Anioł śmierci (Tetmajer, 1906)/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anioł śmierci |
Wydawca | Gebethner & Wolff |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa-Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W przedpokoju we drzwiach stał Rdzawicz.
— Czemuż nie wchodzisz? — spytał Przerwic, wyciągając doń rękę.
— Nie, nie... Przyszedłem tylko do ciebie, abyś mię jako wymówił od tego obiadu u Stosławskiego. Widział mnie na ulicy, więc nie mogę udać chorego, a nie chcę iść.
— Wiesz Bisza, to Rdzawicz, poznaję go po głosie — rzekła pani Laura do siostry, nadsłuchując z sąsiedniego pokoju, — Musi mieć interes do Jerzego, ale nie chce tu wejść, skoro tam rozmawiają. Muszę go zobaczyć.
— Witam pana — rzekła, wchodząc do przedpokoju. — Czemu pan nie wchodzi?
— Niech pani wybaczy — odparł Rdzawicz, całując ją w rękę. — Nie bywam absolutnie nigdzie.
— No, ależ my jesteśmy tak blizcy krewni. Zrobiłby mi pan wielką przykrość. Tam jest tylko moja siostra.
— Z tymi cudnymi włosami i z taką pełną iskier twarzą?
— Tak.
Rozmowa potoczyła się o rzeczach obojętnych; obie panie jakby lękały się Rdzawicza czemkolwiek urazić. Po chwili Rdzawicz spytał:
— Wymówisz-że mię od tego obiadu?
— Nie, koniecznie wypada ci iść. Stosławski wie już, że ci oddał przysługę, wyglądałoby tak, jakbyś go chciał teraz unikać. Musisz iść.
— Cóż panu Stosławski za przysługę oddał? — zapytała z naiwną ciekawością pani Laura.
Przerwic zmarszczył się, ale Rdzawicz rzekł prosto:
— Pożyczył mi pieniędzy przez Jerzego, proszę pani. No więc, kiedy tak trzeba, to pójdę.
Pani Bisza miała jeszcze sprawunki w mieście i wyszła, zabierając z sobą szwagra do pomocy. Rdzawicz miał go czekać.
Pani Laura czuła się zaambarasowaną; nie wiedziała poprostu, o czem mówić z Rdzawiczem. Spokojny był zupełnie, ale zbyt była kobietą, aby nie dostrzec, że ten spokój jest pozorny i nienaturalny.
Rdzawicz milczał i obracał kapelusz w ręku, po chwili zaś zapytał:
— Czy pani Bisza ma dużo dzieci?
— Przecież pan wie, dwoje, dziewczynkę i chłopca — odparła pani Laura.
Rdzawicz widocznie chciał o czemś mówić, nie mógł się jednak zdecydować, wreszcie ozwał się:
— Chciałem panią zapytać... — urwał i spojrzał na Laurę, jakby chcąc poznać, czy już wie, o co mu chodzi. Ale pani Laura nie dorozumiewała się, dokończył więc: — Chciałem panią zapytać — — czy pani wie co — — Nawet dziwię się sam sobie, że się o to pytam... — głos mu się załamał w gardle.
Pani Laura zaś spoważniała odrazu, kiwnęła lekko głową na znak, że rozumie i odparła:
— Bardzo mało. Mamy niewielu wspólnych znajomych. Była w Warszawie, bom ją spotkała kilka razy na ulicy i w teatrze. Może nawet jest tu teraz.
Rdzawicz drgnął.
— I nic pani nie wie? — spytał znowu po chwili.
— Prawie nic. Wiem, że bywa dosyć.
— Nie wątpię, ale — — i spojrzał bystro na panią Laurę, która odczuła to spojrzenie.
— Nic nie słyszałam — odparła. — Dużo pan teraz widział świata — podjęła, aby odwrócić rozmowę.
Rdzawicz pomyślał chwilę, uśmiechnął się smutno i rzekł:
— Pani jest bardzo dobra, taki pani ma ciepły głos i takie oczy, jak majowe rano — to mówiąc, pocałował Przerwicową w rękę.
— Chciałabym być dobrą — odrzekła wzruszona trochę pani Laura.
— Jerzy musi być teraz bardzo szczęśliwy. Ma swój dom, swoje meble, swój punkt oparcia — — i swoją kochaną kobietę. Ja teraz dopiero pojąłem, że może być rozkosz, ot w takiej prostej filiżance, jak ta w jadalnym pokoju, którą stąd widać, dlatego że się ją posiada wspólnie z kochaną kobietą. Rozumiem, jak może być drogiem każde zapalenie w piecu, dlatego, że to nam obojgu będzie ciepło. Takie białe dwie ręce, które nalewają herbatę wieczorem, mogą być zupełnie czemś anielskiem. I wśród tłumu, wśród ludzi, to uczucie: moja kobieta...
Umilkł i przygryzł wargi.
— Niech pan nie wątpi — rzekła pani Laura — na każdego przyjdzie jego godzina.
— O tak, pani, na mnie już przyszła jedna, oby jak najprędzej przyszła druga.
— Co pan myśli?
— Że jestem podłym tchórzem, nic więcej. I głupcem. Lękam się tego, czego nie uniknę.
— Panie Romanie — —
— Nie mówmy o tem. Nie chcę się pani wydać ani naturalnie śmiesznym, ani niesmacznie kokietującym mojem nieszczęściem. Mówmy o czem innem. Jerzy dużo pisze?
— Dużo. A pan pracuje nad czem?
— Niedawno przyjechałem, dopiero trochę zacząłem. Być może, że będę rzeźbił grupę: Fauna i Nimfę w sitowiu.
— To raczej pomysł malarski, zdaje mi się.
— A bo ja taki jestem malarz w rzeźbie — rzekł Rdzawicz z uśmiechem. — Nawet mam jeden obraz i chcę go niedługo wystawić. Nigdy jeszcze nie wystawiałem obrazu.
— Że pan maluje, to wiem oddawna, ale żeby tak, aby aż wystawiać? — rzekła pani Laura.
— Ja maluję tak dawno, jak rzeźbię i nie wiem właściwie, dlaczego nie jestem specyalnie malarzem. Wszędzie w akademiach uczyłem się tego i tego i mówili mi, że mógłbym być tak dobrze jednym, jak drugim. Ja mam to, że ja ogromnie prędko robię; robię przeciętnie dwa razy prędzej, niż ogół moich kolegów. Dlatego miałem czas, aby się obu sztuk nauczyć.
— I co przedstawia pański obraz? — spytała pani Laura, myśląc wyciągnąć z Rdzawicza à propos tego obrazu, co się da, aby potem powtórzyć to przed mężem, jako swoje spostrzeżenia, pani Laura bowiem nie znała się nic a nic na malarstwie i bywała stąd celem jadowitych pocisków ze strony męża.
— Ten obraz ma tytuł Wampir — odrzekł Rdzawicz. — Trudno go opowiedzieć, ale jeśli pani łaskawa, to niech państwo z Jerzym przyjdą do mojej pracowni.
W tej chwili wszedł do pokoju Przerwic i kładąc rękę na ramieniu żony, rzekł:
— Bisza tu jeszcze wróci, a my chodźmy.
Pani Laura wzięła ręce mężowskie w swoje, popatrzyła nań, pokręciła główką i rzekła:
— Czy ja ci właściwie powinnam pozwalać bywać u Stosławskiego wobec tej jego Misi? Przecież to bądź co bądź jest skandal. Żyją od sześciu lat bez ślubu, jak małżeństwo, pod jednym dachem. Z wielu stron mi już robiono uwagi, żeś ty tam nie powinien bywać.
— Moja droga — odparł żywo Przerwic — jeżeli więcej cenisz opinie pierwszych lepszych filistrów, niż moją... Dobrzeby było, żeby każda żona bogatego męża miała takie serce, jak ona. W żadne naprawdę złe towarzystwo nie szedłem, choćby dlatego, żeby tobie nie ubliżyć.
— No, bo żeby ona się przynajmniej nie pokazywała, ta Misia. Niechże sobie żyją z sobą, kiedy mają ochotę, ale pocóż ta afiszerya?
— Owszem — odparł Przerwic — daleko lepiej, że mają wprost odwagę swego czynu.
— A to dlaczegóż Stosławski nie weźmie ślubu z Misią?
— Onby może i wziął, ale ona nie chce. Powiada, że może mu się kiedy sprzykrzyć, że może zechce się ożenić z jaką panną ze swego towarzystwa, bo jak wiesz, Misia jest córką modystki i tyle wie o swoich rodzicach, więc ona nie chce mu stanąć na zawadzie. Powiada, że zarazby odeszła i wstąpiła na nauczycielkę do zakładu dla upadłych dziewcząt. Ona masę umie, nauczyła się robót kobiecych, ładnie gra i śpiewa i mówi dobrze po francusku, a trochę po niemiecku i angielsku. Uczy się ciągle, no, a ma na to.
— Ależ to zupełny ideał ta Misia! — zawołała pani Laura. — Mówisz o niej z takim zapałem! — i spojrzała na męża z pełną niby pokory minką, stulając ramionka. — No, więc idźcie. Ja wiem, że ci nie powinnam pozwolić, ale jestem taka słaba dla ciebie. Ja ci ufam i rozumiem, że są różne sytuacye w życiu i że nie trzeba sądzić szablonem, ale ludzie mię męczą o to. Do widzenia z panem, a proszę o nas pamiętać, panie Romanie. Paaa, Ziuci, paaa!...
Mówiąc to, dygnęła nizko i zrobiła właściwą sobie oryginalną minkę, przy której ściągała jakoś w dół nos, stulała usta i opierała okrągły podbródek o kołnierzyk, cofając brodę.
Stosławski był bête noire całego tak zwanego towarzystwa. Bogaty, a w perspektywie spadkobierca olbrzymiej fortuny po stryju, przystojny, inteligentny, sympatyczny i męski; od sześciu lat żył na wiarę z dziewczyną, wziętą z małego magazynu mód. Wszystkie mamy, mające córki na wydaniu, i wszystkie córki, chcące bogato wyjść za mąż, zamieniały się w żmije, lemury i bazyliszki, ilekroć wspomniał kto nazwisko Stosławskiego. Na dobitkę, owa »bezwstydnica« »ta Misia«, »pani Stosławska«, była jedną z piękniejszych kobiet w mieście.
Stosławski zrazu wyjechał z Misią na dwa lata za granicę, a kiedy wrócił, dziewczyna ruszała się jak Paryżanka i ubierała jak miss z londyńskiej arystokracyi. Po powrocie otworzył dom i zaczął zapraszać na obiady, z których słynął był już przedtem. Z początku ociągano się, wahano, kto przyszedł na obiad, robił z tego wielki sekret. Stosławski się uśmiechał i zapraszał dalej. Obiady były wyśmienite, cygara i wina w najlepszym gatunku, poczęto się mniej liczyć ze skrupułami. Partya mam i córek podnosiła wprawdzie kilkakrotnie wrzawę, że Stosławski demoralizuje młodzież, że ją wciąga w towarzystwo upadłych kobiet, ale wobec znakomitej kuchni, znakomitego wina i znakomitych cygar, których można było brać do kieszeni, ile kto chciał, wrzawa ta nie zdała się na nic. Po przełamaniu pierwszych lodów Stosławski postarał się kategorycznie o pozbycie tych gości, którzy przychodzili wyłącznie dla jego kuchni, wina i cygar i na sobotnich tych obiadach poczęli się spotykać ludzie, którzy przychodzili tu dla swobodnej wymiany zdań o tem, co się na świecie robiło i pisało. Wówczas zaczął bywać i Przerwic, który nie byłby bywał, gdyby się żona była uparła, ale żona nie upierała się, ponieważ on miał ochotę bywać. Różnili się wprawdzie w »opiniach« i kłócili o nie często, ale naprawdę wszystko było dobre, co jedno albo drugie zrobiło.
Przerwic z Rdzawiczem przyszli w samą porę, miano już bowiem siadać do stołu. Osób było kilkanaście z różnych sfer, sami mężczyźni; jedyną kobietą w towarzystwie była Misia. Rdzawicz, oprócz Tężla, również na obiad zaproszonego, nie znał tam nikogo; przy stole usiadł między nim i Przerwicem. Naprzeciwko było jedno miejsce próżne.
— Drewski się spóźnia — ozwał się gruby basowy głos z końca stołu.
Rdzawicz obejrzał się ku mówiącemu: był to mężczyzna dobrze szpakowaty, ogromny, z wysokiem, wypukłem czołem, potężnym orlim nosem, krzaczystemi brwiami i wąsami, jak rozczapierzone wiechy; oczy wyłupiaste, okrągłe, siwego koloru, broda krótka i krótka szyja, wyraz twarzy bardzo nadęty i nieinteligentny, ale poczciwy: doskonały typ średnio‑szlachecki, tak doskonały, że wykluczał wprost pytanie, czy ta twarz jest brzydka, czy piękna. Szlachcic ten miał białą kamizelkę w niebieskie kropki i w jasnej krawacie w kraty olbrzymią szpilkę z ametystu w grubej złotej oprawie.
— Kto to jest ten szlagon — spytał Przerwica Rdzawicz.
— Kapitan Hieronim Józef Tadeusz Napoleon czworga imion z Wielkich Konarzewic Konar‑Konarzewski, herbu Prus Pierwszy. Przecież ci to musiał powiedzieć przy prezentacyi?
— Nie zdążył, bo go w tej chwili Misia zawołała.
— Jakem mu na to wszystko powiedział: Jędrzej Tężel, to się tak na mnie spojrzał, jak arbuz na kapustę — rzekł Tężel.
— To jest daleki krewny Stosławskiego, trochę jego rezydent, a trochę niby dyrektor szpitala wiejskiego i przytułku dla ubogich, który Misia urządziła w Poleszowie na Ukrainie. Nadzwyczajna figura. Służył wojskowo, był porucznikiem w dragonach u Garibaldiego, ale się go tytułuje kapitanem, on się zresztą i o pułkownika nie gniewa. Czekaj, jak się poderżnie. Gada wtenczas klasycznie głupie apostrofy wierszem.
— A! jest pan Drewski — ozwała się uprzejmie Misia — witam pana. Czekamy z zupą.
Nowoprzybyły skłonił się i usiadł; znał wszystkich oprócz Rdzawicza, naprzeciw którego wyznaczono mu miejsce.
— Pan wie, jak ja się nazywam, bo pan słyszał — ozwał się, wyciągając do Rdzawicza rękę.
— Rdzawicz.
— A, to pan jest autorem Dyany? Panie, to jest ostatnia kobieta, do którejem się palił.
— Żałuję pana, że ostatnia — rzekł Rdzawicz z uśmiechem.
— Bi, panie! — i Drewski machnął abnegacyjnie ręką.
Rdzawicz popatrzał nań: Drewski mógł mieć lat dwadzieścia pięć lub sześć, skóra i kości, prawie łysy blondyn, z zapadłemi wyblakłemi oczami nieokreślonej barwy, czoło kanciaste, nos długi, cienki, z rozstawionemi nozdrzami, spadzisty ku wargom bladym, cienkim i szeroko wzdłuż rozciętym, broda długa i spiczasta. Ręka, którą położył na stole, biorąc chleb, była wązka, z palcami niezwykle wydłużonymi, o wystających stawach, o skórze jakby wypłowiałej, której zresztą podobną miał Drewski i na twarzy.
Rdzawicz nie widział nigdy u jednego człowieka zgromadzenia w wyrazie takiej sumy wyzywającego cynizmu, lekceważącej wzgardliwości i jakiejś smutnej, niesłychanie egoistycznej apatyi; zarazem poznać było można, że organizm Drewskiego zużyty jest do ostatnich granic.
— Kto to jest? — spytał po cichu Tężla.
— Słyszę panie, że się pan pyta — ozwał się Drewski. — Ja jestem panie taki doktór, który żadnego egzaminu nie ma. Ale jak się wezmę, to jeszcze złożę, pojadę gdzie na wieś i będę sobie żył jak bydlę.
— Być może, że tak najlepiej — powiedział Rdzawicz.
— Nie: być może, panie, tylko z pewnością. Co się tam gada, to się gada, a ostatecznie człowiek jest takie samo bydlę, jak każde zwierzę, tylko trochę inne.
— To też to właśnie, że trochę inne.
— I w tem, panie, tkwi główna przyczyna tragedyi ludzkiej, a jest tak organizm skonstruowany, że się to wyperswadować nie da. Ale niema tego złego, coby na dobre nie wyszło. Inteligencya ludzka stworzyła jedną wielką rzecz.
— Jakąż?
— Możność wyjścia z gry, swobodę ruchu, samowładztwo. Patrz pan, ja mam zawsze przy sobie od wypadku to, jedno dla siebie, drugie dla amatora... — tu wyciągnął z kieszeni od kamizelki zawinięte po aptekarsku dwa proszki.
— Panie, pana musi dziwić, że ja tak z panem gadam, jakbym pana dziesięć lat znał. Ale to taki mój zwyczaj.
— Panie, mnie nigdy nic nie dziwi, to taki mój zwyczaj — odparł Rdzawicz.
Drewski popatrzył nań uważnie, potem pociągnął trochę wina z kieliszka, zmarszczył brwi i umilkł.
— Drewskiemu dziś coś jest, widocznie jest bardzo rozdrażniony — szepnął do Przerwica siedzący obok Stosławski.
— Panie Przerwic — ozwał się po chwili Drewski — pan jest poeta, jak się panu zdaje, czy tam co jest?
— Gdzie: tam?
— No: tam, z tamtej strony.
— Tam? Albo ja wiem. — —
— Bo to jest okropnie przyjemnie pomyśleć, że jak się tu fajt, to tam, jak kamień w wodę, bez śladu, ani się źdźbło w polu nie ruszy.
— Kiedy się ruszy, panie Drewski — rzekł Rdzawicz.
— Ruszy się? — spytał bezmyślnie Drewski.
— Przecie w chwili, kiedy się umrze — odparł Rdzawicz — śmierć ludzka znajdzie odezw na himalajskich szczytach tak dobrze, jak na dnie Atlantyku i wszędzie. My przecież jesteśmy tak nieoddzielną cząstką wszechcałości, że nic, co się w tej wszechcałości dzieje, nie może nie dać się nam uczuć i odwrotnie my ciągle oddziaływamy wzajemnie na nią; powiew skrzydeł motylich nad Amazonką wpłynie na kwestyę socyalną, a wojna peloponezka do dziś dnia nie przestała oddziaływać na bruk w Amsterdamie. Pan powiada, że człowiek ginie jak kamień w wodzie bez śladu — — ale kamień tak nie ginie. Tworzą się kręgi, jedne cząstki wody poruszają drugie, dojdą do brzegów, wstrząsną je i tak dalej, w nieskończoność. Ruch potem staje się dla nas zupełnie niewidocznym, ale jest, bo niema żadnego powodu, żeby musiał ustać. Jest jedno perpetuum mobile: ruch materyalny. Po naszej śmierci nie tylko źdźbło w polu drgnie, ale nawet zorza borealna.
— Pan Rdzawicz ma zupełną racyę — ozwał się siedzący nieopodal trzydziestokilkoletni mężczyzna, w okularach, na jasnych niebieskich oczach, z ładną ciemnoblond brodą. Rdzawicz znał go już trochę dawniej. Był to Jan Kowal, syn małego mieszczanina z prowincyi, botanik, człowiek cieszący się wielką europejską sławą w uczonym świecie, ale o którym publiczność prawie nic nie wiedziała i który, kiedy wymieniano »nasze gwiazdy«, a wśród nich pierwszego lepszego artystę lub autora pierwszej lepszej elukubracyi »naukowej«: nigdy do tych »gwiazd« liczony nie był. O »posadzie stabilizowanej« ten autor kilku świetnych, pisanych po polsku i angielsku, a tłómaczonych na inne języki, studyów botanicznych, nie myślał i myślećby nawet, wróg wszelkiego karyerowiczowstwa, wszelkich towarzystw wzajemnej adoracyi i adoracyj zaściankowych powag, nie mógł. W całej rozciągłości tego słowa człowiek cywilizowany, znał tylko jeden dogmat: prawdę; jeden tylko środek karyery: pracę, i z tą wziętą po Chałubińskim dewizą »prawdą a pracą«, szedł w świat, zdobywając sobie coraz szersze imię w Anglii, Francyi i Niemczech. Ustalenia się tam, przy jakimś naukowym publicznym, czy prywatnym zakładzie, nie szukał, Stosławski bowiem utworzył znaczne stypendyum przyrodnicze, z warunkiem ogłaszania prac w języku polskim i jednym ze znanych europejskich, i to ofiarował Kowalowi, pragnąc zarazem założyć w Warszawie prywatne muzeum botaniczne na wzór muzeum Dzieduszyckich we Lwowie. Obecnie powrócił był Kowal przed paru tygodniami z Brazylii, z bogatymi materyałami, nad którymi chciał pracować w kraju, aby potem znów wziąć udział w naukowej wyprawie angielskiej w głąb Afryki. — Ten mi się najlepiej udał — mówił o nim nieraz Stosławski, który mnóstwu młodym dopomógł, rywalizując w tem z suterenową dobroczynnością Misi. Dla Kowala zresztą, oprócz szczerej przyjaźni, miał nadzwyczajny respekt, jako dla »wielkiej głowy i prawdziwej sławy«.
Drewski popatrzył na Kowala i strzepnąwszy ze stołu okruszyny chleba, ozwał się:
— Naturalnie, że pan Rdzawicz ma racyę i gdyby się wogóle powinno czego wstydzić, tobym się wstydził, że mi to, taka prosta i pospolita rzecz, nie przyszło na myśl. Myślałem przecie nieraz o śmierci, bo ostatecznie jest to taki sam dobry do myślenia temat, jak każdy inny.
— Możebyśmy go zmienili — odezwał się Przerwic. — Robicie taki cmentarz przy obiedzie, aż niemiło. Przywiózł pan podobno, panie Kowal, bajeczne kwiaty z Brazylii?
— Przepraszam bardzo, państwo wybaczą — rzekł nagle Drewski, powstając od stołu. Muszę pójść na chwilę do Europejskiego hotelu dowiedzieć się, czy moja matka przyjechała? Dostałem rano wiadomość. Zaraz wrócę.
— A gdzież jest pańska matka? — spytała Misia.
— U państwa Schwalbów, u tych, co to ona Wyraj‑Trzemeska z domu, od dwóch miesięcy za bonę do dzieci, na wsi.
Drewski powiedział to zupełnie spokojnie, ale wszyscy uczuli się za niego zaambarasowani. Ukłonił się lekko i wyszedł.
— To dziwna figura — zauważył ktoś z obecnych.
— Ach, to jest bardzo nieszczęśliwy człowiek — rzekła Misia — zniszczony, chory, a przytem bez cienia woli, bez cienia energii, szukający tylko zapomnienia o sobie i o wszystkiem po jakichś ostatnich domach... Co ja się mu już naperswadowałam, żeby się wziął do czego; wszystko napróżno. Jeżeli już nie chce egzaminu złożyć, to Tadeusz mógłby mu przecie miejsce jakieś wyrobić; niby to się zgadzał, ale rzeczywiście: niby. On się maskuje, ale ja wiem, że go to gryzie, że matka musiała iść w służbę. Ale nam nic nie powiedział, byłoby się przecież coś dla niej obmyśliło. On jest nieznośny z tem, że najmniej potrzebne swoje sprawy prywatne wywleka przed ludźmi, których pierwszy raz widzi, poprostu brawuje swoimi kłopotami i przykrościami, a tego, co trzeba i komu można, nie powie.
— Znałem, znałem Drewskich — ozwał się kapitan Konarzewski. — Mieli wieś w kutnowskiem. Ona była piękna kobieta. Ale tego młodego Drewskiego mało znam, może go trzeci raz widzę.
— Drewską odbierzemy od Schwalbów, prawda Misiu? — rzekł Stosławski.
— Naturalnie, mój drogi, zaraz. Tylko jak tu z nim o tem mówić, żeby go nie urazić...
— Pomyślimy o tem — rzekł Stosławski. — Ja tego Drewskiego lubię, bo to jest naprawdę dobry chłopiec, choć swoją drogą nie widziałem nigdy u nikogo takiego zaniku wszelkiego zmysłu moralnego, takiego braku jakiejkolwiek etyki. Przytem dziwna to jest głowa, bo on będzie państwu najsubtelniej analizował najzawilsze uczucia ludzkie, a takich słów naprzykład, jak patryotyzm, jak interes ogółu, takich najelementarniejszych uczuć tak jakby nie rozumiał. Przy tem wszystkiem on zawsze odłoży Huysmans’a, Catulle Mendés’a czy Baudelaire’a dla bajek Andersena lub Hoffmanna, a gęsiom w polu i brudnej dziewczyninie za niemi będzie się przypatrywał całemi godzinami.
— To już jest dekadent dekadentissimus — zauważył ktoś z obecnych.
— Dziwna miskulancya — mówił dalej Stosławski. — Kiedyś zabrałem go do siebie na wieś. Złapał pod jedną pachę Maeterlincka, pod drugą »Sagesse« Verlaine’a i poszedł. Czekam z obiadem, niema... Idę go szukać i znajduję zatopionego w »Les sept princesses« pod karczmą, w której się odbywa chłopskie wesele i rżną oberka, aż uszy trzeszczą. Dowodził mi, że mu właśnie ten kontrast tego rzępolenia wydobywał mnóstwo efektów i że naprzykład »Pana Tadeusza« najlepiejby się czytało przy Balladach, albo Preludyach Chopina, dla takiego samego kontrastu ducha utworów. Zresztą on się będzie wsłuchiwał w ligawkę w polu tak samo, jak w Danse macabre.
— No, a jakiż on jest syn? — spytał Kowal. — Jakże z matką?
— Ja myślę, że tak, jak we wszystkiem. O ile go znam, to on jest zdolnym do najwyższego poświęcenia w abnegacyi i pewny jestem, że chodziłby w koszuli na mrozie, byle jego matce było ciepło w jego futrze, ale nagiąć się do czegokolwiek dla niej, robić coś, tego już nie potrafi. Będzie się szarpał wewnątrz, a ręki podnieść nie zechce.
— Albo nie może — rzekł Kowal.
W tej chwili drzwi się otwarły i do sali wszedł Drewski. Bledszy był, niż przedtem i miał dziwny, błędny, sztuczny uśmiech na ustach.
— Cóżeś tak prędko wrócił? — zapytał Stosławski. — Przecież nie mogłeś dojść nawet na róg.
— Nie potrzebowałem — odparł Drewski, usiłując powiedzieć to obojętnie, z odcieniem brawującego humoru.
— Jakto?
— Widziałem matkę.
— Gdzie?
— Na koźle — rzekł Drewski tak samo, jak pierwej.
— Jakto na koźle? — spytała Misia zdziwiona.
A Drewski, siadając na dawnem miejscu, zapytał z dobrze udanym, ale wysilonym spokojem, z tym samym odcieniem brawującego humoru:
— Jak państwo myślą, czy kiedy się ma pięćdziesiąt siedm lat, to się człowiek bardzo zmęczy, przejechawszy siedm mil na koźle? Nota bene, jeżeli się nie jest z pochodzenia furmanem — ani lokajem — dodał, odpowiadając na brutalnie pogardliwe spojrzenie młodego, bogatego dorobkiewicza, uszlachconego przed kilku latami wnuka lokaja, który się wkręcił pod pozorem skuzynowania ze Stosławskim przez matkę, na jego obiady.
Nikt nic nie odpowiedział, a Drewski, powiódłszy spokojnie wzrokiem po obecnych, wypił jednym haustem duży kielich madery i rzekł:
— No, pić, to jeszcze mogę, ale co inne, to dyabli dawno wzięli. — Nalał drugi kieliszek, wypił i zwrócił się do Rdzawicza: — Panie, pan myśli. Co pan myśli o cegle, która spadnie na głowę?
— Że gdyby ten, komu spadnie, wyszedł był o sekundę pierwej z domu, albo o sekundę później, toby mu była na głowę nie spadła, tylko obok — odparł Rdzawicz.
— A widzi pan, i ja to samo myślę. Ale dlaczegóż właśnie wtedy wyszedł, a nie wcześniej lub później?
— Żeby na to odpowiedzieć, trzebaby znać najpierwszą przyczynę wszystkiego.
— Trębacz z doboszem
Są sobie bracia i owszem
ozwał się poważnie z końca stołu kapitan Konarzewski.
— Widzi pan — — ale co tam o tem... — mówił dalej Drewski. — Niech pan się ze mną napije, ta madera jest doskonała. U nas także dobra bywała, jeszcze pamiętam. Wie pan co, ja jak wypiję parę kieliszków dobrego wina, albo koniaku, to jeszcze jestem jaki taki, ale zresztą to mię panie tak miłość — słowo to wymówił z tak zwanym galgenhumorem — zjadła, że mi tylko kości i skóra, jak pan widzi, zostały. Ona to, owa »z pian srebrnych wyszła Wenus złotowłosa«, jak mówi gdzieś pan Przerwic, podcięła mi nogi. A teraz to już ze mnie kpić zaczyna, jak żebym miał ośmdziesiąt lat, a mam dopiero dwadzieścia sześć... Widzi pan, moja matka przyjechała tu na koźle ze wsi od Trzemeskich, to jest siedm mil. Spotkałem powóz. Żebym był o pół minuty później albo wcześniej stąd wyszedł, nie byłbym spotkał. To było całkiem naturalne, że moja matka jechała na koźle. Pani Schwalbe i jej siostra, panna Madzia Wyraj‑Trzemeska, siedziały u góry, dwoje dzieci na przodzie, moja matka na koźle. Przecież to całkiem naturalne. Trudno, żeby na koźle siedziała panna Madzia, albo które z dzieci; mogłoby spaść, bo są małe. Tylko — — pani Schwalbe ma ze dwa miliony majątku, dlatego poszła za swego męża, i może nie byłoby jej zrujnowało, gdyby była najęła wózek od chłopa, jeżeli nie chciała używać innych swoich koni... To kosztowałoby dwa ruble, albo trzy... Mama mi się nie wydawała nawet bardzo zmęczona — — nie, wcale nie — —
— Płot trzy lata,
Kot trzy płoty,
Człek trzy konie,
Koń trzy koty —
zanucił nagle kapitan Konarzewski, poczem zabębnił po stole swymi kolosalnymi palcami marsza, którego nazywał piemonckim. Drewski, jakby korzystając ze zwróconej na kapitana uwagi obecnych, wstał od stołu i przeszedł do sąsiedniego pokoju.
— Dlaczego on do mnie ma takie zaufanie? — myślał Rdzawicz. Jemu jest jeszcze gorzej na świecie, niż mnie... Ale może dlatego tak ze mną mówił, iż odczuł, że i mnie za życia dyabli biorą...
— Z tego Drewskiego to już i pies nic nie wyliże — mruknął Tężel. — Tymczasem ktoś z obecnych zaczął opowiadać o ostatnim dramacie Hauptmanna, który widział w Berlinie, tak, że dopiero po jakich dziesięciu minutach Misia zapytała Stosławskiego, gdzie się Drewski podział?
— Poszedł tam — odparł Stosławski, wskazując na sąsiedni pokój.
— Cóż on tam może robić? — i Misia wstała i poszła za Drewskim.
— Ten niedoszły doktór ze swojemi matkami tak zbyt tu nie był dziś potrzebny... C’est degoutant — — zauważył półgłosem, krzywiąc się, młody dorobkiewicz.
— Czy porter wydaje się panu gorszym? — rzekł żywo Przerwic i zwracając się do Rdzawicza szepnął: — Stosławski musi przyjmować tego durnia, bo to jakiś jego kuzyn, ale wiem, że go oboje z Misią znieść nie mogą.
Nagle gdzieś z dalszych pokoi dał się słyszeć przeraźliwy krzyk Misi; wszyscy zerwali się od stołu.
— Zostańcie panowie! — krzyknął Stosławski i pobiegł naprzód. Po chwili pojawił się z powrotem, blady i przestraszony, wołając: — Prędko wody! Misia zemdlała! Drewski się otruł...
Tężel chwycił karafkę z wodą i pobiegł za Stosławskim. W trzecim pokoju za salą jadalną, w gabinecie do palenia, Misia leżała na wznak na ziemi, bez przytomności, Drewski zaś siedział sztywny i siny na krześle przy stole, z rękami w kieszeniach, z głową w tył przewieszoną, z pianą wybiegłą na usta, martwy.
Misia, opryśnięta zimną wodą, przyszła wkrótce do siebie.
— Zobaczcie, czy mu jeszcze serce nie bije? — zawołała z fotelu, na którym ją Stosławski posadził. — Trzeba zaraz posłać po lekarza...
— Nie, serce już nie bije — rzekł Tężel, który położył rękę na piersiach Drewskiego.
— To jest okropne, okropne... Taka śmierć — — mówiła przerażona Misia.
Tymczasem goście i służba stłoczyli się koło trupa. Rdzawicz poznał leżący na stole papierek, który mu pokazywał Drewski.
— Tu jest także coś napisanego — rzekł, wskazując palcem na kartkę, obok papierka, w którym była trucizna. — To do pana, panie Stosławski, adres jest u góry.
Stosławski wziął i zaczął czytać głośno, drżącym z emocyi głosem: »Przepraszam bardzo, że zrobię Wam trochę ambarasu, mógłbym się równie dobrze otruć gdzieindziej, ale czuję się w tej chwili wyjątkowo dobrze do otrucia usposobionym i boję się, że mi to dobre usposobienie może minąć, a już mam dość. Bardzo dowcipnie ktoś powiedział, że życie w zasadzie jest dostatecznie podłe, aby się postanowić zabić, ale na to, żeby to zrobić trzeba mieć powód. Otóż ja doszedłem wreszcie do tego, że mam powód. Powód jest we mnie. Bądź co bądź jest mi cokolwiek zbyt niemiło, aby tak dalej było, jak teraz jest, ale byłoby mi równie niemiło, gdybym się miał zmuszać do starania o to, żeby było inaczej. Obieram więc drogę pośrednią: wypisuję się z interesu i nie narażam ani na jedno, ani na drugie. Wiesz, robicie tyle dobrego ludziom i masz tyle pieniędzy, wyznacz mojej matce dożywocia jakich trzydzieści rubli miesięcznie, choćby piętnaście, niech je suchy chleb, ale niech nie jeździ na koźle u pani z Wyraj‑Trzemeskich Schwalbowej. Widzisz, o to cię proszę bez żadnej ceremonii. Swoją drogą jestem wdzięczny temu kozłowi, bo żeby nie on, tobym jeszcze dalej może szłapał, a moja matka możeby jeszcze kiedy z tyłu na walizie za panią z Wyraj‑Trzemeskich Schwalbową do Warszawy przyjechała. Jadę pewny, że będziecie o mojej matce pamiętali aż do jej wyjazdu, czyli, tłómacząc się jaśniej, śmierci. Na te tysiąc dwieście rubli, którem ci winien, możesz krzyżyk położyć, inni zaś moi wierzyciele odpowiednie znaki, stosownie do wyznania. Pani Michalinie rączki całuję i dziękuję przedewszystkiem za pasek flanelowy, który mi przysłała, kiedy byłem chory, a nadto i jej polecam moją matkę. Pryskałbym stąd, jak na wesele, gdybym był pewny, że oprócz twoich pieniędzy, ona jej jeszcze da trochę swego serca. Wszystkim znajomym życzę, aby potrafili sobie tak nic nie robić ze śmierci, jak ja, kiedy im się trafi okazya. Panu Rdzawiczowi powiedz, że mi się bardzo podobał i że jemu tego przedewszystkiem życzę. On ma za głęboko osadzone oczy, aby miał źle, to jest tak zwaną naturalną śmiercią skończyć. Cóż w mojej jest nienaturalnego? Czy nie jestem taki sztywny, jak gdybym umarł na zapalenie płuc, lub tyfus? Muszę mieć trochę piany na ustach. Zarazem proszę pana Rdzawicza, aby obserwował najbliższą zorzę borealną, czy się tam moja śmierć daje odczuć? Zajmijcie się moją matką, którą opiece mojej polecił mi ojciec przed swoją emigracyą, czyli — wyraźniej mówiąc, zmianą lokalu z Krakowskiego przedmieścia do trumny. »Matka powinna być przez ciebie na świeczniku« — powiedział. Była wysoko, na kozie. Każ mnie spalić, jeżeli będzie można, choć ostatecznie wszystko mi jedno.
Zapanowało głuche milczenie. Po chwili Misia wstała z fotelu, zbliżyła się do ciała Drewskiego, uczyniła mu nad głową znak krzyża i kładąc rękę na czole, rzekła z ogromną tkliwością w głosie:
— Spij spokojnie, przysięgam ci, że twojej matce będę córką do śmierci...
Przerwic wziął ją za rękę, uścisnął serdecznie i powiedział:
— Pani jest tak dobra, jak moja żona.
Wówczas Misia przechyliła się nieco w tył, popatrzała nań chwilę, a potem rzuciła mu ramiona na szyję i przyciskając głowę do jego piersi, wołała z płaczem:
— Jakto? Pan się nie wstydzi? Nie wstydzi się pan mnie zestawiać ze swoją żoną? Nie wstydzi się pan — — mnie?...
Rdzawicz stał nad trupem Drewskiego i myślał przedewszystkiem to, że ów człowiek przed chwilą żył, a równocześnie czuł, że wszyscy myślą to samo; zarazem prawie bezwiednie zdawał sobie sprawę z tego, że ta wspólna myśl jest najpospolitsza, jaka w tej chwili do głowy przyjść mogła i wprost najnaturalniejsza. Patrzał na Drewskiego i widział jego sztywny i dziwnie cichy spokój; długi nos wydłużył mu się jeszcze bardziej, blada twarz zupełnie zbielała, piana na ustach skrzepła. Siedział na krześle z głową w tył przegiętą i rękami w kieszeniach; nikt go nie śmiał tknąć. Wszyscy mówili cicho i w jakiemś wielkiem uszanowaniu i skupieniu w sobie. Służba, która przecież musiała go mieć za nic, ponieważ się licho ubierał i zapewne nie dawał żadnych pour boire’ów, poglądała na niego również z jakimś rodzajem szacunku. Jaki on jest teraz wielki pan — myślał Rdzawicz — jak on teraz du haut de sa grandeur może mierzyć sprawy świata. Już teraz jest on wyższy nad wszystko... Albo też raczej jest wobec wszystkiego niczem...
Stosławski kazał pójść po doktora i dać znać w policyi. Zebrani goście jeden po drugim, nie żegnając się, poczęli wychodzić. Stosławski nie pozwolił ciała ruszać, aby je policya tak znalazła, jak je zastano i wyprawił służbę z pokoju. Został przy Drewskim tylko on, Misia, Przerwic z Tężlem, kapitan Konarzewski i Rdzawicz.
— Jak tu tej biednej matce dać znać? — szepnęła Misia.
— A jednak trzeba, bo się po mieście rozejdzie i jutro będzie w rannych pismach — rzekł Przerwic.
— Ale jak tu jej dać znać?... Nie mam odwagi... I potem, jakże jabym tam poszła?... W pojęciu ludzi taka kobieta, jak ja, ma matce dawać znać, że się jej syn otruł, i to — — u nas... Ja to doskonale rozumiem... Co tu robić?...
— Ja pójdę do pani Drewskiej — ozwał się kapitan Konarzewski. — Od starego znajomego łatwiej to zniesie... Widziałem matki, których dzieci zarżnięte rzucano żywcem w ogień... Pójdę do niej, będziemy razem płakali nad naszemi utraconemi dziećmi...
Stosławski mimowoli ze zdziwieniem spojrzał na kapitana, ten bowiem był nieżonaty i nigdy o żadnych utraconych dzieciach dotąd nie wspominał.
— Chodźmy stąd — rzekła Misia. — Zaczyna mi tu być straszno.
— Ja tu chwilę zostanę — rzekł Rdzawicz.
Tężel wziął go za rękę:
— Cóż chcesz robić? — szepnął. — Wyjdź.
— Nie, zostanę chwilę.
— Zdejmcie panowie maskę pośmiertną dla matki — rzekł Stosławski. — Zaraz każę przynieść gipsu. A teraz chodźmy.
Rdzawicz pozostał sam z trupem Drewskiego. W pokoju było szaro, z trzeciej dopiero sali dochodziło światło lampy. Zdjął go nerwowy lęk: już posunął się ku drzwiom, aby pójść za innymi, ale, jakby naumyślnie wbrew swej woli, drzwi przymknął.
Ściemniało prawie zupełnie; ciało Drewskiego na krześle straciło wyraźny kształt i kontur i zamieniło się w jakąś ciemną, podłużną bryłę. Rdzawicz nie śmiał się ruszyć od drzwi i trzymał klamkę. Ale, jakby znów umyślnie, wbrew swej woli, puścił ją i postąpił krok ku Drewskiemu. Uczuł zimny dreszcz i chciał uciec, równocześnie jednak rzekł do siebie: Czego ja się właściwie boję? Cóż to jest? Ludzkie ciało, tylko martwe. Czego się bać? — Zbliżył się ku otrutemu, i myśląc, że nie powinien się bać, położył mu rękę na czole. Było zimne i uczyniło mu wrażenie skostniałej skóry. Zatrzymał rękę i czuł, że między nim a tym nieżywym człowiekiem jest jakiś związek, jakaś blizkość. Przedewszystkiem wydawało mu się zbliżającem ich to, że dzieliło ich między sobą tylko życie, to jest rzecz, która w tejże chwili mogła ich przestać dzielić i to najzupełniej i wyłącznie zależnie od woli Rdzawicza. Drewski miał drugi proszek trucizny przy sobie, więc gdyby Rdzawicz chciał przestać żyć, mógł to uczynić istotnie w tej samej chwili. Oprócz więc tej tkanki pajęczej, którą lada powiew może zerwać, a która nazywa się życiem, nic ich nie dzieli. Potem, dlaczego ten człowiek specyalnie zwracał się ku niemu w swoim liście? On więc był jedną z ostatnich myśli Drewskiego przed śmiercią... I Drewski jakby przepowiadał mu podobny koniec... I nie on pierwszy to przepowiadał... Rdzawicz uczuł, że po ciele jego przeszedł jakiś lekki wprawdzie, ale niepokojący dreszcz. Dlaczego właśnie naprzeciw niego było przy stole miejsce dla Drewskiego? Inaczej nie byliby mówili ze sobą i Drewski nie byłby tego napisał, co napisał. I dlaczego właśnie dziś Drewski się zabił? Kto wie, może gdyby się był nie spotkał z nim, nie mówił o śmierci, może byłby tego nie zrobił? Był podniecony. Także, gdyby był rozmawiał z kim innym, byłby z pewnością wyszedł trochę później, lub trochę wcześniej od Stosławskiego i nie byłby spotkał matki na koźle u Schwalbowej, a to wrażenie było bądź co bądź bezpośrednią i ostateczną pobudką, że się otruł. Rdzawicz, czując, że stał się nią mimowolnie, czuł się jednak do pewnego stopnia jedną z przyczyn śmierci Drewskiego.
Nagle wydało mu się, że się trup ruszył. Porwał go taki strach, że o mało nie krzyknął i nie skoczył ku drzwiom. Ale szybko pomyślał, że to prawdopodobnie jemu samemu musiała drgnąć ręka i że to wziął za poruszenie się ciała. Teraz jednak nie mógł już dłużej trzymać ręki na czole Drewskiego; coś jakby mu ją z niego spychało. Zdjął i w tej chwili strach ogarnął go ponownie i począł ogarniać coraz potężniej. Miał takie uczucie, jakby dotąd łączyło go coś jeszcze z tym nieżywym człowiekiem, z jego niedawnem, jeszcze zupełnie świeżem życiem, teraz zaś nagle stał mu się Drewski czemś zupełnie obcem i potwornem. Cofnął się raptownie ku drzwiom, a potem pobiegł ku nim z takim lękiem, jakby go jakaś okropna, zimna i ślizga trupia ręka chciała uchwycić. Wpadł do drugiego pokoju i drzwi zatrzasnął. Tu świeciło się, a przy drzwiach stał Tężel.
— Co ty tu robisz? — spytał Rdzawicz, usiłując pokryć wrażenie strachu.
— Czekałem na ciebie. Chciałem już wejść. Byłem niespokojny.
— Nic — — chciałem się przekonać, jakich uczuć doznaje się przy umarłym. Mego ojca nie lękałem się wcale, choć byłem młodszy. Może dlatego, że był tak bardzo piękny po śmierci, tak piękny jak za życia, i że leżał w kwiatach, z uśmiechem niewypowiedzianego pokoju. Teraz przeląkłem się, przyznaję... Czy ty wychodzisz?
— Mam zdjąć maskę. Pomożesz mi?
— Nie, nie, ja tam już nie chcę wejść więcej...
— A dokąd pójdziesz?
— Nie wiem, na miasto. Czy Przerwica niema?
— Czekają z Misią na wiadomość od kapitana, lub na niego samego. Stosławski...
Tężel nie dokończył, albowiem w tej chwili usłyszeli jakiś obcy im kobiecy głos: — Gdzie on?! — i ujrzeli niemłodą kobietę o siwych włosach, w ciemnej, ubogiej sukni, opartą na ramieniu Konarzewskiego. Za nią szła Misia, Stosławski, Przerwic i kamerdyner Stosławskiego.
— Matka — szepnął Tężel.
Kobieta ta przeszła koło Tężla i Rdzawicza, nie widząc ich wcale, choć jej oczy padły na nich i zatrzymały się nawet chwilę. Oczy te były jakby szklanne, szeroko otwarte i nieruchome, jak cała jej twarz, która właściwie nie była teraz twarzą, tylko jednym wyrazem zapamiętania się w rozpaczy. Tężel otwarł drzwi — — do ciemnego pokoju padł blask lamp i oświetlił białą twarz Drewskiego i jego sztywne ciało na krześle, z przewieszoną w tył głową i rękami w kieszeniach. Pani Drewska krzyknęła przeraźliwie: Ignaś!... i runąwszy przy krześle na kolana, objęła zwłoki syna rękami i przycisnęła do nich siwą głowę i usta. Nie płakała, nie trzęsła się od szlochania, nie jęczała, tylko stężała przy trupie syna tak, jak on sam był stężały. Ból opanował jej ciało równie silnie, jak jego ciało opanowała śmierć.
Misia i Konarzewski uklękli przy pani Drewskiej, Tężel i Stosławski stali opodal bladzi, jak ściana, Przerwica nie było w pokoju. Rdzawicz zaś myślał: A jednak nie umiera... A jednak nie umiera...
Nie umiera tak samo, jak on nie umarł po stracie Maryi. Ale czy onby żył, gdyby tak klęczał przy jej trupie, czy mógłby żyć?... Na tę myśl ścisnęło się w nim coś, oddech mu się z bolesnego przerażenia zatrzymał. A przecież Marya będzie kiedyś takim samym zimnym, sztywnym i strasznym trupem... I żal nad Drewską, który go zrazu zdejmował, pomieszał mu się z okrutną jakąś żałobą i żałością i litowaniem się nad Maryą, nad którą także wisi śmierć, do której się z każdym dniem zbliża... Chciałby był biec, objąć jej głowę w ręce, tulić do piersi i powtarzać jej: jakaś ty biedna, jakaś ty biedna!... Śmierć wydała mu się jakby jakąś istotą realną, przed którą chciałby był zasłonić Maryę sobą, swoją osobą, swojem życiem, z którą chciałby się był poprostu bić o Maryę.
— Lekarz przyszedł i komisya — ozwał się półgłosem lokaj do Stosławskiego.
Rdzawicz oprzytomniał, spojrzał jeszcze raz na zdrętwiałą przy zwłokach syna panią Drewską i szybko wyszedł z pokoju, a potem na ulicę. Powietrze na razie odurzyło go; prawie czuł chwilowy zawrót głowy.
Było około ósmej wieczorem. Śnieg prószył wilgotnymi, dużymi, bardzo białymi płatkami, które trotuary i ulice zasypały już grubą, miękką warstwą tak, że obuwie w niej grzęzło. Światło latarni i dorożek z pod szyb, zawalonych lepkim śniegiem, miało matowy, niewyraźny blask. Nie było zupełnie słychać tupotu koni, ani tarcia się sanek, tylko dzwonki dźwięczały przygłuchłym dźwiękiem. Ludzie z podniesionymi kołnierzami i pod parasolami, stąpali bez szelestu. Było bardzo cicho i mglisto.
Rdzawicz szedł, nie myśląc o niczem. Przedewszystkiem czuł to, że jest na powietrzu, że jest zupełnie sam i zupełnie swobodny. Miał uczucie jakby jakiejś ulgi, a zarazem świadomość, bez wyraźnego rozróżniania szczegółów, że się po za nim coś stało i coś strasznego. Nim zdążył nanowo począć ulegać wrażeniu śmierci Drewskiego, myśl jego odwróciła się w inną stronę. Oto Przerwicowa nie wiedziała wprawdzie bezwarunkowo, czy Marya jest w Warszawie, ale przypuszczała, że jest i prawie na pewno. Być więc może, że mógłby ją spotkać... Na tę myśl ogarnęło go takie gorąco, że musiał chwycić powietrza ustami, nogi zadrżały pod nim, a serce poczęło mu bić gwałtownie szybko. Przez chwilę doznał takiego uczucia osłabienia, jakby miał zemdleć. Rozszerzonemi oczyma począł patrzeć przed siebie, wytężając wzrok. Przed nim, o jakie piętnaście kroków, szły jakieś dwie panie, zasłonięte parasolami: jedna była z figury zupełnie podobna do Maryi... Może to ona?!... Skrzyżowały się w nim równocześnie trzy namiętne chęci: uciec i nie dać się widzieć; dogonić i zwrócić na siebie uwagę; dogonić, patrzeć, ale samemu zostać niespostrzeżonym... Ale w tej chwili, na drugiej stronie ulicy, w przeciwną stronę idące ujrzał znów dwie panie, z których jedna mogła być także Maryą... Pośpieszył kilka kroków naprzód, potem zatrzymał się, zbiegł z trotuaru na ulicę, zawahał się, zawrócił i chciał wstecz iść za tamtemi i znów się zatrzymał... Koło niego przejeżdżały karety — w każdej z nich mogła być Marya; każda z pań, zatulonych w futro w przelatujących szybko saniach, mogła nią być także... Nakoniec zdecydował się: pobiegł prawie za dwiema paniami, które pierwsze zobaczył. W miarę, jak się zbliżał, serce mu biło coraz mocniej i oblewało go coraz większe gorąco, prawie pot. Dobiegł ich — chciał uciec... Przysunął się... To mogła być ona, ona, Marya, ta Marya, która była jego narzeczoną, którą przyciskał do piersi, z którą, tyle, tyle przeżyli wspólnie, Marya, która miała być jego żoną, z którą miał być spojony na wieki, z którą nic nigdy nie miało ich rozdzielić, tak umiłowana, tak upragniona... i tak stracona... Oto o krok przed nim może jest ta kobieta, po której tak tęsknił, którą tylu łzami opłakał, o której dniami całymi myślał, której nocami całemi wzywał. Oto może o krok od niego jest ta jego Rysia serdeczna, której się spytał niegdyś: Czy chcesz, abym cię wziął? — a ona opadła ku niemu ciałem i odszepnęła: Weź mię...
Ile to razy byli z sobą skroń przy skroni i serce przy sercu... I teraz może tylko jeden krok ich dzieli od siebie... i on tego kroku nie może, nie śmie przestąpić!... Ach! może to wszystko był tylko sen! Może się nigdy nie rozstawali z sobą, może on wyszedł z domu, aby się tu z nią spotkać i pójść gdzieś razem... Będą przy sobie siedzieli, osobno, na boku, i rozmawiali z sobą tak, jakby mieli jedną tylko duszę, która gra dwoma harmonijnymi tonami, i będą tacy swoi i tacy jaśni i dobrzy dla ludzi...
Ileż to razy tak siedzieli, tacy swoi i jaśni... Ona mu znów pochylać będzie od czasu do czasu ukradkiem swoją śliczną główkę ku ramieniu i poza krzesłem wyciągnie ku niemu rączkę, albo szepnie mu: Mały, ti!... Tyle razy tak było, tyle razy... Ludzie wydawali mu się wtenczas jak cienie, nie istnieli prawie dla niego, a patrzał na nich tak promiennie... Takie wielkie, szerokie serce w sobie czuł; płynęła z niej ku niemu taka jakaś szlachetna sympatya ku ludziom, płynął z niej ku niemu taki rozum wysoki i słoneczny... Mówili na pozór o rzeczach błahych, a jednak w nim się cała dusza pod temi, małemi, słodkiemi słowami Maryi przemieniała, przerabiała w sobie. Odpadały z niej plewy, opadał pył, krysztaliła się. Marya była mu jakby jakiemś duchowem wniebobraniem zarazem. Czuł, jak się w nim przy niej dusza zamienia jakby w olbrzymi kwiat niezmiernie świetnych kolorów. Czarodziejstwo czyniła z nim ta kobieta, była dla niego takiem dobrem — mogłaż go naprawdę opuścić, naprawdę?!... Tak... ale nie może być, żeby w niej nic już dla niego nie było! Gdyby teraz podszedł ku niej, wyciągnął ku niej dłoń, chwycił ją za rękę i szepnął smutno: Patrz, to ja, kocham cię jak pierwej, stokroć więcej jeszcze, tylem wycierpiał, tak tęskniłem, żyć bez ciebie nie mogę. Wszakżeś mi powiedziała: weź mię, wszakżeśmy nieraz opierali skroń o skroń i serce o serce, wszakżeś mi przysięgła, że nie opuścisz mię nigdy, cokolwiek będzie...
Wtem druga z kobiet odezwała się dość głośno: — »Janinko, lève ta robe, bo się zachlapiesz«. To nie była Marya...
Zwrócił się więc i znów już naprawdę biec zaczął za tamtemi. Chciał ją tak zobaczyć! Ale odszukać ich nie mógł. Wpadał w boczne ulice — nie wiedział: dokąd iść? Tymczasem po drugiej stronie znów wydał mu się ktoś podobny do Maryi. Mrok i gęsty śnieg nie dozwalał nawet na krótką odległość nic wyraźnie rozróżnić. Przyszło mu na myśl, że jeżeli jedną z tych pań, których odszukać nie mógł, była istotnie Marya, to może mogły iść do Porzelskiej. Skręcił się więc tam, ale minąwszy szybko bramę, poszedł dalej i zatrzymał się dopiero na rogu ulicy, skąd już naprawdę nie mógłby dojrzeć, zwłaszcza teraz, czy kto wchodzi w bramę lub nie? Bliżej stać nie chciał, nie chciał się narażać na to, aby go ktoś z rodziny Porzelskiej, ze znajomych lub służby zobaczył. Wyśmialiby go. Stał z kwadrans i dopiero zoryentował się, że właściwie nic tu nie wystoi i niczego się nie doczeka, że Marya może być Bóg wie gdzie, lub w domu u ciotki Porzelskiej, i że szukać jej po ulicach jest nonsensem.
Bardzo prędko począł iść w stronę, w którą, wyszedłszy od Stosławskiego, iść zamierzył. Szedł coraz prędzej, coraz bardziej gorączkowo, nie chcąc zwracać na nikogo uwagi. Przesunęło się mimo niego kilka kobiet, które mogły wydawać mu się w swoich długich, zacierających kształt rotundach i puszystych wysokich kołnierzach, Maryą, ale już starał się nie zważać na to. Wszedł do restauracyi i zdjąwszy futro, wybrał sobie miejsce w kącie, za jakimś rodzajem kredensu, w którym stała porcelana i szkło. Odkąd powrócił do Warszawy, w restauracyi i cukierniach starał się zawsze siadać na mniej widocznych miejscach, zdawało mu się bowiem, że ludzie, którzy go mogą znać z widzenia, będą na niego patrzyli z ironią i podrwiwającem politowaniem z powodu zerwania z nim, a raczej odrzucenia go przez Maryę. Przedewszystkiem nie zdawał sobie z tego sprawy, że kwestya ta tylko dla niego była najważniejszą na świecie. Wydawało mu się, że ciągle w mieście o tem mówią i że prawie niczem innem się nie zajmują.
W restauracyi było prawie pusto.
Rdzawicz kazał sobie podać kolacyę i wziął pierwszą z brzegu gazetę. Wtem do sali weszła gromadka młodych ludzi, widocznie rozbawionych i wracających z towarzyskiego zebrania; ubrani byli wieczorowo. Rdzawicz nie znał z nich żadnego. Wyglądali na młodzież z zamożnej i eleganckiej, tą pospolitą elegancyą bez dystynkcyi, szlachecko‑burżuazyjnej sfery. Po większej części byli różowi, przystojni, rozczesani na pół głowy, mieli w ładnych krawatach szpilki bez gustu, ruchy swobodne i salonowe, ale bez żadnej wrodzonej wytworności, wyrazy twarzy pewne siebie, sprytne, czasem mniej lub więcej zblazowane i płasko‑cyniczne, zdradzające dużą praktyczną znajomość życia, a żadnej oryginalnej, swojej, głębszej lub wyższej myśli. Rozsądna, płaska, zdawkowa, codzienna inteligencya i chęć ordynarnego, gminnego użycia: były najznamienniejszą cechą duchową tej młodzieży. Odbijał od nich cokolwiek otyły blondyn, lat około czterdziestu, o typie wybitnie wiejskim. Poczęli jeść i pić. Ktoś kazał podać szampana. Rozmowa zrazu urywana, poczęła się ożywiać. Mówili głośno, tak, że Rdzawicz nieopodal i niewidocznie dla nich siedząc, mógł słyszeć każde słowo.
— Przyjdziecie na przyszły wtorek? — ozwał się młody, może dwudziestoletni brunet.
— Naturalnie — odparł mu drugi brunet, trochę starszy — przynajmniej ja przyjdę. Z tych fiksów naprawdę tylko u Żymilskich jest przyjemnie.
— No, to nie — odrzekł ktoś trzeci — ale że najprzyjemniej, to pewna. Żymilska zawsze takie piękne kobiety sprasza, jak gdyby jej mąż miał ośmdziesiąt lat.
— Ej, u niego to wszystko jedno.
— No, ale przyznajcie — ozwał się drugi brunet — nasza Marynia »taki najpiękniejsza«, jak mówią na Litwie. Nieprawdaż, panie Kołolaski? — dodał, zwracając się ku otyłemu blondynowi.
— O, prawda, że ta wasza Marynia piękna, jak marzenie — odrzekł zagadnięty z westchnieniem.
— Więc niech żyje nasza Marynia!
— I niech żyje nowa jej ofiara, zacny szlagon z pod Kiecka, imci pan Walery Kołolaski!
Wszyscy zwrócili się ku otyłemu blondynowi i poczęli trącać kieliszkami o jego kieliszek, on zaś usiłował nadrabiać miną, ale się zaczerwienił i zmieszał.
— E, z tego nic — rzekł pierwszy brunet — ze wszystkimi nami musiałbyś pan mieć do czynienia. Nie damy sobie jej wydrzeć. No, dalej, niech żyje nasza Marynia!
— Wiwat jej oczy!
— Wiwat jej usta!
— Wiwat jej biust!
— Wiwat jej gust!
— A jaki ma gust? — ktoś wtrącił.
— Nie na ciebie, to pewno.
— Może na ciebie?
— Byłby w niebie!
— Tylko nie rymujcie dalej na »ebie«...
— Słuchaj, jak to mówi Merkucio o Julii?...
— Nie. O donnie Rozie, jak Bogu dobrze życzę — ozwał się głos nosowy.
— Niech żyje jej udo z przyległościami, tak?
— Niech żyją jej przyl — —
— Pst! Pan Kołolaski chce mówić.
Pan Kołolaski zaś, widocznie obawiając się, że rozmowa stanie się za swobodna, podniósł kieliszek, chrząknął i jakby chcąc jej położyć koniec, zaczął:
— Wiwat wszystko... — brakło mu konceptu i zająknął się.
— Ten toast do dna panowie! — ktoś zawołał.
Wśród głośnego śmiechu toast wypito.
Rdzawicz zasłonięty gazetą, czuł, jak mu się na przemiany robi zimno i gorąco, jak blednie i czerwieni się. Był pewny, że mówią o Maryi, choć nie wymienili jej nazwiska. Zasłonięty gazetą, ze ściśniętemi wargami, słuchał, nie zastanawiając się nad niczem, chcąc tylko wszystko chwycić, co mówią.
— Thi — ozwał się powoli, przez nos, łysy, chudy, o zblazowanym wyrazie twarzy, trzydziestokilkoletni mężczyzna, w niezmiernie wysokim kołnierzu i monoklu. — Thi, gadacie o tej pannie, jak o swojej, a tymczasem ten piękny gentleman z Ukrainy, zdmuchnie ją wam z przed nosa, jak, passez moi le mot, pies kiełbasę kotom.
— Staś Borzewski?
— A dyabli mi tam, czy on Staś, czy Jaś. Mais ma foi, jak się pieczętuję Korabiem — tu powiódł niby mimochodem oczyma po tych, którzy się widocznie niczem nie pieczętowali — ma foi, ona leci na tego Ukraińca. Choć mi to wszystko jedno, chciałbym nim być, na chwilę, jak Bogu dobrze życzę.
— A kiedy ci wszystko jedno, Piętaszku — rzekł jeden z obecnych.
— Naprzód nie nazywaj mię Piętaszkiem, bo wiesz, że tego nie lubię, chociaż właściwie to mi wszystko jedno, jak mię tam ktoś tytułuje. Ale ma foi — garson, podaj mi segaro — ona leci na tego Ukraińca. Co prawda to chłop jak świeca, na pokaz. To musi być coś tak z boku, bo w porządnych szlacheckich domach takich synów już nie miewają. Szekspir gdzieś mówi o tem, choć wolałbym, żeby to mówił lord Bacon. Ma foi, jak Bogu dobrze życzę.
— E, to jeszcze na dwoje babka wróży. Przecież ona już była narzeczoną — rzekł drugi brunet — niby się strasznie kochała, a potem fajt, kawaler wyleciał jak z procy, i po krzyku.
— Ależ to się nie liczy — odparł łysy mężczyzna w monoklu. — Słyszałem o tem, jakiś artysta, rzeźbiarz, malarz, czy ki dyabeł. Pobawiła się i basta. Ma foi, ona pójdzie za tego Ukraińca. Garson, zapal mi segaro.
Rdzawiczowi krew uderzyła tak gwałtownie do głowy, że słyszał jej puls i myślał, że mu czaszkę rozsadzi. Zasłonił się cały gazetą i zdawało mu się, że wszyscy widzą go przez nią i patrzą na niego. Usłyszał, jak przechodząc mimo garson szepnął do swego kolegi: Cóż ten tak czyta i czyta?
— On nie czyta, tylko podsłuchuje — odparł drugi.
Krew uderzyła Rdzawiczowi jeszcze silniej w kark i w mózg. Chciał wstać, wyjść, może rzucić się na rozmawiających, może dać w twarz garsonowi, ale równocześnie myślał, iż tak musi wyglądać, że się nie może pokazać i że jakaś piekielnie dręcząca ciekawość zmusza go pozostać. W głowie uczuł zamęt i jakby bolesne jakieś zamroczenie.
Rozmowa ciągnęła się dalej. Ktoś zapytał:
— Czy ten Borzewski ma duży majątek?
— Taki znów wielki nie — odparł drugi brunet — ale zawsze teraz jakie dziesięć tysięcy rubli dochodu, a po najdłuższem życiu najukochańszych rodziców jeszcze coś. Oni mają dwie wsie koło Żytomierza i dom w Kijowie. Tylko, że jest tam jeszcze dwoje małych dzieci. On u siebie w majątku chce stawiać teraz hutę szklanną na spółkę z Karolem Mojwiłłem i Konstantym Siodłowskim z Lubaczki.
— Ma foi, Mojwiłłowie, to magnacki dom. Ale pocóż między takie dwa porządne nazwiska...
— Dwaj bracia Mojwiłłowie musieli wystąpić z klubu w Kijowie z powodu kart — wtrącił z satysfakcyą jeden z tych, którzy się nie pieczętowali niczem.
— Ale zawsze zostali kniaziami Mojwiłłami. Otóż skądże tam ten Siodełko?
— Jaki Siodełko? Siodłowski.
— Ależ, drogi panie, croyez moi, Siodełko. Ich jakiś pradziad, założyciel dynastyi, u ostatniego Wiśniowieckiego, Dymitra, był stajennym, i konia podawał. Dlatego go nazywali Siodełko, a jak się tam przedtem nazywał, Bóg raczy wiedzieć. Jego syn już się nazwał Siodłowskim i wkupił się gdzieś w szlachectwo. Stąd początek wielkiej familii Siodłowskich, jak Bogu dobrze życzę. No, a ileż ma panna Tyżwiecka?
— Marynia ma okrągłe czterdzieści dwa tysiące, ulokowane na sześć i pół procent na pierwszej hypotece ziemskiej; wiem to od Jasia Leszczyckiego — rzekł pierwszy brunet.
— To będą mieli razem około trzynastu tysięcy rubli rocznie — rzekł mężczyzna, zwany Piętaszkiem. — Z tem, ma foi, można jako tako już żyć. Ja straciłem prawie całą fortunę, a żyję.
— Ej, coś ty tam miał do stracenia — ktoś wtrącił.
— Ma foi, że miałem. Trzy tysiące mórg ornej ziemi i trzy tysiące lasu. Jak stracę resztę, ma foi, odwrócę portrety familijne do ściany i za ladę, jak Bogu dobrze życzę. Liczę na pańską przyjaźń, panie Kufke. Tylko wymawiam sobie cebuli, bo nie mogę znieść zapachu. Garson, podaj mi wykałaczki. Jeszcze u panów w sklepie nie było Typolskiego, co? Thi!.. Ale patrzcie no, ma foi, Ukrainiec... i z kimś jeszcze... cóż to za ędiwiduum? Pijane, bo się chwieje. Quel dròle de pistolet!
Rdzawicz rzucił okiem z za gazety. Ku siedzącym przy stole szedł młody, może dwudziestoośmioletni mężczyzna, wysoki, tęgi, bardzo kształtny i bardzo piękny. Rdzawicz przypatrzył mu się bacznie. Miał ciemno‑blond bujne, połyskujące, przedzielone z boku włosy, spadające nieco z jednej strony na czoło, duże, jasne, w pysznej oprawie niebieskie oczy, nos orli, bujne, długie, ciemnoblond tak zwane polskie wąsy, wytwornie wykrojone usta i ściągły owal. Ubrany wykwintnie, w postawie i ruchu miał coś wysoce dystyngowanego i połączonego z niejaskrawą, szlachetną brawurą. Mógł uchodzić za skończenie piękny typ polski, za jednego z tych ludzi, o których się mówi, że się robi jasno w pokoju, gdy wchodzą. Wyraz twarzy inteligentny, otwarty, wesoły, zuchowaty w dobrym i cywilizowanym tonie, w połączeniu z łagodnym sentymentalizmem oczu i zmysłową a melancholijną słodyczą ust, czyniły go od pierwszego wejrzenia pociągającym. Musiał to być jeden z tych ludzi, o których kobiety mówią, że są »niezwyciężeni«, a do których nawet ogół mężczyzn lgnie prawie bez zazdrości; jeden z tych, którzy podbijają bez starania się o to, dlatego, że się z darem podbijania porodzili. Są to artyści bezwiedni, geniusze w swoim rodzaju intuicyjni; możnaby ich nazwać geniuszami wdzięku.
— Witam panów — rzekł dźwięcznym barytonem, kłaniając się uprzejmie — pozwolą panowie usiąść obok siebie? Ale, ale, jestem tu w towarzystwie pana kapitana Konarzewskiego. Moi panowie: pan kapitan Hieronim Napoleon Konar‑Konarzewski.
— Józef Tadeusz z Wielkich Konarzewic herbu Prus Pierwszy — dodał kapitan, kłaniając się chwiejnie.
— Mój najbliższy sąsiad z Poleszowa — ciągnął dalej Borzewski — i stary znajomy.
— Na rękach piastowałem, jak Boga kocham. Co panowie pijecie? Białe?
— Cliquot, kapitanie. Prosimy siadać.
— Cliquot? Wolę sec. Uf!
— Zaraz będzie i sec. Może pan kapitan cygaro?...
— Co za dziwne ędiwiduum! — bąknął Typolski. — Ma foi, pyszna figura. Garson, segara.
— Kapitan miał dziś wielkie zmartwienie — rzekł Borzewski, siadając i biorąc bez myśli wykałaczkę z pęczka — otruł się jego wychowanek i syn odwiecznej przyjaciółki, niejaki Drewski.
— Drewski? Kandydat na lekarza? — podchwycił pierwszy brunet. — Taki chudy? Znałem go. Czy to ten? Otruł się? Kiedyż?
— Na rękach wypiastowałem, jak Boga kocham. Matkem do chrztu trzymał. Nakładałem na niego. Sypiał u mnie w łóżku, w moich kołnierzykach chodził.
— Jakże, kiedy miał być chudy, a pan kapitan, nie wymawiając panu Bogu, cokolwiek, ma foi, o Falstafa zawadza — zauważył Typolski.
— A bo miałem dawne kołnierzyki, z czasów, kiedy się mogłem w panieński gorset zapinać — odparł kapitan.
— Ten Drewski miał matkę, była za bonę u moich kuzynów Schwalbów. Cóż stara na to? — mówił dalej brunet.
— Eh, co tam będziemy o tem gadali! — rzekł drugi brunet. — Cóż, panie Stanisławie, odprowadziłeś pan panie?
Borzewski skinął uprzejmie głową na znak, że tak.
— Marynia boska, co? — rzekł pierwszy brunet.
Borzewski przymrużył oczy, uśmiechnął się i nic nie odpowiedział.
— No, przyznaj się pan, wzięła pana. To nie wstyd, ona nas wszystkich bierze. A i na pana tam patrzą, aż miło! Myślałem, że pan spuchnie od komplementów pani Porzelskiej.
Borzewski uśmiechnął się znowu i puścił kółko dymu z cygara.
— Ma foi, jak pan to pięknie robi. Gdyby na świecie było co warto robić, tobym się tego nauczył, jak Bogu dobrze życzę. Garson, zapal mi segaro.
— No, cóż Marynia, cóż? — nacierał pierwszy brunet. — Niech pan się o to nie gniewa, że pana tak przyciskamy, ale widzi pan, panna Tyżwiecka, to jest takie dziecko pułku. My wszyscy kochamy się w niej, wszyscy nosimy w butonierkach kamelie, używamy vera violetta i papierów listowych heliotrop, bo to jej ulubione perfumy i kolor. My jesteśmy jej lejbgwardya. Zawiązaliśmy to stowarzyszenie tego lata w kąpielach, gdzieśmy się bosko bawili! Przekupiliśmy badedinerkę, która nas wprowadzała na jakiś stryszek, skąd można było widzieć, jak się Marynia kąpała. Ciasno tam bywało okropnie, bo nas tam bywało naraz po trzech i czterech. Ale cośmy widzieli, to, powiadam panu — —
— Postanowiliśmy tam — przerwał drugi brunet — że jeżeli żadnego z nas nie wybierze na męża, to tylko z naszej ręki może go dostać. Musisz się pan o nasze względy starać.
— Ale, cóż znowu, panowie żartujecie — rzekł Borzewski, uśmiechając się i usiłując ukryć śmiechem niesmak, jaki mu się malował na twarzy.
— Nie, my wcale nie żartujemy. Nasza paczka zna Marynię od niedawna, bo dopiero od pół roku, przedtem nie bywała w naszem towarzystwie i znaliśmy ją tylko z widzenia i trochę z balów publicznych, ale znamy ją dobrze. Ona jest panem widocznie zajęta. Kiedy się do pana przysiadła Bronka Szczerbska — prawda co to za łobuz dziewczyna? — i ta piękna pani Notweinowa — tam, panie, tylko śmiało! — Marynia się zaczerwieniła i była taka zła, że mi naprzód o mało nie parsknęła w nos, że jestem idyota, choć zazwyczaj dosyć jest na mnie łaskawa, a potem wcale ze mną gadać nie chciała.
— A mnie poradziła, żebym zbyt nie zaniedbywał egzaminu dla fiksów — rzekł pierwszy brunet. — Jabym jej zrobił egzamin, żeby tylko chciała...
— Ma foi, i mnie się coś dostało po łysinie od tej jędzy. Ale co, panie, nie macie na Ukrainie takich? Ta Tyżwiecka, to kobieta frontowa. A, a, panie Kufke, wymawiam sobie, obok cebuli, codzień po obiedzie pół godziny na Słowackiego. Jak Bogu dobrze życzę — garson, segaro jest wilgotne, inne! — lubię tego demokratycznego poetę najbardziej ze wszystkich.
Kto, mogąc wybrać, wybrał zamiast domu
Gniazdo na skałach orła, ten niech umie
Spać, gdy źrenice czerwone od gromu
I słychać jęk szatanów w jodeł szumie.
Tak żyłem...
Thi! thi! jak Bogu dobrze życzę, majestat! — dodał kiwając z entuzyastycznem przekonaniem ręką.
— Cóż panie, jakżeście się pożegnali? — pytał znów pierwszy brunet Borzewskiego. — Co panu powiedziała na odchodnem? Ścisnęła panu mocno rękę, co?
— Panie Beer, pan Borzewski jest gentlemanem — rzekł łysy mężczyzna w monoklu. — Je vous demande pardon, monsieur de Borzewski, żem się odważył za pana odpowiedzieć — dodał, skłaniając się z przesadną dystynkcyą ku Borzewskiemu. — Mówiliście coś o jakimś Drewskim, który się otruł, czy rozpuścił w kwasie siarczanym? Czy to z tych dobrych Drewskich z Podlaskiego, co?
— Nie, to z innych, mniejszych — odrzekł ktoś.
— Phi! — mruknął łysy mężczyzna, machnął lekceważąco ręką i założył nogę na nogę.
Rdzawicz nie wiedział, co począć? W głowie burzyło mu się i czuł gorączkę. Czuł także, że jest obserwowanym przez służbę, którą zastanawia jego uporczywe czytanie tej samej gazety, o dwóch stronach druku i dwóch stronach anonsów. Chciał przeczekać zebrane towarzystwo, ale tam odkorkowywano coraz nowe butelki. Byłby się może zdecydował przejść mimo, bo przypuszczał, że go nikt z tych panów z widzenia nie zna, ale obawiał się, że spostrzeże go kapitan Konarzewski. Ten zaś pukając swymi olbrzymimi palcami w stół, nucił półgłosem:
Un Musulman, très brave garçon
Portait sa femme et caleçons,
On lui a dit: vous êtes chocolat —
Il leur répond: kif, kif, Allah!...
— Słyszałem to w Nicei — rzekł Typolski, kapitan zaś powtórzył:
Kif, kif, Allah!...
i uderzył w stół marsza piemonckiego, aż szkło zabrzękło.
Borzewski, tłómacząc się, że ma ból głowy, wyszedł. Wino poczęło działać. Jedni mówili przez drugich, a mówili coraz swobodniej. Mówili o różnych rzeczach, głównie jednak o Maryni Tyżwieckiej. Języki rozpuściły się... Wyrażano zachwyty, przypuszczenia, pragnienia w jak najdrastyczniejszy, choć niezupełnie nie zawoalowany sposób.
W Rdzawiczu wrzało wszystko. Mógł był wstać, mógł był któremukolwiek z tych panów rzucić kartę, lub wyzwać wszystkich naraz, winnych i niewinnych, mógł był zmusić ich do milczenia groźbą, że pierwszemu, który się odezwie nieprzyzwoicie o Maryi, butelką łeb rozbije... mógł to był uczynić, ale jakiem prawem? Prawem odrzuconego amanta, dymisyonowanego narzeczonego? Ci panowie niewątpliwie przyjęliby wyzwanie, biliby się, ale przedtem parsknęliby mu w nos śmiechem, gdyby im powiedział, kim jest. Gdyby ci panowie uwłaczali czci, dobrej sławie panny Tyżwieckiej, każdy honorowy człowiek miałby prawo stanąć w jej obronie. Ale nie, oni czci jej bynajmniej nie naruszali: mówili tylko o jej ustach i biuście, o jej ramionach i plecach, biodrach i nogach, mówili o rzeczach, o których zabronić im mówić mógł tylko człowiek, stojący wobec Maryi na jakiemś wyjątkowem stanowisku; on zaś jest jej odrzuconym amantem, jej dymisyonowanym narzeczonym. Marya, dowiedziawszy się w danym razie o wszystkiem, mogła wymówić znajomość tym panom, którzy o niej mówili, jak o pierwszej lepszej kokocie, ale zarazem mogłaby się spytać: skąd pan Rdzawicz poczuwa się w prawie stawać w roli jej rycerza? A może, może właśnie dowiedziawszy się, że on, nie zważając na nic, na nic, cokolwiek zaszło, stanął w jej obronie, stanął sam przeciw kilkunastu... Gdyby miał pojedynek, gdyby był ranny, może, może wróciłaby do niego, może przyszłaby do jego pokoju, gdzieby leżał, i nachyliła się nad nim i wyciągnęła ku niemu obie ręce i szepnęła mu: kocham... Może ów sen jej, opowiedziany w Kłężu, był właśnie przepowiednią, wróżbą tego, co się ma stać na prawdę... Może tak będzie leżał, trupio blady, prawie martwy, a ona nachyli się nad nim i ożywi go swoim oddechem, samem tem, że przy nim jest, ta Marya, ta Rysia serdeczna, umiłowana... A może zginie za nią... W takim razie pozostanie jej na zawsze w pamięci, jako smutny i cichy wyrzut, jako żal rzewny i pełen melancholii... Pójdzie za jego trumną, bardzo blada i bardzo smutna... Wykopią grób, a ona garstkę ziemi, tam, na jego trumnę rzuci... Będzie kwiaty na grób jego kładła i fotografię postawi na biurku... Pójdzie za mąż, będzie miała dzieci, ale naprawdę do końca życia należeć będzie do niego, do jego cichej, smutnej, pełnej melancholii pamięci...
Wtem, na komendę kapitana zebrani powstali nagle od stołu, śpiewając chórem:
Un Musulman, très brave garçon,
Portait sa femme et caleçons,
On lui a dit: vous êtes chocolat —
Il leur répond: Kif, kif, Allah...
i wyszli z sali.
Chwilę jeszcze pozostał tylko Kołolaski, któremu z tęczowej sturublówki niewiele reszty wydano. Rdzawicz natychmiast załatwił rachunek i wyszedł na ulicę.
Z drugiej strony ulicy dochodziło go chóralne:
On lui a dit: vous étez chocolat —
Il leur répond: Kif, kif, Allah...
Rdzawicz miał uczucie, jakby go ktoś bardzo silnie uderzył obuchem w głowę. Wypił zaledwie dwa kieliszki soternu, a szedł jak pijany, prawie że się zataczał.
Przedewszystkiem przepełniał go i dusił niepohamowany gniew na tę całą bandę, w której dla jednych matka trującego się człowieka była »starą«; drudzy śmierć tę oceniali z tego stanowiska, czy był »z tych dobrych Drewskich«, czy nie; którzy wreszcie, będąc takimi, jak są, paką płazkich, banalnych, pospolitych »szykowców«: byli »lejbgwardyą« Maryi, jej najbliższem obecnie otoczeniem, kołem jej adoratorów... Zdjął go gniew na Maryę: jak ona mogła dopuścić, aby ją takie kpy nazywały »dzieckiem pułku«?!... Jak ona mogła?!... Jak może jej wystarczać to towarzystwo, takie towarzystwo?! Jak może znajdować w niem przyjemność?!... A jeżeli w niem przyjemność znajduje... Jeżeli to jest właśnie sfera ludzi, którą najlepiej rozumie, z którą się najbardziej zestraja, w której jest jej najwygodniej umysłowo i najswobodniej?... Jeżeli... Jego Marya! Jego Marya!... A może jemu się tylko zdawało, może on ją tylko idealizował, może jej inteligencya była zupełnie tego rodzaju, jak inteligencya tych ludzi, może była prostą, zwyczajną, przeciętną panną, szablonową, jak inne, zbanalizowaną przez otoczenie, lub banalną z urodzenia, jak inne, może była taka sama pospolita, może była taka sama płaska, może była taka sama głupia!...
Tupnął nogą w śnieg z pasyą, a głowa poderwała mu się w górę tak samo dumnie, jak wtenczas, gdy będąc jeszcze bardzo młodym chłopcem i nie mając za sobą naprawdę nic, wszedł zaproszony na zgromadzenie artystyczne. Były tam stare »firmy« i młode »gwiazdy« — on jednak wchodząc podniósł głowę, jakby czuł, że zaledwie kilka lat minie, a pośród młodych »gwiazd« rzeźbiarskich będzie pierwszą, starym zaś »firmom« stanie się niebezpieczną konkurencyą.
I na tę głowę lubiła Marya ręce kłaść i gładzić ją i mówiła, że się czuje dumną, że się tej głowy dotykać może... Tak niedawno... tak niedawno...
A może naprawdę on tylko sam czynił ją tą kobietą inną, jak wszystkie, bardziej promienną w myślach i bardziej złotą w duszy... może tylko on...
Może to prawda, że idealne piękno bywa nierównie częściej w wyobraźni mężczyzny, który kocha, niż w duszy kobiety, która jest tą kochaną.
Może Marya jest taką, jak inne, przeciętną, zbanalizowaną, lub banalną z urodzenia, głupią! I on, i on!... Że do nóg jej padał, to nic, klęka się przed ładną służącą, ale kładł się jej cały do nóg, kładł jej do nóg swoją myśl, swoje uczucie, swoją fantazyę i pracę, duszę całą... I ona nie rozumiała, a udawała, że rozumie bo jest sprytna, szablonowo, pospolicie sprytna, sprytna na tyle, aby się umieć wydać inteligentną, a naprawdę jest czcza, płaska, głupia, »dziecko pułku« takich kpów, właścicielka takiej lejbgwardyi!...
Ale nie, nie! Cóż ona temu winna, że ją tacy ludzie otaczają, że ją w takie towarzystwo, jedynie dla siebie zrozumiałe, prowadzi taka ciotka Porzelska? Cóż stąd? Wszyscy ci ludzie sami oświadczyli, że żaden z nich żadnych u niej względów nie uzyskał. Uzyskał je natomiast Borzewski, a ten jakże innym jest od nich...
I Borzewski począł się przedstawiać wyobraźni Rdzawicza, jak jakiś cudowny rycerz kresowy, jakiś ideał romantyczny, o którym czasem marzą jeszcze polskie kobiety. Tylko taki człowiek mógł na siebie zwrócić uwagę Maryi, tylko takiego mogła pokochać i tylko taki był jej miłości godnym. Czemże on był wobec takiego Borzewskiego? Wobec tego zdrowia, wobec tego hartu i siły męskiej, które mu biły z całej postaci, on, wątły, nerwowy i zdenerwowany? Czemże jest jego artyzm wobec zdolności czynu Borzewskiego? Po co sławy, która jest w gruncie rzeczy do zabawy ogółu, tam, gdzie pozycyę dają majątek, stosunki i realne, rzeczywiste potrzebowanie człowieka przez społeczeństwo? Jakież stanowisko miałaby Marya w świecie z nim, a jakie z Borzewskim? On, niech dziś złamie rękę, przestanie rzeźbić, lub niech mu się zacznie mniej udawać robota, niech wyjdzie z mody: on sam nie znaczy nic, a nędza przed nim stoi otworem. Tymczasem Borzewskiego stanowisko jest od niczego niezależne i jego żony także — gdyby Borzewski nawet i umarł, zostanie fundament życia; majątek.
Zresztą, jeżeli Marya o nich dwóch myśli, jakaż różnica! Borzewski zawsze pewny jutra i swobodny, musi mieć ten miły, równy dobry humor, tę łatwość obejścia i budzące sympatyę wzięcie, które mają ludzie, nieznający przykrych myśli i przykrych sytuacyj w życiu. A on? Ileż to razy dręczył Maryę i dokuczał jej dziki, rozdrażniony, fantastyk, czasem prawie szalony w pieszczotach, czasem prawie szalony w chimerach i kaprysach. Jaka śmieszna, dziecinna, niesmaczna jest jego »artystyczna natura« wobec gentelmeńskiego wykwintu i spokoju takiego Borzewskiego, który zresztą jest tak pięknym, że żadna kobieta oprzeć mu się nie potrafi...
I Rdzawicz uczuł coś takiego wobec Borzewskiego, że gdyby go był spotkał w tej chwili, byłby mu zszedł z drogi i usunął się pokornie na bok, bo tacy Borzewscy mają zupełne prawo przechodzić z podniesioną głową środkiem ulicy wobec takich, jak on, takich zer, tem jeszcze niesmacznych, że z śmieszną i arogancką pretensyą do jakiegoś znaczenia między ludźmi... W tej chwili, gdyby można było tak zrobić, byłby wziął za rękę Maryę, przyprowadził do Borzewskiego i oddał mu ją, mówiąc: oto jest człowiek ciebie godny i dla ciebie stworzony, oddaj mu się... A dla niego samego pozostaje tylko rezygnacya. To słowo przyszło mu jak zbawienie: tak jest, powinien zrezygnować. Weźmie się do pracy, do rzeźby, całe życie w nią włoży, będzie mieszkał gdzieś cicho, na poddaszu, nieznany, nieszukany, niepamiętany przez nikogo. Będzie rzeźbił figury do kościołów i klasztorów, bo śmiesznyby był, gdyby teraz rzeźbił inne i chciał rozgłosu. Będzie miał starą posługaczkę i zakurzone szyby, maszynkę do kawy i kanarka, któremu będzie dawał okruszyny chleba i cukru, i nakoniec umrze, jak Kamionka w Lux in tenebris lucet...
W usposobieniu tem, spotkawszy po drodze psa, który zdychał pod murem z głodu i zimna, przyszedł do domu. Począł się cicho rozbierać i miał uczucie starego emeryta. Włożył pantofle, aby je tylko włożyć i z rozkoszą myślał o łóżku, choć mu się ani spać, ani leżeć nie chciało. Ułożył porządnie na stole książki i pióra, obtarł z kurzu kałamarz. Chciał, aby dokoła było cicho, ciepło i czysto, jak u starego emeryta.
A gdy układał papiery w szufladzie, trafił na pęczek kwiatów, zbieranych gdzieś nad Dunajem, podczas ostatniej podróży do Wiednia; zbierał je dla Maryi, a ona wtenczas już nosiła się z zamiarem zerwania z nim... I nie dał jej ich, już nie zdążył...
Oparł głowę na ręku i zamyślił się. Zdjął go taki żal nad tymi kwiatami, taki smutek serdeczny... Rwał je w takiej chwili, kiedy temu, coby mu był rzekł, że dla Maryi jego serca trzeba, byłby powiedział: bierz! Rwał je w takiej chwili, kiedy szalony tęsknotą, błąkał się po obcych łąkach, nad obcą rzeką i zdawało mu się, że się mu dusza po falach rozpłynie od słodkiego wzruszenia... Tak się spieszył do niej, do niej!... Nigdy, nigdy, odkąd ta rzeka szumi, nikt nad nią nie tęsknił tak bardzo, tak naprawdę serdecznie i niezmiernie...
Pełne miał usta słów o niej, dla niej, do niej... Szedł pustką taką, że mógł mówić głośno — i mówił... Wołał jej po imieniu, zdrabniał jej imię, pieścił się niem, czuł drażniącą słodycz na wargach od spieszczanego tysiąckrotnie dźwięku jej imienia... Wydawała mu się taką jakąś małą i taką wdzięczną i taką daleką... Czuł taki brak w dłoniach, że jej dłoni uścisnąć nie może... I zrywał kwiaty i mówił im o niej. Mówił im, że ją kocha i jej kochania chce, że gdyby mógł, toby ją na ręce wziął i niósł i cierni szukał, aby myśleć, że ją niesie i że ona tych cierni nie czuje; mówił im, tym kwiatom, że objąć ją chce i przycisnąć do piersi, całować w usta i szyję, i u nóg jej klęczeć i w oczy jej patrzeć, a potem krew jej w płomień zamienić, aby tak wrzała jak jego; oto mówił im, że jest jego snem pięknym, że wybudował cały świat ze złota i zieleni, z błękitu i srebrno‑różanych barw, cały świat ciszy i spokoju, ciepła i woni, że odgrodził gdzieś czarodziejską i zaczarowaną łąkę, nieskończoną, cudowną, gdzie ją powieść chce, gdzie z nią razem chce mieszkać; mówił im, że całą swoją duszę ze wszystkiem, w co jest bogata, u stóp jej kładzie i całe serce, ze wszystkiem, co ono czuć zdolne, jej da...
To mówił tym zerwanym nad Dunajem kwiatom.
A ona?
Odwróciła twarz i odeszła...
Odeszła spokojnie, zimno, bez jednego słowa pożegnania, bez podania na to pożegnanie ręki — spokojnie, zimno, bez litości... jak głaz...
Z pewnością! Ona ma słuszność, i tak, jak uczyniła, uczyniła dobrze, rozsądnie, trzeźwo, uczciwie... przestała kochać, miałaż kłamać miłość?... Tylko odeszła tak spokojnie, tak zimno, tak bez litości... Odchodząc tak, stała się tak podobną do innych kobiet, które twarz odwracają na zawsze...
A on ją śnił taką inną od wszystkich, tak odmienną... Ze wszystkich kobiecych dusz, co najpiękniejsze wziął i w duszę jej przelał; ze wszystkich kobiecych serc, co najpiękniejsze wziął i przelał jej w serce... Uczynił z niej kobietę, przed którą się klęka nie tylko po to, aby rozkosz wyprosić...
A ona?... Czyż naprawdę najpiękniejsze jest to, co się śni?... Ona...
Ona poddawała się wrażeniu chwili, to ludzkie, to zrozumiałe; wrażenie minęło i opuściło ją — to także ludzkie, to także zrozumiałe. Miałaż się na całe życie wiązać z człowiekiem, którego nie kocha, którego nie kochała naprawdę nigdy, lub przestała kochać: dlatego, że mu niebacznie, nieoględnie, w chwili wzruszenia i niepamięci, dała słowo? Przysięgła, że cokolwiek będzie, nie zerwie z nim, nie porzuci go, ale miałyż wagę takie przysięgi, mógłże je kto za ważne brać? Przysięgi młodej, niedoświadczonej dziewczyny!
Zresztą wszystko, wszystko tłómaczy i usprawiedliwia, wszystko rozbraja to jedno: nie kocha... Niema obowiązków, niema zobowiązań, niema przysiąg i słów wobec tego słowa: »nie kocham«. Żyje się tylko raz, jedynem szczęściem na świecie jest miłość, maż się jej nie szukać wszędzie i za jakąbądź cenę, maż się wyrzekać egoizmu wobec własnego szczęścia, które jest jedynym celem życia, maż się zaprzeczać samemu sobie, aby komuś nie zaprzeczać, robić z siebie ofiarę, aby ktoś jej z siebie nie robił? A jeśli ofiara być ma, niech ją poniesie ten, kto kocha więcej, lub tylko kocha sam, temu będzie łatwiej. Ofiarować się dla kochanej istoty, może tylko piekło w niebo zamienić, ale ofiarę z siebie czynić bez miłości, może być tylko piekłem. I kimże jest, ktoby takiej ofiary żądał, taką przyjął? Tylko... tylko dlaczego Marya odeszła tak spokojnie, tak zimno, tak bez litości...
On myślał czasem — jakież myśli nie przychodzą do głowy człowiekowi, który kocha — on myślał czasem, że gdyby i stanęło coś na przeszkodzie ich małżeństwu, zawsze, zawsze pozostanie między nimi jakaś łączność, jakiś związek dusz i serc, jakaś czułość wzajemna i wspólność, powinowacenie się myśli... A tu — tak nic, tak nic, z dnia na dzień, z godziny na godzinę... Nic, nic i nic...
I oto jest na świecie znów jak na pustyni niezmiernej, jak na oceanie bezbrzeżnym, w samotnej łodzi, bez celu, bez lądu, bez szlaku, tak, jak przedtem, nim poznał Maryę... Znowu ta straszna pustka życia, w którem niema miłości, to uczucie paryasowstwa wśród wiązanego miłością ogółu; to uczucie nędzy, ubóstwa straszliwego, wstydu i upokorzenia, bo przecież wszyscy są kochani, tylko on nie! Wszyscy mogą być kochani, wszystkich kobiety chcą kochać, tylko on takiej nie ma, tylko jego kobieta kochać nie chce! Miłość wzajemna jest tak rdzenną potrzebą, tak nieodzownym warunkiem pełni życia, że on, niekochany, jest jakby niezupełnym człowiekiem, upośledzonym wobec innych, niższym od nich.
Przypomniał sobie jeden szczegół z rozmowy restauracyjnej i przeszył go taki ból, że musiał się wstrzymać, aby na głos nie jęknąć. Ileż to razy myślał o tem lecie, które miał spędzić z Maryą w górach. Ślub naznaczony był na październik i projektowali, że pojadą do Zakopanego. Marya nie była tam nigdy. Rdzawicz bywał często podczas wakacyj z Przerwicem, który z tamtych okolic pochodził. Błąkając się po pustkach górskich, on, dla którego kobieta była zawsze osią życia, a miłość największem pragnieniem i największą potrzebą, ileż godzin przeżalił się w sobie, że jest tu sam, ile przemarzył, że może będzie tu przecież kiedyś z ukochaną kobietą i jakby jemu, jakby im wtenczas było... Tu śnił ją najpiękniej, tu wyobrażał ją sobie najplastyczniej, tu prawie słyszał jej głos, czuł dotknięcie jej dłoni, widział jej spojrzenie; tu tworzył sobie ideał kobiety, którąby kochał, od której chciałby być kochanym. Na głuchych granicach nad przepaściami i w dolinach pośród szumiącej wody: miał ją przed sobą. Widmo to swojej tęskniącej wyobraźni, prawie że wiódł za rękę, prawie że przeprowadzał przez strumienie, prawie że okrywał od chłodu, i prawie że mówił mu: Patrz, patrz!... Tu kiedyś ją przyprowadzę — myślał — to jej pokażę, tam pomogę się wspiąć, tu usiądziemy przy ognisku i będziemy przy sobie, tam noc przepędzi... to moje, to moje, ten mój raj, ten mój świat... Wiedział, co będzie mówił, co będzie mu odpowiadała. Całe rozmowy tworzył i uśmiechał się sam do siebie, myśląc, jak miłość w niej do niego będzie się rozwijała i rosła, jak będzie rozkwitała i przepromieniała się w słoneczny błękit nad nimi rozpięty, bo on więcej jeszcze chciał być kochany, niż kochać. Tu chciał być kiedyś ze swoją narzeczoną i kiedy się z Maryą zaręczył, prawie że wolał, że ślub miał się odbyć dopiero w jesieni, i że marzenia te mogły się spełnić, należał bowiem do tych ludzi, którzy swoje sny kochają tak, jak rzeczywistość. Marya miała pojechać do Zakopanego ze Strzeliskimi, mieli tu również przybyć Przerwicowie, najbliżsi Rdzawiczowi, i tu miały się dwie rodziny zbliżyć, a zarazem miało się ziścić, co śnił, o czem marzył, czego pragnął. Już potem mówili wiele o tem lecie z Maryą, ona nawet zaczęła już sobie przygotowywać kostium wycieczkowy i nie mogli się zgodzić na trzewiki, bo ona twierdziła, że podbijane gwoździami muszą być lepsze, a on dowodził, że tylko na lodowce i śniegi, czego w Tatrach niema. Układali także program wycieczek, tak, »aby się twoja kuzynka nie zmęczyła«, bo Przerwicowa nie mogła się bardzo forsować pod górę. Marya o wszystkiem pamiętała: i o tem, że Przerwic lubi mleko z koniakiem i że pani Laurze ślicznie jest w białym kolorze; miała więc wziąć parę butelek doskonałego koniaku, a pani Laurze uszyć biały sukienny serdaczek, lekki, bez futra pod spodem, bramowany delikatnym złotym szlakiem. Wszystko wiedziała i o wszystkiem pamiętała. »Cóż miałabym pamiętać, jak nie to, co ciebie i twoich obchodzi? Komuż miałabym zrobić przyjemność, jak nie twoim? — mówiła. — Jesteśmy oboje sieroty i trzeba, żebyśmy sobie stworzyli kółko rodzinne, i żeby nam w niem było ciepło. A przytem, ponieważ kocham ciebie, kocham także tych, których ty kochasz, a ponieważ kocham ciebie bardzo, twoja rodzina wydaje mi się prawie bliższą niż moja własna. Zobaczysz, jak nam będzie miło i dobrze, ty ti! Ta Lora musi być cudowna, zupełnie entuzyazmuję się do niej. Boję się, że będę o nią zazdrosną. Ale byle ci było dobrze, to kochaj ją sobie więcej odemnie. Tak się cieszę, że tam będę z tobą, że ty mi pokażesz to wszystko, że przez twoje oczy będę patrzeć i przez twoją duszę czuć! Będziemy lecieli wysoko, prawda, mój drogi? Będziesz mnie brał na skrzydła i niósł w górę, przez ciebie chcę się nauczyć myśleć i widzieć. Czy może być większe szczęście, jak być z tobą, z takim człowiekiem, jak ty, daleko od codziennego życia, w takim świecie, jak tam?!...«
Tymczasem, ciągnąc za sobą swoją lejbgwardyę, pojechała w parę miesięcy później gdzieś do kąpiel, gdzie musiała się bawić, jak się w takiem towarzystwie bawić można, t. j. jak pierwsza lepsza pospolita salonowa kokietka, bo innej kobiety ci nie byliby lejbgwardyą, bo od innej, choćby była jeszcze piękniejszą, ci odbiegliby po pierwszej próbie. Zgraja pawianów... i jej lejbgwardya! On pragnął jej, pragnął jej całą szaloną zmysłowością swojej natury, pragnął jej tak, jak mężczyzna pragnie kobiety, ale ci czynili z niej... traktowali ją, jak swoją wspólną metresę!... Krew wrzała w nim i wbijał sobie w dłonie paznogcie. I ona w ich towarzystwie bawiła się, nie rozumiała tego, że poprostu...
Sam przed sobą nie chciał tego słowa powiedzieć... I może upoważniała ich do tego swojem postępowaniem, zachęcała ich... Tak było z pewnością, ale to nie była jej wina — tak ją wychowały jej ciotki Porzelskie, które jej powiedziały, że kobiecie jest naprzód wszystko wolno dlatego, że jest kobietą, że jedynym celem życia kobiety jest podobanie się jak największej liczbie mężczyzn, ku czemu każdy środek jest dobry, byle się nie zaawansować zanadto, i że kobieta powinna dążyć do tego, aby za jakąbądź cenę panować nad mężczyznami, co najłatwiej osiągnąć, drażniąc ich najniższe instynkty. I w taką to zgraję los rzucił Maryę, która miała w sobie warunki na to, żeby być jak biały posąg piękna niewieściego. I w tej kobiecie, która miała w sobie dwie dusze, jedną swoją, na świat przyniesioną, drugą, jaką jej dało wyrachowanie i otoczenie: utworzył się chaos, wir dobra i zła, mieszanina wrodzonych, szlachetnych instynktów i porywów, z błotem pojęć, jakich ją nauczono i z błotem uczuć, jakie w nią przeszczepiono z siebie, ze swoich przeciętnych, ogólnych, zwykłych dusz ludzi, którzy stanowią tło społeczeństwa, a których Heine trafnie scharakteryzował:
Doch wenn wir im Koth uns fanden,
Da verstanden wir uns gleich.
A o ten chaos, o ten wir, o tę mieszaninę zdruzgotało się jego życie...
Zacisnąwszy oczy pięściami, pochylił się nad stół, a w piersi wzbierał mu jakby ogromny płacz nad sobą, tak nieszczęśliwym i nad Maryą, tak marnowaną, tak inną, jak być mogła, nad tą dziewczyną, która mogła być jakby łaską największą i darem bożym niezmiernym, a była — »dzieckiem pułku« takich ludzi; której przeznaczeniem było uszczęśliwienie człowieka, a której największą ambicyą było być królową na balach publicznych! Której celem było wybłękitnianie ludzkiej duszy, a której zajęciem była kokieterya bez braku!... I to ona, ona, ona, jego Marya!
Nagle, otwierając szybko drzwi, wbrew zwyczajowi, bez pukania wszedł Tężel, czerwony od zimna, z miną, jaką się ma, kiedy się przynosi wiadomość pomyślną, a z której się z jakiegoś powodu nie wypada, lub nie powinno cieszyć.
— Przepraszam cię, że tak wchodzę — rzekł, podając Rdzawiczowi rękę — nigdziem cię znaleźć nie mógł. Wyobraź sobie...
— Widzę, że z czemś przychodzisz — przerwał mu Rdzawicz, usiłując przybrać taki wyraz twarzy, aby nie znać na niej było wrażenia poprzednich myśli.
Tężel potrząsł głową i jakby żenując się sam przed sobą tego, co ma powiedzieć, rzekł:
— Nie, wiesz, że to życie bywa dziwne... No, bo wyobraź sobie, że my, zwłaszcza ty, mamy na śmierci Drewskiego zrobić interes...
— Jakto? — spytał Rdzawicz zdumiony.
— Tak, że Stosławski chce postawić nagrobek Drewskiemu i u nas go zamawia. Możemy zarobić, ale naprawdę jakby coś odpychało od tego zarobku. Czy nie? Choć z drugiej strony niby co? To swoją drogą, a to swoją. Kochanowski przecie po śmierci córki a Treny pisał...
— Tylko za nie honoraryów nie brał. Rozumiem doskonale, co ty czujesz, ale rzeczywiście to swoją drogą, a to swoją. Cóżeś ty do tego czasu robił? Zdjąłeś maskę?
— Zdjąłem. Uh, jaka to nieprzyjemna robota! Już nigdybym nie chciał robić. Ale słuchaj. Stało się to tak. Kiedyś wyszedł, myśmy zostali około pani Drewskiej. Nie wiem, jak długo, może ze dwie godziny, klęczała ona przy ciele Drewskiego, bez jednego ruchu, bez jednego drgnięcia. Dopiero zrozumiałem skamieniałość Nioby. Myśmy wszyscy tak stali, jakeś nas zostawił, nikt nie śmiał się ruszyć, nie śmiał drgnąć. Lekarz nie potrzebował konstatować śmierci przez badanie; widział ją przecie. Popatrzyli chwilę, popisali coś i poszli. Dopiero Misia uklękła przy pani Drewskiej i zaczęła ją po rękach całować nieśmiało, a potem rozpłakała się, schyliła i zaczęła jej nogi obejmować. Dopiero ona wtenczas poruszyła się, głowa jej opadła od jego piersi ku kolanom i wybuchnęła płaczem... Powiadam ci, co to był za płacz!... Wszyscyśmy razem płakali, Stosławski aż wyjść musiał z pokoju. Myślałem, że ona tam już życie wypłacze i koło trupa syna padnie...
Przestał na chwilę mówić, jakby mu się łzy w głos wmieszały, zapalił papierosa, pociągnął, westchnął i począł mówić dalej, ciszej, niż przedtem:
— Dopiero Misia i Przerwic odprowadzili ją z podłogi na kanapę. Trochę się uspokoiła, przestała płakać i tak znów siedziała nieruchomo, aż odezwała się, to były pierwsze jej słowa: »ja nie będę za co miała nawet mu krzyża postawić na tej nieświęconej ziemi...« Taki był w jej głosie ból, iż myślałem, że nam wszystkim serca pękną. Ale Stosławski, który był znów przyszedł, podchodzi do niej, klęka przy niej i powiada: »on będzie miał krzyż, niech pani będzie spokojna...« Potem wstał i zaraz do mnie przyszedł i powiada pocichu: »panie Tężel, mnie teraz trysnęła nafta w Galicyi i mam grubsze pieniądze, chciałbym, żeby ten biedny Drewski miał ładny pomnik; choć to niech ma dla syna nieszczęśliwa kobieta. Możebyście zrobili, pan, albo Rdzawicz, albo obaj razem; obliczymy koszta i zaraz weźcie się panowie do dzieła«. Odpowiedziałem mu, że tam, gdzie jesteś do wyboru ty i ja, ślepyby tylko mnie wybrał, ale że ty się pewno zgodzisz, a ja ci będę pomagał. Oddasz mu więc dług, bo wiem, że cię to wobec niego żenuje, a parę tysięcy rubli zarobisz nadto. Pomnik ma być duży i nie potrzebujesz się niczem krępować. Wszystko zależy od twojej dyspozycyi.
— Trzeba będzie sprowadzić porządny marmur — rzekł Rdzawicz, w którym się odezwał artysta i którego wyobraźnia już pracowała.
— Jak skomponujesz, to pokażesz projekt Stosławskiemu.
— Cóż tu komponować? Na trumnę rzucę anioła, który skrzydłami trumnę ogarnie. Wszystko zależy od tego, jak się to zrobi.
— Żebyś był widział — mówił dalej Tężel — jak ta Misia chodziła koło Drewskiej! Co za delikatność w niej była, co za czułość i co za dobroć! I Stosławski jaki był dla niej! W głowę tylko zachodził, jak jej ten cios osłodzić. Kto co na Stosławskich gada, kundel jest. Słyszę to i owo i wiesz czego zrozumieć nie mogę? Oto, że ludzie przedewszystkiem rzucają się na Misię dlatego, że jest dobra. Powiadają, jak może być taka kobieta dobra! Zupełnie tak, jak żeby na to, żeby być dobrym, trzeba było gdzieś brać urzędowy patent. Misia jest dobra, raz dlatego, że się urodziła taką, a potem, że żyje z człowiekiem o takiem sercu, jak Stosławski, a z kim się kto wdaje, takim się staje. Ale ludzi kłuje to w oczy, że Stosławscy sterczą im pod włos i nie dbają o nich, a kamieniem na nich rzucić nie można, bo oprócz tego, że żyją bez ślubu, niema za co, a za to usypali już na nich kopiec i więcej się nie zmieści. Ja ich tam za wzór nikomu nie stawiam, nawet powiem z mojego chłopskiego punktu widzenia, że źle robią, nie żeniąc się, kiedy się kochają, jak Pan Bóg przykazał, ale to też powiem, że wolę dobre serce bez zasad, niż gałgana z zasadami.
— Zasady, zasady — bąknął Rdzawicz, jakby sam do siebie.
— A bo pewnie. Starsza jest ludzka dobroć, niż reguły moralne. Nie wiem, jak ty na to patrzysz: ja ci mówię, że oni nie powinni tak żyć i że to jest grzech i obraza Boska, ale przecie wolę ich takich, że robią dobrze, niż żeby wzięli ślub w samym Rzymie, a mieli w piersiach kamień dla ludzkiej niedoli. Czy nie?
— Tak, ale znowu są tacy, którym się zdaje, i zupełnie nawet szczerze, że gorzej tak żyć, jak oni żyją, niż grosza nikomu nigdy nie dać. Ludzie mają swoje pojęcie moralności, swoją etykę — rzekł Rdzawicz.
— Pojęcie moralności, etykę — powtórzył Tężel. — Etyka, to jest wielkie słowo, ale widać, można być czasem »niemoralnym« a dobrym i...
— Ale także — przerwał mu Rdzawicz — można być kpem, który tego nie rozumie, bo nic nie rozumie, ale można nie rozumieć dlatego, że coś wychodzi poza zakres rozciągłości naszej kombinacyi myślowej, co się zdarza ludziom najinteligentniejszym, albo wreszcie nie chcieć zrozumieć dla interesu swoich zasad, co jest najpospolitsze.
— Ej, co tam Stosławski o to dba! — rzekł Tężel. — Mógłby się w sodowej wodzie myć, albo i w gieshüblerze, jakby chciał. Dwom rodzajom ludzi wszystko wolno na świecie; tym, którzy są tak biedni, że się na nich nie patrzy, i tym, którzy są tak bogaci, że sami nie patrzą. Żeby go kto jednak przecie namówił do wesela, toby było dobrze. U nas na wsi, toby ich tak nie ścierpieli.
Rdzawicz zamyślił się chwilę, a potem spytał:
— Drewski się prędko zmieniał po śmierci?
— O prędko — odparł Tężel. — Wszystko, jakby się w nim zapadało. Widać, że on już tak na życiu wisiał, jak gwóźdź na nici, i sądzę, że tam trucizna nie miała wiele ambarasu.
— A został mu ten wyraz spokojnej apatyi na twarzy?
— Został.
Rdzawicz się znowu zamyślił, Tężel zaś mówił:
— Ten to już rzeczywiście tyle sobie ze śmierci robił, co ślepy z lampy. Tak poszedł do trumny, jak do łóżka po przepiciu.
— Straszliwa odwaga — szepnął półgłosem Rdzawicz.
— Odwaga? — powtórzył Tężel. — Albo straszliwe tchórzowstwo. Zresztą, mój Romku, cóż za sztuka nie bać się, jeżeli się kto nie boi i to jeszcze tak, jak on? Co mnie u niego rzeczywiście dziwi, to odwaga jego czynu wobec matki, to to, że mu nie przyszło na myśl, że ona wolałaby nietylko na koźle u pani Schwalbe jeździć, ale nawet koła u tego powozu myć, a wreszcie pod kościół iść żebrać, niż przychodzić do spokojnego bytu, dzięki samobójstwu syna, który ją polecił opiece dobrych ludzi. Naprzód mógł to był uczynić równie dobrze, nie zabijając się. Nie potrzebował się wstydzić, bo ona mogła w odpowiedni sposób pracować. Jak Boga kocham, on tam już na Boskim sądzie, ale żeby zmartwychwstał, tobym mu kazał przedewszystkiem pięćdziesiąt batów dać.
Rdzawicz uśmiechnął się lekko:
— Strasznie po prostu ludzi bierzesz — rzekł.
— A bo prawda! może go nam analizować? — odparł Tężel zirytowany. — Próżniak był i lampart, przejadł się życiem, zatarł w sobie wiarę...
— Nie zaimponował ci tym spokojem wobec śmierci? — przerwał mu Rdzawicz.
— Tfy! — fuknął Tężel. — Ty też masz źle w głowie. Pewnie, że na razie mię wzruszył, jak każda śmierć. Ale cóż za sztuka wejść do piwnicy bez paltota, jak o zimno nie dbasz? Jeżeli ktoś ma taki zanik, jak to mówią w medycynie, strachu przed śmiercią i taki zanik serca wobec rodzonej matki, jak Drewski, to go mam, światłość wiekuista niechaj mu świeci po wieki wieków, Panie mi odpuść, pół za waryata, a pół za godnego potępienia samoluba, wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie, de mortuis nil nisi bene...
Tężel urwał i obejrzał się nieco niespokojnie koło siebie... Rdzawicz zaś rysował w milczeniu kredką na kawałku papieru trumny, a na nich siedzące skrzydlate anioły.
— Ty się nie bardzo godzisz na to, co ja mówię — ozwał się Tężel po chwili.
— Bo ty bierzesz człowieka tak, jak żeby to były ot naprzykład te dwie zapałki na krzyż złożone, tym czasem każdy człowiek jest jak morze, po którem pływają okręty. Widzisz fale, które je kołyszą, możesz widzieć burzę, która je zatopi, ale dlaczego na morzu jest taki, albo inny ruch, tego nie wiesz i ostatecznie wiesz wprawdzie, dlaczego się okręt kołysał lub utonął, ale skąd się to wzięło, nie wiesz.
— Bo wiatr wiał taki, albo inny.
— A skąd się wzięła zmiana wiatru?
— Wskutek przyczyn atmosferycznych.
— A te przyczyny?
— Znowu z jakichś przyczyn.
— A te?
— Także miały swoje — rzekł Tężel, czując, że traci grunt pod nogami.
— I tak dalej, i tak dalej, i w końcu wiesz, skąd się wszystko wzięło?
— Ja wiem — odparł żywo Tężel, czując, że wybrnie. — Z Boga.
Rdzawicz popatrzył na niego, potem wziął kawałek listowego papieru z pudełka i zamaczawszy pióro, oparł głowę na ręku. Tężel zaś rzekł półgłosem raczej, jakby sam do siebie: Jeżeli się stąd wyjdzie, skąd ja wychodzę, to człowiek jest taki prosty, jak dwie zapałki na krzyż złożone — na co Rdzawicz, przykładając pióro do papieru i poczynając pisać, odparł mu również półgłosem: A ja ci powiadam, że skądkolwiek się wyjdzie, to jest taki, jak morze.
— A Konarzewski też? — mruknął Tężel nieśmiało, ale rad, że mu to przyszło na myśl.
Poczem siedzieli dłuższy czas w milczeniu, aż Rdzawicz, skończywszy list, rzekł:
— Napisałem do Łanowskiego, do Florencyi. On jest młody, ale on się na tem zna i dobrze wybierze i kupi, a przytem zaraz wyekspedyuje. A życie bądź co bądź jest wstrętne. Bo nam teraz nic innego nie wypada, tylko cieszyć się ze śmierci Drewskiego i rozpaczy jego matki, która wzruszyła Stosławskiego, jesteśmy bowiem obaj goli, jak święci tureccy, a tu nam nagle pieniądze kapią do kieszeni. Plunąć tylko na to wszystko i odwrócić się.
— Niema nic złego, coby na dobre nie wyszło — zauważył, nie zastanawiając się nad tem, co mówi Tężel. Rdzawicz uśmiechnął się i prawie mimowoli popatrzył nań z miną człowieka inteligentniejszego, który w danym momencie niższość cudzej inteligencyi uczuł i rzekł z nieco humorystycznym, lekkim odcieniem ironii w głosie:
— Śliczne przysłowie, tylkoś go może cokolwiek mal à propos użył. — Na co Tężel mocno się zmieszał, zaczerwienił, i chcąc odwrócić od siebie uwagę, nadstawił uszy i powiedział:
— Słyszysz? Coś skomli na dworze. Już trzeci raz słyszę, że skomli.
— Istotnie — powiedział Rdzawicz, nadsłuchując. — Widziałem tu jakiegoś psa pod murem, jakem wracał, może to ten. Trzeba wyjrzeć.
Otwarł okno i wyjrzał. Mieszkał na nizkiem, pierwszem piętrze, więc słyszeć mógł wyraźnie, co się na ulicy dzieje. Pod domem zobaczył człowieka, który kopaniem nogi usiłował zepchnąć nie mogącego się podnieść psa, z trotuaru na ulicę.
— Co wy tam robicie? — krzyknął Rdzawicz.
— Ja jestem stróż nocny, sprzątam psa — odpowiedział mu ochrypły, gruby, barbarzyński głos z dołu.
— Dajcież mu pokój, widzicie, że zdycha.
— To moje prawo sprzątać go. Co tu ma pod ścianą walać!
— Mówię wam, dajcie mu pokój! — krzyknął Rdzawicz porywczo, usłyszawszy, jak pies zaskomlał zamierającym głosem po nowem uderzeniu nogą.
— A pan co tu ma do rozkazowania?! — odkrzyknął mu stróż z dołu. Patrzcie, jaki mi opiekun! Nie takich my tu widzieli! — I znów psa kopnął.
Rdzawiczowi krew uderzyła do głowy. Chwycił bokser ze stołu i poskoczył ku drzwiom, ale zawrócił się, mówiąc: »to będzie prędzej« — porwał prześcieradło z łóżka i, podawszy jeden koniec Tężlowi, krzyknął: »Trzymaj to« — poczem drugi wyrzucił przez okno. Tężel, nie zastanawiając się, posłuszny rozkazowi, ścisnął w swoich stalowych łapach róg płótna, a Rdzawicz skoczył na okno, i po zwisającem wzdłuż muru prześcieradle, z błyskawiczną szybkością zsunął się na dół. Zawisł trochę nad ziemią, ale skoczył. Stróż oniemiał, cofnął się i zdjął czapkę. Tymczasem Tężel umocował, jak mógł najszybciej, prześcieradło u futryny, pociągnął, popróbował i siadł na oknie.
Rdzawicz zbliżył się ku stróżowi.
— Spróbuj pan tylko! — krzyknął stróż, wdziewając czapkę i odwijając rękę na odlew. Ale w tej chwili Tężel pociągnął jeszcze raz prześcieradło, popróbował, przełożył nogi ku ulicy i począł się zsuwać. W pół drogi węzeł się odwiązał, czy pękł i Tężel gruchnął wraz z prześcieradłem na trotuar, szczęśliwie jednak w kupę śniegu. Podniósł się, strzepnął ręce i mówiąc: — »Czekajże psiawiaro, zobacz, jak to boli« — zbliżył się do stróża, ścisnął mu rękę, którą ten nóż wydobył z kieszeni, dał pięścią w łeb, aż zahuczało, i w śnieg go cisnął.
Stróż, nie klnąc nawet, oddalił się szybko.
— Cóż teraz zrobimy? — spytał Tężel.
— Weźmy tego psa na prześcieradło i zaniesiemy do mnie. Zadzwoń. Niech przynajmniej zdechnie w cieple.
Ostrożnie wsunęli pobitego psa na prześcieradło i ku niezmiernemu zdumieniu stróżki, wnieśli go do mieszkania.
— Słuchaj, najlepiejby go było zastrzelić, niech się nie męczy — rzekł Rdzawicz.
— Tak, ale zrobi się huk, ludzie się pobudzą.
— E, nie, mój rewolwer cicho strzela, zresztą tu naokoło pusto. A gdyby i kto usłyszał, to nawet z policyi mi nic nie powiedzą, bo ja z naszym rewirowym jestem w przyjaźni. Wyrysowałem mu z fotografii portrecik dziecka, które niedawno umarło.
Wyjął rewolwer z szuflady, odciągnął kurek i wymierzył w głowę psa, ale po chwili spuścił rękę i rzekł drżącym głosem:
— Wiesz, nie mogę, może ty...
Tężel wziął od Rdzawicza rewolwer, wymierzył również, ale również spuścił rękę i także rzekł:
— Nie mogę...
A Rdzawicz, zasłaniając oczy, zawołał:
— Patrz, jak on patrzy na nas błagalnie! Zrozumiał, że go chcemy zabić... I to stworzenie, to biedne, bezdomne, kopane po ulicach stworzenie, nie chce umrzeć, chce żyć!...
— Słuchaj, możeby on się odżywił jeszcze — rzekł Tężel również drżącym ze wzruszenia głosem. — Daj mu co.
— Cóż ja mam? Może tam się jaki serdelek zawieruszył w szafie, bo tu czasem dzieci stróżki przychodzą do mnie na jedzenie. Jest?
— Jest.
— Dajże mu; je? Bo ja patrzeć na niego nie mogę.
— Nie chce jeść, nie może. Ani pić nie może. On zaraz zdechnie.
— I chce żyć! I chce żyć, choćby sekundę jeszcze chce żyć! Tak, jak ludzie najnieszczęśliwsi! A czemże jest to życie ludzkie? Ja go dziś kawał widziałem!...
W pamięci jego przesunęło się szybko ciche szczęście Przerwiców, śmierć Drewskiego, rozpacz jego matki, której życie, dzięki śmierci syna, miało się zmienić materyalnie na lepsze, scena w restauracyi, figury kapitana, łysego mężczyzny, zwanego Piętaszkiem i Borzewskiego, jego własne myśli i uczucia, wstrętny, dziki i barbarzyński stróż nocny — i wszystko razem, wraz z cichem, żałosnem skomleniem psa, zmieszało mu się w taki rozpaczliwy chaos i zamęt, że zakrył oczy pięściami i padł twarzą na poduszkę, wołając: