Miłość za grobem/Dzień Trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Miłość za grobem
Pochodzenie Dramata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Porębowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIEŃ TRZECI.



SCENA I.
(Pod murami Galery)
(Wchodzi don Alvaro prowadząc konia za uzdę i nie spostrzegając śpiącego Baryłki):
Alvaro.

Chłodna i blada nocy!
Twoje mi cienie ześlij ku pomocy.
Z tobą lęk mój nadzieje,
Miłość zbawienie, duch znajdzie trofeje.
Na twojém niebie, skąd płocha ucieka
Gwiazda ma, jaśniéj wybłyśnie Maleka,
Gdy z zamku uniesiona
Jedwabną siecią znajdzie me ramiona.
Na skrzydłach méj tęsknoty
Dwie mile zbiegłem, jak ptasiemi loty;
Tutaj w załamie góry,
Nieumiejętną gdzie sztuką natury
Między krzewów zaploty
Labiryntowe stworzyły się groty,
Koń zostanie na stajni,
Ukryty niźli leśne duchy tajniej.
Wierniéj dotrwa — zawierzę —
Własnym swym cuglom zostawione zwierzę,
Niżeli wczoraj głupocie człowieczéj.

(Potyka, się na Baryłce):

Co to? — Jak to się trwoży lada rzeczy

Serce zakochanego,
I jak znajduje wszędzie wróżbę złego!
Czemuż, gdy stawiam na tych progach nogę,
Trup nieszczęśliwy rzuca mi się w drogę?
Na co popatrzę dzisiaj, co usłyszę,
Jakąś okropną grozą ku mnie dysze.
Biedne, nędzne ty ciało,
Coś sobie górę grobowcem wybrało!
Lecz nie... szczęśliwe, że pod głazy temi
Raz dostąpiłoś pokoju — na ziemi.
— Jaka ciemność straszliwa!

(Potyka się powtórnie).
Baryłka.

Kto tam mię tyka?

Alvaro.

Ha! trup się odzywa?
Kto jesteś, człecze?

Baryłka.

Czy to pan nie baczy?
Baryłka; siedzę pilnujący klaczy
Przy tém rozłożystém drzewie:
Żywa dusza o nas nie wie,
Ale coś pan długo bawi;
Mamy przecież być dziś w Gawji.
— Choć rozumiem, że pan żmudzi,
Wiem, że się kochankom nudzi
Żegnanie.

Alvaro.

Co robisz tutaj?

Baryłka.

Co? Jakże pan pytać może?
Od wieczoru tak na dworze
Czekam do tych pór,
To jest odkąd pan przez mur
Skoczył do pani Maleki!

Alvaro.

Co mówisz? — Rzecz niesłychana!
Więc od dzisiejszego rana
Śpisz tutaj?

Baryłka.

O jakiem ranie
Pan gada? Tutaj maliznę
Przyległem i w trzeźwym stanie,

Żeby przepędzić truciznę,
Co ją zażyłem z rozpaczy,
Że nie mogłem znaleść klaczy,
Co mi uciekła w te krzaki.
Lecz kiedy — widzę — wróciła,
A mnie trutka nie zabiła,
— Ałłah mię ratował, — taki
Idźmy.

Alvaro.

Z głupcem-że się poraj!
Pijanyś był, trutniu, wczoraj.

Baryłka.

Nie winien, że mi truciznę
Dali, co człeka rozbiera.
Już ja sam to czuję tera:
Język kiedy się obliznę
Po wargach jak szczeć piłuje;
Gęba jak łykowa króbka,
A podniebienie jak hubka,
Całemu jak w occie kwaśnie.

Alvaro.

Precz mi stąd! Tego by właśnie
Trzeba, bym takiéj posługi
Doczekał dzisiaj raz drugi.
— Jesteś do służby za durny,
I w tak ważnem przedsięwzięciu,
Zrzekam się próby powtórnéj.

Baryłka.

Nie ja, panie, winien; Sara:
Przysięgała, że to trutka,
Ja téż chcący umrzéć zara,
I myślący: ot, śmierć krótka,
Piłem, piłem...

(Ruch za sceną).
Alvaro.

Cicho, ośla
Głowo; słyszę, ktoś się zbliża.
— Skryjmy się tutaj w zarośla.

(Kryją się).



SCENA II.
(Wchodzą: Garces i żołnierze).
Garces.

To jest ów w zamku głębiny
Prowadzący otwór miny, —
Chodźcie cicho, towarzysze,
Niechaj nikt was nie spostrzeże.
Już tam ogień ma swe leże;
I już tam zniszczeniem dysze;
Lada chwila na powietrze
Rzuci górę, gdzie się zetrze
Rozerwana — w proch i popiół.
Wy po tym podziemnym gromie,
Stańcie zaraz na wyłomie
Co otworzy się w wybuchu,
I wytrwajcie druh przy druhu,
Aż wam z odsieczą przybieżą
Towarzysze, co w tych gąszczach
Ukryci czekając leżą.

(Odchodzą).



SCENA III.
(Don Alvaro, Baryłka, późniéj Maurowie, don Lope i żołnierze za sceną).
Alvaro.

Słyszałeś co?

Baryłka.

Nie słyszałem.

Alvaro.

To patrol; — rondę odbywa.
Bacz, by cię nie spostrzeżono.
Poszli już?

Baryłka.

Toć poszli pono.

Alvaro.

Byle do furtki zamkowéj
Przekraść się można...

(Strzały armatnie).

Ha! co to?

Baryłka.

Niéma bardziéj zrozumiałéj
Podobno na świecie mowy,
Jak kiedy armata krzyka,
Choć się nie zna jéj języka.

(Wybuch miny).
Maurowie (n. s.).

Ratuj Boże!

Baryłka.

I Mahoma,
Mój proroku; za to doma
Niechajże cię kocha Ałła.

Alvaro.

Od okropnego wystrzału,
Od ech rozbieganych tętentu
Ziemia w posadach zadrżała,
Zadrżał firmament z kryształu,
Zatrząsł się glob dyamentu.

Lope (za sc.).

Mina pękła jak należy.
Do dział, hej, kto w Boga wierzy.

(Huk bębnów).
Alvaro.

Jakie Etny, Monhibele,
Wezuwiusze kryła w ciele
Góra, że tak niemi miota
Z rozpękanego żywota?

Baryłka.

Mangybiele, Wjezuwusze?
— Nic nie widzę, przyznać muszę,
Wszystko jest ogień i dym.

Alvaro.

Od grozy mi zmysły chore...
Pośród labiryntu broni,
Pękające miasto gore.
Jak w łonie niewypoczęty
Płód bolesna góra roni
Z saletry, smoły i siarki,

Żmijowego cielska szczęty.
— To jest Hiszpanii upadek...
A ja stoję, niemy świadek,
Patrząc, ja szlachcic, kochanek,
Jak tam moje szczęście płonie?
Podły, jeśli nie pogonię...
Tak, skoczę na ogniów hydrę,
Muru dyamentowe blanki,
Témi rękoma rozwalę,
A kiedy Malekę wydrę,
Wyniosę przez ogniów fale,
— Niech już w ogniowéj ruinie
Galera, cały świat ginie.

(Wybiega).
Baryłka.

Nie szlachcic ja, nie kochanek,
Jeśli z téj ogniowéj barci,
Nie wydrę méj pszczółki Sarci.
— Nie szlachcic i nie kochanek?...
Cóż, jeśli nie będę niemi?
Zostało ich dość na ziemi.
Ot, byłem ja wyszedł cały,
Niech w téj czerwonéj ruinie
Sarcia i Galera ginie.

(Odchodzi).



SCENA IV.
Ruiny Galery.
(Wchodzą: don Juan de Mendoza, don Lope, Garces, Żołnierze, późniéj Malek i Maurowie).
Lope.

Niech nie wyjdzie żywe imię:
Puścić gród po krwi i dymie!

Garces.

Ja ogień podkładać śpieszę.

Żołnierz.

Ja łupami się nacieszę.

(Wchodzą Malek i Maurowie).
Malek.

Zwalono mur, miasta tarczę.
Ha! więc ja tu sam wystarczę,
Ja sam i ten miecz mój szczery.

(Ucierają się).
Mendoza (do Lopeza).

To Ladyn, alkad Galery.

Lope.

Poddaj się.

Malek.

Co to poddanie?

Klara (za sc.).

Ladynie, ojcze mój, panie!...

Malek.

To Maleka, dziecię moje.
Jak rozerwać się na dwoje?...

Klara (za sc.).

Żołdak goni mię, zabije!

Malek.

Niechże ja cię nie przeżyję.
Rzucam broń; chodź, tém żelazem
Dokończ mię; zginiemy razem.

Lope.

Idź więc, psie, gdzie twa psia meta.
A pozdrów tam Mahometa.

(Maurowie cofają się, chrześcijanie napierając wychodzą za niemi)



SCENA V.
(Wracają po chwili Żołnierze, Garces, don Lope i Mendoza).
Żołnierz 1.

Długa mi się służba liczy,
— Nie pomnę takiéj zdobyczy.

Żołnierz 2.

Raz w życiu jestém bogaty.

Garces.

Nie ocaliła żywota
Żadna człowiecza istota;
Nie zwichnęły mojéj ręki
Ani litość, ani wdzięki.

Jeszcze z owym niegodziwcem
Spotkać się i pojmać żywcem,
A pieszczotki mu dobiorę.

Lope.

Skoro już Galera gore,
Trzeba nam odesłać ludzi,
Nim ogień tamtych pobudzi
W drugiéj twierdzy.

Mendoza.

Do odwrotu!
Podaj hasło.

Żołnierz.

Do odwrotu!

(Wychodzą).



SCENA VI.
(Don Alvaro, Dońa Klara).
Alvaro.

Pomiędzy płomienne góry,
I przez czerwone zatopy,
W stosach trupów plącząc stopy,
Z okiem spalonem od spieki
Aż do pałacu Maleki
Zapadłem na widowisko
Smutne: już stal i pożoga
Uczyniły zeń zwalisko.
Kochanko ma, żono droga.
Nie zaznasz opieki ze mnie...
Szukam jéj wszędzie, — daremnie.

Klara (za sc.).

O!

Alvaro.

Co to za smutny jęk
Dolata od tamtéj strony,
Rzewny choć niedomówiony,
A mnie aż w serce się wszywa?...
— O niebieska mocy żywa!
Od niepewnéj ogniów łuny,
Co na pogorzeli kona

I w ciemnościach się rozprasza,
Widna w stroju jak do truny
Kobieta...; idzie, dogasza
Krwią resztki żaru... To ona!
Maleka! — Zabij mię, niebo,
Lub jéj, lub jéj ocal życie.

(Wybiega i za chwilę wprowadza Dońę Klarę z zakrwawioną twarzą, z rozpuszczonym włosem, pół ubraną).
Klara.

Hiszpanie, co w ślepéj złości
Nie znasz łaski ni srogości:
Łaski, — żeś krew mą wysączył,
Srogości — żeś nie dokończył;
Uderz żelazem w me łono,
Ażeby ci nie ganiono,
Żeś wszedł z sercem na rozłogi,
Nie litośny i nie srogi.

Alvaro.

Nieszczęśliwa ty bogini,
— Bo patrzcie, skłamał, kto rzekł,
Że zło niebian się nie ima; —
Ten kto w ramionach cię trzyma,
Krzywdy tobie nie uczyni.
Gotów raczej, by cię zbawić,
Z łona serce swe wykrwawić.

Klara.

Poznaję duchem już słabym
— Rycerzu — żeś jest Arabem.
Kobieta, i nieszczęśliwa,
Więc dwakroć łaski twéj wzywa:
— Nie odmów przysługi bratniéj.
Alkadem w warowni Gawii
Jest Tuzani, mój pan i mąż.
Tam do niego, bracie, dąż,
Nieś mu ten, którym do łona
Cisnę cię, uścisk ostatni,
I powiedz... że jego żona
Przebita mieczem Hiszpana,
Dbałego o jéj klejnoty
Bardziej, niźli o skarb cnoty.
Własną i braci krwią zlana,
Umarła leży w Galerze.

Alvaro.

Kto pocałunek ten bierze
Z ust twych — ach! smutne poselstwo,
Nie trzeba, aby wieść złego
Nosił z nim do Tuzaniego.
On sam z lubych ust go pije.
Radość, która już uchodzi,
Jeszcze raz mu dolę słodzi.

Klara.

Jedno słowo, jeszcze jedno...
Niechaj dźwiękiem tym ożyję,
Lub w nim wytchnę duszę biedną.
Usta daj... niech mię twe ramię
Obejmie... tak... Jak mi dobrze...

(Umiera).
Alvaro.

Umarła!... Ha, kłamie, kłamie,
Kto o miłości powiada,
Że z dwu bytów jedno składa.
Gdyby to prawda być miała,
Albo-byś ty nie skonała,
Lub-bym ja nie żył w téj chwili;
Bo jużbyśmy nasze dole
Na połowę rozdzielili.
Nieba, co rozpacz mą znacie,
Góry, co skarg mych słuchacie,
Wietrze, co niesiesz me żale,
Ogniu, w którym oczy palę,
— Jakże pozwolić możecie,
By najlepszy płomyk spłonął,
By zwiędło najlepsze kwiecie,
By najlepszy duch przewionął?...
Wy znający miłość ludzie,
Nauczcie wy mię w tym trudzie
Serdecznym, co ma uczynić
Kochanek, który przybywa
Obchodzić święto rozkoszy,
A od świątyni go płoszy
Wiedźma śmierci niegodziwa,
A kładnie się w jego drodze
Ta w bieliźnie lilia biała,
Co się własną krwią odziała,
Jak strojem cennéj emalji;

To złoto, które tak srodze
Płomieniem wypróbowali?...
— Co ma czynić, — słońce — powiedz,
Gdy przyszedł szukać łożnicy,
A musi stawiać grobowiec?
— Nie, nie, zamilczcie, wy ludzie,
Góry, wiatry, światło nieba;
Odpowiedzi mi nie trzeba.
Jeśli boleść nie nauczy,
Co nędznym czynić wypada,
Nie nauczy ich i rada.
O, ty góro niezdobyta
Naszéj wiernéj Alpuhary,
Na któréj kartach wyczyta
Historya czyn nie do wiary,
Zwycięstwo zbrodnią skrwawione,
Glorye jękiem zagłuszone;
Nigdy twoje skalne włości
Nie oglądały piękności,
Jak ten martwy, białopióry,
Słodki anioł... Ale na co
Skargi, na co, gdy ich góry
Nawet echem nie opłacą?




SCENA VII.
(Wchodzą: Don Fernando de Valor, Dońa Izabel Tuzani, Maurowie).
Valor.

Choć językami płomienia
Prosiła się pożalenia
Galera, przybywam późno.

Izabela.

Późno tak, że wszystkie społem
Mury, gmachy są popiołem
Zsutym w stos piramidalny,
Który wiatr gwiazdom odrzuca.
Jak ostatni proch pożalny.

Alvaro.

Na pogrzeb dość rychłe przybycie:

Gdy wy późno przychodzicie,
To i jam był niedość wczesny.

Valor.

Do czego wstęp ten bolesny?

Izabela.

Co to jest?

Alvaro.

To, co widzicie,
To w pączku uczczknięte życie,
To blade i zwiędłe ciało, —
— To jest szczyt mojéj boleści.
Ha! szał człowieka ogarnie,
Widzieć, że ginie tak marnie,
Co się najbardziéj kochało.
Ile w tém piekła się mieści,
Wiecie wy?... Oto ma żona
Maleka, blada, skrwawiona;
Ręka dzika i nieczuła
Ostrzem jéj życie wy pruła.
Któryż się z was nie zdumieje
Nad cudownością zjawiska?
Czysty blask od ognia gore,
Dyament od stali pryska,
Więc wszystkich świadków biorę,
Tego bezbożnego mordu,
Tego praw natury chaosu,
Zgrzytliwego dysakordu
Ludzkiéj miłości i losu.
Tak też świadkami będziecie,
Najpamiętniejszéj w świecie
I najszlachetniejszéj zemsty,
Jakie w swoich kronik karty
Zapisuje nieprzeparty
Bronz i niezłomność jaspisu.
— Słuchaj mię, ty gwiazdo zmierzchła,
Opadły listku cyprysu,
Płochy kwiecie, różo biała,
Któraś mi tak cudem pierzchła,
Jakoś cudem mi powstała,
Posłuchaj świętéj przysięgi,
Ostatniego hołdu tobie:
Klnę się na nieba potęgi,
Śmierć twoja będzie pomszczona,

Proch się nie pożali w grobie.
— A ponieważ już Galera,
Co nie napróżno odbiera
Imię to dziś, rozpędzona
Na topieliskach purpury
I pośród ognia bałwanów,
Lada chwila runie z góry
— Nachylona już — w dolinę;
Ponieważ z odległéj dali
Milkną już bębny Hiszpanów,
Gdy z gór wojska wycofali,
Ja się wybiorę ich śladem
Szukać, aż znajdę mordercę
I wiekopomnym przykładem
Zadowolnię i ucieszę,
Do zdrajcy sztyletém przypadszy,
Jeżeli nie twego ducha,
To me szalejące serce,
Aby ten ogień, co patrzy,
Ażeby ten wiatr, co słucha,
Aby ta ziemia, co znosi,
I to niebo, co pozwala,
I ta krwi płynącéj fala,
Ludzie, ptactwo i zwierzęta,
Kwiaty, gwiazdy, księżyc, słońce,
Wszystkie świata elementa
Ku wieczności niby gońce
Pędzące, wiekom głosiły,
Że żyje w arabskiem łonie
Miłość nawet po za grobem,
Bo nawet grób nie ma siły
Przez swoje gwałty najkrwawsze,
Przez najsroższe ciosy swoje,
Rozerwać kochanków dwoje,
Sercem złączonych nazawsze[1].

(Wybiega).
Valor.

Stój, czekaj!

Izabela.

Łatwiéj zaczeka

Promień, niż serce człowieka.

Valor.

Pochowajcie mi uczciwie
Te zwłoki od lilii bledsze,
Piękność zgasła nieszczęśliwie;
A niechaj z was nikt nie powie,
Wy Alpuharry Maurowie,
Widząc tę pogańską Troję,
Jak w ogniów i człeka grabieży,
Tu w prochu na ziemi leży,
W reszcie żaru się spopiela
I wstrząsa się na wietrze,
Że to ścierpi ramię moje,
Że już dumy nie posiada,
Ta Abenhumeji szpada.

(Wychodzi).
Izabela.

Dlaczego te gór tarasy,
Co są jak dumne Atlasy,
Śród ognia, co je pożera,
I wiatru, co głaz z nich zdziera,
Paląc się — jeszcze nie spłoną,
Chwiejąc się — jeszcze nie padną,
By zmilkło w gruzach to łono,
Z swą tęsknotą nieowładną?...

(Wychodzi).



SCENA VIII.
(Obóz w blizkości Bergi).
(Don Juan Austryacki, don Lope, don Juan de Mendoza, Żołnierze).
Juan.

Gdy nam szczęsnym wojny losem
Galera u nóg się ściele,
I gdy jest, zgasła w popiele,
Swym feniksem i swym stosem.
Na polu czerwonowrzosem;
Lub jak wyspy Krety owa
Sztuką splątana budowa,
Bo pośród murów, co sterczą,

Ogień potworą krwiożerczą,
Labiryntém dymu płowa
Mgła, — nie rozkładać namiotów,
Ale zanim zbierze zorza,
Wypłakanych na toń morza
Perłowych kropli klejnotów.
Niechaj będzie obóz gotów
Do Bergi; bo rumienieje
Twarz mi, że tutaj gnuśnieję;
Nie wypocznę też dopóty,
Aż z tego pagóra buty,
W proch strącę Abenhumeję.

Lope.

Jeśli, coś sprawił Galerze,
Chcesz, książę, wyprawić Berdze,
Idźmyż, bo już sam się sierdzę,
I korci mię rąbać szczerze.
Lecz niech na uwagę bierze
Wasza miłość króla plany;
Który ludności poddanéj
Zatracać nie chce, a jeno
Przykład dać, choć krwawą ceną,
Poczem łaską zgoić rany.

Mendoza.

Takie jest i moje zdanie.
Wymierzyłeś sprawiedliwość;
Niech znają twą litościwość;
Poznawszy swe pokaranie.
Niechaj dzień tryumfu, panie,
Łagodnością się naznaczy,
Pokaranym niech przebaczy;
Bowiem waleczność prawdziwa,
W przebaczeniu się wykrywa.
Zabić — dzielnym być nie znaczy.

Juan.

Brat mię — prawda — tu przysyła
Kraj uciszyć; lecz bez broni
Duma ma podawać dłoni
Jeszcze się nie nauczyła.
Ale by się nie skarżyła
Ziemia ta, że w nieczłowieczym
Gniewie śmierć za sobą wleczem,
Niech napełniona bojaźnią

Wie odtąd, że proszę kaźnią,
Przebaczam — spuszczonym mieczem,
Don Juanie!

Mendoza.

Słucham, książę.
Niech waszmość do Bergi śpieszy,
Ogłosić Valora rzeszy,
Że już ku niéj z pomstą dążę;
Lecz przyrzeczeniem się wiążę,
Że dam pardon pełen względu,
Powszechny i bez wyjątku;
Że z nim każdy do majątku
Powróci i do urzędu;
Że zapomnę ich obłędu,
Bo satysfakcyi na razie
Dość mi w tym ruin obrazie;
Lecz niech Valor podda twierdzę,
Bo jak w Galerze, tak w Berdze
Nie zostanie głaz na głazie.

Mendoza.

Idę, książę.

(Wychodzi).



SCENA IX.
(Don Juan, don Lope, Żołnierze).
Lope.

Jak świat światém,
Nie dał nigdy gród zdobyty
Takiéj nagrody obfitéj:
Lada ciura dziś magnatém.

Juan.

Takie skarby kryli zatém
W swoich pałacach Maurowie?

Lope.

Niechaj ci radość odpowie
Wojska.

Juan.

Ponieważ z téj wojny
Ponieść jaki dar dostojnéj

Mojéj siostrze i królowéj,
Niby trofej, grzeczność każe,
Chcę coś wybrać u żołnierzy,
Zapłaciwszy, co należy.

Lope.

Ja zakup w tymże zamiarze
Zrobiłem; chciéj przyjąć w darze
Ten naszyjnik z pereł czystych,
Dla darów tak uroczystych,
Jedyny, — wzięty w zdobyczy;
— Między królewskie się liczy.

Juan.

Przyjąć go jestém gotowy,
Bo was przyjęcie to skłania
Pytać mojéj wzajemności.
Żądać nauczę waszmości,
Jak waść uczysz przyjmowania.

Lope.

Jedno — książę — do żądania
Mam: weź mię z nim na usługi.




SCENA X.
(Wchodzą don Alvaro i Baryłka w hiszpańskim stroju).
Alvaro.

Baryłka, dziś po raz drugi
Biorę cię: głową-ś nie silny,
Ale bądź-co bądź przychylny.

Baryłka.

Tak; przechylniejszego sługi
Nie znajdzie pan; nie wiem wszakże,
Dla jakiego przedsięwzięcia...
Pst, — widzę wysokość księcia.

Alvaro.

Don Juan?

Baryłka.

Aha!

Alvaro.

Ja także
Z dziwem na królewskim szwagrze

Oczy wieszam: wielkiéj chwały
To pan.

Juan.

Pereł blask wspaniały!

Alvaro (n. s.).

Ha! znam je... O, jak mi ony
Z białości swéj niezmąconéj
W pamięci się nanizały!
Ten przecudnych pereł rząd
— O poznałem go, poznałem! —
W ślubny dzień go żonie dałem.
Skąd on dziś w tych rękach? skąd?

Juan.

Gienerale, chodźmy stąd.
— Spójrz no na tego żołnierza:
Jak mię dziwnym wzrokiem zmierza!

Lope.

Któż-bo w zdziwieniu nie stanie,
Spojrzawszy na twarz twą, panie?

(Odchodzą: don Juan, don Lope i Żołnierze).



SCENA XI.
(Don Alvaro, Baryłka).
Alvaro.

Krew do głowy mi uderza.

Baryłka.

Niech mi pan zgadnąć pomoże,
Po jakiéj my mądréj myśli,
Z Alpohara tutaj przyszli?

Alvaro.

Dowiesz się; — niedługo może.

Baryłka.

Nie przeto pytam — mój Boże,
Abym — ot tyle, żałował...
Żem tu za panem drałował...

Alvaro.

Dlaczegóż, gaduło stara?

Baryłka.

Czekaj-no pan — powiem zara.

W niewoli ja tu popsował
Chrześcijańskiemu wojaku
Skórę; niech-no mię wyniucha,
— Zabije.

Alvaro.

Patrzajcie zucha!
Nie lękaj się, mój chłopaku;
Nie pozna cię w tym kubraku;
— Któżby się zajmował nami!
Ten strój oczy straży zmami
I przekradniemy się snadnie,
Bo nikomu w myśl nie wpadnie,
Że jesteśmy Arabami.

Baryłka.

Pan masz takie łatwe słowo,
Pan Hiszpana nie popsował,
Pan jakby się u nich chował,
To łatwo panu przejść zdrowo.
Ja z moją biedną wymową,
Ja, com mu czmychnął przez górę,
Co nie umiem w cudzą skórę
Tak hiszpańsko się ubierać,
— Przyjdzie mi tu duszę sterać.

Alvaro.

Ech! któżby uważał na ciurę!
Nie odzywaj mi się zgoła.

Baryłka.

A jak mię kto zechce badać,
Kto jestém?

Alvaro.

Nie odpowiadać.

Baryłka.

Aj, aj, panie, któż podoła?

Alvaro.

Kto? Ten co licha nie wola.

Baryłka.

Tylko prorok — utnij głowę —
Może przemienić w niemowę
Mnie, com był taki gaduła.

Alvaro.

— Namiętności moja czuła,
Wiem, że śmieszne me wichrowe
Zachcenia; któż-bo uwierzy,

Bym obcy między obcemi
Trzydzieści mil za płochemi
Wiatry do hiszpańskich leży
Szedł, między tłumem żołnierzy
Znalazł go? Próżno się siłę!
Gdzie ślad? Jak się nie omylę?
Niechże los mi pomódz raczy:
Cóż jemu cud jeden znaczy
Tam, gdzie było cudów tyle?
Tak; czuję, że niemożliwa
Znaleźć cel mojego trudu;
Ale któż dostąpi cudu,
Jeśli cudu nie wyzywa?
Oto mi się już wykrywa
Jeden ślad, — lecz źle mię wodzi:
Zaufać mu się nie godzi.
Książę jest, czém jest, a żadny
Szlachcic w sposób tak szkaradny
W krwi kobiety rąk nie zbrodzi.
Nie ma odwagi przez dzięki,
Ni wie, co znamię szlachcica,
Kto się pięknem nie zachwyca,
Kogo nie wzruszyły wdzięki;
Bo piękności dość poręki
W tarczach z szlacheckiemi godły.
— Miłości, źle-by mię wiodły
Znaki twe; kłamie ich mowa;
Indziej, tak, indziéj się chowa
Ów zdrajca, ów zbrodniarz podły.

Baryłka.

Aha! Więc my przyszli po to?

Alvaro.

Tak.

Baryłka.

To wracajmyż co prędzej,
Bo go tu nie zdybiem między
— Panie — tak liczną hołotą.
Cuda nie chodzą piechotą.

Alvaro.

Cierpliwości, mój chłopaku,
Znajdziemy go po tym znaku.

Baryłka.

Pewny znak — jak ten list może:

Do pana Jana na dworze,
Tego co w szarym kubraku.

Alvaro.

Pleciesz z młynem na wyścigi.

Baryłka.

A mam rozmawiać na migi,
Jeżeli mię kto zaczepi?

Alvaro.

Tak jest.

Baryłka.

To niechże mi Ałłach
W podniebienie język wlepi.




SCENA XII.
(Wchodzą Żołnierze).
Żołnierz 1.

Rozdzieliłem sprawiedliwie
Wygraną; kto gra za dwu,
To nie działa niegodziwie
Jeśli coś w zysku zatrzyma.

Żołnierz 2.

Czemu zysk równy być nie ma,
Gdy była równa przegrana?

Żołnierz 3.

Taka regułą: rzecz znana.

Żołnierz 1.

Słuchajcie: wiecie podobno,
Com zacz i że o rzecz drobną
Z kolegami się nie zwadzę,
Jeżeli mi kogo dacie,
Co przyzna, że słuszność macie,
Poddam się takiéj powadze.

Żołnierz 2.

Takiego znajdziemy zaraz.
— Kolego!

Baryłka (n. s.).

Masz tu ambaras!
Do mnie mówi... Bracie, cicho!

Żołnierz 2.

Nie gadasz nic?

Baryłka.

A, a, a.

Żołnierz 3.

Niemowa.

Baryłka (n. s.).

Bodaj cię licho!...

Alvaro (n. s.).

Wmieszam się; jeżeli go tu
Nie wybawię, znów kłopotu
Narobi. — Kawalerowie,
Przebaczcie — na wasze życie —
Jeżeli wam nie odpowie
Ten biedak; wszakże widzicie,
Że niemowa.

Baryłka (n. s.).

Nie niemowa,
Ale w takie okazyje
Kiep, języka co nie kryje.

Żołnierz 2.

Czego chcemy od waszmości,
To — byś rozjął po słuszności
Spór nasz, na niczyją szkodę.

Alvaro.

Według sił przywrócę zgodę.

Żołnierz 1.

Wygrałem przeciwko dwom,
Gotówką naprzeciw fantów
Tego oto kupidyna...

Alvaro (n. s.).

O, nieszczęsny ja!...

Żołnierz 1.

Z brylantów.

Alvaro (n. s.).

Maleko moja jedyna,
To klejnot z twego wesela,
To łup z twojego pogrzebu.
Gdzież zwrócę ramię mściciela,
Gdy takie ostateczności
Rzucają mi się z tych znaków;
Tu mój skarb w ręku żołdaków,
Tam w ręku książęcéj mości.

Żołnierz 1.

Teraz ja słusznym podziałem
Kupidyna mu rachuję
W cenie, w jakiéj go wygrałem.
On mówi, że nie przyjmuje
Fantów; — ot i o co chodzi:
Gdym wygrał, czyż się nie godzi
Bym miał pierwszeństwo w podziele?

Alvaro.

Ja spór zgodzę, przyjaciele,
Bo widzę, przyszedłem w porę.
Pozwólcie, klejnot zabiorę
Za cenę, jaka rachunkiem
Należy się; pod warunkiem,
Że się dowiem od Waszmości,
Skąd pochodzi; — dla pewności,
Że wistocie brylant szczery.

Żołnierz 2.

Wszystkie, co się dzisiaj grają
Klejnoty, są pierwszéj wody;
Wszystkie pochodzą z Galery
Od tych psów.

Alvaro.

Uszy słuchają,
A nie wolno odpowiedziéć
Dłoni? Ha!...

Baryłka.

Zabijać nie chcę,
Ale gdyby wolno gadać...

Żołnierz 1.

Zaprowadzę, gdy waść zechce,
Do brylantu właściciela.
Wszak prawił w kompanii licznéj
Jak go Maurytance ślicznéj
Zrabował, wraz biorąc życie.

Alvaro (n. s.).

Przebóg!...

Żołnierz 1.

No, panie kolego,
Chodźcie, sami usłyszycie.

Alvaro (n. s.).

Nie usłyszę, bo podłego,
Skoro się tylko wykryje,

Że on, — nożem przebiję.
— Chodźmy.

(Odchodzą).



SCENA XIII.
(Odwach. Wbiegają żołnierze, za niemi Garces, Don Alvaro, Baryłka).
Żołnierze. (za sc.).

Stójcie, wstrzymajcie się!

Inny.

Precz!

(Szczęk broni za sceną).
Żołnierz (za sc.).

Niechaj go czart z piekła broni,
Moja szpada go dogoni.

Garces (za sc.).

Ja i z tém mojem żelazem
Nie boję się wszystkich razem.

(Wchodzą ucierając się Garces i Żołnierze. Zatrzymuje ich Don Alvaro).
Alvaro.

Na jednego tak was wielu?
To bezecnie, to bezwstydnie.
— Szukaj drogi, przyjacielu,
Lub ją szpadą ci rozwidnię.

Baryłka (n. s.).

Darzy mi się dzisiaj smutnie:
Nie gadać i wdepnąć w kłótnię!

Żołnierz.

Umieram!...

(Pada za sceną).



SCENA XIV.
(Wchodzi Don Lope).
Lope.

Co tu robicie?...

Żołnierz.

Nieżywy! Zmykaj, kto może,
Bo nas wezmą na obroże.

(Wybiegają).
Garces (do Alvara).

Kolego, winnym ci życie;
— Dług w pamięci zapisałem.

(Wychodzi).
Lope.

Stój mi tu.

Alvaro.

Nie uciekałem.

Lope.

Ci dwaj są sprawcami zwady.
Pojmać ich, odebrać szpady.

Alvaro.

Wasza miłość niech łaskawie
Zważy, żem jéj w dobréj sprawie
Dobył i spór był mi obcy.

Lope.

Zważam tyle, moi chłopcy,
Że was widzę na odwachu
Z gołą szpadą i nad trupem.

Alvaro (n. s.).

Jestém wiecznym nieszczęść łupem.
Z kogoż szydziły tak srodze?
Jednego zabić przychodzę,
Ocalam życie drugiemu
I karzą mię — nie wiem czemu.

Lope.

Słyszysz ty drugi? A szpada?
— Dobryś! Na migi waść gada?
A! Widziałem cię gdzieś, bratku.
Wtedyś gadał, mój gagatku.
— Związać, trzymać na odwachu,

A niech wam nie czmychną stąd;
Oddamy jutro pod sąd.

Baryłka (n. s.).

Miałem dotąd dwa zmartwienia:
Z téj kłótni i z niemówienia.
A teraz mam już trzy... Zgroza!
Dobrze liczę? Raz, dwa, trzy:
Niemówienie, kłótnia, koza.

(Wyprowadzają ich).



SCENA XV.
(Wchodzi don Juan Austryacki, późniéj Mendoza).
Juan.

Don Lope, co tu za wrzawa?

Lope.

Książę panie, kłótnia krwawa:
Jedno życie kosztowała.

Juan.

Gdyby się podobne swary
Pozostawiało bez kary,
Działyby się codzień zbrodnie,
Ale chociaż nie łagodnie,
Potrzeba umiarkowanie
Sądzić je.

(Wchodzi don Juan de Mendoza).
Mendoza.

Do waszych stóp
Powracam, książę i panie.

Juan.

Witamy, mości Mendozo;
Cóż mówi Abenhumeja?

Mendoza.

W pokojową dźwięczno-głosą
Trąbę pod murem zamkowym
Zagrałem — a niemém słowem
Na głos ten bandera biała
Z murów mi odpowiedziała.
Tą jéj białością bezpieczny
Wszedłem do słonecznéj sfery

Abenhumeji; słonecznéj
Powiadam, bo się w niéj chowa
Dońa Izabel Tuzani.
— Któréj dziś imię Lidora —
Maurytańska królowa.
— Jak, choć serce się wystudzi,
Oczu błysk w niem żary budzi...
Po maurytańskim zwyczaju
Usiadłem więc na dywanie
Z całą czcią winną w ich kraju
Godności ambasadora,
On z królewskiego dywana
Z wielką królewskości swojéj
Powagą mówić mi skinął.
Ledwom poselstwo rozwinął
I ledwo wieść się rozniosła,
Że ofiarujesz przez posła
Pardon powszechny, gdy zaraz
Wszystkie place i ulice
Rozdźwięczały się w muzyce.
Ale on, Abenhumeja,
Syn dumy, — no, i dzielności —
W niewysłowionéj wściekłości
Widząc, że lada nadzieja
Pokoju w szał głowy wprawia,
Temi słowy mię odprawia:
„Jestém królem Alpuhary;
A choć to mała kraina,
Ta moja ręka pozgina
Do nóg Hiszpanii sztandary.
Jeśli chcesz ją widzieć całą,
Wróciwszy do Don Juana,
Pytaj, czy mu droga znana
Do domu, — lub mu ją wskażę;
A jeżeli się zachciało
Tutaj jakiemu baharze
Z tego pardonu korzystać,
Może sobie do was przystać;
Weź go waszmość zaraz z sobą:
Przyda się swoją osobą
Filipowi na tę wojnę,
Bo musi mieć pułki zbrojne
Chcący ze mną wygrać sprawę“.

Z tém słowem dał mi odprawę.
A tam w łonie Alpuhary
Już domowéj wojny gwary
Wszczęły się; śród rozkiełzania
Pasyj stronnictw ci „Hiszpania“,
A ci wołają „Afryka“.
Tak w swych mitrach dziś zamyka
Nad wszystko nieprzyjaciela
Sroższego: Stronnictw niezgodę,
Państw i fortec burzyciela.

Juan.

Nigdy na długo nie siądzie
Na tronie; bo niema w rządzie
Żywotnéj siły król tyran.
Ci, którzy go zachęcali,
Pierwsi, kiedy złe się zwali,
Ujdą, w skwapliwości żywszej,
Czasem krwi mu utoczywszy.
Kiedy więc tak z bożéj kary
Drżą posady Alpuhary,
Zanim owi ludzie żmije
Wzajem sobie śmierć zadadzą,
— Niech ruszy wojsko ku Berdze;
Bo mi trzeba zdobyć twierdzę,
Nim o własny szał się zbije.
Na co trudzić ich sprawami,
Które możem skończyć sami?...

(Wychodzą).



SCENA XVI.
(Więzienie na odwachu. Don Alvaro i Baryłka z rękoma skrępowanemi).
Baryłka.

Kiedy siedzim już w téj kuczy
Jak biednych kurczątek dwoje,
A ja gadać się nie boję, —
Na co — niech mię pan pouczy —
Było przez gąszcz się przedzierać,
Chyłkiem chodzić, straże mijać?...
Mrzeć my przyszli, czy zabijać?

Alvaro.

Kie zabijać, nie; — umierać.

Baryłka.

Patrzcież! Chcieć przygładzić sporu
I być capniętym; — to drwiny!...

Alvaro.

Nie czując do siebie winy,
Nie stawiałem im oporu.
Bo gdyby w tém maurytańskiem
Sercu wstała chęć obrony,
Nie siedziałbym tu więziony.

Baryłka.

Jabym też na miejscu pańskiem
...Czmychnął.

Alvaro.

A ja dotąd przecie
Nie wiem, kto jest ten przeklęty,
Co był katém mojéj świętej,
Zadał śmierć słabéj kobiecie.

Baryłka.

Ja znów o czemś gorszeni myślę:
Że nam każą do spowiedzi!
Ej, Baryłka! — to cię biedzi?
Cóż, że nam kto księdza przyśle?
Uwierzy, że chrześcijanie.

Alvaro.

Gdy już nie mam żyć dla kogo,
Życie moje sprzedam drogo.

Baryłka.

Cóż wymyśliliście, panie?

Alvaro.

Com wymyślił? Puginałem,
Który noszę pod kaftanem,
Z którym jak z wiernym kompanem
Nigdy się nie rozstawałem,
Zabiję wartę przed drzwiami.

Baryłka.

Aj! A gdzież ręce, nieboże?

Alvaro.

Sprobójno, przegryziesz może
Postronek z tyłu zębami

Baryłka.

Zębami z ty...? To mię wstydzi.

Usta, panie, bez zapachu.

Alvaro.

Gryź, mój chłopcze, gryź bez strachu.

Baryłka.

Gryzę już.

Alvaro.

Nikt cię nie widzi.

Baryłka.

Możesz pan zabić strażnika,

(Rozwiązuje go).

Lecz wprzód przetnij sznury moje.

Alvaro.

Zbliża się ktoś.

Baryłka.

Tak więc stoję
Z postronkiem i bez języka!

(Cofają się w głąb’).



SCENA XVII.
(Warta. Garces).
Żołnierz.

Tutaj z sługą swym niemową
Siedzi ów towarzysz blady,
Który za cię dobył szpady
I dziś to zapłaci głową.

Garces.

Tak; w porę byłem broniony,
Gdyż byłaby zgraja cała
Szpadami mię rozsiekała;
Szczęście moje; z drugiéj strony
Żal, że jemu się dostaje
Kara i niezasłużenie.
Ja-m zasłużył na więzienie
I więźniem sam się oddaję.
Waść proszę — niechaj pośpieszy,
Don Juanowi Mendosie
O moim powiada losie.
Niech mię tą łaską ucieszy
I odwiedzi kazamatę:

Może me usługi skromne,
Które mu tutaj przypomnę,
Starczą za życia opłatę.

Żołnierz.

Nie uchodzi zejść ze straży:
Niechaj wprzódy zmienią wartę.

Alvaro.

— Przyczaj no się; drzwi otwarte.
Czyj głos słychać z korytarzy?

Baryłka.

Idę, ale nie od frontu,
Bo mię jeszcze warta zgrzmoci.

(Rzucając się w tył).

Aj, ja nieszczęśliwy!

Alvaro.

Co ci?

Baryłka.

Co mi? Aj, aj, on tu, on tu...

Alvaro.

Kto?

Baryłka.

Trzęsę się jak osina.

Alvaro.

Mów.

Baryłka.

Strach gębę zakneblował.

Alvaro.

Nuże!

Baryłka.

Ten, com go popsował,
Co mi dał strutego wina.
Dowiedział się, kto tu siedzi,
No — i wali wprost, zabije.
Co tu począć? Głowę skryję
W kąt; może mię nie wyśledzi.

(Kładzie się udając śpiącego).
Garces.

Mości panie kawalerze,
Coś w tak rycerskim sposobie
Ujął się za obcym sobie,
Wierzaj, iż mię boli szczerze
Wypadek; jeżeli moje
Wystarczyć może więzienie

Na wasze wyswobodzenie,
Do zamiany chętny stoję.

Alvaro.

Dzięki.

Garces.

Niech was nie zastrasza
Przykre — prawda — lecz chwilowe
Jęctwo, jakie wam na głowę
Sprowadziła dzielność wasza;
Bo ja wprzódy oddam duszę,
Niźli wam cierpieć pozwolę
Za cudze winy niewolę.

Alvaro.

Po waszém męstwie to tuszę.
— Chociaż — nie ten cios mię przybił,
Lecz to, żem przez nierozważny
Zapał w pewnéj sprawie ważnej,
Którą mam na oku — chybił.

Żołnierz.

Nie bójcie się, nie zginiecie:
Śmierć znowu nie taka żwawa;
Według wojennego prawa,
Jak to pewno sami wiecie,
Gdy na zabójstwo się składa
Dwu, a tylko jedna rana
Na zmarłym skonstatowana
I niedowiedziona zdrada,
Jeden tylko kaźń odbiera;
A tu prawo mówi chytrze:
Ten, co ma wejrzenie brzydsze...

Baryłka (n. s.).

Kto rzekł, niech go Bóg pokara!

Żołnierz.

Wybór zaś tutaj nietrudny;
— Umrze za was dwu — niemowa.

Baryłka (n. s.).

Musi prawda! Ani słowa,
Niema w świecie tak paskudnéj
Gęby...

Garces.

A teraz wypada
W nadmiar poświęcenia tego
Prosić was jeszcze, kolego...

Baryłka (n. s.).

Mrzéć najbrzydszy!... prawo gada

Garces.

Komuż zawdzięczam łaskawą
Pomoc?

Alvaro.

Żołnierz, przyjacielu,
Jestém prosty, — jakich wielu...

Baryłka (n. s.).

Mrzéć najbrzydszy!... każe prawo.

Alvaro.

A przybywam tu w zamiarze
Odnalezienia człowieka
Pewnego; — idę z daleka.

Baryłka (n. s.).

Mrzeć najbrzydszy!... prawo każe.

Garces.

Tu może ja wesprę ciebie.
Wola się nazwiskiem jakiem?

Alvaro.

Nie wiem.

Garces.

Pod czyim-że znakiem
Służy w niniejszéj potrzebie?

Alvaro.

Nie wiem równie.

Garces.

Jak wygląda?

Alvaro.

Nie mniéj.

Garces.

Ha! bez żadnéj danéj,
Gdy nazwisko, pułk nieznany,
— Jakże waść znaléźć go żąda?

Alvaro.

A przecież nienadaremna
Podróż: mimo wszystkie braki
Odkryłem pewne poszlaki.

Garces.

Zagadka to dla mnie ciemna...
Niechże się więc waść nie smuci,
Bo myślę, że miłość książę,
Którego usługa wiąże

Ze mną pewna, wolność wróci
Obu; bowiem w rzeczy saméj
Mnie zawdzięcza niepomału,
Że Galerę wziął bez strzału.
Tak więc oba poszukamy
I znajdziemy niewątpliwie.
— Na każde wezwanie, bracie,
Przy swoim mię boku macie,
— Tak jak Bóg na niebie żywię.

Alvaro.

Więc to waść, któremu chwałę
Dziś sztandary nasze winny?

Garces.

Bogdajby nim był kto inny!...

Alvaro.

Czemu? Toć szczęście niemałe.

Garces.

Bo od fatalnéj minuty,
Gdy tam postała ma noga,
Jakowaś gwiazda złowroga,
Czar jadem przekleństw zatruty
Wisi nade mną; nie było
Nieszczęścia od owéj pory,
By wszystkiemi swemi zmory
Na mnie się nie wytoczyło.

Alvaro.

Skądże ta fatalność ciosów?

Garces.

Ach! zasłużyłem je, przeto,
Żem srogo z jedną kobietą
Obszedł się; za to z niebiosów
Taka na mnie pomsta bucha.

Alvaro.

Pięknaż była?

Garces.

Śliczna! Mleko
I krew.

Alvaro (n. s.).

O! moja Maleko!...
— Jak to było?

Garces.

Niech waść słucha:

Stojąc pewnego wieczoru
Na pikiecie w głębi zworu
W załamie olbrzymiéj skały,
Gdzie gałęzie drzew deptały
Po fałdach całunu nocy,
Pojmałem Maura. — Nie będę
Opowiadał ci szeroce,
Jak zdradzając swych, mnie zdradził,
Bo na bezdroża wprowadził,
Po czém na mnie z Alpuhary
Przywołał pohańców chmary;
Jak ja ranny i ścigany
Skryłem się w grocie kowanéj
Cudowną ręką natury
Tuż pod zamkiem u stóp góry.
W téj to opiekuńczéj grocie
Niby w potwora żywocie
Spłodziły prochy ruinę. —
— Mnie pierwszemu była znana,
Ja pierwszy do Don Juana
Poniosłem o niéj wiadomość.
Mnie potém książę jegomość
Oddał u podkopu wartę,
I ja potém przez rozdarte
Miną podziemne kratery
Pierwszy wpadłem do Galery,
Która śród płomieni cała
Salamandrą się miotała.
Przez te ognie się przebrałem,
Dążąc do głównego placu
I warownego pałacu,
Co był pewno arsenałem,
Gdyż doń biegły tłumy ludzi.
— Lecz boję się, że was nudzi
To opowiadanie, bracie.
Tak roztargniony słuchacie!

Alvaro.

Ot, coś przyszło mi do głowy...
Minęło... smutek chwilowy...
Mów dalej.

Garces.

Dobiegłem zatem
Obleczon podwójnym szkarłatem

Aż do pałacu Maleka,
Bo oń chodziło nam głównie.
Już tam rzucił ognia głównię
Don Lope de Figueroa
— Światło i honor ojczyzny —
I już murów wysoczyzny
Całe w płomiennéj koronie
Legły po alkada skonie
Nam do stóp. — Ja, co prócz błysku
Stali, szukałem też zysku
— Choć to nieprawym doborem
Parzą się zyski z honorem —
Rozochocony zuchwale
Przebiegałem wszystkie sale,
Istny gmach labiryntowy,
Aż dobiegłem do alkowy;
Do ostatniego schroniska
Przecudownéj Afrykanki,
Najpiękniejszego zjawiska,
Jakie-m kiedy widział w świecie.
— Ach! malować śliczne dziecię!...
Lecz nie czas na malowanki. —
Ona skoro mię ujrzała,
Przerażona i struchlała,
Jak gdyby łoża firanki
Były mury kamiennemi,
Pierzchła, kryjąc się za niemi.
— Ale co to? Twarz ci zbladła
I łza z pod powiek upadła
Na lice — poseł boleści...

Alvaro.

Nie zważaj; to moje smutki
Zmartwychwstałe w twéj powieści.

Garces.

Jeżeli ci żal dojmuje,
Żeś nie znalazł swojéj zguby,
Cierpliwości, druhu luby:
Ten, co nie szuka, znajduje.

Alvaro.

Prawdę powiadasz; — kończ powieść.

Garces.

Rzuciłem się za firanki...
Blada i bezmowa stała

Przy łożu, w brylantach cała.
Odgadłeś, widząc tak strojną,
Że miłości dłonią hojną
Kochanek tam dla kochanki
Ślub a nie trumnę gotował.
Ja widząc przecudne ciało,
Rad byłbym ją uratował
Za okup taki bogaty;
Lecz ledwom za rękę białą
Schwycił ją, gdy marmurowy
Ten posąg warg blade kwiaty
Rozwarł i takiemi słowy
Rzekł do mnie: „Chrześcijaninie,
Ponieważ zysk, lecz nie sławę
Da ci ciało moje krwawe,
Bo krew, co z kobiecéj płynie
Rany, nie stroi, lecz plami, —
Zadowolnij klejnotami
Twą chciwość nienasyconą,
Ale zostaw czyste łoże
I trwałe w wierności łono,
Gdzie żyje misteryum święte
Prostym ludziom niepojęte.
— Ja nie zważając, w ramiona
Porwawszy ją...

Alvaro.

Stój, zaczekaj,
Nie rusz jéj!... Co to powiadam?
Marzę... zmysłami nie władam.
To wspomnienia mary mętne...
Mów; — wszak mnie to obojętne.

(n. s.)

(Obojętne!... kiedy czuję
Bardziéj to — o myśl szalona! —
Że ją kocham, niż że kona),

Garces.

Wołała w trwodze niewieściej
O pomoc życiu i części...
Ja spostrzegłszy, że już bieży
Ku nam cały tłum żołnierzy,
Widząc, że niema sposobu
Posieść wraz zdobyczy obu
A pełen chutnego szału

Nie chcąc tamtych do podziału
Dopuszczać, ślepy z zazdrości
Zmieniwszy żądzę na mściwość
— (Jak to dziwnie uczuć żywość
Popada z ostateczności
W ostateczność!...) — ogarniony
Nie wiem jakiemi demony,
— Powtarzać to, — już infamia, —
Czy tylko żądzą momentu
Zabrania jéj dyamentu
I ślicznego naszyjnika
Z pereł, rabując wraz światu
Anioła z śniegu i szkarłatu,
— Pchnąłem ją szpadą.

Alvaro.

Czy tak?

(Uderza go puginałem).
Garces.

Biada mi!...

Baryłka.

Jeszcze łotr krzyka?

Alvaro.

Giń, podły!

Garces.

Ha! Z twojéj ręki?

Alvaro.

Wiedz: Ten zbladły blask jutrzenki,
Ten zbezlistniony kwiat róży,
Dawniéj dusza mego życia,
A dziś życie mojéj duszy
To ona! Celem podróży
Ty sam, a jéj drogowskazem
Mściwość ma i duch jéj razem.

Garces.

O! Zabijasz mię tak zdradnie,
Bezbronnego...

Alvaro.

Bo mi dusza
W mściwości sobą nie władnie,
Mąż twéj ofiary, Tuzani
Zwie się, który cię zabija.

Baryłka.

A ja zaś, mój panie Żmija,

Baryłka jestem, murzynek,
Com ci zabrał wieczorynek.

Garces.

I cóż mi twa pomoc waży,
Gdyś ocalił, aby zabić.
O! do mnie tu, do mnie, straży!...

(Umiera).



SCENA XIX.
(Don Juan de Mendoza, Żołnierze za sc.)
Mendoza.

Kto tam jęczy tak ogromnie?
Otwórzcie drzwi; to wołanie
Garcesa; poń tu przychodzę.

(Wchodzi Mendoza).

Co się dzieje?

(Don Alvaro wyrywa jednemu żołnierzowi szpadę z ręki).
Alvaro.

Don Juanie
Z Mendozy, nie hamuj kroku,
Oniemion z mego widoku.
Jestém — jak widzisz — Tuzani,
Którego ludzie twéj wiary,
Zwą piorunem Alpuhary.
Przyszedłem tu pomścić śmierci
Mojéj najmilszéj pani...
— Bowiem miłość to jest płocha,
Gdy nie mści tego, co kocha —
W inném więzieniu, jeżeli
Pomnisz, ciebie ja szukałem;
Równą bronią my się zjęli,
Stal ze stalą, ciało z ciałem.
Jeśli ty dziś do więzienia
Mego dla odwzajemnienia
Wchodzisz, wystarczałeś sam,
Bowiem jesteś tym, kim jesteś,
A ja o cześć własną dbam.
Jeśli tu cię wiódł przypadek,
To szlachetnych nieszczęść świadek

Szlachetności da dowody.
— Proszę cię, otwórz mi drogę.

Mendoza.

Cieszyłbym się, Maurze młody,
Gdybym w innéj sposobności,
Mógł dopełnić powinności
Szlachcica; tutaj — nie mogę
(Bo pod grozą zdrady króla)
Ratować nieprzyjaciela,
Którego w obozie naszym
Znajduję z gołym pałaszem.
Choć wypadek mię rozczula,
Zabiję pierwszy.

Alvaro.

Ba, mniejsza
O waszę czułą opiekę:
Drogę żelazem wysiekę.

(Ucierają się).
Żołnierz.

Umieram!...

(Ucieka i pada za sceną).
Drugi.

Szatan wcielony,
Od dna piekieł odczepiony.

Alvaro.

Poznajcież po szpady locie,
Żem jest Tuzani wistocie,
Którego kronika famy
Nazwie mścicielem swéj damy.

(Żołnierze uciekają).
Mendoza.

Ale zapisze się krwawo.

Baryłka.

Czy ciągle jeszcze jest prawo:
Mrzeć najbrzydszy?...




SCENA XX.
(Don Juan Austryacki, don Lope),
Lope.

Co to znaczy?
Skąd ta rzeź, do stu kartaczy?

Juan.

Znów spór świeży, don Juanie?

Mendoza.

Nie, to nie spór, książę panie,
Lecz zdarzenie nie do wiary.
Maur, co zstąpił z Alpuhary,
Jak legendowi rycerze,
Aby tu znaleść człowieka,
Który mu zabił w Galerze
Kochankę. Ów nieszczęśliwy
Tu oto leży nieżywy.

Lope.

Kochankę twą zabił?

Alvaro.

Tak.

Lope.

Na honor, dobrześ uczynił.
Książę, wypuśćcie go żywo,
Bo doprawdy, nie zawinił,
Ale spełnił rzecz godziwą.
Książę szukałbyś téj saméj
Zemsty katowi twéj damy,
Lub nie byłbyś don Juanem
Z Austryi.

Mendoza.

To Tuzani, książę,
Taki zakład zobowiąże
Wroga łatwiéj do poddania.

Juan.

Zdaj się.

Alvaro.

Choć twe męstwo każe,
Nie wypełnię dziś żądania.
Tyle respektu okażę

Waszéj miłości książęcéj,
Że szpady nie skrwawię więcéj.

(Rzuca się do drzwi i ucieka).
Juan.

Biegnijcie za nim, chwytajcie!,..

(Wybiegają wszyscy).



SCENA XXI.
(Pod murami Bergi. Dońa Izabela i Maurowie na murach).
Izabela.

Tym białym sztandarem dajcie
Znak w chrześcijańskie namioty.

(Wchodzi don Alvaro).
Alvaro.

Między piki i brzeszczoty,
Przebiłem się z całą głową,
Aż tu na górę zamkową.

Żołnierz (za sc.).

Zanim zniknie z tego grzbietu,
Zdmuchnij go który z muszkietu.

Alvaro.

Darmo. Za lekko dmuchacie.

Maurowie.

Do Bergi wejdź. Skoro! Skoro!

Izabela.

Zaczekaj. Tuzani! Bracie!

Alvaro.

Patrzaj, goni mię, Lidoro,
Z chrześćjan obozu lud zbrojny.

Izabela.

Schodzę z swemi; — bądź spokojny.

(Schodzi z murów z wojskiem maurytańskiém).
Juan (za sc.).

Przetrząśnijcie górę pilnie!
Tu gdzieś musi być niemylnie.

(Wchodzi z jednéj strony don Juan Austryacki z wojskiem, z drugiéj Dońa Izabela i Maurowie).
Izabela.

Przedostojny don Juanie,

Synu wspanialéj orlicy,
Co samemu słońcu stanie
W oczy dumą swéj źrenicy;
Całą — którą widzisz górę
Zbuntowaną twojéj szpadzie,
Kobieta — jeżeli raczysz
Przyjąć ją — u nóg twych kładzie.
Dońa Izabel Tuzani
Jestém, która tu tyranji
Prawem mieszkałam więziona,
Moreska z mowy i stroju,
Ale wiarą chrześcijanka,
Tutaj królowa i żona
Abenhumeji, co w zdroju
Krwi najbliższych, wytoczonéj
Bronią, obmył mir korony,
Którą dumnéj zdarto głowie.
Bo usłyszawszy Maurowie,
Że dajesz pardon powszechny,
Żądali twierdzy poddania.
Tak się to niepewnie skłania
Tłum, że co mu się podoba
Dziś, przyszła mu zbrzydzi doba.
Widząc, że mu bez nadziei
Łamać hart Abenhumeji,
Który bojaźni tamował,
Przy zmianie zamkowéj warty
Kapitan żołnierstwem wsparty,
W padł aż do sali tronowéj
Wołając do króla słowy:
„Zdaj się królowi Hiszpanii“.
„Przyjdźcie wziąć“ — on na to rzecze.
I natarła wraża szpada
Na wzniesione zewsząd miecze.
Krzyknęła ludu gromada:
Niechaj żyje Austryi imię!
Jeden z stojących przy tronie
Żołnierzy ciął króla w głowę;
I to, które chciał w koronie
Nosić zawsze, purpurowe
Teraz czoło, w czas pokoju
Padło, jak się pada w wojnie,
A z niem nadzieje podboju,

Które kraj dzierżyły zbrojnie,
Bo samo brwi namarszczenie
Wróżyło krew i zniszczenie.
Skoro więc przybywasz, książę.
Gdzie do stopy ci się wiąże
Bohaterskiéj zakrwawiona
Abenhumeji korona,
Niechaj pardon twój pozyska,
— Gdy go mają zyskać inni —
Czesnéj dłoni i nazwiska
Tuzani; do twéj prawicy
I stóp głowę skłaniająca,
Mniéj królowéj się szczycąca
Nazwą, niż twéj niewoluicy,
— Proszę...

Juan.

O zbyt mało, pani;
Niech cię wdzięki twe ośmielą.
— Powstań, piękna Izabelo,
I niechaj żyje Tuzani;
Wieść zaś o przesławnym czynie,
O miłości bohaterze,
Niech głoszą marmury i spiże.

Alvaro.

Pozwól mi stóp.

Baryłka.

A mnie czyli
Przebaczą?

Juan.

Tak.

Alvaro.

Tym sposobem
Kończy się Miłość za grobem,
Z Oblężeniem Alpuharry.


[Barcelona 7 grudnia 1887 r.]








  1. Tę długą tyradę w przekładzie skrócono.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Edward Porębowicz.