Czarny Mustang/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Czarny Mustang
Podtytuł Powieść podróżnicza z illustracyami
Wydawca Wyd. ilust. tyg. "Przez Lądy i Morza"
Data wyd. 1910
Druk Druk. A. Rippera w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów, Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der schwarze Mustang
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
Bonanca of Hoaka.

Tam, gdzie Sierra Moro tworzy prawie kąt prosty z odnogami gór Raton, leżeli dwaj Indyanie nad brzegiem potoku. Jeden z nich miał zapewne przeszło sześćdziesiąt lat, a głową owiniętą w skórzaną szmatę, jak gdyby chciał coś na niej ukryć. Z zapadłej twarzy bił wyraz ogromnej zawziętości. Obok niego leżała strzelba. Drugi, nie tak stary, miał rzadkie, lecz długie włosy, zwinięte w węzeł, a w zapadłych również rysach twarzy piętno chytrości i podstępności. Za szerokim rzemieniem, służącym jako pas, tkwił nóż. Broń czerwonoskórców składała się tylko z wymienionej strzelby starego i noża młodego. Wyglądali jak ludzie, którzy przez dłuższy czas cierpieli nadzwyczajny niedostatek, może nawet głód i pragnienie. Nie mieli też sposobności do naprawienia defektów podartych ubrań, a mokassyny z nóg im niemal spadały.
Trawa była, jak okiem sięgnąć, zdeptana po obu stronach potoku, a silniejsze ślady wskazywały, że czerwoni kładli się tu i ówdzie na brzegu, aby ręką sięgnąć do wody. Odrzucone łupy dzikiego harbuza dowodziły, czem musieli głód zaspakajać. Kiedy Indyanin zjada dziki harbuz w stanie zielonym, w jakim go znajdzie nad wodą, to źle z nim już jest z pewnością.
Stary położył się znów na ziemi i spojrzał w wodę, nie wysuwając całkiem głowy. Po dłuższej chwili podniósł się napowrót i powiedział:
— Uff! Tutaj są ryby, lecz rękami trudno je łowić, a nie mamy haczka do wędki. Żołądek mnie boli z tej połowy harbuza, którą musiałem połknąć.
— A jabym zjadł całe bawolę, gdybym tylko dostał — mruknął drugi.
— Wielki duch opuścił nas zupełnie! — zgrzytnął stary. — Wielki wódz Komanczów, Tokwi Kawa, musi głód cierpieć! Nikt nie uwierzyłby temu!
— Kto temu winien? Old Shatterhand i Winnetou, którym tego nigdy nie zapomnę!
Starszy był zatem Czarny Mustang, a siedzący obok niego Indyanin jednym z towarzyszy niedoli. Na twarzy wodza ukazał się dyabelski, niezmiernie brzydki wyraz, kiedy na to odpowiedział:
— Ten biały szakal, Old Shatterhand, musi nam wpaść w ręce, gdyż wiemy, dokąd się uda i zastąpimy mu drogę. Więcej zawinił on niż szakal Apaczów, Winnetou. Biada im, gdy ich schwytamy!
— Czy jesteś tego rzeczywiście tak pewny?
— Najzupełniej.
— Nie gniewaj się, jeśli oświadczę, że wątpię o tem.
— Czemu wątpisz?
— My musieliśmy iść piechotą, a oni mają rącze konie.
— Ale nasza droga wiodła przez góry jak naciągnięte lasso, gdy tymczasem oni muszą zataczać łuki i okrążać. Czarny Mustang zna wszystkie góry i doliny w tych stronach i obliczył dokładnie drogę, jaką ma przebyć, aby nieprzyjaciół ująć. Wyprzedziliśmy ich, a gdy Ik Senanda powróci z tem wszystkiem, czego nam trzeba, wtedy Apacz i owych pięć białych kujotów, na których czekamy, dostaną się w nasze ręce niezawodnie.
— Ale czy Ik Senanda wszystko sprowadzi?
— Z pewnością.
— Konie, proch, ołów, strzelby, noże, ubrania i mięso?
— Sprowadzi.
— Gdy się w obozie dowiedzą, co się stało, nietylko nic mu nie dadzą, lecz nas wykluczą.
— Uff! Czy sądzisz, że on będzie taki głupi, aby coś wyjawić. Zakazałem mu mówić cokolwiek, chociaż to było zbyteczne. On wie, gdzie w tych dniach obozujemy, a skoro do wczoraj się nie stawił, musi nadejść dzisiaj.
— Oby Wielki Duch sprawił, żeby nadszedł z mięsem. Ik Senanda zostawił nam swoją strzelbę i nóż. To jedyna broń, którą można coś zdobyć dla zgłodniałych stu wojowników.
— Czy wolno wojownikowi na głód się skarżyć? — skarcił go wódz.
— Tego nikt prócz ciebie nie słyszy, a ty także głód cierpisz. Ja nie boję się ani czerwonych, ani białych nieprzyjaciół, ani dzikich bawołów, ani niedźwiedzia, ale głód to wróg, siedzący w środku. Przeciwko niemu nie poradzi ani podstęp, ani męstwo. Porwie on życie najmężniejszemu i niepodobna temu przeszkodzić. Dlatego nie wstyd o nim mówić i nań się skarżyć.
— Masz słuszność — potwierdził wódz. — Mieszka on także w mojem ciele i przeżera mi wnętrzności. Powiedziałeś, że nie boisz się żadnego wroga; ja także zwyciężałem dotąd każdego, lecz przyszedł taki, który mnie pokonał, dlatego musimy teraz głód cierpieć.
— Któż to taki?
— Siedzi w mem wnętrzu, jak głód, a był nim nieprzezwyciężony gniew na Old Shatterhanda.
— Uff, uff! — przyznał drugi, nie dodawszy ani słowa, ale w tonie tego po dwakroć wydanego okrzyku zawierało się wszystko, co chciał powiedzieć.
— Tak, gniew był wrogiem, który mnie pokonał — ciągnął dalej wódz. Wobec niezwykłej dumy, jaką się odznaczał, mógł tylko głód spowodować te jego skargi na samego siebie. — Gdybym nie był szydził z Old Shatterhanda, gdybym był milczał i czekał cicho na sposobność do zemsty, byłaby nam ta blada twarz zostawiła strzelby, konie i leki. Bylibyśmy potem zaczaili się w pobliżu Firwood-Camp i dostali ich już teraz w nasze ręce!
— Powiedziałeś prawdę. Stało się inaczej i teraz siedzimy tu i cierpimy głód. Wyszliśmy z obozu po mięso, lecz nie zastrzeliliśmy, ani nie złowiliśmy nic i znaleźliśmy tylko harbuz, któryśmy zjedli. Jeżeli drugim także tak się poszczęściło w zastawianiu sieci, to głód nas zniszczy niebawem. Ile masz jeszcze prochu?
— Co najwyżej na dziesięć strzałów.
— Oby wobec tego przyszedł już Ik Senanda, bo pomrzemy z ręki wroga, który się zagnieździł w naszem wnętrzu, bo to jest... uff...!
Urwał, nie wydawszy głośno tego okrzyku.
— Co takiego? — spytał go Tokwi Kawa.
— Popatrz tam! — rzekł, wskazując w górę potoku.
Wódz zwrócił wzrok we wskazanym kierunku i przybrał natychmiast weselszą minę.
— Bawoły! — szepnął.
— Tak, sześć sztuk! Byk, trzy krowy i dwoje cieląt.
— Będzie mięso!
Z temi słowy pochwycił strzelbę, ale ręka mu drżała z osłabienia, czy też podniecenia.
— Ty drżysz! — ostrzegł go tamten. — Jeśli twój strzał niepewny, to przepadnie nam mięso!
— Milcz! To był głód, ale trafię niechybnie!
— Bawoły ciągną wzdłuż wody i zbliżą się aż tutaj, gdyż idą z wiatrem.
— Tak, powietrze idzie z nimi; wystarczy położyć się tu w zaroślach.
Obaj przykucnęli i z gorączkowem napięciem czekali na zwierzęta, które w dość rączem tempie podchodziły coraz bliżej. Były widocznie na wędrówce i schylały co chwila głowy, aby uszczypnąć trawy.
Byk był starem, tęgiem i bardzo brzydkiem, bo prawie pozbawionem włosów zwierzęciem. Jego twarde, łykowate mięso nie nadawało się do jedzenia, ale trzeba go było zastrzelić, gdyż jeśliby Tokwi Kawa, kierując się względem na dobroć mięsa, strzelił do krowy, byłby go mściwy byk porwał na rogi, albo stratował. Strzelba miała wprawdzie dwie lufy, ale jedna była śrutowa.
Zwierzęta nadeszły z biegiem wody, byk na czele, a krowy i cielęta za nim i jeszcze w odległości trzydziestu kroków od Indyan nie zauważyły niczego. Krowy zaufały swojemu dowódzcy, a on jakby utracił czułość w nosie.
Tokwi Kawa wymierzył pewnie, ale mimo to nie strzelił, gdyż byk zwrócony był do niego przodem, a każdy doświadczony myśliwiec celuje do bawołu najchętniej z boku pod łopatkę w serce, ponieważ kula przechodzi tam tylko przez części miękkie.
Bawoły zbliżyły się jeszcze o kilka kroków, kiedy nagle jedna z krów nabrała podejrzenia. Stanęła i zaczęła tak głośno wciągać powietrze nozdrzami, że to buhaj usłyszał. Odwrócił się ku niej i wystawił na wodza bok i miejsce wskazane. W tej chwili huknął strzał. Bykiem coś szarpnęło widocznie, zatrzymał się na chwilę bez ruchu, potem zaczął pochylać głowę coraz to niżej, i niżej, wreszcie wśród konwulsyjnego drżenia runął, nie wydawszy głosu z siebie. Trafiony był w samo serce.
Wódz nabił strzelbę zaraz po strzale, a krowy zwróciły się tymczasem do ucieczki. Jedna popędziła razem z cielęciem, drugie cielę jednak stanęło bezradnie, a potem nawet podbiegło ciekawie do byka. Niebawem wróciła matka, gnana miłością, i odtrąciła je nosem od byka, ale dostała w tej chwili drugi strzał wodza, także w serce i padła w kilku sekundach.
Teraz wyskoczyli obaj Indyanie z głośnymi okrzykami radości ku swej zdobyczy. Cielę zrobiło kilka zabawnych podskoków, poczem zginęło pod ciosami kolb.

— Uff, uff, uff! — zawołał wódz. — Widzi mój czerwony brat, że nie drżałem. Obie kule tkwią w sercu. Mamy dość mięsa dla wszystkich!
„Niechaj się zatem wszyscy dowiedzą, jak Tokwi Kawa
płaci za taką fałszywą przyjaźń.“
— Tak, mięso krowie jest dobre — rzekł zagadnięty.

— Zjadłoby się i mięso byka w braku innego!
— Czy zaraz rozprujemy zwierzęta?
— To trwałoby zbyt długo dla dwu ludzi. Sprowadzimy do tego kilku wojowników.
— Czy nie lepiej byłoby, żeby tylko jeden z nas poszedł, a drugi został tutaj, aby mięsa pilnować?
— Tak. Ja pójdę, a brat mój niech zostanie.
— W takim razie niech mi Tokwi Kawa da strzelbę!
— Sam jej potrzebuję.
— Mnie ona potrzebniejsza, niż tobie!
— W tych stronach niema nieprzyjaciół, z którymi musiałbyś walczyć.
— Właśnie dlatego także Tokwi Kawie nie potrzeba strzelby, ale zapach mięsa ściągnie sępy i kujoty, przed którymi będę się musiał opędzać.
— Mój brat ma słuszność, niechaj więc strzelbę zatrzyma.
Oddał mu ją wraz z amunicyą i oddalił się, rzuciwszy łakome spojrzenie na troje zwierząt, z których sam byk mógł ważyć ze dwa tysiące funtów. Kto tego nie widział, nie uwierzy, jak ogromną masę mięsa taki buhaj przedstawia!
Droga wodza wiodła w dół potoku. Szedł prędko, nie zachowując ostrożności, wskazanej zawsze na dzikim Zachodzie. Tokwi Kawa był widocznie pewien, że w pobliżu nie znajduje się wroga ludzka istota.
Wyszedł był z towarzyszem w górę doliny, a teraz schodził w dół do obozu, który był założony u wylotu. Odległość między dotychczasowem miejscem jego pobytu a obozem wynosiła dwie mile angielskie, więc upłynęło dość czasu, zanim wódz dostał się do obozu.
W obozie leżeli ci sami Komancze, którzy tak haniebnie musieli opuścić Firwood-Camp i tak samo obdarto i zgłodniale wyglądali jak sam wódz. Na jego widok spojrzeli nań wszyscy pożądliwie, bo każdy cierpiał straszny głód. Wódz zauważył także tych, którzy przedtem byli odeszli z sieciami, aby złowić jaką zwierzynę. O wynik polowania nie pytał, gdyż widział, że nic nie przynieśli. Natomiast ta okoliczność, że jego zobaczyli bez strzelby, była oznaką, że jeśli nie stracił jej przez jakieś nieszczęście, to polowanie musiało się udać. Zerwali się, zapominając o indyańskiej powadze i zapytali:
— Czy Tokwi Kawa co zastrzelił? Czy jest mięso?
— Tak — odpowiedział. — Głód się już skończył. Zabiłem byka i krowę, a potem cielę.
Na to odezwało się sto radosnych okrzyków, wywołując zamieszanie, które tak pochłonęło czerwonoskórych, że jeźdźca, zbliżającego się z drugiej strony do obozu, nie zauważyli, dopóki całkiem do nich nie dojechał. Był to wnuk wodza, Ik Senanda, którego wysłano do pastwisk Komanczów, aby się postarał o zaspokojenie wyliczonych poprzednio potrzeb, z tem zastrzeżeniem, żeby tam nie wspomniał ani słowem, że wyprawa na Firwood-Camp wzięła obrót tak haniebny i smutny.
Ta misya metysa była jedynem wyjściem dla Tokwi Kawy. W ten sposób mógł do pewnego stopnia ukryć klęskę i utrzymać się przy godności wodza. W stanie obecnym bał się tam pokazać, gdyby jednak, mając broń i konie, pochwycił Old Shatterhanda i Winnetou, zdobyłby sobie wielki zaszczyt. Gdyby potem jeszcze prędko urządził wyprawę przeciwko jakimkolwiek nieprzyjaciołom, czy to białym, czy też poblizkim Apaczom, aby zabrać im skalpy i leki, to straszliwa porażka, jaką poniósł, mogła pójść w zapomnienie, a zarazem ustąpiłyby wszystkie jego troski i obawy, które go teraz trapiły. Wszystko zależało od wyniku misyi, powierzonej wnukowi, można więc sobie wyobrazić, z jaką tęsknotą i napięciem czekano jego powrotu.
Tęsknota miała się spotkać teraz z zaspokojeniem, ale sam wódz wzdragał się na myśl, w jaki sposób to się stać mogło. Gdyby się Ik Senandzie było udało wykonać z dobrym skutkiem jego polecenie, byłby musiał powrócić ze stu strzelbami i końmi i przywieźć odzież i amunicję dla wszystkich; w takim razie byłaby mu towarzyszyła pewna liczba Komanczów, ponieważ jeden człowiek nie zdołałby przypędzić stu koni. Tymczasem wnuk nadjeżdżał sam i prowadził za sobą jednego konia jucznego.
Gdy to Tokwi Kawa ujrzał, czerwona jego skóra nabrała barwy bibuły, a reszta Komanczów zapomniała o wszelkiej radości z powodu zabitych bawołów. Nikt nie rzekł słowa na powitanie przybysza. Kiedy zsiadł z konia i zbliżył się do wodza, odszedł Tokwi Kawa i usiadł o kilka kroków pod krzakiem, ażeby jego ludzie nie mogli z tego oddalenia usłyszeć, jaką mu przyniósł wiadomość. Ik Senanda usiadł obok niego i czekał na zapytanie. Wódz spojrzał osobliwym, tępym, wzrokiem w jego twarz i zapytał chrypliwym ze zdumienia głosem:
— Gdzie są konie?
— Nie dali mi żadnych — brzmiała odpowiedź.
— Gdzie jest sto strzelb i nożów?
— Nie dostałem.
— Co przywozisz?
— Tylko kilka strzelb, noży, proch, ołów i ubranie dla ciebie.
— Nic więcej?
— Nic!
— Zachowałeś się więc inaczej, aniżeli ci nakazałem.
— Postąpiłem zupełnie wedle wskazówek, jakie otrzymałem od ciebie!
— Zdradziłeś, co się stało w Firwood-Camp!
— Nie zdradziłem niczego!
— Ale nie wykonali moich rozkazów, a to z pewnością tylko z tego powodu, że wiedzą już o naszej hańbie!
— Wiedzą już o niej.
— Musiałeś więc ty im o tem powiedzieć, gdyż przybyliśmy prosto z Firwood-Camp, a w tym czasie nikt nie mógł przed tobą zawiadomić Komanczów o wyniku wyprawy.
— A jednak oni wiedzieli już o wszystkiem, zanim do nich przyjechałem.
— Od kogo? Jeśli znajdą tego winowajcę, zdejmę mu żywcem skórę z głowy!
Zacisnął pięści, a oczy błysnęły mu złowrogo.
— Nie dostaniesz tej skóry — odrzekł wnuk. — Koń ognisty pędził sto razy szybciej i poniósł wszędzie wiadomość.
— Czy koń ognisty dochodzi także do Komanczów?
— Nie, lecz przebiega nieopodal za nimi i zatrzymuje się tam w kilku miejscach, zwanych stacyami przez blade twarze. Na jednej z takich stacyi było kilku naszych wojowników i słyszeli o wszystkiem.
— Uff! Wodę ognistą i konia ognistego zesłał zły duch na krainę czerwonych mężów, aby ich zgubić. Niebawem będą wiedzieli wszyscy od jednej Wielkiej Wody[1] do drugiej, że odebrano mi włosy i lek, a imię moje, które słynęło najbardziej, będzie od teraz smrodem, bijącym ze ścierwa, jakiego już sęp nawet jeść nie chce. Ale ja się zemszczę, zemszczę na wszystkich, którzy mnie ścierwem zrobili!
— Jesteś sławnym i zostaniesz nim nadal — pocieszał go wnuk. — Pochwycimy Winnetou i Old Shatterhanda, a potem napadniemy na Apaczów, zedrzemy im skóry z głowy i leki z szyi, a posiadłszy je, będziecie mogli powrócić do szczepowych ostępów.
— Uff! A teraz nam nie wolno?
— Nie.
— Naradzano się więc nad nami?
— Tak, odbyła się narada wszystkich starszych i mądrych wojowników.
— I oni nas wykluczyli ze szczepu?
— Tak.
— Uff, uff!
Tokwi Kawa przyłożył rękę do oczu i siedział tak przez jakiś czas, poczem znowu opuścił rękę i powiedział:
— Jestem bogaty. Dlaczego nie przywiozłeś mi nic prócz jednego ubrania?
— Nie mogłem.
— Jestem bez konia, a posiadam przecież tak wiele koni. Czy zabroniono ci także zabrać dla mnie jednego?
— Tak.
Na to zwróciły się oczy jego trwożliwie na twarz wnuka. Trzęsąc się niemal ze strachu nad tem, jaką otrzyma odpowiedź, zapytał:
— Czyż nawet mego czarnego mustanga, który dla mnie więcej znaczy niż życie, nie chcą mi wydać?
— Ani jego.
Na to zerwał się Tokwi Kawa pchnięty wściekłością, dając jej upust w słowach. Ik Senanda podniósł jednak ostrzegawczo rękę i rzekł głosem uspakajającym:
— Tokwi Kawa jest wielkim wodzem i wie, że wojownik powinien się hamować. Czy siedzący tam i patrzący na nas ludzie mają sobie pomyśleć, żeś zapomniał być panem swoich myśli i uczuć?
Na to usiadł znów stary wódz, lecz upłynęło sporo czasu, zanim się chociaż pozornie uspokoił.
— Syn mojej córki — rzekł z uznaniem — ma słuszność. Nie chcę teraz myśleć o bólu, jaki mi sprawiono, ale skoro kiedyś powrócę tam, gdzie mi pójść teraz nie wolno, popamiętam to wszystkim, którzy przyczynili się do tego. Czy oprócz tego, co usłyszałem dopiero od ciebie, masz mi jeszcze co donieść?
— Nie.
— Uff! A przecież tylu starszych wojowników nazywało się moimi przyjaciółmi, a ja ich rzeczywiście za takich uważałem. Czy żaden z nich nie przesłał dla mnie jakiej wiadomości?
— Żaden.
— Niechaj się zatem wszyscy dowiedzą, jak Tokwi Kawa płaci za taką fałszywą przyjaźń. Jesteś moim wnukiem i młodym jeszcze, lecz masz tyle odwagi i chytrości, co ja. Jeśli mi chcesz co powiedzieć, to mów. Może przyszła ci do głowy jaka dobra myśl?
— Nie. Ty jesteś tym, któremu przysługuje prawo rozkazu, a ja mam słuchać. Co ty powiesz, to będzie dobre, a co postanowisz, to my wykonamy.
Metys powiedział to jakoby z głębi szczerego serca i pochylił przytem głowę na znak, że oddaje się dziadkowi na własność ze wszystkiemi swemi myślami i zamiarami. Bystry jednak i bezstronny obserwator, jak naprzykład Winnetou lub Old Shatterhand, byłby zauważył pewnie lekkie wprawdzie, ale zdradzieckie fałdy, układające się dokoła ust metysa. On, jak wszyscy mieszańcy, nie był godnym zaufania człowiekiem i jeśli chodziło o jego korzyść, nie znaczył dlań pewnie dziadek więcej niż drudzy. Wódz, pomijając już pokrewieństwo, uważał go za najlepszego swego przyjaciela i darzył go zupełnem zaufaniem. I teraz uśmiechnął się doń z miłością, o ile oczywiście zdolny był do tego uczucia, i rzekł:
— Wiem, że oddałbyś za mnie życie i że teraz wobec plemienia uczyniłeś wszystko, aby zapobiec wypędzeniu mnie. Nie twoja w tem wina, że ci się nie udało. Chodź, pójdziemy teraz do tamtych i oznajmimy im, co szczep postanowił.
Tokwi Kawa nie przeczuwał, że Ik Senanda nie tylko nic dla niego nie zrobił, lecz co więcej, przeciwko niemu działał, gdyż największem jego życzeniem było zostać wodzem Nainich. Powrócili więc z miejsca, na którem rozmawiali, do swoich ludzi. Ci wprawdzie odgadli już z zachowania się Czarnego Mustanga i jego wnuka, jaką pierwszy otrzymał wiadomość, a gdy im to teraz powiedział, wpadli w najgorsze przygnębienie, gdyż taksamo jak on spodziewali się, że jazda Ik Senandy do domu uwieńczona będzie pomyślniejszym skutkiem. Tymczasem wobec takiego wyniku poselstwa groza ich położenia stanęła im przed oczyma jeszcze wyraźniej niż przedtem. Ten przykry nastrój pogarszał jeszcze bardziej doskwierający im głód. To też ucieszyli się bardzo, gdy wódz rozkazał z tego miejsca przenieść się na dolinę, gdzie leżała jego zdobycz myśliwska.
Zanim wyruszyli w drogę, rozdzielono pomiędzy najlepszych strzelców tych kilka strzelb, proch i ołów, które przywiózł Ik Senanda. W ten sposób mogło teraz przynajmniej kilku starać się o żywność dla licznego oddziału wojowników.
Ponieważ wnuk wodza przywiózł tyle właśnie nożów, co strzelb, przeto krajanie bawołów poszło bardzo szybko. Kiedy następnie rozniecili kilka ognisk i każdy upiekł przy nich swój kawał mięsa, mógł każdy, nie zbyt wrogo usposobiony dla nich, człowiek, z przyjemnością patrzeć, jak zapuszczali zęby w to jadło.
Gdy się nasycili, byliby chętnie przez jakiś czas oddali się spokojnemu trawieniu, tymczasem wódz, rozdzieliwszy pomiędzy nich resztę mięsa, wyruszył natychmiast dalej, aby nie zaniedbać niczego, co prowadziło do wykonania zemsty na Old Shatterhandzie i jego towarzyszach, i w ten sposób choć w części odzyskać utracony honor. Druga część usiłowań jego zmierzać miała potem do zdobycia nowych leków.
Poszli więc znowu w dół potoku, aż do niedawno zwiniętego obozu, aby potem wzdłuż odnóg Sierry Moro powędrować na południe. Chodzić i wędrować, to wyrazy, któremi Komancze, ukazujący się poza obozem zawsze na koniu, posługują się tylko z pogardą. Kto nie ma konia i musi chodzić pieszo, ten zdaniem ich stoi niżej, o wiele niżej od punktu, na którym zaczyna się człowiek. A teraz sami musieli posługiwać się nogami w tym celu, w którym je ostatecznie otrzymali, to jest do chodzenia. Ik Senanda miał wprawdzie konia, ale nie jechał na nim, a to z tego powodu, że zamieniwszy potykającego się siwka na lepszego konia, znużył tego drugiego przedtem szybką jazdą, a teraz postanowił go oszczędzać na wypadek, gdyby zaszła potrzeba szybkiej jazdy.
Było to popołudniu, kiedy korowód wszedł na porosłą trawą równinę. Tu natrafili Komancze na trop dość znacznej liczby jeźdźców. Było ich niezawodnie przeszło dwudziestu i to białych, ponieważ wszyscy mieli konie podkute, a jechali w tym samym, co czerwoni, kierunku. Po śladach było widać, że przejechali tędy zaledwie przed godziną. Komancze nie mało ucieszyli się tymi śladami, gdyż uśmiechała im się nadzieja na napad, a więc i na sposobność zabrania koni i broni. Puścili się też skwapliwie w pościg.
Ślady biegły przez jakiś czas równolegle, potem zbliżyły się bardziej do gór, a wieczorem zaprowadziły Komanczów między góry. Zobaczywszy to Tokwi Kawa, rzekł do wnuka:
— Te blade twarze nie są ludźmi niedoświadczonymi, zwracają się bowiem zaraz o zmroku ku wzgórzom, aby nie nocować na otwartej równinie, gdzie zdaleka byłyby widoczne ich ogniska. Nie łatwo nam będzie zaskoczyć ich niespodzianie, zwłaszcza wobec tego, że mamy tak mało broni.
— Pshaw! Jest nas trzy razy tylu, co ich, a co się nie da zrobić przemocą, to osiągniemy podstępem.
— Chytrość zawsze była lepsza i więcej warta od przemocy, a szczególnie dla nas teraz wielkie posiada znaczenie. Należy wziąć pod rozwagę to, że głód pozbawił naszych wojowników sił. Musimy przedewszystkiem podkraść się pod obóz tych bladych twarzy, zanim będziemy mogli obmyślić plan dalszego działania.
Góry były pokryte lasem, z którego wysuwały się zarośla aż na równinę. Doszedłszy do owych zarośli, wyszukali sobie Komancze miejsce odpowiednie na obóz, wódz zaś oddalił się z Ik Senandą na poszukiwanie białych. Zmrok już zapadał, spodziewali się więc, że nie będą potrzebowali daleko chodzić.
Przypuszczenie to okazało się trafnem, gdyż zaledwie uszli z wszelką ostrożnością z kwadrans drogi, poczuli woń dymu w nozdrzach.

— Jesteśmy już blizko nich — szepnął stary do
„Tempestad!“ wyrwało się z ust dowódcy.
„Ten człowiek ma nuggety!“
wnuka. — Teraz tu zaczekamy, dopóki się zupełnie nie ściemni.

Kiedy zmierzch w noc się zamienił, poczołgali się dalej. Usłyszeli niebawem szmer wody, poczem zamigotało pomiędzy drzewami światło ogniska, dokoła którego siedzieli biali. W pobliżu rozciągała się mała polana, porosła trawą, gdzie pasły się konie. Pomimo że dopiero przed chwilą rozbito obóz, pilnowali tego miejsca dwaj ludzie ze strzelbami, gotowemi do strzału. Było to pewną oznaką, że Komancze nie mieli do czynienia z nowicyuszami, ani z ludźmi nieostrożnymi.
Wprawnym Indyanom nie było trudno podejść białych całkiem blizko, ponieważ grube drzewa dawały im doskonałą osłonę. Obaj wywiadowcy zaleźli tak daleko, jak na to wzgląd na ich własne bezpieczeństwo pozwalał, a tam siedząc za drzewami, mogli nietylko widzieć białych dokładnie, lecz nawet słyszeć wszystko, co mówili.
Dowódcą bladych twarzy był, jak się zdawało, jakiś stary, ogorzały mężczyzna z białym jak mleko włosem i z długą, jasnoszarą brodą, o rysach twarzy ostro skrojonych, a cała jego postać wskazywała na to, że z niejednego już niebezpieczeństwa wyrąbał się szczęśliwie. Z bystrych jego oczu biła pomimo starszego wieku młodzieńcza żywość, a gdy mówił, to tak pewnie i z namysłem, jak gdyby zawsze przyzwyczajony był tylko do rozkazywania. Towarzysze nazywali go, jak to czerwoni słyszeli: „Wasza mość“.
Jego towarzysze byli ludźmi, po których widziało się na pierwszy rzut oka, że zdobyli sobie konieczne na Zachodzie doświadczenie. Najmłodszy z nich, cienko zbudowany, ale nadzwyczajnie wydłużony młodzieniec o jasnych kędziorach, był widocznie enfant gaté całego towarzystwa i lubił w rozmowie zabawne zwroty. Nazywano go: „Hum“, a czasem „długi Hum“. W chwili właśnie, kiedy Tokwi Kawa z wnukiem zajęli swoje miejsca, usłyszeli te jego słowa:
— Wasza mość czuje się tu widocznie bardzo bezpiecznie, skoro nie stawia straży. Mnie się zdaje, że tu graniczy terytoryum Komanczów. Czy sobie życzycie, żeby was ci gentlemani pozbawili tronu i życia?
— Moim tronem jest miejsce, na którem stoję, a chciałbym widzieć czerwonego, któryby go zdołał z podemnie wyciągnąć. Otacza mnie trzydziestu poddanych, a każdy z nich jest bohaterem, bayardem. Co do Komanczów jednak macie słuszność, kochany Humie. Chciałem wam tylko zostawić czas do jedzenia, a potem już, jak zwykle, ustawimy straże. Siedm godzin snu ze zmianą co godziny dadzą cztery posterunki, a to wystarczy, jeśli nie będą stały, lecz przechadzały się po wyznaczonych sobie rejonach. Tak musimy postępować, dopóki nie znajdziemy się w San Juan Mountains.
— Gdzie staniemy się milionerami! — dodał Hum i roześmiał się wesoło.
— Sądzę, że zdołamy tego dokonać, choć wy się z tego teraz śmiejecie.
— Ponieważ spadek mego bogatego stryja rozpłynął mi się w wodzie, przeto nie będę miał nic przeciwko temu, jeśli mi pozwolicie odziedziczyć jeszcze bogatszy stan Colorado.
— Well! Ponieważ znów o tem wspominacie, to powiedzcie, jaka to jest sprawa z tym stryjem. Czy was wydziedziczył? Jesteście tak dzielnym młodzieńcem, że takiej krzywdy możnaby mu do śmierci nie przebaczyć!
— Nie wydziedziczył mnie, a mimo to pozbawił spadku. Uchodził za bogatego, gdyż umiał sobie nadać pozorów pod tym względem, mój ojciec natomiast, chociaż tęgi handlowiec, nie doprowadził do niczego, a czemu, o tem się zaraz dowiecie. Umierając, zostawił mi tylko długi i ani centa gotówki. Kiedy bezdzietnego stryja prosiłem, żeby mi pomógł stanąć o własnych nogach, pocieszał mnie tem, że zrobi mnie uniwersalnym swoim spadkobiercą. Męczyłem się jeszcze kilka lat, dopóki i on oczu nie zamknął. Została mi po nim pusta kasa, a w niej księga kasowa. Gdy w tę księgę nos włożyłem, nabawiłem się kataru i to jeszcze jakiego! Kochany stryjaszek był tak chytry, że wyzyskiwał mojego dobrodusznego ojca, każąc mu pracować za siebie, a nie płacąc mu ani dolara. Ojciec sądził, że pieniądze są pewne u brata, a gdy na krótko przed śmiercią dowiedział się o wszystkiem, nie chciał zawstydzać stryja przez odkrycie przedemną jego nieprawości. W ten sposób postradałem spadek i to, co byłbym odziedziczył, gdyby ojciec mój był mniej łatwowierny.
— To ładny stryjaszek! Jakżeż on się nazywał?
— Nic mnie to nie obchodzi, nie znam tego nazwiska!
— Co, nie znacie go? Wszak i wasze nazwisko takie same?
— Oczywiście.
— A zatem! Nie zapomnieliście chyba własnego nazwiska! Nazywacie się u nas długi Hum, ale nie powiedzieliście nam, co ma znaczyć to Hum, nazwisko zaś zatailiście przed nami całkiem. Czemu?
— Czemu? Dlatego, że jestem wesoły boy i nie chętnie się złoszczę, na moje zaś nazwisko gniewałbym się, ilekroćbym je usłyszał.
— Z jakiego powodu?
— Ponieważ brzmi wprost śmiesznie, zwłaszcza dla ucha Anglika.
— Hm! Skoro macie tak wybitne poczucie piękna dla pięknie brzmiących słów, to nas może tylko cieszyć, ale co się tyczy straconego spadku, to nie bierzcie sobie tego tak bardzo do serca, gdyż w górach San Juan w Colorado powetujecie to sobie stokrotnie!
— Jeśli nie stokrotnie, to przynajmniej coś znajdziemy, wasza mość, gdyż nie jesteście człowiekiem, któryby zdolny był wodzić za nos ludzi uczciwych aż w góry Rocky.
— Nie, takim rzeczywiście nie jestem. Mam w kieszeni plan sytuacyjny pokładów. Wzbogacimy się, bardzo się wzbogacimy, chociaż może nie tak jak wtedy, gdyby się nam udało tutaj w Sierra Moro odkryć szczęśliwie olbrzymią wprost Bonancę of Hoaka.
— Już dużo razy o niej słyszałem. Szczególna jest jej nazwa! Bonanca jest wyrazem hiszpańskim, of angielskim, a Hoaka, zdaje się, indyańskim. Prawda?
— Tak jest.
— Co oznacza ta nazwa?
— Nie wiem, gdyż nie znalazłem jeszcze żadnego człowieka, nawet Indyanina, któryby ją rozumiał i potrafił przetłómaczyć. Ale bonanca to rzeczywistość, niezbita rzeczywistość i szukały jej już setki gambuzinów[2]. Kilku z nich było już tak blizko niej, że znajdowali duże grudy złota, lecz nikomu nie udało się jeszcze dotrzeć do miejsca, na którem takie grudy leżą masami. Jesteśmy teraz właśnie w tej okolicy, a jeśli jutro pojedziemy dalej, miniemy te miejsca, na których dokonano tych odkryć. Kto wie, czy w tej chwili nie obozujemy całkiem blizko tej bonancy. Pomyślcie tylko! Gdybyśmy ją tak szczęśliwym trafem znaleźli!
Słowa te podnieciły nadzwyczajnie wszystkich obecnych. Dały się słyszeć rozmaite okrzyki, a Hum rzekł wesoło:
— Gdy będę zasypiał, pomyślę o niej. Może mi się w nocy przyśni, a wtedy pokażę wam drogę do niej. Moglibyśmy wtedy wyrzec się kopalń w Colorado! Cóż wy na to, moi panowie?
— Oczywiście, że moglibyśmy — odpowiedziała jego mość — Gdybym znalazł Bonancę of Hoaka, nie zastanawiałbym się zbyt długo, lecz darowałbym swój plan sytuacyjny komukolwiek. Czyż to nie jest wprost niepojętem, że są ludzie, którzy znają tę bonancę, a nie wyzyskują jej wcale?
— Kto taki? Czy są tacy? Czy to prawda? — zabrzmiały zewsząd pytania.
— Tak, to prawda. Są Indyanie, którzy znają to miejsce, lecz z nienawiści do białych trzymają je w tajemnicy. Tylko wówczas, kiedy chcą co kupić od bladych twarzy, udają się tam po garść małych nuggetów[3], wielkie zaś grudki zostawiają na miejscu. W tej właśnie okolicy natrafiono na takich głupców, obranych zupełnie z rozumu. Rozmawiałem niedawno w Albuquerke z pewnym patrem, który spotkał się z czerwonoskórcem w Estrecho de Kuarco[4]. Indyanin był głodny, a pater udzielił mu chleba i mięsa. Na to wydobył obdarowany z kieszeni skórzany worek i dał mu kawałek czystego złota, czyli nugget, który ważył z pięćdziesiąt gramów. Ten worek pełny był takich kawałków, co przedstawiało niezmierną wartość. I co wy na to?
Odezwały się objawy podziwu, a jeden z obecnych, myślący widocznie najpraktyczniej, zapytał:
— A czy pater nie pytał, gdzie można znaleźć nuggety?
— Oczywiście, że pytał, ale cała odpowiedź, którą otrzymał, brzmiała tak: „Wziąłem to sobie z Bonancy of Hoaka. Bądźcie zdrowi!“ Temi słowy musiał się pater zadowolnić, a czerwony oddalił się szybko.
— W takim razie powinien go był pater przytrzymać i zmusić do wyjaśnienia, gdzie leży ta bonanca!
— Pater, a więc duchowny? Tego mu nie wolno, to sprzeciwiałoby się jego urzędowi i nauce.
— Co mi tam urząd i nauka! Gdybym spotkał takiego czerwonoskórca, któryby mi nie chciał tego powiedzieć, zakłułbym go na miejscu i wcalebym sobie wyrzutów nie robił!
— Jabym go nie zakłuwał, gdyż niekoniecznie trzeba się stać zaraz mordercą, a zresztą po śmierci dopiero nie mógłby dać wyjaśnienia. Ja postąpiłbym inaczej. Są inne, daleko pewniejsze środki, któremi można zmusić takiego milczącego Indyanina do mówienia. Niestety, nie będziemy mieli sposobności zużytkować tych środków.
— Gdzie leży to Estrecho de Kuarco? Czy wasza mość wie o tem? A jak brzmi tłómaczenie tej nazwy?
— To jest po hiszpańsku i znaczy tyle, co przesmyk krzemienia, a ja znam go, gdyż powiem otwarcie, że należę także do tych, którzy napróżno szukali Bonancy of Hoaka. Byłem nawet w Estrecho, lecz nic nie znalazłem, chociaż byłbym przysiągł, że niewiele brakowało mi do odkrycia. Pomyślcie tylko o nazwie de Kuarco, kwarzec. Wszak to kamień, w którym się złoto ukrywa. A przesmyk! Słowo to wskazuje wyraźnie, w jaki sposób powstała bonanca! W przesmyku był dawniej wodospad, który z kamieni powypłukiwał ziarnka i grudki złota i zniósł je do jakiegoś wgłębienia. Tam one leżą, a wartość ich równa się wielu milionom. Wystarczyłoby sięgnąć po nie ręką, gdyby się wiedziało, gdzie jest ta jama. Ta myśl może wprost przyprawić o obłąkanie. Jeśli chcecie, mogę wam jutro pokazać to Estrecho de Kuarco, bo nam droga koło niego wypada.
Te słowa wywołały podniecenie, które przez długi czas nie mogło ustąpić. Dowódca położył temu kres w ten sposób, że rozkazał:
— Dajcie temu narazie pokój, sennors! Posililiście się już, a teraz należy czaty rozstawić, bo ja nie wierzę Komanczom więcej, jak na taką odległość, jaką można objąć wzrokiem. Rozmawiacie tak głośno, że głuchy usłyszałby na milę! Jeśli się nie uciszycie, nie zobaczycie jutro Estrecha. Daję na to słowo, a wiecie, że go zawsze dotrzymuję!
— Well! Będzie wasza mość miała spokój — odrzekł Hum z właściwym sobie uśmiechem.
— Stulcie zatem pyski, gentlemani, sennores i panowie! Słyszeliście, że chcę spać i śnić o bonancy. Kto mi we śnie lub w marzeniu przeszkodzi, temu nie pozwolę jutro wziąć ani grudy złota. A więc dobranoc waszej mości, dobranoc!
Podsunął sobie pod głowę siodło, jak poduszkę, położył obok siebie strzelbę, gotową do strzału i zamknął oczy!
— Chodź! — szepnął Czarny Mustang do wnuka.
Cofnęli się ostrożnie, gdyż był to już największy czas, czterej wartownicy bowiem oddalili się od ognia, a jeden z nich przeszedł w niespełna minutę przez to miejsce, na któręm przedtem czerwoni leżeli. Gdyby tam jeszcze teraz byli, byłby ich bezwarunkowo zobaczył.
Gdy już byli dość daleko od obozu białych, zatrzymał się Mustang i zapytał towarzysza:
— Czy zauważyłeś wszystko?
— Wszystko — odpowiedział Ik Senanda.
— Ja nie każde słowo zrozumiałem, ale znam dokładnie treść ich rozmowy. Dostaniemy jutro skalpy, konie, broń tych bladych twarzy i wszystko, co tylko mają przy sobie. Uff!
Powiedział to tak stanowczo, jak gdyby był pewnym zupełnie, Ik Senanda jednak wątpił trochę o tem i ostrzegł:
— Widziałeś zapewne i słyszałeś, że te blade twarze nie są greenhornami[5], których łatwo wywieść w pole.
— A ja ich przecież wywiodę!
— Ja uważam za odpowiedniejsze napaść na nich jeszcze dziś.
— Ty mówisz, jak młody wojownik, ja zaś jak mędrzec, który nauczony jest wszystko rozważać. Cztery warty chodzą bezustannie dokoła obozu i zauważyłyby nas niezawodnie. Na krzyk straży zerwaliby się wszyscy gotowi do walki i wystrzelaliby wielu z nas, ja jednak chcę wojowników oszczędzać, aby się nie narazić na nowe wyrzuty, gdy powrócę do szczepu. Tu nie powinna popłynąć krew ani jednego Komańcza.
— Ciekaw jestem, jak tego dokonasz!
— Słyszałeś, co mówili o bonancy?
— Tak.
— Ja nie znam tej bonancy i od nikogo jeszcze nie słyszałem tej nazwy, wiem jednak, gdzie się znajduje nasza szapo - gaska[6].
— Uff! — wymknęło się metysowi. — W jakim związku pozostaje ta kryjówka z twoim planem?
— Nie domyślasz się?
— Nie.
— Ty wiesz, równie dobrze jak ja, gdzie ona leży. Jeśli teraz pojedziesz tam, możesz jutro rano być pod Estrecho de Kuarco. Ja będę szedł także przez całą noc z moimi wojownikami, aby tam stanąć o tym samym czasie.
— Chcesz tam być, gdy się zjawią blade twarze!
— Jeszcze o wiele rychlej, rano, lub przed południem, a oni przybędą dopiero wieczorem. Uważaj, co ci powiem. Z naszej szapo - gaska weźmiesz potrzebną ilość nuggetów, potem udasz się do Estrecha, gdzie my zabierzemy ci twego konia, a ty pozwolisz się pochwycić bladym twarzom. Gdy zobaczą złoto i zapytają cię o bonancę, ty będziesz jakiś czas opierał się ich żądaniu, a potem zaprowadzisz ich do Estrecha, gdzie ich tak osaczymy, ze nie będą mogli wyjść, ani się bronić.
— Uff! — rzekł Ik Senanda, nie mogąc ukryć lekkiego uśmiechu. — Tego nauczyłeś się od Old Shatterhanda!
— Rozumny wojownik uczy się nawet od najgorszego wroga! Tam przygotujemy dużo drzewa do palenia. Gdy blade twarze znajdą się w Estrecho, zatkamy wejście tem drzewem i podpalimy je. Wskutek tego wpadną w pułapkę, podobnie jak my w Birch Hole i będą musieli poddać się zwycięskiemu Tokwi Kawie.
Ik Senanda milczał w zamyśleniu.
— Czy uważasz ten plan za niedobry? — zapytał dziadek.
— Nie, gdyż co wymyślił Old Shatterhand, to nigdy nie zasługuje na naganę. Coś jednak jest w tem, co mi się nie podoba.
— Co?
— Biali mnie zabiją.
— Nie.
— Całkiem pewnie!
— Nie! Czy zdaje ci się, że syna mojej córki narażę na niebezpieczeństwo, któreby zagrażało jego życiu?
— Sądzę wprawdzie, że tego nie chcesz, ale obawiam się, że to nastąpi. Skoro ci ludzie spostrzegą się, że ich wywiedziono w pole, poczytają to za zdradę i zemszczą się na mnie.
— Nie będą się mogli zemścić, gdyż ty umkniesz im, zanim poznają, że są schwytani.
— Czy zdołam uciec, jeśli będę skrępowany?
— Myślisz, że cię skrępują?
— Oczywiście. Przecież mam się dać pozornie zniewolić do zdradzenia bonancy, oni zatem przypuszczą, że nie uczynię tego dobrowolnie i zabezpieczą się co do mojej osoby.
— Ale nie zapomocą więzów. Ty pójdziesz pieszo, a oni pojadą na koniach. Będą pewni, że w razie twojej ucieczki dopędzą cię po kilku krokach, nie nałożą ci więc więzów. Skoro się znajdą w Estrecho, będziesz patrzał uważnie na wejście i przybiegniesz do nas w tej chwili, skoro tylko pojawimy się z drzewem.
— A jeśli mnie jednak skrępują, to w jaki sposób uniknę ich zemsty?
— Do tego z pewnością nie dojdzie. Gdyby jednak stało się inaczej, to masz się zachować spokojnie i zdać się tylko na mnie.
Metys był widocznie tylko na poły uspokojony. Dziadek usiłował rozprószyć jego wątpliwości, co mu się ostatecznie udało, szczególnie dzięki następującej uwadze:
— A jeśliby cię pojmali i skrępowali i gdybyś nie potrafił umknąć, to będę z nimi tak się układał, jak Old Shatterhand ze mną w Birch-Hole i przedewszystkiem zażądam uwolnienia ciebie, jeśli poproszą o darowanie im życia.
— Darowanie? Wnioskuję z tego, że chcesz im życie odebrać.
— To też uczynię, ale takim nieprzyjaciołom mogę łaskę obiecać, a potem nie dotrzymać słowa. Czy blade twarze były kiedy względem nas szczere?
— Nie.
— Wykonasz więc moje zlecenia?
— Uczynię, czego żądasz odemnie, gdyż ty nie opuścisz syna swej córki, a wszyscy wojownicy Komanczów wielbić będą moją odwagę, że naraziłem swą wolność i życie, aby tych białych ludzi oddać w twe ręce.
— Więc chodź!
Powrócili na miejsce, gdzie czekali na nich Komancze, którym Czarny Mustang oznajmił w krótkich słowach wynik zwiadów i co postanowił. Czerwoni nie mogli zatem spocząć, ani się wyspać, przeciwnie mieli przed sobą marsz nocny. Mimoto, nie wybuchając wprawdzie głośnymi okrzykami, z radością przyjęli rozkazy wodza, gdyż nadarzała im się sposobność zdobycia koni, broni i przeszło trzydziestu skalpów, dzięki czemu przynajmniej część ich spodziewała się odzyskać w pewnej mierze honor utracony. W kilka minut potem wyruszyli do Estrecho de Kuarco, metys zaś odjechał do szapo-gaska.
Podróż była przez to uciążliwa, że wielką część jej musieli przebywać w nocy, nadto jeszcze przez okolice, które sprawiały wielkie trudności w pochodzie. Nie mogli bowiem krótszej i wygodniejszej drogi obrać, gdyż zachodziła obawa, że biali pójdą prawdopodobnie tą drogą i natrafią na ślady Komanczów.
Indyanie szli zatem śmiało przez całą noc górami, oraz niewygodnemi dolinami i parowami. Kiedy dzień nastał, zatrzymali się na krótki spoczynek, aby odsapnąć i posilić się zimnem mięsem bawolem. Potem ruszyli dalej i to z taką skwapliwością, że jeszcze przed południem przybyli w pobliże Estrecha.
Okolica, w której leżała ta miejscowość, nadawała się bardzo do ich celów. Było tu wązkie, porosłe gęstym lasem, pasmo gór, ciągnące się ze wschodu na zachód. Przed samym końcem jego znajdowało się głębokie z północy na południe prowadzące wcięcie, które mogło powstać przez niszczącą zwolna działalność wody, albo też wskutek nagłego wybuchu potęg wulkanicznych i oddzieliło pasmo gór od ostatniej stromo i chaotycznie opadającej części wyżyny. Wspomniane więc wązkie pasmo gór tworzyło język, wysuwający się na równinę, z odciętym na kraju końcem. Ten język był, jak powiedziano, pokryty gęstym lasem, a oddzielony odeń kawałek, z naturalnych oczywiście powodów, całkiem nagi. Pasmo składało się z twardych skał krzemiennych, w których zwartą masę dość daleko wciskało się wcięcie, zaledwie na dziesięć stóp szerokie, a zamknięte z przeciwnej strony prostopadłą ścianą skalną. Boki tego wcięcia były tak strome, że nawet marzyć o tem nie było można, żeby się komu udało na nie wdrapać. Wyglądało to tak, jak gdyby przyroda pracowała tu wielką piłą kamienną, ażeby nie dać najmniejszego oparcia dla nogi ludzkiej. Nie było też ani jednego drzewa, krzaku, ani rośliny, która znalazłaby dość miejsca na zapuszczenie korzeni.
To wcięcie było właśnie Estrecho de Kuarco, o którem mówiła „jego mość“, że wyżłobił je tu przed wiekami wodospad.
Przybywszy na to miejsce, ukryli się Komancze w lesie, a nie zbliżali się do Estrecha, aby nie zostawić tam przypadkiem śladów. Tylko wódz udał się do przesmyku, by się przekonać, czy niema w tych stronach kogo innego prócz niego i jego ludzi. Powróciwszy z zadawalającym wynikiem, kazał wszystkim zająć się zbieraniem suchego drzewa, które potem pozwiązywano w wielkie, łatwe do przenoszenia, wiązki.
Nie o wiele później ujrzeli jadącego przez równinę metysa, którego sprowadzili do lasu, pokazując obecne miejsce postoju, gdyż on sam nie mógł dokładnie wiedzieć, gdzie się znajdowali. Gdy znużonego śmiertelnie konia, którego miał przed białymi ukryć, oddał Indyanom, pokazał Czarnemu Mustangowi przyniesione nuggety, otrzymał odeń jeszcze kilka wskazówek i oddalił się potem, aby objąć swoją, nie całkiem bezpieczną, rolę. Komancze nagromadzili niebawem więcej drzewa, aniżeli potrzebowali do swych zamiarów, a teraz mogli wypocząć po wytężającym pochodzie i z wielkiem napięciem oczekiwali przybycia nieprzyjaciół.
Biali, nie przeczuwając, jakie niebezpieczeństwo czeka ich w estrechu, spali do późna z rana, nic ich bowiem nie nagliło do wczesnego wyruszenia i opuścili obóz, nie dostrzegłszy ani śladu obydwu nieprzyjaciół, którzy ich byli podeszli i podsłuchali. Jechali aż do południa, a ponieważ zrobiło się bardzo gorąco, pozwolili sobie i koniom na godzinę wypoczynku. Potem ruszyli dalej aż do punktu, oddalonego od Estrecha może o trzy mile angielskie. Droga wiodła teraz w dolinę, na której zobaczyli jedno drzewo. Dowódca, który otwierał pochód ze swym ulubieńcem Humem, wskazał w tę stronę i rzekł:
— Widzicie tam na dole drzewo? To mój drogowskaz, po którym wnoszę, że jeśli dalej pojedziemy tak wolno jak teraz, przybędziemy do Estrecha za godzinę.
Ludzie zwrócili z tego powodu wzrok na wskazane drzewo, a jeden z nich, który miał oczy bardzo bystre powiedział:
— Widzę oprócz drzewa coś jeszcze, waszmość. Jeśli się nie mylę, to leży zwierzę pod drzewem. Może to jednak być także człowiek.
— Hm! Jeden człowiek w tych stronach zapadłych i niebezpiecznych? Może to jaki gambuzino, który dowiedział się o bonancy i szuka złota? Musimy dobrze mu się przypatrzyć!
Wkrótce przekonali się, że to nie było zwierzę, lecz człowiek, rozciągnięty pod drzewem i pogrążony w śnie. Ażeby go niespodzianie zaskoczyć, zsiadł dowódca z kilku towarzyszami z koni i podszedł z nimi pocichu, a reszta jechała konno za nimi.
Człowiek ów spał, jak się zdawało, mocno, gdyż nie dosłyszał zbliżających się, którzy otoczyli go natychmiast, skoro tylko doszli do drzewa. Kawałek skóry zwinięty na kształt worka, tkwił mu za pasem w ten sposób, że górna jego część była widoczna. Oprócz tego rozluźnił się worek nieco, dzięki czemu biali spostrzegli kawałek szczerego złota, wielkości laskowego orzecha.
— Tempestad! — wyrwało się z ust dowódcy. — Ten człowiek ma nuggety! To półbarwny. Prawdopodobnie metys. Ma nuggety! Tu w pobliżu Estrecha! To mię zastanawia. Trzeba go zaraz dobrze wybadać!
Tymczasem nadjechali konni, a odgłos kopyt zbudził śpiącego, który otworzył nagle oczy, a zobaczywszy białych, zerwał się przestraszony i jakby nie naumyślnie sięgnął ręką do pasa. Poczuwszy, że worek nieco się wyciągnął, wsunął go głębiej z tak trwożną skwapliwością, że przybysze byliby nabrali podejrzenia, nawet gdyby byli złota u niego nie widzieli. Był to oczywiście Ik Senanda, który doskonale odegrał swoją rolę. Czekał tutaj na białych, spostrzegł ich już zdaleka i udał tylko, że zasnął. Worek umyślnie tak założył, żeby się sam mógł otworzyć, chcąc uwagę bladych twarzy od razu zwrócić na tę okoliczność, że posiadał złoto. Ci dali się oczywiście natychmiast złapać w sidła.
— Czy wolno zapytać — zaczął ich dowódca — kto wy, półbarwny młodzieńcze?
— Nazywam się Yato Inda — odrzekł metys, nadając sobie miano, budzące zaufanie, tak samo, jak to uczynił w Firwood-Camp.
— Yato Inda? To znaczy: Dobry Człowiek, jeśli się nie mylę. Kto był waszym ojcem?
— Biały myśliwiec.
— A matką?
— Córka Apaczów.
— No, to imię odpowiada waszemu pochodzeniu. W jakim celu wałęsacie się w tych należących do Komanczów stronach, gdzie nawet niema Apaczów?
— Mój szczep nie cierpi mnie u siebie.
— Czemu?
— Ponieważ jestem przyjacielem bladych twarzy.
— Jesteście zatem banitą? Tę okoliczność potwierdzałoby to, że macie przy sobie tylko nóż, a strzelbę wam odebrano.
— Yato Inda uda się do bladych twarzy i kupi sobie od nich strzelbę.
— Tak! To, że was wypędzili czerwoni, usposabia nas do was przychylnie, lecz, jeśli chcecie kupić strzelbę, to musicie mieć pieniądze.
— Yato Inda nie potrzebuje pieniędzy.
— Nie? Czy sądzicie, że darują wam strzelbę?
— Nie. Blade twarze nic nie darowują, lecz zadowalają się także, jeśli za strzelby i wodę ognistą otrzymują nuggety.
— Aha, wodę ognistą! Pijesz ją chętnie?
— Bardzo! — odrzekł metys głosem tak szczerym i swobodnym, jaki tylko być może.
— Nie posiadacie zatem wprawdzie okrągłych pieniędzy, ale za to złote nuggety?
— Yato Inda będzie ich dopiero szukał i to tak długo, dopóki nie znajdzie.
— Z waszych słów wynika, jakobyście szukali słynnej Bonanca of Hoaka.
Jegomości wydało się, że wyraził się bardzo chytrze, a chytrzejszy jeszcze metys pozostawił go w tem mniemaniu i odrzekł z miną, z głupia dumną:
— Mój biały brat słyszał pewnie o tej bonancy, ale uważa ją prawdopodobnie za kłamstwo, albo za wymysł?
— Tak jest, gdyż taka ilość złota, o jakiej mówią, nie może wcale znajdować się na jednem miejscu.
— Uff! — zawołał metys jeszcze pewniejszy siebie. — To nie jest kłamstwo. Taka bonanca rzeczywiście istnieje.
— Rzeczywiście? Znacie ją może?
— Wiem, gdzie ona jest. i... uff, uff! — poprawił się głosem wylękłym — wiem, że istnieje.
Można sobie wyobrazić, z jakiem napięciem przysłuchiwali się biali temu egzaminowi i jak dalece tryumfował w duchu ich dowódca, usłyszawszy nieoględne wyznanie Ik Senandy. Dowódca przystąpił też szybko o krok do metysa i powiedział:
— Otóż wygadałeś się, kochanku. Powiedziałeś więcej niż chciałeś. Nietylko wiesz, że istnieje Bonanca of Hoaka, lecz także znasz jej położenie.
Mówił teraz do metysa „ty“, aby go zastraszyć. To wywarło widocznie zamierzony skutek, gdyż zagadnięty zająknął się, jakby w wielkiem zakłopotaniu i rzekł:
— Nie... nie... nie wiem, gdyż... nie wolno mi nic o tem mów...
— Mówić, nie wolno ci o tem mówić? Teraz właśnie to powiedziałeś, teraz cię mam!
— Nie... nie... nie! Ja... ja nic.... nie... wiem.
— Milcz! Ty wiesz wszystko! Gdzie leży ta bonanca? Tylko przestrzegam cię, byś nie ukrywał przed nami prawdy!
— Nie... nie ukrywam niczego, ponieważ nic mi o tem niewiadomo!
— Tak? To ja ci dowiodę, łajdaku jakiś, że nas okłamujesz. Uważaj!
Dowódca sięgnął mu za pas nagłym ruchem i wyrwał worek, który nie będąc zszyty, lecz zrobiony ze złożonej skóry, rozlazł się zaraz i więcej niż garść nuggetów rozsypała się po ziemi. Metys wydał okrzyk przerażenia i schylił się czemprędzej, aby pozbierać rozrzucono ziarnka, tymczasem ci biali, którzy najbliżej niego stali, uprzedzili go, zanim on zdołał podnieść choć jedno. Jego mość pochwyciła go za ramiona, poderwała do góry i huknęła nań gromko:
— Widzisz teraz, hultaju, żeśmy ci udowodnili? Skąd masz nuggety?
Metys otworzył usta, lecz nic nie odpowiedział. Udał, że ze strachu nie może wydobyć słowa i wyjąkał dopiero wtedy, gdy powtórzono kilkakrotnie pytanie:
— Zna... zna... znalazłem.
— Naturalnie! O tem my także wiemy! Ale gdzie?
— Tam... tam... wczoraj... znalazłem ten worek w lesie.
— W lesie? Worek? Bezczelny kłamco! Nikt nie odrzuca w lesie takiego worka, pełnego nuggetów. Wziąłeś to złoto z bonancy, musisz nam w tej chwili powiedzieć, gdzie ona leży!
— Tego... tego nie mogę powiedzieć!
— Tak! To ja ci zaraz pokażę, że możesz powiedzieć! Zostawiam ci minutę czasu do namysłu. Jeśli potem nie dasz odpowiedzi, to dostaniesz tyle kul w brzuch, ile tutaj strzelb mamy! A więc nie zwlekaj!
Wszyscy biali wymierzyli do niego ze swoich strzelb. Na to metys zawołał z udanym przestrachem:
— Nie strzelajcie! Słyszeliście przecież, że jestem przyjacielem białych! Musiałem dla tego opuścić plemię bez konia i strzelby i miałbym za to jeszcze zostać zabity?
— Nie za to, lecz za uparte wypieranie się. Jeśli rzeczywiście jesteś przyjacielem białych, to udowodnij to swoją otwartością!
— Tego mi nie wolno! Czerwonym mężom zabroniono surowo zdradzić położenie bonancy.
— Ty nie jesteś Indyaninem, lecz mieszańcem, ciebie więc ten zakaz nie dotyczy. Zresztą, gdybym ja był Indyaninem, wypędzonym z plemienia, to starałbym się zemścić w jakikolwiek sposób. Masz teraz najlepszą do tego sposobność, jeśli nam wskażesz położenie bonancy.
— Zemścić się? Ah... ah... uff! Zemścić! — zawołał, jak gdyby chciał się poprawić.
— Tak, zemścić się, zemścić za straszną obelgę, jaką ci wyrządzono!
Metys wahał się jeszcze jakiś czas, a mina jego świadczyła wyraźnie o wewnętrznej walce. Gdy zaś wszyscy biali zaczęli go zachęcać, rzekł już śmielej:
— Gdybym nawet chciał, mimo to nie mógłbym... powiedzieć!
— Czemu nie?
— Właśnie dla tego, że mnie wypędzono. Ponieważ nie wolno mi nigdy wrócić do mego szczepu, przeto muszę udać się do bladych twarzy i mieszkać z nimi, a do tego potrzebuję złota, dużo złota, gdyż biali żądają za wszystko zapłaty. Tymczasem wy zabralibyście mi wszystko, gdybym wyjawił położenie bonancy!

— Co za głupota! Jak wielka, jak olbrzymia ta
„No, ten chyba nie od ślimaka uczył się biegać!“
głupota, o tem zaraz się dowiesz. Ile złota można będzie znaleźć w bonancy?

— Uff! — zawołał jakby z niewczesnym tryumfem. — Tyle, że nie uniosłoby go pięćdziesiąt koni na sobie.
— Czy to być może? — krzyknął dowódca białych niemal za głośno. — Czy tak jest naprawdę?
— Widziałem te masy złota.
— Kiedy?
— Kilka razy, a poraz ostatni dziś przed południem.
— Słyszycie ludzie? Czyście słyszeli? Trzymajcie się, na Boga, żeby wam się rozum nie pomieszał! Taka masa, taka olbrzymia masa złota! Toż to wystarczyłoby na zakupienie całych Stanów Zjednoczonych! I temu głupiemu człowiekowi zdaje się, że on sam potrzebuje tego wszystkiego, aby zapłacić za strzelbę i za wodę ognistą! Człowieku, powiadam ci, że jeśli tyle złota mieć będziesz, ile zdołasz unieść własnemi rękoma, to spełnią się twoje największe życzenia i będziesz mógł pić wodę ognistą przez całe życie! Zresztą nie tak małą część dostaniesz z tego. Jeśli nam pokażesz bonancę, podzielimy się z tobą; ty otrzymasz połowę, a my drugą weźmiemy. Potem będziesz mógł śmiać się ze wszystkich swoich Apaczów i żyć wspanialej niż prezydent, którego nazywacie białym ojcem.
— Wspanialej... niż... biały ojciec? Czy to być może? — pytał metys upojony radością, jak gdyby życie prezydenta przedstawiał sobie jako tysiąc razy rozkoszniejsze od życia w wiecznych ostępach.
— Tak, tak! Przysięgam ci na to najświęciej. Dostaniesz potem wszystko, wszystko, czego tylko serce twoje zapragnie.
— I tyle wody ognistej, ile wypić potrafię?
— Nawet więcej, niżby Mississipi zdołała objąć! Powiedz tylko prędzej, gdzie jest bonanca!
Metysa twarz promieniała coraz to bardziej i bardziej. Widać było, że był już blizkim zdradzenia cennej tajemnicy. Podniósł jeszcze tylko ostatnią wątpliwość:
— Was jest trzydziestu wojowników, a ja sam i bez broni. Gdy wam pokażą bonancę, napędzicie mnie i nic nie dostanę!
— Nieuzasadnione żywisz obawy, wprost śmieszne! Jesteśmy przecież ludźmi uczciwymi i nie pozbawimy cię twego udziału. Powiedziałem tak i słowa dotrzymam! Jeśli nam jednak nie powiesz, zastrzelimy cię bez miłosierdzia. Wybieraj zatem natychmiast! Albo śmierć, albo tyle wody ognistej, ile zdołasz wypić przez całe życie!
Dowódca był wysoce podrażniony, a niemniej i reszta białych. Chodziło o przeszło pięćdziesiąt ładunków konnych szczerego złota! Możność zdobycia takiej ilości tego kruszcu trudno prawie było sobie wyobrazić. Pożądliwe spojrzenia białych przywarły niemal do warg mieszańca. Na nim zaś zrobiła powtórna groźba śmierci takie same wrażenie, jak nadzieja wypicia całej Mississipi wody ognistej. Odpowiedział więc ku wielkiemu zachwytowi wszystkich białych:
— Yato Inda zaufa wam w tym względzie, że wolno mu będzie zabrać połowę złota. Dlatego pokaże wam, gdzie leży Bonanca of Hoaka.
Na te słowa wybuchnęła powszechna radość, taka, jaką westman zwykł nazywać „shout“. Nawet jego mość wymachiwał rękami i podskakiwał co chwila pomimo wieku, siwej brody i białych, jak mleko, włosów. Tylko jeden z nich zdołał do pewnego stopnia opanować podniecenie, a mianowicie długi Hum. Twarz jego promieniała wprawdzie także radością, ale mimoto zawołał on wśród zgiełku tak donośnie, że go wszyscy usłyszeli:
— Mylordowie, gentlemani, sennores i panowie! Czeka nas wielka radość, ale nasza rzetelność nie powinna być mniejszą. Obiecaliśmy temu człowiekowi połowę złota i sądzę, że dotrzymamy tego przyrzeczenia! Kto jest innego zdania, ten nie ma honoru!
— Tak, tak, tak! — zaśmiał się jego mość, a za nim drudzy — tak, tak, tak!
Ten śmiech dowodził wyraźnie, że słowa „nie ma honoru“ nie powstrzymają ich od spełnienia tego, co skrycie postanowili. Metys udał, że ten śmiech nie zastanowił go wcale, a tem mniej zachwiał jego zaufanie.
— Jeśli was teraz zaprowadzą do bonancy — oświadczył spokojnie — to nie będziecie potrzebowali jechać zbyt daleko.
— Niedaleko? — spytał dowódca. — A to ja się sam już tego domyślałem. Bonanca leży w Estrechu. Prawda?
— Tak.
— No to bylibyśmy ją odkryli także bez twego pokazywania.
— Nie — odrzekł metys głosem pewnym. — Nawet szukając przez wiele lat, nie bylibyście jej znaleźli.
— Idź więc przodem! A nie próbuj umknąć! Przedziurawiłoby cię natychmiast trzydzieści jeden kul!
Metys udał, że nie słyszy tej groźby i ruszył bez wahania naprzód. Wiedział przecież, że prowadzi ich na pewną zgubę. Cieszył się w duchu, że udało mu się daleko łatwiej wykonać zadanie, aniżeli sobie przedstawiał.
Rozumie się samo przez się, że otumanieni i pewni siebie biali o niczem teraz nie mówili, jak tylko o bonancy. Hum zachowywał się cicho i namyślał się nad tem, w jaki sposób nakłoni swoich towarzyszy do rzetelnego postępowania. Po jakimś czasie przyłączył się do jego mości, który go z uśmiechem zapytał:
— To, co powiedzieliście przedtem o uczciwości, było chyba żartem z waszej strony! Nieprawdaż?
— Nie, sir! Ten człowiek wydaje nam bez niczego połowę swoich skarbów, bylibyśmy więc najnędzniejszymi łotrami, gdybyśmy nie dotrzymali przyrzeczenia.
— Wyście myśleli naprawdę poważnie o naszem zapewnieniu? Pshaw! Ja nie byłem nigdy niehonorowym i nie będę nim nigdy, lecz każdy wie, że wobec Indyan nie należy krępować się słowem.
— To mi się wydaje tak nikczemnem sir, że ja... hm! Zresztą ten Yato Inda nie jest Indyaninem; jego ojciec był białym!
— To dopiero uprawnia nas do tego, żeby sobie nie robić żadnych skrupułów. Ci mieszańcy bowiem są o wiele gorsi, bardziej zdradzieccy i wiarołomni, aniżeli Indyanie czystej krwi. Niech nam pokaże bonancę, a potem idzie, gdzie mu się spodoba.
— Bez złota, które miał sobie wziąć?
— Oczywiście. Dzielić się z nim taką masą złota byłoby czystem szaleństwem!
— Szaleństwem, albo nie. Ja nie dopuszczę do tego, żeby go oszukano!
— Nie narażajcie się na śmiech! Co poradzicie zresztą przeciwko naszym zamiarom, naszym trzydziestu głosom? Nie dokażecie niczego!
— Przeciwnie!
— Cóż zrobicie? — zapytał już ostrzej dowódca.
— Moje zachowanie się w tej sprawie będzie zależało od waszej uczciwości.
— Czy to ma być groźba?
— Jeźli z metysem nie postąpicie rzetelnie, to groźba.
Winnetou nazywał złoto deadly-dust (śmiertelny pył), ponieważ przekonał się był wielokrotnie, jakiego nieszczęścia nabawił ten szybko i łatwo zdobyty kruszec „szczęśliwych“ jego znalazców. I u tych ludzi, którzy nie widzieli jeszcze bonancy na oczy, okazały się już następstwa żądzy posiadania. Dowódca, którego ulubieńcem był Hum dotychczas, zapomniał naraz o przyjaźni i zagroził, przyczem twarz jego nabrała wyrazu nieubłaganie wrogiego:
— Nie poważcie się przypadkiem ostrzec metysa, lub przedsięwziąć czegokolwiek przeciwko naszym zamiarom! Gdy idzie o Bonancę of Hoaka, to nie znam żartów, a reszta towarzyszy myśli tak samo, jak ja. Ostrzegam, że napewno nie minęłaby was kula!
Po tej groźbie, wygłoszonej całkiem poważnie, podpędził dowódca konia, aby zrównać się z jadącym na przedzie mieszańcem. Hum pozostał w tyle i zwolnił nawet kroku konia, gdyż jadący blizko niego towarzysze słyszeli jego rozmowę z dowódcą i odwracali się do niego z nie mniej ciężkiemi groźbami.
Mimoto postanowił Hum w swym rzetelnym sposobie myślenia nie dać się odstraszyć żadnem niebezpieczeństwem, byle metysowi dopomóc do uzyskania należnej mu części złota. Musiał jednak na razie czekać, dopóki nie zabiorą skarbu, do tej chwili wszelki pośpiech był zbyteczny. Ponieważ nadto czuł się obrażonym i podrażnionym w swej uczciwości, przeto zostawał co raz bardziej w tyle, aż wreszcie stracił z oczu towarzyszy. Pragnął on wprawdzie złota nie mniej od nich, lecz złość na oszustwo, jakie chcieli popełnić, sprawiła, że nie pędził tak do Estrecha jak oni.
Z tego powodu później od nich zobaczył skały, które rzekomo osłaniały bonancę. Na ich widok stropił się i zatrzymał konia, a w chwilę potem zeskoczył nawet z siodła, ażeby go nie dostrzeżono tak łatwo, gdyż ujrzał obok Estrecha uwijające się postaci, które żadną miarą nie mogły być jego towarzyszami. Zaraz potem błysnął w górę ogień i rozległo się złożone z wielu głosów wycie, które świadczyło, że miał Indyan przed sobą.
Zląkł się, ale oczywiście nie o siebie samego. Na szczęście mrok teraz właśnie zapadał, dzięki czemu nie zauważyli go Indyanie. Byli oni zresztą tak dalece zajęci Estrechem, że zupełnie nie zwracali uwagi na tę stronę, w której on się znajdował. Zdawało im się, że mają już wszystkich białych w pułapce, a Ik Senanda był widocznie tego samego zdania, gdyż krocząc na czele pochodu, nie oglądał się wcale i nie spostrzegł, że ktoś pozostał w tyle.
Hum pytał się siebie w duszy, co począć w tych okolicznościach, i przyszło mu na myśl, całkiem słusznie, że aby się towarzyszom przysłużyć, należy przedewszystkiem siebie oszczędzać. Musiał się dowiedzieć, w jakiem są położeniu, w jaki sposób dałoby się im pomóc, ale mimoto pilnować się, by go nie dostrzegli Indyanie. Zaczekał więc, dopóki się nie ściemniło i pojechał dalej, ale nie wprost ku ogniowi, widocznemu teraz wyraźniej, lecz bardziej na lewo ku wschodowi, aby w bezpiecznem oddaleniu od miejsca czynu zostawić konia, a potem zacząć się skradać.
Ogień płonął po zachodniej stronie skalnego szczytu, on zaś podjechał ku wschodniej i znalazł kąt zakryty! Tam przywiązał konia w takiej odległości od Indyan, że w zwykłych warunkach w kwandrans mógł się dostać w ich pobliże.
Zużył na to jednak więcej czasu, gdyż musiał się poruszać ostrożnie. Przemykając się ku zachodowi, dotarł nareszcie do wgłębienia gruntu, dzielącego Estrecho od pasma gór. Położył się na ziemi i zaczął leźć aż do rogu, z którego zobaczył ogień, płonący po lewej ręce, może w odległości dwustu kroków. Płomienie buchały tak wysoko i szeroko, że światło dochodziło prawie do rogu i oświetlało go jasno jak w dzień. Dalej nie mógł się już posunąć wobec tego, że zauważył znaczną liczbę czerwonych, zajętych znoszeniem wiązek drzewa i wrzucaniem ich w ogień.
Lecz nietylko ich zobaczył. Jasność dochodziła aż na szczyt skały, a na nim dostrzegł Hum jeszcze wielu innych Indyan, którzy wspinali się na górę w jakimś nieznanym mu celu i rozdzielali się tam widocznie. Przez długi czas nie mógł znaleźć odpowiedzi na pytanie, czegoby tam chcieli, aż usłyszał jakiś głos z góry. Dobór słów i sposób wyrażania się wskazywał na to, że mówiący był Indyaninem, gdyż posługiwał się mieszaniną języka angielskiego i indyańskiego, podobnie jak to zwykli się wyrażać czerwonoskórcy. Wprawdzie każde słowo trudno było usłyszeć, ale przynajmniej można było śledzić treść przemówienia, które zawierało mniej więcej co następuje:
— Odrzućcie od siebie wszystką broń i cofnijcie się na tył Estrecha! Kto wystrzeli, lub w inny sposób będzie się bronił, zginie na palu, kto się zaś podda, temu darujemy wolność i życie!
— Aha, teraz już wiem! — rzekł do siebie Hum. — Białych zamknęli Indyanie w bonancy. W bonancy? Hm! Teraz mi się wyjaśnia cała sprawa. Tu niema wcale bonancy, a ten nędznik metys był szpiegiem i w tym celu jedynie otumanił nas nuggetami, aby nas wszystkich wpędzić w ręce czerwonym. Jak to dobrze, że jestem uczciwy. W przeciwnym razie siedziałbym teraz tak samo w błocie skalpowem, jak oni! Ale oni muszą stamtąd się wydostać, muszą bezwarunkowo, a to może nastąpić tylko przezemnie! Ale jak? Ich jest trzydziestu, a Indyan, jak mi się zdaje, trzy razy tylu.
Hum namyślał się przez chwilę, jakby dopomóc towarzyszom, poczem znów rzekł do siebie:
— Będzie trudno, bardzo trudno, jeśli nie całkiem niemożebnem w tym wypadku. Gotów jestem jednak postawić życie moje na kartę. Do ognia pójść nie można, a na skałę także nie, bo tam tak jasno jak tutaj, a jednak muszę być na górze, aby zobaczyć, jak się mucha porusza w mazi. Co się nie da zrobić od strony północnej, to może się da uskutecznić od strony południowej. Spróbuję, a próbować lepiej, niż lamentować. A zatem precz stąd!
Zawrócił i pośpieszył pod skałę, aby róg jej okrążyć i dostać się na drugą stronę. Zaledwie przebył sto kroków, wynurzyła się nagle przed nim szczupła postać i zawołała:
— Stój, miły nieznajomy! Z kim to takie wyścigi? Każ pan z łaski swojej stanąć swoim nogom, bo w tej chwili przestrzelę pana na wylot!
Mówił do niego biały, a więc nie wróg, lecz Hum był tak zajęty myślą o tem, żeby jak najrychlej dobiec na drugą stronę Estrecha, że nie zastanowił się nad tem osobliwem i niewyjaśnionem spotkaniem, ani czasu na to nie tracił, żeby stosownie do wezwania zatrzymać się na miejscu. Toteż odpowiedział tylko pośpiesznie:
— Daj mi pan pokój! Nie mam ani sekundy czasu!
Biegnąc dalej, usłyszał ten sam głos za sobą:
— No, ten chyba nie od ślimaka uczył się biegać! Daleko nie zajdzie; widzę już uderzenie!
Hum nie rozumiał, co to ma znaczyć. Ale już po kilku chwilach wszystko mu się rozjaśniło, gdyż zaledwie przebrzmiały te słowa, podniosłą się przed nim druga postać, zatrzymała go jedną ręką w biegu, a drugą uderzyła pięścią w głowę tak silnie, że runął, nie wydawszy głosu z siebie. Teraz znalazł się przynajmniej chwilowo w położeniu nie lepszem niż towarzysze, których chciał ocalić, chociaż w ostatniej godzinie nie okazywali mu tej przyjaźni, co przedtem.
Pojechali oni, jak już wspomniano, naprzód i przybyli pod przewodnictwem metysa do krzemiennej skały, w którą wcinało się głęboko Estrecho de Kuarco. Poszli tam za nim bez namysłu i nie powzięli podejrzenia nawet wtedy, gdy się zatrzymał i rzekł, polecając im przejść obok siebie:
— Gdy wszystkie blade twarze tam wejdą, niechaj pozsiadają z koni i spętają im nogi. Ja tymczasem otworzę szybko ukrytą kopalnię, aby im pokazać bonancę.
Ukląkł tedy pod skalną ścianą i zaczął grzebać w kamiennem rumowisku, jak gdyby się starał odszukać wejście do bonancy. Biali minęli go aż do ostatniego człowieka, tylko dowódca, kiedy zsiadł z konia, stanął obok niego i zapytał skwapliwie:
— A więc tu leży zakopana masa złota?
— Tak — potwierdził mieszaniec.
— Jama tu tak wązka, że grzebać może tylko jeden człowiek.
Metys zamierzał zająć dowódcę, ażeby odwrócić od siebie jego uwagę, ten zaś łatwowiernie na to przystał i rozkazał:
— W takim razie zejdź ty na bok! Ja to sam zrobię!
Dowódca przykucnął i zaczął tak gorliwie odsuwać gruzy, że nie pomyślał o pilnowaniu metysa, który przypatrywał mu się tylko przez krótki czas, potem odstąpił o kilka kroków, przekonał się jednem spojrzeniem, że nikt z białych, zajętych wciąż jeszcze końmi, na niego uwagi nie zwracał i pomknął cichymi kroki ku wejściu, gdzie ustawieni już Komancze rzucali wiązki drzewa na kupę, wódz zaś operował punksem (preryowym przyrządem do zapalania), aby ogień rozniecić.
— Uff! — rzekł Tokwi Kawa z uciechą. — Wpadli w pułapkę. Jestem z ciebie zadowolony!
— Uff! — odparł Ik Senanda. — Uniknąłem szczęśliwie niebezpieczeństwa!
— Ja ci to już naprzód zapowiedziałem. Hubka się już jarzy. Usłyszymy niebawem wycie bladych twarzy!
Zmrok zapadał coraz to więcej, a w skalistym przesmyku było jeszcze ciemniej, aniżeli na wolnem powietrzu. Dowódca białych grzebał w kamieniach, jak gdyby mu szło o własne życie, a po chwili rzekł do metysa, o którym sądził, że stoi jeszcze obok niego:
— Tutaj tak ciemno, że nic prawie nie widać. Rozniećmy kilka ognisk. Drzewa w lesie podostatkiem.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, odwrócił głowę, ale nie dostrzegł tego, do którego mówił. Lecz i teraz nawet nie powziął podejrzenia. Powstał tylko, aby kilka razy zawołać głośno imię Yato Inda. Dopiero gdy to pozostało bez skutku, zaniepokoił się i zapytał swoich ludzi o metysa. Nikt jednak nie wiedział, co się z nim stało. Wszak on nie doszedł poza to miejsce, gdzie zaczął grzebać między kamieniami — myślał sobie dowódca — a ponieważ tam go nie było, przeto należało go szukać tylko w stronie wejścia. Naraz obudziło się w białym podejrzenie i to równie nagle jak mocno.
— Zounds! — zawołał. — Chyba nam metys nie umknął!
Wszyscy milczeli w dalszym ciągu, ale myśleli tak samo.
— Musimy się czemprędzej wydostać — mówił dalej. — Tam jaśniej, niż tu. Może go jeszcze zobaczymy!
Zwrócił się ku wejściu, a towarzysze za nim, lecz po kilku chwilach zatrzymali się wszyscy z przestrachem, spostrzegli bowiem przed sobą wznoszący się w górę ogień, który wkrótce tak się zwiększył i rozszerzył, że zapełnił sobą całe wejście.
— Nieba, co to takiego? — krzyknął. — Czy to był ten metys? Kto...
Nim jeszcze dokończył zaczętego pytania, otrzymał straszną odpowiedź: za ogniem podniosło się takie wycie Komanczów, że zdawało się, iż skały drżą po obu stronach przesmyku. Białym mowę odjęło przerażenie, gdyż poznali natychmiast, w jakiem znaleźli się położeniu. Dowódca opamiętał się pierwszy, lecz na to tylko, by wyrzucić przekleństwo.
— Do stu piorunów! Jesteśmy tu zamknięci! Ten mieszaniec wydał nas Indyanom. To Komancze. Poznaję ich po wyciu. Tu po ścianach wiewiórka się nie wydrapie, a tem mniej człowiek. Musimy spróbować przejść przodem przez ogień. Siadajcie na konie i weźcie strzelby do ręki! Może zdołamy przeskoczyć płomienie, zanim się zwiększą. Szybkiem postanowieniem w tym wypadku jeszcze najwięcej można wskórać. Po tamtej stronie ognia poczęstujemy czerwonych dyabłów kulami.
— Iluż ich może być? — zapytał jeden z jego ludzi.
— Tego oczywiście nie wiem, ale w takiem położeniu trudno liczyć nieprzyjaciół. Musimy się wydobyć, żeby ich nawet tysiąc było. Uważajcie tylko, żeby się wam proch nie zajął i nie wybuchł. Szybkim skokiem przedostanie się każdy przez ogień. A zatem naprzód, my boys!
Biali rozpętali czemprędzej konie i powskakiwali na siodła. Z dowódcą na czele, trzymając strzelby w pogotowiu do strzału, ruszyli ku wejściu. Jeśli każdy miał w skoku przez ogień się przedostać, to musiał to zrobić w cwale; niestety nie można było tego dokonać z powodu ciasnoty i małego, choć krótkiego, zakrętu. Gdy dowódca minął zakręt, zobaczył przed samym sobą ogień, którego się w tem miejscu jeszcze nie spodziewał. Nie było dostatecznej odległości na rozpęd, a do tego spłoszył się koń i wzbraniał się iść dalej. Gdy dowódca spróbował zmusić go biciem do tego, usłyszał donośny, rozkazujący głos z tamtej strony ognia:
— Stać! Niech blade twarze dalej nie jadą! Jestem Tokwi Kawa, wódz Komanczów i mam z sobą sześć razy po pięćdziesięciu wojowników. Jeślibyście popadli w to szaleństwo i chcieli przeskakiwać, moglibyście to uczynić tylko jeden po drugim, a my wystrzelalibyśmy was po kolei!
— Tokwi Kawa, kat białych myśliwców! — zawołał dowódca, zwracając się do swoich. — Czy słyszeliście, co powiedział? On ma słuszność. Jesteśmy zupełnie zamknięci i nie zdołamy się wydostać. On zechce naszych skalpów i jeśli się da uprosić, żeby nas przynajmniej z życiem puścił, to będzie to dla nas wielkiem szczęściem.
Jak gdyby słysząc te słowa, odezwał się znów Czarny Mustang:
— Jeśli blade twarze spróbują się bronić, będą zgubione, daruję im jednak życie, jeśli się nam poddadzą.
Ponieważ biali, znajdujący się w tyle, nie zrozumieli tej obietnicy, powtórzył im ją dowódca. Nastąpiła krótka narada, na której postanowiono ułożyć się z czerwonymi i podstępem uzyskać jak najlepsze warunki. To też jego mość zawołał teraz:
— Co was skłania do wrogiego postępowania względem nas? Przecież nie zrobiliśmy wam nic złego!
— Wszystkie blade twarze są naszymi nieprzyjaciółmi — brzmiała odpowiedź. — Droga do ucieczki zamknięta, życie możecie ocalić tylko pod tym warunkiem, że poddacie się nam bez wszelkiego oporu. Odrzućcie broń!
— Behold! Tak źle jeszcze nie jest! Prawda, żeście nas zamknęli, ale spróbujcie nas stąd wydobyć! Strzelby nasze właśnie dowiodą wam, że to niedorzeczność uważać nas już za jeńców bezbronnych.
— Uff! Rozglądnijno się pierwej po waszem więzieniu. W górze na krawędzi skał stoi przeszło stu wojowników, gotowych na mój rozkaz posłać wam kule....
— Fatalne położenie! — zgrzytnął jego mość, oczywiście nie tak głośno, żeby to czerwoni słyszeli. — Jeśli tak jest, to wymiotą nas z góry i nie pokażemy im wcale zębów. Nie pozostaje nam nic innego, jak ułagodzić Czarnego Mustanga jak najbardziej za pomocą przebiegłych układów. Posłuchajmy, jakie stawia warunki!
Zwracając się znów do ognia, zawołał głośno:
— Niechaj twoi ludzie stoją sobie na górze, dopóki im się spodoba, my się was nie boimy. Słyszałem jednak, że Tokwi Kawa jest wodzem walecznym i sprawiedliwym, wolnym od uczucia nieprzyjaźni względem ludzi, którzy go nie obrazili, ani innej nie wyrządzili mu szkody. Jestem więc pewien, że wstrzymasz natychmiast kroki nieprzyjacielskie, skoro tylko usłyszysz, że nie szukamy niczego w tych stronach i że pragniemy przez nie tylko szybko przejechać. Jestem gotów pomówić z tobą.
— To wyjdź!
— Dumny wódz Komanczów nie może naprawdę żądać, żebym ja szedł do niego. Nas jest tylko trzydziestu, tymczasem on, jak sam powiada, ma trzystu wojowników. Ja postawiłbym wszystko na jedną kartę, gdybym się stąd oddalił, on zaś nie naraża się na nic, jeśli wejdzie do Estrecha.
— Ja jestem wodzem i nie potrzebuję chodzić za bladą twarzą — odrzekł dumnie Czarny Mustang.
— Well! Jeśli jednak nie przyjdziesz, będzie to tak wyglądało, jak gdybyś się obawiał, a my gotowiśmy przypuścić, że nie masz wcale tylu wojowników z sobą, ilu podałeś. Jeśli naprawdę jesteś odważnym i mężnym człowiekiem, jeśli rozporządzasz rzeczywiście trzystu Komanczami, to nie możesz wymagać, żebym ja opuszczał niewielu, którzy są ze mną.
Tokwi Kawa musiał w duchu przyznać białemu słuszność, oprócz tego zaś był przekonany, że biali są zupełnie w jego mocy i nic mu zrobić nie potrafią. Dlatego też odpowiedział:
— Jak śmiesz wątpić o mej odwadze! Dowiodę ci, że was uważam za psy, które kąsać nie mogą, ponieważ pyski im związano. Lecz blade twarze mają podwójne języki, a w sercu ich mieszka zdrada: zechcą mnie pochwycić, gdy przed niemi stanę.
— Nie. Dla nas jest nietykalny ten, który przychodzi się umawiać. Będzie ci zatem u nas bezpiecznie, jak wśród własnych wojowników.
— Będę także mógł powrócić, kiedy mi się spodoba?
— Oczywiście.
— Chociażbym się nie zgodził?
— I w takim razie.
— Nie będziecie się starali mnie zatrzymać?
— Nie.
— Czy mówisz prawdę?
— Zapewniam cię, że nie mam myśli ukrytych.
— My wierzymy w Wielkiego Ducha, którego wy nazywacie Bogiem. Co jemu przysięgniecie, tego musicie dotrzymać. Przyrzeknij mi więc na waszego Boga, że nie dotkniecie mnie, gdy zechcę odejść!
— Przysięgam i przyrzekam ci to.
— Wobec tego przyjdę do was.
Po upływie krótkiej chwili, podczas której usunięto nieco płonące drzewo tak, że między ogniem a skałą powstała luka, wszedł przez nią wódz. Następnie zbliżył się z wysoko wzniesioną głową i dumnym krokiem do dowódcy białych i usiadł przed nim. Jego mość wiedział, że wedle zwyczaju Indyan zwycięzca miał rozpocząć rozmowę, dlatego milczał, dopóki Mustang po dłuższym czasie nie odezwał się pierwszy:
— Blade twarze uznały, że byłoby głupotą z ich strony bronić się przed nami?
— Nie — odrzekł biały. — Tego przekonania jeszcześmy nie nabrali.
— W takim razie urodziliście się wszyscy bez mózgu. Nikt nie potrafi wspiąć się na te skały, a żaden jeździec, ani koń nie przejdzie przez żar płomieni. Z góry patrzy na was dwieście oczu, a sto strzelb jest gotowych do wygubienia was w przeciągu tak krótkiego czasu, jaki wy nazywacie minutą.
— Pshaw! My się strzelb nie boimy. W Estrechu jest podostatkiem skalnych wyskoków, które nas osłonią przed waszemi kulami.
— Na jak długo wystarczy ta osłona? — wtrącił Mustang pogardliwie. — Nie potrzebujemy zresztą kul na was marnować. My zewnątrz mamy wodę i zwierzynę, a wy tu nie. Zaczekamy więc, dopóki nie wypędzą was głód i pragnienie.
— To może potrwać dość długo!
— Uff! Im dłużej to potrwa, tem bardziej zaniknie nasza pobłażliwość, którą się obecnie powodujemy. Potem nie będziecie mogli liczyć na litość. Jeśli zaś teraz się poddacie, przekonacie się, że łaska mieszka jeszcze w naszem sercu.
— Łaska? Co zrobiliśmy, że mówicie o łasce? Udowodnij któremukolwiek z moich ludzi choć jeden drobny czyn, skierowany przeciwko wam, a wówczas przyznam, że możesz mówić o łasce.
— Pshaw! Słynny wódz Komanczów, Tokwi Kawa, nie potrzebuje niczego udowadniać. Wykopaliśmy topór wojenny przeciwko wszystkim bladym twarzom, wszyscy więc, którzy wpadną nam w ręce, powinni właściwie zginąć na palu. Jest to więc wielkiem miłosierdziem z naszej strony, że nie domagamy się waszego życia, lecz chcemy je wam darować. Ale miłosierdzie to potrwa krótko i zniknie, gdy stąd odejdę i powrócę do mych wojowników. Nie zwlekaj więc z postanowieniem! Synowie Komanczów pragną krwi waszej. Na razie mnie posłuchają, skoro jednak usłyszą, że łagodne słowa moje nie dotarły do waszych uszu, wtedy nie zdołam ich powstrzymać od tego, żeby nie zabrali wam skalpów!
Czarny Mustang powiedział to tak stanowczo, że słowa jego nie chybiły zamierzonego celu. Dowódca białych rzekł, by się upewnić:
— Żądasz zatem, żebyśmy się poddali i zobowiązujesz się w tym wypadku zostawić nas przy życiu. Spodziewam się, że przez życie rozumiesz także naszą wolność?
— Darujemy wam życie i będziecie mogli pójść, gdzie wam się spodoba — odpowiedział wódz, chociaż nie myślał dotrzymać przyrzeczenia.
— Wyjaśnij mi zatem, jak rozumiesz żądanie, żebyśmy się poddali?
— Wydacie nam wszystką waszą broń.
— Czy może i konie?
— Nie. Wojownicy Komanczów tak są bogaci w dobre konie, że gardzą waszymi lichymi.
— A reszta naszej własności?
— Pshaw! Wszystko, co posiadacie, nie przedstawia dla nas tak samo żadnej wartości, jak cienkie źdźbła trawy, unoszone przez wicher. Żądamy tylko waszej broni i niczego więcej!
— Ale w takim razie my nie będziemy mogli polować i będziemy bezbronni wobec nieprzyjaciół, gdybyśmy się z nimi spotkali!
— Przecież zatrzymacie swoje konie, a niedaleko stąd leży fort bladych twarzy. Dostaniecie się tam prędko i otrzymacie wszystko, czego wam potrzeba. Podałem wam już wszystkie warunki, pod któremi możecie życie ocalić. Moi wojownicy z pewnością niecierpliwią się z powodu mojej długiej nieobecności, dlatego muszę się już oddalić. Mów zatem prędko, co postanowiłeś i co zamierzasz uczynić!
Powstał i odwrócił się, jakby chciał odejść. To zatrwożyło doświadczonego i rozważnego zazwyczaj jego mości, oraz resztę białych. Wezwano Mustanga, żeby zaczekał jeszcze na chwilę. Dowódca zebrał głosy swoich ludzi, z czego okazało się, że wszyscy bez wyjątku uważali życie i wolność za rzeczy o wiele cenniejsze, aniżeli strzelby, które istotnie, jak wódz powiedział, mogli otrzymać w najbliższym forcie. Uwierzyli jego zapewnieniom i ani na myśl im nie przyszło, żeby on się nosił z zamiarem wymordowania ich wszystkich po odebraniu im broni. Gdy biali zawiadomili go o swem postanowieniu, błysnął oczyma złowrogo, lecz rzekł uprzejmie:
— Blade twarze postąpiły bardzo mądrze. Niechaj strzelby, pistolety, rewolwery i noże poskładają razem z prochem i nabojami blizko ognia. My zgasimy ogień i zabrawszy rzeczy, odjedziemy, a wy możecie pozostać, albo odejść, jak wam się spodoba.
Czarny Mustang był przekonany, że wygrał już całą sprawę i tryumfował w głębi duszy. Biali zaś byli tego zdania, że udało im się szczęśliwie zażegnać grożące im niebezpieczeństwo, a tymczasem byliby bez ratunku zginęli, gdyby się było nie stało coś, co zniweczyło podstępny plan Komańcza. Oto doleciał ich odgłos jakiegoś spadającego przedmiotu, a w tej samej prawie chwili uderzyło w bezpośredniem pobliżu ciało ludzkie o grunt skalisty. Blask ognia padał aż na to miejsce i dzięki temu ujrzano, że to był Indyanin.
— Uff, uff! — zawołał wódz z przestrachu. — Ten nieostrożny człowiek wychylił się zanadto poza krawędź Estrecha i runął! Ciało jego....
Wtem przestał mówić, gdyż w tej chwili trzasnął drugi Indyanin sobą o ziemię, a zaraz po nim trzeci. Biali odsunęli się w przerażeniu, Mustang zaś stanął zakłopotany w najwyższym stopniu, nie mogąc sobie w żaden sposób wyjaśnić tego śmiertelnego upadku trzech swoich ludzi. Dopiero po chwili przyszła mu następująca myśl do głowy:
— Trzech było, trzech naraz! Jeden utracił równowagę i ściągnął dwu innych, którzy go chcieli zatrzymać. Kto stamtąd upadnie, musi się zabić; nie może w nim być już życia!
Schylił się, ażeby przypatrzyć się nieszczęśliwym. Biali zbliżywszy się również, cisnęli się chcąc ich zobaczyć. Wtem zabrzmiał tuż za nimi głos stentorowy:
— Miejsca, moi panowie, miejsca. Strąciłem tych trzech, ażeby dostać czwartego, to jest wodza!

Dwie silne ręce torowały sobie drogę pomiędzy stłoczonymi ludźmi, którzy spoglądali na nowego przybysza, dziwiąc się niezmiernie, jak mógł tam przyjść, bo latać nie umiał, a przez ogień, ani też po skale przedostać się nie było można. Przybysz był odziany w skórę, na gło
„Pozwólcie, żebym w waszym związku był czwartym!“
wie miał kapelusz o szerokich krysach, buty z cholewami na nogach, a na plecach dwie strzelby.

Wódz usłyszał także słowa obcego człowieka i na dźwięk ich poderwał się z pochylonej postawy. Ujrzawszy go przed sobą, cofnął się o krok i zawołał głosem takim, jak gdyby widmo zobaczył:
— Old Shatterhand, uff.... uff.... uff!... To.... rzeczywiście.... Old Shatterhand!
— Tak, to ja — odrzekł przybyły. — Zdaje się, że zjawiam się w sam czas, aby przeszkodzić nowemu łajdactwu z twojej strony.
Mustang był tak przerażony, że nie zdołał dość szybko się opamiętać i wyjąkał:
— To... to nie może być! Old Shatterhand... powinien być na innej... innej drodze do... do Santa Fé!...
— Pshaw! — przerwał mu ze śmiechem myśliwiec. — Nie łam sobie głowy, stary rabusiu! Ani mi się śniło tak jechać, jak ty sobie życzyłeś. Jeżeli zaś nie chcesz, żebym ci ciągle przeszkadzał, to nie zostawiaj śladów, w których możnaby zaprowadzić gospodarstwo rybne. Ach, poczekajno! Na to jestem przygotowany, więc mi nie ujdziesz!
Ostatnie słowa wywołała ta okoliczność, że wódz, odzyskawszy przecież panowanie nad sobą, rzucił się w kilku skokach w bok, aby umknąć ku ognisku, lecz Old Shatterhand pobiegł za nim jeszcze szybciej, a pochwyciwszy go za kark, powalił go i uderzył dwa razy tak silnie pięścią w głowę, że ten nieprzytomny potoczył się po ziemi. Następnie zwrócił się Old Shatterhand do pogrążonych wciąż jeszcze w zdumieniu białych i zawołał:
— Good evening, gentlemani! Nie weźmiecie mi tego za złe, jak się spodziewam, że przerwałem wam przyjacielską rozmowę z wodzem Komanczów i że tak znienacka wpadłem pomiędzy was a niego?
— Ani nam się śni brać wam to za złe! — odrzekł dowódca. — Jestem jeszcze sztywny ze zdumienia, sir. Ale to słuszne, wy jesteście Old Shatterhand, naprawdę i rzeczywiście Old Shatterhand!
— Zdaje się więc, że mnie znacie?
— Yes! Widziałem was przed dwoma laty w Spotted tail agency, gdzie pewien wódz Crowów sądził, że umie lepiej od was jeździć na koniu. Przegrał oczywiście zakład i musiał zapłacić pięćdziesiąt skórek bobrowych, które wy jednak zwróciliście mu nazajutrz. Za ten wasz krok nie mógł się was potem dosyć nachwalić.
— Wiadomość o zakładzie jest prawdziwa i czas jest właściwy, nie przypominam sobie jednak, czy was tam widziałem.
— To jest zrozumiałe. Tak nieznaczna osobistość jak ja, nie ma zdolności do tego, żeby wpaść w oko Old Shatterhandowi albo Winnetou.
— Pshaw! Każdy człowiek posiada swoją wartość. Czy wolno zapytać o wasze nazwisko?
— Moje nazwisko nie może wam być znane. Ja sam słyszę je tak rzadko, że niemal je zapomniałem. Nazywają mnie: Wasza mość.
— Aha! Wasza mość! Jeśli to wy, to słyszałem już o was. Podobno jesteście tęgim jeźdzcem i znającym się na tropach westmanem, to też tem więcej mnie to dziwi, że tak niebacznie daliście się wywieść w pole Mustangowi i jego wnukowi.
— Jego wnukowi?
— Tak.
— Nie znam go wcale.
— Znacie go aż nadto dobrze. Metys, który was tu zaprowadził, jest synem białego, którego żoną była córka Mustanga.
— Heavens! Teraz zaczynam pojmować całą sprawę. Ależ, sir, skąd wy wiecie, że to ten łotr nas tu zaprowadził?
— Powiedziały mi to jego i wasze ślady. On i wódz podsłuchali was w obozie.
— Rzeczywiście? Czy tak jest, tak? A my głupcy nie zauważyliśmy tego! Mieliśmy właśnie zamiar wydać naszą broń Komanczom.
— Broń? Co za głupota z waszej strony!
— To wcale nie głupota, sir! Musieliśmy tak zrobić, chcąc ocalić życie.
— Ocalić życie? Jakto?
— Komancze postanowili byli właściwie zabić nas, lecz wódz obiecał w zamian za broń nie tylko życie nam darować, lecz także wolność.
— I wy uwierzyliście w to?
— Naturalnie!
— To wcale nie jest tak naturalne, jak wam się zdaje. On nie miał zamiaru dotrzymać przyrzeczenia, chciał was tylko pozbawić broni, aby was potem pomordować wygodnie.
— Tempestad! Tak sądzicie naprawdę?
— Nie tylko sądzę, lecz nawet pewny jestem tego. Zdaję mi się, że nie wiecie rzeczy najważniejszej. Ilu Komanczów stoi przeciwko wam?
— Trzystu.
— Jest tylko stu, a my zabraliśmy im broń, leki i konie. Z tego powodu wypędzono ich ze szczepu i teraz włóczą się, aby zdobyć sobie broń i skalpy. Chcieli wam zabrać jedno i drugie, a w dodatku konie. Tych stu ludzi ma zaledwie pół tuzina strzelb, a koni tylko dwa.
— A do wszystkich dyabłów! To mogliśmy ich wystrzelać do jednego!
— Oczywiście! Możecie to zresztą jeszcze uczynić.
— To już przepadło. Przyrzekliśmy im pokój i zobowiązaliśmy się nie naruszyć im wodza.
— Pshaw! Słowa danego dotrzymajcie. Przeciwko temu nic nie mam, chociaż on nie dochowałby pewnie swojego. Ale ja nie dałem mu słowa, mnie więc wolno go naruszyć. Dokonałem tego już w pewnej mierze, jak to sami widzicie. Przyjdzie wkrótce do przytomności, dlatego trzeba go związać, ażeby nie mógł głupstw robić!
— A co się z nim potem stanie, sir?
— Hm! Mnie on nic teraz nie wyrządził złego, a was także nie poturbował. Życie więc jego nie należy ani do was, ani do mnie. Musimy go puścić wolno, ale damy mu pamiątkę.
— Well! Niechaj dostanie taką, żeby ją popamiętał. Przedtem jednak weźmiemy go na spowiedź. Przesłuchanie musi się odbyć wedle ustaw sawanny. Ale, mister Shatterhand, ja wciąż jeszcze nie mogę wyjść ze zdumienia, że was tu widzę. Jak weszliście tutaj?
— W najprostszy sposób na świecie. Jak zetknęliśmy się z Mustangiem, o tem jeszcze usłyszycie, to zaś wiecie już, że zabraliśmy Komanczom broń, konie i leki. Oni podsłuchali, że zamierzamy udać się do Santa Fé, wskutek czego należało się spodziewać, że się na tej drodze zaczają, aby się na nas zemścić. Szukaliśmy więc gorliwie ich tropu.
— Przecież nie mogliście go zobaczyć!
— Czemu nie?
— Bo nie byli przed wami, lecz za wami. Wszak wy mieliście konie, a oni nie.
— Zapatrujecie się na rzecz całkiem mylnie! Właśnie dla tego, że byli bez koni, mogli przejść wprost przez góry, tymczasem my musieliśmy okrążać, przez co oni nas wyprzedzili. Natknęliśmy się na ich ślady nad wodą, gdzie oni ubili bizona, krowę i cielę i ruszyliśmy za nimi. Dziś rano dotarliśmy do ich wczorajszego obozu, zobaczyliśmy także ślady po waszym i zauważyliśmy, że was podeszli. Oczywiście ruszyliśmy znowu za nimi i przybyliśmy tutaj właśnie w chwili, kiedy rozniecono ogień, który miał wam zamknąć wyjście z Estrecha. Podzieliliśmy się, aby tę zgraję z kilku stron osaczyć...
— Hallao! W takim razie macie zapewne towarzystwo z wielu ludzi złożone?
— Nie. Jest nas tylko sześciu.
— Sześciu? Gdybyście nie nazywali się Old Shatterhand, uważałbym was za waryata. Sześciu ludzi chciało osaczyć stu Komanczów!
— Cóż w tem dziwnego? Tych stu Indyan nie ma prawie żadnej broni, a tymczasem ja sam mam w mojej rusznicy, w sztućcu Henryego i w rewolwerach trzydzieści i dziewięć kul. Poza tem jest z nami ktoś, co więcej wart niż stu Komanczów.
— Któż to taki?
— Winnetou.
— Co? Wódz Apaczów jest także tutaj? Dzięki Bogu! W takim razie nie obawiamy się już niczego! Bez was bylibyśmy zgubieni, a wy ocaliliście nam życie. Tego nigdy wam nie zapomnimy, sir!
— Niema o czem mówić! Podzieliliśmy się zatem, aby Komanczów otoczyć. Ja powaliłem przytem jednego z waszych towarzyszy, nazwiskiem Hum, który z gorliwości, żeby was ocalić, tak był nieostrożny, że nie chciał nam dać żadnej odpowiedzi, wobec czego musiałem z nim postąpić jak z nieprzyjacielem.
— Zacny człowiek! My obeszliśmy się z nim niedobrze, a on chciał nas za to ocalić! Był mądrzejszy od nas i lepszy!
— To prawda zaiste. Uwolniłem go też niebawem. Potem wydostaliśmy się na skały, aby zaglądnąć do Estrecha. Na górze ustawili się Komancze, którzy jednak nic wam zaszkodzić nie mogli, ponieważ nie mieli broni. Patrząc pod światło ogniska, ujrzałem was naradzających się z wodzem, a równocześnie zauważyłem głaz, wystający ze ściany, przy pomocy którego mogłem zejść do was. W chwili właśnie, kiedy miano mnie spuścić, nadeszło trzech Komanczów, aby się ustawić w tem miejscu. Jeden ich okrzyk byłby nas zdradził. Niechętnie zabijam ludzi, ale tu nie było wyboru; dostali pięścią po głowie i pospadali tu do was. Potem ja zsunąłem się za nimi po lassach aż do głazu, gdzie znów umocowałem rzemienie i zlazłem aż na ziemię. W ten sposób dostałem się do was. Jesteście ocaleni, gdyż moi towarzysze stoją przed Komanczami i za nimi; nadto moi ludzie znajdują się w ciemności, a czerwonych oświetla ogień. Wystarczy jeden znak z mojej strony, a hukną strzały. Ach, patrzcie, wódz się już rusza! Zaraz odzyska przytomność i dowiemy się, co myśli o swem położenia obecnem.
Wódz się rzeczywiście ocucił, a Old Shatterhand zaczął go przesłuchiwać. On nie przyznał się do tego, żeby godził na życie białych, a że niepodobna mu było tego dowieść, przeto nie można też było karać go śmiercią. Usłyszawszy, że za przesmykiem stoi Winnetou z pięciu ludźmi — Hum był także z nimi — gotów do ataku, przestraszył się i przyrzekł, że z Komanczami oddali się natychmiast, jeśli biali do nich strzelać nie będą. Na to się zgodzono. Jego mość jednak postanowił dać mu pamiątkę, a sądził również, że metys także na nią zasłużył. Polecono więc wodzowi, żeby zawołał wnuka pod pozorem, że jako świadek ma wziąć udział w układach. Nie przeczuwając właściwego powodu, zawołał Mustang metysa, który rzeczywiście był na tyle bezwstydny, że posłuchał wezwania. Związano go natychmiast tak samo, jak Tokwi Kawę, poczem obydwaj otrzymali pamiątkę, na którą się złożyło tyle batów, że bardzo wolnym krokiem udali się do swoich, kiedy ich wypuszczono. Jeśli się zważy, jak straszną obelgą jest obicie dla czerwonego wojownika, można sobie wyobrazić, z jak gorącą żądzą zemsty opuścili obydwaj Estrecho. Wkrótce potem przekonali się biali, że Indyanie wydłużoną linią zabrali się z ich pobliża.
Pozostali podtrzymali rozniecony ogień i usiedli przy nim, aby dokładnie omówić wypadki tego dnia. Gdy jego mość wspomniał o Bonancy of Hoaka, zapytał go Old Shatterhand:
— Zmierzaliście więc do bonancy, a nie do Estrecha?
— Yes, sir! Ale bonanca miała się tu w Estrechu znajdować.
— Tak! — zaśmiał się myśliwiec. — Czy wiecie, co ta nazwa oznacza?
— Nie. Niema wogóle takiego człowieka, któryby to wiedział.
— Owszem, są tacy. Wie o tem Winnetou, a ja także mogę wam to powiedzieć.
— To pewnie wiecie także, gdzie ona leży? — spytał szybko i skwapliwie.
— Tak.
— To powiedzcie prędzej, gdzie?
— Bardzo chętnie! Hoaka jest słowem, wziętem z języka Acoma i znaczy tyle, co niebo. Bonanca of Hoaka znaczy więc bonanca niebieska. Kiedy blade twarze rozbijały się tu na wszystkie strony za ponętnym kruszcem i ginęły przytem przeważnie, nauczali równocześnie starzy padres o prawdziwych skarbach, jakich tylko w niebie szukać należy. W ten sposób utworzyło się określenie Bonanca of Hoaka. Żyje ona w podaniu, nie daje spokoju i gambuzinom i, jak słyszę, zaprzątnęła nawet wasze głowy, panowie.
— A więc to tak się ta sprawa przedstawia! — rzekł jego mość rozczarowany w najwyższym stopniu. — A zatem dla złudzenia, dla starej baśni omal nie zginęliśmy śmiercią męczeńską. Ach czemuż tym dwom łajdakom, którzy to wyzyskali, nie wyliczyłem po pięćdziesiąt batów więcej, aniżeli dostali!
— Nie smućcie się! Dostali dość i będą to długo czuli, a nie zapomną o tem nigdy. Nikt nie ucieszyłby się bardziej, jak mister Swan, inżynier z Rocky Ground, gdyby się dowiedział, że metys, a nawet wódz otrzymali dokładnie obliczoną karę, jaką on tam dla mieszańca obmyślił.
— To zaiste prawda, że uradowałby się bardzo — potwierdził Hobble-Frank, chwytając w lot sposobność do zaprawienia rozmowy swoją musztardą.— Ja nie jestem wprawdzie zwolennikiem kary cielesnej, gdyż po pierwsze dotyka ona niemile tego, kto ma delikatną duszę, a powtóre uszkadza nietylko to miejsce, na które spada i na którem się centralizuje, lecz zabija poczucie honoru u tych osób, które go już straciły, oraz mąci soki ciała i ducha i odbiera im spokój. Są jednak podmiotowości, nie mogące wyżyć bez batów. Nie jestem więc zwolennikiem kijów, lecz nie urywam sobie także głowy, jeśli się ich czasem użyje. Byle tylko mnie to nie spotykało, gdyż, co kto lubi, to może sobie drugi także kupić dość tanio. W karze cielesnej są właśnie momenty, w których nawet rzeczy najdroższe wydają się mnie zbyt taniemi, a najtańsze zbyt drogiemi. Quod erat demon szratus!
Długi Hum nie znał jeszcze małego westmana i jego właściwości, uważał więc za stosowne poprawić zdumiewający błąd Hobblego i powiedział:
— Darujcie, mister Franku! Nie mówi się demon szratus, lecz demonstrandum.
Na to błysnął Frank gniewnie oczyma i odrzekł prychającym głosem:
— Tak? Tak? Ejże, co też pan wygadujesz! Słuchaj pan, mój najzacniejszy panie, czy wiesz pan może, jak ja się nazywam?
— Przecież pan mi to powiedziałeś. Nazwisko pańskie jest Franke!
— Franke? Tylko Franke? W takim razie muszę panu zdjąć bielmo z oczu! Oto wiedz pan, że urodziłem się i ochrzczony zostałem jako Heliogabal, Morfeusz, Edeward Franke, myśliwiec preryowy z Moritzburga. Zrozumiano? Kto ma takie kolosalne nazwisko, jak ja, z tym nie łatwa sprawa. A powiedzno pan swoje!
— Jestem Hum.
— Hum! Hum! To przecież nie jest nazwisko. Z pewnością pan się inaczej nazywasz!
— Tak jest w istocie.
— No, a jak?
— Nie wyjawiam chętnie mojego nazwiska.
— Dlaczego?
— Bo, mówiąc szczerze, obraża moje poczucie piękna.
— A widzisz pan! Masz pan nazwisko, które asymiluje poczucie piękna! I pan śmiesz poprawiać Heliogabala Morfeusza Edewarda? Mogę panu zaraz za to się odwdzięczyć! Nazwisko pańskie brzmi pewnie straszniej, niż notatka urzędowa o Dawidzie Machabeuszu Timpem.
Na dźwięk tego nazwiska zaczął długi Hum nadsłuchiwać i zapytał czemprędzej:
— Timpe? Skąd pan przyszedłeś do tego nazwiska?
— Ja? Wcale do niego nie przyszedłem. To nie jest moje nazwisko. Dziękuję pięknie! Gdybym się nazywał Timpe, skoczyłbym w morze tam, gdzie woda najgęstsza!
— A znałeś pan jakiego Timpego?
— Znałem niestety dwie takie pożałowania godne osoby. Znam je nawet jeszcze teraz.
— W swojej ojczyźnie?
— Nie. Nazwisko Timpe obrzydziłoby mi ojczyznę. Nie, poznałem ich tu w Ameryce.
— Gdzie?
— W Rocky-Ground.
— Czy tam mieszkają?
— Nie. Mieszkają teraz w Estrecho de Kuarco, a jeśli pan chcesz ich zobaczyć, nie potrzebujesz pan wyciągać lunety z pochwy, jeżelibyś pan ją miał oczywiście. Przypatrz się pan tym tylko obu młodzieńcom, temu kasztanowatemu Hazowi i tamtemu jasnemu jak bułka Kazowi. Do nich przyczepiło się już oddawna beznadziejnie nieszczęsne nazwisko Timpe.
— Rzeczywiście? Panowie, panowie nazywacie się Timpe? — pytał Hum, zwracając się do obydwu braci stryjecznych.
— Tak — odrzekł Kaz. — Ja jestem Kazimierz Obadia Timpe, a to mój kuzyn Hazael Benjamin Timpe.
— Gdzie urodziliście się, panowie?
— W Plauen w Saksonii. Pana zajmują widocznie nasze nazwiska.
— Zaiste!
— Czemu? Czy znałeś pan może kogo o tem samem nazwisku?
— Tak.
— Gdzie? Proszę nam powiedzieć! To dla nas bardzo ważne!
— Chętnie, bardzo chętnie, lecz powiedzcie mi pierwej, panowie, dlaczego porzuciliście kraj ojczysty?
— Nie mamy powodu tego ukrywać. Szukamy tutaj spadku, który nam w oszukańczy sposób zabrano.
— W oszukańczy sposób zabrano? A kto to zrobił?
Widać było po Humie, że przedmiot tej rozmowy zaprzątnął całkiem jego uwagę. Kaz odrzekł:
— Uciekł nam z nim jeden z braci stryjecznych, niejaki Nahum Samuel Timpe i podobno przebywa teraz w Santa Fé. Jesteśmy właśnie w drodze do tego miasta, aby zdemaskować oszusta.
— All devils! A kto zostawił ten spadek?
— Nasz stryj Józef Habakuk Timpe, który umarł bezdzietnie w Fayette.
— Moi panowie, to mnie istotnie bardzo zastanawia. Skąd jednak o tem wiecie, że ten stryj pozostawił majątek?
— Od braci stryjecznych Piotra Michy Timpego i Marka Absalona Timpego, którzy właśnie dostali sto tysięcy talarów.
— I wy dla tego przybyliście tutaj, aby odebrać swoją część?
— Tak. Pisałem najpierw kilkakrotnie, lecz nie otrzymałem odpowiedzi; dlatego wybrałem się, ażeby pochwycić oszusta, który umknął z całą sumą.
Na to wybuchnął Hum głośnym śmiechem, wołając w przerwach:
— I po to udajecie się do Santa Fé? To zupełnie zbyteczne. Możecie go tutaj złapać, tutaj, w Estrechu, gdzie siedzicie w tej chwili!
— Co? Jak? Pan żartujesz! Pan sobie drwisz z nas! — mówili szybko Kaz i Haz jeden za drugim.
— Nie, biorę rzecz całkiem poważnie, chociaż się śmieję. Czy jeszcze niczego się nie domyślacie? Wy poskracaliście swoje imiona Kazimierz i Hazael na Kaz i Haz, a ja wspomniałem, że moje nazwisko brzydko brzmi i nazywam siebie Hum. Czy to nie mogło powstać ze skróconego Nahum? Jam jest Nahum Samuel Timpe, ten brat stryjeczny i oszust, którego szukacie. No, pochwyćcie mię, panowie, czemprędzej!
Kaz i Haz oniemieli w pierwszej chwili ze zdumienia, lecz gadatliwy zawsze Fran k, zawołał z wielkim zapałem:
— Teraz go już mamy! Prawdziwy kryminalny Timpe wpadł nam sam w sieci! Jeśli nie odda pieniędzy natychmiast, powiesimy go jak nietoperza, żeby głowa zwrócona była na dół ku wnętrzu matki ziemi. Jak to ładnie brzmi przysłowie, że pycha zawsze poprzedza upadek. Teraz omota go policya jego własnem demonstrandum!
Teraz zerwali się Kaz i Haz, wpadając na Huma z pytaniami, wyrzutami i groźbami! On jednak nie słuchał tego, lecz wyciągnął z kieszeni starannie zawiązaną paczkę papierów, wyjął z niej list i podał im, śmiejąc się ciągle.
— Te bezwartościowe papiery — dodał jeszcze dla wyjaśnienia — które mnie jednak kosztowały dużo pieniędzy, są całą puścizną po stryju Józefie Habakuku. Zobaczcie wszystkie i zbadajcie, ale najpierw przeczytajcie to pismo, które spadkodawca otrzymał na krótki czas przed śmiercią. To jedyny legat, którego nie opłaciłem z własnego majątku. Możecie go sobie zachować.
Obaj wzięli się skwapliwie do czytania listu i czytali go równocześnie. Im dłużej jednak czytali, tem bardziej wydłużały im się twarze, a gdy skończyli, upuścili list na ziemię i spojrzeli na Huma z rozczarowanemi minami.
— No, czy jestem oszustem? — zapytał Hum. — Stryj sam mnie oszukał w tej historyi z dziedzictwem, a wasi bracia stryjeczni zażartowali z was sobie, ponieważ Timpowie z Plauen powaśnili się z Timpami z Hofu. Pierwsi z nich wygrali na loteryi sto tysięcy talarów i wmówili w krewnych z Hofu, że odziedziczyli tę sumę po stryju Habakuku. Napisali o tem do stryja na krótki czas przed jego śmiercią i w tym liście sobie z was zażartowali. Aczkolwiek to zabawna historya, żal mi jednak serdecznie, iż spowodowała to, że spotkaliśmy się tu na Zachodzie. Jeśli chcecie mnie jeszcze aresztować, to służę!
Chociaż list zawierał niezbity dowód niewinności Nahuma, upłynęła jeszcze dobra chwila, zanim Kaz i Haz przyzwyczaili się do nowego zdania o rzeczy. Z trudem tylko zdołali się wyrzec raz na zawsze nadziei zdobycia przecież kiedyś tego spadku. Wreszcie podniósł się Hum, wyciągnął do nich obie dłonie i rzekł:
— Nie martwcie się! Przepadł wam przecież tylko urojony majątek, ja zaś utraciłem przez Józefa Habakuka rzeczywisty, który byłby mi zostawił mój ojciec, gdyby go był brat nie oszukał. Jeśli ja się z tem pogodziłem, to i wy potraficie znieść spokojnie ten cios losu, tembardziej, że zamiast krewnego oszusta odnaleźliście, uczciwego stryjecznego brata, który się ogromnie tem cieszy, że się z wami spotkał i gotów jest dzielić z wami wszelką dolę i niedolę. A sądzę, że to także coś warte!
To głęboko poruszyło duszę Hobblego. On, który dopiero co powiedział, że Huma należy powiesić do góry nogami, zawołał teraz z zapałem:
— Cóż stoicie tu, jak cielęta przed nowemi wrotami! Ten kochany i niezrównany Hum przemówił mi z wątroby i śledziony. Niema na świecie nic lepszego nad stryjecznego brata, którego można szanować i konjugować. Doświadczyłem tego tu na moim kuzynie Drollu. Takie pokrewieństwo ciała i ducha jest milsze od lewkonii i narcyzów; ono wzmacnia nerwy i kości pokrewnego szlachectwa duszy. Nie ociągajcie się zatem tak długo z wstąpieniem do konsumcyjnego związku przyjaźni, lecz ujmijcie się silnie za ręce, a ja uczynię pierwszy krok do pojednania przez to, że zawołam z Wielandem Fridolinem: „Pozwólcie, żebym w waszym związku był czwartym“!
To pomieszanie i przekręcenie cytatu wzbudziło powszechną wesołość. Kaz i Haz musieli zawtórować temu śmiechowi i ujęli w końcu Huma za ręce, przyczem pierwszy z nich powiedział:
— Masz słuszność, kuzynie; nie widzę powodu do tego, żeby się gniewać dłużej na ciebie. Zresztą pieniądze możeby nas były unieszczęśliwiły. Stoimy tutaj nad Bonancą of Hoaka, a nazwa jej powinna nas nauczyć, że są jeszcze inne skarby, których należy pożądać. Trzymajmy się odtąd razem wiernie, a spodziewam się, że kiedyś na oznaczenie dozgonnej przyjaźni tak będą mówili: „Całkiem jak u spadkobierców Timpego“!
— Tak jest, jak u spadkobierców Timpego! — potwierdził Hobble. — Nie mogłem wprawdzie dotychczas znaleźć infulzorycznego smaku w tem nazwisku, ale czego nie widzi rozum rozumnych, to zobaczy reumatyk, kiedy go szarpie. A zatem, żegnam teraz moją niechęć, a ponieważ wy przybraliście sobie same skrócone imiona, to skreślę i ja, jako czwarty w związku, dwie zgłoski u swego. Nazywajcie mnie więc na przyszłość tylko Heliogabalem Morfeuszem Edewardem, a Franka możecie sobie opuścić. Kula ziemska będzie mimoto dobrze wiedziała, że te trzy imiona należą do słynnego na cały świat Franka. Powiedziałem. Howgh!








  1. Morze.
  2. Poszukiwacze złota.
  3. Kawałeczki złota.
  4. Krzemienny przesmyk.
  5. Nowicyusze (żółtodzioby).
  6. Kryjówka złota.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.