Miłość za grobem/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Miłość za grobem
Pochodzenie Dramata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Porębowicz
Tytuł orygin. Amar después de la muerte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MIŁOŚĆ ZA GROBEM.
(AMAR DESPUES DE LA MUERTE).


OSOBY:

Don Alvaro Tuzani.
Don Juan[1] Malek, starzec.
Don Fernando de Valor.
Baryłka (Alcuzcuz), Maur.
Kadi, Maur, starzec.
Don Juan austryacki.
Don Lope de Figueroa.
Don Juan de Mendoza.
Don Alonso de Zuńiga, korregidor.
Garces, żołnierz.
Dońa Isabel Tuzani.
Dońa Klara Malek.
Beatriz, służąca.
Ines, służąca.
Maurowie, Moreski, wojsko chrześcijańskie i maurytańskie.

Rzecz dzieje się w Granadzie i w różnych miejscowościach Alpuharry.





DZIEŃ PIERWSZY.



SCENA I.
(Sala w domu Kadiego w Granadzie. Maurowie w kaftanach i szarawarach, Moreski w białych jupkach. Grajkowie. Kadi, Baryłka[2]).
Kadi.

Bramę wchodową zamknięto?

Baryłka.

Okna, dachy, od sień wrota.

Kadi.

Bez znaku niech żywa istota

Nie wejdzie; obchódźmy święto.
Dzień to uroczysty, piątek:
Święćmyż go wedle pamiątek
Narodu i wedle ducha.
Bawcie się i miejcie baczenie,
Niech żaden z chrześćjan, z któremi
Byt dzielimy dziś téj ziemi,
Nie wkradnie się, nie podsłucha
Naszych ceremonij.

Wszyscy.

Żywo!

Baryłka.

Wbijajcie mi w pięty drzazgi,
Jeśli mam krztę skocznéj miazgi.

Śpiew.

Choć niewoli cierpiąc trud
Że w Allaha ufał cud,
Płacze maurytański lud
Wiary, co się wrogu kryje.

Wszyscy.

Wiara żyje!

Śpiew.

Niech się święci sławne dzieło,
Co Hiszpanii moc zwichnęło,
Śród wolności w jarzmo wzięło
Niejarzmione dumne szyje.

Wszyscy.

Wiara żyje!

Baryłka.

Niech się święci pamięć guza,
Który nabił szeryf Muza
Hiszpanowi, gdy rajtuza
Zzuwszy, wziął go we dwa kije.

Wszyscy.

Wiara żyje!

(Słychać silne uderzenia do drzwi).
Kadi.

Co to?

Jeden.

Pukają do bramy.

Kadi.

Siepaczy nad głową mamy,
Pojmać nas rozkaz im dano;
Jako, że król edyktami
Kazał, by nas szpiegowano,
A oni, idąc za wami,
Widząc, że ze wszech stron tłumnie
Zdążaliście wszyscy ku mnie,
Przeczuli coś oczywiście.

Baryłka.

Więc, panowie — plac oczyśćcie.

Don Juan Malek (za sceną).

Nie ma tam nikogo? Hola!
Otworzyć mi, jeśli wola.

Baryłka.

Próżno na drzwiaeh pięści kruszy,
Kto nie pukał nam do duszy.

Jeden.

Co poczniemy?

Kadi.

Instrumenta
Pochowajcie; — nie dla święta
Przyszliście tu; — w odwiedziny.
Drzwi otworzyć.

Inny.

Dobra rada.

Kadi.

Spokój udać nam wypada. —
Baryłka, czemu waść stoi?

Baryłka.

Baryłka do drzwi się boi;
Boi się... serce mu szepce,
Że go alguacil[3] po klepce
Przejdzie kijem, stłucze może,

A Baryłka od kolebki
Nosił zawsze całe klepki.

(Otwiera).



SCENA II.
(Wchodzi Don Juan Malek).
Malek.

Nie kryjcie się.

Kadi.

Skądże, panie?...
Wy, którego krew Maleków,
Choć maurytańska od wieków,
Uczyniła członkiem rady
Dwudziestu czterech Granady,
Wy raczycie zejść dziś do mnie?

Malek.

Sprawa poważna ogromnie
Z smutnej — niestety — przyczyny,
W te mię wiedzie odwiedziny.

Kadi (n. s. do Maurów).

Niekarność nasze przychodzi
Zganić.

Baryłka.

Zganić? Nic nie szkodzi:
Zganić nie to, co wyganiać.

Kadi.

Co rozkażesz?

Malek.

Przyjaciele,
Niech was do siebie ośmielę;
Nie straszcie się mych odwiedzin,
Bo zdrady w nich niema żadnéj.
Oto sprawa:
Gdy dziś rano
Wstępowałem do senatu,
Właśnie nam do sali radnéj
Prezydenta list przysłano
Z izby jego majestatu
Filipa, a z nim żądanie,

Aby egzekutowanie
Słusznych w jego myśl wymagań
Poczęto zaraz bez wzdragań.
Wobec nas ten list otwarto;
Jął go sekretarz senatu
Czytać głośno, a z tématu
Wyrozumieć się wnet dało,
Że go jedno dyktowało
Złością przeciw wam wywartą
Uprzedzenie. — Jak to słusznie
Czas i szczęście przedstawiają
W jednéj postaci! Oboje
Na dwu skrzydłach, jednem kole
Na złą czyli dobrą dolę
Gonią i nigdy nie stają.
Punkta więc owéj relacyi,
Jedne były stare, znane,
Drugie nowe, wypisane
Drobiazgowo; a kazały,
By nikt z afrykańskiéj nacyi,
Co dziś popiołem i cieniem,
A dawniéj była płomieniem,
W którym hiszpańskie zgorzały
Posady,[4] — aby nikt, mówię,
Pod groźbą wieży i kaźni
Nie święcił piątku ni zambry[5],
Nie używał szat z jedwabi,
Nie śmiał pojawić się w łaźni,
W końcu byście nie mówili
W domu językiem Arabii,
Jeno językiem Kastylii.
Ja, który najstarszy wiekiem
Mam pierwszy do głosu prawo,
Rzekłem, że chociaż daleki-m
Przeciwić się króla woli,
Bo słuszna, by się powoli
Nagięło Maurów zwyczaje
Ku naszym, przecież się zdaje,

Że środki to zbyt gwałtowne,
Dla celu mało stósowne,
Zwłaszcza w tak drażliwéj porze;
Bo gwałt tylko tam zwycięża,
Gdzie już łagodność nie może.
— Don Juan, don Juan z Mendosy,
Krewny przesławnéj rodziny
Margrabiego Mondeharu,
Rzekł: „Don Juan ma przyczyny
Z naszą wolą szukać swaru,
Bo go ciągnie głos natury
Bronić maurytańskiéj skóry;
Więc hamuje ramię mściwe
Na to plemię obrzydliwe,
Pogańskie, nędzne i sprośne“. —
Na takie słowa nieznośne
Ja: „Don Juanie z Mendosy“
— Rzekłem, — „kiedy chciały losy
Ludy téj wielkiéj Hiszpanii
W swéj ojczyźnie niewolnice
Pod Maurów poddać prawicę,
Chrześéjanie (ci którzy dzisiaj
Zową się Mozarabami)
Żyli z Maurami zmieszani;
A dziś ani ich to plami,
Ni wstydzi, bo szczęście bujniéj
Wyrasta i trwa podwójnie
Długo, gdy się go nie sili,
Lecz idzie za niem potulnie.
A choć za nic się nie liczy
Lud zgnębiony, niewolniczy,
Przecież arabscy rycerze
Nie zostali w żadnéj mierze
Za chrześćjańskimi w dzień owy,
Gdy w symbolu zmyli głowy
Katolickiéj wiary świętej;
— A cóż ci, co jak ja w sobie
Mają krwi królewskiéj szczęty“.
„Tak, murzyńskich królów“ — rzekł.
„Jak gdyby nią być przestała“,
— Odparłem — „choć się nazwała
Chrześcijańską krew Valorów,
Cegriesów, Venegas, Granady“...

Słowem, od podobnych sporów
Przyszło do gwałtownéj zwady,
A że odpięliśmy szpady,
Wszczęły się klątwy i krzyki.
— Przeklęte, przeklęte boje,
Nie na stal, lecz na języki,
Broń, co kruszy wszystkie zbroje;
Łatwiéj zagoi się rana,
Ostrzem niż usty zadana.
— Zaszumiało i mnie w głowie,
Krzyknąłem, że mi odpowie
Za śmiałość... wtedy, — drżę cały —
On — powtarzam to struchlały —
Laskę mi wyrwawszy z ręki,
Laską... ale dość téj męki:
Są rzeczy, które mniéj boli
Przecierpieć, niż opowiadać.
Zniewaga, którą śmiał zadać
Mnie stającemu za wami
Całą wasze gminę plami.
— Nie mam syna, coby mściwy
Pomścił ojca głowy siwéj.
Nie, — mam tylko córkę jednę;
Lecz co może dziewczę biedne?...
Smutkami zatruje zdrowie,
Nim ulży ojcu — Maurowie,
Zacna relikwio Afryki,
Chrześcijanie pragną jeno
Zamienić was w niewolniki.
— Alpuharra, która nurza
Skroń w lazurach, liczne wzgórza
Z posianemi na nich grody,
Niby morze skał i gajów,
Gdzie — o cudowna kraino! —
Po falach zielonéj téj wody
Minarety srebrne płyną,
Płyną dwory, którym imię
Dał Galera, Berja, Gavia, —
Nasze są; ku tamtéj stronie
Ściągnijmy lud nasz i bronie.
Tam wybierzcie naczelnika
Z najstarszego pokolenia
Przesławnych Abenhumeyów,

— W Kastylii ich się spotyka
Jeszcze, i — wasz Allach z wami,
Z jeńców stańcie się panami.
Ja — niechaj i głowy zbędę —
Pójdę, opowiadać będę
O téj praw ludzkich infamji,
Że ma plama wszystkich plami,
A zemsta nie wszystkich zmyje.

Kadi.

Ja na wielkie przedsięwzięcie...

Inny.

Ja na te świętą intencyę

Kadi.

Gotów z życiem mem i mieniem.

Inny.

Gotów oddać krew i duszę.

Moreska.

A ja tych kobiet imieniem,
Co ojczyzną zwą Granadę,
Klejnoty me w dani kładę.

(Odchodzą Malek i Maurowie).
Baryłka.

A cóż dam ja nieszczęśliwy?
Mam jeno bańkę oliwy,
Bańkę octu, fig koszyczek,
I orzeszki i migdałki
I muszkatołowe gałki,
Nie dużo, nie... czosnku główkę
I cebulkę i rodzynki,
I palmowe gdzieś łupinki.
Potém — falbanki połówkę,
Igły, nici i naparstek,
I tytoniu parę garstek,
I na pióra gęsie dudki
I bibułę... dla wygódki
I do listów mam opłatek.
— Wszystkie złożę na zadatek
Łachmanki moje ojczyźnie —
Obaczym, czy się umiźnie
Za to, żem tak dług jéj spłacił,
Zrobi księcia lub margrabię!...

Jeden.

Cicho bądź, czyś zmysły stracił?

Baryłka.

Nie, nie, nie.

Inny.

Jeśli nie, drabie,
Toś pijany.

Baryłka.

Nie, nie, nie:
Bo Mahomy przykazanie
Stoi jasno w Alkoranie:
„Nie pij wina“; — więc nie piję.
Na me oczy! A jeżeli
Zły duch czasem już ośmieli,
To by nie gubić gardzieli,
— Wylewam je. Na mą brodę!

(Wychodzą).



SCENA III.
(Sala w domu Maleka. Dońa Clara, Beatriz).
Klara.

Pozwól płakać, Beatrycze:
Serce smutku nie pomieści;
Niech z tych żalów i boleści
Także oczom coś odliczę,
A gdy ręce me dziewicze
Nie potrafią — słabe — zabić,
Kto nam honor śmiał zagrabić,
Więc swą zmyję, gdy nie zdołam
Plamy jego krwią wywabić.
— Jak nas natura wszech rzeczy
Macoszo udarowała,
Że jeno o serce dbała
I piękno miała na pieczy,
O które się cześć kaleczy,
Bo nie zbrojona puklerzem.
Do ludzkości plag należym,
Że z nas mąż lub ojciec może
Stratę ponieść na honorze,
Który bezwiednie odbierzem,
Lecz nie wrócim. Ha, meżczyznę

Zrodzić się byłabym rada,
Ujrzał-by świat i Granada
Czy z podobną junaczczyzną,
Co przeciw białemu siwizną
Starcowi szedłby na harce.
Niech się strzeże! i ja skarcę,
Lecz niech mię nie mija przeto;
Może on walczyć z kobietą,
Kiedy się miotał na starce.
Dziecko! Biczyk z piasku kręcę...
Słowa, słowa, marne słowa.
Zemsto, przyjdź; a niech go chowa
Bóg, jeśli wpadnie mi w ręce.
Nie koniec to mojéj męce:
Z ramion mi razem wyrwani
Ojciec i mąż; z pod zhańbionéj
Bo strzechy nie zechce żony
Brać don Alvaro Tuzani.




SCENA IV.
(Wchodzi don Alvaro).
Alvaro.

Wróżba to jest nieszczęśliwa,
Że gdy dotąd była marą
Miłość moja, piękna Klaro,
Imię me z twych ust się zrywa.
Czy to echo się odzywa
Duszy twej? Czy to więziona
Troska, którą obarczona
Otrząsasz, wzdychając tak rzewnie?
Gdy tak, ja nią jestém pewnie,
Skoro mię wyrzucasz z łona.

Klara.

Nie przeczę, żem nieszczęśliwa,
Tylu ciosów się zalększy
I że smutek mój największy
Tobą, luby, się nazywa.
Patrzaj, niebo nas rozrywa;
Czułeś wróżbę strasznéj wieści.

Miłość moja mię nie pieści,
Czyniąc do poświęceń zdolną:
Żony tobie mieć nie wolno,
Co nosi imię bez cześci.

Alvaro.

Klaro, zbytnie przypomnienia
Ile szacunku żywiła
Miłość ma, jak się znaczyła
Dowodami uwielbienia.
Zwiej proszę twe podejrzenia.
Jeślim przyszedł, to — nie taję —
Zawstydzony, iż tak staję
Przed tobą, nim go zabiłem.
Lecz jeżeli odłożyłem
Zemstę, gwałt sobie zadaję
Przez wzgląd na ciebie jedynie.
A choć jakie żal ma prawa,
Z kobietami się nie wdawa
I choć smutków tych przyczynie
Mogę rzec: Niechaj przeminie
I sama troski nie stwarza,
Bo taka zuchwałość wraża,
Jeśli jéj nie poprze szpada,
Póki sprawiedliwość włada.
Nie hańbi i nie obraża, —
Milczę, przyszedłszy w zamiarze
Tym. Prawo honoru każe,
Iż się zemsta mija z celem,
Gdy się sam nad krzywdzicielem
Nie mści skrzywdzony; chyba że
Mścicielem jest młodszy brat,
Syn albo córka; a zatém,
Jeśli przed sobą, czy światem
— Bo jest sędzią głupim świat —
Ranę tę wygoić rad,
Oto ja mu ją wygoję,
Bo prosząc o rękę twoję,
Skoro cię, luba, posiędę,
Jako syn prawa nabędę
Do zemsty i zaspokoję.
Oto, pocom wszedł w te progi,
Klaro; jeśli mię zuchwałym
Nazwiesz, że dłoń ściągnąć śmiałem

Właśnie w dzień próby tak srogiéj
Dlatego, iżem ubogi,
— Wiedz, nie chcę, by mi dawano
Posag: dajcie tę doznaną
Krzywdę, a dać ją możecie,
Bo to rzecz powszednia w świecie,
Że krzywda biednego wiano.

Klara.

Ni ja mówić potrzebuję,
Don Alvaro, skoro szlocham,
Jak cię mocno, mocno kocham,
Ni świadczyć, jak cię szanuję.
Nie mówię, jak dojmuje
Ból z podwójnéj dziś katuszy,
Bo to łez mych nie osuszy;
Ni że z pulsów czuję bicia,
Iż tyś duszą mego życia,
Tyś jest życiem mojéj duszy...
Nie; rzec chcę: Przejrzyj me łono,
A nie nazwiesz mię zwodnicą:
Wczoraj twoją niewolnicą,
Więc dzisiaj nie będę żoną,
Jeśliś wczoraj zalęknioną
Miał odwagę o mnie prosić,
Mógłby dzisiaj świat rozgłosić,
Że gdyś mi niezdolen sprostać
Rodem, by twą żoną zostać,
Musiałam granice poznosić.
Szacunek mając i mienie,
Czułam się dla cię zbyt małą,
Lecz że stąd szczęście się śmiało,
Żywiłam choćby marzenie...
Dziś — w jakiéj mię wezmiesz cenie?
Wstydu zaznasz a nie chluby
Z twojéj Klary już nie-lubéj,
Gdy usłyszysz szept po stronie,
Żeś czekał, aż cześć uronię,
Aby wstąpić ze mną w śluby.

Alvaro.

Mszcząc się, chcę ją powetować.

Klara.

Zgnębiłbyś mię tą ofiarą.

Alvaro.

I to znaczy kochać, Klaro?

Klara.

Tak, — a co więcej, szanować!

Alvaro.

Do szału mię nie doprowadź!

Klara.

Poświęceniem go uzdrowię.

Alvaro.

Chcę, niech się twój ojciec dowie.

Klara.

Wyznam, żeś go w błąd chciał wwieść.

Alvaro.

To godziwość?

Klara.

To jest cześć.

Alvaro.

Uczucie?

Klara.

To wierność się zowie.
Klnę się na niebo najczystsze:
Me serce nie będzie niczyje.
Tak daj Bóg, niechaj ożyje
Feniksem honoru zgliszcze.

Alvaro.

Lecz me serce czyliż zważa?...

Beatriz (wbiegając).

Kroki słyszę z korytarza.

(Wygląda).

Panowie w bogatym stroju...

Klara.

Ukryj się w tamtym pokoju.

Alvaro (n. s.).

Co będzie?

Klara (n. s.).

Los mię przeraża.




SCENA V.
(Wchodzą: Don Alonso de Zuńiga, Don Fernando de Valor i Don Juan Malek).
Malek.

Klaro!

Klara.

Ojcze?

Malek (n. s.).

Jak mi przecie
Straszno śród tych nieba chłostań!...
— W tamtéj sali chwilką postań.

Klara.

Na cóż to?

Malek.

Dowiesz się, dziecię.

(Klara wychodzi i zatrzymuje się za przymkniętemi drzwiami z Don Alvarem).
Alonso.

Mendoza areszt domowy
W Alhambrze ma naznaczony.
Nim wygładzą obie strony
Gniewy z kontrowersyi owej,
Trzeba z ostrożności słusznéj
I wam też pozostać w domu.

Malek.

Przyjmuję areszt bez sromu
I strzedz go będę posłuszny.

Valor.

Nie nazbyt długo; bo skoro
Mnie pan Korregidor zlecił,
Bym pretensye stron wyświecił,
Gdyż sąd nie ma żadną miarą
Honorowych spraw na pieczy, —
Ja owe skazy honoru
Wyleczę.

Alonso.

Panie z Valoru,
Niechaj się dwiema wyleczy
Prawdami rzekoma skaza:
Czyli na królewskim dworze,
Czy w trybunale, nie może
Obrazą zwać się obraza.

Za niebyłą ją się pisze;
Najkrwawszy zatarg te władze
Niweczą w swojéj powadze.

Malek (do Klary).

Słyszysz dziecko moje?

Klara.

Słyszę.

Valor.

Więc nie obraza; ot, mała
Zadzierka, którą się zgoi.

Malek.

Licha cześć, panowie moi,
Gdy się raz tak ratowała.

Valor.

Mendoza, — obaj to wiecie —
Pierwszy pomiędzy magnaty
Hiszpanii — jest nieżonaty;
Malek zaś, którego w świecie
Słynie ród, bo między rody
Arabskich królów się liczy,
Chowa w domu skarb dziewiczy,
Córkę sławionéj urody
I cnót. — Mojém więc pojęciem
Spór ich prędkie rozwiązanie
Znajdzie, jeżeli zostanie
Mendoza Maleka zięciem.

Alvaro (n. s.).

Biada mi!

Valor.

Tak z jednéj strony
Z Mendozą sąd się upora:
Jako wróg krzywdzący wczora,
Jako syn dziś obrażony,
Nie mając ktoby się na nim
Chciał mścić, już żalów nie wznowi;
Z drugiéj też de Malekowi
Da się mojem przekonaniem
Satysfakcyą dostateczną:
Fortelowi tému dzięki
Nie podniesie przecież ręki
Na krwi swojéj część serdeczną.
Honor będzie ocalony,
Gdyż po tym pokoju dziele

Nie mogę być w jedném ciele
Krzywdziciel i obrażony[6].

Alvaro (n. s.).

Puszczaj mię... wyznam... przeszkodzę!

Klara.

Stój, stój, nie gub mię, na Boga!

Alonso.

Do zgody najprostsza droga.

Malek.

Prosta, — tak; lecz na téj drodze
Szkopuł, że naszym układom
Córka ma założy tamę.

Klara (n. s.).

Boże mój, niebiosa same
W dłoń narzędzie zemsty kładą.

Malek.

Bo ja sam zaręczać nie chcę,
Czy zgodzi się śmiałka tego,
Co nam tyle zrządził złego,
Zaślubić...

Klara (wychodząc).

Zgodzi się, zechce,
— Ojcze, mając do wyboru
Szczęście twe, a mą niedolę,
Bez pociechy żyć ja wolę,
Niż, byś ty żył bez honoru.
Gdybym była twoim synem,
Ach, umiałabym zasłynąć:
Cześnie zabić, cześnie zginąć,
Lecz słabéj dziewce gdy czynem
Satysfakcyi ciebie godnéj
Domagać się nie sądzono,
Pozwól zostać jego żoną.
Gdyż w ten sposób niezawodny
Ludzkiéj złości cię obronię,
Dobre imię twe wykupię.

(n. s.)

Jeżeli nie w jego trupie,
W mem je martwem znajdziesz łonie.

Alonso.

Tylko twe bystre pojęcie

W jedném zdaniu tak zawiłą
Myśl skrysztalić potrafiło.

Valor.

By dojrzało przedsięwzięcie,
Zaraz, jeśli się podoba,
Spiszmy akt; ja go poniosę;
O sądzie naszym Mendosę
Pouczając.

Alonso.

Pójdziem oba.

Malek (n. s.).

Zgodziłem się; bunt nie gotów,
Podejrzenia uśpić muszę.

Valor.

Otóż i po zawierusze.
— Pogoda wybłyska z grzmotów.

(Odchodzą wszyscy trzej).



SCENA VI.
(Don Alvaro, Dońa Klara).
Alvaro.

Pójdę, pójdę, by nie wrócić,
Nie kochać duszy obłudnéj
W cielesnéj szacie tak cudnej.
Ha! jeśli nie chciałem kłócić
Owéj przezacnéj roboty,
To nie z szacunku, obawy,
Lecz dla własnéj dobréj sławy:
Albowiem kobieta cnoty
Tak lichej...

Klara (n. s.).

Serce mi kraje!...

Alvaro.

Co jednego zalotnika
W pokoju z sobą zamyka,
Drugiemu rękę oddaje, —
Niegodna, aby mówiono,
Że ja ją kiedyś kochałem.

Klara.

Alvaro, językiem śmiałym
Krzywdę mi niezasłużoną
Czynisz; to się wytłómaczy
Z czasem.

Alvaro.

Z podobnych uwłaczeń
Méj części nie ma tłómaczeń.

Klara.

Będą, luby...

Alvaro.

Co mi znaczy!
Czyliż myliły mię uszy,
Że dajesz rękę Mendosie?

Klara.

Tak, ale — smutny mój losie!...

Alvaro.

Teraz i mój smutny los.
— Nie cię ze mną nie przejedna,
Ojcu hańba jeszcze jedna,
A mnie, mnie śmiertelny cios.

Klara.

Z czasem, ach, z czasem, Alvaro,
Przekonasz się, żeś był w błędzie
I wtedy smutno ci będzie
Z tą zachwianą we mnie wiarą.

Alvaro.

Doprawdy, czarujesz mię:
Jaki twych dowodzeń szlak:
Oddajesz mu rękę?

Klara.

Tak.

Alvaro.

Będziesz jego żoną?

Klara.

Nie.

Alvaro.

Jaką-że sztuką szaloną...

Klara.

Nie pytaj, nie pytaj, luby!

Alvaro.

Z nienawistnym wejdziesz w śluby
A nie będziesz jego żoną?

Klara.

Więc — posłuchaj czego chcę;
Chcę go zwabić w te ramiona,
Na to, by patrzeć, jak w nich skona.
Czy ci to wystarcza?

Alvaro.

Nie.
Gdyż nie karę, ale chwałę
Znajdzie i umrze w zachwycie
W twych ramionach tracąc życie,
Bo go te ramiona białe
Niby katowie — anieli
W krainę wprowadzą bożą.
— Ale nim mu się otworzą
Choćby dla krwawéj kąpieli,
Ja do krótkiéj mu radości
Nie pozwolę zdobyć toru.

Klara.

Czy to z kochania?

Alvaro.

Z honoru.

Klara.

Czy to z przyjaźni?

Alvaro.

Z zazdrości.

Klara.

Uważ, mój ojciec się zgodził;
Niech cię siwy włos powstrzyma.

Alvaro.

Już świat dla mnie wagi niema,
Skoro szczęście mi zagrodził.

(Wybiega).



SCENA VII.
(Cela Don Juana de Mendoza. Mendoza, Garces).
Mendoza.

Nigdy się z gniewem roztropność nie zczepi.

Garces.

Nie tłómacz się, Juan; było jeszcze lepiéj

Kijem mu zmacać bary.
Że się niedawno ochrzcił i że stary,
To myśli, że mu wolno grać na nosie
Takiemu Gonzalesowi Mendosie!

Mendoza.

Podobni wszyscy z owego plemienia:
Dmie się to, puszy się, — nie do zniesienia!

Garces.

Dlatego pewnie nosił Don Ińigo
Konstabl, co był znanym z żartów wygą,
Nosił — mówię — dwie szpady:
Jednę przy boku, drugą od parady
W ręku; gdy ktoś zdziwiony
Pytał, czemu tak ciężko uzbrojony,
Rzekł: Téj od boku używam z rozkoszą
Na tych, co jak ja, przy boku ją noszą.
Ta odpasana zasię na tych służy,
Co szpad nie mają, ale rezon duży.

Mendoza.

Chciał tém pokazać szlachcicowi, jako
Na dwa wypadki ma mieć broń dwojaką.
— Niechże mi świeci przykład tak misterny:
Daj szpadę, którą-ś przyniósł, giermku wierny;
Bym — choć w kozie zamknięty —
Na podorędziu miał argument cięty.

Garces.

Cieszę się wielce, że mię sprowadzili
Do kraju dobrzy duchowie w téj chwili,
Gdy pan mój Maurów uczy piać z dyszkantu.

Mendoza.

Jakżeś tu, Garces, zaszedł od Lepantu?

Garces.

Jak ten, który za dobrą
Gwiazdą dostał się pod chorągiew chrobrą
I brał udział w wyprawie
Wielkiego wodza, co się lubi w sławie
I wodzi wojska skinieniem prawicy
Stworzonéj władać; syn boskiéj orlicy,
Co pod swych skrzydeł zapęd niewstrzymały
I ich opiekę poddała świat cały.

Mendoza.

Don Juan, mój pan, czy cieszy się zdrowiem?
Kontent z wyprawy?

Garces.

Chcesz pan, to opowiem.

Mendoza.

Zaczekaj, — dama jakaś w woalu.

Garces.

Choćby królewna, stoję pełen żalu,
Właśnie kiedy chcę wystroić romancę,
Wchodzi figura, co mi kruszy lancę.




SCENA VIII.
(Wchodzi dońa Izabela Tuzani zakwefiona).
Izabela.

Don Juanie, czy pozwoli
Pan jednéj damie troskliwéj
Odwiedzić was tu w niewoli,
Spytać, czyś wesół i żywy?

Mendoza.

Czemu nie? — Pozostać sami
Chcemy, Garces.

Garces.

Już uciekam.
— Uważaj, czy to czasami...

Mendoza.

Nie, niech cię nie boli głowa;
Wiem, kto jest, — z pierwszego słowa.

Garces.

Kiedy tak, w sieni poczekam.

(Garces wychodzi).
Mendoza.

Między dwoma wątpieniami
Zawiesił mię wzrok i słuch,
Bo nie zgadnę, które z dwóch
Mówi prawdę, które mami.
Jeśli uwierzę słuchowi,
Nie jesteś tém, czem się zdajesz;
Jeżeli wzrok prawdę mówi,
Nie zdajesz się być, czem jesteś.
Zasłużyły moje oczy,
Byś zrzuciła ten przeźroczy,

Ale przecież nieprzejrzany
Czarny obłok z twarzy białej,
By me usta zawołały,
Że dwa razy wstał świt rany.

Izabela.

Ażeby wam, don Juanie,
Uprościć odgadywanie,
Kto wasza jutrzenka jasna,
Odsłaniam się; miłość własna
Chcąc zakosztować słodyczy,
Nie da zgadywać śród wielu,
Kogo się kompliment tyczy.
Oto masz mię.

(Odsłania twarz).
Mendoza.

Izabela.
Ty najdroższa? W mem mieszkaniu?
Z tak daleka i w przebraniu.
Tu mię cieszyć na pokucie?
Jakże mi nawet przeczucie
Miało szczęście to wywróżyć?
I jak nie ma mię odurzyć?

Izabela.

Ledwo mię wieść doleciała
O téj burzy, co zagnała
Ciebie, luby, w to więzienie,
Miłosne me udręczenie
Nie dało zwlekać ni chwili,
Więc zanim wróci do domu
Don Alvaro, pokryjomu
Z jedną tylko pokojową,
— (Patrz jakeś mi winien wiele) —
Która w korytarzu czeka
Rozesmucić ci tę celę
Przybiegłam.

Alvaro.

W dobrą godzinę.
Pociesz smutnego człowieka,
Bo już w zniechęceniu ginę.




SCENA IX.
(Wbiega Ines zalękniona).
Ines.

Aj, pani!

Izabela.

Cóż tam, Ineso?

Ines.

Brat pani idzie w tę stronę.

Izabela.

Czyliż-by nas zakwefione
Poznał? Z niepokoju gorę,

Mendoza.

Co prawda, idzie nie w porę.

Izabela.

Jeśli tu znajdzie, zabije.

Mendoza.

Boisz się, gdy ja przy tobie.
— W przyległym pokoju obie
Zamknijcie się; póki żyję,
Choćby gwałtém, wejść mu nie dam,
Za twą całość duszę sprzedam.

Izabela.

Odwagi zaczerpnąć trzeba;
Ratujcie, ratujcie, nieba!

(Kryją się).



SCENA X.
(Wchodzi don Alvaro).
Alvaro.

Panie Juanie z Mendosy,
Proszę, jeśli waszmość rady,
Z samym i na jedno słowo.

Mendoza.

Wszak sam jestem.

Izabela (n. s.).

Jaki blady!

Alvaro.

Więc i drzwi te zamknąć można?

Mendoza.

Można. (n. s.), Cóż nam niosą losy?

Alvaro.

Przebaczcie, działam zostrożna.

(Zamyka drzwi wchodowe).

— Teraz méj sprawy osnowie
Dajcie ucho. — Dziś w rozmowie
Słyszałem, że zamierzano
Odwiedzić was...

Mendoza.

W rzeczy samej.

Alvaro.

W tém więzieniu.

Mendoza.

Nie kłamano.

Alvaro.

Z owéj wizyty niewczesnéj
Mnie wypadnie cios bolesny.

Mendoza (n. s.).

Awantura już się klei.

Izabela (n. s.).

Ostatek tracę nadziei.

Alvaro.

Śpieszyłem więc przybyć, zanim
Nadejdzie tu ów ktoś drugi,
Swojéj natrętnéj posługi
Wiedzion niepohamowaniem;
Śpieszyłem zaś bronić cześci.

Mendoza.

Nie rozumiem ciemnéj treści.

Alvaro.

Więc jaśniéj się wytłomaczę.

Izabela (n. s.).

Jak mi serce w piersi skacze!
Czy do mnie wstęp długi zmierza?

Alvaro.

Pan Korregidor zamierza
Z panem Fernandem z Valoru,
Co jest krewnym de Maleka,
Załagodzić sprawę sporu,
A mnie się taka opieka...

Nie podoba. Przyczyn wiele,
Któremi z nim się nie dzielę.
Dlatego, że... nie mam chęci:
— By rzecz streścić w słowach dwóch:
Odwaga mię spytać nęci,
Czy waść taki z młodym zuch,
Jak był zuchem wobec starca.
Nie wyjdziem z tego pałacu,
Aż jeden legnie na placu.

Mendoza.

Tyle żalu tylko żywię
Do waszmości, żeś treściwie
Nie wyłożył sprawy prostej.
Przechodziłem jak przez chłosty,
Myśląc, że się tu wyświecą
Pretensye, z ważniejszéj nieco
Dla mnie sprawy, — co zostawiam
Na uboczu — więc gdy nigdy
Satysfakcyi nie odmawiam,
Kto sobie poznać mię życzy,
Nim przyjaciel ów przybędzie,
I w tym niemiłym ci względzie
— Jak mówisz — zapośredniczy-,
Dobądź szpady.

Alvaro.

Poto stoję.
Nigdy waszmość nie uwierzy,
Jak mi na jego zależy
Śmierci.

Mendoza.

Dosyć; plac jest wolny.

(Biją się).
Izabela (n. s.).

Jak zawistny los mię wplata
W powikłanie coraz nowe!...
Widzieć kochanka i brata,
Walczących i rozjąć nie módz!...

Mendoza (n. s.).

Co za muszkuły stalowe!

Alvaro (n. s.).

Jaka biegłość.

Izabela (n. s.).

Co uczynię,

Obu, choć dech we mnie kona,
Szczęścia życzyć zniewolona.
A zrobi mię nieszczęśliwą,
Którykolwiek wyjdzie żywo.

(Potknąwszy się na krześle, don Alvaro pada; dońa Izabela wybiega zakwefiona i zatrzymuje Mendozę).
Alvaro.

Nic to; o krzesło niechcący
Potknąłem się.

Izabela.

Don Juanie,
Stój! (n. s.). Na Boga, pomieszanie
Pchnęło mię; nie wiem, co czynię.

(Cofa się).
Alvaro.

Źle, żeście mi ukrywali,
Iż nas widzi ktoś z téj sali.

Mendoza.

Nie należy wam się żalić:
Patrzyła na nas jedynie
Po to, aby was ocalić.
Chociaż alarm był zbyteczny,
Jestém jeszcze dosyć grzeczny,
Abym wiedział, że potknięcie
Jest przypadkiem.

Alvaro.

W każdym razie
Damie téj, tak pełnéj pieczy,
Składam dzięki za dwie rzeczy:
Że wyszła, by mi ratować
Życie, a wyszła, nim za nie
Waszéj dworności dziękować
Wypadło zobowiązanie.
Tak swoboda mi została
Raz drugi spróbować broni.

Mendoza.

Don Alvaro, któż wam broni?

(Biją się).
Izabela.

Niech tu boska radzi sztuka.

(Słychać uderzenia do drzwi).
Alvaro.

Co to jest? Do drzwi ktoś puka.

Mendoza.

Co począć?

Alvaro.

Niech waszmość bije:
Otworzy ten, kto dożyje.

Mendoza.

Dobrześ rzekł.

Izabela (wychodząc).

Więc ja otworzę,
Koniec téj rzezi położę.

Alvaro.

Nie otwieraj.

Mendoza.

Nie otwieraj.

(Izabela otwiera).



SCENA XI.
(Wchodzą don Fernando de Valor i don Alonzo de Zuńiga).
Izabela.

Ci dwaj, których tu widzicie,
Sprzysięgli się na swe życie.
Rozbrójcie.

Alonso.

Tak zawezwani
Od ciebie poczniemy, pani.
Bo widząc, jak tutaj giną
Wobec ciebie, każdy zgadnie,
Że jesteś sporu przyczyną.

Izabela (n. s.).

Biada mi, środkiem się gubię,
Którym wyjść z opałów chciałam.

Alvaro.

Ponieważ patrzeć nie lubię,
Że przeze mnie cierpi dama,
Ku któréj wdzięcznością pałam
Za ocalenie mi życia,
Wyznam, skąd téj walki drama;

Miłość sprawie téj daleka.
Jako krewny de Maleka
Chciałem zadość uczynienia
I to cel mego przybycia.

Mendoza.

Że prawdziwy, Bóg nam świadkiem.
Dama ta weszła przypadkiem.

Alonso.

To postać rzeczy odmienia.
— Ponieważ zgoda zawarta,
Jaką przynosi ta karta,
Już cień z dwu honorów zwlecze
Lepiej, że krew nie pociecze.
Wyższy ten, kto bez oręża
I rozlewu krwi zwycięża.
— Żegnamy panią, seńora.

Izabela (n. s.).

Ostateczna była pora.

(Wychodzi z Inezą).



SCENA XII.
(Don Alonso, don Alvaro, don Juan de Malek, don Fernando).
Valor.

Panie Juanie z Mendosy,
Rozsądziły zgodnie głosy
I naszych i waszych świadków
Echa — jak mówią w Kastylii —
Pozostały między drzwiami.
Postępując zgodnie z nami,
Biorąc rękę doni Klary,
Która jest feniksem Granady,
Same przez się owéj zwady
Następstwa...

Mendoza.

Płoche zamiary,
Panie Fernandzie z Valoru,
Któremi się waszmość para.
Gdy feniksem dońa Klara,

Powinna zostać w Arabii.
Bo my kastylscy górale
Nie dbamy o feniksy wcale,
A cześć takich jak ja ludzi,
Przykro mi, że świadków trudzi.
— Z przeproszeniem wszystkich głosów
Nie godzi się, by Mendosów
Krew się zlała z Malekami.
Niech zostanie między nami,
Lecz nie lubię związków kalek.
Zła spółka z Mendózą Malek.

Valor.

Wszak don Juan jest człowiekiem...

Mendoza.

Jak wy.

Valor.

Tak; to znaczy ślady
Chowa w krwi królów Granady,
Bowiem wyszli z pnia jednego
Moi przodkowie i jego.

Mendoza.

Moi nie byli królami,
Lecz czemś więcéj niż królowie
Murzyńscy, bo góralami.

Alvaro.

Według tego, co odpowie
Don Fernando, ja mą szpadę
Na poparcie praw tych kładę,
U stóp jego.

Alonso.

Ja swą rolę
Sędziego na bok odkładam,
I rycerzem stanąć wolę;
Bo nim mię sędzią zrobili,
Byłem Zuńigą w Kastylii.
Tu moja sędziowska laska:
Składam ją; — wy, kiedy laska,
Wezwiecie; przy don Juana
Boku...




SCENA XIII.
(Wchodzi służący).
Służący.

Do zamku panowie
Jacyś wchodzą.

Alonso.

Więc milczenie,
I niechaj nikt się nie dowie.
Czci mojéj w tém salwowanie.
— Wy w więzieniu, don Juanie,
Zostaniecie.

Mendoza.

Z chęcią całą.

Alonso.

Wy zaś odejdźcie stąd oba.

Mendoza.

A jeśli wam się spodoba
Spytać nas o co żelazem...

Alonso.

Mnie i don Juana razem.!.

Mendoza.

Znajdziecie o każdéj godzinie
Ze szpadą.

Alonso.

I w płaszczu jedynie.

(Don Alonso odchodzi, Mendoza odprowadza go).
Alvaro.

Uważałeś, jaki giest?

Valor.

Jaki pyszny ton magnata?

Alvaro.

Więc przeto, żem przyjął chrzest,
Już mną lada kto pomiata?

Valor.

Mam ja słuchać tego? Mam ja
Znosić?... Na żyw Bóg, infamia!
Niebo okazyą mi wciska
W dłonie...

Alvaro.

Sam przeznacza los...

Valor.

Ażeby poznano zblizka...

Alonso.

Ażeby się rozniósł głos...

Valor.

Jaki walor...

Alvaro.

Jaka siła,
Jaka duma się streściła
W niezrównanéj krwi Valorów.

Alonso.

W dzielném ramieniu Tuzanich.

Valor.

Słuchasz, don Alvaro?

Alvaro.

Słucham.

Valor.

Gardźmy więc bronią słów tanich,
— Niech ramię pocznie swe dzieło.

Alvaro.

Któż broni, by nie poczęło?

( Wychodzą).





DZIEŃ DRUGI.
Alpuharra. Okolice Galery.



SCENA I.
(Słychać bębny i trąby; wchodzi wojsko z don Juanem Mendozą i don Juanem Austryackim).
Juan A.

Zbuntowana opoko,
Któréj rozsiadła butnie i szeroko
Groźna machina nieociosanemi
Boki zgnębionéj zaciężyła ziemi
I wyniosłą posturą
Ścieśnia powietrze, przykrzy się lazurom;
Rozbójnicze łożyska,
Skąd raz wraz piorun poroniony błyska
Niby z brzemiennych zbrodniami żywotów
I aż Afryki sięga hukiem grzmotów;
Dzisiaj, dzisiaj dzień krańczy
Twego zuchwalstwa i zdrady pohańczej.
I tuszyć ci daremno
Zbawienia! — kara twa przybywa ze mną,
Choć idzie bez ochoty,
Że takie nizkie przeznaczono loty
Mojéj dumy imprezie;
To nie zwycięstwa bowiem, ale rzezie,
Owszem, honor mi plami,
Że się wybrałem rozpędzać bandytów,
I uganiać się za rozbójnikami.
Toż i słuszniejsza, zgodniejsza z mem męstwem,

Że kaźnią boje te zwę, nie zwycięstwem.
Posłuchać chciałbym, nim naprzód podążę,
Przyczyny buntu.

Mendoza.

Więc słuchaj mię, książę:
— Oto, austryacki orle,
Jest ta sławna Alpuhara,
Ta strażnica Maurów stara,
Ta naturalna warownia,
Gdzie żarzy się buntu głownia;
Gdzie afrykańscy górale
Marzą własnym szałem pjani
Restauracyą Hiszpanji.
— Skalista, dzika, posępna,
Wysokością niedostępna,
Położeniem ciosom skryta,
A załogą niezdobyta.
Czternaście mil wokrąg liczy;
— Pięćdziesiąt, jeśli się zmierzy
Po szczytach, któremi się jeży...
A śród rozpadlin téj dziczy
Urodzajnéj roli płaty,
Doliny ubrane w kwiaty,
Kwieciem sady malowane,
I wszystkie góry zasiane
W wioski i wile i miasta —
Tak, że gdy się słońce schyla,
Śród światła, co się przesila,
Z nocą, każde z nich wyrasta
Z pomiędzy szkarpów granitu,
Jakby stoczone ze szczytu
I zatrzymane śród drogi.
Miejsce tam główne zabiera
Berha, Gayia i Galera,
Gdzie też zasiadły załogi
Trzech powstańczych naczelników.
— Maurów trzydzieści tysięcy,
Nie licząc niewiast i dzieci,
Góra w łonie swojém mieści.
Oblężenie ich nie straszy,
Nie braknie im trzód ni paszy,
A i ten nie zakłopoce
Brak, bo niżeli mięso, raczéj

Za żywność mają owoce,
Czy to świeże czy surowe,
I ogrodowe warzywa,
Gdyż nietylko bujna niwa,
Ale granit nieprzekuty,
Hojne im płaci trybuty.
Nabyli bo w ról kulturze
Sztukę i biegłość tak duże,
Że z pod pługa i motyki
Płodnym głaz wychodzi dziki.
— Jaka powstania przyczyna?...
Ponieważ i moja wina
Z ową przyczyną się wiąże,
Pozwól, że zamilczę — książę,
Choć może lepiéj sto razy
Rzec tak, niż rzec, że nią były
Owe surowe ukazy,
Co miast przygiąć, podrażniły
Okrucieństwem — tak rzec muszę...
Jeśli już winy wypadnie
Szukać, niechaj na mnie spadnie.
— Więc cokolwiek ją stanowi:
Ta moja wzgarda, czy może
Zdarzenie, iż Valorowi
Nazajutrz po owym sporze
Alguacil u drzwi senatu
Sztylet wydobył z pod płaszcza;
Czy owe edykta, zwłaszcza,
Że sroższych pełne dekretów
Szły z królewskich gabinetów, —
Tak ich pozbawiły gruntu,
Iż musieli jąć się buntu, —
— Dość, że tu do Alpuhary
Ściągnęli powoli wszytek
Lud swój i broń i dobytek.
Trzy lata w głuchym sekrecie
Knowali swoje zamiary,
Cudem, tacy liczni przecie!
Dziwne to i budujące,
Że wszystkie owe tysiące,
Ściągnione razem do rady,
Nie chowały w sobie zdrady;
Że przez przeciąg dni tak wiela

Zabrakło donosiciela.
Jak błądzi, jak racji niema,
Kto mówi, że tajemnica
Nie dotrwa pomiędzy trzema!
Dotrwa między trzydziestoma
Tysiącami, jeśli wszystkim
Jéj świętość będzie świadoma.
— Pierwsze orkanu zwiastuny,
Jak przedsłannicze pioruny,
Które śród skał kuły z cicha
Nienawiść, mściwość i pycha,
Były rabunki kościołów,
Były mordy i grabieże,
Plwania przeciw świętéj wierze,
Ustawne z prawem zatargi;
Tak, że nakoniec Granada
Wybuchnęła w krwawe skargi
Zamieniona na widownię
Najokropniejszych tragiedyj.
Szła ich ukrócić ponownie
Sprawiedliwość; ale skoro
Poczuła powagę chorą,
Zmieniła laskę na miecz,
Na czyn swe imię dostojne,
— I przeszło w domową wojnę,
Co było zrazu oporem.
Poległo z Korregidorem
Prawo; gród w trudnéj pozycyi
Wezwał pomocy milicyi
Lądowéj; nie wystarczyła,
Bowiem się ciągle chyliła
(Nowość ma czary tajone)
Fortuna na zdrajców stronę,
Tak, że nam nierównym losem,
Dostawał się cios za ciosem.
— Jakie głupie i bolesne,
Że gdy raz się wysforują,
Nie popuszczą, aż uszczują.
— Wzrastały więc równoczesne
Nasze porażki i klęski,
Ich pycha i humor zwycięski;
A krajowi szkoda rośnie,
Bo już powiadają głośnie,

Że pomoc dostaną z Afryki.
Jeśli zaś tu owe szyki
Zmierzą, to wstępu im bronić,
Znaczy — siły swe rozdrobić,
Znaczy zwłaszcza — kraj odsłonić.
Bo jeśli raz się poczują
W sile, reszta zachce zrobić
Téż powstanie: Ci, co góry
Obsiedli Estremadury
I Kastylią i Walencją,
— Wszyscy gorą buntu chęcią.
Po pierwszéj naszéj przegranéj
Strząsną nieznośne kajdany.
Że mimo szał zaciekłości,
Pełni przecież są chytrości
I politycznego sądu,
Słuchaj książę, jaką rządu
Ustroili sobie formę:
(Bo wiemy od wziętych szpiegów
Całe dzieje tych zabiegów)
Naprzód zwrócili staranie
Na elekcyą naczelnika;
Lecz ponieważ głosowanie
Nie rozstrzygnęło wyboru,
Bowiem padły głosy jedne
Na don Fernanda z Valoru,
Inne na równie godnego
Don Alvara Tuzaniego,
De Malek rozstrzygnął radą,
Aby Valor brał koronę,
Otrzymując wraz za żonę
Dońę Isabel Tuzani.

(n. s.)

Jakim mię napawa bólem
Wybór ów, zrządzenie owo!
Czemu nie on został królem,
Zamiast, że ona królową?...
(gł.) Valor więc koronowany
Skierował swe pierwsze plany
Na powagi podkopanie
Naszych praw, naszych dekretów.
By je zdeptali tém chętniej,
Już do swych własnych namiętni,

Zabronił, by bez wyjątku
Nikt nie zwał się chrześcijaninem,
Ni jął się chrześcijan obrządku. —
— Sam utwierdził prawo czynem
Przybierając sławne z dziejów
Nazwisko Abenhumeyów,
Niegdyś mocarzów Korduby,
Których chce brać spadek chluby. —
Aby nie słyszano mowy
Nigdzie innéj jak arabskiej,
Strój noszono narodowy,
Drobne nawet sprawy dzienne
Spełniano po Alkoranie.
Potém siły swe wojenne
Rozdzielił. A mianowicie
Gród, który pierwszy widzicie,
Książę — Galerę, gród, który
Ubrała dbałość natury
W naturalny mur i fosy,
Obronny na wszystkie ciosy,
Że bez wielkiéj w ludziach straty
Żadne go nie wezmą armaty
Pod Maleka zdał sztandary,
De Maleka, ojca Klary,
Która Maleki nazwisko
Odtąd nosi. Tuzaniemu
Oddał Gavii opoczysko;
Sam na Berha rezyduje
I jest sercem, co pulsuje
W głębi kamiennego cielska.
— Taka moc nieprzyjacielska
I takie rozpołożenie,
Które tu niby na scenie
Książę widzisz. Patrz, ta szara
Głazów masa, Alpuhara
Swoją barbarzyńską grozą
Tutaj do nóg ci podana
Zda się, czuje w tobie pana.

Juan.

Wasze słowa — drogoskazy
Godne i was i Mendosów,
To jest, rzetelne dwa razy.

(Słychać bębny).

— Skąd pobudka i w téj chwili?

Mendoza.

Wojsko na musztrę wychodzi.

Juan.

Co to za oddział?

Mendoza.

Z Granady
I z okolic.

Juan.

Kto dowodzi?

Mendoza.

Pan margrabia z Mondeharu,
Razem książę na Tendili.
Swéj Alhambry i obszaru
Swoich ziem alkad wieczysty.

Juan.

Gdy się jego imię powie,
Aż w Afryce drżą Maurowie.

(Bębny).
Juan.

Skądże następny pułk?

Mendoza.

Z Murcyi.

Juan.

Wodzem mu?

Mendoza.

Pełen obcesu
W potyczkach margrabia z Velesu.

Juan.

Znam; już dziś czynów sława
Obszerną kroniką się stawa.

(Bębny).
Mendoza.

To są z Baezy oddziały.
Poprowadzi ich do chwały
Żołnierz, któremu zaklęta
Zwycięstwami jego pamięć
Będzie stawiać monumenta.
Sancho de Avila — Książę.

Juan.

Cały zaszczyt jego chwalby
Niczem, jeśli nie dodamy
— I ja też dodać podążę —

Że jest uczniem księcia Alby,
W jego szkole nauczony
Zwyciężać niezwyciężony.

(Bębny).
Mendoza.

Ten pułk — czoła schylić muszę —
Starzy z Flandryi tercyaryusze;
Na wyprawę twą runęli,
By zmienić sławę na sławę
Do Henilu od Mozeli.

Juan.

Któż ich do nas wiedzie w gości?

Mendoza.

Olbrzym werwy i zacności,
Don Lope de Figueroa.

Juan.

A, śpiewają mi bez przerwy
O cudach téj wielkiéj werwy
I niewielkiéj cierpliwości.

Mendoza.

Podagrą mu noga chorze,
A że duch jest niespokojny,
Więc się rzuca, że nie może
Dość nadążyć służbie wojny.

Juan.

Bardzo-bym go poznać rad.




SCENA II.
(Wchodzi Don Lope de Figueroa).
Lope.

Daj Bóg, niechaj miłość wasza
Gniewném mię stąd nie wypłasza
Okiem, że idę niewcześnie,
Bo do waszych stóp mi nie dał
Przybiedz skorzej — niechaj zczeźnie
Tylko ten przeklęty pedał.

Juan.

Jak przybywacie?

Lope.

Ja ten,
Który służyć wam przybywa
Od Flandryi do Andaluzyi;
Ą rzecz prosta i godziwa,
Że skoro wy nie do Flandryi,
Flandrya tu do was zstępuje.

Juan.

Między szczęsne dni wpisuję
Dzień ten. — Dobrzy wasi ludzie?

Lope.

Ha! czy dobra moja wiara?
Wątpić o moich chłopczyskach?
Gdyby tutaj Alpuhara
Była piekłem, a alkadem
Sam Mahoma w téj paskudzie,
Weszliby tam wszyscy ładem,
— Weszliby, oprócz tych wszakże,
Którzy, jak ja klną podagrze,
Bo tym nie leść po urwiskach.




SCENA III.
(Szyldwach, Garces, Baryłka).
Szyldwach (za sc.).

Stój! Kto idzie?

Garces (za sc.).

Widzisz przecie,
Swój, swój.

(Wchodzi Garces trzymając Baryłkę za bary).
Juan.

Co tam?

Garces.

Na pikiecie
Stojąc ot tam, gdzie rozwarta
Skała, słyszę między krzaki
Szmery; popatrzę, kto taki
I spostrzegam tego charta
Kucającego na czatach.
— Związać mu lontem muszkietu

Ręce i niech coś z sekretu
Szczeka nam o swych psich-bratach.

Lope.

Dobry żołnierz, ani słowa,
Czy to takich tutaj macie?

Garces.

Rozumie-li miłość wasza,
Że się wszystko w Flandryi chowa?

Baryłka (n. s.).

Oj, Baryłka, źle mój bracie,
Już ci na grdyce gardziołka
Coś konopne pachną ziółka.

Juan (klepiąc Garcesa po ramieniu).

Znam moich dobrych żołnierzy:
Nie dziwi mię ten czyn świeży.

Garces.

Nad wszystkie skarby zachęca
Do służby pochwała książęca.

Juan.

Chodź tu.

Baryłka.

Powiada pan do mnie?

Juan.

Do ciebie.

Baryłka.

To kłaniam nizko:
Za wielki honor tak blizko.
— Tu postoję.

Juan.

Ktoś jest taki?

Baryłka (n. s.).

Bracie, pilnuj się ogromnie.

(gł.)

— Baryłka jestém, murzynek.
Wzięli jak za zły uczynek
Łotry, rabusie i zbójcy
Do owego Alpuhary.
Chrześcijańskiéj jestém wiary,
Służę chrześcijańskiéj Trójcy,
Znam kredę, Naszego chleba
I: Witaj królowo nieba,
Wreszcie czternaście kościelnych
Przykazań. Że obrzezanie

Chcieli mi zrządzić poganie,
Uciekłem, ale nie dalej,
Jak milkę, bo ci złapali.
— Jeśli mię nie zabijecie,
Powiem, co myślą poganie
I powiodę, gdzie wejdziecie
Do twierdzy, jak na śniadanie.

Juan (do Mendozy).

Myślę ja, że łże nieboże,
— Ba! lecz i prawdą być może.

Mendoza.

Wiem, w niewoli niewątpliwie
Wielu chrześćjan u nich żywię:
Tak pewna dama mi znana
Żyje pośród nich porwana.

Juan.

Więc ni więźmy, ni niewierzmy. —
— Garces, weź z sobą tę nocną
Ćmę a pilnuj mi jéj mocno.

Garces.

Niech ta głowa odpowiada
Waszéj mości.

Juan.

Wybadamy,
Czy kłamie, czy prawdę gada.
A my teraz, gienerale,
Odejdźmy do naszych kwater
I pomyślmy, jak się wdrążyć
W ten nieprzenikniony krater.

Mendoza.

Radzę mościwemu księciu
Ostrożnie w tém przedsięwzięciu
Ze wszech stron zamiar okrążyć
Statecznym lotém rozwagi;
Bo choć zda się ta wyprawa
Drobną, jest niezmiernéj wagi.
Pomyślna mało przydawa
Czci, — chybiona niesie klęski.
Więc dzisiaj budując plany,
Baczyć potrzeba nie tyle,

By oręż wyszedł zwycięski,
Jak, by nie wyszedł złamany.

(Odchodzą: Don Juan Austryacki, Don Juan de Mendoza, Don Lope de Figueroa).



SCENA IV.
(Garces, Baryłka).
Garces.

Ty jak się nazywasz?

Baryłka.

Ryż.
Bo chociaż to prawda, iżem
U pogan Baryłką się zwał,
U chrześćjan zowę się Ryżem,
A to panie przeto, iż
Musi na chrześćjańską modę
Przejść nasza pogańska moda.

Garces.

Wiesz ty, że cię w jasyr wiodę?
Gadaj prawdę.

Baryłka.

Prawdę? Zgoda.

Garces.

Mówiłeś tu arcyksięciu...

Baryłka.

Oj, to ten, co gadał ze mną?

Garces.

Ze pokażesz mu tajemną
Ścieżkę śród gór do fortecy.

Baryłka.

Tak, mój władco.

Garces.

Więc choć prawda,
Że wam idą zmacać plecy
On, pan margrabia z Velesu,
Pan margrabia z Mondeharu,
Don Lope de Figueroa
I pan Sancho de Avila,
Chciałbym zamiast ludzi tyla

Sam dojść do owego kresu.
Wiedź-że mię, niechaj tę ścieżkę
Poznam i mam tę pocieszkę.

Baryłka (n. s.).

Wywiodę w pole giaura,
Potém w tém polu dam nura,
Aż w Alpuharze wypłynę.
— Chodź ze mną.

Garces.

Zaczekaj krzynę.
Zostawiłem na kwaterze,
Kiedym szedł na posterunek,
Mój obiadowy ładunek,
To się go razem zabierze
W sakwy; by nie tracić czasu
Na rozkładanie popasu,
Mogę go pojadać w drodze.
— Ruszmy.

Baryłka.

Ruszam; obie nodze.

Garces.

Prędzéj.

Baryłka (n. s.).

O święty Mahoma,
Ty coś mi prorokiem doma,
Nie odmawiaj swéj opieki!
Ślubuję ci iść do Meki.

(Wychodzą).



SCENA V.
(Ogród w Berha. Wchodzą Maurowie i Moreski, za niemi Don Fernando de Valor i Dońa Izabela Tuzani).
Valor.

Tutaj pod kamienny mur
Téj skały koronowanej,
Gdzie chyba na hoże tany
Wiosna swój zwołuje dwór,
Gdzie śród karminów, bławatów
Wpatrzonych w fontann błękity

W cudnéj rzeczypospolitéj
Jest róża królową[7] kwiatów,
Zstąp urocza, moja żono.
Wy śpiewajcie, niewolnicy,
Może śpiewem téj tęsknicy
Melancholie się rozwioną.

Izabela.

Abenhumegu wspaniały,
Na którego sławną głowę
Nie Alpuharry szczytowe
Dęby plotą wieniec chwały,
Ale wawrzyn poświęcony,
Ten słońcu niewdzięczny krzew,
Dziś, gdy znów hiszpański lew
Opłakuje swe kajdany. —
Nie jest ten mój ciągły smutek
Wzgardą szczęścia i miłości,
Tych przepychów i wielkości,
Ale jest to dziwny skutek
Jakiejś fatalności losu.
Bo to cecha ludzkiéj doli:
Ledwo odetchnąć pozwoli,
Jużci śpieszy z groźbą ciosu.
Nie stąd moje więc żałości
Płyną (n. s.). Dałby Bóg mnie smutnéj!...
Ale z téj sercu okrutnej
O zmianie szczęścia pewności.
Gdy żal z szczęściem się przewija,
Jak czarna po białéj wstędze,
Jakże więc trwogi rozpędzę,
Dopóki mi szczęście sprzyja?

Valor.

Jeśli stąd się smutki biorą,
Że się widzisz tak szczęśliwą,
Ja już cieszyć jako żywo
Nie zdołam, piękna Lidoro.
Dotąd moja moc nie sięga
I melancholii nie zmniejszę,
Skoro codzień są mocniejsze
Miłość ma, a twa potęga.

Więc zagrajcie, pani wdzięki
Opiewajcie, niewolnice,
Bo z melodyami tęsknice,
Z smutkiem godzą się piosenki.

(Muzyka).
Śpiew.

Nie mówcie mi, każdy zgadnie,
Dla kogo wy uciech roje:
Każdy powie, żeście moje...
Lśnicie krótko, choć tak ładnie.




SCENA VI.
(Wchodzi Malek; w dalszym ciągu przemawia do Valora na klęczkach; Don Alvaro i Dońa Klara pozostają u wejścia. Beatriz.).
Klara (n. s.).

Nie mówcie mi, każdy zgadnie,
Dla kogo wy uciech roje.

Alvaro (n. s.).

Każdy powie, żeście moje...
Lśnicie krótko, choć tak ładnie.
(Muzyka gra daléj w czasie dyalogu).

Klara (n. s.).

Czemu teraz, teraz właśnie
Słyszę tony téj piosenki?

Alvaro (n. s.).

Jak na te jęczące dźwięki
Nagle radość we mnie gaśnie!

Klara (n. s.).

Więc gdy ojciec mój przybywa,
By ułożyć me zamęście...

Alvaro (n. s.).

Więc gdy mi gotuje szczęście
Miłość, taka dla mnie tkliwa...

Klara (n. s.).

Ta nadzieja, co mną władnie...

Alvaro (n. s.).

To kochanie, które roję...

Razem (oboje z muzyką).

Każdy powie, żeście moje...
Lśnicie krótko, choć tak ładnie.

Malek.

Skoro już między szczęk oręża
Niebacznie weszło kochanie,
Chcę ci rzec, królu i panie,
Kogo wybrałem za męża
Méj jedynaczce Malece.

Valor.

Któż od szczęścia bierze w dani
Skarb ten?

Malek.

Twój krewniak Tuzani.

Valor.

Kiedy w siebie tak dalece
Zapatrzeni, że w rozłące
Niby kwiaty-by pomarli,
Co z szypułki je oddarli,
Ja sam szczęścia im nie zmącę.
Gdzież są?

(Zbliżają się Don Alvaro i Dońa Klara).
Klara.

Tu uszczęśliwiona
Sługa, królu, twa się kłoni.

Alvaro.

Szczęsnemu nie odmów dłoni.

Valor.

Chodźcie dzieci w me ramiona.
— A ponieważ w Alkoranie
Mądrym, którego dziś prawa
Cały Maurów lud wyznawa,
Wystarcza zakładów danie,
Niechże Malece uroczéj
Tuzani swój posag złoży.

Alvaro.

Duch mój waha się i trwoży,
Patrząc w te błyszczące oczy,
Przy których bledną firmamenty;
Trwoży się, bo niedorzeczne
Dawać słońcu, co słoneczne,
Dawać słońcu dyamenty.
Ot, brosza w kształt Kupidyna,

Chłopczyka z łuczkiem napiętym;
Dumny, że jest dyamentém,
Jednak do twych stóp się zgina.
Oto dużych pereł sznur;
Kto cię ujrzy w nie przybraną,
Powie, że je w chłodne rano
Wypłakała zorza z gór.
Tu szmaragdowa orlica
O barwach nadziei mojéj:
Tylko orzeł się nie boi
Patrzeć słońcu prosto w lica,
Tu niezabudki... lecz nie;
Lepiéj abyś ich nie brała,
Bo ja chcę, byś pamiętała
Sama z siebie dzień ten wiecznie.

Klara.

Wdzięczna za miłości tyle,
Tuzani, biorę twe dary;
I przyrzekam w zakład wiary
Nie zdjąć ich, chyba w mogile.

Izabela.

Ja tym uściskiem poświęcę
Czułym wasze chęci lube.

(n. s.)

— Ach, mnie wyjdzie on na zgubę!...

Malek.

Teraz niech zaplotą ręce
Przed duszą wieczne ogniwa.

Alvaro.

Oto już u nóg tych klęczę.

Klara.

Uściskiem wiarę ci ręczę.
Bądź szczęśliwy!

Alvaro.

Bądź szczęśliwa.

(Podają sobie ręce, słychać huk bębnów).
Wszyscy.

Co to jest?

Malek.

Hiszpańskie bębny
Niosą echa z gór w doliny;
— Bo nie Maurów tamburyny.

Alvaro.

Ponury marsz dziewosłębny.

Valor.

Przerwać trzeba ceremonie,
Bo nie wiemy, co się stanie.

Alvaro.

Jeszcze-żeś nie odgadł panie?...
Przy brzegu szczęście zatonie.
Ledwo słońce mi na skroń
Swoje jasne wieńce kładnie,
Już je chmurzy, już je kradnie
Ponura hiszpańska broń.

(Bębny odzywają się nanowo).



SCENA VII.
(Wchodzi Baryłko, z sakwami na plecach).
Baryłka.

Wielki Ałła i Mahoma,
Że do waszych nóg przychodzę.

Alvaro.

Gdzieś tak długo bywał w drodze?

Baryłka.

Nie w drodze bywam, a doma.

Valor.

Co się zdarzyło, Baryłka?

Baryłka.

Ot, co! — Stoję ja na warcie,
Psa nie warta, tfu! — w tém — w żarcie
Myślę, — ktoś mię od zatyłka
Chwyta, no — i w jasyr bierze
I do Don Juana taska.
— „Nie zabijaj, jeśli łaska,
Chrześćjan jestém, w Boga wierzę“.
No, tak mię i nie powiesił,
Tylko oddał żołnierzowi.
— He! żem głupi, ten nie powie!...
Więc czy kiep, czy że się zbiesił,
„Bym pokazał“ — mówi krótko,
„Gdzie droga do Alpohara,

Bo ją chce obejrzeć zara“.
— Wykradamy się cichutko,
On mi oddaje ten wór,
Gdzie pochował swoje jadło, —
I tak idziemy zapadłą
Drożynką w głęboki zwór.
Ja ci, gdzie się droga skręca
Myk za skałę i het w góry;
Tak, został, gryząc pazury,
Bez śniadania i bez jeńca.
Chciał za mną gonić chłopczysko,
Zwrócił go, czmyhać w te pędy
Oddział nasz, co szedł tamtędy.
— Więc wam gadam, że już blizko
Jest pan Juan Andustrjacki,
A za nim ci wojska siła:
Pan Bielec i pan Awyła
I jeszcze jakiś warjacki,
Co bije w Flondryi hermetyków
Figmigroła; w Alpoharze
Idą cię szukać.

Valor.

Ha! dosyć,
Bo się gniewem chce unosić,
Me królewskie serce wraże.

Malek.

Patrzcie, na dalekich szczytach,
Gdzie drży słońce zawahane,
Czy ma skryć się za gór ścianę,
Czy pozostać na błękitach,
Niewyraźnie majaczeją
Okutane w mgieł osłony
Lśniące stalą eskadrony.
— Wnet tu na nas się wyleją.

Klara.

Lud ogromny być to musi,
Który gromadzi Granada.

Valor.

Zapewne! Armia nielada,
Kiedy mnie pobić się kusi;
Choć ten, co wiedzie te czety,
Na nasze kamienne pola,
To syn Piątego Karola,

To syn Piątego Planety.
Lecz nim Alpuharrę dumną
Swoim przywali kolosem
Te lasy będą mu stosem,
Te głazy będą mu trumną.
— A gdy już wiemy, że z owych
Gór ta nawała się toczy,
Lepiej, że nas nie zaskoczy
Z nienacka, lecz znajdzie gotowych,
Bądźmy więc przygotowani:
Niechaj stanowisko bierze
Malek, gdzie stoi: w Galerze,
Do Gavii wróci Tuzani,
Ja zaś sam za Berhę ręczę.
— I niechaj was Allach strzeże,
Trzeba coś ponieść w ofierze,
W takich okazjach, młodzieńcze.
Idź, zahartuj miłość w męstwie;
Jéj nagrodę, jéj tryumfy
Uświęcimy po zwycięstwie.

(Odchodzą: Valor, Izabela, Malek, Maurowie, grajki).



SCENA VIII.
(Don Alvaro, Dońa Klara, na boku Baryłka i Beatriz).
Klara.

Nie mówcie mi, każdy zgadnie,
Dla kogo wy uciech roje:

Alvaro.

Każdy widzi, żeście moje,
Lśnicie krótko, choć tak ładnie.

Klara.

Uciechy wy, źle poczęte,
Wcześniéj zmarłe niż zrodzone...

Alvaro.

Lilie przed czasem zwarzone,
Róże przed majem poschnięte...

Klara.

Jeśli kwiecie mrozem ścięte
Tak przedwcześnie w grób się kładnie...

Alvaro.

Smutna dola jemu władnie.

Klara.

Więc ty, lilio z różą polną,
Co cierpicie, czuć wam wolno...

Alvaro.

Lecz nie mówcie; — każdy zgadnie.

Klara.

Uciechy wy, nazbyt rane,
Mdłéj nadziei poronieńce,
Boście wcześniéj zgasły w męce
Jeszcze nim na świat wydane;
Jeśli tutaj zabłąkane
Poniosłyście gwary swoje,
Zatrzymywać was się boję:
Gdyście radość drugim winny,
Idźcież szukać pani innéj.
Nie dla mnie wy uciech roje.

Alvaro.

Cudem wstawszy pączki róży
Z śniegu, zwiędły jedną chwilką;
Bo i będąc cudem tylko,
Jakże istnieć mogły dłużej?
Wierzyłem, że nic nie zburzy
Szczęścia mi — a dziś się boję;
Oj, nie dla mnie uciech zdroje
Tryskacie wy; lecz wy fale
Smutków, choć się sam nie żalę,
Każdy widzi, żeście moje.

Klara.

Może i lepiéj, uciechy,
Że tu przy mnie nie dotrwacie...

Alvaro.

Jeśli ciągle polatacie
Nad nieszczęsnych ludzi strzechy.

Klara.

Zazna po mnie ktoś pociechy.

Alvaro.

Teraz już zrozumieć snadnie,
Że lada wiatr wami władnie...

Oboje.

I teraz wiem, wiem już, czego

Uciechy tak prędko biegą
I lśnią krótko, choć tak ładnie.

Alvaro.

Stałem z sobą zagadany,
Bo gdy mi tak szczęście zblakło,
Nie wiem, czyby mi nie brakło
Odwagi snuć głośne plany.
O brzasku nierozświtany!
Już mi miłość wieńce wiła
I znów kwiaty rozrzuciła:
Więc milczę, o, bo to mowa
Smutna, kiedy jéj osnowa
Z nieszczęść serca się złożyła.

Klara.

Mowa, to czyn wolnéj woli,
Gdyż mógł zmilczeć ten, co mówi;
Słuch nie, bo trudno słuchowi
Nie zrozumieć skarg złéj doli.
Lecz mnie tak ma własna boli,
Że ogłuszyła niebogę
Zasłuchaną w własną trwogę.
Cóż, że wodze puścisz skargom
Lub cóż, że gwałt zadasz wargom.
Skoro słuchać ja nie mogę?

Alvaro.

Ot i miłosne rachuby:
Mnie do Gawii król przeznacza.
Miłość bój z honorem stacza,
Rozkoszą uwieńczyć śluby
Tęskno jej... ha, żony lubéj
Odejść muszę. Niech cię strzeże
Niebo, by nieszczęście świeże,
By ten miecz, co się już krwawi
Krwią naszą, mnie raczéj w Gawji
Szukał, niż ciebie w Galerze.

Klara.

Więc cię oczy me sieroce
Nie ujrzą, póki im prawa
Nie wróci ta wojna krwawa?

Alvaro.

Niech cię, luba, nie kłopoce:
Krótka droga, długie noce.

Samotności się zalększy
Dwie mile, które upiększy
Nadzieja a miłość uściele,
W lot na mym koniu przestrzelę.

Klara.

Tak, umiała miłość z większéj
Odległości silić loty.
Każdéj nocy więc na murach
Czekam cię.

Alvaro.

A ja na piórach
Żwawéj przylecę tęsknoty,
Po szlaku nadziei złotej.
Uściśnij!...

(Huk bębnów).
Klara.

Znów ta stłumiona
Wrzawa bębnów od gór łona
Wieje tu; — jak smutny ton!...
To na miłość?

Alvaro.

To na skon.

Klara.

Czyż z miłości się nie kona?

(Wychodzą).



SCENA IX.
(Beatriz, Baryłka).
Beatriz.

Baryłka, chodź, mój chłopaku!
Zostaliśmy sami dwoje.

Baryłka.

Sarciu ma, serduszko moje,
Czy to do mnie, czy do saku?

Beatriz.

Zawsześ wesół, — aż nieskromnie,
Kiedy naokoło smutki.
Chodź!

Baryłka.

Aj, ten uśmiech milutki
Czy do saku to, czy do mnie?

Beatriz.

Do ciebie. Kochania mego
Kwiat bębny warzą w zarodku,
Ale pokaż no, co w środku?

Baryłka.

Aha, nie do mnie, — do niego.

Beatriz (wyjmując z saku wiktuały).

Szperka... ślicznie, Allach przyzna,
Obserwujesz prawo boże.
— Hm, wino? Aj, aj, nieboże.
Wszystko, co w saku — trucizna.
Ja tam ani ruszyć nie chcę,
Bo mi jeszcze żal żywota.
Ty zważaj: niech cię ochota
Pokosztowania nie łechce.

(Odchodzi).
Baryłka.

Trucizna — wineczko one?...
Umrę — mówi — jak wypiję?
Może; Hiszpany to żmije,
Więc musi w jadach uczone.
Trucizna, tak; prawda żywa.
Więc Baryłka, tobie wara;
Nie spróbowała go Sara,
Ona, co taka łapczywa,
Ona, co taka łakoma.
Ha, ten giaur! Co powiecie,
Chciał Baryłce zabrać życie.
Lecz ocalił mię Mahoma:
— Jakie dobre proroczysko, —
Żem ślubił do Meki świętéj
Ucałować kostkę z pięty.

(Bębny).

Aj, aj, bębnią, — już tu blizko.
Po szczytach z broni obwódki.
— Tarabańcież tarabanem,

Ja gonię za moim panem,
Hej! kto chce skosztować trutki?

(Wybiega).



SCENA X.
(Okolice Galery).
(Wchodzą: Don Juan Austryacki, don Lope de Figueroa, don Juan de Mendoza, żołnierze).
Mendoza.

Z tego wyniosłego szczytu
Widno aż w krańce błękitu,
Z którego się właśnie spuszcza
Słońce, aż od rozżarzonéj
Kuli różowieje puszcza.
— Ta twierdza po prawym ręku
Co na granitowym łęku
Zawieszona jak kaskada
Zakrzepła, wisząc nie spada,
To — Książę — Gawia wysoka.
Owa na lewo opoka,
Gdzie za każdym szczytém wieży
Iglic szczyt wyścigiem bieży
W niebo, — Berha; tam — Galera,
Która imię swe odbiera,
Czy od łodziastego kształtu,
Czy stąd, że jak pośród bałtu
Przez to chłodnych skalisk morze
Swoje wielką nawę porze
Pośrodku kwiatowéj piany
I tak rzkomo się porusza,
Jak okręt, co wiatrów słusza.

Juan.

Z tych dwu twierdz trzeba nam jedne
Obledz.

Lope.

Więc w naradzie żwawéj
Zważmy, jakie do wyprawy
Skupić środki odpowiedne,

Jak przyłożyć rąk do dzieła,
— Nogom tam nie wszystkim zaleźć.

Juan.

Idź-no który Maura znaleźć,
Co go dziś pojmały straże.
Może prawdą się okaże
Ta droga zamaskowana.
Hej! zawołać mi żołnierza,
Który miał go pod opieka.

Mendoza.

Nie widziałem go od rana. —




SCENA XI.
Garces (za sceną).

Ratuj!

Juan.

Ten głos... niedaleko.

(Wchodzi Garces ranny i pada).
Garces.

Ja to; nie śmiem do twych stóp
Przywlec się, jeno nieżywy.

Mendoza.

Garces!

Juan.

Co ci, nieszczęśliwy?

Garces.

Niech wasza miłość przebaczy
Błąd, a za to przyjąć raczy
Donośne odkrycie.

Juan.

Mów.

Garces.

Ów jeniec, ów chytry łgarz,
Któregoś mi zdał pod straż,
Klął się, że jest naszéj wiary
I chce wwieść do Alpuhary.
Ja dawszy się skusić złemu,
Zachciałem, by mnie pierwszemu
Należało się odkrycie —
— (Jeślim hazardował życie

To przez ambicyę honoru
Nie zaś przez ambicyę zysku) —
Kazawszy się więc prowadzić,
Wszedłem z nim w czarnego zworu
Głąb’, z urwiska po urwisku
Pnąc się, gdzie nawet chwilami
Słońce w codziennéj się mami
Drodze i promienie gubi.
Gdy śród tych czarnych tołubi
Jakichś monstrów skamieniałych
Obaczył się samowtóry,
Uskoczył pomiędzy skały
I krzyknął; a na ten głos,
Czy na ten, którym się ozwały
Odkrzykując echem góry,
Chmara Maurów mu odwrzaśnie
I wali się oddział mocny,
Pędząc jak psy — czem są właśnie.
Opór mój był bezowocny,
Potoczyłem się krwią zlany,
Lecz czołgałem sił ostatkiem,
Cofając, gdzie krzewem rzadkim
Maskującym twierdzy ściany,
Porastał głaz; tam w téj ścianie
Prostopadłej, niebotycznéj
Spostrzegłem niespodziewanie
Czeluść, naturalną grotę,
Jak rozziew melancholiczny
Skały, która się otwarła
Rozdzierającem westchnieniem,
Kiedy na nią się naparła
Swem kolosalnem brzemieniem
Twierdza, aż w jęku téj skargi
Na zawsze kamienne wargi
Zastygły. — Tym więc wyrywem
Osłoniłem się, a oni
Odeszli, sądząc nieżywym.
Ocalony najcudowniéj
Rozpatiywałem warowni
Pozycyą i — książę — tyle
Powiem: Natury zachodem
Podminowany jest spodem
Cały fundament Galery.

Najlepsze to inżeniery
Na zdobycie takich skał.
Wystarczy podłożyć minę,
A wszystko pójdzie w perzynę
I bez oblężniczych dział.
A ja ci za jedne głowę,
Za moje złożę głów stosy
Pościnanych tam w Galerze;
Bo mię litość nie rozbierze,
Ni dzieci krzyczące w niebiosy,
Ani słabych kobiet płacze,
Ni dla starców respekt wreszcie.
Tę na nią cenę naznaczę.

Juan.

Żołnierza tego zabierzcie.

(Wynoszą Garcesa).

Za pomyślną, jak widzicie,
Don Lope, można mieć wróżbę
To o Galerze odkrycie.
Już gdy mi tylko mówiono,
Że ukrywa gór tych łono,
Twierdzę, co się zwie Galera,
Brała mię ochota szczera
Zakołatać do jéj bram,
By wiedzieć, czy mi ten sam
Sprzyja dobry duch do brania
Galer morskich, co lądowych.

Lope.

A więc — książę — któż wam wzbrania?
— Dalej, na swe stanowiska,
Bo jedyna pora nocna,
By zdołała garść tak mocna
Bez hałasu podejść z blizka.
— Do Galery témplaryusze.

Żołnierz 1.

Podaj hasło dalej!

Żołnierz 2.

Podaj!

Wszyscy.

Do Galery!

Juan.

A więc bodaj
Bóg, jako dawniéj na wodzie

Szczęścia na ziemi udzielił,
Bym w téj nowéj zawierusze
Mógł rzec, żem w jedno zestrzelił
Dwa zwycięstwa, biorąc pole
Na podwójnym tu żywiole:
Na lądzie, gdzie sterczy głaz szczery,
Na morzu, gdzie płyną Galery.

(Wychodzą).



SCENA XII.
(Mury Galery).
(Wchodzą: Don Alvaro, Baryłka z sakwami, potém Dońa Klara).
Alvaro.

Honor i życie zostawię
W twych rękach: strzeż-że ich święcie;
Bo gdyby tam spostrzeżono,
Żem płocho opuścił Gawię,
Ażeby widzieć się z żoną,
Oboje w jednym momencie
Stracę. Pilnuj-że mi klaczy,
Ja przez ogrodowy taras
Przechodzę i wracam zaraz:
W Gawii musim być przed ranem.

Baryłka.

Baryłka się nie ladaczy
Lecz służy; a choć za panem
Musiałem tak w pęd drałować,
Żem worka nie pośpiał schować,
Niechże się tam pan zabawi,
Bo mnie znajdzie, gdzie zostawi.

Alvaro.

Uważ-że, chłopcze, na szyję,
Jeśli mi skrewisz, zabiję.

(Wychodzi z pawilonu Dońa Klara).
Klara.

To ty?

Alvaro.

Śmiał-żeby kto drugi?

Klara.

Chodź, bo cię poznają sługi,
Lub strzegące murów warty.
Ogród z téj strony otwarty.

(Odchodzą).



SCENA XIII.
(Baryłka, późniéj Żołnierze).
Baryłka.

Ałłachu, drzemię potrosze.
Panie Sen, nie przychodź, proszę.
— Tak mi się po głowie bzdura,
Że najgorszy cech rajfura;
Bo to wszystkie rzemieślniki
Pracują trochę dla siebie,
On sam zawsze dla publiki.
Prr... Drzemkę odpędzę może,
Gdy tak z sobą pogaworzę.
— Bo uważcie państwo moi:
Szwiec sobie czasem buciki
Uszyje, krawiec przykroi
Spodeńki, kucharz pieczeni
Skosztuje, czy dość korzeni,
Pasztetnik placek upiecze
I zje, gdy zeń miąsz wyciecze;
— Jeden o brzydkiem nazwisku
On nie ma z swéj pracy zysku,
Bo co uszył, nie ozuje,
I nie włoży, co przykroi,
Co zgotował, nie skosztuje...
Prr... kobyła!... Aj, proroku,
Wyrwała się w jednym skoku.

(Wybiega i woła)

Postój, zrób, luba kobyłka,
O co cię prosi Baryłka!
Baryłka też zrobi dla cię,
O co poprosisz. — Aj bracie,
Nie nadążysz jej, — przepadło.
Uf! Jak mi się poci sadło!

— Co będzie? na czém pan wróci?
Aj, naprzód mię kijem zmłóci,
A potém śmierć nędzną zada,
Bo pewna, — nie zdążym w porę.
Tu wychodzi i powiada.
— Podawaj klacz. — Nie ma klaczy.
— Gdzie jest klacz? — Uciekła klacz.
— Którędy, synu sobaczy?
— Przez góry. — Ja cię uśmiercę!...
Bzyk — i uderzy mię nożem
Tu — przekłuje — aż... w serce.
Baryłka, gdy już nie możem
Ujść śmiertelnego straszydła, —
Mamy przecież do wyboru.
Pomyśl-no: sztylet czy trutka?...
— Tu śmierć lepsza, bo słodziutka.
Dobądźmy flaszeczki z woru...
Już mi zysteneya obrzydła.

(Pije).

Tak umrzéć jest przyzwoiciéj
Bo się krwią nie zafarbuję.
— Zaraz myślę, kurcz mię chwyci.
— Jakże ci?... Dobrze się czuję.
Jady w niéj nie mocne widzę,
Lecz, gdy się już życiem brzydzę
Więcéj trzeba trutki zażyć.

(Pije).

Nie jest chłodne, co mi dali
Na strucie; zaczyna parzyć.
Parzy — ale nie wypali,
Więcéj trzeba trutki zażyć.

(Pije).

Niech tak skonam powolutku...
Myślę, żem już doszedł skutku,
Bo mi się... zamgliły oczy,
I w głowie coś mi się mroczy,
Język mi jak kość sztywnieje,
I gęba koło... wacieje.
Więc kiedy już umrzeć winny-m,
Nie zostawię jadu innym,
Bo mam litość. Aj aj, Ałła,
Gdzież mi gęba się podziała?

(Bębny za sceną)
Żołnierz (za sceną).

Do broni, straże, do broni!

Baryłka.

Co mi tak w uszach dzwoni?
W oczach skrzy się, nie dziwota,
Że gdzie błyska, tam i grzmota.




SCENA XV.
(Wchodzą don Alvaro i dońa Klara zalęknieni).
Klara.

W poruszeniu mur i wały;
Z wież zamkowych słychać strzały.

Alvaro.

Chrześcijańskie pewno siły,
Korzystając z nocy cienia,
I uśpionych wież milczenia,
Pod Galerę podstąpiły.

Klara.

Odejdź, mężu, odejdź, drogi.
— Widzisz, to wrzenie załogi.

Alvaro.

Jakże? Żądanie szalone!
Odejść, aby powiedziano,
Żem na łaskę wroga żonę
Oddał...

Klara.

O biedna ma dolo!

Alvaro.

Na śmierć albo niewolą,
A sam uszedł?

Klara.

Musisz, mężu.
Byt Gawii w twoim orężu,
A twój honor w jéj całości:
Zważ też, może i wy macie
Odwiedziny strasznych gości?

Alvaro.

Więc prawda wszystko. Więc nie śnię?
Widział-że kto pochód prędszy

Zła, co się jak fala piętrzy
W przypływie? Miłość i cześć
Wzywają mnie równocześnie.

Klara.

Kiedy niema już sposobu,
Większéj poddaj się powadze.

Alvaro.

Nie, pogodzę prawa obu.

Klara.

Jakże?

Alvaro.

Stąd cię uprowadzę.
Skoro nie mam ujść niesławie,
Czy cię wezmę, czy zostawię,
Niechże na jedne pochyłość,
Wejdą moja cześć i miłość.
Chodź ze mną; rumak doznany,
Który wyzywa orkany,
Poniesie nas.

Klara.

Z tobą, luby,
Na kres szczęścia albo zguby.

Alvaro.

Baryłka! — Śpi bydlę — wstawaj!

Baryłka.

Hm, kto?

Alvaro.

Ja. Klacz mi podawaj!

Baryłka.

Podawaj klacz?

Alvaro.

Na cóż czekasz?

Baryłka.

Na co? na klacz; — ot, ambaras;
Mówiła, że wróci zaraz.

Alvaro.

Wróci? Ha! gdzie jest?

Baryłka.

Uciekła.
Ale niech się pan nie smuci.
Klacz słowna; z pewnością wróci.

Alvaro.

Ha! zdrajco, rodem z piekła...

Baryłka.

Niech mię pan zdaleka mija:
Jestém zatruty i sama
Para moich ust zabija.

Alvaro.

Zabiję, podły niecnoto.

Klara.

Daruj mu życie. — Ach!...

(Kaleczy się o podniesioną spadę don Alrara).
Alvaro.

Co to?

Klara.

Nic, nic; zadraska na dłoni.
Skaleczyłam się o szpadę.

Alvaro.

Za tę krew życie uroni.

Klara.

Więc ja ją na okup kładę.
Przebacz.

Alvaro.

Na takie zaklęcie,
Nawet gniew stygnie w momencie.
Czy broczy ręka?

Klara.

Nie, nie.

Alvaro.

Przewiąż tym kawałkiem płótna.

Klara.

Więc patrz: gdy nas tak okrutna
Fatalność dzisiaj rozrywa,
Odejdź, bo strach mi ogromnie.
Jeżeli doczekam żywa,
Jutro powrócisz tu po mnie;
Przez owe ścieżki wądolne,
Masz do zamku wejście wolne.

Alvaro.

W téj nadziei i w téj wierze
Idę.

Klara.

Niech cię Ałłah strzeże.

Alvaro.

Na cóż, gdy mi brzydnie życie?

Baryłka.

Brzydnie? Mam coś na pozbycie;
Spraw mu jak ja koniec krótki.
Tu we flaszeczce zostało
Nieco trucizny — słodziutkiéj!...

Klara.

Bądź zdrów.

Alvaro.

Jak smutny odchodzę!..

Klara.

A mnie-ż weseléj niebodze?

Alvaro.

Widząc, że gwiazda zdradliwa...

Klara.

Widząc, że złość przeznaczenia...

Alvaro.

Mojego związku ogniwa...

Klara.

Moje weselne marzenia...

Alvaro.

Ciągle rwie.

Klara.

Ciągle rozprasza.

Alvaro.

Źle się plecie dola nasza.

Klara.

Chrześcijańskiéj widmo broni,
Niby Azrael płomienny,
Wstępu nam do raju broni.

Baryłka.

Nie wiem, jak się ma to zwać.
Czy to mrzeć jest, czy to spać.
Powiadają, że to jedno...
Musi prawda, bo wciąż sobie
Myślę: śnię to, czym już w grobie?






DZIEŃ TRZECI.



SCENA I.
(Pod murami Galery)
(Wchodzi don Alvaro prowadząc konia za uzdę i nie spostrzegając śpiącego Baryłki):
Alvaro.

Chłodna i blada nocy!
Twoje mi cienie ześlij ku pomocy.
Z tobą lęk mój nadzieje,
Miłość zbawienie, duch znajdzie trofeje.
Na twojém niebie, skąd płocha ucieka
Gwiazda ma, jaśniéj wybłyśnie Maleka,
Gdy z zamku uniesiona
Jedwabną siecią znajdzie me ramiona.
Na skrzydłach méj tęsknoty
Dwie mile zbiegłem, jak ptasiemi loty;
Tutaj w załamie góry,
Nieumiejętną gdzie sztuką natury
Między krzewów zaploty
Labiryntowe stworzyły się groty,
Koń zostanie na stajni,
Ukryty niźli leśne duchy tajniej.
Wierniéj dotrwa — zawierzę —
Własnym swym cuglom zostawione zwierzę,
Niżeli wczoraj głupocie człowieczéj.

(Potyka, się na Baryłce):

Co to? — Jak to się trwoży lada rzeczy

Serce zakochanego,
I jak znajduje wszędzie wróżbę złego!
Czemuż, gdy stawiam na tych progach nogę,
Trup nieszczęśliwy rzuca mi się w drogę?
Na co popatrzę dzisiaj, co usłyszę,
Jakąś okropną grozą ku mnie dysze.
Biedne, nędzne ty ciało,
Coś sobie górę grobowcem wybrało!
Lecz nie... szczęśliwe, że pod głazy temi
Raz dostąpiłoś pokoju — na ziemi.
— Jaka ciemność straszliwa!

(Potyka się powtórnie).
Baryłka.

Kto tam mię tyka?

Alvaro.

Ha! trup się odzywa?
Kto jesteś, człecze?

Baryłka.

Czy to pan nie baczy?
Baryłka; siedzę pilnujący klaczy
Przy tém rozłożystém drzewie:
Żywa dusza o nas nie wie,
Ale coś pan długo bawi;
Mamy przecież być dziś w Gawji.
— Choć rozumiem, że pan żmudzi,
Wiem, że się kochankom nudzi
Żegnanie.

Alvaro.

Co robisz tutaj?

Baryłka.

Co? Jakże pan pytać może?
Od wieczoru tak na dworze
Czekam do tych pór,
To jest odkąd pan przez mur
Skoczył do pani Maleki!

Alvaro.

Co mówisz? — Rzecz niesłychana!
Więc od dzisiejszego rana
Śpisz tutaj?

Baryłka.

O jakiem ranie
Pan gada? Tutaj maliznę
Przyległem i w trzeźwym stanie,

Żeby przepędzić truciznę,
Co ją zażyłem z rozpaczy,
Że nie mogłem znaleść klaczy,
Co mi uciekła w te krzaki.
Lecz kiedy — widzę — wróciła,
A mnie trutka nie zabiła,
— Ałłah mię ratował, — taki
Idźmy.

Alvaro.

Z głupcem-że się poraj!
Pijanyś był, trutniu, wczoraj.

Baryłka.

Nie winien, że mi truciznę
Dali, co człeka rozbiera.
Już ja sam to czuję tera:
Język kiedy się obliznę
Po wargach jak szczeć piłuje;
Gęba jak łykowa króbka,
A podniebienie jak hubka,
Całemu jak w occie kwaśnie.

Alvaro.

Precz mi stąd! Tego by właśnie
Trzeba, bym takiéj posługi
Doczekał dzisiaj raz drugi.
— Jesteś do służby za durny,
I w tak ważnem przedsięwzięciu,
Zrzekam się próby powtórnéj.

Baryłka.

Nie ja, panie, winien; Sara:
Przysięgała, że to trutka,
Ja téż chcący umrzéć zara,
I myślący: ot, śmierć krótka,
Piłem, piłem...

(Ruch za sceną).
Alvaro.

Cicho, ośla
Głowo; słyszę, ktoś się zbliża.
— Skryjmy się tutaj w zarośla.

(Kryją się).



SCENA II.
(Wchodzą: Garces i żołnierze).
Garces.

To jest ów w zamku głębiny
Prowadzący otwór miny, —
Chodźcie cicho, towarzysze,
Niechaj nikt was nie spostrzeże.
Już tam ogień ma swe leże;
I już tam zniszczeniem dysze;
Lada chwila na powietrze
Rzuci górę, gdzie się zetrze
Rozerwana — w proch i popiół.
Wy po tym podziemnym gromie,
Stańcie zaraz na wyłomie
Co otworzy się w wybuchu,
I wytrwajcie druh przy druhu,
Aż wam z odsieczą przybieżą
Towarzysze, co w tych gąszczach
Ukryci czekając leżą.

(Odchodzą).



SCENA III.
(Don Alvaro, Baryłka, późniéj Maurowie, don Lope i żołnierze za sceną).
Alvaro.

Słyszałeś co?

Baryłka.

Nie słyszałem.

Alvaro.

To patrol; — rondę odbywa.
Bacz, by cię nie spostrzeżono.
Poszli już?

Baryłka.

Toć poszli pono.

Alvaro.

Byle do furtki zamkowéj
Przekraść się można...

(Strzały armatnie).

Ha! co to?

Baryłka.

Niéma bardziéj zrozumiałéj
Podobno na świecie mowy,
Jak kiedy armata krzyka,
Choć się nie zna jéj języka.

(Wybuch miny).
Maurowie (n. s.).

Ratuj Boże!

Baryłka.

I Mahoma,
Mój proroku; za to doma
Niechajże cię kocha Ałła.

Alvaro.

Od okropnego wystrzału,
Od ech rozbieganych tętentu
Ziemia w posadach zadrżała,
Zadrżał firmament z kryształu,
Zatrząsł się glob dyamentu.

Lope (za sc.).

Mina pękła jak należy.
Do dział, hej, kto w Boga wierzy.

(Huk bębnów).
Alvaro.

Jakie Etny, Monhibele,
Wezuwiusze kryła w ciele
Góra, że tak niemi miota
Z rozpękanego żywota?

Baryłka.

Mangybiele, Wjezuwusze?
— Nic nie widzę, przyznać muszę,
Wszystko jest ogień i dym.

Alvaro.

Od grozy mi zmysły chore...
Pośród labiryntu broni,
Pękające miasto gore.
Jak w łonie niewypoczęty
Płód bolesna góra roni
Z saletry, smoły i siarki,

Żmijowego cielska szczęty.
— To jest Hiszpanii upadek...
A ja stoję, niemy świadek,
Patrząc, ja szlachcic, kochanek,
Jak tam moje szczęście płonie?
Podły, jeśli nie pogonię...
Tak, skoczę na ogniów hydrę,
Muru dyamentowe blanki,
Témi rękoma rozwalę,
A kiedy Malekę wydrę,
Wyniosę przez ogniów fale,
— Niech już w ogniowéj ruinie
Galera, cały świat ginie.

(Wybiega).
Baryłka.

Nie szlachcic ja, nie kochanek,
Jeśli z téj ogniowéj barci,
Nie wydrę méj pszczółki Sarci.
— Nie szlachcic i nie kochanek?...
Cóż, jeśli nie będę niemi?
Zostało ich dość na ziemi.
Ot, byłem ja wyszedł cały,
Niech w téj czerwonéj ruinie
Sarcia i Galera ginie.

(Odchodzi).



SCENA IV.
Ruiny Galery.
(Wchodzą: don Juan de Mendoza, don Lope, Garces, Żołnierze, późniéj Malek i Maurowie).
Lope.

Niech nie wyjdzie żywe imię:
Puścić gród po krwi i dymie!

Garces.

Ja ogień podkładać śpieszę.

Żołnierz.

Ja łupami się nacieszę.

(Wchodzą Malek i Maurowie).
Malek.

Zwalono mur, miasta tarczę.
Ha! więc ja tu sam wystarczę,
Ja sam i ten miecz mój szczery.

(Ucierają się).
Mendoza (do Lopeza).

To Ladyn, alkad Galery.

Lope.

Poddaj się.

Malek.

Co to poddanie?

Klara (za sc.).

Ladynie, ojcze mój, panie!...

Malek.

To Maleka, dziecię moje.
Jak rozerwać się na dwoje?...

Klara (za sc.).

Żołdak goni mię, zabije!

Malek.

Niechże ja cię nie przeżyję.
Rzucam broń; chodź, tém żelazem
Dokończ mię; zginiemy razem.

Lope.

Idź więc, psie, gdzie twa psia meta.
A pozdrów tam Mahometa.

(Maurowie cofają się, chrześcijanie napierając wychodzą za niemi)



SCENA V.
(Wracają po chwili Żołnierze, Garces, don Lope i Mendoza).
Żołnierz 1.

Długa mi się służba liczy,
— Nie pomnę takiéj zdobyczy.

Żołnierz 2.

Raz w życiu jestém bogaty.

Garces.

Nie ocaliła żywota
Żadna człowiecza istota;
Nie zwichnęły mojéj ręki
Ani litość, ani wdzięki.

Jeszcze z owym niegodziwcem
Spotkać się i pojmać żywcem,
A pieszczotki mu dobiorę.

Lope.

Skoro już Galera gore,
Trzeba nam odesłać ludzi,
Nim ogień tamtych pobudzi
W drugiéj twierdzy.

Mendoza.

Do odwrotu!
Podaj hasło.

Żołnierz.

Do odwrotu!

(Wychodzą).



SCENA VI.
(Don Alvaro, Dońa Klara).
Alvaro.

Pomiędzy płomienne góry,
I przez czerwone zatopy,
W stosach trupów plącząc stopy,
Z okiem spalonem od spieki
Aż do pałacu Maleki
Zapadłem na widowisko
Smutne: już stal i pożoga
Uczyniły zeń zwalisko.
Kochanko ma, żono droga.
Nie zaznasz opieki ze mnie...
Szukam jéj wszędzie, — daremnie.

Klara (za sc.).

O!

Alvaro.

Co to za smutny jęk
Dolata od tamtéj strony,
Rzewny choć niedomówiony,
A mnie aż w serce się wszywa?...
— O niebieska mocy żywa!
Od niepewnéj ogniów łuny,
Co na pogorzeli kona

I w ciemnościach się rozprasza,
Widna w stroju jak do truny
Kobieta...; idzie, dogasza
Krwią resztki żaru... To ona!
Maleka! — Zabij mię, niebo,
Lub jéj, lub jéj ocal życie.

(Wybiega i za chwilę wprowadza Dońę Klarę z zakrwawioną twarzą, z rozpuszczonym włosem, pół ubraną).
Klara.

Hiszpanie, co w ślepéj złości
Nie znasz łaski ni srogości:
Łaski, — żeś krew mą wysączył,
Srogości — żeś nie dokończył;
Uderz żelazem w me łono,
Ażeby ci nie ganiono,
Żeś wszedł z sercem na rozłogi,
Nie litośny i nie srogi.

Alvaro.

Nieszczęśliwa ty bogini,
— Bo patrzcie, skłamał, kto rzekł,
Że zło niebian się nie ima; —
Ten kto w ramionach cię trzyma,
Krzywdy tobie nie uczyni.
Gotów raczej, by cię zbawić,
Z łona serce swe wykrwawić.

Klara.

Poznaję duchem już słabym
— Rycerzu — żeś jest Arabem.
Kobieta, i nieszczęśliwa,
Więc dwakroć łaski twéj wzywa:
— Nie odmów przysługi bratniéj.
Alkadem w warowni Gawii
Jest Tuzani, mój pan i mąż.
Tam do niego, bracie, dąż,
Nieś mu ten, którym do łona
Cisnę cię, uścisk ostatni,
I powiedz... że jego żona
Przebita mieczem Hiszpana,
Dbałego o jéj klejnoty
Bardziej, niźli o skarb cnoty.
Własną i braci krwią zlana,
Umarła leży w Galerze.

Alvaro.

Kto pocałunek ten bierze
Z ust twych — ach! smutne poselstwo,
Nie trzeba, aby wieść złego
Nosił z nim do Tuzaniego.
On sam z lubych ust go pije.
Radość, która już uchodzi,
Jeszcze raz mu dolę słodzi.

Klara.

Jedno słowo, jeszcze jedno...
Niechaj dźwiękiem tym ożyję,
Lub w nim wytchnę duszę biedną.
Usta daj... niech mię twe ramię
Obejmie... tak... Jak mi dobrze...

(Umiera).
Alvaro.

Umarła!... Ha, kłamie, kłamie,
Kto o miłości powiada,
Że z dwu bytów jedno składa.
Gdyby to prawda być miała,
Albo-byś ty nie skonała,
Lub-bym ja nie żył w téj chwili;
Bo jużbyśmy nasze dole
Na połowę rozdzielili.
Nieba, co rozpacz mą znacie,
Góry, co skarg mych słuchacie,
Wietrze, co niesiesz me żale,
Ogniu, w którym oczy palę,
— Jakże pozwolić możecie,
By najlepszy płomyk spłonął,
By zwiędło najlepsze kwiecie,
By najlepszy duch przewionął?...
Wy znający miłość ludzie,
Nauczcie wy mię w tym trudzie
Serdecznym, co ma uczynić
Kochanek, który przybywa
Obchodzić święto rozkoszy,
A od świątyni go płoszy
Wiedźma śmierci niegodziwa,
A kładnie się w jego drodze
Ta w bieliźnie lilia biała,
Co się własną krwią odziała,
Jak strojem cennéj emalji;

To złoto, które tak srodze
Płomieniem wypróbowali?...
— Co ma czynić, — słońce — powiedz,
Gdy przyszedł szukać łożnicy,
A musi stawiać grobowiec?
— Nie, nie, zamilczcie, wy ludzie,
Góry, wiatry, światło nieba;
Odpowiedzi mi nie trzeba.
Jeśli boleść nie nauczy,
Co nędznym czynić wypada,
Nie nauczy ich i rada.
O, ty góro niezdobyta
Naszéj wiernéj Alpuhary,
Na któréj kartach wyczyta
Historya czyn nie do wiary,
Zwycięstwo zbrodnią skrwawione,
Glorye jękiem zagłuszone;
Nigdy twoje skalne włości
Nie oglądały piękności,
Jak ten martwy, białopióry,
Słodki anioł... Ale na co
Skargi, na co, gdy ich góry
Nawet echem nie opłacą?




SCENA VII.
(Wchodzą: Don Fernando de Valor, Dońa Izabel Tuzani, Maurowie).
Valor.

Choć językami płomienia
Prosiła się pożalenia
Galera, przybywam późno.

Izabela.

Późno tak, że wszystkie społem
Mury, gmachy są popiołem
Zsutym w stos piramidalny,
Który wiatr gwiazdom odrzuca.
Jak ostatni proch pożalny.

Alvaro.

Na pogrzeb dość rychłe przybycie:

Gdy wy późno przychodzicie,
To i jam był niedość wczesny.

Valor.

Do czego wstęp ten bolesny?

Izabela.

Co to jest?

Alvaro.

To, co widzicie,
To w pączku uczczknięte życie,
To blade i zwiędłe ciało, —
— To jest szczyt mojéj boleści.
Ha! szał człowieka ogarnie,
Widzieć, że ginie tak marnie,
Co się najbardziéj kochało.
Ile w tém piekła się mieści,
Wiecie wy?... Oto ma żona
Maleka, blada, skrwawiona;
Ręka dzika i nieczuła
Ostrzem jéj życie wy pruła.
Któryż się z was nie zdumieje
Nad cudownością zjawiska?
Czysty blask od ognia gore,
Dyament od stali pryska,
Więc wszystkich świadków biorę,
Tego bezbożnego mordu,
Tego praw natury chaosu,
Zgrzytliwego dysakordu
Ludzkiéj miłości i losu.
Tak też świadkami będziecie,
Najpamiętniejszéj w świecie
I najszlachetniejszéj zemsty,
Jakie w swoich kronik karty
Zapisuje nieprzeparty
Bronz i niezłomność jaspisu.
— Słuchaj mię, ty gwiazdo zmierzchła,
Opadły listku cyprysu,
Płochy kwiecie, różo biała,
Któraś mi tak cudem pierzchła,
Jakoś cudem mi powstała,
Posłuchaj świętéj przysięgi,
Ostatniego hołdu tobie:
Klnę się na nieba potęgi,
Śmierć twoja będzie pomszczona,

Proch się nie pożali w grobie.
— A ponieważ już Galera,
Co nie napróżno odbiera
Imię to dziś, rozpędzona
Na topieliskach purpury
I pośród ognia bałwanów,
Lada chwila runie z góry
— Nachylona już — w dolinę;
Ponieważ z odległéj dali
Milkną już bębny Hiszpanów,
Gdy z gór wojska wycofali,
Ja się wybiorę ich śladem
Szukać, aż znajdę mordercę
I wiekopomnym przykładem
Zadowolnię i ucieszę,
Do zdrajcy sztyletém przypadszy,
Jeżeli nie twego ducha,
To me szalejące serce,
Aby ten ogień, co patrzy,
Ażeby ten wiatr, co słucha,
Aby ta ziemia, co znosi,
I to niebo, co pozwala,
I ta krwi płynącéj fala,
Ludzie, ptactwo i zwierzęta,
Kwiaty, gwiazdy, księżyc, słońce,
Wszystkie świata elementa
Ku wieczności niby gońce
Pędzące, wiekom głosiły,
Że żyje w arabskiem łonie
Miłość nawet po za grobem,
Bo nawet grób nie ma siły
Przez swoje gwałty najkrwawsze,
Przez najsroższe ciosy swoje,
Rozerwać kochanków dwoje,
Sercem złączonych nazawsze[8].

(Wybiega).
Valor.

Stój, czekaj!

Izabela.

Łatwiéj zaczeka

Promień, niż serce człowieka.

Valor.

Pochowajcie mi uczciwie
Te zwłoki od lilii bledsze,
Piękność zgasła nieszczęśliwie;
A niechaj z was nikt nie powie,
Wy Alpuharry Maurowie,
Widząc tę pogańską Troję,
Jak w ogniów i człeka grabieży,
Tu w prochu na ziemi leży,
W reszcie żaru się spopiela
I wstrząsa się na wietrze,
Że to ścierpi ramię moje,
Że już dumy nie posiada,
Ta Abenhumeji szpada.

(Wychodzi).
Izabela.

Dlaczego te gór tarasy,
Co są jak dumne Atlasy,
Śród ognia, co je pożera,
I wiatru, co głaz z nich zdziera,
Paląc się — jeszcze nie spłoną,
Chwiejąc się — jeszcze nie padną,
By zmilkło w gruzach to łono,
Z swą tęsknotą nieowładną?...

(Wychodzi).



SCENA VIII.
(Obóz w blizkości Bergi).
(Don Juan Austryacki, don Lope, don Juan de Mendoza, Żołnierze).
Juan.

Gdy nam szczęsnym wojny losem
Galera u nóg się ściele,
I gdy jest, zgasła w popiele,
Swym feniksem i swym stosem.
Na polu czerwonowrzosem;
Lub jak wyspy Krety owa
Sztuką splątana budowa,
Bo pośród murów, co sterczą,

Ogień potworą krwiożerczą,
Labiryntém dymu płowa
Mgła, — nie rozkładać namiotów,
Ale zanim zbierze zorza,
Wypłakanych na toń morza
Perłowych kropli klejnotów.
Niechaj będzie obóz gotów
Do Bergi; bo rumienieje
Twarz mi, że tutaj gnuśnieję;
Nie wypocznę też dopóty,
Aż z tego pagóra buty,
W proch strącę Abenhumeję.

Lope.

Jeśli, coś sprawił Galerze,
Chcesz, książę, wyprawić Berdze,
Idźmyż, bo już sam się sierdzę,
I korci mię rąbać szczerze.
Lecz niech na uwagę bierze
Wasza miłość króla plany;
Który ludności poddanéj
Zatracać nie chce, a jeno
Przykład dać, choć krwawą ceną,
Poczem łaską zgoić rany.

Mendoza.

Takie jest i moje zdanie.
Wymierzyłeś sprawiedliwość;
Niech znają twą litościwość;
Poznawszy swe pokaranie.
Niechaj dzień tryumfu, panie,
Łagodnością się naznaczy,
Pokaranym niech przebaczy;
Bowiem waleczność prawdziwa,
W przebaczeniu się wykrywa.
Zabić — dzielnym być nie znaczy.

Juan.

Brat mię — prawda — tu przysyła
Kraj uciszyć; lecz bez broni
Duma ma podawać dłoni
Jeszcze się nie nauczyła.
Ale by się nie skarżyła
Ziemia ta, że w nieczłowieczym
Gniewie śmierć za sobą wleczem,
Niech napełniona bojaźnią

Wie odtąd, że proszę kaźnią,
Przebaczam — spuszczonym mieczem,
Don Juanie!

Mendoza.

Słucham, książę.
Niech waszmość do Bergi śpieszy,
Ogłosić Valora rzeszy,
Że już ku niéj z pomstą dążę;
Lecz przyrzeczeniem się wiążę,
Że dam pardon pełen względu,
Powszechny i bez wyjątku;
Że z nim każdy do majątku
Powróci i do urzędu;
Że zapomnę ich obłędu,
Bo satysfakcyi na razie
Dość mi w tym ruin obrazie;
Lecz niech Valor podda twierdzę,
Bo jak w Galerze, tak w Berdze
Nie zostanie głaz na głazie.

Mendoza.

Idę, książę.

(Wychodzi).



SCENA IX.
(Don Juan, don Lope, Żołnierze).
Lope.

Jak świat światém,
Nie dał nigdy gród zdobyty
Takiéj nagrody obfitéj:
Lada ciura dziś magnatém.

Juan.

Takie skarby kryli zatém
W swoich pałacach Maurowie?

Lope.

Niechaj ci radość odpowie
Wojska.

Juan.

Ponieważ z téj wojny
Ponieść jaki dar dostojnéj

Mojéj siostrze i królowéj,
Niby trofej, grzeczność każe,
Chcę coś wybrać u żołnierzy,
Zapłaciwszy, co należy.

Lope.

Ja zakup w tymże zamiarze
Zrobiłem; chciéj przyjąć w darze
Ten naszyjnik z pereł czystych,
Dla darów tak uroczystych,
Jedyny, — wzięty w zdobyczy;
— Między królewskie się liczy.

Juan.

Przyjąć go jestém gotowy,
Bo was przyjęcie to skłania
Pytać mojéj wzajemności.
Żądać nauczę waszmości,
Jak waść uczysz przyjmowania.

Lope.

Jedno — książę — do żądania
Mam: weź mię z nim na usługi.




SCENA X.
(Wchodzą don Alvaro i Baryłka w hiszpańskim stroju).
Alvaro.

Baryłka, dziś po raz drugi
Biorę cię: głową-ś nie silny,
Ale bądź-co bądź przychylny.

Baryłka.

Tak; przechylniejszego sługi
Nie znajdzie pan; nie wiem wszakże,
Dla jakiego przedsięwzięcia...
Pst, — widzę wysokość księcia.

Alvaro.

Don Juan?

Baryłka.

Aha!

Alvaro.

Ja także
Z dziwem na królewskim szwagrze

Oczy wieszam: wielkiéj chwały
To pan.

Juan.

Pereł blask wspaniały!

Alvaro (n. s.).

Ha! znam je... O, jak mi ony
Z białości swéj niezmąconéj
W pamięci się nanizały!
Ten przecudnych pereł rząd
— O poznałem go, poznałem! —
W ślubny dzień go żonie dałem.
Skąd on dziś w tych rękach? skąd?

Juan.

Gienerale, chodźmy stąd.
— Spójrz no na tego żołnierza:
Jak mię dziwnym wzrokiem zmierza!

Lope.

Któż-bo w zdziwieniu nie stanie,
Spojrzawszy na twarz twą, panie?

(Odchodzą: don Juan, don Lope i Żołnierze).



SCENA XI.
(Don Alvaro, Baryłka).
Alvaro.

Krew do głowy mi uderza.

Baryłka.

Niech mi pan zgadnąć pomoże,
Po jakiéj my mądréj myśli,
Z Alpohara tutaj przyszli?

Alvaro.

Dowiesz się; — niedługo może.

Baryłka.

Nie przeto pytam — mój Boże,
Abym — ot tyle, żałował...
Żem tu za panem drałował...

Alvaro.

Dlaczegóż, gaduło stara?

Baryłka.

Czekaj-no pan — powiem zara.

W niewoli ja tu popsował
Chrześcijańskiemu wojaku
Skórę; niech-no mię wyniucha,
— Zabije.

Alvaro.

Patrzajcie zucha!
Nie lękaj się, mój chłopaku;
Nie pozna cię w tym kubraku;
— Któżby się zajmował nami!
Ten strój oczy straży zmami
I przekradniemy się snadnie,
Bo nikomu w myśl nie wpadnie,
Że jesteśmy Arabami.

Baryłka.

Pan masz takie łatwe słowo,
Pan Hiszpana nie popsował,
Pan jakby się u nich chował,
To łatwo panu przejść zdrowo.
Ja z moją biedną wymową,
Ja, com mu czmychnął przez górę,
Co nie umiem w cudzą skórę
Tak hiszpańsko się ubierać,
— Przyjdzie mi tu duszę sterać.

Alvaro.

Ech! któżby uważał na ciurę!
Nie odzywaj mi się zgoła.

Baryłka.

A jak mię kto zechce badać,
Kto jestém?

Alvaro.

Nie odpowiadać.

Baryłka.

Aj, aj, panie, któż podoła?

Alvaro.

Kto? Ten co licha nie wola.

Baryłka.

Tylko prorok — utnij głowę —
Może przemienić w niemowę
Mnie, com był taki gaduła.

Alvaro.

— Namiętności moja czuła,
Wiem, że śmieszne me wichrowe
Zachcenia; któż-bo uwierzy,

Bym obcy między obcemi
Trzydzieści mil za płochemi
Wiatry do hiszpańskich leży
Szedł, między tłumem żołnierzy
Znalazł go? Próżno się siłę!
Gdzie ślad? Jak się nie omylę?
Niechże los mi pomódz raczy:
Cóż jemu cud jeden znaczy
Tam, gdzie było cudów tyle?
Tak; czuję, że niemożliwa
Znaleźć cel mojego trudu;
Ale któż dostąpi cudu,
Jeśli cudu nie wyzywa?
Oto mi się już wykrywa
Jeden ślad, — lecz źle mię wodzi:
Zaufać mu się nie godzi.
Książę jest, czém jest, a żadny
Szlachcic w sposób tak szkaradny
W krwi kobiety rąk nie zbrodzi.
Nie ma odwagi przez dzięki,
Ni wie, co znamię szlachcica,
Kto się pięknem nie zachwyca,
Kogo nie wzruszyły wdzięki;
Bo piękności dość poręki
W tarczach z szlacheckiemi godły.
— Miłości, źle-by mię wiodły
Znaki twe; kłamie ich mowa;
Indziej, tak, indziéj się chowa
Ów zdrajca, ów zbrodniarz podły.

Baryłka.

Aha! Więc my przyszli po to?

Alvaro.

Tak.

Baryłka.

To wracajmyż co prędzej,
Bo go tu nie zdybiem między
— Panie — tak liczną hołotą.
Cuda nie chodzą piechotą.

Alvaro.

Cierpliwości, mój chłopaku,
Znajdziemy go po tym znaku.

Baryłka.

Pewny znak — jak ten list może:

Do pana Jana na dworze,
Tego co w szarym kubraku.

Alvaro.

Pleciesz z młynem na wyścigi.

Baryłka.

A mam rozmawiać na migi,
Jeżeli mię kto zaczepi?

Alvaro.

Tak jest.

Baryłka.

To niechże mi Ałłach
W podniebienie język wlepi.




SCENA XII.
(Wchodzą Żołnierze).
Żołnierz 1.

Rozdzieliłem sprawiedliwie
Wygraną; kto gra za dwu,
To nie działa niegodziwie
Jeśli coś w zysku zatrzyma.

Żołnierz 2.

Czemu zysk równy być nie ma,
Gdy była równa przegrana?

Żołnierz 3.

Taka regułą: rzecz znana.

Żołnierz 1.

Słuchajcie: wiecie podobno,
Com zacz i że o rzecz drobną
Z kolegami się nie zwadzę,
Jeżeli mi kogo dacie,
Co przyzna, że słuszność macie,
Poddam się takiéj powadze.

Żołnierz 2.

Takiego znajdziemy zaraz.
— Kolego!

Baryłka (n. s.).

Masz tu ambaras!
Do mnie mówi... Bracie, cicho!

Żołnierz 2.

Nie gadasz nic?

Baryłka.

A, a, a.

Żołnierz 3.

Niemowa.

Baryłka (n. s.).

Bodaj cię licho!...

Alvaro (n. s.).

Wmieszam się; jeżeli go tu
Nie wybawię, znów kłopotu
Narobi. — Kawalerowie,
Przebaczcie — na wasze życie —
Jeżeli wam nie odpowie
Ten biedak; wszakże widzicie,
Że niemowa.

Baryłka (n. s.).

Nie niemowa,
Ale w takie okazyje
Kiep, języka co nie kryje.

Żołnierz 2.

Czego chcemy od waszmości,
To — byś rozjął po słuszności
Spór nasz, na niczyją szkodę.

Alvaro.

Według sił przywrócę zgodę.

Żołnierz 1.

Wygrałem przeciwko dwom,
Gotówką naprzeciw fantów
Tego oto kupidyna...

Alvaro (n. s.).

O, nieszczęsny ja!...

Żołnierz 1.

Z brylantów.

Alvaro (n. s.).

Maleko moja jedyna,
To klejnot z twego wesela,
To łup z twojego pogrzebu.
Gdzież zwrócę ramię mściciela,
Gdy takie ostateczności
Rzucają mi się z tych znaków;
Tu mój skarb w ręku żołdaków,
Tam w ręku książęcéj mości.

Żołnierz 1.

Teraz ja słusznym podziałem
Kupidyna mu rachuję
W cenie, w jakiéj go wygrałem.
On mówi, że nie przyjmuje
Fantów; — ot i o co chodzi:
Gdym wygrał, czyż się nie godzi
Bym miał pierwszeństwo w podziele?

Alvaro.

Ja spór zgodzę, przyjaciele,
Bo widzę, przyszedłem w porę.
Pozwólcie, klejnot zabiorę
Za cenę, jaka rachunkiem
Należy się; pod warunkiem,
Że się dowiem od Waszmości,
Skąd pochodzi; — dla pewności,
Że wistocie brylant szczery.

Żołnierz 2.

Wszystkie, co się dzisiaj grają
Klejnoty, są pierwszéj wody;
Wszystkie pochodzą z Galery
Od tych psów.

Alvaro.

Uszy słuchają,
A nie wolno odpowiedziéć
Dłoni? Ha!...

Baryłka.

Zabijać nie chcę,
Ale gdyby wolno gadać...

Żołnierz 1.

Zaprowadzę, gdy waść zechce,
Do brylantu właściciela.
Wszak prawił w kompanii licznéj
Jak go Maurytance ślicznéj
Zrabował, wraz biorąc życie.

Alvaro (n. s.).

Przebóg!...

Żołnierz 1.

No, panie kolego,
Chodźcie, sami usłyszycie.

Alvaro (n. s.).

Nie usłyszę, bo podłego,
Skoro się tylko wykryje,

Że on, — nożem przebiję.
— Chodźmy.

(Odchodzą).



SCENA XIII.
(Odwach. Wbiegają żołnierze, za niemi Garces, Don Alvaro, Baryłka).
Żołnierze. (za sc.).

Stójcie, wstrzymajcie się!

Inny.

Precz!

(Szczęk broni za sceną).
Żołnierz (za sc.).

Niechaj go czart z piekła broni,
Moja szpada go dogoni.

Garces (za sc.).

Ja i z tém mojem żelazem
Nie boję się wszystkich razem.

(Wchodzą ucierając się Garces i Żołnierze. Zatrzymuje ich Don Alvaro).
Alvaro.

Na jednego tak was wielu?
To bezecnie, to bezwstydnie.
— Szukaj drogi, przyjacielu,
Lub ją szpadą ci rozwidnię.

Baryłka (n. s.).

Darzy mi się dzisiaj smutnie:
Nie gadać i wdepnąć w kłótnię!

Żołnierz.

Umieram!...

(Pada za sceną).



SCENA XIV.
(Wchodzi Don Lope).
Lope.

Co tu robicie?...

Żołnierz.

Nieżywy! Zmykaj, kto może,
Bo nas wezmą na obroże.

(Wybiegają).
Garces (do Alvara).

Kolego, winnym ci życie;
— Dług w pamięci zapisałem.

(Wychodzi).
Lope.

Stój mi tu.

Alvaro.

Nie uciekałem.

Lope.

Ci dwaj są sprawcami zwady.
Pojmać ich, odebrać szpady.

Alvaro.

Wasza miłość niech łaskawie
Zważy, żem jéj w dobréj sprawie
Dobył i spór był mi obcy.

Lope.

Zważam tyle, moi chłopcy,
Że was widzę na odwachu
Z gołą szpadą i nad trupem.

Alvaro (n. s.).

Jestém wiecznym nieszczęść łupem.
Z kogoż szydziły tak srodze?
Jednego zabić przychodzę,
Ocalam życie drugiemu
I karzą mię — nie wiem czemu.

Lope.

Słyszysz ty drugi? A szpada?
— Dobryś! Na migi waść gada?
A! Widziałem cię gdzieś, bratku.
Wtedyś gadał, mój gagatku.
— Związać, trzymać na odwachu,

A niech wam nie czmychną stąd;
Oddamy jutro pod sąd.

Baryłka (n. s.).

Miałem dotąd dwa zmartwienia:
Z téj kłótni i z niemówienia.
A teraz mam już trzy... Zgroza!
Dobrze liczę? Raz, dwa, trzy:
Niemówienie, kłótnia, koza.

(Wyprowadzają ich).



SCENA XV.
(Wchodzi don Juan Austryacki, późniéj Mendoza).
Juan.

Don Lope, co tu za wrzawa?

Lope.

Książę panie, kłótnia krwawa:
Jedno życie kosztowała.

Juan.

Gdyby się podobne swary
Pozostawiało bez kary,
Działyby się codzień zbrodnie,
Ale chociaż nie łagodnie,
Potrzeba umiarkowanie
Sądzić je.

(Wchodzi don Juan de Mendoza).
Mendoza.

Do waszych stóp
Powracam, książę i panie.

Juan.

Witamy, mości Mendozo;
Cóż mówi Abenhumeja?

Mendoza.

W pokojową dźwięczno-głosą
Trąbę pod murem zamkowym
Zagrałem — a niemém słowem
Na głos ten bandera biała
Z murów mi odpowiedziała.
Tą jéj białością bezpieczny
Wszedłem do słonecznéj sfery

Abenhumeji; słonecznéj
Powiadam, bo się w niéj chowa
Dońa Izabel Tuzani.
— Któréj dziś imię Lidora —
Maurytańska królowa.
— Jak, choć serce się wystudzi,
Oczu błysk w niem żary budzi...
Po maurytańskim zwyczaju
Usiadłem więc na dywanie
Z całą czcią winną w ich kraju
Godności ambasadora,
On z królewskiego dywana
Z wielką królewskości swojéj
Powagą mówić mi skinął.
Ledwom poselstwo rozwinął
I ledwo wieść się rozniosła,
Że ofiarujesz przez posła
Pardon powszechny, gdy zaraz
Wszystkie place i ulice
Rozdźwięczały się w muzyce.
Ale on, Abenhumeja,
Syn dumy, — no, i dzielności —
W niewysłowionéj wściekłości
Widząc, że lada nadzieja
Pokoju w szał głowy wprawia,
Temi słowy mię odprawia:
„Jestém królem Alpuhary;
A choć to mała kraina,
Ta moja ręka pozgina
Do nóg Hiszpanii sztandary.
Jeśli chcesz ją widzieć całą,
Wróciwszy do Don Juana,
Pytaj, czy mu droga znana
Do domu, — lub mu ją wskażę;
A jeżeli się zachciało
Tutaj jakiemu baharze
Z tego pardonu korzystać,
Może sobie do was przystać;
Weź go waszmość zaraz z sobą:
Przyda się swoją osobą
Filipowi na tę wojnę,
Bo musi mieć pułki zbrojne
Chcący ze mną wygrać sprawę“.

Z tém słowem dał mi odprawę.
A tam w łonie Alpuhary
Już domowéj wojny gwary
Wszczęły się; śród rozkiełzania
Pasyj stronnictw ci „Hiszpania“,
A ci wołają „Afryka“.
Tak w swych mitrach dziś zamyka
Nad wszystko nieprzyjaciela
Sroższego: Stronnictw niezgodę,
Państw i fortec burzyciela.

Juan.

Nigdy na długo nie siądzie
Na tronie; bo niema w rządzie
Żywotnéj siły król tyran.
Ci, którzy go zachęcali,
Pierwsi, kiedy złe się zwali,
Ujdą, w skwapliwości żywszej,
Czasem krwi mu utoczywszy.
Kiedy więc tak z bożéj kary
Drżą posady Alpuhary,
Zanim owi ludzie żmije
Wzajem sobie śmierć zadadzą,
— Niech ruszy wojsko ku Berdze;
Bo mi trzeba zdobyć twierdzę,
Nim o własny szał się zbije.
Na co trudzić ich sprawami,
Które możem skończyć sami?...

(Wychodzą).



SCENA XVI.
(Więzienie na odwachu. Don Alvaro i Baryłka z rękoma skrępowanemi).
Baryłka.

Kiedy siedzim już w téj kuczy
Jak biednych kurczątek dwoje,
A ja gadać się nie boję, —
Na co — niech mię pan pouczy —
Było przez gąszcz się przedzierać,
Chyłkiem chodzić, straże mijać?...
Mrzeć my przyszli, czy zabijać?

Alvaro.

Kie zabijać, nie; — umierać.

Baryłka.

Patrzcież! Chcieć przygładzić sporu
I być capniętym; — to drwiny!...

Alvaro.

Nie czując do siebie winy,
Nie stawiałem im oporu.
Bo gdyby w tém maurytańskiem
Sercu wstała chęć obrony,
Nie siedziałbym tu więziony.

Baryłka.

Jabym też na miejscu pańskiem
...Czmychnął.

Alvaro.

A ja dotąd przecie
Nie wiem, kto jest ten przeklęty,
Co był katém mojéj świętej,
Zadał śmierć słabéj kobiecie.

Baryłka.

Ja znów o czemś gorszeni myślę:
Że nam każą do spowiedzi!
Ej, Baryłka! — to cię biedzi?
Cóż, że nam kto księdza przyśle?
Uwierzy, że chrześcijanie.

Alvaro.

Gdy już nie mam żyć dla kogo,
Życie moje sprzedam drogo.

Baryłka.

Cóż wymyśliliście, panie?

Alvaro.

Com wymyślił? Puginałem,
Który noszę pod kaftanem,
Z którym jak z wiernym kompanem
Nigdy się nie rozstawałem,
Zabiję wartę przed drzwiami.

Baryłka.

Aj! A gdzież ręce, nieboże?

Alvaro.

Sprobójno, przegryziesz może
Postronek z tyłu zębami

Baryłka.

Zębami z ty...? To mię wstydzi.

Usta, panie, bez zapachu.

Alvaro.

Gryź, mój chłopcze, gryź bez strachu.

Baryłka.

Gryzę już.

Alvaro.

Nikt cię nie widzi.

Baryłka.

Możesz pan zabić strażnika,

(Rozwiązuje go).

Lecz wprzód przetnij sznury moje.

Alvaro.

Zbliża się ktoś.

Baryłka.

Tak więc stoję
Z postronkiem i bez języka!

(Cofają się w głąb’).



SCENA XVII.
(Warta. Garces).
Żołnierz.

Tutaj z sługą swym niemową
Siedzi ów towarzysz blady,
Który za cię dobył szpady
I dziś to zapłaci głową.

Garces.

Tak; w porę byłem broniony,
Gdyż byłaby zgraja cała
Szpadami mię rozsiekała;
Szczęście moje; z drugiéj strony
Żal, że jemu się dostaje
Kara i niezasłużenie.
Ja-m zasłużył na więzienie
I więźniem sam się oddaję.
Waść proszę — niechaj pośpieszy,
Don Juanowi Mendosie
O moim powiada losie.
Niech mię tą łaską ucieszy
I odwiedzi kazamatę:

Może me usługi skromne,
Które mu tutaj przypomnę,
Starczą za życia opłatę.

Żołnierz.

Nie uchodzi zejść ze straży:
Niechaj wprzódy zmienią wartę.

Alvaro.

— Przyczaj no się; drzwi otwarte.
Czyj głos słychać z korytarzy?

Baryłka.

Idę, ale nie od frontu,
Bo mię jeszcze warta zgrzmoci.

(Rzucając się w tył).

Aj, ja nieszczęśliwy!

Alvaro.

Co ci?

Baryłka.

Co mi? Aj, aj, on tu, on tu...

Alvaro.

Kto?

Baryłka.

Trzęsę się jak osina.

Alvaro.

Mów.

Baryłka.

Strach gębę zakneblował.

Alvaro.

Nuże!

Baryłka.

Ten, com go popsował,
Co mi dał strutego wina.
Dowiedział się, kto tu siedzi,
No — i wali wprost, zabije.
Co tu począć? Głowę skryję
W kąt; może mię nie wyśledzi.

(Kładzie się udając śpiącego).
Garces.

Mości panie kawalerze,
Coś w tak rycerskim sposobie
Ujął się za obcym sobie,
Wierzaj, iż mię boli szczerze
Wypadek; jeżeli moje
Wystarczyć może więzienie

Na wasze wyswobodzenie,
Do zamiany chętny stoję.

Alvaro.

Dzięki.

Garces.

Niech was nie zastrasza
Przykre — prawda — lecz chwilowe
Jęctwo, jakie wam na głowę
Sprowadziła dzielność wasza;
Bo ja wprzódy oddam duszę,
Niźli wam cierpieć pozwolę
Za cudze winy niewolę.

Alvaro.

Po waszém męstwie to tuszę.
— Chociaż — nie ten cios mię przybił,
Lecz to, żem przez nierozważny
Zapał w pewnéj sprawie ważnej,
Którą mam na oku — chybił.

Żołnierz.

Nie bójcie się, nie zginiecie:
Śmierć znowu nie taka żwawa;
Według wojennego prawa,
Jak to pewno sami wiecie,
Gdy na zabójstwo się składa
Dwu, a tylko jedna rana
Na zmarłym skonstatowana
I niedowiedziona zdrada,
Jeden tylko kaźń odbiera;
A tu prawo mówi chytrze:
Ten, co ma wejrzenie brzydsze...

Baryłka (n. s.).

Kto rzekł, niech go Bóg pokara!

Żołnierz.

Wybór zaś tutaj nietrudny;
— Umrze za was dwu — niemowa.

Baryłka (n. s.).

Musi prawda! Ani słowa,
Niema w świecie tak paskudnéj
Gęby...

Garces.

A teraz wypada
W nadmiar poświęcenia tego
Prosić was jeszcze, kolego...

Baryłka (n. s.).

Mrzéć najbrzydszy!... prawo gada

Garces.

Komuż zawdzięczam łaskawą
Pomoc?

Alvaro.

Żołnierz, przyjacielu,
Jestém prosty, — jakich wielu...

Baryłka (n. s.).

Mrzéć najbrzydszy!... każe prawo.

Alvaro.

A przybywam tu w zamiarze
Odnalezienia człowieka
Pewnego; — idę z daleka.

Baryłka (n. s.).

Mrzeć najbrzydszy!... prawo każe.

Garces.

Tu może ja wesprę ciebie.
Wola się nazwiskiem jakiem?

Alvaro.

Nie wiem.

Garces.

Pod czyim-że znakiem
Służy w niniejszéj potrzebie?

Alvaro.

Nie wiem równie.

Garces.

Jak wygląda?

Alvaro.

Nie mniéj.

Garces.

Ha! bez żadnéj danéj,
Gdy nazwisko, pułk nieznany,
— Jakże waść znaléźć go żąda?

Alvaro.

A przecież nienadaremna
Podróż: mimo wszystkie braki
Odkryłem pewne poszlaki.

Garces.

Zagadka to dla mnie ciemna...
Niechże się więc waść nie smuci,
Bo myślę, że miłość książę,
Którego usługa wiąże

Ze mną pewna, wolność wróci
Obu; bowiem w rzeczy saméj
Mnie zawdzięcza niepomału,
Że Galerę wziął bez strzału.
Tak więc oba poszukamy
I znajdziemy niewątpliwie.
— Na każde wezwanie, bracie,
Przy swoim mię boku macie,
— Tak jak Bóg na niebie żywię.

Alvaro.

Więc to waść, któremu chwałę
Dziś sztandary nasze winny?

Garces.

Bogdajby nim był kto inny!...

Alvaro.

Czemu? Toć szczęście niemałe.

Garces.

Bo od fatalnéj minuty,
Gdy tam postała ma noga,
Jakowaś gwiazda złowroga,
Czar jadem przekleństw zatruty
Wisi nade mną; nie było
Nieszczęścia od owéj pory,
By wszystkiemi swemi zmory
Na mnie się nie wytoczyło.

Alvaro.

Skądże ta fatalność ciosów?

Garces.

Ach! zasłużyłem je, przeto,
Żem srogo z jedną kobietą
Obszedł się; za to z niebiosów
Taka na mnie pomsta bucha.

Alvaro.

Pięknaż była?

Garces.

Śliczna! Mleko
I krew.

Alvaro (n. s.).

O! moja Maleko!...
— Jak to było?

Garces.

Niech waść słucha:

Stojąc pewnego wieczoru
Na pikiecie w głębi zworu
W załamie olbrzymiéj skały,
Gdzie gałęzie drzew deptały
Po fałdach całunu nocy,
Pojmałem Maura. — Nie będę
Opowiadał ci szeroce,
Jak zdradzając swych, mnie zdradził,
Bo na bezdroża wprowadził,
Po czém na mnie z Alpuhary
Przywołał pohańców chmary;
Jak ja ranny i ścigany
Skryłem się w grocie kowanéj
Cudowną ręką natury
Tuż pod zamkiem u stóp góry.
W téj to opiekuńczéj grocie
Niby w potwora żywocie
Spłodziły prochy ruinę. —
— Mnie pierwszemu była znana,
Ja pierwszy do Don Juana
Poniosłem o niéj wiadomość.
Mnie potém książę jegomość
Oddał u podkopu wartę,
I ja potém przez rozdarte
Miną podziemne kratery
Pierwszy wpadłem do Galery,
Która śród płomieni cała
Salamandrą się miotała.
Przez te ognie się przebrałem,
Dążąc do głównego placu
I warownego pałacu,
Co był pewno arsenałem,
Gdyż doń biegły tłumy ludzi.
— Lecz boję się, że was nudzi
To opowiadanie, bracie.
Tak roztargniony słuchacie!

Alvaro.

Ot, coś przyszło mi do głowy...
Minęło... smutek chwilowy...
Mów dalej.

Garces.

Dobiegłem zatem
Obleczon podwójnym szkarłatem

Aż do pałacu Maleka,
Bo oń chodziło nam głównie.
Już tam rzucił ognia głównię
Don Lope de Figueroa
— Światło i honor ojczyzny —
I już murów wysoczyzny
Całe w płomiennéj koronie
Legły po alkada skonie
Nam do stóp. — Ja, co prócz błysku
Stali, szukałem też zysku
— Choć to nieprawym doborem
Parzą się zyski z honorem —
Rozochocony zuchwale
Przebiegałem wszystkie sale,
Istny gmach labiryntowy,
Aż dobiegłem do alkowy;
Do ostatniego schroniska
Przecudownéj Afrykanki,
Najpiękniejszego zjawiska,
Jakie-m kiedy widział w świecie.
— Ach! malować śliczne dziecię!...
Lecz nie czas na malowanki. —
Ona skoro mię ujrzała,
Przerażona i struchlała,
Jak gdyby łoża firanki
Były mury kamiennemi,
Pierzchła, kryjąc się za niemi.
— Ale co to? Twarz ci zbladła
I łza z pod powiek upadła
Na lice — poseł boleści...

Alvaro.

Nie zważaj; to moje smutki
Zmartwychwstałe w twéj powieści.

Garces.

Jeżeli ci żal dojmuje,
Żeś nie znalazł swojéj zguby,
Cierpliwości, druhu luby:
Ten, co nie szuka, znajduje.

Alvaro.

Prawdę powiadasz; — kończ powieść.

Garces.

Rzuciłem się za firanki...
Blada i bezmowa stała

Przy łożu, w brylantach cała.
Odgadłeś, widząc tak strojną,
Że miłości dłonią hojną
Kochanek tam dla kochanki
Ślub a nie trumnę gotował.
Ja widząc przecudne ciało,
Rad byłbym ją uratował
Za okup taki bogaty;
Lecz ledwom za rękę białą
Schwycił ją, gdy marmurowy
Ten posąg warg blade kwiaty
Rozwarł i takiemi słowy
Rzekł do mnie: „Chrześcijaninie,
Ponieważ zysk, lecz nie sławę
Da ci ciało moje krwawe,
Bo krew, co z kobiecéj płynie
Rany, nie stroi, lecz plami, —
Zadowolnij klejnotami
Twą chciwość nienasyconą,
Ale zostaw czyste łoże
I trwałe w wierności łono,
Gdzie żyje misteryum święte
Prostym ludziom niepojęte.
— Ja nie zważając, w ramiona
Porwawszy ją...

Alvaro.

Stój, zaczekaj,
Nie rusz jéj!... Co to powiadam?
Marzę... zmysłami nie władam.
To wspomnienia mary mętne...
Mów; — wszak mnie to obojętne.

(n. s.)

(Obojętne!... kiedy czuję
Bardziéj to — o myśl szalona! —
Że ją kocham, niż że kona),

Garces.

Wołała w trwodze niewieściej
O pomoc życiu i części...
Ja spostrzegłszy, że już bieży
Ku nam cały tłum żołnierzy,
Widząc, że niema sposobu
Posieść wraz zdobyczy obu
A pełen chutnego szału

Nie chcąc tamtych do podziału
Dopuszczać, ślepy z zazdrości
Zmieniwszy żądzę na mściwość
— (Jak to dziwnie uczuć żywość
Popada z ostateczności
W ostateczność!...) — ogarniony
Nie wiem jakiemi demony,
— Powtarzać to, — już infamia, —
Czy tylko żądzą momentu
Zabrania jéj dyamentu
I ślicznego naszyjnika
Z pereł, rabując wraz światu
Anioła z śniegu i szkarłatu,
— Pchnąłem ją szpadą.

Alvaro.

Czy tak?

(Uderza go puginałem).
Garces.

Biada mi!...

Baryłka.

Jeszcze łotr krzyka?

Alvaro.

Giń, podły!

Garces.

Ha! Z twojéj ręki?

Alvaro.

Wiedz: Ten zbladły blask jutrzenki,
Ten zbezlistniony kwiat róży,
Dawniéj dusza mego życia,
A dziś życie mojéj duszy
To ona! Celem podróży
Ty sam, a jéj drogowskazem
Mściwość ma i duch jéj razem.

Garces.

O! Zabijasz mię tak zdradnie,
Bezbronnego...

Alvaro.

Bo mi dusza
W mściwości sobą nie władnie,
Mąż twéj ofiary, Tuzani
Zwie się, który cię zabija.

Baryłka.

A ja zaś, mój panie Żmija,

Baryłka jestem, murzynek,
Com ci zabrał wieczorynek.

Garces.

I cóż mi twa pomoc waży,
Gdyś ocalił, aby zabić.
O! do mnie tu, do mnie, straży!...

(Umiera).



SCENA XIX.
(Don Juan de Mendoza, Żołnierze za sc.)
Mendoza.

Kto tam jęczy tak ogromnie?
Otwórzcie drzwi; to wołanie
Garcesa; poń tu przychodzę.

(Wchodzi Mendoza).

Co się dzieje?

(Don Alvaro wyrywa jednemu żołnierzowi szpadę z ręki).
Alvaro.

Don Juanie
Z Mendozy, nie hamuj kroku,
Oniemion z mego widoku.
Jestém — jak widzisz — Tuzani,
Którego ludzie twéj wiary,
Zwą piorunem Alpuhary.
Przyszedłem tu pomścić śmierci
Mojéj najmilszéj pani...
— Bowiem miłość to jest płocha,
Gdy nie mści tego, co kocha —
W inném więzieniu, jeżeli
Pomnisz, ciebie ja szukałem;
Równą bronią my się zjęli,
Stal ze stalą, ciało z ciałem.
Jeśli ty dziś do więzienia
Mego dla odwzajemnienia
Wchodzisz, wystarczałeś sam,
Bowiem jesteś tym, kim jesteś,
A ja o cześć własną dbam.
Jeśli tu cię wiódł przypadek,
To szlachetnych nieszczęść świadek

Szlachetności da dowody.
— Proszę cię, otwórz mi drogę.

Mendoza.

Cieszyłbym się, Maurze młody,
Gdybym w innéj sposobności,
Mógł dopełnić powinności
Szlachcica; tutaj — nie mogę
(Bo pod grozą zdrady króla)
Ratować nieprzyjaciela,
Którego w obozie naszym
Znajduję z gołym pałaszem.
Choć wypadek mię rozczula,
Zabiję pierwszy.

Alvaro.

Ba, mniejsza
O waszę czułą opiekę:
Drogę żelazem wysiekę.

(Ucierają się).
Żołnierz.

Umieram!...

(Ucieka i pada za sceną).
Drugi.

Szatan wcielony,
Od dna piekieł odczepiony.

Alvaro.

Poznajcież po szpady locie,
Żem jest Tuzani wistocie,
Którego kronika famy
Nazwie mścicielem swéj damy.

(Żołnierze uciekają).
Mendoza.

Ale zapisze się krwawo.

Baryłka.

Czy ciągle jeszcze jest prawo:
Mrzeć najbrzydszy?...




SCENA XX.
(Don Juan Austryacki, don Lope),
Lope.

Co to znaczy?
Skąd ta rzeź, do stu kartaczy?

Juan.

Znów spór świeży, don Juanie?

Mendoza.

Nie, to nie spór, książę panie,
Lecz zdarzenie nie do wiary.
Maur, co zstąpił z Alpuhary,
Jak legendowi rycerze,
Aby tu znaleść człowieka,
Który mu zabił w Galerze
Kochankę. Ów nieszczęśliwy
Tu oto leży nieżywy.

Lope.

Kochankę twą zabił?

Alvaro.

Tak.

Lope.

Na honor, dobrześ uczynił.
Książę, wypuśćcie go żywo,
Bo doprawdy, nie zawinił,
Ale spełnił rzecz godziwą.
Książę szukałbyś téj saméj
Zemsty katowi twéj damy,
Lub nie byłbyś don Juanem
Z Austryi.

Mendoza.

To Tuzani, książę,
Taki zakład zobowiąże
Wroga łatwiéj do poddania.

Juan.

Zdaj się.

Alvaro.

Choć twe męstwo każe,
Nie wypełnię dziś żądania.
Tyle respektu okażę

Waszéj miłości książęcéj,
Że szpady nie skrwawię więcéj.

(Rzuca się do drzwi i ucieka).
Juan.

Biegnijcie za nim, chwytajcie!,..

(Wybiegają wszyscy).



SCENA XXI.
(Pod murami Bergi. Dońa Izabela i Maurowie na murach).
Izabela.

Tym białym sztandarem dajcie
Znak w chrześcijańskie namioty.

(Wchodzi don Alvaro).
Alvaro.

Między piki i brzeszczoty,
Przebiłem się z całą głową,
Aż tu na górę zamkową.

Żołnierz (za sc.).

Zanim zniknie z tego grzbietu,
Zdmuchnij go który z muszkietu.

Alvaro.

Darmo. Za lekko dmuchacie.

Maurowie.

Do Bergi wejdź. Skoro! Skoro!

Izabela.

Zaczekaj. Tuzani! Bracie!

Alvaro.

Patrzaj, goni mię, Lidoro,
Z chrześćjan obozu lud zbrojny.

Izabela.

Schodzę z swemi; — bądź spokojny.

(Schodzi z murów z wojskiem maurytańskiém).
Juan (za sc.).

Przetrząśnijcie górę pilnie!
Tu gdzieś musi być niemylnie.

(Wchodzi z jednéj strony don Juan Austryacki z wojskiem, z drugiéj Dońa Izabela i Maurowie).
Izabela.

Przedostojny don Juanie,

Synu wspanialéj orlicy,
Co samemu słońcu stanie
W oczy dumą swéj źrenicy;
Całą — którą widzisz górę
Zbuntowaną twojéj szpadzie,
Kobieta — jeżeli raczysz
Przyjąć ją — u nóg twych kładzie.
Dońa Izabel Tuzani
Jestém, która tu tyranji
Prawem mieszkałam więziona,
Moreska z mowy i stroju,
Ale wiarą chrześcijanka,
Tutaj królowa i żona
Abenhumeji, co w zdroju
Krwi najbliższych, wytoczonéj
Bronią, obmył mir korony,
Którą dumnéj zdarto głowie.
Bo usłyszawszy Maurowie,
Że dajesz pardon powszechny,
Żądali twierdzy poddania.
Tak się to niepewnie skłania
Tłum, że co mu się podoba
Dziś, przyszła mu zbrzydzi doba.
Widząc, że mu bez nadziei
Łamać hart Abenhumeji,
Który bojaźni tamował,
Przy zmianie zamkowéj warty
Kapitan żołnierstwem wsparty,
W padł aż do sali tronowéj
Wołając do króla słowy:
„Zdaj się królowi Hiszpanii“.
„Przyjdźcie wziąć“ — on na to rzecze.
I natarła wraża szpada
Na wzniesione zewsząd miecze.
Krzyknęła ludu gromada:
Niechaj żyje Austryi imię!
Jeden z stojących przy tronie
Żołnierzy ciął króla w głowę;
I to, które chciał w koronie
Nosić zawsze, purpurowe
Teraz czoło, w czas pokoju
Padło, jak się pada w wojnie,
A z niem nadzieje podboju,

Które kraj dzierżyły zbrojnie,
Bo samo brwi namarszczenie
Wróżyło krew i zniszczenie.
Skoro więc przybywasz, książę.
Gdzie do stopy ci się wiąże
Bohaterskiéj zakrwawiona
Abenhumeji korona,
Niechaj pardon twój pozyska,
— Gdy go mają zyskać inni —
Czesnéj dłoni i nazwiska
Tuzani; do twéj prawicy
I stóp głowę skłaniająca,
Mniéj królowéj się szczycąca
Nazwą, niż twéj niewoluicy,
— Proszę...

Juan.

O zbyt mało, pani;
Niech cię wdzięki twe ośmielą.
— Powstań, piękna Izabelo,
I niechaj żyje Tuzani;
Wieść zaś o przesławnym czynie,
O miłości bohaterze,
Niech głoszą marmury i spiże.

Alvaro.

Pozwól mi stóp.

Baryłka.

A mnie czyli
Przebaczą?

Juan.

Tak.

Alvaro.

Tym sposobem
Kończy się Miłość za grobem,
Z Oblężeniem Alpuharry.


[Barcelona 7 grudnia 1887 r.]





Uwagi i objaśnienia.

5. Miłość za grobem, której drugi tytuł brzmi: Oblężenie Alpuharry, tém jest odmienna od reszty dramatów Kalderona, że oparta cała na uczuciu czystém, namiętném namiętnością arabską, marzycielską, bez żadnej intrygi, bez domieszki zazdrości. Liczy się jeśli nie do najlepszych, to do najbardziej podziwu godnych utworów Kalderona; a należy w niej zważyć przedewszystkiem tę szlachtną wielkoduszność poety, skłaniającą jego sympatye wyraźnie ku stronie uciśnionéj, rzecz niezwykła w owéj epoce, kiedy wyszydzony Maur był zawsze figurą błazeńską międzyaktów, jak u nas swego czasu Żyd.

Dramat obejmuje przeciąg lat 5 (illustracya swobody traktowania jedności czasu) i chwilę powstania Maurów za Filipa II, 1568 r. Bitwa pod Lepantem, do któréj czyni aluzyą Don Juan Austryacki, wypadła w rok po stłumieniu powstania; anachronizm więc Kalderona poucza znowu o naginaniu faktów historycznych, i stanowi ciekawą analogią z Szekspirem i Schillerem.

Treść zaczerpnięta z kroniki Ginesa Perez de Hita; Hita opowiada, że znał osobiście Tuzaniego po owéj śmiałej ucieczce z hiszpańskiego obozu.




  1. Wym. j jak h.
  2. Figura komiczna, gracioso; w oryginale przemawia zepsutą kastylszczyzną w sposób jak murzyni językiem angielskim.
  3. Sługa sądowy.
  4. Posada, dziś dom zajezdny, dawniéj pałac i w tém znaczeniu czyta się w Mickiewicza Alpuharra: „Już w gruzach leżą Maurów posady“.
  5. Uroczystość religijna z tańcem i muzyką.
  6. Długi ten, adwokacko subtelny wywód w przekładzie skrócono.
  7. Kalderon godzi dwa pojęcia, może przez nieuwagę.
  8. Tę długą tyradę w przekładzie skrócono.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Edward Porębowicz.