokój, który zajmował niegdyś i w którym serce jego tyle przeszło cierpień. Otworzył okno i popatrzył na morze. Wydało mu się ono mniejszem niż dawniej; widocznie dlatego ponieważ w sercu jego urosła niezmierna pustota. Przysłuchiwał się szumieniu fal i przypatrywał się, jak przypadały do skał wybrzeża, aby po chwili uchodzić rozbite; namiętność, wśród której huk fal morskich przygłuszało bicie jego serca.
Rozpoczął na nowo swe przechadzki nad brzegiem morza, ale obecnie wlókł się ociężale z trudem chwytając za każdym krokiem powietrze. Ze zdumieniem spostrzegł, że horyzont uległ zmianie i mniemał czasami, iż wśród nieznanych błądzi okolic. Jego serce nie gorzało już, jego myśli nie ożywiały naturę, nie zmieniały tchnień wiatru w głosy zrozumiałe, jak dawniej; błękit niezmierny przestał dlań być powiernikiem jego cierpień, a przyszłość ukryła się przed nim na zawsze za mgły mroczne.
Niebawem niepodobieństwem dlań stało się wychodzić. Spędzał dnie całe w oknie, zapatrzony w morze. Rozmiłował się w niem namiętnie, pokochał, a wiedział, że przyspieszy mu ono śmierć jedynie, śmierć, której zbliżające się echa miał już w swem łonie. Ulgą dlań było niewymowną, gdy mógł tak tonąć wzrokiem w niezmierzonych przestrzeniach nieba i morza. Widok olbrzymiej, czystej powierzchni dogadzał jego wrażliwości chorobliwej. Nic nie raziło jego oczu, gdy patrzył w nieskażone błękity, otwierające niejako wrota nowemu życiu jego duszy i gdy zanurzył się całem swem jestestwem w odmętach wód morskich, nęcących go zdradziecko.
Niedługo potem nie mógł już wstawać z łóżka. Jego oczy mogły się odtąd wpatrywać już jedynie w szarą powałę pokoju. Przez cały dzień nie odrywał się od tej monotonnej, zimnej szarzyzny! Zdawało mu się, że już umarł i że spoczywa w łonie ziemi.
Wówczas opanowała go nieukojona żałość. W ciszy i samotności budziły się w nim wspomnienia. Przywoływał sobie na pamięć dzieje życia dobiegającego do kresu, przymykał oczy ciała, aby swobodniej oczyma ducha módz zatonąć w przyszłości. Były to chwile wolne od wszelkiej goryczy, bo sumienie nie czyniło mu żadnych wyrzutów.
W marzeniach swych widział ciągle uśmiechnięte oblicze Jerzego i Joanny. Nie sprawiało mu to już bólu, owszem przynosiło pociechę!... Szczęśliwym czuł się, że spełnił sumiennie życzenie zmarłej.
Koniec zbliżył się szybko. Pewnego poranku popadł w agonię. Staruszka z sąsiedztwa przybyła, by mu zamknąć oczy, gdy skończy.
Daniel nie skarzył się ani słowem. Rozwarłszy oczy, aby po raz ostatni nasycić je światłem dziennem, ujrzał przy sobie Jerzego i Joannę. Uśmiechnął się i powitał ich zamierającym głosem.
— Jak to dobrze, iż przybyliście, szepnął. Pragnąłem was widzieć...
Z niewymownem wzruszeniem przystąpiła do łoża chorego Joanna. Zdawało jej się, że nad bladem czołem Daniela widzi aureolę męczeńską.
— Drogi przyjacielu, jęknęła, czemu nie powiedziałeś nam prawdę?
Umierający podniósł się na łożu i z wyrzutem spojrzał na oboje.
— Cyt, mówił gorączkowo, ja was nierozumiem.
— Wiemy o wszystkiem, ciągnęła Joanna. Nie damy panu umrzeć, zabierzemy cię, abyś zakosztował zasłużonego szczęścia.
Daniel opadł bezsilnie na poduszki.
Teraz przystąpił do niego Jerzy.
— Ulituj się nademną, drogi przyjacielu, błagał. Usłysz mnie... Ośmnaście lat żyliśmy jak bracia.. Ja nie mogę ciebie pozostawić na pastwę cierpień. Widzisz — wszak jestem spokojny...
— Jam jeszcze piękniejszy, z uśmiechem wyszeptał Daniel... Za chwilę umrę... Dzieło poprowadzone do końca. Jedno mi tylko przykro... Mówicie, że wam wszystko wiadome, a tego nie wiecie, że umieram szczęśliwy...
A gdy Jerzy szlochać począł, konający ujął go za rękę.
— Wszak zawsze kochać ją będziesz? A teraz dajcie mi spocząć.
Spojrzał jeszcze wzrokiem ckliwości pełnem na Joannę, westchnął głęboko, pochylił głowę na bok i począł konać.
— Danielu nie możesz umrzeć, ja ciebie kochałam, jęknęła Joanna jak szalona.
Ostatkiem sił odparł:
— Nie mów tak, pani nie zadawaj mi bolu! Chcesz mnie pocieszyć kłamstwem: Nie, nie!.. Podajcie mi wasze ręce.
Trzymając ich dłonie w swoich, wyzionął ducha.
A gdy duch jego odchodził już z tej ziemi, usłyszał nad sobą dobrze znany, radośny głos mówiący: „Oddałeś Joannę godnemu jej mężczyźnie za żonę. Zadanie twe spełnione... Chodź, czekam ciebie!“