Old Surehand/Tom III/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Old Surehand |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Nareszcie znaleźliśmy się we właściwych Rocky-Mountains i jechaliśmy wzdłuż wschodniej strony Pazawere-payew[1]. Olbrzymia panorama robiła na nas, karłowatych stworzeniach, potężne, wprost przygniatające wrażenie, na które składały się ogromne złomy skalne i bogactwo barw nagich głazów. Były to niebotyczne, ciągnące się milami mury granitowe z dziwnie ukształtowanymi bastyonami. Zdawało się, że przebyć ich niepodobna. Za nami leżała głęboko prerya, jak nieskończone, połyskliwe jezioro. Strumienie, spienione srebrem, szumiały dokoła nas; flora, odziana w bogato cieniowany aksamit zieleni, wznosiła złotem ukoronowaną głowę, wysoko ku graniom i turniom. Tu piętrzą się olbrzymie stopnie skalne jedne ponad drugimi, dźwigając na sobie potężne jodły balsamiczne. Tam znowu u stóp samotnego tytana skalnego sterczą ku niebu całe szeregi kolumn, a za kulisami lasu drzemią przedziwne tajemnice świata górskiego. Poza ostro zarysowanemi ciemnemi krawędziami najwynioślejszych na pozór wyżyn migocą srebrne i złote punkty i promieniują dyamentowymi pasami na sinoszarych zasłonach.
Czy to pozdrowienia niedostępnego dla śmiertelników zaczarowanego świata z baśni, czy też tylko odbicia słoneczne z odległych szczytów górskich, którym nie mogą dorównać otaczające nas skalne olbrzymy?
Jechaliśmy przez ten przepych i wspaniałość coraz to wyżej i wyżej. Celem naszej jazdy na dzisiaj było Pazawere, owo samotnie położone zielone jezioro, o którem tyle mówią indyańskie podania. Tam chcieliśmy przenocować, ażeby nazajutrz rano zejść do parku St. Louis, w którym spodziewałem się rozwiązania tylu zagadek.
Po wypadkach w Dolinie Niedźwiedzi, stosownie do danego słowa, puściliśmy wolno wszystkich Utajów. Mając przy sobie Old Surehanda, nie potrzebowaliśmy spieszyć się, ażeby go doścignąć, dlatego nie wyruszyliśmy z parku przed Indyanami, lecz posłaliśmy ich naprzód, zawsze bowiem lepiej mieć nieprzyjaznych ludzi przed sobą, aniżeli za sobą.
A byli oni wrogo dla nas usposobieni, chociaż nie mogli uskarżać się na nasze postępowanie z nimi. Żadnemu z nich nie spadł ani włos z głowy i żadnego nie urażono ani jednem słowem. Mimoto rzekł wódz, kiedy go nad ranem rozkrępowano:
— Old Surehand nie wyrównał jeszcze właściwie z nami rachunków. Jakież bowiem odszkodowanie dał nam za zabicie naszych dwu wojowników?
— Przyniósł wam cztery skóry! — odpowiedział Winnetou.
— My ich nie otrzymaliśmy.
— Możecie je sobie zabrać.
— Kiedy wy poobcinaliście pazury i uszy! Zresztą za skóry obiecaliśmy mu darować tylko życie, a nie wolność.
— Czy zabilibyście go, gdyby wpadł w wasze ręce?
— Tak, gdyż nie dostaliśmy skór, czyli okupu za jego życie. Między nami a nim znowu krew. Krwi jego, jeszcze zażądamy.
— Uff! Old Shatterhand i Winnetou byli zawsze przyjaciółmi czerwonych ludzi. Nie uczyniliśmy wam nic złego, chociaż byliście naszymi jeńcami, chcieliśmy nawet wypalić z wami fajkę pokoju.
— Obejdziemy się bez waszego kalumetu!
— W takim razie będziecie wrogami nie tylko Old Surehanda, lecz także naszymi i to bez żadnej przyczyny.
— Czyż wódz Apaczów wierzy istotnie, że nie mamy do tego powodu? Czy nie napadł i nie pojmał nas, chociaż z naszej strony nie spotkało go nic złego?
— Tego nie można nazwać pojmaniem. Skrępowaliśmy was tylko na jedną noc dla naszego bezpieczeństwa, a teraz puściliśmy was wolno.
— Pojmanie jest pojmaniem. Między nami a wami pozostanie już na zawsze nieprzyjaźń!
— Niech się stanie wedle woli wodza Tusagi Saricza. Wódz Apaczów, Winnetou, nie narzuca się nikomu z przyjaźnią, a także nie boi się swoich nieprzyjaciół. Niech Utajewie odjeżdżają!
— Tak, niech odjeżdżają! — zawołał Hammerdull. — Ja dziękuję im za przyjaźń, gdyż doświadczyłem już, że zwykle ludzie ofiarują drugim przyjaźń na to, by ich naciągnąć. To jest niewzruszona prawda. A ty jak sądzisz, stary szopie Holbersie?
— Inaczej! — odparł zapytany.
— Co? Nie przyznajesz mi słuszności?
— Nie przyznaję.
— Czy znasz kogoś, kto by natychmiast nie naciągnął człowieka?
— Znam.
— Któż to jest?
— Ja!
— To słusznie! To prawda! Ale też jesteś jedyny, bo wszyscy inni czynili to zawsze, zawsze!
Gruby żartowniś miał istotnie słuszność. Ja przekonałem się o tem samem oczywiście wśród bladych twarzy. Ileż to razy bowiem zbliżali się do mnie ludzie ze słowem przyjaźni, a potem dopuszczali się owej jednostronnie ulubionej taktyki, nazwanej przez Hammerdulla naciąganiem. Indyanin nie zdobędzie się na to, ale przeciętnej, bladej twarzy przychodzi to widocznie z łatwością. Jako autor moich książek mógłbym niejedno o tem powiedzieć. Howgh!
Utajowie odeszli. Żałowaliśmy bardzo skór, które musieliśmy zostawić na pastwę zniszczenia, ale nie mogliśmy ich z sobą zabrać. Nie wiedzieliśmy, którędy będziemy wracali, dlatego nie uważaliśmy za korzystne sprawiać je i zakopywać, ażeby je później zabrać. Któż może policzyć, ile skór w ten sposób zmarnowało się na Dzikim Zachodzie!
Nie podążyliśmy za Utajami zaraz, bo to byłoby błędem, lecz zaczekaliśmy do południa, żeby nas nieco wyprzedzili. Oni śpieszyli się bardzo i obrali kierunek, w którym i my musieliśmy się udać. Nie był to dla nas dobry znak.
— Czy myślicie, mr. Shatterhand, że oni zamierzają na nas się zemścić? — zapytał mnie Apanaczka.
— Tak sądzę — odpowiedziałem.
— W takim razie musieliby jechać za nami, a nie przed nami!
— Uczynią to niebawem. Założę się, że przy najbliższej sposobności postarają się o to, żeby ich ślad zaginął.
Miałem słuszność. Następnej nocy szalała burza aż do rana. Gdyśmy potem szukali tropu Utajów, nie znaleźliśmy nic, bo deszcz wszystko spłukał.
Old Surehand zachowywał się podczas następnych dwóch dni nadzwyczaj milcząco, a zwłaszcza unikał rozmowy ze mną, jednak w sposób niezbyt rażący.
Nie wynikało to u niego z nieprzyjaznego dla mnie uczucia. Domyślałem się, że walczył sam z sobą, czy ma być wobec mnie otwarty, czy też dalej ukrywać swą tajemnicę. Nie próbowałem wcale nań wpływać pod tym względem. Był mężczyzną, musiał więc sam dać sobie z tem radę. Wreszcie poznałem, że postanowił nadal milczeć. Uważał jednak za stosowne wspomnieć coś o naszej ostatniej rozmowie, bo kiedy jechał przez krótki czas obok mnie, powiedział:
— Czy obraziłem was, mr. Shatterhand, podczas naszej rozmowy w parku?
— Nie, mr. Surehand — odrzekłem.
— Zdaje mi się, że byłem za skąpy w słowa.
— Kiedy człowiek jest zmęczony, nie może tracić zbyt wielu słów.
— Istotnie poczułem był nagle znużenie. Czy przypominacie sobie jeszcze naszą rozmowę na Llano Estaccado?
— Tak.
— Przedtem mówiliście z Old Wabblem o Bogu i religii.
— Rzeczywiście.
— Czy jesteście dziś tego samego zdania, co nocy ówczesnej?
— Oczywiście!
— Wierzycie więc, że jest Bóg?
— Nietylko wierzę, lecz także wiem to.
— Uważacie zatem każdego, kto w to nie wierzy, za głupiego?
— Jak mógłbym coś podobnego pomyśleć? Tego rodzaju zarozumiałość z mojej strony byłaby dopiero głupotą. W Boga nie wierzą tysiące ludzi, którym ja nie jestem godzien rozwiązać trzewika, jeśli chodzi o stosunek ich wiedzy do mojej. Są natomiast ludzie, którzy wierzą w Boga, ale pod względem ziemskiego rozumu nie stoją na stopniu tak wysokim. Jest wprawdzie, jeśli można tak się wyrazić, biblijna, religijna mądrość, lecz o tej chyba wyście nie myśleli.
— To wymieńcie inne słowo, którem określacie ludzi, nie wierzących w jednego Boga!
— Nie potrafię wam takiego słowa powiedzieć.
— Czemu nie?
— Czy wam nie wystarcza słowo: niewierzący?
— Nie.
— Nie znam innego. Rozumiem dobrze, co macie na myśli, ale tyle jest rodzajów niewierzących, że nie łatwo jest wszystkie ściśle określić. Jeden jest zbyt obojętny, drugi za leniwy, trzeci za dumny, czwarty chce być swoim panem i nie znać władzy nad sobą, piąty wierzy tylko w siebie, szósty w potęgę pieniędzy, siódmy w nicość, ósmy w pramateryę, jednem słowem każdy wierzy w to, co mu najbardziej przemawia do przekonania. Nie chcę tych ludzi dzielić na klasy, ani wydawać o nich wyroku.
— Czy przypominacie sobie, o czem mówiliśmy wtedy?
— Tak.
— Prosiłem was, żebyście mi pomogli w odzyskaniu utraconej wiary.
— A ja oświadczyłem, że jestem na to za słaby. Prawdziwa pomoc w Bogu.
— Powiedzieliście coś więcej, czego już dziś niestety nie pomnę.
— Odesłałem was do tego, który kieruje uczuciami i mówi: „Jam jest prawda i żywot“. Wy szukacie i walczycie o prawdę, do której nie dojdziecie drogą myśli, ani nauki. Ale się pocieszcie! Nagle i niespodzianie wzejdzie wam ona, jak ongiś mędrcom ze Wschodu gwiazda, która zawiodła ich do Betleem.
— To były wasze słowa, mr. Shatterhand. Zapowiedzieliście mi nawet, że ta gwiazda rychło się zjawi.
— Istotnie mówiłem wam, że Betleem wasze leży niedaleko w przestrzeni i czasie.
— Nie znalazłem go niestety!
— Znajdziecie je. Powiem wam jak wówczas: „Przeczuwam, że leży ono bliżej was, aniżeli się domyślacie“.
Spojrzał mi w twarz badawczo i zapytał.
— Czy macie jaką podstawę do tego?
— Odpowiadam na to pytaniem: Czy są przeczucia bezpodstawne?
— Nie wiem.
— Albo uzasadnione?
— Nie jestem uczonym. Te pytania są dla mnie za trudne.
— Niech więc zostanie na tem, że ja to przeczuwam. Czy modlicie się codziennie?
— Już bardzo dawno tego nie czyniłem.
— To zacznijcie teraz nanowo! Modlitwa wierzącego wiele może zdziałać, jeśli jest poważna. Chrystus powiada: „Proście, a będzie wam dano, szukajcie, a znajdziecie, pukajcie, a będzie wam otworzono“. Żarliwa modlitwa jest jakby tą ręką, która sprowadza z nieba pomoc, wysłuchanie. Doświadczyłem tego niejednokrotnie na sobie.
— Wy modlicie się codziennie?
— Codziennie. Czy sądzicie może, że to zasługa modlić się codziennie, co godzinę? Jeśliby tak było, to dziecko zasługiwałoby się przez to, że raczy mówić z ojcem! Całe życie ludzkie powinno być jedną modlitwą. Każda myśl, każde słowo, każdy czyn, cała wasza działalność powinna być modlitwą i ofiarą złożoną Bogu w drogocennej czarze wiary! Nie sądźcie, że jednorazową modlitwą zdobędziecie wielkie skutki. Nie sądźcie, że jeśli po latach całych raz się pomodlicie, że odrazu Bóg spełni wasze życzenia. Władca światów nie jest waszym sługą, na którego wystarczy zapukać, albo zadzwonić. Niebo nie jest też kramem, w którym możnaby było z Bogiem się targować. Jakże dziwni są ludzie pod tym względem! Niejeden przesunie w niedzielę mokrym ręcznikiem po twarzy, okrytej brudem sześciu dni powszednich, weźmie książkę do ręki, pójdzie do kościoła i siądzie na swojem stałem miejscu w ławie. Odmówi kilka modlitw, rzuci prawdziwy albo nawet fałszywy grosz do puszki i wraca do domu z podniesioną głową i sercem zadowolonem. Z twarzy jego można wyczytać myśl: „Spełniłem, Panie Boże, mój obowiązek za cały tydzień, a teraz Ty, który możesz dać wszystko, uczyń, co do Ciebie należy. Jeśli to zrobisz, pójdę następnej niedzieli do kościoła, jeśli zaś nie, to się jeszcze namyślę.“ Jak wam się zdaje, mr. Surehand, czy są ludzie tak osobliwi?
— Widocznie są, skoro wy tak mówicie.
— Takich panów są tysiące tysięcy. Tacy chrześcijanie są największymi wrogami chrześcijaństwa. Ale pójdźcie do ubogiej praczki, która od rana do wieczora i po nocach pracuje nad kotłem lub nad rzeką, ażeby siebie i dzieci uczciwie przeprowadzić przez życie! Dostaje ona z prania reumatyzmu, ale mimoto odejmuje sobie od ust, ażeby dzieciom dać jak najwięcej. Po pracy całodziennej pada ze znużenia i zasypia, nie spytlowawszy bezmyślnie pewnej liczby pacierzy, ale jej nieustanne troski i praca są nieprzerwanemi modłami, które aniołowie zanoszą do nieba. A kiedy nędza i głód wyrwą jej z serca i wypędzą na usta słowa: „Mój Boże“! to westchnienie to waży u Boga więcej niż modlitwa najwznioślejsza, wyczytana z książki do nabożeństwa. A zatem módlcie się, mr. Surehand, módlcie się, ale nie sądźcie, że skutek musi zaraz nastąpić. Módlcie się w myślach, we wszystkich waszych słowach! Gdybyście byli więcej się modlili, byłaby wam się już dawno zjawiła pomoc!
— Robicie mi wielkie, bardzo wielkie nadzieje, mr. Shatterhand!
— Wiem, co mówię. Starodawna pieśń kościelna powiada:
„Nic nie pomoże męki
I utrapienia znosić!
— Nic mu nie wyrwiesz z ręki,
Jego się musi prosić!“
Dziecko wyjawia ojcu swoje życzenia. Czyż dziecię ziemskie nie powinno Ojcu niebieskiemu okazać w ten sposób swojej ufności, że z nim z serca pomówi? Czy ojciec nie wysłucha usprawiedliwionej prośby syna, jeśli może mu ją spełnić? A czyż miłość i wszechmoc Boga nie stoi nieskończenie wyżej od miłości i mocy ludzkiej? Wierzcie mi: Jeśli wielkie życzenie, które w sercu nosicie, może się wogóle spełnić, to byłoby się już dawno spełniło, gdybyście byli wierzyli w Boga i doń się modlili.
— Skąd wiecie, że moje życzenie jest wielkie?
— Sam się domyślam.
— Znowu przeczucie?
— Pshaw! Przeczucia, to głosy wewnętrzne, na które ja zawsze zważam. Powiedzieliście mi wówczas. na Llano Estaccado, że przez nieszczęśliwe zdarzenie utraciliście wiarę w Boga. Czyż nie mam prawa przypuszczać, że pragniecie, by się to nieszczęście skończyło?
— To słuszne! Wiem, że jako mój przyjaciel nie żałowalibyście trudu myśli, ażeby wrócić mi spokój, który utraciłem.
— Cóż pomogłyby wam moje myśli? Prawdziwą przyjaźń stwierdza się czynem. Jeślibyście kiedy potrzebowali takiego dowodu, nie będziecie musieli długo nań czekać.
Moja wzmianka o wysłuchaniu modłów nie była frazesem. Spotkałem się był w Kaam-Kulano z żoną guślarza, ale nie mówiłem o tem nic Old Surehandowi, nie z jakiegoś szczególnego powodu, z rozmysłu, lecz poprostu dlatego, że nie nadarzyła się do tego sposobność. Gdyby jednak był wierzącym chrześcijaninem i miał zwyczaj powierzać modłom swoje serdeczne życzenia, byłbym mu pewnie opowiedział o tej kobiecie. Takie jest moje przekonanie, gdyż wierzę w przeczucia.
Rozmowę przerwaliśmy wobec tego, że musieliśmy przeprawić się przez wodę. Była nie zbyt głęboka, a tak czysta, że widzieliśmy dno dokładnie. Zauważyliśmy ślady kopyt, lecz nie mogliśmy zbadać, ile koni przeszło, w każdym razie było ich więcej, niż cztery lub pięć. Niepodobna było również określić czasu, w którym te odciski powstały, woda bowiem miała mały spad i nie mogła ich zniszczyć w krótkim czasie. Odtąd zaczęliśmy wogóle zwracać większą uwagę na ślady po drodze, czego nie czyniliśmy w ostatnich czasach.
Niebawem wjechaliśmy w las, gdzie znowu nie mogliśmy szczegółowo rozglądać się za śladami, bo to byłoby nam za wiele czasu zabrało.
Dostaliśmy się na szczyt Pa-zawere-payew, pokryty gęstym lasem, przez którego liściasty dach przedzierał się czasem promień słońca. Był to dziewiczy bór północny, który mógł wyróść tylko w tej wysokości.
W lesie było ciemno, gdyż słońce zapadało już po drugiej stronie. Musieliśmy podpędzać konie, ażeby przed nocą jeszcze dotrzeć do jeziora „Zielonej Wody“. Wreszcie znaleźliśmy się na górze. Słońce pożegnało się już z tą stroną gór, ale światła było jeszcze dość, ażeby zobaczyć jezioro, choć całego objąć okiem nie mogliśmy, gdyż było za wielkie. Jasno zielonego zabarwienia, które określała jego nazwa („Pa“ znaczy w języku Utajów woda, a „zawere“ „jasno zielony“), nie zauważyliśmy teraz, ponieważ było zbyt ciemno. Jezioro było otoczone lasem. My znajdowaliśmy się na brzegu wschodnim. Południowy brzeg tworzył łuk, nieprzerwany żadną zatoką, a z północnego wysuwał się gęsto zalesiony półwysep. Ażeby się tam dostać, bylibyśmy musieli jechać jeszcze z kwadrans, ale nie mieliśmy powodu rozbijać tam obozu, dlatego zostaliśmy tam, gdzieśmy stanęli.
Hammerdull i Holbers poszli uzbierać chróstu. Kiedy wrócili i chcieli rozniecić ogień, zabronił im tego Apacz, mówiąc:
— Jeszcze nie teraz! Ogień błyszczy daleko na powierzchni jeziora, a dziś widzieliśmy ślady koni. Nad wodą mogą być ludzie, którzy nie powinni o nas wiedzieć. Zaczekajmy, dopóki się nie ściemni. Potem zobaczymy, czy będziemy mogli rozpalić ogień i zostać tutaj.
Puściliśmy konie wolno, a sami pokładliśmy się na ziemi. Ciemność zapadła szybko i wkrótce pokazało się, że ostrożność Winnetou była uzasadniona, gdyż na brzegu, zwróconym ku nam, zabłysło ognisko. A zatem byli tam ludzie. W kilka minut potem po naszej stronie, ale daleko od nas, zajaśniał ledwo dostrzegalny blask drugiego ogniska. Ludzie na półwyspie nie mogli go widzieć, ani sami być stamtąd dostrzeżeni. Tylko od nas widać było jedno i drugie.
Wobec tego musieliśmy posilić się zimnem mięsem. Mogliśmy wprawdzie cofnąć się w głąb lasu, aby rozniecić ognisko, lecz tam nie było paszy dla koni. Nie mogąc skorzystać z dogodności jednego żywiołu, rzuciliśmy się w ramiona drugiego, to jest w wodę. Po kąpieli postanowiliśmy zbadać, kto byli owi ludzie przy ogniskach. Oczywiście podjął się tego zadania Winnetou, a wziął mnie do towarzystwa, gdy go zapewniłem, że rana mi nie dokucza.
Oddawszy strzelby towarzyszom, puściliśmy się w drogę, niezbyt wygodną po nocy. Najpierw weszliśmy głęboko w las, o ile na to pozwalało podszycie, a potem, macając rękami, ruszyliśmy dokoła północnego brzegu jeziora. Upłynęła z godzina, zanim dostaliśmy się do półwyspu. Wkrótce poczuliśmy woń spalenizny, a w kilka chwil potem spostrzegliśmy ognisko.
Pokładliśmy się na ziemi i zaczęliśmy się czołgać. Półwysep miał małą zatokę, a na jej stronie wewnętrznej płonął ogień. Zrozumieliśmy, że dążąc dalej brzegiem tej zatoki, z przodu zamiast z tyłu, dostaniemy się do obozujących. Udało nam się to znakomicie. W sitowiu, które tam rosło, znaleźliśmy nietylko osłonę, lecz także miękkie, puszyste podłoże.
Teraz mieliśmy obóz tuż przed oczyma i zobaczyliśmy... Old Wabble’a i trampów.
Obecność ich w tem miejscu nie była nam dziwną; ale w każdym razie była niespodzianką. Czy był z nimi ktoś, znający drogę, wiodącą tutaj? Pobyt nasz w kuźni i w Dolinie Niedźwiedzi dał im sposobność do wyprzedzenia nas o kilka dni drogi. Powodziło im się widocznie bardzo dobrze, bo panowało tam wielkie ożywienie. Wszyscy siedzieli dokoła ogniska, tylko stary Wabble stał oparty o drzewo.
Trzymał rękę na temblaku, zrobionym z kawałka skóry i przedstawiał widok przerażający. Jego długie i chude ciało schudło jeszcze bardziej, a twarz, zwykle bezmięsna, zapadła się tak, że była podobna do trupiej czaszki. Czupryna, utrzymywana zwykle czysto, osmalona teraz do połowy, lepiła się od brudu. Był to już tylko szkielet, a obdarte jego ubranie wisiało na nim, jak na grabiach. Pożywienia z pewnością mu nie brakowało. Niewątpliwie tedy tylko zgruchotanie ręki spowodowało te skutki w jego wyglądzie. Głos jego także nie był ten sam, co pierwej. Brzmiał głucho, drgał, jakgdyby starcem trzęsła febra.
Mówił on właśnie, kiedy myśmy usadowili się w naszej kryjówce. Leżeliśmy dość blizko, ażeby wszystko usłyszeć, lecz musieliśmy uważać, by go zrozumieć.
— Czy pamiętasz jeszcze, psie, co przyrzekłeś mi w Helmers-Home? — zapytał.
Spojrzenie jego głęboko zapadłych oczu zwróciło się w stronę, gdzie na ziemi leżało coś długiego, jakby związany pakunek. Czyżby to był człowiek? A jeśli tak, to kto? W Helmers-Home? Czy dotyczyło to może zdarzenia, któreśmy tam przeżyli?
— Zapamiętałem sobie dobrze twoją groźbę — mówił dalej. — Przestrzegałeś mię, żebym się miał na baczności przed tobą, żebym nie musiał w razie spotkania zapłacić ci za baty. Poprzysiągłeś mi zemstę. Przypuszczam, że nie zapomniałeś tych słów! To mogło się odnosić tylko do „generała“, który widocznie został tu pojmany przez Old Wabble’a! Zapewne sam odbył drogę aż tutaj, gdyż jego najemnicy nie mogli iść za nim, i wpadł w ręce starego króla kowbojów.
— Nie zapomniałem — odpowiedział teraz „generał“ gniewnie. — Ty mię obiłeś!
— Dostałeś pięćdziesiąt batów! Dziś jeszcze jestem z tego zadowolony, gdyż zdradziłeś mnie przed Winnetou i Old Shatterhandem i doniosłeś im, że ja także kradłem ich strzelby. I ty się chcesz mścić, ty psie, i godzić na moje życie?
— Tak, tak, uczynię to jeszcze!
— Ale nie tak rychło, jak sądzisz! Najpierw ja tego dokonam! Ponieważ mówisz mi otwarcie, czego mam się od ciebie spodziewać, przeto i ja odpłacę ci szczerością, gdyż przysługa warta przysługi; th’ is clear! Ja ciebie też trochę życia pozbawię!
— Odważ się tylko!
— Pshaw! Na co tu jest się odważać?
— Nie jestem sam!
— Tego we mnie nie wmówisz!
— Mam wielu pomocników, którzy zemściliby się na tobie.
— Któż to jest?
— To moja rzecz!
— W takim razie ja nie potrzebuję zważać na to. Zresztą mówisz to tylko dlatego, żeby we mnie trwogę wzbudzić i siebie przez to ocalić. Ale Old Wabble, the king of cowboys, nie da się w kozi róg zapędzić! Wiemy dobrze, ilu masz pomocników i jacy oni są.
— Nic nie wiesz, nic!
— Oho! Jest tu z nami Shelley, któremu wyjawiliście wszystko w Topece. Chcieliście go zabrać z sobą, lecz potem zostawiliście, obegrawszy go do cna. Masz z sobą sześciu drabów, których każesz nam się bać.
Oni siedzą przy Foam-Cascade, a ty poszedłeś tu sam, żeby szukać w tajemnicy przed nimi. Nas nie otumanisz! Jesteś sam i nikt ci nie pomoże!
— Mylisz się, stary łotrze! Miej się na baczności, bo za wszystko, co mnie uczynisz, zapłacisz dziesięćkrotnie!
— Zowiesz mnie łotrem, największy opryszku tej części świata? — wybuchnął starzec z wściekłością. — Przypomnę ci za to Helmers-Home. Dostaniesz pięćdziesiąt kijów, jak wówczas, tylko silniejszych, gdyż wtedy udawałem tylko wielki rozmach. Czy zgadzacie się, chłopcy, żeby mu je wyliczyć i to natychmiast?
— Owszem, niech dostanie pięćdziesiąt, ale słonych! — zawołał pierwszy Shelley. — On mnie porządnie oskubał w Topece!
Reszta przystała na to z głośną radością, a jeden rzekł jeszcze donośniej:
— Zarazem wćwiczymy się do obicia Winnetou, Old Shatterhanda i jego ludzi, którzy powinni dostać dziesięć razy tyle batów za to, że nam... (ale tego nie musi wiedzieć ten opryszek) zostawili kartkę zamiast bonancy. Wytnijmy sobie piszczałki, jak Dick Hammerdull nad owym strumieniem!
Pominę scenę, która teraz nastąpiła. „Generał“ groził i klął, trampi śmiali się, a Old Wabble wtrącał w to bezbożne uwagi. Teraz wróciłem z Winnetou z półwyspu do lasu, gdyż mieliśmy jeszcze zakraść się do drugiego ogniska.
— Co mój brat postanowił w sprawie bladej twarzy, zwanej generałem? — zapytał, mnie Apacz po drodze.
— Pojmać go.
— W takim razie trampi będą musieli go nam wydać. Rano mają go zamordować, a my zabierzemy go dziś w nocy.
Ruszyliśmy od drzewa do drzewa ku drugiemu ognisku. Droga, którą odbywaliśmy, była dwa razy dłuższa od poprzedniej. Nie szliśmy jeszcze godziny, kiedy usłyszeliśmy przed sobą szmer, jak gdyby ktoś potrącił i złamał suchą gałąź. Ujęliśmy się zaraz za ręce i pomknęliśmy daleko w bok. Tam padliśmy zaraz na ziemię i przyłożyliśmy do niej ucho. Jacyś ludzie zbliżali się powoli cichym krokiem. Szli stamtąd, dokąd my zmierzaliśmy właśnie.
— Uff! — rzekł Winnetou, kiedy nas minęli. — Ciekaw jestem, czy to ci ludzie siedzieli na dole przy ognisku?
— Po ich chodzie wnioskuję, że będą to Indyanie.
— Tak, to czerwoni. Skąd idą i dokąd dążą? Czy z tamtego ogniska do tego? A może udają się na tę stronę jeziora, po której my obozujemy? A może przybywają skąd inąd?
— Musimy to zbadać, Winnetou!
— I to jak najrychlej, bo nasi towarzysze mogą znaleźć się w niebezpieczeństwie, które zresztą ustąpi w chwili, gdy Old Shatterhand do nich przyjdzie.
— Radzisz mi więc wrócić do naszego obozu?
— Śpiesz jak najprędzej i nie zatrzymuj się przy trampach!
— A ty?
— Ja pójdę na dół do drugiego ogniska.
— W takim razie Indyanie znajdą się między tobą a nami. Twoja śmiałość może się źle dla ciebie skończyć.
— Pshaw! Winnetou nie zginie, jeśli zna grożące mu niebezpieczeństwo. Niech bracia moi nie śpią, dopóki ja się nie zjawię.
Pomknął ku Indyanom, a ja zawróciłem do naszego obozu.
Droga moja była teraz niebezpieczniejsza, niż dotychczas, gdyż miałem Indyan przed sobą. Choć domyślałem się, że celem ich jest półwysep, mimoto wszedłem głębiej w las, ażeby się z nimi nie spotkać. Nigdy jeszcze w życiu nie zachowałem się tak nieodpowiednio, jak wówczas, o czem drzewa nad jeziorem mogłyby coś powiedzieć. Oblepiony żywicą, z podrapaną twarzą i rękoma, przybyłem po oznaczonym czasie do obozu, opowiedziałem towarzyszom, gdzie poszedł Winnetou, cośmy razem widzieli i słyszeli. Potem kazałem im utworzyć łańcuch straży od ogniska aż w głąb lasu. Było to jedyne zarządzenie ochronne, które w danych warunkach można było uczynić.
Siedzieliśmy wszyscy na ziemi ze strzelbami w ręku. Po kwadransie może zabrzmiało ku nam z półwyspu nagłe, przejmujące aż do szpiku wycie. To Indyanie, którzy przeszli byli obok nas, napadli na trampów. Nie padł przytem ani jeden strzał. Widocznie biali pozwolili się bez oporu pokonać. Potem znów zapanowała głęboka cisza.
Upłynęła godzina i na półwyspie zgasło ognisko, drugie zaś, dalej położone, płonęło jeszcze. Może po dwu godzinach usłyszałem głośne kroki. Mógł to być tylko Winnetou, gdyż każdy inny byłby się skradał.
Rzeczywiście był to on, tak samo podrapany, jak ja. Zawsze rozważny uspokoił mię najpierw:
— Moi bracia mogą siedzieć spokojnie razem. Obawiać się niczego nie potrzebują, bo aż do rana nieprzyjaciel się nie zjawi.
Wobec tego ściągnąłem straże, a kiedy znaleźliśmy się sami, zwróciłem się do Apacza z pytaniem:
— Czy mój brat był przy drugiem ognisku?
— Byłem — odpowiedział.
— Czy obozowali tam Indyanie, z którymi spotkaliśmy się w lesie?
— Tak.
— Czy zdołałeś się dowiedzieć, do jakiego szczepu należą?
— Dowiedziałem się istotnie od dwu, których zostawiono dla pilnowania koni. Old Shatterhand zdziwi się, bardzo się zdziwi!
— To chyba nie Utajowie z wodzem Tusaga Sariczem!
— Właśnie że oni z Tusaga Sariczem!
— To rzeczywiście zdumiewające! Widocznie spotkali się z „generałem“, który ich dla swoich zamiarów pozyskał. Przypuszczam, że on zna te strony z czasów dawniejszych, dlatego nas wyprzedzili.
— Brat mój zgadł. Dwaj ludzie, których podsłuchałem na czatach, rozmawiali o tem. „Generał“ poszedł na półwysep, a ponieważ nie wracał, przeto ruszyli za nim w drogę.
— Czego tam chciał?
— Tego im nie powiedział. Nie chciał też nikogo zabrać z sobą. Widocznie chodziło o jakąś tajemnicę, dlatego Indyanie nabrali podejrzenia i udali się za nim, skoro ciemność nastała. Ujrzawszy go tam pojmanego przez trampów, wpadli na nich, a jego uwolnili.
— Czy Winnetou był tam drugi raz?
— Tak, lecz Utajowie zgasili ogień.
— Dlaczego?
— Tego nie wiem.
— Nic więc już nie zdołałeś zobaczyć?
— Ani zobaczyć, ani usłyszeć.
— Hm, co tu czynić? Generała musimy bezwarunkowo dostać w swe ręce.
— Nie uda nam się to, bo niema ogniska.
— Masz niestety słuszność pod tym względem. Albo musimy zaczekać, dopóki nie rozpalą nowego, albo aż do świtu. Nic innego nam nie pozostaje. A może masz jaką lepszą myśl?
— Myśli Old Shatterhanda są zawsze dobre.
— Pójdziemy więc spać, lecz przedtem wylosujemy podwójne straże!
— Winnetou się zgadza. Znajdujemy się w miejscu niebezpiecznem, gdzie nie zawadzi zbytnia ostrożność. Nie będziemy też spali tutaj, lecz nieco głębiej w lesie, dokąd ostatnia straż zaprowadzi konie, nim dzień nastanie, ażeby Utajowie nie zauważyli ich zbyt wcześnie.
Odsunęliśmy się zatem z nad wody w las, a koniom pozwoliliśmy narazie paść się dalej. Z dwu dozorców jeden musiał być przy nich, a drugi przy nas. Na mnie przypadła straż pierwsza i trwała półtorej godziny. Odbyłem ją bez przeszkody, a potem, zbudziwszy następców, położyłem się spać.
Nazajutrz wstałem trochę późno. Już miałem towarzyszom wytknąć to, że mi pozwolili tak długo spać, lecz Winnetou uspokoił mnie zapewnieniem:
— Mój brat nic przez to nie stracił. Ja miałem ostatnią straż i skoro tylko rozwidniło się trochę, poszedłem na zwiady. Przekonałem się, że niepodobna nam napaść na Utajów na półwyspie i odebrać im jeńców. Musimy się dowiedzieć, dokąd pojadą i wyprzedzić ich potem, ażeby wyszukać miejsce odpowiednie do napadu. Mój brat wie, że ten odnosi prawie połowę zwycięstwa, kto z góry zdoła oznaczyć miejsce walki.
Rada jego była zupełnie słuszna, dlatego zostaliśmy tam, gdzieśmy spali. Winnetou poszedł znowu śledzić Indyan, co w biały dzień było rzeczą równie trudną, jak niebezpieczną. Konie nasze były już przy nas w lesie.
Czekaliśmy z godziny na godzinę. Półwysep był zbyt daleko, ażebyśmy mogli widzieć, co się tam działo. Tylko blask ognia mógł się wczoraj do nas przedostać. Winnetou wracał do nas kilkakrotnie, ażeby nas uspokoić. Nie mógł nam donieść nic ponadto, że Indyanie jeszcze nie odeszli. Potem zawiadomił nas, że słyszał odgłos toporów. Utajowie ścinali widocznie drzewo tomahawkami, lecz na co, tego nie mogliśmy odgadnąć. Nareszcie, kiedy już zbliżało się południe, doniósł nam, że z odległości może stu kroków widział, jak Indyanie odjechali.
— W takim razie sprowadzono zapewne ich konie stamtąd, gdzie płonęło drugie ognisko? — zauważyłem.
— Tak jest — potwierdził. — Widziałem, że je sprowadzono.
— Czy widziałeś wszystkich odjeżdżających?
— Nie, gdyż między mną a nimi było za wiele drzew.
— Jeńcy byli oczywiście z nimi?
— Z tej odległości trudno mi było odróżnić czerwonych ludzi od białych, a dalej ku półwyspowi nie mogłem się zbliżyć.
— W którym kierunku odjechali?
— Na północny zachód. Nasza droga także tam prowadzi.
— Hm! Musimy oczywiście dostać się na półwysep. Czy pojedziemy zaraz, czy też musimy najpierw zbadać, czy będziemy tam bezpieczni?
— Nic nam tam nie grozi. Winnetou był tam oczywiście, żeby się przekonać, czy Utajowie rzeczywiście się oddalili.
Polegając na tem zapewnieniu, wsiedliśmy na konie, żeby się udać na półwysep. Znalazłszy się już tam blizko, odszukaliśmy najpierw ślady Utajów. Pokazało się, że istotnie odjechali. Wobec tego podążyliśmy spokojnie na miejsce, gdzie obozowali najpierw trampi z Old Wabblem, a potem Utajowie i pozsiadaliśmy z koni.
Trawa i mech były w tem miejscu podeptane, jak zwykle na obozowisku. Jakkolwiek nie spodziewaliśmy się tam nic znaleźć, jednak rzuciliśmy okiem dokoła. Ślady czerwonych prowadziły w różne strony. Rozdzieliliśmy się, by im się przypatrzyć i wkrótce usłyszeliśmy głos Old Surehanda:
— Chodźcie tu, chodźcie wszyscy! Tu leżą! Prędzej, prędzej! Gdy pobiegłem tam, skąd głos mnie doszedł, straszny widok przedstawił się moim oczom. Pod drzewami leżeli wszyscy trampi bez czupryn na skrwawionych głowach. Byli więc oskalpowani! Dalsze badanie wykazało, że ich zakłuto.
Zdjęła nas zgroza. Trampi byli wprawdzie ludźmi złymi, gotowymi do wszelkiej zbrodni, jednak widok ich w takim stanie był okropny.
Ażeby dwudziestu ludzi tak szybko i tak pewnie pokonać, musiał każdy czerwony wiedzieć, na którego z białych ma się rzucić. Pięćdziesięciu Indyan na dwudziestu białych! Zabici byli już sztywni, z czego wynikało, że pozabijano ich nie dzisiaj rano, lecz jeszcze wczoraj wieczorem. Ale na co zatrzymywali się tu potem Indyanie? Zapewne mieli tu coś zrobić rano, co potrwało aż do południa. Co to być mogło? Teraz przypomniałem sobie Old Wabble’a, którego trupa nie było. „Generał“ zabrał go widocznie, ażeby na nim wywrzeć szczególną zemstę.
O ile z początku staliśmy w milczeniu nad trupami, o tyle głośniejsze były potem nasze okrzyki. Gdyby teraz czerwoni stali byli przed wylotami naszych strzelb, bylibyśmy ich wystrzelali wszystkich. Ale jak nawet największemu nieszczęściu towarzyszy jakaś dobra okoliczność, tak było także tutaj. Hammerdull wskazał na zwłoki i rzekł:
— Picie, tu leży Izajasz, który godził na nasze życie!
— A tutaj Joel, który nie chciał się dać wziąć na nasze pieniądze! — zauważył długi, wskazując na drugie zwłoki.
— To przecież twoi kuzyni. Nieprawdaż, stary szopie?
— Nie przeczę.
— Czy zostawisz ich tak tutaj?
— Nie chciałbym tego uczynić ze względu na ich matkę, chociaż ona sprawiła mi niejedną przykrość.
— To zacnie z twojej strony, stary Picie. Cóż więc zamierzasz zrobić?
— Pochować kuzynów.
— Czy ich pochowamy, czy nie, to wszystko jedno, jeśli tylko będziemy mieli czas, żeby urządzić im mały cmentarz i ułożyć ich tak wygodnie, jak na to pozwolą okoliczności. To obowiązek chrześcijański, zwłaszcza że to twoi kuzyni. Prawda, stary szopie?
— Hm! Jeśli masz zamiar uczynić to dla mnie i dla moich krewnych, to jesteś zacnym człowiekiem!
Podali sobie ręce. Stwierdzam, że nic byłoby nie zdołało w tym stopniu złagodzić tej ponurej sceny, jak oryginalne zachowanie się tych dwu ludzi. Czas naglił, bo chcieliśmy schwytać Utajów i „generała“, który niewątpliwie spowodował śmierć trampów, ale skoro musieliśmy pochować braci, nie mogliśmy zostawić reszty zabitych, dlatego oddaliłem się, by wyszukać odpowiednie na to miejsce. Podczas tego znalazłem szeroki ślad, za którym podążyłem. Prowadził do jodły, stojącej osobno.
Pióro wzdryga się dalej pisać. To, co ujrzałem, było tak okropne, że wydałem straszny okrzyk, chociaż zwykle zachowuję milczenie na widok takich rzeczy. Towarzysze nadbiegli natychmiast i przerazili się nie mniej ode mnie tem, co zobaczyli.
Oto rozłupano jodłę grubości ośmioletniego dziecka, rozszerzono tę podłużną szczelinę zapomocą klinów, że mogła objąć ciało człowieka i wsunięto tam starego Wabble’a. Następnie kliny wyjęto (leżały obok na ziemi), a nieszczęśliwy starzec utkwił tam; jakby w kleszczach, z okropnie zgniecionym brzuchem z nogami po jednej, a korpusem po drugiej stronie. Gdyby go byli piersiami włożyli do szczeliny, byłby wskutek zgniecenia klatki piersiowej umarł, ale tu wsunięto mu w dyabelski sposób tylko brzuch. Żył jeszcze, poruszając zdrową ręką i nogami, lecz mimo niewysłowionych cierpień nie mógł krzyczeć, gdyż usta miał zakneblowane i przewiązane w dodatku. Oczy trzymał zamknięte, z nosa spływała mu krew w dużych czarnych kroplach, a oddech wylatywał mu z piersi z ostrym sykiem. Nie było tu czasu na słowa oburzenia, czy też litości. Tu należało czemprędzej pomóc.
— Wbić większe kliny! — rozkazałem. — Prędzej, prędzej! Potrzeba więcej klinów! Dalej z nożami i tomahawkami!
Wołając tak, wbiłem sam pierwszy klin, okutą kolbą niedźwiedziówki. Tomahawki mieli tylko Winnetou i Szako Matto, ale te wystarczyły. Drzazgi poleciały z kilku stojących w pobliżu drzew i w mgnieniu oka było kilka nowych grubych klinów. Zamiast młotów posłużyły moja niedźwiedziówka i stara strzelba Hammerdulla, owinięta grubo żelaznym drutem. Już po dwu minutach rozszerzyliśmy szczelinę na tyle, że mogliśmy wyciągnąć Old Wabble’a. Położywszy go na ziemi, wyjęliśmy mu z ust knebel; powinniśmy byli właściwie wcześniej to uczynić, lecz zapomnieliśmy o tem w rozdrażnieniu.
Starzec leżał z początku bez ruchu, wyrzucił z ust kawał zakrzepłej krwi, poczem wypłynęła struga jasnej. Pierś rozszerzyła mu się i wydała głębokie westchnienie. Następnie otworzył oczy, zabarwione ciemno-czerwono. W tej samej chwili rozległ się krzyk, którego nie zapomnę przez całe życie. Słyszałem ryki lwów i tygrysów, słoni, okropny, nieopisany okrzyk śmiertelny koni, ale żaden nie da się porównać z tym strasznym, przeciągłym, nieskończonym wrzaskiem, który wydobył się z ust Old Wabble’a. Był to ryk boleści całego świata, który odbił się bezlitośnem echem w lesie po drugiej stronie jeziora. Drżeliśmy wszyscy.
Potem znowu ucichło na chwilę. Z najsprzeczniejszemi uczuciami w sercach staliśmy dokoła niego, lecz litość górowała u wszystkich. Zaczął jęczeć coraz to głośniej i głośniej, poczem znowu wrzasnął, jak gromada dzikich zwierząt. Zatkałem sobie uszy rękoma.
Potem zaczął znowu naprzemian stękać, jęczeć i wyć przeraźliwie. Zdawało się, że nic nie widzi, ani nie słyszy i że mówić nie może. Cóż mieliśmy z nim uczynić? Holbers został przy nim, ażeby mu wody podawać, my zaś odeszliśmy, żeby przygotować grób dla trampów. O nieszczęśliwym starcu nie padło ani jedno słowo. Opanował nas święty lęk. Poczuliśmy, że weszliśmy w krainę sprawiedliwości wiecznej, która po tak długiem pobłażaniu zajęła się wreszcie starym bluźniercą.
Wkońcu znaleźliśmy na wschodnim brzegu jeziora mnóstwo kamieni, które mogły wystarczyć nawet do zbudowania wielkiego grobu, gdyż nie mieliśmy narzędzi do wykopania tak wielkiego dołu. Zaczęliśmy znosić kamienie na środek półwyspu, gdzie znajdowała się naturalna wklęsłość głębokości jednego metra.
Praca ta zabrała nam dużo czasu. Ciągle słyszeliśmy ryki króla kowboyów, dopiero może po godzinie zrobiło się ciszej. Później przyszedł do mnie Holbers i doniósł, że starzec patrzy już i zaczyna mówić. Udałem się więc do nieszczęśliwego.
Leżał wyciągnięty na ziemi, oddychał cicho i nieregularnie i wypatrzył się na mnie. Oczy mu pobielały.
— Old Sha... ter... hand! — szepnął.
Potem podniósł się nieco i krzyknął na mnie:
— Ty psie przeklęty, precz, precz ode mnie!
— Mr. Cutter! — rzekłem mu. — Stoicie już w obliczu wieczności. Nikt was już nie ocali. Wkrótce, może już za godzinę, wydacie ostatnie tchnienie. Zróbcie rachunek z Bogiem, bo na tamtym świecie może będzie zapóźno na prośby.
— Zabieraj się stąd, pasterzu owieczek! Ja chcę umrzeć bez ciebie! Idź mi z oczu!
Nie odszedłem, lecz mówiłem dalej:
— Przypomnijcie sobie, co powiedziałem wam w farmie Fennera. Będziecie błagali Boga o przedłużenie życia o minutę, dusza wasza wrzeszczeć będzie ze strachu przed sprawiedliwością Boga, a kiedy pięść śmierci przygniecie ciało wasze, będziecie wyli o darowanie wam grzechów!
— Precz, precz! — ryknął wściekle. — Dajcie mi nóż, nóż, ażebym mógł przebić tego łotra, zanim jeszcze umrę!
Wtem zbliżył się do nas Old Surehand. Usłyszawszy ostatnie słowa starca, rzekł do mnie:
— W ostatniej chwili już go nie przerobicie. A może spróbujecie modlitwy?
Spojrzawszy nań, przekonałem się, że powiedział słowa te poważnie. Mimoto zapytałem:
— Dlaczego dajecie mi tę radę?
— Ponieważ wczoraj mówiliśmy o modlitwie, a wy wierzycie w moc jej niewzruszenie!
— Well! Jeśli Bóg pozwoli, otrzymacie dowód tej mocy, ale jeszcze nie w tej chwili!
Old Wabble zaczął znowu naprzemian jęczeć i ryczeć. Wobec tego oddaliłem się od niego. Gdy po upływie pół godziny znowu przyszedł do siebie, zbliżyłem się doń, a on poznał mię i syknął:
— Czy przypominasz sobie jeszcze, o czem to mówiliśmy wówczas na Llano Estaccado? Podaj mi jakiś czyn twego Boga, ty niebieski baranku!
Czyż miałem mu teraz, chociaż wciąż jeszcze szydził, odpowiedzieć w sposób poprzedni? Nie. Nic już nie mogłem uczynić dla tej duszy straconej. Tymczasem zbliżył się do nas Old Surehand. Ukląkłszy zacząłem się modlić, nie cicho, lecz głośno, żeby Old Surehand i Old Wabble mogli to słyszeć. Kiedy skończyłem i powstałem, miał Old Surehand oczy wilgotne. Uścisnął mi rękę i rzekł zcicha:
— Teraz wiem, co znaczy modlitwa! Jeśli to nie pomoże, to widocznie Bóg odwrócił odeń swoją łaskę na zawsze!
On je obcierał kilkakrotnie, lecz cisnęły mu się na nowo. Wtem się odezwał cicho:
— Wbrew moim oczekiwaniom nie przerwał mi Old Wabble ani razu. Oko jego spoczywało na mnie szyderczo, ale z ust jego, skrzywionych bólem, nie wyszła ani jedna głoska. Czyżby teraz bał się szydzić ze mnie? To byłoby już dobrym znakiem. Nie chciałem przeszkadzać działaniu tego wrażenia i odszedłem, ciągnąc za sobą Old Surehanda.
W pewien czas potem poskładaliśmy trupy w zagłębieniu, żeby je potem nakryć gałęziami i kamieniami. Wtem przyszło mi na myśl, żeby kazać przynieść starego Wabble’a nad grób. Cierpiał przez to bardzo, krzyczał ciągle, a potem spytał, dlaczego nie pozwolono mu leżeć na miejscu.
— Macie zobaczyć, gdzie złożymy waszych oskalpowanych towarzyszy — odpowiedziałem. — Zostawiamy miejsce i dla was, gdyż zanim słońce dziś zajdzie, legniecie obok nich tu pod kamieniami. Macie czas tylko na skruchę i na śmierć!
Przypuszczałem, że krzyknie na mnie z wściekłością, zachował się jednak zupełnie cicho. Przypatrywał się, jak układaliśmy trampów, jednego po drugim i jak przykrywaliśmy ich gałęziami, widział również, że ułożyliśmy na tem kamienie i zostawiliśmy wyrwę na jego ciało. Śledził oczyma każdy nasz ruch, ale milczał. Tylko w spojrzeniu jego zauważyłem coraz to większą trwogę. Wreszcie uporaliśmy się z pogrzebaniem wszystkich zwłok, i odeszliśmy, nietroszcząc się o niego na pozór.
Wtem zadrgało powietrze krzykiem, podobnym do pierwszego. Wróciłem do nieszczęśliwego starca. Bole porwały go znowu, lecz nie odebrały mu przytomności umysłu. Wił się jak robak, walił rękoma i nogami w ziemię, lecz z ust jego nie padło już ani jedno przekleństwo, ani bluźnierstwo. Potem bez ruchu leżał przez chwilę i tylko jęczał. Zgrzytał zębami, pot wystąpił mu w grubych, ciężkich kroplach na czoło.
— Mr. Shatterhand!
Pochyliłem się nad nim, a on zapytał, przerywając często zdanie:
— Wy wiecie wszystko... wszystko... Czy znacie dawną... dawną pieśń... o... wieczności?
— Jaką pieśń? Jak się zaczyna?
— E... ter... nity... oh... thunder... word...
— Umiem ją na pamięć.
— Odmawiajcie ją, odmawiajcie!
Spojrzałem znacząco na Old Surehanda, który był przyszedł do niego. Usiadłem obok starca i zacząłem powtarzać po angielsku słowa tej pieśni:
„Wieczności, słowo jako grom,
Mieczu, co w duszę wwierca się,
Początku ty bez końca!
Wieczności, tyś bez czasu czas,
Już może jutro albo dziś
Powołasz mię do siebie,
Serce me z przerażenia drży
A język do podniebienia lgnie“.
Tu zamilkłem. Starzec był cicho, tylko pierś poruszała mu się ciężko. Kotłowało w nim przez chwilę, poczem znowu poprosił:
— Dalej... dalej... mr. Shatterhand!
Spełniając jego wolę, mówiłem dalej:
„Jakiś ty sprawiedliwy Bóg,
Jak niedobrego karzesz mnie
Przez zasłużone bole!
Już tu mnie chwyta twoja dłoń,
Że dusi mię i zbiera lęk
W najgłębszej głębi serca.
Zębami dzwonię z wielkich mąk.
Jak musi być dopiero tam?“
Te zwrotki starodawnej i potężnej, choć tłómaczonej bez rymu pieśni, zdolne są istotnie przeniknąć aż do szpiku swem ostrzem. Old Wabble trząsł się, mimo to wezwał mnie:
— Dalej... dalej! Ja słyszę...
„Zbudź się, człowiecze, z grzechów snu;
Stracona owco, ożyw się,
Bo życie ci ucieka!
Zbudź się, bo już ostatni czas
I wieczność zbliża się
Żeby ci dać nagrodę“!
Okaż skruszony grzechy swe,
Ażeby łaska wsparła cię!“
Starzec zaczął okropnie dzwonić zębami. Pot nie perlił mu się już kroplami na czole, lecz leżał na niem całą warstwą. Nieszczęśliwy mruczał, bełkocąc, jak pijany:
„Okaż skruszony grzechy swe,
Ażeby łaska wsparła cię!“
Naraz wybuchnął pełen niewysłowionej trwogi:
— Ile czasu potrzeba na łaskę, ile czasu? Powiedzcież, prędzej, prędzej!
— Jednej chwili, jeśli myślicie poważnie — odpowiedziałem.
— To za mało, za mało! „Okaż skruszony grzechy swe!“ Ja mam więcej grzechów na sumieniu, niżeli jest gwiazd na niebie. Jak zdołam wyspowiadać się z nich w tym czasie, jak zdołam!
— Bóg nie będzie ich liczył poszczególnie, jeśli szczerze żałujecie za nie..
— Nie, wszystkie, wszystkie muszę mu powiedzieć, a nie mam już na to czasu! Kiedy muszę umrzeć? Powiedzcie!
— Dziś wybije dla was godzina śmierci. Grób wasz tu otwarty!
— Otwarty, już otwarty! O nieba, o mój Boże! Dajcie mi więcej czasu, więcej czasu! Dajcie mi dzień, dwa dni, tydzień!
Spełniła się moja przepowiednia, dana mu w farmie Fennera. Błagał o łaskę.
— Ja czuję — mówił dalej z krzykiem — że nie dostąpię łaski, ani miłosierdzia! Śmierć sięga po moje serce, a piekło ze wszystkimi swymi dyabłami grzebie już w mojem ciele. Mr. Shatterhand, mr. Shatterhand! Wy jesteście wierzącym i pobożnym człowiekiem, wy pewnie to wiecie. Czy jest Bóg?
Położyłem mu rękę na czole i odrzekłem:
— Nie przysięgam nigdy, a dziś przysięgam tu na moje własne zbawienie, że Bóg jest!
— I życie pozagrobowe, wieczność?
— Jak prawdą jest, że Bóg jest na niebie, tak jest życie pozagrobowe i wieczność!
— I tam będą karane wszystkie grzechy?
— Wszystkie nieprzebaczone.
— O Boże wszechmiłosierny! Kto przebaczy mi tyle grzechów? Czy wy możecie to uczynić, Old Shatterhand?
— Ja nie jestem do tego zdolny. Proście o to Boga! To jedynie od Niego zależy.
— On mnie nie wysłucha, nie zechce o mnie nic wiedzieć. Już zapóźno, zapóźno!
— Dla miłości i miłosierdzia Bożego niema skruchy zbyt późnej!
— O, gdybym był was pierwej usłuchał! Nie żałowaliście trudu dla mnie. Mieliście słuszność, twierdząc, że śmierć trwa dłużej, aniżeli życie! Żyłem prawie sto lat. Ten czas przeminął jak tchnienie wiatru, ale ta godzina, ta straszna godzina trwa dłużej, niż całe moje życie. Ona sama jest wiecznością! Przeczyłem istnieniu Boga i wyśmiewałem się z Niego, mówiłem, że go nie potrzebuję ani za życia, ani po śmierci.
O, ja nieszczęśliwiec! Szaleniec! Jest Bóg, jest. Czuję to teraz! Człowiek potrzebuje Boga, bardzo potrzebuje. Jak można żyć i umierać bez Boga? Huuu, jak mi zimno! Huuu, jak ciemno! To głęboka, bezdenna przepaść... pomocy, pomocy! Zwiera się już nademną... pomocy pomocy! Coś mnie obejmuje szponami... pomocy... łaski... łaski!
Zamknął oczy i krzyczał z początku przeraźliwym, a potem obumierającym głosem. Wtem zamknął usta i nie drgnął ani jednym członkiem ciała, ani jednym włoskiem w rzęsie.
— Mój Boże! — westchnął Old Surehand. — Widziałem już niejednego człowieka padającego w walce, ale takiego umierania, jak to, nigdy jeszcze nie byłem świadkiem. Kto wobec tego nie nauczy się wierzyć w Boga, temu lepiej byłoby, gdyby się był nie narodził!
Wołania Old Wabble’a o pomoc sprowadziły towarzyszy. Wsunąłem rękę pod ubranie starca i położyłem mu na sercu. Poczułem ledwie namacalne, ciche bicie, ustające chwilami na długo.
— Kapelusze z głowy, panowie! — poprosiłem. — Stoimy w obliczu wzniosłej, świętej chwili. Syn marnotrawny powraca do ojcowskiego domu. Módlcie się, módlcie, módlcie, ażeby źródło miłości trysnęło dlań, teraz, w tej ciężkiej, ostatniej chwili nie wyschło w wieczności!
Wszyscy zaczęli się modlić, nawet Old Surehand i wodzowie indyańscy. Sekundy wydłużały się w minuty, minuty w kwadranse. Panowała tak głęboka i święta cisza, że aż przerażała.
Wtem otworzył Old Wabble oczy i zwrócił na mnie. Spojrzenie jego było jasne i łagodne, a głos brzmiał cicho, lecz wyraźnie, gdy tak przemówił:
— Spałem snem głębokim i długim. Widziałem we śnie dom mego ojca i matkę, którzy tu nigdy nie byli. Prosiłem matkę o przebaczenie, a ona przytuliła mię do siebie i całowała. Old Wabble’a nikt w życiu nie pocałował, dopiero teraz w godzinę śmierci. Czy to był może duch mojej matki, Old Shatterhand?
— Życzyłbym wam tego. Zresztą dowiecie się niebawem — odpowiedziałem.
Na te słowa przebiegł uśmiech po jego pooranych rysach:
— Tak, dowiem się o tem za kilka chwil — rzekł z rozrzewnieniem. — Matka mi przebaczyła! Czy Bóg może być mniej miłosiernym od matki?
— Łaska jego nie ma początku, ani końca! Proście go, mr. Cutter, proście!
Włożył nieuszkodzoną rękę w dłoń zgruchotanej, splótł je i rzekł:
— Pomodlę się więc po raz pierwszy i ostatni w życiu. Panie Boże, byłem najgorszym ze wszystkich ludzi, grzechy moje są niezliczone, lecz żałuję za nie gorzko, a żal mój ogromem swoim przerasta te góry.
Bądź dla mnie miłościw, jak moja matka i przyjmij mię w swoje ramiona!
Co za modlitwa! Ten człowiek, który nie znał żadnej szkoły i nigdy nie rozmawiał z Bogiem, modlił się teraz płynniej, niż niejeden proboszcz. Mówił cicho i często przestawał, lecz rozumieliśmy go wszyscy. Był on zły człowiek, a pod koniec życia mój wróg śmiertelny, a mimoto łzy spływały mi po policzkach, kiedy nań patrzyłem.
— Czy dobrze się poleciłem Bogu, mr. Shatterhand? — zapytał.
— Zupełnie dobrze!
— Czy Bóg spełni moją prośbę?
— Bez wątpienia.
— O, gdybym mógł usłyszeć to wyraźnie z ust waszych!
— Usłyszycie! Nie jestem wprawdzie kapłanem i nie mam na to od kościoła władzy, ale jeśli grzech tem popełnię, to Bóg ulituje się nademną. Jeśli głos, który teraz w sobie słyszę, jest prawdziwy, to osądziła was sprawiedliwość Boga, a zarazem ułaskawiło jego miłosierdzie. Odejdźcie w pokoju! Widzieliście we śnie dom swego ojca na ziemi, a teraz stoją przed wami otworem wrota Ojca niebieskiego. Grzechy wasze zostają tutaj! Żegnam was!
Wziąłem dłoń jego w swoją, a on zamknął znów oczy. Zbliżywszy swe ucho do jego ust, usłyszałem westchnienie:
— Żegnam... was...! Jest... mi teraz... tak... lekko... lekko...!
Uśmiech zamarł mu na obliczu, tak łagodnem, jak gdyby znowu śnił o swej matce. Lecz nie był to już sen, który mu tylko ukazał przebaczenie. Widział je teraz w rzeczywistości, w rzeczywistości, która jest ponad wszystko, co ziemskie. Starzec nie żył!
Człowiek to szczególne stworzenie! Uczucia, które żywiliśmy przed kilku godzinami względem zmarłego, ustąpiły wielkiemu wzruszeniu, jak gdyby nas opuścił na zawsze ukochany przyjaciel! Nawróceniem swojem naprawił swoją przeszłość. Dick Hammerdull zbliżył się do zmarłego, ujął jego rękę, uścisnął i rzekł:
— Żegnaj mi, stary Wabble’u! Gdybyś był prędzej wiedział to, co wiesz teraz, byłbyś nie zginął tak nędzną śmiercią. Picie Holbersie, podaj mu także rękę!
Zbyteczne było to wezwanie, bo Holbers z własnego popędu stał już przy zwłokach i przemówił nie zwykłym, oschłym tonem, lecz z głębokiem wzruszeniem:
— Fare well, old king! Skończyło się twoje panowanie. Gdybyś był mądry, byłbyś mógł jechać z nami zamiast z trampami. Szkoda ciebie, wielka szkoda, bo tak dzielny byłeś dawniej! Chodź, kochany Dicku, złożymy go do grobu!
— Jeszcze nie teraz! — odparłem ja.
— Czyż nie musimy jechać dalej? — zapytał Hammerdull.
— Mamy jeszcze zaledwie dwie godziny dnia, nie opłaci się więc szukać nowego obozu. Zostaniemy tutaj.
— A Utajowie i „generał“?
— Niech idą! Nie wymkną nam się teraz, kiedy zamierzamy pomścić cierpienia zmarłego. Rano zdawało mi się, że brak nam czasu. Teraz mam go aż nadto.
— Zgadzam się z bratem Shatterhandem — rzekł Winnetou. — Nie należy Old Wabble’a chować, dopóki jest jeszcze ciepły!
Postanowiliśmy zatem zatrzymać się dziś na półwyspie. Jeden tylko z nas nie chciał się na to zgodzić, a to Old Surehand. Odwoławszy mię na bok, oświadczył:
— Ja nie mogę tu zostać, mr. Shatterhand. Odjadę i to potajemnie, ażeby nikomu nie przyszło na myśl mnie zatrzymywać. Muszę to jednak przed kimś wyjawić. Was tedy proszę: Nie zdradźcie mnie, dopóki nie odjadę!
— Czy koniecznie musicie się oddalić? — zapytałem.
— Muszę!
— Sam!
— Nie inaczej!
— Hm! Jesteście dzielny westman, nie wspominam więc o niebezpieczeństwach, które was mogą spotkać, ale powiedzcie mi przynajmniej, co za przedsięwzięcie przeszkadza wam tutaj zostać?
— Tego nie mogę uczynić.
— Czy także nie będzie mi wolno wiedzieć, dokąd podążycie?
— Nie.
— Hm! Nie będę wam tego wyrzucał, ale pozwolę sobie zauważyć, że postępowanie wasze graniczy z brakiem zaufania do mnie.
Na to odparł z nagłą niechęcią:
— Czy mam do was zaufanie, to wiecie z pewnością tak dobrze, jak ja. Słyszeliście już, że tu chodzi o tajemnicę, której nie mogę i nie chcę wyjawić!
— Nawet mnie?
— Nawet wam! — zabrzmiała krótka odpowiedź.
— Well! Każdy może swoje sprawy zachowywać dla siebie, lecz ja jechałem za wami z Jefferson-City aż tutaj, mniemając, że będziemy dobrymi towarzyszami. Nie twierdzę, jakoby z tego wynikały dla mnie jakieś prawa, a dla was obowiązki, byłoby mi tylko żal, gdybyście ponieśli jaką szkodę z tego, że sami chcecie spraw swoich dochodzić, co mogłoby się lepiej udać, gdybyście nie byli tacy zamknięci w sobie i postępowali ze mną otwarciej. Czy jesteście tak pewni swego, że uważacie nas za niepotrzebnych wam?
— Czy byłbym sam tutaj pojechał, gdybym sądził, że mi pomoc potrzebna?
— Bardzo słusznie! Czy jednak rzeczywiście nie była potrzebna?
— Czy myślicie o mej niewoli u Utajów?
— Tak.
— Byłbym sam się wyswobodził!
Teraz ja postanowiłem nie narzucać się z usługami.
— Jestem tego pewien — rzekłem. — Uważajmy zatem sprawę za skończoną! Jedźcie z Bogiem sami!
Chciałem się odwrócić, lecz on wziął mię za rękę, prosząc:
— Nie gniewajcie się na mnie! W słowach moich brzmiała niewdzięczność, ale wy wiecie, że niewdzięcznym nie jestem.
— Wiem.
— Wyjawię wam przynajmniej jedną rzecz. Milczałem tak uporczywie, ponieważ sądziłem, że porzucilibyście mnie, gdybyście wiedzieli, kto jestem.
— Zbyteczne skrupuły! Bądźcie, kim chcecie! Old Surehand to zacny człowiek!
— Ale... ale... syn aresztanta!
— Pshaw!
— Wy się nie przerażacie?
— Ani mi się śni!
— Zważcie, sir! Aresztanta!
— W więzieniach bywali już zacni ludzie.
— Ale mój ojciec nawet tam umarł.
— To smutne, ale nie może zmienić mojego stosunku do was.
— Naprawdę?
— Rzeczywiście!
— Matka moja była też aresztantką!
— To okropne!
— Wuj również.
— Biedaku!
— Oboje uciekli.
— To dobrze!
— Ależ, sir, nie pytacie wcale, za co ich ukarano!
— Jaką korzyść będę miał z tego, że się o tem dowiem?
— Więziono ich za fałszowanie pieniędzy!
— To źle. To przestępstwo karze się bardzo ciężko.
— Mówicie jeszcze ze mną?
— Czemu się dziwicie?
— Z synem i siostrzeńcem fałszerzy pieniędzy i więźniów?
— Posłuchajcie, Old Surehand! Co mnie obchodzą pieniądze i więzienia Stanów Zjednoczonych? Przypuśćmy nawet, że wasi krewni popełnili tę zbrodnię i zasłużyli na karę, czyż wy za to możecie odpowiadać?
— Nie odwracacie się więc odemnie?
— Nie obrażajcie mnie, sir. Jestem człowiek, chrześcijanin, a nie barbarzyńca! Kto na karę zasłuży, niech ją poniesie. Skoro ją odbędzie, jest tem samem, czem był przedtem, dla mnie przynajmniej. Jestem zresztą zdania, że przynajmniej połowa karanych nie była zbrodniarzami, lecz albo ludźmi chorymi, albo ofiarami nieszczęśliwych warunków.
— Wy wszystko osądzacie ze stanowiska humanitarności. Ku swej radości mogę was zapewnić, że mój ojciec i wuj byli niewinni. Nie popełnili nic złego!
— Tem większe nieszczęście przez to ich dotknęło. Jak mogliście pomyśleć, żebym ja, nawet gdyby byli winni, chciał was za to ganić. Tego nie pojmuję. Czy dalej będziecie tacy zamknięci?
— Muszę!
— Well! To powiedzcie przynajmniej, kiedy się znów spotkamy?
— Od dzisiaj za cztery dni.
— Gdzie?
— W Pui-bakej[2], leżącym prawie w środku parku St. Louis. Winnetou go niewątpliwie zna. Las ten ma kształt serca i stąd jego nazwa. Będę tam napewno.
— Jeśli wam nic w drodze nie stanie!
— Cóż miałoby mi się zdarzyć?
— Posłuchajcie, mr. Surehand! Stosunki zmieniły się, odkąd wyjechaliście z Jefferson-City. Generał tu jest i...
— Pshaw! — wtrącił. — Jego nie obawiam się wcale. Co on mnie wogóle obchodzi?
— Może bardziej, niż sądzicie!
— Nie dbam o niego!
— Nie chcę spierać się z wami! Dalej są Utajowie.
— Wszystko mi jedno.
— A guślarz Komanczów także!
— Ten dopiero jest mi obojętny! Wątpliwe zresztą, czy się tu rzeczywiście znajduje. Widzieliście go?
— Nie.
— Wasi towarzysze opowiadali, że przyłączył się do trampów. Wedle tego musiałby właściwie być na półwyspie. Tymczasem go niema.
— Zrobił bardzo rozsądnie, uchodząc stąd.
— Jeśli jest rzeczywiście rozsądny, to powinien był zostać.
— Ja sądzę inaczej. Jeśli mężczyzna jedzie tu w puszczę z żoną, to czyni to z pewnością z ważnych powodów. Czy nie rozumuję słusznie?
— Nie przeczę.
— Te powody istnieją jeszcze, dlatego nie zawrócił. Chodziło mu o to, żeby trampi nie wiedzieli, czego tutaj chciał, dlatego rozstał się z nimi.
— Dlaczego dopiero z nimi odjechał?
— Bo nas nienawidzi i chciał pod ich osłoną dostać się w góry. Kiedy jednak tego nie osiągnął, porzucił ich zupełnie. On jest tutaj napewno.
— Niech sobie będzie. A zatem od dzisiaj za cztery dni czekam na was w Pui-bakej. Wy tymczasem możecie zająć się ściganiem Utajów i ukarać ich za popełnione tu morderstwa. Spodziewam się, że nikt z was nie pójdzie moim tropem.
— O to możecie być spokojni!
— Przyrzekacie?
— Daję słowo!
— W takim razie żegnam!
— Czekajcie jeszcze chwilę! Czy nie weźmiecie sobie od nas mięsa?
— Nie. Sami go potrzebujecie, a to wpadłoby w oko, gdybym się zaopatrywał w żywność.
— Uczynimy to skrycie.
— Dziękuję! W drodze znajdę dość zwierzyny. Bądźcie zdrowi!
— Do widzenia! Życzę wam, żebyśmy się spotkali szczęśliwie!
Rozstaliśmy się, a ja zachowałem się tak, żeby mógł niepostrzeżenie dostać się do swego konia i odjechać. Wiadomość, że oddalił się bez pożegnania, wywarła na wszystkich wielkie wrażenie. Pytali, z jakiego powodu potajemnie odjechał, lecz ja milczałem. Tylko Winnetou nie pytał o nic. Kiedy jednak z nastaniem ciemności usiadłem koło niego, rzekł:
— Będziemy musieli znowu wyswobadzać Old Surehanda.
— Ja też tak myślę — przyznałem.
— Albo szukać zwłok jego!
— I to być może.
— Brat mój nie próbował go zatrzymać?
— Było bezskuteczne.
— Należało go przestrzec, że więcej wiesz, aniżeli on sądzi.
— Byłbym to uczynił, lecz on nie chciał wyjawić swej tajemnicy.
— W takim razie dobrze, że mu dałeś spokój. Zaufania nie należy wymuszać.
— Wkrótce pożałuje tego, że nie był otwarty.
— Tak. Zdumienie go ogarnie, kiedy się przekona, że bystrość mego brata sięgnęła w krótkim czasie dalej, aniżeli jego po wielu latach. Czy z powodu jego zniknięcia musimy się inaczej zachować, niż gdyby był pozostał?
— Nie.
— Ruszymy więc za Utajami?
— Tak.
— Tropu ich nie będzie można jutro zobaczyć.
— To nie szkodzi. „Generał“, który nimi dowodzi, chce dostać się do kaskady, wiemy zatem, dokąd dążą.
— A oni domyślają się, że my ich ścigać będziemy i będą na nas nastawiali pułapki, ażeby zemścić się za to, że Old Surehand zdołał im umknąć.
— Dlatego przypuszczam, że znów wpadnie im w ręce.
— Musimy zaraz jutro ruszyć w drogę. On nie będzie mógł w nocy jechać zbyt szybko. Powinien był to rozważyć. Gdyby mu się nawet nic nie zdarzyło, nie o wiele wcześniej przed nami dostanie się do kaskady.
Kiedy Old Wabble zupełnie ostygł, położyliśmy go w grobie i przykryliśmy gałęziami i kamieniami. Potem sporządziliśmy krzyż i umieściliśmy na grobie. Tak spoczął na wieki król kowboyów, który całe życie spędził na równinach, wyżynach i górach Zachodu. Pogrzebali go ludzie, za którymi ruszył w te góry, żeby sprowadzić na nich śmierć z zemsty.
Ułożyliśmy się dokoła grobu, oświetlonego blaskiem ogniska, do snu, a odpocząwszy przez noc, wyruszyliśmy rano w drogę.
Ślady Utajów, widoczne jeszcze na miękkim gruncie, zniknęły na twardym. Nie dbaliśmy o to, gdyż ich nie szukaliśmy, lecz dążyliśmy swobodnie w obranym kierunku.
Z Jeziora Zielonej Wody dostaliśmy się około południa do położonego w dole parku St. Louis, szerokiego i długiego na wiele mil. Dla myśliwca nie mogło być piękniejszego widoku nad ten park, otoczony dokoła niebotycznymi olbrzymami górskimi. W nim zmieniały się lasy, prerye, skały i rzeki, jak gdyby miłośnicy polowania założyli go sztucznie, by tam hodować i strzelać przy sposobności wszelką zwierzynę Dzikiego Zachodu.
Żyły tam dawniej tysiącami bizony, lecz wypędziły je kule poszukiwaczy złota. Jeszcze niedawno był park St. Louis celem tych awanturników, a potem porzucili go, zwróciwszy się w góry Cores-Range, w których, jak opowiadano, odkryto nieprzebrane pokłady złota. O tem dowiedzieliśmy się jednak dopiero później, narazie zdawało nam się, podobnie jak Spencerowi, że tu, zwłaszcza przy Foam-Cascade, znaleziono wielkie skarby. Mimoto poszukiwacze złota nie opuścili parku zupełnie. Wyborowi, żeby się tak wyrazić, odeszli, a szumowiny musiały zostać z braku środków na tak daleką wędrówkę i włóczyły się po parku, jak zbieracze gałganków po miastach, grzebiąc w opuszczonych kopalniach, zbierając przy sposobności tam, gdzie nic nie posiali.
Old Surehand zamówił nas do Pui-bakej do „Lasu serca“. Winnetou wiedział, gdzie to jest, lecz nam ani się śniło tam dążyć. Najbliższym celem była dla nas Foam-Cascade, dokąd i Surehand musiał się udać.
Około południa zbliżaliśmy się do lasku, gdzie zamierzaliśmy dać koniom wytchnąć. Przepływał tam przeźroczysty strumyk, z którego mieliśmy wziąć wody do obiadu.
Jeszcze przed laskiem natknęliśmy się na trop, wiodący z boku w tym samym kierunku. Pozostawiony był może przed godziną, a wskazywał na dwanaście do piętnastu koni. Zatrzymaliśmy się oczywiście, a Winnetou zsiadł z konia, ażeby zbadać, jakiego rodzaju ludzie jechali przed nami. Wrócił bardzo rychło. Widocznie niezbyt wybitni westmani znajdowali się w lasku, skoro podejście ich nie zabrało więcej czasu. Wyraz twarzy Apacza zapowiadał coś zabawnego.
— Niebezpieczni chyba nie są ci ludzie? — rzekł Treskow, widząc uśmiech Winnetou.
— Nawet bardzo niebezpieczni — odparł Apacz, poważniejąc nagle.
— Indyanie?
— Nie.
— Biali? A ilu ich jest?
— Trzynastu.
— Dobrze uzbrojeni?
— Tak, tylko czerwony nie.
— Ach! Jest więc także czerwony między nimi?
— Czerwony pojmany, dlatego Winnetou nazwał ich niebezpiecznymi.
— To zaczyna być zajmujące! Gdzie obozują? Czy daleko?
— Na tamtym skraju lasku.
— Kto to być może? Czy myśliwcy?
— Ani strzelcy, ani westmani, lecz poszukiwacze złota. Czemu Treskow nie pyta o najważniejszą osobę?
— Najważniejszą? Któż to taki?
— Indyanin.
— Ach, prawda! Czy można było poznać, do jakiego należy plemienia?
— Nie należy do żadnego.
— Tak! Czy Winnetou go zna?
— Znam.
— Któż to jest?
— Moi bracia znają go także, gdyż to nasz dobry przyjaciel.
— Indyanin? Dobry przyjaciel? Nie mogę zgadnąć.
— Niech Treskow spyta Old Shatterhanda!
Nie czekając pytania, odrzekłem:
— Indyaninem, nie należącym do żadnego plemienia, znajdującym się w parku St. Louis i będącym naszym przyjacielem, może być tylko Kolma Puszi.
— A do kroćset! To nasz tajemniczy zbawca! I jego pojmali biali? Musimy go oczywiście wyswobodzić!
— Ale nie zaraz — wtrącił Winnetou. — Udamy, że go nie znamy wcale. Przestrach białych będzie tem większy.
Spodziewałem się wprawdzie spotkać tam Kolmę Puszi, lecz nie teraz i nie jako jeńca. Postanowiłem wziąć to za wskazówkę i wszystkiego, co odgadłem lub obliczyłem, nie zachowywać nadal dla siebie samego. Objechaliśmy lasek aż do strumienia, nad którym obozowali biali z pojmanym.
Ujrzawszy nas, zerwali się wszyscy z ziemi i pochwycili za strzelby. Były to zmarnowane osobniki, po których wszystkiego można było się spodziewać, tylko niczego dobrego.
— Good day! — pozdrowiłem ich, wstrzymując konia. — Obozuje wam się tu doskonale. My mieliśmy także zamiar spocząć tu na godzinkę.
— Kto wy jesteście?
— Westmani.
— Ale z Indyanami. To podejrzane! Jest tu w naszych rękach taki, który nas okradł. Będzie to prawdopodobnie Utaj. Czy wasi czerwoni należą także do tego plemienia?
— Nie. To Apacz, Komancz i Osaga.
— Well! W takim razie niema niebezpieczeństwa. Szczepy te mieszkają daleko, jestem więc pewien, że nie będziecie się troszczyli o tego czerwonego hultaja.
Chciałem sobie zażartować, lecz przypatrzywszy się dokładnie pojmanemu, porzuciłem tę myśl natychmiast. To był Kolma Puszi. Z naszej strony byłoby to największem niedbalstwem, gdybyśmy go byli nie uwolnili natychmiast, tak bowiem był skrępowany, że mu to z pewnością sprawiało cierpienia. Jednem spojrzeniem zawiadomiłem Winnetou o swoim zamiarze. Zsiedliśmy wszyscy z koni i spętaliśmy je. Biali tymczasem odłożyli strzelby i zajęli dawne swe miejsca na ziemi. Przystąpiłem teraz do nich całkiem blizko i zapytałem:
— Czy wiecie, gentlemani, napewno, że ten człowiek was okradł?
— Oczywiście! Pochwyciliśmy go na tem — odrzekł mówca poprzedni.
— Well, w takim razie musimy wam się przedstawić. Ja nazywam się Old Shatterhand, tu stoi Winnetou, wódz Apaczów, a...
— Winnetou! — zawołał. — Do stu piorunów! To słynne odwiedziny! Witamy, witamy z przyjemnością! Usiądźcie, panowie, usiądźcie! Czy to sztuciec Henry’ego trzymacie w ręku, mr. Shatterhand? A na ramieniu niedźwiedziówka?
— Słyszeliście widocznie o moich strzelbach. Powiem wam, sir, że mi się podobacie. Tylko z jednego nie jestem zadowolony.
— Z czego?
— Że skrępowaliście tego Indyanina.
— Czy on was obchodzi?
— Nawet bardzo, bo to nasz dobry przyjaciel. Ale przystąpmy odrazu do rzeczy, sir. Mówię z wami z całą uprzejmością. Jeśli się zgodzicie, rozstaniemy się pokojowo, jeśli nie, to strzelamy w tej chwili! Zdejmijcie więzy z pojmanego! Kto podniesie strzelbę, dostanie kulą!
Równocześnie zwróciły się wszystkie lufy strzelb naszych na poszukiwaczy złota. Nie spodziewali się tego, a znając nas, nie pomyśleli nawet o oporze. Dowódca tylko zapytał:
— Czy nie żartujecie, mr. Shatterhand?
— Nie.
— To i my przestaniemy żartować.
Podszedł ku Kolmie Puszi i rozkrępował go. Indyanin wstał, wyprostował członki, podniósł strzelbę swoją, leżącą na ziemi, wyciągnął jednemu z białych nóż za pasa, przystąpił do nas i rzekł:
— Dziękuję bratu Shatterhandowi! To moja strzelba, a to mój nóż. Poza tem nic mi nie zabrali. Rozumie się, że ja ich nie okradłem.
— Jestem tego pewien. Co każe Kolma Puszi z nimi zrobić? Spełnimy jego życzenie.
— Puścić ich wolno!
— Rzeczywiście?
— Tak. Znajduję się dopiero od godziny w ich ręku.. Oni nie warci tego, żeby nimi się zajmować nawet w celu ich ukarania.
— Tego życzenia nie mogę ci spełnić. Zanim pojedziemy dalej, muszę im powiedzieć parę słów. Chciałbym się od nich dowiedzieć, dlaczego pojmali i skrępowali Indyanina, który nie uczynił im nic złego.
— Ja mogę to wyjaśnić bratu Shatterhandowi.
— Nie. Chcę usłyszeć to od nich.
Na to pierwszy mówca poszukiwaczy poskrobał się z zakłopotaniem w głowę i rzekł:
— Spodziewam się, że nie uważacie nas za tchórzów dlatego, że się nie bronimy. Czynimy to z szacunku dla takich mężów, jak wy. Powiem wam wszystko rzetelnie. Szukamy złota bezskutecznie, a ten Indyanin przebywa tu stale w parku, zna pewnie pokłady złota, a nie chce ich nikomu zdradzić. Pojmaliśmy go, by go do tego zmusić, a potem bylibyśmy go puścili wolno. Tak stoi ta sprawa. Sądzę wobec tego, że nam nie weźmiecie tego za złe. Wszak nie mogliśmy tego wiedzieć, że to wasz przyjaciel.
— Dobrze! Czy jest tak, jak on przedstawił? — zapytałem Kolmę Puszi.
Indyanin potwierdził i prosił, żeby nie czynić im nic złego.
— Well! Będziemy zatem pobłażliwi, ale spodziewamy się, że w przyszłości nie dacie ponownie powodu do innego postępowania z wami. Kto chce znaleźć pokłady, niech ich sam szuka. To najlepsza rada, którą wam mogę dać, gentlemani! Nie wyruszajcie stąd przed upływem dwu godzin, bo w przeciwnym razie strzelby nasze musiałyby się odezwać!
Kiedy ja to mówiłem, wsiadł Kolma Puszi na swego konia, który znajdował się oczywiście między końmi poszukiwaczy. Nie rzuciwszy nawet okiem na tych nędzników, odjechaliśmy w dalszą drogę.
Ażeby jak najbardziej oddalić się od nich, pędziliśmy cwałem, dopóki się dało, poczem zatrzymaliśmy się w miejscu, nadającem się na obóz tak samo, jak ów lasek.
Chciałem się przypatrzyć koniowi Kolmy Puszi, gdyż nad Rush-Creekiem widzieliśmy go bardzo krótko. Był to mustang pysznej budowy, szybki i wytrwały, co poznaliśmy już w tym krótkim czasie.
Podczas jedzenia ustała rozmowa, co spowodowała obecność tajemniczego Indyanina, który, posiliwszy się nieco, wstał, udał się do swego konia, wskoczył na siodło i rzekł:
— Moi bracia wyrządzili mi wielką przysługę. Dziękuję im! Ucieszę się, gdy ich kiedyś znowu zobaczę!
— Czy brat Kolma Puszi chce się z nami rozłączyć? — zapytałem.
— Tak — odpowiedział.
— Dlaczego tak rychło?
— Jestem jako wiatr, który idzie tam, gdzie musi.
— Niech brat zsiędzie z konia i zostanie z nami jeszcze przez chwilę, gdyż muszę z nim bezwarunkowo pomówić.
— Niech mi brat Shatterhand wybaczy! Muszę już odjechać!
— Dlaczego Kolma Puszi obawia się nas tak bardzo?
— Kolma Puszi nie boi się nikogo, ale zadanie jego nakazuje mu być samym.
Z prawdziwą radością spojrzałem w oblicze Winnetou, który przeczuł, co zamierzałem, i ucieszył się w duszy wrażeniem, jakie musiał wywołać ten mój krok.
— Mój czerwony brat nie będzie miał powodu zaprzątać się długo tem zadaniem — odpowiedziałem. — Wkrótce będzie ono rozwiązane.
— Old Shatterhand mówi słowa, których nie rozumiem. Odchodzę i żegnam moich braci!
Już podniósł był rękę, by przynaglić konia do biegu, kiedy ja zawołałem:
— Kolma Puszi zostanie!
— Muszę odjechać — odpowiedział stanowczo.
— Well, powiem zatem tylko jedno słowo: Jeśli brat Kolma Puszi musi nas opuścić, w takim razie proszę siostrę Kolmę Puszi, żeby jeszcze została z nami!
Wygłosiłem z naciskiem słowa: brat i siostra. Towarzysze spojrzeli na mnie zdziwieni, Kolma Puszi natomiast zeskoczył szybko z konia, przybiegł do mnie i krzyknął prawie, tracąc panowanie nad sobą:
— Co Old Shatterhand mówi?
— Że Kolma Puszi nie jest moim bratem, lecz siostrą.
— Czy uważasz mnie za kobietę?
— Tak.
— Mylisz się, mylisz!
— Old Shatterhand wie zawsze dobrze, co mówi.
Na to zawołała, wyciągając jakby dla obrony obie, ręce przed siebie:
— Nie, nie! Tym razem jednak nie wie Old Shatterhand, co mówi!
— Wiem, wiem!
— Nie, nie! Jak mogłaby kobieta być takim wojownikiem, jak Kolma Puszi?
— Tehua, piękna siostra Ikwetsipy umiała już w młodości dobrze jeździć konno i strzelać.
Na to odskoczyła z głośnym okrzykiem o kilka kroków wstecz i wpatrzyła się we mnie szeroko rozwartemi oczyma, ja zaś mówiłem dalej:
— Więc Kolma Puszi zostanie jeszcze z nami?
— Co... co... wiesz... o Tehui... i co... co... możesz wiedzieć o Ikwetsipie?
— Słyszałem bardzo wiele o obojgu. Czy siostra moja ma dość siły w sercu, by tego wysłuchać?
— Mów, mów, o, mów! — odpowiedziała, składając błagalnie ręce i przystępując do mnie całkiem blizko.
— Wiem, że Ikwetsipę nazywano także Wawa-Derrik.
— Uff, uff! — krzyknęła.
— Czy siostra moja słyszała kiedy nazwy Tibo-taka i Tibo-wete? Czy zna opowiadanie o myrtle-wreath?
— Uff, uff, uff! Mów dalej, dalej!
— Czy jesteś rzeczywiście dość silna, żeby wysłuchać wszystkiego?
— Jestem silna, tylko dalej, dalej!
— Mam cię pozdrowić od dwu małych chłopców, którzy przed laty nazywali się Fred i Leon Bender.
Na to zwisły jej ręce. Z piersi wydobywał się okrzyk, lecz uwiązł w gardle. Opadła zwolna na ziemię, położyła ręce na trawie, ukryła w nich oblicze i zaczęła płakać głośno i tak strasznie, że zaniepokoiłem się o nią.
Łatwo sobie wyobrazić, z jakiem zdumieniem przysłuchiwali nam się towarzysze i z jakim wyrazem spoczywały ich oczy na płaczącej, której przypisałem zbyt wiele siły do panowania nad sobą. Wtem powstał Apanaczka, zbliżył się do mnie i zapytał:
— Brat Shatterhand mówił o Tibo-taka, o Tibo-wete i o Wawa-Derrik. Znam te słowa i imiona. Dlaczego Kolma Puszi płacze z tego powodu?
— Płacze z radości, nie z bólu.
— Czy Kolma Puszi nie jest mężczyzną, nie jest wojownikiem?
— To jest kobieta.
— Uff, uff!
— Tak, to jest kobieta. Niech mój brat Apanaczka zbierze wszystkie siły! Tibo-taka nie był jego ojcem, a Tibo-wete jego matką. Brat mój miał innego ojca i inną matkę...
Nie mogłem już dalej mówić, gdyż Kolma Puszi zerwała się, ujęła mnie za rękę i krzyknęła, wskazując na Apanaczkę:
— Czy to Leon... czy to Leon Bender...?
— Nie Leon, lecz młodszy brat Fred Bender — odpowiedziałem. — Kolma Puszi może mi wierzyć. Wiem to całkiem dokładnie.
Na to zwróciła się do niego, upadła przed nim, objęła jego kolana i zaszlochała:
— Synu mój, synu! To Fred mój syn, mój syn!
Na to zawołał, a raczej krzyknął na mnie Apanaczka:
— Czy... ona... rzeczywiście jest moją matką?
— Tak — zapewniłem.
Na te słowa pochwycił ją, podniósł w górę, spojrzał jej w twarz i zawołał:
— Kolma Puszi nie jest mężczyzną, lecz kobietą! Kolma Puszi jest moją matką! Dlatego to polubiłem cię od razu tak bardzo, kiedy cię tylko ujrzałem!
Na tem wyczerpały się jego siły, upadł obok niej na kolana, objął ją silnie i przycisnął swoją głowę do jej policzka. Winnetou wstał i odszedł, a ja skinąłem na tamtych, żeby poszli za mną. Należało zostawić matkę i syna samych. Lecz nie trwało to długo, gdyż wkrótce przyszedł do mnie Apanaczka i jął prosić w swój zwykły, natarczywie błagalny sposób:
— Niech brat Shatterhand do nas przyjdzie. Wszak nic jeszcze nie wiemy i mamy jeszcze o tyle spraw zapytać!
Zaprowadził mnie z powrotem do Kolmy Puszi, która siedziała pełna oczekiwania na ziemi i patrzyła na mnie z niepokojem. Apanaczka zajął miejsce przy niej, otoczył ją ramieniem i wezwał mnie:
— Niech brat usiądzie przy nas i pouczy nas, jakim sposobem dowiedział się tak dokładnie, że Kolma Puszi jest moją matką? Ja uważałem zawsze Tibo wete za swoją matkę.
— Tibo wete jest twoją ciotką. W młodości nazywano ją Tokbelą.
— To prawda, na Boga, prawda! — zawołała matka. — Mr. Shatterhand, pomyślcie, namyślcie się, czy to wszystko słuszne, co usłyszeliśmy od was! Mogłabym oszaleć, jak moja siostra, gdybyście się pomylili, gdybym teraz sądziła, że odnalazłam syna, a on nim nie był. Namyślcie się, błagam, namyślcie!
Wyrażała się teraz jak biała niewiasta z dobrego towarzystwa, dlatego nie nazywałem jej Kolmą Puszi, ani też siostrą, jak to czynią Indyanie.
— Proszę mi powiedzieć — rzekłem — czy jesteście mrs. Bender. Proszę!
— Jestem Tehua Bender — odpowiedziała.
— W takim razie nie mylę się. Apanaczka jest waszym synem najmłodszym.
— Naprawdę, mr. Shatterhand?
— Możecie mi zaufać.
— Ale proszę o dowody!
— Chcecie dowodów? Czy serce wasze za nim nie przemawia?
— Przemawia za nim, tak, przemawia za nim! Przemówiło odrazu, kiedy go ujrzałam wjeżdżającego do obozu. Serce zapewnia mnie, że to mój syn, a jednak drży ze strachu, że jednak może nim nie jest. Domaga się dowodów nie z powątpiewania, lecz dla uspokojenia, żeby tego szczęścia, które tutaj znalazło, mogło używać w przyszłości.
— Ale co rozumiecie przez dowody, mrs. Bender? Czy mam przynieść metrykę urodzenia? Tego nie potrafię!
— Muszą być przecież inne dowody!
— Są, lecz nie mam ich w tej chwili pod ręką. Czy poznalibyście swoją siostrę?
— Z pewnością!
— A szwagra?
— Nie mam szwagra.
— Czy Tokbela nie wyszła za mąż?
— Nie. Zaślubiny zostały przerwane.
— Przez waszego brata, ojca Diterico?
— Tak.
— Jak się nazywał pan młody?
— Thibaut.
— A wasz brat strzelił do niego?
— Tak i zranił go w ramię.
— A zatem pomyłka niemożliwa. Czem był ten Thibaut?
— Prestydygitatorem.
— Czy Tokbela wiedziała o tem?
— Nie.
— Wymagacie ode mnie dowodów, a ja mogę wam je dać tylko wtedy, gdy poznam ówczesne stosunki i zdarzenia. Muszę wyznać otwarcie, że wszystko, co wiem, polega na kombinacyi. Lecz niech was to nie martwi! Apanaczka to wasz syn Fred, a sądzę, że niebawem zobaczycie brata jego, Leona.
— Leona? O nieba! On żyje jeszcze?
— Tak.
— Gdzie?
— Jest teraz w parku. Szukał was przez długie lata, ale dotychczas bezskutecznie.
— Wiadomości wasze o tem wszystkiem pochodzą od niego?
— Niestety nie. Z niego nie wydobyłem ani słowa, nic ponadto, że ojciec jego umarł w więzieniu, a wuj i matka byli także w tem smutnem miejscu.
— On zatem wie o tem? Powiedział wam to? Od kogo o tem słyszał? Miał wtedy zaledwie kilka lat.
— Tego mi nie wyjawił. Powiedzcie jednak, czy wuj jego, który był w więzieniu, to był Ikwetsipa?
— Tak.
— To straszne! On, kaznodzieja, był fałszerzem pieniędzy?
— Niestety! Przedstawiono przeciw niemu dowody, których nie zdołał obalić.
— Jak można było zasądzić niewinnie trzy osoby? Z jedną może się to stać łatwiej.
— Mój szwagier ułożył wszystko tak wyrafinowanie, że nie mogliśmy się obronić.
— Czy to był brat waszego męża?
— Nie rodzony, lecz przyrodni.
— Hm!
— Pochodził od pierwszego męża mojej teściowej.
— Jak się nazywał?
— Właściwie Etters, Daniel Etters, lecz później nazywano go także po ojczymie Bender, John Bender, gdyż syn pierworodny, który umarł, miał także na imię John.
— Z tych dwu używaliście chętniej imienia John Bender, aniżeli Dan Etters.
— Istotnie.
— I dlatego na krzyżu napisano J. B., a nie D. E.
— O jakim krzyżu mówicie?
— Na grobie waszego brata.
— Co? Byliście już kiedy przy jego grobie?
— Nie.
— Skąd więc możecie wiedzieć o tym krzyżu?
— Opowiadał mi o nim pewien znajomy.
— Kto to był?
— Harbour.
— Harbour? Znaliśmy go także. On więc był tam na górze?
— I wy mnie o to pytacie, mrs. Bender? Przecież widzieliście go sami.
— Ja? Kto to utrzymuje?
— Ja tak twierdzę. Wyście to połową pieczonego kozła ocalili go od śmierci głodowej.
— To domysł, sir! — rzekła z uśmiechem.
— Tak, lecz domysł słuszny! Dlaczego trzymaliście się zdala i nie pokazaliście mu się wcale?
— Byłby mnie poznał. On więc opowiadał wam o tym grobie?
— Tak. Jego opowiadaniu właśnie zawdzięczam to, że z czasem zdołałem odgadnąć przebieg tych wypadków.
— Czy Winnetou pomagał w tej pracy?
— Tak, w swój cichy, bezsłowny sposób. Jako mały chłopiec znał waszego brata, który potem gdzieś zniknął.
— Ze mną i z Tokbelą. Tak jest.
— Czy wolno zapytać o powód tego nagłego zniknięcia?
— Owszem. Mój brat Derrik (indyańskie imię było Ikwetsipa; nazywał się jako chrześcijanin Diterico, a po angielsku Derrik) był słynnym kaznodzieją, lecz studyów żadnych nie odbywał. Chciał tego dokonać później, dlatego udał się na Wschód. Przedtem ja poznałam Bendera, a on mnie i pokochaliśmy się nawzajem. Zanim jednak mogłam zostać jego żoną, miałam przyswoić sobie wiadomości i sposoby zachowania się u bladych twarzy. Brat mój był dumny i nie chciał, żeby wiedziano, iż muszę się jeszcze czegoś douczać. Wielu czerwonych wojowników pragnęło mnie pojąć za żonę, byliby więc poszli w ślad za Benderem i zabili go. Oto były dwa powody, dla których opuściliśmy dom, nie mówiąc nikomu, dlaczego. Brat mój chodził na wykłady, a mnie z Tokbelą oddał do pensyonatu. Tam odwiedzał nas Bender i przyprowadzał swego brata. Ten ujrzawszy mnie, starał się odbić mnie bratu, lecz nie udało mu się i cała jego miłość do mnie zmieniła się w nienawiść. Bender był bogaty, a Etters ubogi i miał posadę u brata. Znał wszystkie ubikacye i meble, znajdujące się w tem przedsiębiorstwie. Kiedyśmy się pobrali, zamieszkała Tokbela u nas. Etters przyprowadził do nas młodego człowieka nazwiskiem Thibaut. Po pewnym czasie zauważyliśmy, że Thibaut i Tokbela kochają się w sobie. Bender dowiedział się złych rzeczy o Thibaucie i zabronił mu bywać. Etters wziął mu to za złe i przyprowadzał przyjaciela w dalszym ciągu. Z tego powodu musiał porzucić posadę u brata i nie mógł nas odwiedzać. Obydwaj postanowili się zemścić.
— Domyślam się! Thibaut był fałszerzem?
— Dobrze zgadujecie, mr. Shatterhand! Pewnego dnia przyszła do nas policya i zastała w kasie zamiast dobrych pieniędzy prawie same fałszywe. W surducie brata wszyte były również fałszywe pieniądze, a w moim pokoju znaleziono klisze. Aresztowano nas wszystkich troje. Przedłożono nam pisma sfałszowane, jakoby pochodzące z pod ręki męża i brata. Pisma te udowodniły ich i moją winę. Zasądzono nas i uwięziono.
— A interesa Bendera?
— Prowadził je dalej Etters, a Bender nie mógł temu przeszkodzić. Tokbela poszła z obydwoma moimi chłopcami do tego samego pensyonatu, w którym byłam przedtem jako dziewczyna.
— To straszne! Wy Indyanka, przywykła do wolności, w więzieniu!
— Uff! Obcięto mi włosy, musiałam wdziać szaty zbrodniarek i zamieszkać w małej kaźni. Byłam bardzo nieszczęśliwa i płakałam dzień i noc!
— Tymczasem Thibaut zaczął znów nalegać na waszą siostrę Tokbelę?
— Tak jest. Przyrzekła mu zostać jego żoną, jeśli nas wyswobodzi, a on przekupił dozorcę więziennego, który uciekł z moim bratem.
— Czemu nie z Benderem lub z wami?
— Z powodu złota. Mój brat znał kilka pokładów. Raz wziął był stamtąd nieco złota i darował w dniu zaślubin Benderowi. Etters wiedział o tem. Dlatego pomogli do ucieczki tylko memu bratu, ażeby dostać złoto od niego lub przez niego. Kiedy uciekł z dozorcą, zabrał z sobą Tokbelę i moich chłopców. Zawiózł ich do Denver, gdzie zostawił ich pod opieką dozorcy więziennego, a sam udał się w góry po złoto.
Potrzebował go na wynagrodzenie dla dozorcy i uwolnienie mnie i Bendera. Urzędnik założył za otrzymane złoto kantor wymiany, Tokbela i chłopcy zamieszkali u niego, a on polubił dzieci. Natomiast brat mój opuścił Denver, by uwolnić mnie i Bendera. Udało mu się to tylko w połowie; ja odzyskałam wolność, lecz Bender rozchorował się ze zmartwienia z powodu straconego szczęścia i umarł w więzieniu. Derrik sprowadził mnie do Denver. Tymczasem przybyli tam Etters, który zbankrutował, i Thibaut. Kłamstwami doprowadzili Tokbelę do tego, że została żoną Thibauta. Przybyliśmy w dzień wesela i zastaliśmy młodych gotowych do podania sobie ręki. Derrik zerwał pannie młodej wianek z głowy i...
— Przepraszam, mrs. Bender, że wam przerwę! Tokbela mówi przeciwnie, że włożył go jej na głowę.
— Mówi to w szaleństwie.
— Aha! Wiedzieliście więc, że jest obłąkana?
— Tak. Etters i Thibaut rzucili się na Derrika i wywiązała się walka, w której Derrik przestrzelił Thibautowi rękę.
— Ale to nie było w kościele?
— Nie, w mieszkaniu dozorcy więzienia, a późniejszego bankiera.
— Proszę was, czy ten bankier nie nazywa się Wallace?
— Nie. Skąd wpadło wam to nazwisko, sir?
— O tem później! Mówcie dalej!
— Tokbela martwiła się tem, że siedzieliśmy w więzieniu, rozchorowała się i osłabła z tego powodu, a przestrach przy zaślubinach i bójka powaliły ją całkiem na łoże. Zaczęła bredzić w gorączce, a z gorączki przeszedł jej duch w obłąkanie. Zaczęła szaleć, ale potem uspokoiła się, gdy mój najmłodszy syn, Fred, był przy niej. Brat oddał ją do psychiatry, razem z chłopcem, bez którego nie byłaby tam poszła.Derrik, Leon i ja mieszkaliśmy u bankiera, a Etters i Thibaut zniknęli. Tak sądziliśmy przynajmniej. Złoto nam wyszło i Derrik musiał znowu pójść w góry. Prosiłam go, żeby mnie zabrał z sobą, gdyż jeździć konno i strzelać umiałam tak, jak czerwoni wojownicy. Zgodził się na to i przybyliśmy do Devils-head, gdzie na nas napadnięto. Etters i Thibaut nie zniknęli, lecz trzymali się w ukryciu, by nas potem śledzić i pójść za nami. Etters, zwany przez nas wciąż jeszcze Johnem Benderem, zastrzelił Derrika, a mnie, przerażoną tem, rozbroił i skrępował. Mordercy przypuszczali prawdopodobnie, że byliśmy już przy pokładach i spodziewali się znaleźć przy nas złoto. Nie znalazłszy nic, rozzłościli się tak bardzo, że postanowili nie zabić mnie odrazu, lecz oddać na pastwę głodu. Zakopali brata tuż pod skałą, a mnie położyli na grobie i przywiązali tak, że nie mogłam się poruszyć. Leżałam trzy dni i trzy noce i byłam już blizka śmierci, kiedy nadeszli Indyanie i uwolnili mnie z więzów.
— Z którego szczepu?
— Utajowie.
— Ach! To osobliwe! Cóż dalej?
— Dali mi jeść i pić, a potem zabrali mnie z sobą. Jeden z młodych wojowników, Tusaga Saricz, chciał mnie pojąć za żonę i dlatego nie puścił mnie od siebie. Gdy przybyłam do ich pastwisk, dalej wzbraniałam się zostać jego żoną. On chciał mnie zmusić, lecz ja tymczasem wróciłam do sił, stoczyłam z nim walkę i zwyciężyłam. Wobec tego wyrzekł się mnie, a nikt inny mnie nie pożądał, bojąc się żony, zwyciężającej wojowników.
— A jaki teraz panuje stosunek między wami, a Utajami?
— Są moimi przyjaciółmi. Tusaga Saricz kocha mnie dzisiaj jeszcze, choć wówczas nie wziął mnie za żonę i zrobiłby dla mnie wszystko. Oczywiście nie wrócili mi wtedy zaraz wolności, dopiero w dwa lata potem, gdy przysięgłam na gusła, że będę się zawsze uważała za wojownika Utajów. Pospieszyłam oczywiście natychmiast do Denver, ale moi chłopcy zniknęli stamtąd. Etters i Thibaut z groźbami zażądali od psychiatry wydania Tokbeli. Poszła z nimi, lecz zaczęła szaleć, gdy rozłączono ją z Fredem, musieli więc zabrać chłopca z sobą. Bankier zniknął także i to z moim synem, Leonem. Dopytując się o nich, dowiedziałam się od szeryfa, że w kilka dni po zamknięciu bankiera przybyli urzędnicy policyjni, ażeby zaaresztować go z powodu uwolnienia pewnego więźnia.
— Należy więc przypuścić, że Etters i Thibaut donieśli o tem władzy, lecz ktoś ostrzegł go jeszcze zawczasu. Uciekł i zatarł troskliwie ślady za sobą.
— Tak uczynił, gdyż przez wiele lat napróżno szukałam jego i Tokbeli.
— Mogę wam powiedzieć dla uspokojenia, że przybrał sobie inne nazwisko i chłopca wychował troskliwie. On lub jego syn mieszka teraz w Jefferson-City.
— Naprawdę, sir?
— Tak. Byłem u niego. Lecz mówcie dalej!
— Rychło już skończę. Szukałam dzieci, lecz daremnie. Przejechałam wszystkie sawanny, góry i doliny, dopytywałam się u czerwonych, lecz bez skutku. Jako kobieta byłabym nie mogła tego dokonać. Wdziałam więc suknie męskie i dotychczas byłam mężczyzną. Kiedy wszystko okazało się daremnem, wróciłam zrozpaczona niemal do Devils-head. Ręka Boża pędzi zbrodniarza na miejsce czynu, dlatego niebo ponad tym parkiem stało się moim namiotem. Mordercy jeszcze nie było, lecz on przyjdzie, jestem tego pewna. Wtedy biada mu! Nie mógł jeszcze umrzeć, gdyż Bóg jest sprawiedliwy i przywiedzie mi go, bym się z nim obliczyła i wymierzyła mu karę!
— Czy poznalibyście go?
— Tak.
— Tyle lat płynęło od owych czasów, mrs. Bender!
— Znam go, znam! Choćby się zupełnie zmienił, to zęby zdradziłyby go!
— Dwie dziury w górnej szczęce?
— Uff! Wy to wiecie? Znacie go także?
— Nie znam, a raczej znam, jeśli się dobrze domyślam. Wasz syn, Leon, mówił mi o tych dziurach.
— Leon? On żyje? Mówiliście z nim rzeczywiście?
— Tak.
— Powiedzcie prędzej, gdzie się znajduje!
— Tutaj, w parku St. Louis. Zobaczycie go, jeżeli nie dziś jeszcze, to jutro, lub pojutrze. A jeśli mnie wszystko nie zawiedzie, to los sprowadza wam mordercę, który zdąża do miejsca czynu. Thibaut przybędzie z Tokbelą, a Etters jest już przed nimi. Zresztą mogę was pouczyć, jaką drogę obrali wówczas z Denver ci łotrzy.
— Słyszeliście o tem?
— Od Winnetou i Szako Matty.
— Powiedzcie to, mr. Shatterhand, powiedzcie?
— Przybyli do Osagów i nietylko oszukali ich o całoroczny plon z polowań, lecz zamordowali im kilku wojowników. Potem się rozdzielili, a Thibaut z Tokbelą i chłopcem udał się do Komanczów z plemienia Naini. Tam musiał się ukrywać, gdyż zbrodnie jego wyszły na światło dzienne. W drodze znalazł go ojciec Winnetou i ocalił od śmierci głodowej.
— Muszę to usłyszeć obszerniej! Oni sami muszą mi to opowiedzieć!
Zerwała się i chciała odejść.
— Zaczekajcie, mrs. Bender, zaczekajcie! — poprosiłem. — Muszę wam to opowiedzieć po drodze. Nie wolno nam tracić czasu, bo musimy ruszać do Devils-head. A może i teraz jeszcze chcecie rozstać się z nami i jechać dalej swoją drogą?
— Nie, nie! Zostaję z wami!
— Zwołam zatem towarzyszy i wyruszamy!
Niebawem byliśmy w drodze. Kolma Puszi znała drogę lepiej, aniżeli Winnetou. Jechała na przedzie z nim, Apanaczką i Osagą, prowadząc ożywioną rozmowę. Za mną jechali obaj przyjaciele i Treskow. Harnmerdull wpadł w zapał ze zdziwienia z tego powodu, że tajemniczy Indyanin dał się poznać jako kobieta, i mówił za mną:
— Czy widział kto, żeby mężczyzna był właściwie kobietą? Z Kolmy Puszi, którego odwagę i spryt tak podziwialiśmy, wylazła kobieta. Musimy ją jeszcze bardziej podziwiać, aniżeli przedtem, kiedy była Indyaninem-meżczyzną. Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Nic! — odparł długi.
— To słuszne. Co bowiem można na to powiedzieć? Od teraz uważam wszystko za możebne! Nie przestraszę się nawet, jeśli mój stary Holbers przemieni się w kobietę!
— Ani mi się śni, kochany Dicku!
— Czy ci się śni, czy nie, to wszystko jedno: Co poradzisz na to, gdy nagle przyjdziesz do poznania, że jesteś utajoną kobietą?
— Wiem dobrze, cobym uczynił!
— Cóż takiego?
— Zaślubiłbym ciebie natychmiast!
— Hola! Nie pytając mnie o to?
— Oczywiście!
— To ja rozwiódłbym się z tobą zaraz po ślubie!
— A ja nie puściłbym ciebie!
— Zobaczylibyśmy! Czy sądzisz, że zażądałbym rozwodu bez dostatecznych powodów?
— Niema żadnych powodów!
— O, aż nadto!
— Wymień choć jeden!
— N. p. niedostateczne odżywianie. To chyba powód!
— Czyż wyglądasz, jak źle odżywiany?
— Ja nie, ale ty! Podam, że nie mogę wyżywić żony, a jeśli mi nie uwierzą, przedstawię im ciebie do zbadania. Ktoby potem jeszcze twierdził, że mam dla ciebie dość jedzenia, temu pozwolę, żeby się oprawił w ramki i powiesił na ścianie!
— Brak pełnych kształtów zastępuję ci długością!
— Na co mi żony, której nie mógłbym czasem „zmyć głowy“? Wiesz, co przez to rozumiem?
— Yes.
— Ten zabieg jest u ciebie czasem konieczny, stary szopie. Jesteś chwilami taki przechera, że niewiadomo, co z tobą właściwie począć.
— To zostaw mnie takim, jak jestem! Ty także nie jesteś zawsze taki, jakim być powinieneś. Mogę ci to łatwo udowodnić.
— A to jak?
— Przypomnij sobie tylko małego niedźwiedzia! Borykałeś się z nim, jakbyś był wyszedł z nim właśnie ze szkoły! Jeszcze dziś widać na twej skórze, jaką w tem rolę odegrałeś!
— Czy ja ją odegrałem, czy niedźwiedź, to wszystko jedno, jeśli ją wogóle odegrano. Nie pojmuję też wcale, jak z naszego małżeństwa zeszliśmy na tę rolę! Mów lepiej o tem, co uczynimy z generałem, gdy wpadnie w nasze ręce!
— Nic łatwiej nie da się powiedzieć!
— No?
— Zapłacimy mu tą samą monetą. Wklinujemy go w drzewo. Mojem zdaniem zasłużył na to rzetelnie.
— Przyznaję ci słuszność. Z największą rozkoszą będę dopomagał w rozłupywaniu drzewa dla niego, ażeby w niem jeszcze lepiej śpiewał, niż ten biedak, Old Wabble. A zatem kara dlań obmyślona!
Zmysł sprawiedliwości obu przyjaciół padł na to samo, czego żąda Stary Testament i prawo pustynne Beduinów. Oko za oko, ząb za ząb, krew za krew. Oprócz Hammerdulla i Holbersa nie było między nami chyba ani jednego, ktoby nie miał jakiegoś obrachunku z generałem. Szako Matto chciał go pociągnąć do odpowiedzialności z powodu morderstwa i oszustwa, Treskow ścigał go za inne zbrodnie, a o sobie i Winnetou nie chcę już mówić. Cóż dopiero Apanaczka i Kolma Puszi? Wobec tych dwu zawinił o wiele więcej, aniżeli wobec nas wszystkich razem. Że on, a nikt inny był owym poszukiwanym Danielem Ettersem, o tem nie wątpiłem ani trochę. Brak dziur w górnej szczęce nie mógł mnie zwieść, gdyż ludzie noszą zęby sztuczne, znane zreszą już u starożytnych Egipcyan. To też pojąć nie mogłem tego, że nikt, nawet Old Surehand, nie wpadł na tę myśl. Byłem tak pewien osoby Ettersa, że już teraz myślałem nad tem, jaką karę dlań przeznaczyć.
Później przyłączyłem się do Kolmy Puszi, która wypytywała mię jeszcze o wiele rzeczy. Całe popołudnie zeszło nam na rozmowie podczas jazdy. Już zapadł był wieczór, kiedy myśmy nawet nie przypuszczali, że tak rychło zrobi się ciemno. Księżyc wypłynął na niebo. Mogliśmy więc jechać dalej aż do jego zachodu.
Słońce zniknęło było już dawno, kiedy skręciliśmy w jedną z łagodnie wydrążonych dolin, które sprawiają, że park St. Louis przedstawia się jak teren falowaty. Nagle zauważyliśmy z boku trop, idący potem w tym samym kierunku. Badanie wykazało, że zostawiły go trzy konie co najwyżej przed godziną. Widok śladów przypomniał mi guślarza, jego żonę i ich konia jucznego. Winnetou pomyślał tosamo, jak to poznałem z jego spojrzenia, które ku mnie rzucił. Zbliżała się znowu ciekawa scena.
Podpędziwszy konie, pojechaliśmy dalej w milczeniu. Winnetou pochylił się z siodła naprzód, ażeby nie przeoczyć śladów, lecz zniknęły nam z oczu już po dziesięciu minutach. Blask księżyca zaczął już wprawdzie działać, lecz był jeszcze za słaby, ażeby wyraźnie oświetlić ślady. Wobec tego ja z Winnetou zsiedliśmy z koni, kazaliśmy je prowadzić, a sami poszliśmy naprzód, patrząc ciągle ku ziemi, by się przekonać, czy są jeszcze odciski. Tak upłynął nam jakiś czas. Księżyc miał już się schować za widnokręgiem, zachodziło tedy pytanie, czy nie należałoby rozbić tam obóz i na drugi dzień pójść dalej tropem.
Jeszcześmy byli nic w tej sprawie nie postanowili, kiedy poczuliśmy woń spalenizny dzięki lekkiemu wietrzykowi. Wobec tego poprosiliśmy towarzyszy, by się zatrzymali, a sami poszliśmy cicho dalej. Niebawem ujrzeliśmy ognisko na polance, w dolinie, otoczonej drzewami. Położywszy się teraz na ziemi, poleźliśmy dalej, gdyż zobaczyliśmy trzy konie i dwie osoby siedzące przy ogniu. Nie mogliśmy jednak rozpoznać, kto to był. Kiedyśmy się bardziej do ogniska zbliżali, szepnął Winnetou:
— Uff! Guślarz i jego żona!
— To on. Przypuszczenie nasze ziściło się — potwierdziłem.
— Czy pochwycimy go?
— Jak brat uważa.
— Jeśli go pojmiemy, będziemy musieli wlec go z sobą, jeśli zaś go puścimy, może nam umknąć. Lepiej zatem wziąć go do niewoli.
— Dobrze. Czy sprowadzimy wpierw tamtych?
— Nie. Wpadniemy nań odrazu tak, żeby nie mógł się bronić.
Przysunęliśmy się niepostrzeżenie tak blizko do ognia, jak się to dało uczynić. Kobieta jadła, a guślarz rozciągnął się leniwie na murawie.
— Teraz! — rzekł Winnetou zcicha.
Wstawszy z ziemi, podskoczyliśmy naprzód i rzuciliśmy się na niego. Krzyknął raz, ale, uderzony przezemnie pięścią w głowę, zamilkł natychmiast. Związaliśmy go jego własnem lassem, poczem Winnetou wrócił po towarzyszy, gdyż miejsce to było dobre na nocleg.
Niebawem przyjechali wszyscy i pozsiadali z koni. Kobieta nie troszczyła się o nas wcale i nie odezwała się ani słowem, kiedyśmy chwytali jej męża. Apanaczka wziął matkę za rękę, przyprowadził ją do ogniska, wskazał na obłąkaną i powiedział:
— To jest Tibo wete Ellen!
Ellen było chrześcijańskiem imieniem Tokbeli.
Kolma Puszi patrzyła przez długą chwilę niemo na siostrę, poczem rzekła, westchnąwszy głęboko:
— To ma być moja kochana, piękna Tokbela?
— To ona — potwierdziłem.
— Boże, mój Boże, co się stało z najpiękniejszej córy szczepu! Jakżeż ja muszę być zmieniona!
Tak, obie były kiedyś bardzo piękne, ale wiek, życie w dziczy i obłąkanie tak zeszpeciły „Niebo“ (Tokbela znaczy: niebo), że siostra potrzebowała dłuższego czasu, żeby ją poznać. Kolma Puszi chciała przy niej uklęknąć, by się nią zająć, kiedy Winnetou rzekł:
— Moja siostra nie przypatrzyła się jeszcze mężowi. Niech jednak schowa się narazie, gdyż teraz wróci mu przytomność. Chciałbym, żeby on nie zobaczył zaraz, kto się tutaj znajduje. Za drzewami jest kryjówka.
Towarzysze nasi zrozumieli, że powinni także się ukryć, dlatego Thibaut mógł widzieć tylko mnie i Winnetou.
Niebawem zaczął się ruszać i otworzył oczy. Poznawszy nas, zawołał:
— Apacz i Old Shatterhand! Uff, uff, uff! Czego wy chcecie ode mnie? Co wam zrobiłem, żeście mnie związali?
— Że was znowu związaliśmy, chcieliście powiedzieć — odrzekłem. — Czynimy to wedle starodawnego zwyczaju, od którego nie możemy odstąpić, gdyż okazał się doskonałym.
— Wszak można napaść na człowieka i związać go tylko wtedy, gdy jest po temu przyczyna! Czy ja dałem do tego powód?
— Niejednokrotnie.
— A teraz znowu?
— Bezpośrednio nie, ale pośrednio.
— Pośrednio? Uff, uff! Co to znaczy?
— Przestańcie się dziwić i zachowywać się ciągle, jak Indyanin. Prestydygitator Thibaut wie chyba, co to jest przyczyna bezpośrednia i pośrednia. Nieprawdaż?
— Ja prestydygitator?
— Fałszerz, złodziej, łotr, rozbójnik i morderca. Szereg pojęć, które znakomicie określają wasz charakter.
— Albo raczej wasz!
— Pshaw! Chcieliście wiedzieć, dlaczego was znowu związaliśmy. Oto w tym celu, ażebyście przedwcześnie nie przybyli na umówioną schadzkę.
— Schadzkę? Bredzicie chyba!
— Bynajmniej.
— Gdzież to miało nastąpić?
— Pod Devils-head.
— Kiedy?
— Dwudziestegoszóstego września.
— Lubicie wprawdzie zawsze mówić zagadkami, jak tego już doświadczyłem, lecz dziś nie pojmuję wcale, co znaczą wasze słowa.
— To może lepiej zrozumiecie, gdy zamiast dwudziestegoszóstego września, powiem: w dniu św. Cypryana.
— Cypryana? Co mnie obchodzi ten święty?
— W tym dniu postanowiliście przybyć do Devils-head.
— Kto to powiedział?
— Dan Etters.
— Do kroćset! — wybuchnął. Nie znam żadnego Ettersa.
— To on was zna!
— Także nie!
— Nie? Przecież listy do was pisuje!
— Listy?
— Listy na skórze, a pismo zabarwione cynobrem. Czy to nie prawda?
— Niech was dyabeł porwie! Nic nie wiem o żadnym liście!
— Jest w torbie przy siodle.
— Podpatrywaczu! Przeszukaliście moje rzeczy?
— Oczywiście!
— Kiedy?
— To moja rzecz. Wedle mego obliczenia bylibyście na dzień przed św. Cypryanem przybyli do Devils-head, dlatego skrępowaliśmy was nieco, ażebyście zaczekali. Po co tam śpieszycie tak wcześnie? Czy mam słuszność?
— Wolałbym, żebyście razem ze swoim Cypryanem znaleźli się tam, gdzie pieprz rośnie!
— Wierzę bardzo, lecz to niemożebne, gdyż potrzebny jestem gdzieindziej.
— Czy wolno zapytać, gdzie?
— Zobaczycie sami, gdyż pojedziecie tam z nami.
— Ani mi się śni!
— Co wam się śni, o to my nie pytamy, gdyż odtąd będziecie to czynili, co nam się będzie podobało. Powiedzcieno, kto jest ten Wawa-Derrik, o którym mówi czasem wasza żona?
— Zapytajcie ją samą!
— To zbyteczne! Wawa to wyraz z narzecza Mokwi, domyślam się więc, że ona jest Indyanką ze szczepu Mokwi i określa tem słowem swego brata.
— Nie mam nic przeciwko temu!
— Ja sądzę właśnie, że wy mieliście coś przeciwko temu bratu.
— Sądźcie, co chcecie!
— Przeciwko niemu i rodzinie Benderów!
— A do kroćset! — krzyknął z przestrachem.
— Nie rozdrażniajcie się zbytnio! Co wiecie o tej rodzinie? Ja poszukuję niejakiego Freda Bendera.
Zląkł się tak, że nie mógł słowa z siebie wydobyć.
— Tego Freda podobno zawlekliście z sobą do Osagów, u których macie jeszcze rachunek.
— Rachunek? Nie wiem o niczem!
— Urządziliście tam z osławionym „generałem“ handel futer i skór, który możecie głową przypłacić.
— Nie znam żadnego generała!
— Zarzucają wam, że przy tej sposobności zabiliście z nim razem kilku Osagów.
— Wasze wyobrażenia bardzo bujne, mr. Shatterhand!
— O nie! Jak wiecie, jest przy mnie Szako Matto. Widział was także, lecz nie zbliżył się jeszcze do was, ażeby nam nie popsuć zabawy.
— Bawcie się zatem, tylko mnie zostawcie w spokoju!
— Na tej zabawie nie może was brakować. Wy obejmiecie rolę główną!
— Powiedzcie więc do wszystkich dyabłów, czego chcecie ode mnie!
— Nie chcę niczego od was, tylko pokażę wam kogoś.
— Kogo?
— Indyanina. Ciekaw jestem, czy go znacie. Przypatrzcie mu się!
Skinąłem na Kolmę Puszi. Przyszła i stanęła przed nim.
— Przyjrzyjcie mu się dobrze! — wezwałem Thibauta. — Znacie go przecież!
Oboje rzucili ku sobie nawzajem badawcze spojrzenia. W Thibaucie zbudziło się jakieś przeczucie, co w jego twarzy dostrzegłem. Nie powiedział jednak ani słowa.
— Może mię poznacie, gdy głos mój usłyszycie? — rzekła Kolma Puszi.
— Do kroćset dyabłów! — krzyknął. — Któż to jest... kto?...
— Przypominasz sobie?
— Nie... nie... nie!
— Przypomnij sobie Devils-head! Tam rozstałeś się ze mną, morderco!
— Uff, uff! Czy umarli wstają?
— Tak, umarli wstają. Nie jestem mężczyzną, lecz kobietą.
— To być nie może!
— Może być, bo jest. Jestem Tehua Bender.
— Tehua... Tehua Bender...!
Zamknął oczy i zamilkł.
— Czy poznaliście go? — spytałem Kolmę Puszi pocichu.
— Natychmiast — potwierdziła.
— Czy chcecie z nim dalej mówić?
— Nie.
— A z siostrą?
— Tak.
Wziąwszy guślarza pod ramię, podniosłem go z ziemi i postawiłem pod najbliższem drzewem twarzą do pnia, do którego przywiązano go bez najmniejszego słowa oporu z jego strony. Widok kobiety, którą uważał za nieżywą, wstrząsnął nim aż do szpiku.
Kolma Puszi usiadła obok siostry. Ciekaw byłem, jak się obłąkana zachowa i czy pozna siostrę.
— Tokbelo, moja Tokbelo! — rzekła Kolma Puszi, chwytając siostrę za rękę. — Czy poznajesz mnie?
Obłąkana milczała.
— Tokbelo, jestem twoja siostra, twoja siostra Tehua.
— Tehua! — westchnęła lekko zapytana, lecz bez żadnego wyrazu.
— Popatrz na mnie, popatrz na mnie! Ty musisz mnie poznać!
Nie podniosła oczu.
— Wymówcie imię najmłodszego syna! — szepnąłem do Kolmy Puszi.
— Tokbelo, słuchaj! — rzekła. — Tu jest Fred Bender!
Obłąkana spojrzała teraz na nią i przypatrywała się jej długo bez zrozumienia. Wreszcie powtórzyła słowa:
— Fred Bender... Fred Bender!
— Czy znasz Ettersa, Daniela Ettersa?
Wstrząsnęła się i odpowiedziała:
— Etters, Etters... zły człowiek... bardzo zły człowiek!
— Zamordował naszego wawę Derrika. Słyszysz? Wawę Derrika!
— Wawa Derrik! Gdzie jest mój myrtle-wreath, mój myrtle-wreath?
— Niema go, ale ja tu jestem, twoja siostra, Tehua Bender.
Na to ożywiły się trochę oczy żony guślarza.
— Tehua Bender? Tehua Bender? — zapytała. — To moja siostra.
— Tak, twoja siostra! Popatrz się na mnie! Czy mię poznajesz?
— Tehua... Tehua... Tokbela... Tokbela... to ja... to ja!
— Tak, to ty jesteś. Czy znasz moich synów, Freda i Leona Bendera?
— Fred Bender.... Leon Bender.... Fred mój, Fred mój!
— Tak, twój. Kochałaś go?
— Kochałam... bardzo kochałam! — potwierdziła, uśmiechając się życzliwie. — Fred to mój syn. Fred na mojem ramieniu... na mojem sercu!
— Śpiewałaś mu kołysankę.
— Kołysankę... tak, tak, kołysankę!
— Potem zabrał cię wawa Derrik z nim i z Leonem do Denver. Czy słyszysz mnie? Wawa Derrik zabrał was do Denver!
Nazwa ta wywołała w niej wspomnienia, lecz nieprzyjemne. Potrząsnęła smutnie głową, położyła na niej rękę i rzekła:
— Denver... Denver... tam był mój myrtle-wreath... w Denver.
— Przypomnij sobie, przypomnij! Przypatrz się mnie!
Objęła rękami jej głowę, obróciła ją tak, żeby obłąkana mogła ją widzieć, i dodała:
— Przypatrz mi się i powiedz, kto jestem?
— Kto jestem...? Jestem Tokbela, jestem Tibo wete Ellen!
— A kto ty jesteś...?
— Kto ty jesteś, ty, ty, ty?
Spojrzała na siostrę wzrokiem, w którym była przytomność i wola, a potem odpowiedziała:
— Ty jesteś... mężczyzna... jesteś mężczyzna.
— Boże mój, ona mnie nie poznaje! — skarżyła się Tehua.
— Wymagacie od niej zbyt wiele — rzekłem. — Trzeba zaczekać, dopóki nie nadejdzie dla niej jasna chwila. Może potem więcej sobie przypomni. Teraz byłby trud daremny.
— Biedna Tokbelo, biedna siostro!
Przytuliła głowę obłąkanej do piersi i głaskała ją po zmarszczonych, zapadłych policzkach. Ta pieszczota była dla nieszczęśliwej czemś tak rzadkiem, że zamknęła oczy, a na jej twarzy odbił się wyraz oczekiwania. Nie trwało to jednak długo. Uwaga zniknęła rychło i ustąpiła bezdusznej pustce, którą zwykle widziało się w tem obliczu.
Wtem nachylił się Apanaczka do matki i zapytał:
— Czy Tokbela była piękna za młodu?
— Bardzo piękna.
— I duch jej był zawsze przy niej?
— Tak.
— A była szczęśliwa?
— Tak szczęśliwa, jak kwiat na preryi, kiedy słońce zcałowuje zeń rosę. Była ulubienicą swojego szczepu.
— A kto zabrał jej szczęście i duszę?
— Thibaut, który tam przywiązany jest do drzewa.
— To nieprawda! — zawołał wymieniony, bo słyszał oczywiście każde słowo. — Nie ja przyprawiłem ją o obłąkanie, lecz wasz brat, kiedy przerwał nasze zaślubiny. Jemu czyńcie zarzuty, a nie mnie!
Na to podniósł się Szako Matto, stanął przed nim i powiedział:
— Śmiesz jeszcze przeczyć, psie! Nie wiem, jak blade twarze czują i jak się miłują, ale to pewna, że gdybyś był nigdy nie spotkał tej skwawy, byłaby nie utraciła ducha i szczęścia, którem się cieszyła. Żal budzi we mnie jej oko, a twarz jej ból mi sprawia. Ona nie może ciebie oskarżyć, ani zażądać od ciebie rachunku, ale ja to za nią uczynię. Czy przyznajesz się, że oszukałeś nas wówczas, kiedy przyjęliśmy cię jako gościa?
— Nie!
— Czy zamordowałeś naszych wojowników?
— Nie!
— Uff! Usłyszysz moją odpowiedź na te zaprzeczenia.
Osaga przystąpił do nas i zapytał:
— Dlaczego bracia moi chcą tego człowieka zabrać z sobą do Devils-head? Czy go tam potrzebują?
— Nie — odparł Winnetou.
— Czy potrzebujecie go do czego innego?
— Nie.
— To posłuchajcie, co wam Szako Matto przedłoży! Jechałem z wami aż tutaj, by pomścić krzywdy, wyrządzone nam wówczas. Pojmaliśmy Tibo taka i pochwycimy jeszcze generała. Dotąd milczałem na wszystko.Teraz wiem, że generała nie dostanę, gdyż większe prawo do zemsty mają wobec niego drudzy, aniżeli ja, ale za to muszę wziąć sobie Tibo taka. Nie zabiję go tak, jak się zabija psa! Widziałem, jak wy postępujecie i jak nawet temu, który na śmierć zasługuje, dajecie sposobność do walki o życie. Oświadczam, że on należy do mnie, ale pozwolę mu się bronić. Naradźcie się nad tem! Jeśli go pozostawicie mnie, to niechaj ze mną walczy, jeśli zaś na to się nie zgodzicie, to zastrzelę go, nie pytając was więcej o pozwolenie. Daję wam ćwierć godziny czasu do namysłu. Czyńcie, co chcecie, lecz ja słowa nie cofnę! Howgh!
Odszedł nieco na bok i usiadł. jego wniosek zaskoczył nas niespodzianie. Należało go brać bardzo poważnie, gdyż wszyscy byliśmy pewni, że słowa dotrzyma. Sprawa była prosta. Jeślibyśmy nie pozwolili na walkę, byłby Thibaut za kwadrans trupem, a w przeciwnym razie mógł się bronić i ocalić życie. Narada trwała wobec tego krótko. Uchwalono zgodzić się na walkę. Thibaut wzbraniał się wprawdzie, gdy jednak spostrzegł, że Osaga nie odstępuje od swego warunku, przystał wkońcu. Co do wyboru broni, to Szako Matto dość był dumny na to, ażeby pozostawić go przeciwnikowi, a ten wybrał kule. Każdy miał trzy razy strzelić, na znak dany przez Winnetou, równocześnie i z odległości pięćdziesięciu kroków.
Odmierzyłem na dole odległość, poczem na obu końcach linii rozniecono ogniska, ażeby cel można widzieć. Rozwiązaliśmy Thibautowi ręce, a nogi skrępowaliśmy rzemieniem, żeby mógł wygodnie stać i chodzić powoli, lecz żeby nie uciekł. Następnie wręczyliśmy mu jego strzelbę i trzy kule i zaprowadziliśmy go na miejsce. Wszyscy oczywiście stanęliśmy na placu boju, tylko żona jego została przy obozowem ognisku.
Kiedy Winnetou dał znak, padły obydwa strzały jak jeden, ale żaden nie trafił. Thibaut roześmiał się szyderczo.
— Nie śmiejcie się! — upomniałem go. — Nie znacie Osagi. Czy macie na wypadek śmierci jakie życzenie lub polecenie dla nas?
— Pragnę, żeby w chwili mej śmierci was wszystkich także dyabeł porwał!
— Pomyślcie o żonie!
— Wy o nią się troszczcie! Mnie ona już nic nie obchodzi!
— Well! Teraz jedno pytanie: Czy generał to Dan Etters?
— Spytajcie jego, nie mnie!
Podniósł znów strzelbę do twarzy, a Winnetou dał znak i strzały huknęły. Thibaut zachwiał się, chwycił się ręką za piersi i runął na ziemię. Winnetou schylił się nad nim, by zbadać ranę.
— Jakby z odległości dwu kroków, prosto w serce. Już nie żyje! — rzekł.
Osaga zbliżył się wolnym krokiem, przypatrzył się trupowi w milczeniu, odszedł od ogniska w obozie i tam usiadł. Kula guślarza i tym razem go nie trafiła. Holbers i Hammerdull zabrali się zaraz do kopania grobu. Żona guślarza nie domyślała się, że została wdową, ale strata, jaką poniosła, była dla niej raczej korzyścią.
Noc, która potem nastąpiła, mogę pominąć milczeniem, gdyż nie zaszło nic godnego wzmianki. Rano wyruszyliśmy tak samo wcześnie, jak dnia poprzedniego. Apanaczka jechał obok matki, rozmawiając z nią wiele.Był przygnębiony, bo przecież nie mógł znieść obojętnie śmierci człowieka, którego uważał za swego ojca.
Znajdowaliśmy się teraz na początku końca, a jazda stawała się coraz to niebezpieczniejsza. Należało przypuścić, że „generał“ pozastawia na nas dużo łapek. Było dość miejsc po naszej drodze, nadających się na kryjówki, z których doskonale można było do nas strzelać. Ale nic nam się nie stało. Albo więc nie spodziewał się, żebyśmy dzisiaj przybyli, albo zachował sobie zamach aż do Foam-Cascade, albo Devils-head.
Pod wieczór przybyliśmy do Foam-Cascade. Z olbrzymiej skały spadał potężny strumień i rozbijał się na parę. W górze na skałach las, a na dole głęboko również tylko skały i lasy. Gdyśmy się wśród tych skał znaleźli, otoczył nas ciemny zmrok.
— Gdzie prowadzi stąd droga do Devils-head? — zapytałem Kolmę Puszi. — Tam mamy szukać Utajów.
— Na lewo przez ten las, a potem skałami w górę bardzo stromo — odpowiedziała. — Czy Utajowie was niepokoją? — Nie, ale musimy wiedzieć, gdzie są.
— Dziś jeszcze należę do nich i pomówię z nimi. Kiedy ja jestem przy was, nie potrzebujecie się ich obawiać.
Opowiedzieliśmy jej oczywiście w swoim czasie o naszem spotkaniu z Tusagą Sariczem.
— Nie obawiamy się ich istotnie, ale ja wolałbym zdać się na nas samych, aniżeli na wasze pośrednictwo — odezwałem się.
— Dlaczego?
— Już oni sami pałają ku nam żądzą zemsty, a nadto przyrzekli generałowi pomoc przeciwko nam. To dwie instancye przeciwko nam, a wy przedstawiacie tylko jedną, to znaczy możecie tylko wpływać na naszą korzyść. W najlepszym razie nastąpi długa narada, podczas której może nam „generał“ umknąć z łatwością. Wobec tego wolimy zdać się na siebie samych.
— To chodźcie! Znam las i każdą poszczególną skałę, przeto poprowadzę was dobrze.
Pojechała przodem, a my za nią sposobem indyańskim. Po godzinie ściemniło się tak, że zsiedliśmy z koni, żeby je prowadzić. Na wolnem polu zmierzch zapadał dopiero, ale w głębokim lesie noc panowała zupełna. Szliśmy dalej jakby w nieskończoność, kiedy naraz usłyszeliśmy rżenie konia. W tej chwili oczywiście stanęliśmy.
Do kogo koń należał? Towarzysze musieli się zatrzymać, a ja i Winnetou puściliśmy się dalej. Niebawem rozjaśniło się dokoła nas. Las się kończył, a o kilka kroków przed nami wznosiła się skalna ściana z wązką ścieżką, wiodącą stromo pod górę. To była niewątpliwie droga do Devils-head, Na jasnym obszarze, pomiędzy skałą a lasem, leżeli znani nam aż nadto Utajowie na straży pod skalną drożyną. Rozbili tutaj obóz, by nas pochwycić, gdybyśmy się chcieli dostać do Devils-head. O ludzie krótkowidzący! Przecież powinni byli się domyśleć, że nie wjedziemy im prosto w ręce, lecz zbadamy wpierw teren!
„Generała“ z nimi nie było. Spostrzegliśmy natomiast między nimi Old Surehanda. Przybył więc tam przecież i został znów pochwycony! Dlaczego od nas się odłączył, zamiast zaczekać jeszcze jedną krótką noc? Gniewałem się w tej chwili na niego.
— Stoi tam jako jeniec, przywiązany do drzewa, jak przedtem! — powiedziałem do Apacza. — Niech mój brat na mnie zaczeka!
— Dokąd Old Shatterhand idzie? — zapytał.
— Po towarzyszy.
— Ażeby go oswobodzić?
— Tak. A jeśli brat mój nie chce wziąć udziału w tej wyprawie, to ja sam wskoczę między tych czerwonych hultajów. Trzeba z nimi raz skończyć! Mam już dość tego wiecznego podchodzenia!
— Uff! Winnetou bardzo chętnie dopomoże bratu!
— W takim razie zaprowadzimy konie do kryjówki, a potem wrócimy. Ty zostań narazie tutaj!
Wróciłem prędko, bo musieliśmy dokonać zamiaru, dopóki było jasno na dworze.
Miejsce bezpieczne dla koni znaleziono rychło w tej okolicy, złożonej z samych kryjówek. Treskow stanął tam na straży, a my wróciliśmy do Winnetou, który obmyślał plan wyprawy. Rozstawiwszy towarzyszy w półkole, wydałem im polecenie, jak się mają zachować podczas zamachu. Zły byłem na Indyan, chciałem i musiałem im dać poznać, że się na nich gniewam, a pobłażliwy zwykle Winnetou nie opierał się tym razem.
Aby mieć jeńca na oku, siedział wódz oczywiście całkiem blizko niego. Czerwoni siedzieli opodal w milczeniu. Nagle wpadliśmy pomiędzy nich, Winnetou przeciął w mgnieniu oka więzy Old Surehanda, ja zaś pochwyciłem wodza jedną ręką za gardło, a drugą uderzyłem go tak po czaszce, że przewrócił się natychmiast. Indyanie się zerwali, pochwycili za broń i wydali okrzyk wojenny. W tej chwili ja skierowałem wylot sztućca w głowę wodza i ryknąłem jeszcze głośniej:
— Cicho być, bo strzelę w głowę Tusadze Sariczowi!
Zamilkli na skutek tej groźby.
— Niech nikt się nie ruszy! — mówiłem dalej. — Jeśli jeden z was podniesie broń na nas, sprowadzi tem śmierć na wodza. A przeciwnie nic nie stanie się wam, ani jemu, jeśli się zachowacie spokojnie. Jesteście przez nas otoczeni i moglibyśmy was powystrzelać, ale Kolma Puszi powie wam zaraz, że nie chcemy tego uczynić.
Wymieniona ukazała się pod drzewami. Na jej widok przybrali Indyanie spokojniejszą postawę. Przemówiła do nich stosownie do okoliczności i sprawiła ku naszej radości to, że czerwoni wydali nam na razie broń. Z tego poznałem, że wpływ jej był większy, aniżeli przypuszczałem. Wodza musieliśmy skrępować.
Spytaliśmy oczywiście najpierw o „generała“ i dowiedzieliśmy się, że pojechał do Devils-head i miał wrócić jutro przed południem. Mimoto posłałem natychmiast Osagę w górę na skalną ścieżkę, by tam czuwał i nie pozwolił zaskoczyć nas niespodzianie Douglasowi-Ettersowi, który musiał nadejść parowem, gdyż innej drogi nie było.
Można sobie wyobrazić, jakie Tusaga Saricz zrobił oczy, kiedy, przyszedłszy do siebie, ujrzał Old Surehanda wolnym, a siebie związanym. Kolma Puszi usiadła obok niego i przedstawiła mu powód jego uwięzienia. Opowiedziała mu, czego „generał“ dopuścił się względem niej, że ich obecny sprzymierzeniec zastrzelił jej brata przed laty, a ją samą przywiązał do jego grobu. Tem pozyskała go już dla nas na poły. Kiedy zaś oświadczyła mu na moje polecenie, że przybyliśmy właściwie w tym celu, ażeby pomścić na Utajach straszliwą śmierć Old Wabble’a i trampów, że jednak odstąpimy od tego zamiaru, jeśli odwrócą się od „generała“, a zbliżą się do nas, wtedy wódz przemówił głośno, jakby do nas wszystkich:
— Skoro nam to przyrzekacie, nie będziemy go dłużej osłaniać. Obiecaliśmy mu przyjaźń i wypaliliśmy z nim kalumet, nie możemy więc być jego wrogami. Wobec tego wolno nam tylko oddalić się stąd zaraz, by wrócić przez las do parku, a rano ruszyć dalej. Jesteście zatem panami drogi, którą on musi tu nadejść, możecie go pochwycić i uczynić z nim, co wam się podoba. Tusaga Saricz powiedział. Howgh!
Ani Winnetou, ani ja nie dowierzaliśmy im, kiedy jednak Kolma Puszi zaręczyła za nich, przyjęliśmy te warunki bez długiego namysłu. Przed upływem godziny odeszli w ciemności leśne, prowadząc konie i niosąc w rękach płonące łuczywa. Na naszą prośbę udała się za nimi Kolma Puszi, a gdy wróciła, doniosła, że odeszli rzeczywiście i nie mieli względem nas podstępnych zamiarów. Zgasiwszy ognisko, położyliśmy się spać, ale przez całą noc utrzymywaliśmy straż przy parowie. Old Surehand nie powiedział nam sam, w jaki sposób dostał się znów w ręce Utajów, my zaś nie chcieliśmy mu sprawiać przykrości. Tak więc całą tę sprawę pokryło milczenie.
Czekaliśmy aż do południa, ale „generał“ się nie zjawił. Wobec tego nasunęło mi się podejrzenie, że Utajowie nas okłamali. Może wcale nie jeździł na Dewils-head. Nie pozostawało nam nic innego do wyboru, jak tam wyruszyć.
Była to bardzo uciążliwa droga dla koni, a ciągnęła się między ciasno stojącemi ścianami skalnemi, albo nad przepaściami. Kolma Puszi prowadziła pochód. Może po dwóch godzinach jazdy zabrzmiał przed nami okrzyk. Jeździec wychylił się naprzeciwko nas z poza załomu drogi. Był to „generał“. Pierwszy okrzyk podniósł na widok naszej przewodniczki, na której zatrzymało się jego pełne przerażenia spojrzenie. Potem dostrzegł mnie jadącego za nią.
— Do kroćset tysięcy piorunów! — wrzasnął. — Old Shatterhand!
Zawrócił konia i zniknął.
— Za nim, prędzej, prędzej! Co koń wyskoczy! — zawołałem do Kolmy Puszi. — Jeśli teraz nam umknie, nie zobaczymy go już nigdy więcej!
Ścisnęliśmy konie ostrogami i rozpoczęliśmy pogoń tak karkołomną, że dziś strach mnie zdejmuje, gdy o tem pomyślę. Generał ze swej strony zmuszał konia do szalonej szybkości. To nam się ukazywał, to znowu znikał z oczu w miarę, jak droga załamywała się, lub wiodła prosto. Winnetou pędził za mną. Może po kwandransie gonitwy skończył się przesmyk na szerokim wąwozie poprzecznym. „Generał“ skręcił na prawo, a Kolma Puszi za nim, lecz wnet się odwróciła i zawołała:
— Kilku na lewo naprzeciw niego!
Skierowałem konia tam i poleciłem Winnetou:
— Ty na prawo! Nas dwu wystarczy!
Jak ze słów Kolmy Puszi można było wywnioskować, schodziły się potem obie drogi, musieliśmy więc zbiega dostać między siebie. Ja cwałowałem tak szybko, jak tylko pozwalała na to droga między skałami, wznoszącemi się coraz to wyżej. Ażeby zaś być przygotowanym na wszystko, trzymałem sztuciec w ręku.
W tem dostałem się na miejsce, gdzie z lewej strony zionęła przepaść, a po prawej wiodła głęboko wcięta naturalna drożyna prawie prostopadle w górę. Tam doszedł mnie tętent konia, biegnącego z przeciwka. Na zakręcie ukazał się „generał“. Widząc otchłań na boku, a mnie ze sztućcem, przed sobą wybuchnął strasznem przekleństwem. Prawie w cwale zeskoczył z konia i rzucił się na tę ścieżkę. Mogłem go zastrzelić, lecz chciałem go schwytać żywcem. Wtem nadbiegli Winnetou i Kolma Puszi i wstrzymali konie.
— Polazł tędy na górę! — zawołałem. — Dalej za nim, za nim!
— To Devils-head — odrzekła Kolma Puszi. — Tu niema innej drogi. On nasz!
Zaczęło się wspinanie, które mogło zaszczyt przynieść strzelcowi, polującemu na kozice. „Generał“ był blizko przed nami. Strzelba mu przeszkadzała, dlatego odrzucił ją, natomiast ja miałem tylko sztuciec, przewieszony przez plecy, gdyż niedźwiedziówkę zostawiłem na dole. Ścieżka zwężała się coraz to bardziej i kończyła się wązkim gzymsem skalnym, idącym skośnie. Po nim drapał się „generał“ dalej, a ja za nim. Wtem nastąpiła w gzymsie wyrwa długości człowieka, którą trzeba było przeskoczyć. Zbieg odważył się na to ze strachu i dosięgnął nogami przeciwległego kamienia, lecz ten kawał skały nie trzymał się dość silnie, oderwał się i spadł razem z „generałem“ w przepaść, odbijając się w różnych miejscach.
— Wracajcie! On runął na dół! — zawołałem do Winnetou i Kolmy Puszi.
Zaczęliśmy wracać z tym samym pośpiechem, z którym wyszliśmy na górę. Dostawszy się na dół, wskoczyliśmy na konie i popędziliśmy do towarzyszy. Wkrótce ich zobaczyliśmy stojących obok kupy zwałów kamiennych. Głaz porwał za sobą inne większe, niezbyt dobrze się trzymające złomy, a pod największym, ważącym ze czterdzieści cetnarów, leżał „generał“. Ciało od żeber było wolne, a dolną część przygniótł głaz, zgruchotawszy ją pewnie na miazgę. Nieszczęśliwy teraz nic nie czuł, bo stracił przytomność.
— O nieba! — zawołałem. — Zupełnie jak Old Wabble! Brzuch mu zmiażdżyło! Co za odwet!
— A tu! Popatrzcie! — rzekła Kolma Puszi, wskazując na skalną ścianę. — Co tu widzicie? Co tu wyryte moją ręką?
Zobaczyliśmy figury, między niemi krzyż, a na dole wyryte słowa: “W tem miejscu został Padre Diterico zamordowany przez J. B. z zemsty nad bratem E. B.“ Pod tem widniało słońce z literami E. B. Ciarki mnie przeszły!
— Czy to grób skalny? — zapytałem Kolmę Puszi.
— Tak. Ten podpis oznacza moje imię i nazwisko, Emilia to moje imię chrześcijańskie. „Generał“ leży właśnie na grobie mego brata tam, gdzie mnie wówczas przywiązał, gdzie w walce z nim zgubiłam ślubną obrączkę.
— Ślubną obrączkę? Czy to ta?
Zdjąłem pierścionek z palca i podałem jej. Przypatrzyła mu się dokładnie, przeczytała pismo wewnątrz i zawołała z radością.
— E. B. 5. VIII. 1842. To ona! To ona! To jest moją obrączką! Skąd ją macie, mr. Shatterhand?
— Zsunęła się z palca generałowi, kiedy mu w Helmers-Home wyliczano pięćdziesiąt batów.
— Co za przypadek, co za przypadek!
— To nie przypadek — rzekł na to Old Surehand. — Kto z tego nie pozna, że jest Bóg, kto z tego nie nauczy się wierzyć i modlić, ten stracony na wieki! Ja nie wierzyłem i nie modliłem się już od lat wielu, ale teraz się nawróciłem.
— Nagroda za to zaraz nastąpi — wtrąciłem. — Powiedzcież mi szczerze, odkąd nie modlicie się?
— Od kiedy mój opiekun, Wallace, powiedział mi, co się stało z moją rodziną. Od tego czasu szukam matki mojej, brata i siostry.
— A dlaczego przybyliście tu dzisiaj?
— U Wallace’a oddano dla mnie list, który zamawiał mnie na dwudziestego szóstego września do Devils-head. Miałem jednak nie wspominać nikomu o tem ani słówkiem.
— Ten list pochodził od generała, który was poznał na Llano i szukał. Chciał was zgubić i zwabił tu prawdopodobnie, by was zamordować.
— Generał? Cóż on ma wspólnego z temi sprawami?
— Ten generał, to Dan Etters, którego szukacie tak długo.
— Dan Etters...?! Panie Boże, możliwe to?
— Tak. Udowodnię to wam. Wasze oczy chyba dobre. Spojrzyjcie mu tylko w usta! Są szeroko rozwarte, a tu...!
Sięgnąłem do ust zmiażdżonego i wyjąłem z nich sztuczne podniebienie razem z dwoma górnymi zębami.
— To sztuczne zęby — mówiłem dalej. — Czy widzicie teraz dziury po nich?
Zdumienie wszystkich było ogromne.
— Nagroda za waszą przemianę już dana — mówiłem dalej. — Nazywacie się Leon Bender, a tu stoi wasza matka.
Sceny, która potem nastąpiła, niepodobna opisać. Ciśnięto się do mnie, pytano i ściskano tak, że uciekłem i wróciłem dopiero na okropny krzyk Dana Ettersa, który, odzyskawszy przytomność, odezwał się rykiem, silniejszym niż wrzaski Old Wabble’a. Nie można było powiedzieć doń ani słowa, bo ryczał już nie jak lew, lecz jak zgraja dzikich zwierząt. Nie mogliśmy tego znieść, dlatego odeszliśmy. Pomóc mu było niepodobieństwem, gdyż o podniesieniu skały i wydobyciu go z pod niej nawet myśleć nie było można. Musiał umrzeć na miejscu, w którem spełnił morderstwo. Gdy zamilkł, wróciliśmy do niego. On zacisnął zęby i patrzał na nas, bydlęcemi oczyma.
— Danielu Ettersie, czy mnie słyszycie? — zapytałem go.
— Old Shatterhand! Bądź przeklęty! — odpowiedział.
— Czy macie jakie życzenie?
— Bądź przeklęty na wieki wieków, psie jeden!
— Śmierć już was ogarnia, dlatego chciałbym się pomodlić z wami!
— Modlić się? Hahaha! Może lepiej...
Powiedział straszne słowo. Pytałem go mimoto dalej, a drudzy upominali i przestrzegali. On jednak miotał tylko przekleństwa i bluźnierstwa. By nie usłyszeć czegoś jeszcze gorszego, odeszliśmy, a on zaczął znowu ryczeć. Jakie to musiały być cierpienia, które wywoływały takie ryki! Mimo to nie dał się nakłonić do skruchy, lecz stawał się jeszcze zatwardzialszym.
Rozłożyliśmy się obozem tak daleko od niego, że krzyk jego dochodził nas tylko jak oddalone wycie wichru. Tam opowiadano sobie przez resztę popołudnia, wieczór i przez całą noc. O czem, to sobie łatwo wyobrazić. Było jeszcze niejedno pytanie i niejedna zagadka, ale ten, który mógł ją rozwiązać, był na tyle dyabelskim, że odmówił nam wszelkich wyjaśnień. Chodziliśmy do niego kilkakrotnie wieczorem i w nocy, lecz za każdym razem otrzymywaliśmy przekleństwa, zamiast odpowiedzi. Nie pozwolił się nawet wodą orzeźwić, a kiedy spróbowałem to uczynić, plunął mi w twarz. Potem ryczał, wył i bluźnił przez dłuższy czas. Rano przekonaliśmy się, że już nie żył. Umarł, nie jak człowiek, lecz jak wściekły pies, najgorsze bydlę. Zresztą brak mi słów na dosadne porównanie. Old Wabble był wobec niego aniołem. Zostawiliśmy go tak, jak leżał i ułożyliśmy nad nim wzgórek z kamieni. Czy Bóg będzie miłościw jego biednej duszy?
∗
∗ ∗ |
A teraz koniec, miły czytelniku! Wiem, że chciałbyś wyczerpujących wiadomości o każdej osobie. Gdybym ci je podał, pozbawiłbym się przyjemności powiedzenia ci o nich więcej w jednym z przyszłych tomów. Tylko co do Tokbeli muszę cię uspokoić. Obłąkanie jej przeszło w cichą melancholię, która pozwala jej słabo rozumieć wszystko, co ją spotyka. „Duch jej znowu jest przy niej“.
Usłyszysz także o Dicku Hammerdullu i Picie Holbersie. Ci przyjaciele są, ale czy są, czy nie są, to wszystko jedno, jeśli tylko są!