Old Surehand/Tom III/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Old Surehand |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Treść tomu trzeciego.
Str. 127
|
Często zarzucali mi towarzysze moich przygód, a potem czytelnicy moich książek, że z ludźmi złymi, którzy zachowywali się względem nas wrogo i szkodzili nam tylko, postępowałem zbyt łagodnie i pobłażliwie, kiedy dostawali się w moje ręce. Rozpatrywałem te zarzuty w każdym poszczególnym wypadku bezstronnie, ale zawsze dochodziłem do przekonania i dziś to widzę, że postępowanie moje było właściwe. Między zemstą a karą istnieje wielka różnica. Człowiek mściwy nie jest dobrym, działa nietylko nieszlachetnie, lecz nawet niegodziwie. Nie mając do tego prawa, uprzedza sprawiedliwość boską i ludzką, a puszczając wodze swemu egoizmowi i namiętności, okazuje słabość, zasługującą na pogardę. Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa karania. Kara jest zarówno naturalnym, jak nieuniknionym skutkiem każdego czynu, potępionego przez głos sumienia. Lecz nie może każdy, ani nawet ten, względem którego dopuszczono się złego postępku, uważać siebie za powołanego do sądzenia. W jednym przypadku bowiem może kara być niedozwoloną, a w drugim może łatwo nabrać cech zemsty, tak samo godnej potępienia. Gdzież znajdzie się człowiek tak czysty, wolny od winy i moralnie wysoki, żeby bez wezwania przez władzę mógł narzucić się na sędziego nad czynami bliźnich swoich?
Nadto nie należy każdego, kto popełnił błąd, grzech lub zbrodnię, uważać za jedynie winnego. Trzeba zbadać także pobudki czynu. Czy tylko cielesne i duchowe braki są wrodzone? A etyczne nie mogą być takimi? Nadto trzeba uwzględniać moc wychowania! Myślę tu o wychowaniu w szerszem znaczeniu, nietylko o wpływie rodziców, nauczycieli i krewnych. Inne tysiączne warunki życiowe działają na człowieka głębiej i donioślej, aniżeli starania tych osób, które wedle zwykłych pojęć są jego wychowawcami. Jeden wieczór w teatrze, jedna zła książka, jeden nieobyczajny obrazek może przyprawić o zgniliznę owoce dobrego wychowania rodzicielskiego. Ileż to grzechów ma na sumieniu ta hydra o milionach głów, zwana społeczeństwem! To społeczeństwo właśnie zabiera się z prawdziwą rozkoszą do sądzenia, ilekroć toczący je rak pokaże się na jednym z jego członków. Z jakiem to nabożnem wzniesieniem oczu, z jak odpychającem kręceniem nosa, z jaką trwogą przed dotknięciem odsuwają się od biedaka, na którego ciele powszechne zakażenie krwi doprowadziło właśnie do zapalenia i ropienia!
Jeśli mówię tak o stosunkach społeczeństw „cywilizowanych“, to w odniesieniu do ludów pół lub całkiem dzikich musi sąd mój wypaść jeszcze łagodniej. Człowiek dziki lub zdziczały, który nigdy nie miał właściwego miernika etycznego dla swych czynów, albo stracił ten miernik, jeszcze mniej może odpowiadać za swe ułomności, aniżeli grzesznik, który potknął się i upadł, pomimo że rozporządzał wszelkiemi podporami naszego wychwalanego umoralnienia. Prześladowany przez białych, chwytający broń w rękę Indyanin godzien jest raczej litości, aniżeli bata. Człowiek, odepchnięty na zawsze od „very moral and virtuous society“, znajdujący schronienie tylko na „Dzikim Zachodzie“ i upadający tam coraz niżej, ponieważ pozbawiony jest wszelkiego oparcia moralnego, pozostaje wprawdzie pod rygorem krwawych praw preryowych, lecz zasługuje, zdaniem mojem, na pobłażliwość. Wielkoduszny zawsze Winnetou nie odmawiał takim zwyrodniałym ludziom względów, ilekroć go o to poprosiłem. Czasem nawet czynił to z własnego popędu, nie czekając na moją prośbę.
Łagodność nasza przysparzała nam nieraz kłopotów — przyznaję — ale korzyści bezpośrednie postępowania naszego wynagradzały nam to sowicie. Gdybyśmy byli tylko dla przykładu tak postępowali, moglibyśmy wykazać się wielu pomyślnymi wynikami. Kto chciał się przyłączyć do nas, musiał się wyrzec okrucieństw i bezwzględności Zachodu i zostawał potem bezwiednie i mimowoli, jeśli nie w słowach, to w uczynkach nauczycielem i szerzycielem zasad ludzkości, które przy nas, żeby tak rzec, wdychiwał.
Old Wabble był także jednym z takich zwyrodniałych, któremu więcej pobłażaliśmy, aniżeli na to zasługiwał. Nietylko nasza zasadniczo i powszechnie stosowana łagodność grała w tem rolę. Przyczyniał się do tego także jego podeszły wiek i pierwsze wrażenie jego niezwykłej osobistości, które wywarła zwłaszcza na mnie. Nadto ja doznawałem w jego obecności osobliwego uczucia, które sprawiało, że postępowałem z nim łagodniej, niż na to zasługiwał za swoje czyny i tak zuchwale okazywaną bezbożność. Zdawało mi się, że niezależna odemnie, a jednak mieszkająca we mnie, wola nie pozwala mi nań godzić, przypominając mi niejako, że ten grzesznik stanie kiedyś przed boskim trybunałem. Puściłem go wolno nazajutrz po usiłowanem morderstwie i kradzieży koni w farmie Fennera i sądzę, że uczyniłem to zgodnie z wolą Winnetou. Wprawdzie Dick Hammerdull i Pitt Holbers sprzeciwiali się temu, a jeszcze bardziej urzędnik policyjny, Treskow, ale nie robili mi przynajmniej takich wyrzutów, jakie słyszałem od właściciela farmy. Ten nie mógł pojąć, jak mogliśmy bezkarnie wypuścić człowieka, od którego kuli ocaliły mnie jedynie bystre oczy Apacza. Mówił, że takiej głupoty nie spotkał nigdy w życiu i przysiągł, że zemstę weźmie w swoje ręce i zastrzeli Old Wabble’a, jak psa, jeśliby się poważył pokazać kiedy w farmie. Zresztą dowiódł Fenner i dzisiaj, jak miłe były mu nasze odwiedziny. Zaopatrzył nas w żywność, której mogło nam wystarczyć przynajmniej na pięć dni. Przez taki czas nie potrzebowaliśmy tracić czasu na zdobywanie mięsa zapomocą polowania. Korzyść z takiego udogodnienia poznaje się dopiero wtedy, kiedy z powodu blizkości czerwonych, albo białych nieprzyjaciół nie wolno strzelać, kiedy trzeba albo głód znosić, albo narażać się na niebezpieczeństwo zdradzenia się przed wrogami. Ten zapas żywności ułatwiał nam także nasze zadanie, bo mogliśmy, nie zatrzymując się, jechać prędko za Old Surehandem.
Właściwie należało nam zaraz po wyruszeniu z farmy poszukać śladów Old Wabble’a, który dał nam do poznania, co z jego strony grozi nam, a szczególnie mnie. Jeśli się wie o blizkości wroga, który chce wziąć na cel naszą głowę, zawsze lepiej jest znać miejsce jego pobytu w danym czasie. Chcieliśmy jednak jak najrychlej doścignąć Old Surehanda, gdyż przed sobą mieliśmy „generała“ i Toby’ego Spencera, którzy także zdążali do Colorado, przeto osoba starego „króla kowboyów“ miała dla nas znaczenie podrzędne.
Ponieważ Republikan-River zakreśla łuk za farmą Fennera, który chcieliśmy przeciąć, przeto, oddaliwszy się od wody, pojechaliśmy prosto na prerye Rolling, aby później znów wrócić do rzeki. Tu widzieliśmy ślady kowboyów, którzy ostatniej nocy bez skutku szukali Old Wabble’a i jego towarzyszy. Później i te ślady zniknęły. Aż do wieczora tego dnia nie napotkaliśmy żadnej istoty ludzkiej.
O tej porze musieliśmy przejść przez Republikan-River, a choć ta rzeka, jak wszystkie w Kanzas, jest szeroka i płytka, a zatem nietrudna do przeprawy, mimoto poprowadził nas Winnetou do brodu, który znał z dawniejszych czasów.
Znalazłszy się na drugim brzegu, przecięliśmy pas zarośli, które ciągnęły się nad rzeką, i wydostaliśmy się znów na otwartą preryę. Tu niedaleko owych zarośli biegł trop równolegle z rzeką w odległości może pięciuset kroków od nas. Dick Hammerdull wskazał nań palcem i rzekł do swego chudego przyjaciela:
— Czy widzisz ten ciemny pas w trawie, ty stary szopie, Picie Holbersie? Jak sądzisz, co to? Czy to nie trop ludzki przypadkiem?
— Jeśli sądzisz, że to trop, to nie mam nic przeciwko temu, kochany Dicku — odparł zapytany z właściwą sobie oschłością.
— Tak, to jest trop. Musimy pójść tam, żeby zobaczyć, skąd i dokąd prowadzi.
Sądził, że my będziemy tego samego zdania i tam się udamy, ale Winnetou zwrócił się w milczeniu na prawo wzdłuż brzegu, nie troszcząc się o trop. Nie mogąc tego pojąć, odezwał się do mnie Hammerdull:
— Czemuż tam nie jedziecie, mr. Shatterhand? Na Dzikim Zachodzie trzeba przecież każdy zauważony trop odczytać, wzgląd na bezpieczeństwo to nakazuje!
— Przyznaję słuszność — potwierdziłem.
— Musimy więc bezwarunkowo się dowiedzieć, w którym idzie kierunku.
— Prowadzi ze wschodu na zachód.
— Jakto? Tego nikt przed dokładnem zbadaniem nie może wiedzieć. Trop może także biec z zachodu na wschód.
— Jeśli tego nikt odgadnąć nie potrafi, to ja i Winnetou nie jesteśmy chyba ludźmi, bo my to wiemy.
— Nie może być, sir!
— Pshaw! Od kilku dni mamy wiatr z zachodu, a z tego powodu wszystka trawa położyła się końcami na wschód. Każdy dobry westman wie, że trop równoległy z tym kierunkiem nie jest tak wyraźny, jak odwrotny. Ten trop leży przynajmniej o pięćset kroków. Skoro go z tej odległości widzimy, w tem dowód, że jechano tędy ze wschodu na zachód.
— All devils, to bystry domysł! Jabym na to nie wpadł. Nieprawdaż, stary szopie, Picie Hojbersie?
— Jeśli sądzisz, że uważam cię za niezdolnego do rozwiązania podobnej zagadki, to masz słuszność — przyznał Holbers.
— Słuszność, czy nie, to wszystko jedno. Ty także łyżką nie jadłeś rozumu. Zapamiętaj to sobie! Ale, mr. Shatterhand, musimy mimo to zbadać trop i przekonać się, ile osób go zostawiło.
— Nie potrzebujemy na to zbaczać z drogi o pięćset kroków. Wszak widzicie, że wkrótce z nim się zetkniemy!
— Słusznie! I nad tem się nie zastanowiłem. Tyle lat uważałem siebie za dobrego westmana, a tu nad tą starą Republikan-River poznaję z przykrością, że powinienbym jeszcze wiele rzeczy się nauczyć. Prawda, mr. Shatterhand?
— To bardzo chwalebna świadomość, bo kto zdaje sobie sprawę ze swoich błędów i braków, ten znajduje się już na drodze poprawy. Jest to pociecha dla każdego, kto poczuje, że mu daleko do mistrzostwa.
Nie odjechaliśmy byli jeszcze zbyt daleko od brodu, kiedy rzeka, zboczywszy pod ostrym kątem ku północy, otworzyła na zachód wolną prerye. Zielony pas, który się ciągnął od tej strony i stykał się z zaroślami nad rzeką, kazał domyślać się obecności potoku, wpadającego do Republikan-River dalej po prawej stronie od nas. Do ostatniego zakrętu tego potoku przytykał lasek w odległości może jednej mili angielskiej od nas. Zatrzymaliśmy się, gdyż wspomniany trop zbliżył się był nagle z lewej strony do zakrętu rzeki, przy którym znajdowaliśmy się właśnie. Były to ślady jedynego jeźdźca, który spędził tam bardzo krótki czas. Nie zsiadał wcale, a odciski przednich nóg konia tworzyły półkole, w którego środku stały nogi tylne. Z tego należało wnosić, że jeździec, przybywszy ze wschodu, rozglądał się w trzech pozostałych kierunkach, czyli szukał kogoś, czy czegoś, poczem ruszył prosto do owego lasku, jako do szukanego miejsca. Na skutek tego naszego domysłu zwróciliśmy obaj z Winnetou wzrok w kierunku owego lasku.
Właściwie mogliśmy się o to nie troszczyć, kto był tym jeźdźcem, a lasek także nie miał w sobie nic szczególnego, ale trop był zostawiony zaledwie przed pół godziną, a ta okoliczność była już dostatecznym powodem do ostrożności i rozwagi.
— Uff! Wo-uh-ke-ca! — odezwał się Apacz, podnosząc rękę, by mi pokazać pewien oznaczony punkt lasku.
„Wo-uh-ke-ca“, to wyraz z narzecza Dakoty, oznaczający dzidę. Dziwiło mnie to, że Winnetou nie użył odpowiedniego słowa Apaczów. Przyczyna tego wyjaśniła mi się wkrótce. Zarazem przekonałem się wtedy znowu nie poraz pierwszy, jak bystre miał Winnetou oczy. Patrząc w kierunku jego wyciągniętej ręki, spostrzegłem na skraju lasku drzewo z wysuniętym daleko konarem, do którego przytwierdzona była dzida. Ja zobaczyłem ją, ale reszta towarzyszy nie zdołała jej zauważyć. W tem oddaleniu od nas wyglądała dzida jak kreska zrobiona ołówkiem na niebie, zaczerwienionem od zachodzącego słońca. Gdyby trop nie był zwrócił naszej uwagi na lasek, nikt z nas nie byłby zobaczył tej włóczni, chyba dopiero pod samem drzewem. Dick Hammerdull, usłyszawszy o naszem spostrzeżeniu, rzekł:
— Nie mogę jej dojrzeć, ale jeśli to rzeczywiście włócznia, jak mówicie, to każdy przecież wie, że włócznie nie rosną na drzewach. To pewnie jakiś znak.
— Znak człowieka, pochodzącego z Dakoty — potwierdził Winnetou.
— To więc jest dzida z Dakoty? — zapytał grubas, niezmiernie zdziwiony.
— Tak, nie wiem tylko, którego szczepu z Dakoty.
— Czy szczepu, czy nie, to wszystko jedno! To jest wprost cud osobliwy, że są oczy, które o milę potrafią rozpoznać włócznię. Teraz główna rzecz w tem, czy ta dzida może mieć jakieś znaczenie dla nas.
Ponieważ te słowa były zwrócone do mnie, przeto odpowiedziałem:
— Rozumie się, że nie jest dla nas obojętna. Oprócz Osagów niema tutaj innych Indyan z Dakoty. Ponieważ wiemy, że Osagowie wykopali teraz wojenne topory, wobec tego włócznia ta jest znakiem dla kogoś. Musimy oczywiście zbadać jego przeznaczenie.
— Czy pojedziemy tam?
— Tak.
— To jazda!
Zamierzał już puścić w ruch swoją klacz, lecz ja pochwyciłem jego cugle i upomniałem go:
— Czy chcecie wystawić na szwank swoją skórę? Ta włócznia oznacza prawdopodobnie, że tam siedzą Osagowie i czekają lub czekali na kogoś, bo ten jeździec, którego ślady tu widać, pojechał do nich, a przedtem szukał włóczni oczyma. Jeżeli podążymy wprost jego tropem, to nas zobaczy. Zapewne przyznacie mi słuszność, mr. Hammerdull?
— Hm! Czy przyznam, czy nie, to wszystko jedno, ale mówicie prawdę, mr. Shatterhand. Czy myślicie, że nas jeszcze nie widzieli?
— Tak sądzę. Nic odbijamy ani trochę od krzaków, w których stoimy, nikt więc nie mógł nas zauważyć. Jedźmy dalej! Widzicie, że Winnetou już opuścił to miejsce.
Apacz, człowiek czynu jak zawsze, nie troszcząc się o naszą rozmowę, skierował się był ostrożnie na północ. My ruszyliśmy za nim, a gdy straciliśmy lasek z oczu, zwróciliśmy się na zachód, żeby się dostać do potoku. Znalazłszy się nad jego brzegiem, mogliśmy, jadąc w górę jego biegu, pod osłoną zarośli zbliżyć się do lasku od północy. Tu Winnetou zsiadł z konia, dał mi potrzymać swoją strzelbę i powiedział:
— Moi bracia zaczekają tutaj, dopóki ja nie wrócę. Chcę zbadać, co tam jest pod tem drzewem z włócznią.
Zamierzał więc pójść do lasku na zwiady i wlazł w zarośla, ażeby przystąpić do wykonania tego trudnego zadania. Obowiązki tego rodzaju brał on najchętniej na siebie. My nie sprzeciwialiśmy mu się zwykle, gdyż w podchodzeniu nieprzyjaciela nikt mu dorównać nie mógł. My, zsiadłszy z koni, zapędziliśmy je w zarośla aż do potoku, żeby się napiły wody i usiedliśmy tam na ziemi, by zaczekać na powrót Apacza. Jeśli Osagowie istotnie znajdowali się w lasku, to nieobecność jego mogła potrwać kilka godzin. Lecz on zaledwie po upływie pół godziny zjawił się obok nas i oznajmił:
— Blada twarz siedzi pod drzewem z włócznią i czeka na czerwonego wojownika, który był tam przez pół dnia i odjechał, ażeby zaopatrzyć się w mięso.
Mnie wystarczyły zupełnie te wskazówki, dowodzące ogromnej bystrości Apacza, ale Dick Hammerdull, dla którego nie były dość wyczerpujące, zapytał:
— Czy wódz Apaczów był w lasku?
Winnetou skinął głową potwierdzająco.
— I nie widział żadnego Indyanina?
Apacz potrząsnął głową przecząco.
— A kto może być ten biały, który spoczął pod drzewem?
— Old Wabble — odpowiedział krótko Winnetou.
— Do kroćset piorunów! Czego ten kowboy tam chce?
Winnetou wzruszył ramionami, a grubas pytał dalej:
— Na którego Indyanina czeka Old Wabble?
— Na Szako Matte[1].
— Szako Mattę? Nie znam go i nic o nim jeszcze nie słyszałem. Czy wódz Apaczów go zna?
Winnetou skinął znów głową. Nie lubiał, gdy go o co wypytywano natrętnie, dlatego ja z ukrytą przyjemnością czekałem na chwilę, kiedy skończy się jego cierpliwość. Tymczasem mały grubas dopytywał się dalej ciekawie:
— Czy ten czerwony dzielny jest, czy tchórz?
To pytanie było zbyteczne, bo Szako Matto znaczy „siedm niedźwiedzi“, rozumie się szarych, a tchórzliwy Indyanin nie wychodzi na zwiady. Kto zabił siedm niedźwiedzi i bez towarzyszy wstępuje na ścieżkę wojenną, ten musi odznaczać się odwagą. Winnetou przeto nie odpowiedział już nic, a to skłoniło Hammerdulla do powtórzenia pytania. Gdy i potem nie dostał odpowiedzi, rzekł:
— Dlaczego Winnetou już milczy? Wszak dobrze jest wiedzieć, czy ma się do czynienia z przeciwnikiem dzielnym, czy z tchórzem.
Na to zwrócił się Apacz do niego twarzą i przemówił tonem łagodnym, a mimoto ogromnie odpychającym:
— Dlaczego Old Shatterhand o nic się nie pytał? Trzeba wpierw myśleć, a potem mówić, bo pytać o rzeczy, które można sobie bez niczyjej pomocy wyjaśnić, znaczy marnować czas. Do myślenia wystarczy jeden człowiek, a do mówienia potrzeba przynajmniej dwu. Mój biały brat Hammerdull posiada zapewne bardzo dużo mózgu i dobrym jest myślicielem. Jest przynajmniej dość gruby na to!
Widziałem, że zganiony chciał z początku wybuchnąć gniewem, ale cześć, jaką żywił dla Winnetou, sprawiła, że zapanował nad sobą i odpowiedział spokojnie:
— Czy dość gruby, czy nie, to nietylko obojętne, lecz nawet wszystko jedno. Ośmielam się jednak zauważyć, że nie mogę myśleć brzuchem, bo mózg ma, jak wiadomo, siedzibę w głowie, a nie w brzuchu. Prawda, stary szopie, Picie Holbersie?
— Nie — odrzekł zapytany krótko jak zwykle.
Nie często się zdarzało, żeby cienki odmówił grubemu słuszności, toteż Hammerdull zawołał wielce zdziwiony:
— Nie? Dlaczego?
— Bo stawiałeś pytania, które każą przypuszczać, że istotnie mózg twój nie w głowie leży, lecz w tej okolicy ciała, w której u innych, dobrze zbudowanych, ludzi znajduje się wątroba, albo śledziona.
— Co? Ty drwisz ze mnie? Słuchaj, ty stary szopie, Picie Holbersie! Nie pozwalaj sobie na to, bo łatwo...
Tu ja przerwałem mu skinieniem ręki i nakazałem milczenie, gdyż Winnetou wziął swoją strzelbę i pochwycił konia za cugle, ażeby opuścić miejsce, na którem obozowaliśmy chwilowo. Nie zrobił tego z niechęci do Dicka i Pitta, którzy sprzeczali się napół żartem, a napór poważnie, ale dlatego, że teraz było coś ważniejszego do czynienia. My zabraliśmy także nasze konie i udaliśmy się na skraj zarośli. On poprowadził nas, nie zsiadając z konia, wzdłuż zarośli, dopóki nie zbliżyliśmy się do lasku. Tam rzekł do nas stłumionym głosem:
— Old Shatterhand pójdzie ze mną, a reszta białych braci zostanie tutaj, dopóki nie zabrzmi trzykrotny świst. Potem przyjdą do drzewa, na którem wisi włócznia, gdzie zastaną nas z jeńcami i przyprowadzą konie z sobą.
Powiedział to z taką pewnością, jakby był wszechwiedzącym i mógł z góry oznaczyć, co się stanie. Odłożył strzelbę, a ja moje obydwie, poczem poszliśmy, nie wychylając się z zarośli, w górę potoku, który nas miał zaprowadzić do lasku.
Zmrok już zapadał, my znajdowaliśmy się jeszcze w gęstwinie, a dokoła nas było ciemniej, niż na preryi. Mimoto posuwaliśmy się naprzód bez najmniejszego szmeru. Dotarłszy do miejsca, w którem brzegi potoku zwracały się w prawo, mieliśmy już przed sobą lasek bez podszycia, czyli wygodniejszy do podchodzenia. Przemykając się od drzewa do drzewa, zbliżyliśmy się wreszcie do tego, na którem wisiała włócznia. Stało ono na skraju lasku wśród rzadszych zarośli, wskutek czego było tam jaśniej, aniżeli pod gęstemi koronami, pod któremi myśmy się znajdowali, przeto, nie pokazując się, mogliśmy widzieć, co się dzieje pod owem podejrzanem drzewem.
Była tam dawna, opuszczona jama królicza, pod małym, ale dochodzącym metra wzgórkiem. Pod tym wzgórkiem siedział były „król kowboyów“. Koń jego pasł się w niewielkiej odległości od niego na otwartej polanie. Ta okoliczność dowodziła, że Old Wabble czuł się tu bardzo bezpiecznie, albowiem w przeciwnym razie byłby konia ukrył w lesie, podobnie jak się to stało z drugim koniem, którego ujrzeliśmy przywiązanego do drzewa. Ten silnie zbudowany ogier ciemno-gniady, osiodłany był po indyańsku, a pod siodłem miał na grzbiecie ciemną kapę skórzaną, co jest u Indyan rzadkością. Na kapie powycinane były figury, przedstawiające siedm niedźwiedzi, które wyraźnie odbijały dlatego, że pod czarną kapą podłożona była biała, również skórzana. Na tem zjawisku się opierając, mógł Winnetou tak pewnie twierdzić, że Old Wabble czeka na Szako Mattę, którego nazwisko oznaczało „siedm niedźwiedzi“.
Ten stan rzeczy, jakiśmy zastali, wskazywał na to, że wódz odszedł tylko na krótki czas, by podejść jaką zwierzynę w celu zdobycia żywności. Cennego konia zostawił samego, a z tego należało wnosić, że uważał tę okolicę i lasek za zupełnie bezpieczne. Obecność Old Wabble’a, czekającego nań tak spokojnie, kazała się domyślać, że tu szło o jakąś szczególną zmowę między nimi. Nie trudno było odgadnąć, jakiego to rodzaju zmowa była. Old Wabble’a nazywano dawniej „dręczycielem Indyan“. Wszyscy czerwoni nienawidzili go oczywiście i bali się bardzo. Wódz indyańskiego plemienia wobec tej nienawiści mógł tylko wtedy wejść z nim w przymierze, jeśli się spodziewał po niem wielkich korzyści. Osagowie znajdowali się na ścieżkach wojennych, mogło więc chodzić tylko o jakieś łajdactwo, wymierzone najprawdopodobniej przeciwko białym. Nie poraz pierwszy to łączył się Szako Matto z Old Wabble’m, używając go jako szpiega.
Kiedy Winnetou z taką pewnością mówił, że towarzysze nasi znajdą przy nas dwu jeńców, był przekonany, że niedługo będziemy czekali na powrót Osagi. Ja tak samo sądziłem, gdyż o zabiciu jakiej zwierzyny po nastaniu ciemności nie mogło być mowy. Jakby na potwierdzenie słuszności naszego zapatrywania ujrzeliśmy, patrząc między pnie na daleką preryę, Indyanina, zdążającego do lasku tak swobodnie, jak gdyby się nie obawiał obecności żadnej żywej istoty.
Im bardziej zbliżał się do nas swym szczególnym chodem, którego powodem jest brak napiętków przy mokassynach, tem lepiej można go było poznać. Niezbyt wysoki, lecz niezmiernie szeroko zbudowany, lat może pięćdziesięciu, robił wrażenie człowieka, nadzwyczaj silnego. W jednej ręce niósł strzelbę, a w drugiej zabitą kurę preryową. Dochodząc do lasu, zobaczył widocznie pomimo ciemności ślady, bo zatrzymał się i zwróciwszy się twarzą do gąszczu, zawołał znośną angielszczyzną:
— Kto jest ten, który zostawił ten ślad i znajduje się teraz między drzewami?
Winnetou położył rękę na mojem ramieniu, co miało mi zastąpić widok jego uśmiechu, wywołanego głupiem zachowaniem się Osagi. Jego bowiem pytanie było całkiem zbyteczne, gdyż albo w lasku znajdował się jego przyjaciel i sprzymierzeniec, a w takim razie mógł tam wejść bez obawy, albo ukrył się nieprzyjaciel, przed którego zamachem nie ochroniłoby go to pytanie. Jak się tego Osaga spodziewał, zawołał stary kowboy głosem donośnym:
— To ja, Old Wabble. Chodź tu!
— Czy są z tobą inne blade twarze?
— Nie. Czy nie widziałeś po śladach, że sam przyszedłem?
Wniosek Old Wabble’a nie był słuszny. Wszak mógł mieć towarzyszy, którzy, odłączywszy się od niego, mogli potem podobnie jak my dojść z drugiej strony do lasku. Old Wabble niewątpliwie nie sam znajdował się nad Republikan-River, ale towarzyszy jego nigdzie nie było widać. Albo chciał ukryć przed nimi to, że zetknął się z Osagą, albo zostawił ich może z powodu nas.
Szako Matto zbliżył się powoli do Old Wabble’a, gdyż ciemność nie pozwalała na szybkie kroki, usiadł obok niego i zapytał:
— Kiedy Old Wabble przyszedł tutaj?
— Prawie przed dwiema godzinami — odpowiedział starzec.
— Czy zauważył odrazu znak umówiony?
— Nie. Gdy oglądnąłem się nad zakrętem rzeki, pomyślałem sobie, że ten lasek nadaje się dobrze na kryjówkę. Przyjechałem tu i zobaczyłem włócznię. Bardzo dobre wybrałeś miejsce.
— Jesteśmy tutaj bezpieczni, bo prócz nas niema dokoła nikogo nawet na daleką przestrzeń. Ja jestem tu już od wczoraj, bo w tym dniu miałeś przybyć. Musiałem czekać na ciebie do dzisiaj, zapas mięsa mi się skończył, dlatego odszedłem był, by upolować ptaka.
Old Wabble odczuł ten wyrzut i odpowiedział:
— Niech się wódz Osagów nie gniewa, że musiał na mnie czekać. Powiem mu potem, dlaczego się spóźniłem, a ta wiadomość sprawi mu wielką przyjemność.
— Czy Old Wabble był w farmie Fennera?
— Tak. Przybyliśmy do niej na krótko przed południem. Zwiedzenie trzech innych farm, na które także zamierzacie napaść, zabrało nam więcej czasu, aniżeliśmy przypuszczali. Mimo to byłbyś czekał na nas tylko do nocy, gdyby nie ważna zdobycz, którą możesz otrzymać, jeśli zgodzisz się na moje wnioski.
— Jaką zdobycz ma Old Wabble na myśli?
— O tem dowiesz się później. Najpierw chciałbym opisać stan tych czterech farm, na które się wybieracie.
Przysunąwszy się teraz całkiem blizko do kopca króliczego, słyszeliśmy każde ich słowo, bo w swej dziwnej nierozwadze mówili prawie głośno. Podsłuchana rozmowa potwierdziła moje przypuszczenie co do szpiegostwa Old Wabble’a na rzecz Osagów. Chodziło o ograbienie czterech wielkich farm włącznie z posiadłością Fennera. Były to dawne dzieje, powtarzające się niestety stale. Biali oszukali Osagów w dostawach, a ci, żeby to sobie wynagrodzić, zajęli bydło jednej z farm. Właściciel farmy puścił się ze swoimi ludźmi za nimi w pogoń i zabił kilku ich wojowników. Zdaniem Osagów, wymagało to z ich strony zemsty, dlatego na radzie wojennej postanowiono wydać walkę bladym twarzom. Najpierw miano uderzyć na cztery wielkie farmy nad Republikan-River. Ponieważ jednak służyła w tych farmach pokaźna liczba kowboyów, a czerwoni bali się tych napół dzikich i śmiałych ludzi bardziej, niż innych, przeto wysłali szpiegów, by się dowiedzieć, z ilu kowboyami będzie sprawa. Z ostrożności nie mogli do tego zadania użyć Indyan, a tem mniej wojowników własnego szczepu. Szako Matto zwrócił już był uwagę na kilku mieszańców, o których wiedział, że nie odczuwali tej wielkiej różnicy między złem a dobrem, kiedy nagle przypadek sprowadził mu Old Wabble’a i jego towarzyszy. Widocznie Indyanin był już z nim kiedyś w podobnem porozumieniu, bo byłby mu nie zrobił takiej propozycyi, na którą ten zresztą odrazu się zgodził. Stanęła umowa, że Osagowie zabiorą sobie skalpy, broń i trzody napadniętych, Old Wabble zaś resztę mienia, oczywiście pieniądze lub przedmioty, dające się łatwo sprzedać. Kto właściwie parł do tego łotrostwa Szako Matto, czy Old Wabble, tego można się łatwo domyślić. Wódz Osagów nie nazywał „króla kowboyów“ swoim „białym bratem“, lecz Old Wabblem, w czem dowód, że takie osobniki zarówno u Indyan, jak i u cywilizowanych bladych twarzy podobnej czci doznają.
Gdy Old Wabble puszczał się na zwiady, nie byli jeszcze Osagowie przygotowani do wyprawy, ponieważ zaś zbadanie stosunków obronnych czterech farm było bardzo ważnem dla udania się przedsięwzięcia, przeto wódz wybrał się sam, ażeby nad zakrętem rzeki Republikan usłyszeć sprawozdanie starego. Dzida miała oznaczać miejsce spotkania.
Old Wabble zdał sprawę ze swego poselstwa, a z jego słów wynikało, że farmy można wziąć z małemi stratami w czerwonych wojownikach. Rady jego w tym względzie pomijam, gdyż wskutek naszego wmieszania się w tę sprawę zaniechano napadu. Wódz zresztą mało narazie na to zważał, a wrócił do owej „ważnej zdobyczy“, o której wspomniał Old Wabble na początku rozmowy.
— Wódz Osagów — rzekł chytrze stary kowboy — musi mi odpowiedzieć wpierw na kilka pytań, zanim usłyszy, o co chodzi. Czy znasz wodza Apaczów, Winnetou?
— Znam tego psa!
— Nazywasz go psem? Czy kiedy okazał się wrogiem wobec ciebie?
— Nieraz! Przed trzema laty wykopaliśmy byli topory wojenne przeciw Szeyennom i w kilku potyczkach zabiliśmy byli już wielu ich wojowników. Wtem zjawił się on i objął nad nimi dowództwo u boku ich naczelnika. Winnetou bojaźliwy jest jak kujot, ale przebieglejszy, niż tysiąc bab. Najpierw udał, że chce z nami walczyć, ale nagle cofnął się i zniknął po drugiej stronie Kanzasu. Kiedy my szukaliśmy tam napróżno jego i zbiegłych Szeyennów, on pośpieszył czempędzej do naszych wigwamów i zabrał nasze trzody i inny dobytek. Z naszego obozu urządził twierdzę, w której siedzieli pozostali nasi wojownicy, starcy, kobiety i dzieci i on z Szeyennami. W ten sposób zmusił nas do zawarcia pokoju, który jego nie kosztował ani kropli krwi, a nas pozbawił sławy naszego męstwa. Niech Wielki Duch sprawi, żeby ten parszywy Pimo wpadł mi już raz w ręce!
Fortel wojenny, o którym Szako Matto teraz opowiedział, był arcydziełem mojego Winnetou. Niestety, nie byłem świadkiem tego, ale od niego samego znałem wszystkie szczegóły tego zajmującego manewru, którym nietylko ocalił od pewnej zagłady zaprzyjaźnionych Szeyennów, lecz nawet pomimo liczebnej przewagi nieprzyjaciół poprowadził ich do zwycięstwa bez krwi rozlewu.
— Dlaczego nie zemściliście się na nim? — spytał Old Wale. — Przecież pojmać go tak łatwo! On rzadko przebywa w wigwamach swoich Apaczów, bo zły duch pędzi go ciągle po preryach i górach. Nie lubi otaczać się towarzyszami, wystarczyłoby więc rzucić się na niego, żeby go dostać w swoją moc.
— Mówisz, jak gdybyś się nie zastanawiał nad słowami. Właśnie dlatego, że włóczy się nieustannie, trudno go schwytać. Wskazywano nam już nieraz miejsca, w których się miał znajdować, ilekroć jednak przyszliśmy tam, już go nie było. On podobny jest do zapaśnika, którego nie można ująć, bo ciało ma tłuszczem wysmarowane. Czasem jest się już pewnym, że się go schwyta, ale wtedy zjawia się przy nim blada twarz, którą nazywają Old Shatterhand. Ten biały to największy czarownik na świecie. Jeśli on jest z Apaczem, to i stu Osagów nie zdoła na nich uderzyć, a tem mniej przytrzymać.
— Ja ci dowiodę, że się łudzisz w tym względzie. Czy Old Shatterhanda uważasz także za swego wroga?
— Uff! Jego nienawidzimy jeszcze bardziej, aniżeli Winnetou. Ten jest przynajmniej Indyanin i należy do wielkiego narodu czerwonych, ale tamten to biały, który już za to samo ściąga na siebie naszą nienawiść. On dopomagał raz Utahom, którzy z nami walczyli, okazał się najgroźniejszym wrogiem Ogellallajów, naszych przyjaciół i braci. Okulawił strzałami kilku naszych, kiedy go chcieli pojmać, a teraz ci nieszczęśliwcy podobniejsi są do starych bab, niż do wojowników. Lepiej byłoby się stało, gdyby ich był pozabijał. Ten pies powiada, że tylko wtenczas odbiera życie swoim wrogom, gdy go zmuszą do tego. Pakuje im kule ze swej czarodziejskiej strzelby w kolana, albo w biodra i pozbawia mężów na całe życie zdolności do wojowania. To okropniejsze od najpowolniejszej śmierci. Biada mu, gdy się dostanie w nasze ręce! Ale do tego nigdy nie dojdzie, bo on i Winnetou podobni są do wielkich ptaków, które unoszą się wysoko nad morzem i nie zlatują tyle na dół, żeby je można było złowić.
— Znowu się mylisz. Przeciwnie, oni nawet często na dół zlatują. Wiem nawet, że teraz są na ziemi, że więc bardzo łatwo będzie ich można pochwycić.
— Uff! Czy to możliwe?
— Tak.
— Czy ich widziałeś?
— Nawet mówiłem z nimi.
— Gdzie, gdzie? Powiedz prędzej!
Skwapliwość jego i niepokój dowiodły nam jeszcze raz, jak bardzo pragnął nas pochwycić. Old Wabble odparł po namyśle z tem większym spokojem:
— Mogę ci dopomóc w pojmaniu Winnetou, Old Shatterhanda i jeszcze trzech bladych twarzy, bo wiem, gdzie się znajdują, ale tajemnicę tę wyjawiłbym ci tylko pod pewnym warunkiem.
— Pod jakim?
— Weźmiemy do niewoli wszystkich pięciu. Wy dostaniecie tamtych białych, a mnie zostawicie Old Shatterhanda i Winnetou.
— Kto są te trzy blade twarze?
— Dwaj westmani: Dick Hammerdull i Pitt Holbers, oraz urzędnik policyi, nazwiskiem Treskow.
— Tych nie znam! Ale jak możesz wymagać od nas, żebyśmy, pojmawszy wszystkich pięciu, wzięli trzech, którzy nam są zupełnie obojętni, a tobie oddali dwu, na których nam tyle zależy?
— Muszę tego żądać, bo chciałbym się zemścić na Winnetou i Old Shatterhandzie. Zemsty jestem tak spragniony, że życiebym poświęcił, byleby tylko ją wywrzeć!
— My nie mniejszą złość ku nim żywimy.
— Być może. Ponieważ jednak ja mam ich w pułapce, przeto mnie należy się pierwszeństwo, ja powinienem dostać w swe ręce tych, o których mi chodzi.
Wódz Osagów namyślał się przez chwilę, a potem rzekł:
— Gdzie oni są?
— Całkiem blizko; th’ is very clear.
— Uff, uff! Ktoby to przypuszczał? Ale czy ci nie umkną z tej pułapki?
— Potrzebuję tylko pewnej liczby twoich wojowników, żeby ich pochwycić.
— Potrzeba ci moich wojowników? Inaczej nie zdołasz ich pojmać?
— Nie.
— To znaczy, że ich jeszcze nie masz w swej mocy. Chcesz dopiero przy pomocy moich wojowników złapać ich w matnię. Dziwię się wobec tego, że stawiasz tak wysokie wymagania i żądasz dla siebie tych właśnie, którzy podpadli naszej zemście!
— To nie dostaniecie nic, jeśli nie spełnisz mojej woli.
— Uff! A co tybyś osiągnął, jeśliby ci nie pomogli wojownicy Osagów? Nic, zupełnie nic! Za wiele ode mnie wymagasz!
Sprzeczali się przez kilka chwil. Szako Matto był za mądry na to, żeby się dać okpić, Old Wabble zaś, widząc, że musiałby wyrzec się zemsty, jeśliby nie zmniejszył swych żądań, wolał poprzestać na jednej osobie. Oświadczył więc po namyśle Indyaninowi:
— Dobrze! Na dowód, że jestem ustępliwy, dodam wam do owych trzech białych jeszcze Winnetou, ale Old Shatterhand musi być mój bezwarunkowo. Z nim mam o wiele większy rachunek, aniżeli z Winnetou.Jeżeli mi jego odmówisz, to wolę tamtych trzech zostawić w spokoju. To moje ostatnie słowo. Czyń, co uważasz za stosowne!
Osaga nie czuł wielkiej ochoty do zgodzenia się na to żądanie. Byłby z przyjemnością mnie sobie wziął, ale wkońcu zrozumiał, że lepiej zadowolić się tem, co mu Old Wabble ofiarował, niż wyrzec się sposobności wywarcia zemsty na Winnetou. Nie sprzeciwiał się więc dłużej, lecz rzekł:
— Niech tedy Old Wabble weźmie sobie Old Shatterhanda. Teraz jednak powinienem nareszcie się dowiedzieć, gdzie tych pięciu się znajduje i jak możemy ich schwytać.
Stary kowboy opowiedział, że spotkał nas w farmie Fennera, lecz nie wspomniał o tem, w jak przykrem położeniu znalazł się przy tej sposobności.
— Teraz już wiesz — mówił, kończąc opowiadanie — dlaczego nie mogłem stawić się tu na czas. Musiałem wybadać wszystko, co dotyczy tych pięciu drabów i obmyśleć środki, któreby nam ułatwiły połów. Kowboye w farmie nie wiedzieli, na jakiej ja stopie pozostaję z Winnetou i Old Shatterhandem. Jeden z nich zapytał w farmie, po co oni przybyli nad Republikan-River i podzielił się tą wiadomością z drugimi. Ja podsłuchałem pasterzy, a potem, gdy się ściemniło, podszedłem pod okno. Oni siedzieli z Fennerem w izbie, opowiadając różne przygody ze swego życia. Tu i ówdzie padła uwaga o ich obecnych zamiarach. Udają się do Colorado, dokąd przed nimi pojechał inny biały, również nieubłagany wróg Indyan. Z nim mają się spotkać, nie pamiętam już gdzie, bo dobrze nie dosłyszałem, a potem napadną na gromadę bladych twarzy...
— O którym białym mówisz? — przerwał staremu wódz Osagów.
— Nazywają go zwykle Old Surehand.
— Old Surehand? Uff! Tego psa ścigaliśmy raz bezskutecznie przez trzy dni. On zastrzelił nam wtedy dwu wojowników i kilka koni, a od tego czasu nie pokazuje się w naszych stronach widocznie z obawy przed naszą zemstą.
— Znowu się mylisz. On był przed kilku dniami w farmie Fennera, a ponieważ stamtąd podążył do Colorado, przeto musiał przejeżdżać przez wasz kraj. Z tego wynikałoby, że się was nie boi.
— Zapewne otrzymał od złego ducha dar robienia się niewidzialnym! Za to, jeśli nie pójdzie przez wielkie góry, napewno wpadnie nam w ręce w drodze powrotnej. Niewątpliwie ze strachu przed nami jechał tylko nocą, gdyż w przeciwnym razie bylibyśmy go widzieli.
— Nawet gdyby tak było, bylibyście zobaczyli jego ślady w dzień. Strachu ten hultaj nie zna. Jak mało zresztą ludzie was się boją, możecie wnosić z tego, że śmiertelni wasi wrogowie, Winneton i Old Shatterhand, przybyli tu, choć bezwątpienia wiedzą, że wykopaliście topory wojenne.
— Milcz! Odważyli się na to nie dlatego, że obcą im jest trwoga przed nami, lecz wskutek tego, że Duch Wielki oślepił ich i chce wpędzić w nasze ręce. Przedewszystkiem trzeba się dowiedzieć, gdzie teraz przebywają i którędy podążą dalej.
— Czy sądzisz, że przyszedłem do ciebie, nie zbadawszy tej sprawy? Zarządziłem wszystko tak, że nie potrafią nam ujść. Nie wiem wprawdzie, jak długo zabawili w farmie Fennera, gdyż musiałem odjechać, ale to pewne, że dziś stamtąd wyruszyli, bo chcą doścignąć Old Surehanda. Jasnem jest, że pojadą wzdłuż rzeki, a ponieważ muszą przeprawić się na drugi brzeg, przeto na wszystkich miejscach, nadających się do tego, porozstawiałem moich towarzyszy. Z tego właśnie powodu sam tu przybyłem. Strażnicy mają pilnować, kiedy tych pięciu łotrów przeprawi się przez rzekę, pójść za nimi potajemnie i donieść nam, dokąd pojechali. Przyznasz mi, że chytrze to urządziłem.
— Old Wabble postąpił bardzo rozumnie! — oświadczył Osaga.
Ja i Winnetou, którzy słuchaliśmy tego, byliśmy innego zdania. Stary „king of the cowboys“ pomylił się właśnie grubo, przypuszczając, że podążymy wzdłuż rzeki. My przecięliśmy, jak wspomniano, łuk, zakreślony tu przez Republikan-River i wyprzedziliśmy znacznie jego strażników. Mogli tam czekać, dopóki im się podobało.
— Wódz Osagów — mówił dalej Old Wabble — przyzna mi, że uczyniłem wszystko, co mogłem. Teraz chodzi tylko o to, żeby twoi wojownicy znaleźli się tam, gdzie należy.
— Zaraz po nich wyruszę — rzekł Szako Matto.
— Czy oni są daleko stąd?
— Mają zgromadzić się nad Wara-tu[2], na wielkiej drodze bawołów. Miejsce to leży tak daleko od rzek, któremi lubią podróżować blade twarze, iż wszyscy moi wojownicy mogą się tam zejść, nie narażając się na to, żeby ich jaki biały zobaczył. Blade twarze mogą wprawdzie wiedzieć, że wykopaliśmy topory wojenne, lecz nie domyślą się, skąd grozi im napad.
— Ja nie wiem, gdzie leży Wara-tu. Jak długo trzeba tam jechać na koniu?
— Mój koń wypoczął, a to najlepszy biegun Osagów. Mogę tam być na długo przed świtem, a koło południa przyprowadzić ci tylu wojowników, ilu potrzeba do schwytania czterech białych i Apacza.
— Ilu ich będzie?
— Dwudziestu wystarczy.
— Niech ci się tak nie zdaje. Zadanie nasze byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby Old Shatterhand nie miał tego przeklętego sztućca, który wy uważacie za strzelbę czarodziejską. Wprawdzie niema mowy o jakichś czarach, ale sztuciec ten w ręku swego właściciela przedstawia wartość przynajmniej dwudziestu ludzi, albo trzydziestu strzelb w ręku zwykłych westmanów. Powiem ci, że raz ukradłem Old Shatterhandowi ten sztuciec, lecz nie udało mi się wystrzelić z niego. Ma on konstrukcyę tak tajemniczą, że daremnie łamałem sobie nad tem głowę. Nie zdołałem poruszyć żadnej sprężyny, ani śruby.
— Uff, uff! Ukradłeś mu tę strzelbę i nie zatrzymałeś jej?
— Słusznie się dziwisz temu, że mię zmuszono do jej oddania, ale to było zupełnie tak, jakby wszyscy dyabli sprzysięgli się przeciwko mnie. Powinienem był połamać i rozbić tę strzelbę, ale generał mi przeszkodził. Ten łajdak chciał zachować strzelbę dla siebie i nie pozwolił, żebym...
Utknął w połowie zdania, gdyż przyszło mu na myśl, że lepiej byłoby milczeć o tej sprawie, która się tak źle dla niego skończyła. Wódz Osagów zapytał:
— Old Wabble mówi o jakimś generale. Czemu urywa swoją mowę tak prędko?
— Bo toby do niczego nie doprowadziło: Są ludzie, których imienia lepiej nie przepuszczać przez usta. Mam jednak nadzieję, że on wpadnie mi jeszcze w ręce przed moją śmiercią. Wtenczas dostanie dziesięć razy więcej batów, aniżeli w Helmers Home, gdzie w bezgranicznej swej nikczemności zdradził, że ja... pshaw! Dziś jeszcze tak mnie to gryzie, jak gdyby wczoraj się to stało. Ale naco tracić tyle słów? Musimy jeszcze wiele ważniejszych rzeczy omówić. Wódz Osagów zatem gotów jest pojechać po dwudziestu wojowników? To nie wystarczy. Potrzeba przynajmniej pięćdziesięciu; th’ is clear.
Szako Matto mówił przedtem tylko o dwudziestu, ażeby się nie narazić na podejrzenie, że się boi, teraz jednak zgodził się szybko:
— Old Wabble wie z pewnością, co mówi. Skoro sądzi, że nie obejdzie się bez pięćdziesięciu wojowników, to niech się stanie podług jego woli. Pośpieszę zaraz po nich.
— A ja mam zostać tutaj, dopóki nie wrócisz?
— Tak.
— Czy nie byłoby lepiej, żebym z tobą pojechał?
— Nie. Ty musisz tu zostać, ażeby przyjąć swoich ludzi. Oni nie znają dobrze miejsca, w którem się znajdujesz, dlatego trzeba rozniecić tutaj wielkie ognisko, żeby daleko świeciło.
— Tego uczynić nie wolno, bo zobaczyliby je Winnetou i Old Shatterhand, gdyby nadeszli...
Nie dokończył już, gdyż w tej chwili chwycił go Winnetou obiema rękami za gardło. Szako Matto przystąpił był właśnie do swego konia, ażeby go odwiązać. Gdy Apacz wziął na siebie Old Wabble’a, ja pomknąłem za Osagą, podniosłem się za jego plecyma, chwyciłem go lewą ręką za kark, a prawą uderzyłem go swoim sposobem, a on skurczył się i runął na ziemię. Wtedy ja zaniosłem go na miejsce, na którem przedtem siedział, a tam Winnetou uporał się już był z Old Wabble’m. W dwie minuty może byli obydwaj skrępowani, a Winnetou świsnął trzy razy, bo to był znak, umówiony z towarzyszami. Wkrótce nadeszli wszyscy trzej z naszymi końmi i strzelbami. Jeńców, którzy nie odzyskali byli jeszcze przytomności, położono napoprzek grzbietów końskich i przywiązano jak wory. Następnie wyszliśmy z owego lasku, ażeby nie spotkać się z towarzyszami Old Wabble’a, bo gdyby się był choć jeden z nich dostał niepostrzeżenie do owego drzewa z włócznią, bylibyśmy się narazili na największe niebezpieczeństwo. Pojechaliśmy najpierw w górę potoku, a potem prosto przez preryę. Po pewnym czasie znaleźliśmy odosobnioną grupę krzaków i tam się zatrzymaliśmy. Grunt był tam wilgotny i dość głęboko przez bawoły wygnieciony. Na dnie tego wgłębienia mogliśmy wśród zarośli rozniecić małe ognisko, którego blask nie dochodziłby do preryi.
Odwiązaliśmy od koni obu jeńców i położyliśmy przy ognisku. Z ogłuszenia otrząsnęli się oni już przedtem, ale w drodze milczeli. Gdy teraz ujrzeli nasze twarze, wódz nie odezwał się ani słowem, Old Wabble zaś krzyknął w przerażeniu, szarpiąc nadaremnie więzy:
— Do kroćset piorunów! Znowu ci nabożni pasterze, którzy tym razem nie jedną, lecz dwie owieczki poprowadzą na paszę! Skąd wam przyszło na myśl schwytać mnie znowu? Czy żal wam było tych rozżarzonych węgli, które, jak wam się zdaje, rozsypaliście na mej siwej głowie?
Winnetou był za dumny na to, żeby odpowiadać, a ja poszedłem za jego przykładem. Ale Dick Hammerdull, wiedząc z rozmowy ze mną, co starzec przeciw nam knował, rozsierdził się na Old Wabble’a i, uważając widocznie spokojne słuchanie tych słów szyderczych za tchórzostwo z naszej strony, odpowiedział:
— Nie nazywajcie siebie owieczką! Jesteście gorszym od najgorszych drapieżców, które zabijają widocznie tylko dlatego, że same żyć muszą! Płonie tu ognisko, a ja mam wielką ochotę nasypać wam rozżarzonych węgli na waszą starą perukę. Zrobię to bez wielkich próśb z waszej strony. Możecie mi wierzyć!
— Do tego nie dopuściłby pobożny Shatterhand! — roześmiał się stary kowboy.
— Czyby dopuścił, czy nie, to wszystko jedno. Gdy wczoraj miarka wasza nie była jeszcze pełna, to dziś już się przebrała. Jeśli wam się zdaje, że poprawicie swoje położenie zuchwalstwem, to się grubo mylicie. Dowiodę wam tego zaraz, jeśli jeszcze jedno słowo powiecie, które mi się nie będzie podobało.
— Naprawdę? To pozwólcie mi przynajmniej zapytać, jakiem prawem uważacie nas za jeńców i jak z takimi się obchodzicie!
— Nie pytajcie tak głupio, stary grzeszniku! Old Shatterhand i Winnetou leżeli w lasku za wami i słyszeli każde słowo wasze. Wiemy całkiem dokładnie, jakie mieliście względem nas zamiary. Istnieją więc dostateczne powody tego, żeby uczynić was nieszkodliwymi.
Ta groźba przytłumiła bezczelność starego Wabble’a. Skorośmy się dowiedzieli, że oni chcieli nas pojmać, a potem zabić, to nawet jego zuchwalstwo nie mogło przeważyć szali strachu przed naszą zemstą. Przebaczyłem mu wprawdzie, gdy urządził zamach morderczy na mnie, może i obecnie byłbym się okazał skłonnym do przebaczenia, gdyby tylko o mnie chodziło, ale plan dzisiejszy zwracał się przeciwko nam wszystkim, należało więc nauczyć kowboya, że szyderstwem nic nie osiągnie. On przestał mówić, wobec tego także Dick Hammerdull musiał zamilknąć.
Wtem zaszło coś, co mi ponownie dowiodło, jak pokrewny był duch mój z duchem Winnetou, jak cudownie zgadzały się z sobą nasze myśli. Zaraz po wyjeździe z lasku przyszła mi na myśl farma Fennera i inne, na które planowano napad. Właściciele ich nic nie przeczuwali. Wprawdzie dzięki ujęciu wodza Osagów mogliśmy być pewni, że wykonanie jego zamiarów rozbójniczych dozna zwłoki, ale w tej chwili nie byliśmy panami stosunków, ani nawet czasu, wskutek czego drobne, nieprzewidziane zdarzenie mogło wydrzeć nam zdobyte narazie korzyści. Napad na farmy został odwleczony, ale nie zaniechany. Należało przeto zawiadomić przynajmniej Fennera, który to ostrzeżenie mógł posłać dalej. Ale komu można było poruczyć to poselstwo? W każdym razie nie Treskowowi. Hammerdullowi i Holbersowi, choć byli westmanami, również trudno było powierzyć rzecz tak ważną. Chodziło bowiem nietylko o to, żeby tam dojechali, lecz także, żeby cało wrócili, co było połączone z jeszcze większemi niebezpieczeństwami. Zostawał wreszcie Winnetou, albo ja. Co do mnie, to wolałem, żeby Winnetou wziął tę sprawę na siebie, ponieważ ja lepiej zgadzałem się z naszymi trzema towarzyszami, z którymi on byłby musiał pozostać bez mojego pośrednictwa, jeślibym się udał do farmy Fennera. Wódz Apaczów nietylko przypatrywał się koniowi Szako Malta okiem znawcy, lecz poprostu odważał go i oceniał w myśli. Naraz wstał, podszedł do konia, sięgnął do torby przy siodle, wyrzucił wszystko, co w niej było, na ziemię, włożył do niej kilka kawałków mięsa, zarzucił na ramię swoją strzelbę srebrzystą i zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— Co mój brat powie o ogierze Osagi?
— Płuca ma zdrowe — odrzekłem — ścięgna wytrzymałe, a nogi jak u antylopy. Niechaj koń mego czerwonego brata zbierze siły na drogę do Colorado, ja sam nim się zaopiekuję, a Winnetou niech dosiędzie tego gniadego, a on go zaniesie prędko tam i z powrotem.
— Uff! Mój brat Shatterhand wie, dokąd chcę pojechać?
— Tak. My zostaniemy tutaj i zaczekamy. Ty powrócisz jutro, nim słońce zajdzie.
— Howgh! Żegnam moich braci!
Wskoczył na siodło i odjechał, spokojny o to, że ja i bez jego wskazówek spełnię tutaj, co do mnie należało. Inaczej miała się rzecz z towarzyszami. Zaledwie Winnetou odwrócił się od nas, zapytali mię o powód jego nocnej jazdy. Wyjaśniłem im to po cichu, żeby pojmani nie słyszeli, że właścicieli zagrożonych farm postanowiliśmy ostrzec. Po skromnej wieczerzy rozdzieliłem straż w ten sposób, że mogłem spać do północy. Czas od tej chwili do rana jest krytycznym w życiu na preryi, chciałem więc o tej porze czuwać, gdyż ufałem więcej sobie niż towarzyszom.
Zaleciwszy im, by jak najbaczniejszą uwagę zwracali na pojmanych, położyłem się i zasnąłem natychmiast. Spałem spokojnie i smacznie, dopóki nie zbudził mnie Dick Hammerdull, który miał trzecią straż.
Zastałem wszystko w porządku i wyszedłem z wgłębienia, ażeby przejść się za zaroślami. Po drodze myślałem nad tem, co począć z jeńcami.
Na życie ich nie godziłem, chociaż podług zwyczajów, panujących na sawannie, mieliśmy prawo przez odebranie im życia uczynić ich nieszkoliwymi dla nas i dla drugich. Czy jednak miał ich zbrodniczy zamiar ujść im bezkarnie? A jeśli nie, to jaką karę należało dla nich obmyśleć? Zastanawiałem się nad tem, czyby nie było rzeczą odpowiednią zabrać ich z sobą do Colorado, żeby tymczasem minął czas napadu na farmy, ale tu wyłaniały się różne wątpliwości. Podróż z dwoma skrępowanymi ludźmi byłaby uciążliwa i powolna, pomijając już to, że wleklibyśmy ich właśnie tam, gdzie ich pędziła żądza zemsty. Wolałem wobec tego na razie wstrzymać się z wszelkimi planami na przyszłość i zaczekać na radę Winnetou.
Miejsce, w którem teraz znajdowali się Osagowie, znałem dokładnie, gdyż byłem tam dawniej już kilkakrotnie z wodzem Apaczów. Trzody bawołów, ciągnące w jesieni na południe, a z wiosną z nowu na północ, zwykle zachowują te same drogi, wydeptane głęboko i widoczne przez cały rok. Na takiej ścieżce bawolej leżało Wara-tu, czyli „Woda deszczowa“. Było to miejsce, podobne do tego, na którem my przebywaliśmy obecnie, miało tylko więcej krzaków i trawy, a położone było tak głęboko, że woda deszczowa mogła przetrwać w niem przez cały rok i nie wyparować nawet w porze gorącej. Winnetou umyślnie zaprowadził nas na to miejsce, gdzie teraz obozowaliśmy, bo leżało na drodze z lasku do Wara-tu. Chciał widocznie po powrocie przypatrzeć się choć z daleka „Wodzie deszczowej“.
Noc minęła, zaszarzał świt, wreszcie i poranek nastał jasny, a ja ciągle jeszcze nie budziłem towarzyszy, chcąc, żeby należycie odpoczęli, bo sił było nam bardzo potrzeba. Gdy potem sami wstali, zjedliśmy śniadanie, ale jeńcom nie daliśmy nic w przekonaniu,
że kilkudniowa kuracya głodowa nie zaszkodzi takim ludziom. Ja bardzo często znosiłem głód, chociaż nie godziłem na niczyje życie. Cały dzień ten zeszedł nam znowu na śnie i czuwaniu. Przed wieczorem, jak się tego spodziewałem, wrócił Winnetou. Był w drodze prawie dwadzieścia godzin, nie spał ani chwili, mimo to wyglądał tak świeżo i żwawo, jak gdyby się wyspał i wypoczął tak samo, jak my. Także koń, na którym jechał, nie okazywał zmęczenia. Z zadowoleniem i dumą patrzył nań właściciel jego, wódz Osagów. Ja postanowiłem dumę jego zamienić we wściekłość. Wedle prawa sawanny należy pojmany ze wszystkiem, co ma przy sobie, do zwycięzcy. Wszyscy potrzebowaliśmy dobrych koni, a tylko ja i Winnetou mieliśmy znakomite. Klacz Hammerdulla była wprawdzie brzydka, ale za to silna i wytrwała, on zaś byłby z nią się nie rozstał pod żadnym warunkiem. Wierzchowiec Treskowa był ze wszystkich, którymi rozporządzaliśmy, najlepszy, ale już w tej krótkiej podróży naszej okazał się niezbyt pewnym. To samo było z koniem Pitta Holbersa. Do owego dnia nie było wprawdzie powodu do narzekania, ale gdyby kiedy, czego niepodobna uniknąć, zaszedł wypadek, w którym by osiągnięcie ważnego celu lub nawet ocalenie życia własnego zależało od szybkości naszych koni, to te dwa niezdolnością swoją mogły nas narazić na niebezpieczeństwo. Szako Matto nie miał już wobec tego odzyskać swego konia. To była rzecz postanowiona, a równocześnie kara, na którą w każdym razie zasłużył.
Winnetou zeskoczył z siodła, skinął nam głową na powitanie i usiadł obok mnie. Zamieniwszy z sobą spojrzenia, wiedzieliśmy już, jak rzeczy stoją. On zawiózł szczęśliwie ostrzeżenie do farmy Fennera, a u nas nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Treskow, Hammerdull i Holbers patrzyli na Apacza z ciekawością i dziwili się, że nie zdawał sprawy z poselstwa swego. Nie śmieli jednak naprzykrzać mu się pytaniami.
W sprawie obecnej jazdy uważał Winnetou każde słowo za zbyteczne. Pozostawała jednak jeszcze jedna ważna sprawa, o której musieliśmy pomówić. Znając dobrze Winnetou, nie wątpiłem, że przerwie zaraz swe milczenie. Oto trzeba było się dowiedzieć, co robią Osagowie nad „Wodą deszczową.“ Chcąc ich podejść, nie mogliśmy z sobą wlec jeńców pod obóz, żeby nam ich nie odebrali. Wszak Osagów było znacznie więcej niż nas, a najmniejsza nieostrożność z naszej strony mogła się stać dla nas niebezpieczną. Winnetou myślał także o tem, bo już może po pięciu minutach milczenia odezwał się:
— Mój brat Szarlih dobrze wypoczął. Czy gotów jest pojechać do Wara-tu?
Potwierdziłem jego pytanie.
— Zabierzemy jeńców aż na granicę Colorado, ale musimy zbadać, co za nami robią Osagowie. Mój brat potrafi o tem się dowiedzieć.
— Czy brat Winnetou pojedzie z nimi stąd prostą drogą?
— Tak.
— Kiedy?
— Skoro tylko napasie się głodny koń Osagi.
— Czy nie byłoby lepiej, żeby Winnetou zaczekał do jutra rana i wypoczął przez tę noc, bo nie wiadomo, czy następna przyniesie nam spokój?
— Wódz Apaczów używa snu tylko wtedy, gdy ma na to czas. Brat Shatterhand ma także ciało żelazne, wie zatem, że nie jestem znużony.
— Czyń, co uważasz za stosowne! Gdzie się spotkamy?
— Brat Szarlih zna ową wielką jamę, którą Dakotowie nazywają Ki-pe-ta-ki[3]?
— Znam. Nazywają — ją tak, bo ma kształt baby siedzącej. Czy tam chcesz na mnie zaczekać?
— Tak. Ponieważ będziesz musiał okrążać i stracić nieco czasu, żeby się przypatrzyć Osagom, przeto my przybędziemy tam prędzej, niż ty i Hammerdull.
— Hammerdull? Czy on będzie mi towarzyszył?
— Tak.
— Czy brat sądzi, że sam nie podołam temu zadaniu?
— Nie wzgląd na liczbę Osagów zmusza mię do tego zarządzenia. Old Shatterhand nie bałby się ich, gdyby nawet dziesięć razy byli liczniejsi, niż są, ale łatwo może potrzebować pomocnika, choćby tylko dla pilnowania konia, którego brat nie weźmie z sobą tak daleko, jak trzeba będzie się zapuścić. Brat Szarlih z pewnością przyzna mi słuszność.
— Przyznaję, chociaż wiem, że raczej twoja miłość, aniżeli obawa o mnie dodaje mi towarzysza.
Zrozumiał, że go przejrzałem, bo uśmiechnął się na moją odpowiedź. Potem zwrócił się do wodza Osagów, z którym nie zamienił był dotąd ani słowa:
— Szako Matto odpowie na moje pytanie: Prawda, że zamierzaliście napaść na cztery farmy bladych twarzy?
Osaga milczał. Winnetou powtórzył pytanie, a gdy znowu nie otrzymał odpowiedzi, rzekł:
— Wódz Osagów do tego stopnia boi się wodza Apaczów, że słowa więzną mu w gardle.
Wyzwanie to nie chybiło celu, bo Szako Matto wybuchnął gniewnie:
— Ja, najwyższy wódz Osagów, zabiłem siedm szarych niedźwiedzi tą ręką. Imię moje powiada to każdemu, kto chce o tem wiedzieć. Jak mógłbym wobec tego bać się kujota, należącego do narodu Pimów?
Nazwa: „Pimo“ była obelgą dla Winnetou. Lecz on nie stracił spokoju i mówił dalej:
— Szako Matto nie przyzna, że chciał napaść na farmy?
— Nie przyznaję, bo to nieprawda.
— My jednak wiemy, że tak jest. Leżeliśmy w lasku niedaleko naznaczonego drzewa, zanim ty przyszedłeś z zastrzeloną kurą, a potem słyszeliśmy wszystko, co mówiłeś z bladą twarzą, zwaną Old Wabble. Twoja włócznia została w drzewie i tym, którzy ją zobaczą, będzie mówiła, jak głupim może być czasem wódz. Winnetou nie słyszał jeszcze, żeby ktoś, chcąc się ukryć, zaopatrywał swoją kryjówkę w znak, świadczący o tem, że tam się ktoś schował. Możesz się już nie przyznawać, że zamierzałeś napaść na farmy, ponieważ napad nie nastąpi. Ja ostrzegłem blade twarze. Teraz batami zabitoby psów Osagów, gdyby nadeszli. Wiedzą także biali, że Old Wabble był twoim szpiegiem. Jeśli się tam raz jeszcze pokaże, nie dostanie kulą w łeb, lecz stryczek na szyję, jak szpieg.
Osaga milczał, chociaż niewysłowiona złość szarpała nim z tego powodu, że Winnetou zdradził jego plany. Old Wabble natomiast zawołał:
— Ja szpiegiem? To kłamstwo! Jeśli Winnetou mnie nazwał szpiegiem, to sam jest największym łotrem na ziemi!
Winnetou nic nie odpowiedział, ale ja, który cieszyłem się przyjaźnią niezrównanego Apacza, nie mogłem puścić bezkarnie tej bezczelności. Old Wabble zasłużył na baty, ale ja poleciłem Holbersowi co innego z nim zrobić.
— Picie — rzekłem — ściągnij mu więzy w przegubach, żeby aż musiał krzyczeć z bólu, a nie rozpuść ich, dopóki nie zaskomli o łaskę!
Holbers zabierał się już do wykonania mego rozkazu, ale szlachetny Winnetou powstrzymał go, mówiąc:
— Nie czyń tego! On nie może mnie obrazić. Dni jego skąpo policzone. Stoi on o wiele bliżej tego dołu, który go pochłonie, aniżeli sam przypuszcza. Umierającego nie należy dręczyć!
— No! — roześmiał się starzec szyderczo. — Teraz nawet czerwony zaczyna kazanie! Gdyby ten dół teraz otworzył się tu przede mną, to kpiłbym sobie z tego. Życie jest niczem i śmierć taksamo, a wasze życie za grobem to oszustwo, wymyślone przez klechów dla dzieci i starych bab. Przypomnijcie sobie, co już wam raz o tem powiedziałem: Wkulałem w życie, nie zapytany o to, czy sobie tego życzę, niech więc mnie dyabeł porwie, jeśli wylatując z życia, zapytam kogoś o pozwolenie. Do tego nie potrzebuję ani religii, ani Boga!
Na te słowa zdjęła mię zgroza, jak wówczas, kiedy je pierwszy raz z ust jego usłyszałem. Czyż mogło takie bluźnierstwo nie spotkać się z należytą karą? Odwróciwszy się od strasznego starca, przystąpiłem do Hammerdulla, żeby go zawiadomić w tajemnicy przed jeńcami, że ma ze mną pojechać do Wara-tu. Wierny towarzysz bardzo się tem ucieszył, gdyż uważał moje wezwanie za dowód zaufania.
Gdy opuszczaliśmy obóz, stało już słońce nizko nad widnokręgiem. Noc się zbliżała, ale nam to nie przeszkadzało, bo prawdziwy westman nie robi różnicy pomiędzy dniem a nocą. Nawet gdy księżyc nie świeci, drogowskazem niezawodnym są mu gwiazdy, te światła niebieskie, niezmierzonej objętości ciała, wobec których ziemia nasza pyłkiem jest drobniuchnym. One człowieka prowadzą po bezdrożnych okolicach wśród ciemnych nocy. One wzrok umierającego skierowują ku niebu i na wielkie, pełne trwogi, pytanie o życie pozagrobowe odpowiadają uspokajająco i pocieszająco.
Słońce zapadło, zorza wieczorna zgasła, ostatnie blade promyki zmierzchu niknęły na widnokręgu, jak umierające nadzieje. Na szczęście jest wschód, który nam przynosi światło i nadzieję! Nastąpiła pierwsza, głęboka ciemność wieczoru, czarniejsza od nocy samej, bo ani jedna gwiazda na niebie jeszcze nie świeciła.Lecz my mimo to pędziliśmy cwałem po równej jak stół preryi. Wzrok nasz bystry i wprawny kierował naszymi krokami, ale jeszcze więcej chroniły nas przed niebezpieczeństwem oczy i instynkt naszych koni.
W jednem miejscu zatoczył mój kary łuk, chociaż ja nie zauważyłem do tego powodu. Nie wstrzymałem go jednak, wiedząc, że nie uczynił tego daremnie! Może ominął kolonię psów preryowych, które mieszkają często razem setkami i tak podkopują ziemię, że jeździec musi okrążać, jeśli chce, by koń jego nóg nie połamał. Wreszcie odgłos kopyt stał się silniejszy, to był znak, że nie jechaliśmy już po trawie, lecz znaleźliśmy się w zachodniej części stanu, suchej i mniej urodzajnej niż wschodnia.
Po drodze nie było ani drzewa, ani innego przedmiotu, któryby nam mógł służyć za wskazówkę. Zresztą, gdyby nawet było przeciwnie, bylibyśmy tego nie widzieli z powodu ciemności. W takiem położeniu zdaje się człowiek na ów zmysł, wrodzony tylko miłośnikom dzikich okolic, którego jeszcze żaden uczony nie zdołał określić. „Zmysł lokalny“ nie oznacza go dokładnie, więcej zbliża się do istoty rzeczy wyraz: „zmysł oryentacyjny“. Czy to instynkt? Czy owa tajemnicza zdolność patrzenia, dzięki której ptaki przelotne nie zmylą drogi ze Szwecyi do Egiptu. Ja nie wiem. Ilekroć jednak zdałem się na to ukryte niepojęte oko, zawsze prowadziło mnie ono prosto do celu.
Dick Hammerdull powierzył się zupełnie memu przewodnictwu. Pytał kilka razy, czy znam drogę właściwą, a ja mu odpowiadałem, że w tych bezludnych stronach niema dróg wcale, a zatem nie może być także właściwej, ani fałszywej. On skarżył się swoim sposobem na uciążliwość podróży, co mnie bardzo bawiło:
— Nie gońcie, tak mr. Shatterhand! — mówił. — Mam wrażenie, że jadę kominem, długim na całe mile. Mój kark także coś wart, a jeśli runę z konia i złamię go sobie, to skąd wezmę drugi? Czy nam tak pilno, sir?
— Oczywiście!
— Dlaczego?
— Bo na długi czas przed brzaskiem dnia musimy dojechać do Wara-tu. To miejsce leży na otwartej równinie, przeto za dnia zobaczyliby nas Osagowie.
— Czy zobaczyliby, czy nie, to wszystko jedno, ale wobec tego musimy rzeczywiście się spieszyć, bo jeśliby nas zauważyli, to nadarmo podjęliśmy tę drogę. Picie Holbersie, czy sądzisz...
Ja parsknąłem śmiechem, a on przestał mówić i również zaczął się śmiać. Tak był przyzwyczajony pytać Pitta o radę, że teraz nawet chciał to uczynić, mimo że przyjaciela nie było przy jego boku.
Po pewnym czasie zajaśniała jedna gwiazda, potem druga, do tych przyłączyło się więcej, wkońcu rozpięło się nad nami przepiękne gwiaździste niebo. Jechało się teraz lepiej, co tembardziej mię cieszyło, że teren zaczął się drobno marszczyć. Liczne zagłębienia, ciągnące się nieregularnie, musieliśmy albo przecinać na poprzek, albo okrążać, co oczywiście męczyło konie. Mój wierzchowiec trzymał się jednak dzielnie, a klacz Hammerdulla biegła tak wytrwale, jakby była cieniem mego ogiera. Od czasu do czasu puszczaliśmy konie wolniej i poiliśmy je, ilekroć przybywaliśmy nad wodę. Mimo to na ogół jechaliśmy tak szybko, że konie Treskowa i Holbersa byłyby zostały w tyle.
Tak minęła północ. Gwiazdy wkrótce zniknęły, nie wskutek późnej pory, lecz dlatego, że niebo pokryło się chmurami, które coraz bardziej gęstniały. Zbierało się na burzę.
— Tego jeszcze brakowało! — złościł się Hammerdull. — Znowu robi się czarno, czarniej, niż przedtem. Ja radzę zatrzymać się już tutaj.
— Dlaczego?
— Waru-tu przecież znaczy „woda deszczowa“!
— Cóż z tego?
— Nie potrzebujemy jechać dalej. Jeśli usiądziemy tu, na środku starej preryi i zaczekamy czas jakiś, będziemy mieli tyle wody deszczowej, ile tylko zapragniemy.
— Nie róbcie głupich dowcipów! Wy sobie narzekajcie na tę zmianę pogody, jak chcecie, mnie ona bardzo na rękę.
— Ja tego nie rozumiem!
— Czy tego nie pojmujecie, że w ciemności o wiele łatwiej będzie podejść Osagów?
— Hm, tak. Nie pomyślałem nad tem. Rachuby wasze nie zawiodą, jeśli pomimo ciemności dostaniecie się do Wara-tu.
— Za pół godziny będziemy na miejscu.
— Już? To chyba jest dalej!
— Czemu?
— Szako Matto chciał przecież odjechać wieczorem, a wojowników miał sprowadzić dopiero nazajutrz w południe.
— Inny był tego powód. Miejsce, na którem obozowaliśmy, leży stąd o godzinę drogi bliżej, aniżeli drzewo z włócznią. Osaga byłby nie mógł zaraz po przybyciu do Wara-tu wyruszyć z powrotem, byłby musiał zabawić tam z pół godziny. Nadto byłby nie mógł z lichymi końmi swoich ludzi odbyć drogi powrotnej tak szybko, jak drogę tam na swoim rączym gniadoszu. To wszystko on uwzględniał, kiedy mówił Old Wabble’owi, jak długo potrwa jego podróż. Jeśli jeszcze weźmiecie na uwagę szybkość naszej jazdy, to nie zdziwicie się, gdy wam powiem, że mamy do celu jeszcze tylko dwie mile[4].
— Well, jeśli znajdziemy i nie polecimy za daleko w tem egipskiem zaćmieniu słońca, księżyca i gwiazd!
— Nie bójcie się, kochany Dicku! Znam dokładnie te strony.
— Czy znacie, czy nie, to wszystko jedno, bylebyście dobrze trafili!
Niebawem miało się pokazać, czy nie zanadto sobie ufałem. Droga prowadziła dalej przez podługowatą, szeroką kotlinę. Gdybym był ją ominął, to byłoby dowodem, że zabłądziłem. Już mię zaczęły były opadać wątpliwości, kiedy grunt począł się dość nagle obniżać. Zeskoczyliśmy więc z koni i sprowadziliśmy je po zboczu. Na dole wsiedliśmy znowu i przejechawszy w poprzek kotliny, wydostaliśmy się na zbocze przeciwległe. Teraz dopiero mogłem powiedzieć z radością:
— Jechaliśmy tak dokładnie i dobrze, jak w biały dzień. Po pięciu minutach jazdy po płaskiej, nieprzerwanej równinie uderzymy nosami o same Wara-tu.
— Proszę was, sir, użyjcie do tego swojego nosa! Ja mam swój na twarzy do zupełnie innych celów. Cieszę się zresztą nadzwyczajnie, że mimo braku światła nie dostaliśmy się na biegun północny. Czy nad Wara-tu są zarośla?
— Jest mnóstwo, nawet drzew kilka.
— Czy wyjedziemy całkiem na górę?
— Wpierw będę musiał zbadać teren. Gdyby nie było tak ciemno, byłbym was zostawił w kotlince, a sam starał się podejść bliżej. Widzicie, jak nam w pomoc idzie ta burza, która niebawem wybuchnie. Jedźmy powolniej. Teraz trzeba zachować największą ostrożność.
Ściągnęliśmy koniom cugle. Zaledwie ujechaliśmy minutę drogi, kiedy prosto przed nami błysnęło na widnokręgu i oświeciło zarośla, które oddalone były od nas może o pięćdziesiąt kroków.
— Jesteśmy u celu — rzekłem, zsiadając z konia. — Niech się konie położą, a wy przy nich zostaniecie. Macie tu moje strzelby.
— Czy umówimy się o znak, czy też znajdziecie mnie bez tego, sir? — spytał Hammerdull.
— Skoro nie zabłądziłem do Wara-tu, to i was odszukam. Jesteście dostatecznie grubi.
— Teraz wy robicie liche żarty, mr. Shatterhand. Przed wami leży piękne Wara-tu. Uderzcie w nie nosem!
Dałem memu koniowi ręką znak, żeby się położył. Wierzchowiec usłuchał, a klacz Hammerdulla poszła za jego przykładem.
Ruszyłem ostrożnie ku zaroślom, za któremi kryło się Wara-tu. Takie wgłębienie ma kształt misy o pięćdziesięciu może metrach średnicy, napełnione jest wodą i otoczone bądź gęsto, bądź pojedynczo rosnącymi krzakami. Między wodą i zaroślami ciągnie się dość szeroki, wolny od zarośli, pierścień, pokryty muszlowatymi odciskami, utworzonymi przez tarzające się bawoły, które instynktownie przewalają się w miękkim gruncie, ażeby okryć się powłoką z mułu, stanowiącą dla nich ochronę przed pewnymi owadami.
Z łatwością dostałem się do pierwszych zarośli i zaraz zwęszyłem, a równocześnie usłyszałem obok siebie po lewej ręce konie. Pochyliwszy się, zwróciłem się w tym kierunku, gdyż w takich wypadkach stosowną jest rzeczą zająć się także końmi nieprzyjaciół. Zauważone przeze mnie konie były spętane z wyjątkiem jednego, przywiązanego do dwu wbitych w ziemię palików. Za krzakami płonęło ognisko, którego blask padał po przez zarośla na konia. To mi wystarczyło, żeby poznać, co to za zwierzę. Był to szlachetny, bardzo ciemny deresz, podobny do tych, jakie u Komanczów Naini widywałem, a wspaniała grzywa jego spleciona była w coraz to mniejsze warkoczyki, co również przypomniało mi zwyczaj Komanczów Naini. Skąd przyjęli Osagowie ten sposób zdobienia grzywy? Ale to było narazie sprawą uboczną. Ważniejszą była dla mnie ta okoliczność, że przy koniach nie było straży. Widocznie Indyanie czuli się całkiem bezpiecznie! Wróciwszy o kilka kroków, żeby ominąć blask ognia, położyłem się na ziemi i wsunąłem się w zarośla.
Zdarza się czasem, że spełnienie zadania pozornie lub istotnie nadzwyczaj trudnego ułatwia w wysokim stopniu zbieg pomyślnych okoliczności. Tak stało się dzisiaj nad Wara-tu. Ledwie wcisnąłem się w zarośla, ujrzałem wyraźnie całą scenę przed sobą.
Oświetleni przez cztery wielkie ogniska siedzieli Osagowie w liczbie około dwustu na wspomnianym pierścieniu i przypatrywali się z zajęciem sześciu wojownikom, którzy zaczęli byli właśnie taniec bawoli.Rzuciwszy okiem dokoła, zatrzymałem wzrok na jednem z niewielu rosnących tam drzew, do którego przywiązany był Indyanin z twarzą nieubarwioną. Głowa jego była jasno oświetlona. Przestraszyłem się, gdy tę twarz wyraźnie zobaczyłem, gdyż znałem ją dobrze, nawet bardzo dobrze i niezmiernie ją polubiłem. Teraz wyjaśniła mi się obecność konia z grzywą, splecioną w warkoczyki: deresz należał do jeńca. Ta wysoka i szeroka postać, te jędrne, a jednak lekko ruchome członki, te po kaukazku wyrzeźbione rysy dumne, pewne siebie i spokojne, przywiodły mi na pamięć człowieka, którego dawno nie widziałem, o którym często myślałem. To był Apanaczka, młody, szlachetny wódz Komanczów Naini.
Co sprowadziło go do Kanzas? Jak dostał się on, Komancz, w ręce Osagów? Wiedziałem dobrze, jak nieubłagana nieprzyjaźń panowała między tymi szczepami. Jeniec musiał oczywiście zginąć, jeślibym go nie ocalił. Na szczęście nic w tem nie było trudnego. Nikt nań teraz nie zważał, a oczy wszystkich zwrócone były na tancerzy. Za drzewem, do którego był przywiązany, rosły dwa krzaki, jakby wymarzona dla mnie osłona, gdybym chciał zbliżyć się do niego od tyłu.
Równie prędko, jak mi te myśli przyszły, zostały też wykonane. Cofnąłem się w zarośla, podniosłem się do postawy stojącej i pośpieszyłem do Hammerdulla.
— Wstawajcie! — rozkazałem. — Wsiądźcie na swoją klacz i jedźcie!
— Co się stało? — zapytał. — Odjeżdżamy?
— Osagowie mają jeńca, którego ja znam i muszę uwolnić.
— Heavens! Kogo, mr. Shatterhand?
— O tem później. Chodźcie już, chodźcie!
Mego karego, gdy zerwał się na dany znak, wziąłem za cugle i pociągnąłem za sobą. Hammerdull mimo swej tuszy szybko wskoczył na siodło i ruszył za mną. Nie zaprowadziłem go tam, gdzie sam byłem przedtem, lecz na przeciwległą stronę zarośli, położoną za plecami Apanaczki.
— Zaczekajcie tu na mnie! Przyprowadzę jeszcze jednego konia.
Z temi słowy zniknąłem mu z oczu. Musiałem się śpieszyć, gdyż pojmanego należało oswobodzić przed zakończeniem tańca bawolego, który teraz zajmował uwagę Osagów. Pobiegłem na drugą stronę do deresza i odwiązałem go od palików. Koń oparł się, stanął i parsknął głośno. To groziło mi niebezpieczeństwem, ale na szczęście wiedziałem, jak sobie poradzić.
— Eta, kawah, eta, eta! — przemówiłem doń pieszczotliwie, głaskając go po szyi.
Usłyszawszy znajome dźwięki, zaniechał zaraz oporu i poszedł za mną. Gdy przybyłem z nim do Hammerdulla, zajaśniała na niebie silna błyskawica i huknęły pierwsze grzmoty. Teraz należało jeszcze bardziej się śpieszyć, bo taniec mógł się prędzej skończyć z powodu burzy!
— Potrzymajcie tego konia. Dosiędzie go uwolniony jeniec — rzekłem do Dicka. — Gdy wrócę, dacie mi moje strzelby.
— Well! Sprowadźcie go, ale sami nie wpadnijcie w błoto! — odpowiedział.
Znowu błysnęło i zahuczały grzmoty. Wcisnąwszy się jak najprędzej w zarośla, rzuciłem się na ziemię i poczołgałem się po trawie. Wojownicy tańczyli jeszcze, a Osagowie przyśpiewywali im, wykrzykując co chwila: peteh, peteh, peteh[5], a przytem klaskali w ręce. Nie mogli oczywiście wobec tego słyszeć szelestu gałęzi, dlatego ja posuwałem się szybko naprzód i przybyłem do pojmanego o wiele prędzej, aniżeli uważałem to za możliwe. Nie widziałem, żeby kto na niego patrzył, a jego uwaga również, jak mi się zdawało, zajęta była owym tańcem. Aby mu dać poznać, że ktoś myśli o jego uwolnieniu, dotknąłem najpierw jego stopy, a on drgnął lekko, ale tylko na chwilę.
— Go oksz[6]! — rzekłem o tyle głośno, żeby tylko on to pomimo tańca usłyszał.
Jeniec skinął głową na znak, że poczuł moją rękę i zrozumiał moje słowo. Trzema rzemieniami był przywiązany do drzewa. Jednym przymocowane były do drzewa nogi, drugim szyja, a trzecim ręce. Wydobywszy nóż, przeciąłem z łatwością rzemienie na nogach i rękach, ale do rzemienia, krępującego szyję, musiałem się podnieść, a to było niebezpieczne. W pomoc przyszedł mi przypadek. Jeden z tańczących zbliżył się z powodu zbyt żywych ruchów zanadto do brzegu, miękki grunt usunął mu się pod nogami, a on wpadł w kałużę. Rozległ się powszechny śmiech, a oczy wszystkich zwróciły się na ociekającego wodą naśladowcę bawołów. Ja skorzystałem z tego, stanąłem szybko na nogach, pociągnąłem nożem po rzemieniu i położyłem się równie prędko na ziemię. Nikt tego nie zauważył.
— Bejteh took ominu[7]! — wezwałem Apanaczkę ostrożnie i cofnąłem się o kilka kroków w zarośla.
Mając go ciągle na oku, widziałem, jak stał przez chwilę, potem przykucnął nagle i pomknął za mną w krzaki. Teraz już nie dbałem o nic, bo pochwycić nas nie mogli. Wziąłem uwolnionego za rękę i pociągnąłem za sobą, wciąż jeszcze w pochylonej postawie. Wtem oświetliła błyskawica zarośla, huknął straszny piorun i naraz chlupnęło z nieba jezioro deszczu na ziemię. Taniec się skończył niewątpliwie, a wtedy spostrzegli z pewnością Osagowie brak Komancza. Teraz już się podniosłem i poprowadziłem Apanaczkę za sobą do Hammerdulla. Za nami zawyło sto głosów. Dick podał mi moje strzelby, Komancz zaś wskoczył na swego konia, nie dziwiąc się wcale temu, że go tu zastał. Ja i Hammerdull dosiedliśmy również prędko koni i odjechaliśmy, coprawda niezbyt pospiesznie, gdyż szum deszczu tłumił odgłos kroków końskich.
Ruszyliśmy nie w tę stronę, z której przybyliśmy, lecz tam, gdzie miałem się spotkać z Winnetou, to jest do Ki-pe-ta-ki. Z Wara-tu trzeba było tam jechać cztery godziny. Gdy obliczyłem odległość i wziąłem to na uwagę, że Winnetou nie potrzebował zbyt prędko wyjeżdżać z naszego obozu, wydało mi się prawdopodobnem, że jeszcze przed nim dotrzemy do miejsca „Starej kobiety“. On niewątpliwie przypuszczał, że stracimy dużo czasu, zanim podejdziemy Osagów, tymczasem wszystko poszło tak prędko! W jakim celu byliśmy właściwie w Wara-tu? Żeby się dowiedzieć, ilu Osagów się zgromadziło i w razie możności bez niebezpieczeństwa dla siebie zawiadomić ich, że blade twarze ostrzeżono przed napadem? Skutek podróży tej byłby nie wielki, gdyby nie to, że uratowaliśmy Apanaczkę, którego ja tak polubiłem na Llano Estacado. Jakiś głos wewnętrzny, czy przeczucie mówiło mi, że ja tym dzielnym, młodym wodzem Komanczów Naini zajmę się więcej, aniżeli dotychczas, że mój stosunek do niego przybierze jeszcze inną postać. Ja wierzę takim głosom, bo one nie zawodzą.
Apanaczka nie mógł mnie dokładnie zobaczyć, nie wiedział przeto, kto był jego wybawcą. Ja jechałem z Hammerdullem naprzód, a on za nami. Z powodu deszczu mógł on widzieć tylko zarysy naszych postaci, a musiał się trzymać blizko nas, jeśli miał nie stracić nas z oczu. Chcąc, żeby jeszcze dłużej pozostał w nieświadomości co do mej osoby, nachyliłem się do Hammerdulla i powiedziałem doń pocichu:
— Jeśliby się obcy oto zapytał, nie wyjawcie mu, kto jestem!
— A on co za jeden?
— To wódz Komanczów, ale nie zdradźcie się przed nim z tą wiadomością, bo domyśli się, że ja go znam.
— Czy wolno mu powiedzieć, że jedziemy do Winnetou?
— Nie. O Apaczu nic mu nie mówcie!
— Well! Niechaj wszystko pokryje milczenie!
Osagowie zapewne dosiedli czemprędzej koni i pomimo deszczu rozbiegli się po okolicy Wara-tu, ale na szczęście żaden nie zbliżył się do nas, choć jechaliśmy dość powoli. Wobec obfitości fal, spadających z nieba,
nietrudno było zabłądzić. Nadto panowała ciemność wprost nieprzebyta, błyskawice, choć częste i oślepiające, nie pomagały w oryentacyi, raczej ją utrudniały, gdyż nagła zmiana od głębokiej ciemności do jaskrawego światła drażni oko, a błyskawica nie ukazuje przedmiotów w rzeczywistym kształcie. Gęsty deszcz lał przez dwie godziny. Rozmowa była niemożliwa, musieliśmy więc ograniczyć się na najpotrzebniejszych okrzykach. Wobec tego nie obawiałem się, żeby mię Apanaczka poznał prędzej, niż to było moim zamiarem, zwłaszcza że miałem na sobie inne ubranie, aniżeli wówczas, gdyśmy się poraz pierwszy spotkali. Nadto zesunąłem był tak nizko szeroką kresę mego kapelusza, że z pewnością wygląd mój był całkiem zmieniony.
Wreszcie deszcz ustał, chmury jednak nie ustąpiły, ciemności więc dalej panowały. Ja podpędziłem konia, ażeby uniknąć przedwczesnych zapytań, a Apanaczka zabrał się do Hammerdulla. Jakkolwiek nie miałem zamiaru zwracać uwagi na ich rozmowę, to jednak uchwyciłem kilka wyrazów grubasa, które mnie zajęły. Nie puszczałem konia tak szybko i nadsłuchiwałem poza siebie, nie zdradzając się przytem postawą. Apanaczka posługiwał się żargonem, używanym między białymi i czerwonymi, składającym się ze słów angielskich, hiszpańskich i indyańskich. Każdy dobry westman rozumie ten żargon i nieźle nim mówi. Właśnie usłyszałem był odpowiedź Hammerdulla:
— To player[8] i nic więcej.
— Co to jest player?
— Człowiek, który wszędzie się włóczy i wykonywa tańce niedźwiedzie i bawole.
— Uff! Blade twarze to szczególni ludzie. Czerwoni są za dumni na to, ażeby tańczyć dla obcych. A jak się nazywa?
— Kattapattamattafattarattagattalattasza.
— Uff, uff, uff! Będę musiał często słyszeć to imię, zanim zdołam je zapamiętać. Czemu ten dobry biały, który mię ocalił, nie mówi z nami?
— Bo nicby nie słyszał!
— Czy on głuchy?
— Zupełnie.
— Ubolewam nad tem, bo on nie usłyszy podziękowania, które mu Apanaczka chce złożyć. Czy ma skwaw i dzieci?
— Ma dwanaście skwaw, bo każdy player musi mieć dwanaście żon i dwa razy po dwudziestu synów i córek, a wszyscy głusi.
— Uff, uff! W takim razie z żonami i dziećmi mówi tylko znakami?
— Tak.
— Zapewne ma dziesięć razy po dziesięć i więcej różnych znaków! Jak je pamięta? To widocznie bardzo odważny człowiek, skoro jako głuchy puszcza się w lasy dzikie i ostępy, bo tu grożą niebezpieczeństwa dwa razy większe, jeśli trzeba się zdać tylko na oczy.
Czy Dick Hammerdull, mówiąc o mej głuchocie, uczynił to dla jakiegoś określonego zamiaru, czy też przyszło mu to na język, jak jego zwykłe wyrażenie „to wszystko jedno“, tego nie mogłem dociec. Naraz zaszedł wypadek, który zadał kłam jego twierdzeniom. Pomimo odgłosu kroków naszych koni wydało mi się, że usłyszałem tętent. Zatrzymałem się sam i pocichu poleciłem grubasowi Apanaczce, żeby przystanęli. Miałem słuszność. Zbliżał się do nas jeździec, choć nie jechał wprost na nas. Z łatwo zrozumiałych powodów byłem skłonny przypuścić, że to Osaga, Gdyby mój domysł okazał się prawdziwym, mógł ten nieznajomy jako poseł między nami a Osagami donieść im, że pochwyciliśmy ich wodza. Zależało nam na tem, żeby ich o tem zawiadomić, dlatego postanowiłem go pochwycić.
— Zostańcie tu i potrzymajcie mego konia i strzelby! — szepnąłem do towarzyszy, zsiadając z konia i oddając karego Apanaczce, a strzelby Hammerdullowi.
Następnie pobiegłem w lewo, gdzie spodziewałem się spotkać jeźdźca. On nadjechał, a ja pochyliwszy się, puściłem go tak daleko, jak było mi potrzeba do rozbiegu, poczem rozpędziwszy się, wskoczyłem z tyłu na jego konia. Kiedy mnie mijał, widziałem, że to Indyanin. Nie spodziewając się niczego, tak się przeraził, uczuwszy mnie za sobą, że nie wykonał najmniejszego ruchu na swoją obronę. Ścisnąłem go za gardło tak silnie, że puścił cugle, a ręce opadły mu na dół bezwładnie. Niestety koń jego nie zachował się tak biernie. Gdy zauważył nagle podwójny ciężar, stanął dęba, a potem zaczął niebezpiecznie podskakiwać i rzucać się na wszystkie strony. Nie było to dla mnie drobnostką, bo siedziałem za siodłem i musiałem trzymać jeźdźca, oraz pochwycić cugle. Za dnia byłoby mi to łatwiej poszło, ale w tej ciemności nie mogłem cugli zobaczyć i starałem się tylko o to, żeby nie dać się zrzucić na ziemię. Wtem wynurzyła się obok mnie postać, która sięgnęła koniowi ręką do pyska. Ja uwolniłem swoją prawą rękę, wydobyłem rewolwer i spytałem:
— Kto to? Czy mam strzelić?
— To ja, Apanaczka — zabrzmiała odpowiedź. — Niech Old Shatterhand strąci Osagę!
Wódz Komanczów poznał po tupocie kopyt, w jakiem znajdowałem się położeniu, zeskoczył z konia i rzuciwszy Hammerdullowi cugle mojego, pospieszył mi z pomocą, pochwycił konia rozhukanego za uzdę i zmusił do spokoju. Teraz ja zrzuciłem pojmanego na ziemię i zeskoczyłem sam, ażeby go natychmiast znowu pochwycić, bo bezwładność jego mogła być tylko podstępem, którym chciał mnie może oszukać. Lecz on i teraz nie stawił oporu. Wprawdzie był przytomny, ale wskutek przestrachu stracił zdolność panowania nad sobą.
— Czy Apanaczka mnie poznał? — zapytałem Komancza.
— Gdy poleciłeś mi przytrzymać twego konia, wydało mi się, że to twój Hatatitla — odpowiedział. — Potem zauważyłem, że twój towarzysz otrzymał od ciebie dwie strzelby, a nie jedną, a chociaż potem jeszcze miałem pewne wątpliwości, przecież, gdy cię zobaczyłem na koniu jeńca, poznałem, kto jesteś. Na taki skok odważyłby się, zwłaszcza w nocy, tylko Winnetou i Old Shatterhand, chociaż ten biały myśliwiec nie słyszy teraz niestety! Co uczynimy z tym jeńcem? To Osaga.
— Przypuszczam, że to wywiadowca, którego musimy zabrać z sobą.
Przywołaliśmy Hammerdulla. Indyanin zaczął się wreszcie ruszać, spróbował nawet oporu, lecz nic nie wskórał. Przywiązaliśmy go do konia i wybraliśmy się w dalszą drogę.
Niech nikt nie myśli, że wdałem się zaraz z Apanaczką w długą rozmowę, czegoby się nie dało uniknąć między białymi. Gdy dwaj przyjaciele po długiej rozłące spotkają się wśród takich okoliczności jak obecne, to możnaby spodziewać się, że najpierw upomną się serca o swoje prawa. Tak było i w tym wypadku, tylko serca nasze nie korzystały ze swoich praw zapomocą wielu słów. Gdy ruszyliśmy dalej, zbliżył Komancz swego konia do mego, ujął mię za rękę i rzekł serdecznie uradowany:
— Apanaczka dziękuje dobremu Wielkiemu Manitou, że pozwolił mu zobaczyć znowu najlepszego ze wszystkich białych myśliwców. Old Shatterhand ocalił mnie od pewnej śmierci!
— Od czasu, kiedy musiałem rozstać się z walecznym wodzem Nainich, tęskniła ciągle za nim dusza moja — odpowiedziałem. — Wielki Duch kocha swoje dzieci i spełnia ich życzenia wtedy właśnie, kiedy one uważają to za niemożebne!
Więcej już nie mówiliśmy. On trzymał mnie dalej za rękę i tak jechaliśmy tuż obok siebie, dopóki noc nie ustąpiła przed szarością dnia. Przy świetle poranku przekonałem się, że nie zmyliłem kierunku. Ucieszyłem się tem, bo chciałem przed Winnetou stanąć u celu podróży.
Ki-pe-ta-ki leży na zachodzie Kanzasu, który, jak wiadomo, jest formacyą kredową. Tam i na południowym zachodzie dobywają teraz sól w wielkiej ilości. Jeśli gdzie pokaże się jej więcej, a woda deszczowa, albo źródlana rozpuści ją i wypłucze, powstają podziemne jaskinie, których pokrywa zapada się, ponieważ nie ma oparcia. Te zapadliny mają głębokie, pionowe ściany i bardzo ostre krawędzie. Jeśli ściany są zwarte, tworzy się po pewnym czasie jezioro, wypełniające całe wgłębienie, jeśli zaś porowate, to woda przecieka na boki i tylko głębiej położone miejsca zachowują pewną wilgoć, sprzyjającą powstaniu i utrzymaniu się mniej lub więcej bujnej roślinności. Z początku składa się ta roślinność z krzewów, potrzebujących soli, później zasiewają się i rosną rośliny, soli nieprzyjazne, w miarę jak znika zawartość soli. Jeśli wgłębienie takie leży w zupełnie gładkiej równinie, czyni osobliwe wrażenie, gdyż z daleka widać tylko czuby drzew, które zapuściły korzenie w głęboko położonem dnie.
Takiem miejscem było Ki-pe-ta-ki, czyli w języku Dakotów Stara kobieta. Pełne roślinności, odgraniczone ostro od nieurodzajnej równiny, wyglądało w zarysach, jak siedząca na ziemi Indyanka.
Słońce wschodziło właśnie na widnokręgu za nami, gdyśmy ujrzeli przed sobą tę zieloną skwawę. Przybyliśmy na miejsce od lewego biodra figury, a Winnetou należało spodziewać się od prawej. Dla ostrożności kazałem się zatrzymać i obszedłem dokoła „Starą kobietę“. Nie było ani śladu ludzkiej istoty, sprowadziliśmy więc konie po mniej stromem miejscu na dno, gdzie zdjęliśmy jeńca z konia i przywiązaliśmy do drzewa. Był to jeden z najlepszych koni Osagów. Muszę nadmienić, że pojmany należał do tego szczepu, był pomalowany w barwne pasy i nie mówił ani słowa.
Teraz mogłem zapytać Apanaczke o to, co on przeżył od czasu naszego rozstania się do chwili obecnego spotkania, wolałem jednak zaczekać, dopóki sam nie zacznie o tem mówić, gdyż wojownikowi o tak niezwykłym charakterze nie chciałem naprzykrzać się ciekawością. Ale Dick Hammerdull był mniej delikatny, bo zaledwie usiadł, zwrócił się do Indyanina z zapytaniem:
— Słyszę, że mój czerwony brat jest wodzem Komanczów. Jak się to stało, że wpadł w ręce Osagów?
Apanaczka uśmiechnął się lekko i dotknął ręką swoich uszu.
— Czy walczyłeś z nimi? — badał grubas dalej.
Komancz odpowiedział tym samym ruchem. Wobec tego zwrócił się Hammerdull do mnie:
— Zdaje się, że nie chce mnie odpowiadać. Zapytajcie go wy, mr. Shatterhand!
— To także nie odniosłoby skutku — odrzekłem.
— Dlaczego?
— Czy nie rozumiecie jego ruchów? Daje wam zapomocą nich do poznania, że nic nie słyszy.
Te słowa rozjaśniły grubasowi całą sprawę. Otworzywszy szeroko usta, roześmiał się wesoło i rzekł:
— Well! To on także ma dwanaście żon i dwa razy po dwudziestu synów i córek.
— Prawdopodobnie!
— W takim razie ja muszę się pilnować, ażebym nie ogłuchł, bo jakbyśmy sobie w dalszej podróży radzili, gdybyśmy wszyscy trzej nic nie słyszeli! Cisza, jaka tu panuje, jest trochę przykra. Czy nie macie, sir, dla mnie jakiej roboty, ażeby mi się czas nie dłużył tak bardzo?
— Owszem. Wyjdźcie na górę i patrzcie, kiedy nadejdzie Winnetou. Zależy mi na tem, żebym to naprzód wiedział.
— Czy wam zależy, czy nie, to wszystko jedno, ale wam powiem.
Gdy się westman oddalił, uznał Apanaczka za stosowne przynajmniej jedną uwagą wyświetlić sprawę swej niewoli u Osagów. Rzucił na jeńca wzgardliwe spojrzenie i rzekł:
— Synowie Osagów to nie wojownicy. Boją się broni walecznych mężów i napadają tylko na bezbronnych.
— Czy mój brat nie miał broni z sobą?
— Miałem tylko nóż, bo wszelką inną broń musiałem zostawić w domu.
— Aha! Mój brat był w drodze po świętą Yatkuan[9].
— Słusznie się brat domyśla. Apanaczkę wysłała rada starszych na północ, żeby szukał świętych kamieniołomów. Brat Shatterhand wie, że żaden wojownik, wysłany przez swój szczep w tę podróż, nie bierze z sobą innej broni prócz noża. Nie potrzebuje ani łuku, ani strzały, ani tomahawka, gdyż mięsa mu jeść nie wolno, tylko rośliny, bronić się przed nieprzyjacielem również nie musi, bo zakazanem jest napadać na człowieka, udającego się do świętych kamieniołomów. Apanaczka nie słyszał jeszcze, żeby to prawo, obowiązujące wszystkie szczepy, kiedykolwiek przekroczono. Osagowie tylko dopuścili się tej hańby, pojmawszy mnie i związawszy, chociaż tylko nóż miałem przy sobie i dowiodłem im zapomocą wampum kalumetu, że znajduję się w drodze po świętą glinę.
— Pokazałeś im wampum? Nie widzę go. Czy je straciłeś?
— Tak. — Odebrali mi je i wrzucili do ognia.
— Nie do uwierzenia! Coś takiego nie zdarzyło się jeszcze nigdy. Przez to samo spalili w ogniu swój honor i zniszczyli na zawsze. Powinni byli obejść się z tobą jak z gościem, gdybyś nawet był ich największym wrogiem.
— Uff! Oni chcieli mnie nawet zabić.
— Czy broniłeś się, gdy cię schwytali?
— Czy było mi wolno?
— Nie.
— Gdybym się był bronił, byłoby popłynęło dużo krwi. Zdałem się przeto na moje wampum i odwieczne prawa, których jeszcze nikt nie naruszył, i poszedłem za nimi do obozu posłusznie jak dziecko. Teraz może każdy uczciwy wojownik plunąć w twarz każdemu Osadze, którego spotka i...
Zamilkł, bo Hammerdull przyszedł z wiadomością, że widać Winnetou. Chciałem Apaczowi zrobić niespodziankę obecnością Komancza Naini, poprosiłem więc Apanaczkę, żeby został przy jeńcu, a sam udałem się z Hammerdullem na drugą stronę Ki-pe-ta-ki, skąd oznajmieni mieli się ukazać. Spodziewałem się oczywiście pięciu osób, a mianowicie Winnetou, Treskowa, Holbersa, Old Wabble’a i Szako Matty, lecz ku swemu ździwieniu zauważyłem oprócz nich jeszcze jednego Indyanina i to przywiązanego do konia jak to spostrzegłem, gdy się do nas więcej zbliżyli. Winnetou więc prowadził jeńca, również Osagę, na co wskazywały barwy na jego twarzy.
Wyszedłem daleko z zarośli, ażeby Winnetou nie potrzebował badać terenu i odrazu mię poznał. Apacz skręcił też prosto ku mnie i zapytał:
— Czy zdarzył się bratu jaki wypadek, że przybył tu przede mną?
— Nie. Wszystko odbyło się rychlej i lepiej, aniżeli przypuszczałem, dlatego jestem tu prędzej.
— Niech brat zaprowadzi nas do swoich koni! Mam mu coś ważnego powiedzieć.
Szako Matto rzucił na mnie dumne spojrzenie, usłyszawszy te słowa. Ja to zauważyłem i odrzekłem:
— Konie znajdują się na drugiej stronie, ale my rozłożymy się zaraz tutaj na dole.
Bystry Winnetou domyślił się natychmiast, że idzie o coś tajemnego, spojrzał mi w twarz, a na ustach jego zaigrał przelotnie uśmiech zadowolenia. Wódz Osagów natomiast zrobił szorstką uwagę:
— Old Shatterhand usłyszy, co zaszło, i będzie musiał wkrótce puścić mnie na wolność!
Nie odpowiedziawszy mu, zszedłem do wgłębienia. Tamci poszli za mną, a Hammerdull i Holbers prowadzili konie obu Indyan. Podczas tego rzekł grubas do swego długiego przyjaciela:
— I u was zatem stało się coś bardzo ważnego, ty stary szopie, Holbersie?
— Jeśli sądzisz, że to ważne, to zgadłeś — brzmiała odpowiedź.
— Czy zgadłem, czy nie, to wszystko jedno, ale to nie jest tak ważne, jak to, co...
— Przestańcie paplać! — przerwałem mu. — Czekajcie na swoją kolej! Są tu przed wami inni, którzy będą mieli coś do powiedzenia!
Zrozumiał, że omal nie popełnił błędu i zamknął sobie dłonią usta.
Przybywszy na dno zapadliny, odwiązaliśmy jeńców od koni, położyliśmy ich na ziemi, a sami usiedliśmy obok nich. Winnetou nie mógł wiedzieć, z czem ja kryłem się przed nim, dlatego rzucił mi pytające spojrzenie. Ja narazie nie zaspokoiłem jego ciekawości, lecz poprosiłem go, żeby on się podzielił ze mną tą ważną wiadomością, którą zapowiedział.
— Spodziewam się — rzekłem — że nie spotkało was nic przykrego?
Nim Winnetou zaczął mówić, wtrącił Old Wabble szyderczym tonem:
— Nawet coś bardzo przykrego dla was! Jeśli wam się zdaje, że wciąż jeszcze pewnie nas macie w swoim ręku, to mylicie się grubo!
— Pshaw! — roześmiałem się ja na to. — Teraz nawet lepsze karty mamy w ręku, niż przedtem.
— Jakto?
— Dziś pojmaliśmy jeszcze jednego jeńca.
— I sądzicie, że to dla was takie korzystne? Niech wam Winnetou powie, jak rzeczy stoją!
Apacz przezwyciężył tym razem swoją dumę i rzekł ze wzgardą:
— Stary kowboy ma jad w ustach. Nie bronię mu plwać nim na nas.
— Tak, to jad, od którego wszyscy zginiecie, jeśli natychmiast nas nie puścicie na wolność, th’ is clear!
— Niepotrzebnie nas straszycie! — zauważyłem ja z przekąsem.
— Będziecie wy inaczej śpiewali, gdy się dowiecie, co zaszło podczas waszej nieobecności.
Wskazał na świeżo schwytanego Indyanina i mówił dalej:
— Wojownicy Osagów, nie mogąc się doczekać powrotu swego wodza, wysłali do niego tego człowieka, ażeby zbadał przyczynę jego długiej nieobecności. Ten przyszedł do lasku, w którym wzięliście nas do niewoli, ale nas już nie zastał. Wtedy ruszył naszym tropem i znalazł nasze wczorajsze obozowisko. Czy niczego się jeszcze nie domyślacie?
— Domyślam się tylko, że go przytem schwytano.
— Bardzo ładnie! Ale tego nie wiecie, że on miał towarzysza, który, będąc rozsądniejszym i ostrożniejszym od niego, umknął i pośpieszył po kilkuset Osagów, którzy już wkrótce was dopędzą. Radzę wam uwolnić nas natychmiast, gdy bowiem nadejdą Osagowie i zastaną nas jeszcze w waszym ręku, nie oszczędzą was, lecz zdmuchną, jak wiatr nędzne zapałki!
— Czy to wszystko, co chcieliście mnie powiedzieć? — zapytałem.
— Narazie. Jeśli jednak będziecie na tyle głupi, żeby nie posłuchać mojej rady, to dowiecie się więcej!
— To lepiej będzie, jeśli zaraz wystąpicie z tą nową groźbą!
— Nie. Chciałbym wpierw zobaczyć, czy Old Shatterhand ma choć setną część tego rozsądku, który mu ludzie błędnie przypisują.
— Tyle rozsądku nie potrzeba na to, żeby się wyśmiać z waszej groźby, wystarczy go sto razy mniej. Jeślibyśmy nawet przypuścili, że wszystko tak jest, jak mówicie, to w każdym razie wy znajdujecie się jeszcze w naszej mocy, a Osagów tutaj niema. Kto nam zabroni, żebyśmy was nie zdmuchnęli, jak wiatr nędzne zapałki?
— Pshaw! Tego nie uczynicie, bo jesteście zbyt dobrym i miłosiernym chrześcijaninem, a nadto wiecie, że Osagowie pomściliby krwawo śmierć naszą.
— Co może zdziałać tych kilku ludzi wobec takich, jak Winnetou, nie mówiąc już o mnie!
— Zarozumiałość wasza jest wielka. To rzecz znana. Domyślam się nawet, co was napełnia taką otuchą.
— Co?
— Byliście, jak Winnetou w farmie Fennera i prosiliście o pomoc. Prawdopodobnie jest już w drodze kilku biednych kowboyów, którymi chcecie nas zastraszyć.
— Pshaw! Gdybyście choć trochę umieli obliczać czas i przestrzeń, to byście wiedzieli, że z farmy Fennera byłbym nie mógł jeszcze wrócić. Byłem w zupełnie innej stronie, a na dowód z jaką miłością pamiętałem tam o was, przywiozłem wam tutaj kogoś.
— Ciekaw jestem, kogo? Pokażcie go nam!
— Chętnie zrobię tę przyjemność wam i waszemu sprzymierzeńcowi.
Powiedziałem Hammerdullowi do ucha kilka słów, a on skinął głową z uśmiechem, wstał i oddalił się zaraz. Wszyscy, nawet Winnetou, choć on nie okazywał tego po sobie, z napięciem oczekiwali, kogo grubas przyprowadzi. Gdy zaś przyszedł wkrótce z pojmanym Osagą, zawołał Szako Matto z przestrachem:
— Uff, uff!
— All devills! — krzyknął Old Wabble. — To właśnie ten...
Utknął w połowie zdania. Dałem Hammerdullowi znak, żeby odprowadził czerwonego napowrót, bo ten mógł zdradzić obecność Apanaczki, i rzekłem do starego kowboya:
— Ten czerwony miał sprowadzić setki Osagów. Czy i teraz jeszcze sądzicie, że oni przyjdą?
— Niech was dyabeł porwie! — syknął do mnie.
— Uff! — wtrącił szybko Szako Matto. — Old Wabble zapomniał zupełnie o Nainim!
— O, nie! — odparł zagadnięty. Zwróciwszy się zaś do mnie, dodał: — Mam jeszcze jedną kartę, której wy nie potraficie przybić, chociaż uważacie się za tak mądrego!
— Co to za karta?
— Zaraz się dowiecie. Przypominacie sobie zapewne Llano, gdzie mieliście zaszczyt...
— Być przez was okradzionym — wtrąciłem.
— To także prawda, ale ja chciałem powiedzieć coś innego — rzekł starzec ze śmiechem. — Był tam młody wódz Nainich. Jak on się nazywał?
— Apanaczka — odpowiedziałem, udając, że nie domyślam się niczego.
— Yes. Apanaczka! Lubiliście go bardzo. Nieprawdaż?
— Nie przeczę.
— Słyniecie z nadzwyczaj dobrego serca, przypuszczam więc, że miłość wasza ku niemu nie zmalała.
— Przeciwnie, wzmogła się nawet!
Old Wabble mówił tonem wyższości, jak gdyby był pewny swej sprawy, a ja nie starałem się wyprowadzić go z tego błędu, zauważywszy, że Apanaczka sam już zabierał się do odegrania roli, do której ja chciałem go dopiero powołać. Hammerdull nie wrócił po odprowadzeniu Osagi, a zamiast niego ukazał się w krzakach wódz Nainich. Zapewne domyślił się, że chciałem jego osobą zrobić niespodziankę i zakradł się aż tu, nie czekając na moje wezwanie. Oczywiście dostrzegłem go tylko ja i bystry Winnetou.
— Wzmogła się nawet? — powtórzył za mną Old Wabble. — To znaczy, że jak dawniej uważacie go za swego przyjaciela i brata?
— Istotnie!
— Dla którego żadna ofiara nie byłaby zbyt wielką?
— Tak. Nie zostawiłbym go w niebezpieczeństwie, choćbym miał własne życie narazić.
— Bardzo ładnie! Właśnie mogę wam powiedzieć, że on znajduje się w tak wielkiem niebezpieczeństwie, jakie tylko być może.
— Rzeczywiście?
— Całkiem pewnie.
— Jakież to niebezpieczeństwo?
— On jest jeńcem Osagów.
— Nie wierzę temu.
Old Wabble spojrzał był na mnie jakby w nadziei, że ja się bardzo przestraszę. Gdy jednak odpowiedź moja nastąpiła tak prędko i w tak obojętnym tonie, zapewnił mnie skwapliwie:
— Może wam się ciągle zdaje, że ja blaguję? Bądźcie pewni, że mówię prawdę!
— Głupie gadanie!
— Zapytajcie o to tego Osagę, którego Winnetou wczoraj pochwycił! On przyniósł nam tę wiadomość, która nas ucieszyła tak, jak was z pewnością zmartwi.
— Mimoto wasze przekonanie o jego niewoli jest błędne!
— Mogę na to sto razy przysiąc!
— Pshaw! Przysięgi Old Wabble’a nic w moich oczach nie znaczą! Czy pojmanie Apanaczki miało być owym atutem, którego ja nie potrafiłbym przybić?
— Oczywiście!
— Domyślam się, jaki macie w tem cel. Przypuszczacie, że wydamy was za niego!
— Widzicie, jak mądrzejecie, gdy was trącić nosem na miejsce właściwe! Odgadliście istotnie.
— Żal mi was, że jest miejsce, o które teraz wasz nos musi trącić.
— Jakie miejsce?
— Ten krzak na prawo od was. Zwróćcie łaskawie swój nos w tamtą stronę!
Old Wabble popatrzył w oznaczonym kierunku. Apanaczka, który słyszał każde słowo nasze, rozsunął teraz gałęzie rękoma i wyszedł do nas. Gdyby piorun był uderzył przed Szako Mattą i Old Wabble’m, byliby się tak nie przerazili, jak na widok wodza Nainich.
— No? — spytałem. — Kto z nas ma silniejszy atut?
Nikt mi nie odpowiedział. Wtem zabrzmiał głos tego, który zwykle mówił tylko wtedy, gdy go pytał przyjaciel Dick Hammerdull, to jest głos Pitta Holbersa:
— Heigh-day, a to gaudium! Nie będzie żadnej wymiany jeńców. Old Wabble przegrał.
Starzec zgrzytnął strasznie zębami, zaklął okropnie i krzyknął głosem przerywanym z wściekłości:
— Psie, stokrotnie przeklęty! Jesteś w przymierzu z piekłem i wszystkimi dyabłami. Niewątpliwie zapisałeś im duszę swoją, bo inaczej nie udawałoby ci się każde przedsięwzięcie. Plwam na ciebie! Nienawidzę ciebie nienawiścią, jakiej jeszcze nikt nie odczuwał.Słyszysz, ty psie przeklęty!
— Ja ubolewam nad tobą z całego serca — odpowiedziałem spokojnie. — Poznałem wielu ludzi godnych pożałowania, ale tyś najgodniejszy ze wszystkich. Ty nie pojmujesz tego wcale, jaką litość sobą wzbudzasz. Oby kiedyś Bóg miał nad tobą choć drobną część tej litości i miłosierdzia, jakie ja teraz dla ciebie odczuwam. Oto odpowiedź na twe przekleństwo, albowiem każde przekleństwo z ust twoich zmienia się w błogosławieństwo dla tego, na kogo je rzucisz. Skończyłem z tobą. Jesteś tak nędzną istotą, że widok twój sprawia ból oku. No, zabieraj się stąd czemprędzej!
Poszedłem ku niemu, rozciąłem mu więzy i odwróciłem się od niego. Myślałem, że zerwie się natychmiast i ucieknie, lecz on wstał powoli, potem położył rękę na mem ramieniu, a wkońcu rzekł tonem wyraźnego szyderstwa:
— Boli cię oko na mój widok? Puszczasz mnie dlatego wolno? Nie wyobrażaj sobie jednak, że tak nieskończenie wyżej odemnie stoisz pod względem moralnym! Jeśli rzeczywiście żyje Bóg, w którego ty tak chełpliwie wierzysz, to ja w jego oczach równy jestem tobie, bo w przeciwnym razie on musiałby być gorszym drabem niż taki, za jakiego ty mnie uważasz. On stworzył mnie i ciebie, a jeśli ja wypadłem mu inaczej niż ty, to nie ja temu winienem, lecz on. Do niego więc zwróć się ze swem oburzeniem, nie do mnie, a gdyby rzeczywiście istniało życie wieczne i sąd ostateczny, z którego ja śmieję się serdecznie, to nie on mnie, lecz ja jego powinienem sądzić za to, że wyposażył mnie tak zwanemi wadami i grzechami. Zrozumiesz chyba nareszcie, jakie to dziecinne i śmieszne głupstwa ta wasza nabożność i bogobojność! Ty myślisz pewnie, że kierujesz się dobrocią, tymczasem w gruncie rzeczy postępujesz odpowiednio do poznania, które i ja posiadam, że nikt nie jest ani zły, ani dobry, bo Bóg, wynalazca grzechu pierworodnego, musiałby sam być temu winien. Bywaj zdrów, człowieku miłości i miłosierdzia! Pomimo twojej głupoty jestem dziś z ciebie zadowolony. Nie sądź jednak, że przy spotkaniu się z tobą przemówię do ciebie inaczej, aniżeli kulą! Dla nas obydwu niema miejsca na sawannie. Jeden z nas musi się stąd wynieść, a ponieważ ty się tak boisz widoku krwi ludzkiej, to ja ci jej trochę puszczę przy najbliższej sposobności. Was, inni panowie, żegnam temi samemi słowy i to samo wam obiecuję. Do widzenia!
Jeńcy nie mieli oczywiście broni, bo im ją odebrano. Strzelba Old Wabble’a wisiała na kuli u jego siodła, a nóż wetknął sobie za pas Dick Hammerdull. Stary kowboy przystąpił do grubasa i sięgnął ręką po nóż, lecz Dick cofnął się i zapytał:
— A ty czego szukasz za moim pasem?
— Mego noża! — oświadczył Old Wabble zuchwale.
— On teraz jest nasz, a nie twój!
— Oho! Czy mam do czynienia z opryszkami i złodziejami?
— Stul pysk, bo ci skoczę do niego, ty stary drabie! Znasz prawa preryi i wiesz, do kogo należy broń jeńca!
— Nie jestem już jeńcem, lecz wolnym człowiekiem!
— Wolnym, czy nie, to wszystko jedno, ale mnie to nic nie obchodzi. Jeśli Old Shatterhand wrócił ci wolność, to nie wynika z tego jeszcze, żebyś musiał i broń odzyskać.
— To zatrzymaj ją sobie i bądź przeklęty, gruby mopsie! Ja dostanę inny nóż od Osagów!
Poszedł do swego konia, zdjął strzelbę z siodła, zarzucił ją na plecy i chciał skoczyć na siodło. Wtem powstał Winnetou, wyciągnął doń rękę i rozkazał:
— Stać, powiesić strzelbę napowrót!
W postawie i twarzy Apacza było coś tak nieodpartego, że Old Wabble usłuchał go wbrew swemu zwyczajowi. Powiesił strzelbę na siodle, ale potem zwrócił się do mnie i zawołał:
— Co to ma znaczyć? Przecież koń i strzelba należą do mnie!
— Nie — odparł Winnetou. — Dając ci wolność, chciał mój brat Shatterhand okazać ci tylko odrazę, którą każdy musi wobec ciebie odczuwać. Zgadzamy się z nim wszyscy, gdyż wzdrygamy się na myśl o dotknięciu się ciebie ręką, nożem lub kulą. Nie oddajemy więc ciebie naszej zemście, lecz sprawiedliwości wielkiego Manitou. Byłbyś także wziął sobie swojego konia i broń, ale ponieważ zagroziłeś nam puszczeniem krwi, przeto nie otrzymasz teraz nic oprócz wolności. Odejdziesz teraz natychmiast, ale gdybyś się za dziesięć minut pokazał w pobliżu, to rzemień owinie ci się około szyi i przywiąże do gałęzi jednego z drzew. Powiedziałem. Howgh! A teraz precz!
Old Wabble roześmiał się głośno, skłonił się głęboko i odrzekł:
— Przemówiłeś, jak król. Szkoda tylko, że twoje słowa w moich uszach brzmią, jak szczekanie psa! Idę, ale zobaczymy się jeszcze!
Odwrócił się, wyszedł po pochyłem zboczu wgłębienia na górę i zniknął. Gdy dla ostrożności udałem się za nim kawał drogi, zobaczyłem, jak chwiejnym krokiem podążał zwolna po równinie. Szanowałem dawniej tego człowieka nietylko dla jego wieku, lecz i dlatego, że uważałem go za dzielnego westmana, teraz jednak zmieniłem moje zdanie pod tym względem. Gdybyśmy nawet mogli byli uważać go za lepszego człowieka, jako „man of the west“, przecież byłby nam na nic się nie zdał. Tym razem puściłem go wolno nie tyle wskutek namysłu, ile chwilowego odruchu przed uczuciem wstrętu, które nie pozwoliło mi przemówić doń ani słowa więcej.
Winnetou zgodził się na moje zarządzenie, ale Hammerdull i Holbers nie. Widziałem to po ich minach, ale nie odważyli się czynić mi wyrzutu z tego powodu. Natomiast Treskow, którego prawniczo-policyjne uczucia obrażała moja łagodność, rzekł do mnie, kiedy wróciłem:
— Nie weźcie mi tego za złe, mr. Shatterhand, że was zganię. Pomijam to, że nawet jako chrześcijanin nie postąpiliście poprawnie, bo chrześcijaństwo uczy, że po każdym złym uczynku powinna nastąpić kara. Ale postawcie się w położenie kryminalisty, przedstawiciela świeckiej sprawiedliwości! Co powiedziałby taki na to, że za każdym razem puszczacie wolno tak zepsutego i niepoprawnego łotra, jak ten Fred Kutter. Ten człowiek zasłużył już na śmierć więcej niż sto razy, jeśliby się tylko wzięło w rachubę jego zbrodnie jako „zabójcy Indyan“. A jeśli twierdzicie, że nas to nic nie obchodzi, to dowiedziono przecież, że kilkakrotnie godził na wasze i nasze życie, a teraz znowu zagroził nam śmiercią. Co ma prawnik na to powiedzieć, że staracie się poprostu uchylić od niego zasłużoną karę! Żadną miarą nie pojmuję pobudek waszego postępowania.
— Czy ja jestem prawnikiem, mr. Treskow? — odpowiedziałem na jego wyrzuty.
— Zdaje mi się, że nie.
— Albo kryminalistą?
— Prawdopodobnie nie.
— A zatem! Mimo to nie mam wcale zamiaru odwracać od niego zasłużonej kary, nie chcę tylko być jego sędzią ani katem. Jestem mocno przekonany, że już oddawna wisi nad jego głową ów miecz nieszczęsny, którym ugodzi go wyższa i potężniejsza ręka. Coś mię wstrzymuje od uprzedzania sprawiedliwości boskiej. Jeśli nie możecie zrozumieć mojego postępowania, to przyznajcie przynajmniej, że w duszy i sercu człowieka są prawa, których nie wolno przekraczać, nieubłagane i potężniejsze od wszystkich waszych pisanych paragrafów.
— Być może! Ja pod tym względem nie jestem tak czuły, jak wy. Muszę jednak zwrócić waszą uwagę na skutki, wynikające z waszego posłuszeństwa wobec tych tajemniczych, a niezrozumiałych dla mnie wewnętrznych praw.
— Jakie skutki? Wymieńcie mi taki wypadek!
— Ułaskawiliście Old Wabble’a. A co teraz uczynimy z wodzem Osagów i jego współwinnym? Czy także puścimy bezkarnie?
— Gdyby to zależało odemnie, tobym to zrobił.
— W takim razie niech dyabli porwą wszystkie wasze prawa preryowe, których wy nie stosujecie, pomimo że tak sławicie ich bezprzykładną surowość.
— Przedewszystkiem jestem chrześcijaninem, a dopiero potem westmanem. Biali oszukali Osagów, a ci postanowili sobie powetować to zapomocą napadu. Oni wedle swoich zapatrywań uważają się za zupełnie uprawnionych do tego. Czy wolno nam Szako Mattę karać za niewykonany zamiar?
— Pomińmy więc sprawę napadu. Ale tego mu nie można darować, że godził na nasze życie, chciał nas pochwycić i zabić!
— Czy spełnił ten zamiar?
— Nie, ale powinnibyście wiedzieć, że już samo usiłowanie jest karygodne!
— Hm, z was straszny prawnik!
— Jestem do tego uprawniony, to mój obowiązek. Was proszę, byście to samo stanowisko zajęli.
— Dobrze. Przypuśćmy, że samo usiłowanie jest karygodne. Czy jednak zamiar wodza Osagów urządzenia napadu na farmy i zabicia nas wszedł w okres usiłowania?
Treskow zawahał się z odpowiedzią, a potem mruknął:
— Zamiar... zamiar... usiłowanie... Usiłowanie na dalszą metę... Hm, to również nie zaszło! Dajcie mi spokój z tą drobiazgowością!
— Aha! Zaczynacie powoli ustępować ze swego stanowiska! Powiedzcie przecież jasno i pewnie: czy sam zamiar jest karygodny?
— Moralnie, ale nie sądowo.
— Well! Czy należy Szako Mattę ukarać?
Milczał przez chwilę, poczem zawołał gniewnie:
— Jesteście najprzykrzejszym adwokatem, z jakim kiedykolwiek sędzia miałby do czynienia. Nie chcę nic więcej wiedzieć o tej sprawie!
— Powoli, powoli, mr. Treskow! Jestem surowszy, aniżeli wam się wydaje. Za sam zamiar nie możemy go ukarać, ale ja jestem za tem, żebyśmy zarządzili środki zapobiegawcze, które podobne są do kary jak rodzeństwo.
— To co innego! Cóż wnosicie?
— Teraz nic jeszcze. Nie tylko ja mam tu coś do powiedzenia.
— Bardzo słusznie! — potwierdził Dick Hammerdull skwapliwie. — Jakąś nagrodę musi oczywiście ten czerwony otrzymać. Nieprawdaż, stary szopie, Holbersie?
— Hm, jeśli sądzisz, że zasłużył na klapsa, to masz słuszność, kochany Dicku — odpowiedział długi.
— Naradźmy się więc, jak z nim postąpić! — rzekł Treskow, przybierając najsurowszą minę.
Wysoce zajmująca była gra wyrazów twarzy Szako Matty, gdy przysłuchiwał się naszej wymianie zdań. Nie stracił on ani słowa z tej rozmowy, wiedział więc, w jaki sposób zająłem się jego sprawą. Oko jego, patrzące z początku posępnie, spoczywało teraz na mnie z zupełnie innym, niemal przyjaznym wyrazem. Widać było, że odczuwał dla mnie wdzięczność. Mogło mi to być obojętne, bo nie kierowały mną uczucia osobiste, kiedy z jego powodu popadłem w zatarg z Treskowem. Gdy ten wezwał nas teraz poważnym tonem do narady, przerwał wódz Osagów milczenie i zwrócił się do mnie:
— Czy zechce teraz Old Shatterhand mnie wysłuchać?
— Mów! — rzekłem doń.
— Słyszałem słowa, których nie mogę dobrze pojąć, bo są mi obce, to jednak zrozumiałem, że Old Shatterhand był po mojej stronie, a tamta blada twarz przeciwko mnie. Winnetou, wódz Apaczów, milczał podczas tej sprzeczki. Zapewne więc godzi się na postanowienie swego przyjaciela i brata. Wprawdzie są oni obaj nieprzyjaciółmi Osagów, lecz wszyscy czerwoni wiedzą, jak sprawiedliwie myślą ci dwaj słynni wojownicy i jak sprawiedliwie postępują. Wzywam ich, by i dziś byli sprawiedliwi!
Zamilkł i popatrzył na mnie, jakby czekał na odpowiedź.
— Wódz Osagów — oświadczyłem — słusznie określił nasz sposób postępowania, niechaj się też nie obawia niesprawiedliwości z naszej strony. Muszę jednak sprostować jego mylne zapatrywanie, jakobyśmy byli wrogami Osagów. Pragniemy zawsze żyć w zgodzie ze wszystkimi czerwonymi i białymi ludźmi. Gdy nam jednak stanie ktoś w drodze, a nawet godzi na życie nasze, czyż mamy się nie bronić? A jeśli, broniąc się, zwyciężymy napastnika, czyż ma on prawo twierdzić, że jesteśmy jego wrogami?
— Old Shatterhand miał niewątpliwie mnie na myśli, mówiąc o obronie przed napastnikiem. Ale kto może o sobie powiedzieć ze słusznością, że go zaczepiano? Wódz Osagów, Szako Matto, chciałby zapytać, na co blade twarze mają sędziów i sądy?
— Ażeby wydawać wyroki i wymierzać sprawiedliwość.
— Czy te wyroki są zgodne z prawem, czy istotnie wymierzają sprawiedliwość?
— Tak.
— Czy Old Shatterhand wierzy w to, co mówi?
— Tak. Wprawdzie sędziowie są także ludźmi, którzy mogą się mylić, dlatego...
— Uff, uff! — wtrącił skwapliwie — dlatego mylą się zawsze, ilekroć chodzi o sprawiedliwość względem czerwonych mężów. Old Shatterhand i Winnetou siedzieli już przy stu obozowych ogniskach i tysiące razy słyszeli skargi, podnoszone przez czerwonych przeciwko białym. Nie chcę ani jednej z nich przytaczać, ani dodawać do nich nowej, ale jako wódz Osagów pozwolę sobie przedstawić, co już wycierpiał mój naród i co go teraz znów spotkało. Ileż to razy oszukały nas blade twarze, a my nie znaleźliśmy sędziego, któryby się zlitował nad nami i przyznał nam nasze prawa! Przed miesiącem dopuszczono się znowu względem nas wielkiego oszustwa, a gdy domagaliśmy się sprawiedliwości, wyśmiano nas. Co czyni biały człowiek, gdy sędzia odmówi mu sprawiedliwości? Zwraca się do sądu wyższego, a gdy i ten go z niczem odprawi, wymierza sobie sam sprawiedliwość: lynchuje swego przeciwnika, lub tworzy związki, które potajemnie i wbrew prawom niosą sobie pomoc, jeśli otwarcie i prawnie nie mogą jej uzyskać. Czemu czerwonemu mężowi nie wolno uczynić tego, co czyni biały? Wy mówicie: lynch, my mówimy: zemsta, wy mówicie: związek, a my: narada starszych. To wszystko jedno. Ale gdy wy pomagacie sobie sami, nazywacie to sprawiedliwością wymuszoną, a gdy my sami sobie radzimy, wy to określacie jako grabież i rabunek.Właściwa prawda jest ta: Biały to człowiek honorowy, który czerwonego nieustannie oszukuje i okrada, a czerwony to złodziej i rozbójnik, z którego biały ciągle skórę zdziera. Przytem mówicie ustawicznie o wierze i pobożności, o miłości i dobroci! Oszukano nas niedawno na mięsie, prochu i wielu innych rzeczach. Gdyśmy przyszli do ajenta z prośbą o pomoc, spotkaliśmy się z szyderczo uśmiechniętemi minami i lufami, groźnie do nas wymierzonemi. Wobec tego wzięliśmy sobie prochu i mięsa, gdzie się dało, bo bez tego żyć nie możemy. Za to zaczęto nas ścigać i zabito nam wielu wojowników. Jeśli wyruszyliśmy teraz, by pomścić śmierć poległych, to kto temu winien? Kto jest oszukanym, a kto oszustem? Kto ograbionym, a kto grabieżcą? Kto zaczepionym, a kto nieprzyjacielem? Niech Old Shatterhand da mi na te pytania słuszną odpowiedź!
Zwrócił na mnie spojrzenie, pełne oczekiwania. Cóż miałem i mogłem mu na to odpowiedzieć jako człowiek uczciwy? Winnetou wybawił mnie z tego drażliwego położenia i zabrał głos, choć milczał dotychczas:
— Winnetou jest najwyższym wodzem wszystkich plemion Apaczów. Żadnemu z wodzów nie może bardziej chodzić o dobro jego ludzi, aniżeli mnie o szczęście mego narodu. Zarzuty Szako Matty nie są dla mnie nowością. Ja sam podnosiłem je nieraz już przeciwko bladym twarzom, ale bez skutku. Czy jednak w wodzie, w której znajdują się ryby drapieżne, każda ryba musi żyć mięsem drugich? Czy w lesie, w którym żyją skunksy, musi każde zwierzę być śmierdzielem? Czemu wódz Osagów nie czyni żadnej różnicy? Żąda sprawiedliwości, a sam postępuje niesprawiedliwie, odnosząc się nieprzyjaźnie do ludzi, niewinnych niesprawiedliwości, wyrządzonej jemu i jego ludziom! Czy może nam przytoczyć choćby jeden wypadek, w którym by Old Shatterhand, albo Winnetou okazali się wrogami człowieka spokojnego? Czy nie słyszał nigdy,że przeciwnie nawet najgorszych wrogów oszczędzamy, jak tylko jest to możliwe? Gdyby zresztą dotąd o tym nic nie wiedział, to przekonał się teraz sam, kiedy mój brat i przyjaciel Shatterhand przemawiał za nim, chociaż wódz Osagów godził na jego życie. Szako Matto nie potrzebuje nadarmo słów tracić, bo my wiemy dobrze i oddawna to, co on nam chce powiedzieć, ale on zapewne nie wie tego, o czem my go pragniemy pouczyć, że kto żąda sprawiedliwości, sam nie powinien być niesprawiedliwym. On zamierzał nas oskalpować, a teraz widzi, że my mogliśmy zabrać mu skalp i życie. Ale niech zachowa sobie jedno i drugie. Odzyska nawet wolność, choć jeszcze nie dzisiaj. Za jego nieprzyjaźń odpłacimy mu dobrocią, a jego żądzę krwi względnością. Jeśli potem jeszcze będzie utrzymywał, że jesteśmy wrogami Osagów, to nie będzie godzien tego, żeby imię jego postało kiedy jeszcze na ustach czerwonego, albo białego wojownika. Szako Matto wygłosił długą mowę, a ja poszedłem za jego przykładem, chociaż jego słowa i moje były zupełnie zbyteczne. Powiedziałem. Howgh!
Teraz nastała głęboka cisza. Nietylko przemówienie, lecz także osoba i sposób wyrażania się Winnetou wywołały to wrażenie. Obaj wiedzieliśmy, iż słowa jego stosowały się nietylko do Osagi. Były zwrócone także do innych, a szczególnie do Treskowa. Szako Matto leżał z miną niewzruszoną. Nic nie wskazywało na to, żeby przemowa Apacza nań oddziałała. Treskow spuścił oczy i patrzył w bok, jakby w zakłopotaniu. Wreszcie spojrzał na mnie i powiedział:
— Zaprawdę, człowiek, obcując dłużej z wami i z Winnetou, musi wreszcie, czy chce, czy nie chce, przyjąć wasz sposób myślenia. Jeśli teraz uwolnicie wodza Osagów i jego ludzi, to ja pierwszy temu się nie sprzeciwie. Boję się tylko, że on potem na czele swoich ludzi puści się za nami, ażeby spróbować szczęścia i nas pochwycić.
— Zobaczymy! Z waszych słów wnioskuję, że uważacie teraz naradę za zbyteczną.
— Tak jest rzeczywiście. Czyńcie, co chcecie!
— Well! Uporam się rychło! Słuchajcie zatem, co postanawiam w porozumieniu z Winnetou! Szako Matto pojedzie z nami na taką odległość, z której nie będzie mógł być dla nas niebezpiecznym. Będzie wprawdzie skrępowany, ale otaczany takimi względami, jakie każdy prawy westman powinien mieć dla wodza walecznego narodu. Obaj wojownicy jego są wolni. Niech wrócą nad Wara-tu i oznajmią Osagom, że wódz ich pojmany, że blade twarze ostrzeżono, że gdyby mimo to odważyli się napaść na farmy, to wódz ich zginie od kuli. Rozwiążcie im rzemienie!
Wezwanie to odnosiło się do Hammerdulla i Holbersa, którzy też zaraz uwolnili jeńców. Ci, zerwawszy się z ziemi, chcieli pobiec do swoich koni, lecz ja zabroniłem im tego, mówiąc:
— Stać! Nie pojedziecie do Wara-tu, lecz pójdziecie pieszo. Wasze konie i strzelby my zabieramy. Czy je odzyskacie, to będzie zależało od zachowania się Szako Matty. Idźcie więc i powiedzcie braciom swoim, że to Old Shatterhand oswobodził wczoraj Apanaczke, wodza Nainich!
Nie mogli pogodzić się z tą myślą, że będą musieli bez koni i bez broni wracać. Spojrzeli pytająco na swego wodza, a on im rzekł:
— Czyńcie, co wam Old Shatterhand rozkazał! Gdyby wojownicy Osagów nie wiedzieli, jak mają postąpić, niech zapytają Honskej-nonpeja[10], na którego zdaję dowództwo. On zrobi, jak należy!
Przypatrywałem się ostro jego twarzy, gdy mówił do swoich ludzi, lecz ani jeden rys jej nie okazywał, czy to odstąpienie dowództwa oznaczało dla nas na później walkę, czy pokój. Obaj uwolnieni weszli na zbocze, a potem oddalili się w tym kierunku, w którym udał się był Old Wabble.
Konie ich zatrzymałem z kilku powodów. Mając wierzchowce, byliby się dostali do Wara-tu o wiele rychlej, niż pieszo i spodziewany pościg byłby mógł się zacząć o kilka godzin wcześniej. Zyskaliśmy więc dużo na czasie. Nadto były to bardzo dobre konie, bo jeńcy wysłani byli w daleką drogę, którą należało prędko przebyć, a my właśnie takich koni potrzebowaliśmy. Broń ich także mogła nam się przydać. Apanaczka, który, jak wiadomo, miał tylko nóż, wziął sobie niezłą strzelbę Szako Matty. Porzucił oczywiście narazie pierwotny zamiar udania się po świętą glinę i postanowił towarzyszyć nam do Colorado. Ponieważ należało się spodziewać prawie napewno, że Osagowie, otrzymawszy wiadomość o dostaniu się wodza w nasze ręce, ruszą natychmiast do Ki-pe-ta-ki, a stamtąd za nami, by go uwolnić, przeto nie mogliśmy zabawić dłużej na tem miejscu. Szako Mattę przywiązano do konia, zostawiwszy mu jednak do pewnego stopnia swobodę ruchów. Holbers i Treskow dosiedli koni Osagów, a resztę zwierząt wzięto pod juki. Tak opuściliśmy miejsce „Starej kobiety“.
W dalszej drodze musieliśmy oddalić się od rzeki Republikan, bo skręcała na północ do Nebraski. Jechaliśmy wprost na zachód, aby się dostać do rzeki Salmon. Podwójne niebezpieczeństwo nam groziło.Przed nami podążał oddział „generała“, którego trop spodziewaliśmy się znaleźć niebawem, a za nami Osagowie, których pościg był bardzo prawdopodobny. Ani jedno, ani drugie jednak nie budziło w nas wielkiego niepokoju. Nie przeczuwaliśmy, że zagrażało nam jeszcze trzecie niebezpieczeństwo, o wiele bliższe, choć jechaliśmy wprost na nie.
Mogliśmy dla zmylenia Osagów zwrócić się nieco na południe, ale po pierwsze nie baliśmy się tych Indyan, po drugie przez to okrążenie byłby się opóźnił termin spotkania się naszego z Old Surehandem. Zachowaliśmy więc kierunek zachodni aż do południa dnia następnego, o tym czasie bowiem otrzymaliśmy wiadomość, która skłoniła nas wbrew naszym pierwotnym zamiarom do zboczenia na południe.
Natknęliśmy się na trzech jeźdźców, od których usłyszeliśmy, że po całej okolicy, leżącej przed nami, snuje się bardzo liczna zgraja trampów. Spotkani przez nas ludzie wpadli byli w ręce części tej bandy i nietylko zostali zupełnie ograbieni, lecz nadto jeden z nich otrzymał dość niebezpieczną ranę postrzałową w udo. Kto słyszał o trampach lub, co gorsza, poznał ich osobiście, ten pojmie, że nie pragnęliśmy zobaczyć się z tymi niegodziwymi ludźmi, których każdy prawy westman unika, jak plugastwa, bo wstydzi się mierzyć z nimi swe siły. Jak najwprawniejszy i najwytworniejszy szermierz na florety nie da rady widłom ordynarnego parobka stajennego, tak każdy uczciwy myśliwiec na preryi ustępuje, o ile możności, z drogi tym wyrzutkom społeczeństwa ludzkiego. Nie czyni tego z obawy przed nimi, lecz z odrazy dla nikczemności ich postępowania.
Z tych samych pobudek i my zwróciliśmy się na południe, a przeprawiwszy się już wieczorem przez północne ramię rzeki Salmon, rozłożyliśmy się na prawym jej brzegu na nocleg.
Tu dopiero opowiedział mi Apanaczka, co przeżył od czasu, gdyśmy się rozstali na Llano Estacado. Jego jazdy z Old Surehandem do fortu Terrel, jak wspomniano, nie uwieńczył pożądany skutek, gdyż nie znaleźli tam poszukiwanego Dana Ettersa. Nikt tam wogóle nie słyszał tego nazwiska, ani nie znał jego właściciela.
— Sprawdziła się więc moja ówczesna przepowiednia — rzekłem ja, gdy Apanaczka skończył. — Nie dowierzałem owemu „generałowi“, bo czułem, że on usiłuje Old Surehanda wywieść w pole co do tego Ettersa, nie zdołałem tylko odgadnąć, w jakim celu to czyni. Wyglądało to tak, jakby on dokładniej znał stosunek Old Surehanda do Ettersa, niż to po sobie okazywał. Zwróciłem na to uwagę naszego przyjaciela, lecz on nie chciał wierzyć. Czy mówił o tem z bratem Apanaczką?
— Nie.
— Nie wspomniał ani słowem, dlaczego tak gorliwie szuka Ettersa?
— Ani jednem.
— Potem rozstaliście się nad Rio Pecos, a ty wróciłeś do swego szczepu?
— Tak, pojechałem do Kaam-kulano.
— Gdzie matka przyjęła cię z radością?
— Poznała mnie w pierwszej chwili i przyjęła z miłością, ale potem opuścił ją znowu duch jej — odrzekł nagle zasępiony.
Nie zważając na jego nastrój, zapytałem:
— Czy przypominasz sobie jeszcze słowa, które z ust jej słyszałeś?
— Tak. Ona mówi je stale.
— Czy i dziś jeszcze wierzysz, że one należą do guseł indyańskich?
— Tak.
— Wiara twoja jet w tym względzie błędna. W duszy matki tkwią obrazy zdarzeń i osób, które nie mogą stać się wyraźniejszemi. Czy nie zauważyłeś u niej chwili, w którejby te obrazy stały się jaśniejszymi?
— Nie. Nie przebywałem z nią wiele, gdyż musiałem ją pożegnać wkrótce po powrocie do domu.
— Dlaczego?
— Wojownicy Nainich, a szczególnie Wupa Umugi, wódz ich, nie chcieli mi przebaczyć, że mój biały brat, Old Shatterhand, uznał mię za godnego wypalenia z nim fajki przyjaźni i wierności. Tak mi utrudnili życie w „Dolinie zajęczej“, że odszedłem.
— Dokąd?
— Do plemienia Komanczów Kanean.
— Czy ci przyjęli mego brata natychmiast?
— Uff! Gdyby to nie Old Shatterhand powiedział, śmiałbym się z tego pytania! Byłem najmłodszym wodzem Nainich, ale nikt mię tam pokonać nie zdołał. To też ani jeden głos nie podniósł się przeciwko mnie, kiedy mężowie Kaneanów naradzali się nad przyjęciem mnie do swego szczepu. Teraz jestem najwyższym wodzem tego plemienia.
— Cieszy mię to bardzo, bo cię lubię. Czy nie mogłeś zabrać matki od Nainich?
— Chciałem to uczynić, ale mąż, którego ona jest żoną, nie dopuścił do tego.
— Guślarz? Nie nazywasz go ojcem, lecz mężem, którego matka twoja jest żoną? Zauważyłem to już wtedy, że go nie kochasz.
— Nie mogłem wtedy oddać mu mego serca, a teraz nienawidzę go, bo oddziela mię od kobiety, która mię na świat wydała.
— Czy wiesz napewno, że to twoja matka?
Spojrzał na mnie wzrokiem człowieka, zaskoczonego niespodzianką i powiedział:
— Dlaczego mnie tak pytasz? Wiem, że Old Shatterhand nie powie nigdy słowa bez powodu, że czyni i mówi wszystko po głębokim namyśle. Zapewne i teraz dla ważnej przyczyny zadaje mi tak osobliwe pytanie.
— Rzeczywiście mam do tego powód, ale to nie owoc namysłu, lecz skutek głosu, który już dawniej odzywał się w mem sercu. Czy Apanaczka odpowie mi na pytanie?
— Odpowiem, choćbym nie rozumiał, dlaczego pytasz. Skwaw, o której mówimy, jest moją matką. Nigdy nie myślałem inaczej i kocham ją bardzo.
— Czy ona rzeczywiście — jest żoną guślarza?
Apanaczka znowu odparł tonem zdziwienia:
— Nie rozumiem i tego pytania. Zawsze przecież uważali ich wojownicy nasi za męża i żonę.
— Ty także?
— Oczywiście.
— Ale jego nie lubisz?
— Powiedziałem już, że go nienawidzę.
— Wszak jesteś pewien, że to twój ojciec.
— Zawsze nazywano go moim ojcem.
— A on siebie tak nazywał? Przypomnij sobie!
Spuściwszy głowę, milczał Apanaczka przez chwilę, potem podniósł twarz nagłym ruchem i rzekł:
— Uff! Teraz sobie przypominam, że nigdy, ani razu nie nazwał mnie szi yej.
— Ale matka mówiła do ciebie se tsej?
— Także nie!
Wyrazy, oznaczające „mój synu“, są u większości plemion indyańskich inne, gdy je mówi ojciec, a inne, gdy ich używa matka. U Nainich ojciec odzywał się do syna szi yej, a matka se tsej. Apanaczka mówił dalej:
— Oboje mówili do mnie tylko: omi[11]. Matka nazywała mnie czasem se tsej, lecz tylko wtedy, gdy mówiła o mnie z drugimi.
— To szczególne, to osobliwe! Chciałbym teraz wiedzieć jeszcze, czy on nazywa ją iwo uszingwa[12], a ona jego iwuete[13].
Namyślał się znów przez chwilę, a potem odpowiedział:.
— Zdaje mi się, że nazywali się tak, kiedy byłem jeszcze bardzo młody, ale od owych czasów nie słyszałem tych słów w ich ustach.
— Od tego więc czasu używała tylko słów Tibo taka i Tibo wete?
— Tak.
— A ty uważasz te słowa za wyrazy guślarskie?
— Tak.
— Dlaczego?
— Bo ojciec twierdził zawsze, że to gusła. Jest to niewątpliwie prawda, bo niema czerwonego, ani białego męża, któryby wiedział, co znaczyło słowo Tibo. A może wie to brat Shatterhand?
Ja także tego nie wiedziałem. Przypomniały mi się wprawdzie francuskie nazwiska Thibaut i Thibault, lecz łączenie ich z równobrzmiącem Tibo wydało mi się rzeczą zbyt śmiałą. Chciałem właśnie dać odpowiedź, wyrażającą tę myśl, lecz nie zdążyłem, gdyż uprzedziły mię dwie osoby, które nie uważały na pierwszą część rozmowy, potem jednak, usłyszawszy z ust moich słowa Tibo taka i Tibo wete, zwróciły się do nas z tem większem zajęciem.
Swego czasu przyrzekłem był na Llano Estacado Apanaczce, że nikomu nie wyjawię tych słów tajemniczych. Dotrzymałem obietnicy tak wiernie, że nawet wobec Winnetou nie wspomniałem o nich. To też zdziwiłem się niemało, kiedy teraz Apacz przerwał naszą rozmowę słowami:
— Tibo taka i Tibo wete? Ja znam te słowa!
A prawie równocześnie z nim zawołał wódz Osagów:
— Ja także znam Tibo taka i Tibo wete! Byli w obozie Osagów i ukradli nam dużo futer i koni.
Apanaczka zdumiał się oczywiście tak samo jak ja i zwrócił się najpierw do Winnetou:
— Skąd Wódz Apaczów zna te słowa? Czy był kiedy w obozie Nainich?
— Nie, ale ojciec mój Inczu-czuna spotkał był raz mężczyznę i kobietę, którzy nazywali się Tibo taka i Tibo wete. On był bladą twarzą, a ona Indyanką.
— Gdzie ich spotkał? Gdzie to było?
— Na skraju Estacada. Oni sami i konie ich były już blizkie śmierci głodowej. Kobieta trzymała na rękach chłopczyka, owiniętego w chustę. Ojciec mój zajął się nimi, zaprowadził do najbliższej wody, by ich nakarmić i napoić, a gdy przyszli do siebie, chciał ich zaprowadzić do najbliższej osady bladych twarzy. Oni woleli jednak, żeby im pokazał, gdzie przebywali wówczas Komancze. Jechał więc z nimi przez dwa dni, dopóki nie znalazł śladów tych Indyan. Ponieważ ci byli jego śmiertelnymi wrogami, przeto musiał zawrócić, lecz wybawionej przez siebie rodzinie dał mięsa i dynię wody i dokładne wskazówki, gdzie miała szukać Komanczów.
— Kiedy to się zdarzyło?
— Kiedy ja byłem małym chłopcem.
— Czego jeszcze dowiedział się brat mój o tych dwu osobach i ich dziecku?
— Słyszałem, że kobieta utraciła duszę, że mówiła bezładnie, a gdzie tylko znalazła krzak jaki, odrywała zieloną gałązkę i owijała ją sobie dokoła głowy.
— Więcej nic nie wie Winnetou?
— To wszystko, co mi ojciec opowiadał o tem spotkaniu.
Apacz potwierdził ruchem ręki, że nic więcej niema do powiedzenia i zapadł w poprzednie milczenie. Wtem odezwał się Szako Matto:
— Ale ja mogę więcej powiedzieć, bo znam lepiej tych złodziei, aniżeli Winnetou, wódz Apaczów.
Teraz chciał Apanaczka zabrać głos, lecz ja dałem mu znak, ażeby milczał. On to zapewne był tym chłopcem małym, a ponieważ Osaga posądził o kradzież owego mężczyznę i kobietę, którzy uchodzili za jego rodziców, przeto chcąc zapobiec bezpośredniej, a ciężkiej obrazie, przemówiłem zamiast niego:
— Niech wódz Osagów, Szako Matto, podzieli się z nami wiadomościami o tych osobach! Prawdopodobnie nie usłyszymy o nich nic dobrego.
— Old Shatterhand ma słuszność — potwierdził Osaga. — Czy znał Old Shatterhand człowieka, który nazywał się Raller i był u bladych twarzy oficerem?
— Nie znam oficera o tem nazwisku.
— W takim razie jest tak, jak się później domyśliłem. On podał nam wówczas fałszywe nazwisko i przybył do nas tylko w tym celu, by nas okpić. Szukaliśmy go wszędzie, a ja byłem nawet w fortach i w wielkich miastach bladych twarzy, ażeby się o niego dopytać, ale nigdzie nie znali oficera nazwiskiem Raller.
— Są tu dwa wypadki możliwe: albo on był oficerem i nie nazywał się Raller, albo się tak nazywał i nie był oficerem. Czego chciał od wojowników Osagów?
— Zjawił się był sam u nas w ubraniu oficera i przedstawił się jako poseł białego ojca[14] w Waszyngtonie. Oświadczył nam, że wybrano nowego białego ojca, który go wysłał do nas, by nam oznajmić, że miłuje czerwonych mężów, że chce żyć z nimi w pokoju i lepiej o nich się starać, aniżeli dawniejsi biali ojcowie, którzy nie byli względem nich dobrzy i uczciwi. Ta zapowiedź podobała się wojownikom Osagów. Przyjęli więc posła jak przyjaciela i brata, okazując mu większą cześć, aniżeli swemu najstarszemu wodzowi. Zawarli także z nim umowę, którą zobowiązali się dostarczyć jemu skór i futer, a on za to miał im dać stosowną ilość broni, prochu, ołowiu, noży, tomahawków, gotowych ubrań i ozdób dla kobiet. Zostawił im dwa tygodnie czasu do namysłu nad umową i odjechał. Powróciwszy jeszcze przed tym terminem, przyprowadził z sobą białego męża, bardzo piękną, młodą, czerwoną skwawę i małego chłopaka. Biały mąż miał rękę zawiniętą wskutek rany postrzałowej, która, jak badanie wykazało, goiła się dobrze. Młoda kobieta była jego żoną, a chłopak synem, ale piękne ciało kobiety było próżne, albowiem duch je opuścił. Mówiła o Tibo taka i Tibo wete i splatała sobie gałązki na głowie. Powtarzała także wyrazy: Wawa Derrik, ale my nie wiedzieliśmy, co to znaczy, a biały, którego była żoną, zapewniał, że także nie rozumie jej mowy. Przyjęto ich u nas bardzo serdecznie, a Ratler odjechał potem znowu.
Szako Matto przerwał tu opowiadanie, a ja skorzystałem z tego i zapytałem:
— Czy z zachowania się wzajemnego obydwu białych można było wnosić, że łączyła ich przyjaźń, czy tylko zwykła znajomość? Ta okoliczność będzie niewątpliwie bardzo ważna w tej sprawie.
— Byli przyjaciółmi, gdy im się zdawało, że na nich ludzie patrzą, a ilekroć myśleli, że ich nikt nie widzi, kłócili się z sobą.
— Czy mąż tej kobiety miał jakie znamię na ciele?
— Nie. Oficerowi tylko, który się nazywał Raller, brakowało dwu zębów.
— Gdzie? — spytałem czemprędzej.
— Na przodzie w górze, jednego z prawej, a drugiego z lewej strony.
— To Etters! — zawołałem.
— Uff! To był Dan Etters! — odezwał się nagle milczący zazwyczaj Winnetou.
— Etters? — zapytał wódz Osagów. — Zdaje mi się, że nie słyszałem tego nazwiska. Czy ten człowiek tak się nazywał?
— Pierwotnie może inaczej. Był to lub jeszcze jest wielki zbrodniarz, który przybierał wiele fałszywych nazwisk. Jak nazywał rannego białego? Musiał przecież czasem w rozmowie wypowiedzieć jego nazwisko.
— Gdy byli w zgodzie, nazywał go Lo-tej, a gdy sądząc, że są sami, kłócili się z sobą, mówił do niego często w gniewie: E-ka-mo-tej.
— Czy to nie pomyłka? Czy wódz Osagów zapamiętał sobie dobrze te nazwiska? Może zmieniły się w jego pamięci w tym długim czasie?
— Uff! — zawołał. — Szako Matto pamięta zwykle imiona ludzi, których nienawidzi, tak dobrze, że zostaną mu w głowie aż do śmierci.
Mimowoli oparłem łokieć na kolanie, a głowę na dłoni. Wpadłem na myśl śmiałą, a jednak dość blizką prawdy, lecz wahałem się ją wyjawić. Winnetou spojrzał na mnie, uśmiechnął się lekko i rzekł:
— Niech moi bracia przypatrzą się Old Shatterhandowi! Wygląda teraz tak, jak wtedy, gdy wpadnie na ważny trop.
Ja wątpiłem bardzo, czy mina moja była tak mądra. Wiem również, że ilekroć zagłębię się w myślach, przybieram dość głupi wyraz twarzy. Dick Hammerdull widocznie także to spostrzegł, bo zauważył do słów Winnetou:
— Mnie się zdaje, że jest przeciwnie. Mr. Shatterhand wygląda teraz tak, jak gdyby zgubił właśnie ważny trop, a nie znalazł. Czy nie tak, stary szopie, Holbersie?
— Hm! — mruknął długi, stając po mojej stronie. — Jeśli ci się zdaje, że twoja twarz wygląda mądrzej od jego, to jesteś ropuchą, uważającą się za żywy wizerunek boski!
— Milcz! — ofuknął go grubas. — Co ty wiesz o bogach i ich wizerunkach? Mnie porównywać z ropuchą! To obraza majestatu, za którą powinienbyś dostać przynajmniej dziesięć lat eastern penitentiary[15].
— Ty milcz! — odparł Pitt Holbers. — Nie ja, lecz ty dopuściłeś się obrazy majestatu, porównywając twarz Old Shatterhanda z swoją. Ty właśnie wyglądasz tak, jakbyś nie zgubił ślad, lecz nigdy go nie znalazł. Jestem wprawdzie twoim przyjacielem, lecz nie pozwolę, żebyś bezkarnie obrażał mr. Shatterhanda!
Ta nagana, dana przyjacielowi, była widocznie poważnie pomyślana, bo byłby wbrew swemu zwyczajowi nie mówił tak długo. Ja podziękowałem mu za to spojrzeniem, chociaż wiedziałem, że Dick Hammerdull żartował. Zwróciwszy się do Winnetou i Szako Matty, powiedziałem:
— Może ja się mylę, ale wpadłem na myśl, której nie chciałbym odrzucić bez zbadania. Zdaje mi się, że teraz wiem, co znaczy tajemnicze słowo: Tibo. Idzie tylko o to, czy wódz Osagów dobrze zachował w pamięci te dwa nazwiska, które przedtem wymienił. Pierwsze z nich brzmiało: Lo-tej. Jest to właściwością wymowy Szako Matty, że pierwszą literę wymówił napół jak „l“ i jak „r“. Prawdopodobnie było to: „Lothaire“, francuskie imię.
— Tak, tak! — wtrącił Osaga. — Tak brzmiało to imię, gdy je wymawiał Raller.
— Dobrze! W takim razie drugie słowo „eka-motej“, było francuskiem „escamoteur“, oznaczającem człowieka, który z wielką wprawą dokazuje sztuczek czarodziejskich. Potrafi n. p. sprawić, że różne przedmioty w niepojęty sposób znikają i ukazują się napowrót.
— Uff, uff, uff! — zawołał Szako Matto. — Widzę, że Old Shatterhand znajduje się na dobrym tropie!
— Rzeczywiście? — zapytałem ucieszony.— Czy może ten ranny biały popełnił wówczas to głupstwo i zabawiał Osagów takiemi sztuczkami?
— Istotnie. Robił to, że wszystko znikało i ukazywało się znowu. My uważaliśmy go za tak wielkiego czarownika, jakiego nigdy wśród czerwonych mężów nie było. Mężczyźni, kobiety, chłopcy i dziewczęta przypatrywali mu się ze zdumieniem, a często nawet z przerażeniem.
— Teraz przypomnę wodzowi Apaczów człowieka, o którym on także słyszał. W obecności jego i mojej opowiadano nieraz o słynnym niegdyś, a później zapomnianym, eskamoterze i o jego sztuczkach, które uznano nietylko za niezrównane, lecz wprost niemożliwe do spełnienia dla innych. Nazywano go mr. Lothaire, the king of the conjurers.
— Uff! — potwierdził Apacz. — Słyszeliśmy o nim nieraz w fortach i przy obozowych ogniskach.
— Czy mój brat wie, dlaczego ten człowiek musiał potem zniknąć?
— Podrabiał pieniądze i puszczał je w obieg. Kiedy go miano zaaresztować, zastrzelił dwu urzędników policyjnych, a jednego zranił.
— Nietylko to! — dodał Treskow. — Nie znam wprawdzie osoby, ale o tym wypadku słyszałem, albowiem wspominano o nim często w kołach urzędniczych, jako bardzo pouczającym dla służby policyjnej. Temu Lothaire’owi udało się kilka razy uniknąć pościgu w sposób nader wyrafinowany. Nadto, gdy uciekał, popełniał nowe morderstwa. Łotrostwa jego były tak niezwykłe, że stały się przedmiotem nauki. Pochodził on nie pamiętam z której francuskiej kolonii, gdzie także nie mógł się już pokazać. Był to, jeśli się nie mylę, Kreol z Martyniki, a ostatni raz widziano go w forcie Bents nad Arkanzasem.
— Lothaire było tylko jego imię. Zdarza się często, że tacy ludzie obierają sobie imiona za nazwiska artystyczne. Czy nie przypominacie sobie, mr. Treskow, jego właściwego nazwiska?
— Nazywał się... Nazywał... hm, jakżeż on się nazywał? Było to także nazwisko czysto francuskie. Ach! Nazywał się Lothaire Thibaut i... a do kroćset! Otóż mamy wyraz Tibo, który, jak słyszałem, napróżno starano się odgadnąć.
— Istotnie zagadka już rozwiązana! „Taka“ znaczy mąż, a „wete“ żona. Thibaut taka i Thibaut wete, to, pan i pani Thibaut. Żona guślarza, podając swoje pełne nazwisko, mówiła Tibo wete elen. Co może znaczyć to „elen“. Ja się domyślam.
— Czy byłoby to imię Ellen?
— Prawdopodobnie. Jeśli żona guślarza nie zamienia w obłąkaniu siebie z inną, lecz jest rzeczywiście Thibaut wete Ellen, to jest ochrzczoną Indyanką z plemienia Mokwi.
— Dlaczego Mokwi?
— Bo mówi także o swoim wawa, czyli bracie Derriku. Taka, wete i wawa, to wyrazy, wzięte z języka Mokwi. Thibaut taka był słynnym eskamoterem i znikł wśród Indyan, bo między białymi nie mógł się już nigdzie pokazać. Jako eskamoter łatwo został guślarzem u Indyan i zdobył sobie u nich wielkie poważanie.
— Ale barwa, barwa skóry indyańskiej!
— Pshaw! To drobnostka dla takiego sztukmistrza! Teraz jestem prawie pewien, że Tibo taka i Tibo wete nie są mężem i żoną. Gdyby zaś nimi byli, to w każdym razie Apanaczka nie jest ich dzieckiem, a przynajmniej nie synem eskamotera, który też nigdy nie obchodził się z nim jak z synem.
Apanaczka bardzo uważnie słuchał naszego wnioskowania, albowiem każde słowo miało dla niego wielkie znaczenie. Na twarzy jego przebijały się najsprzeczniejsze uczucia. Wątpliwość, czy guślarz był jego ojcem, oraz podejrzenie, że mógł być zbrodniarzem, mniej go dotykały. On bolał z pewnością więcej z tego powodu, że chciałem mu odebrać matkę. Zauważyłem jego niepokój, wydało mi się nawet, że zamierzał obalić moje domysły, lecz ja skinąłem nań, żeby milczał, i zwróciłem się znowu do Szako Marty:
— Przerwaliśmy wodzowi Osagów opowiadanie, a teraz prosimy, by mówił dalej. Biały, który nazywał siebie Rallerem, nie dotrzymał oczywiście zawartej z wami umowy?
— Nie, gdyż był to oszust, jak przeważna większość bladych twarzy. Wojownicy Osagów nie złamali umowy, wydobyli futra i skóry z dołów, w których je przechowywali, i przynieśli mu je do obozu — odpowiedział Szako Matto.
— Gdzie znajdował się on podówczas?
— Nad rzeką, zwaną przez białych Arkanzas.
— Aha! Tam właśnie widziano Thibauta poraz ostatni. Jak się to wszystko pięknie zgadza! Czy skór było dużo?
— Bardzo wiele tobołów. Ogromne czółno było pełne.
— Co? Raller miał czółno?
— Nawet bardzo wielkie. Zbudowaliśmy jemu z drągów i skór. Samych tylko futer bobrowych było więcej, niż dziesięć razy po dziesięć wiązek, jedna po dziesięć dolarów, nie licząc innych futer, które kosztowały razem jeszcze więcej.
— Takie mnóstwo? Przecież nie mógł wieźć ich daleko, lecz musiał je wkrótce sprzedać. Dokąd chciał to zawieźć?
— Do fortu Mann.
— Aha! Fort ten leżał nad rzeką Arkanzas, wtem miejscu, w którem przecinała ją bardzo ożywiona droga Cimarron. Tam panował wielki ruch, przebywało zawsze wielu handlarzy futer ze znacznymi kapitałami, którzy mogli każdej chwili taką sumę zapłacić. Była tam także silna załoga wojskowa. Tem, że się tam wogóle puścił, a w dodatku dla wykonania takiego oszustwa, dokazał zuchwalstwa, nie mającego równego sobie. Z waszej zaś strony było to wielką nieostrożnością powierzać mu tyle towarów. Domyślam się, że wyjechał od was całkiem swobodnie, żeście mu nie dodali nikogo dla straży.
— Old Shatterhand odgadł dobrze. Uważaliśmy go za wysłannika wielkiego białego ojca, sądziliśmy więc, że możemy mu zaufać. Pozyskał nas sobie właśnie tem, że sam prosił, byśmy go odprowadzili do fortu Mann, gdzie mieliśmy otrzymać zapłatę w towarach.
— Ilu Osagów towarzyszyło mu?
— Sześciu. Ja także byłem z nimi.
— Czy w łodzi zmieściło się tyle osób? Chyba nie!
— Dwu ludzi wziął on do czółna dla pomocy przy wiosłach, a czterech innych musiało konno podążyć za nim wzdłuż brzegu. Ażeby nie pozostać w tyle za szybko idącym statkiem, musieliśmy wybrać najlepsze konie.
— Jak on wszystko sprytnie obmyślił! Jestem pewien, że mu także o te konie chodziło.
— Old Shatterhand zgadł. Działo się to w tej porze, kiedy rzeka ma dużo wody i prąd silny. Łódź przeto dotarła do fortu o dzień prędzej, aniżeli my na koniach. My przybyliśmy wieczorem już dość późno, bo gdy nas tylko wpuszczono, zaraz bramę zamknięto. Wyjść już potem nie mogliśmy. Przy naszych koniach zostało przed fortem dwu wojowników na straży. Raller ugościł nas obfitem jadłem i wodą ognistą, której tyle wypiliśmy, że potem spaliśmy do wieczora dnia następnego. Gdyśmy się przebudzili, nie było już ani Rallera, ani owego białego ze skwawą i dzieckiem, ani koni naszych, ani wojowników, którzy ich mieli pilnować. Gdyśmy zażądali wyjaśnienia, jak się to wszystko stało, powiedziano nam, że Raller sprzedał wszystkie futra jeszcze przed naszem przybyciem. Gdy myśmy zapadli w twardy sen, upojeni wodą ognistą, on kazał otworzyć bramę, poczem on, ów biały i skwaw z dzieckiem zniknęli z fortu. Ponieważ była noc, nie mogliśmy już odszukać jego śladów, lecz musieliśmy zaczekać do następnego rana, co nas wielce rozgniewało. Rozdrażnienie nasze zwiększyło się, gdy na nasze żądanie, żeby nam wydano futra, które się znajdowały w łodzi, żołnierze i reszta bladych twarzy z nas się wyśmiała. Kiedyśmy okazali gniew z tego powodu, zamknięto nas, nie dano jeść, ani pić i wypuszczono dopiero po trzech dniach. Wtedy oczywiście już ani śladu nie było po oszustach. Gdyśmy mimo to zaczęli szukać, znaleźliśmy w zaroślach nad rzeką trupy wojowników, którzy mieli pilnować koni. Zabito ich przed fortem, a potem tam zawleczono i ukryto.
— Czy zawiadomiliście o morderstwie przełożonego fortu?
— Chcieliśmy to uczynić, lecz nas nie wpuszczono, nawet zagrożono nam powtórnem zamknięciem, gdybyśmy poważyli się bramę przekroczyć. Tak straciliśmy zdobycz z polowań całego roku, a nadto dwu wojowników i konie. Zamiast użyczyć nam pomocy, o którą prosiliśmy, chciały nas władze białych uwięzić. Morderca i oszust Raller nie był posłem białego ojca. Bylibyśmy go za ten podstęp ukarali, gdybyśmy byli mieli konie i mogli zaraz wyruszyć. Oto jest sprawiedliwość bladych twarzy, które mówią o miłości, dobroci, zgodzie i przebaczeniu i nazywają siebie chrześcijanami, a nas poganami! Teraz Old Shatterhand usłyszał, co wiem o Tibo taka i Tibo wete. Czy teraz jeszcze uważa białych za lepszych ludzi od czerwonych, o to go już nie zapytam.
Niestety musiałem jako biały wstrzymać się od wyrzeczenia sądu o tem, co on opowiedział. Dałem tylko obojętną odpowiedź:
— Wodzowi Osagów wiadomo, że ja żadnej rasy nie uważam za lepszą od drugiej. U wszystkich narodów w każdym kraju znajdują się dobrzy i źli ludzie. Czy Szako Matto spotkał się kiedy potem z tymi białymi?
— Nie.
— I nie słyszał nic więcej o nich?
— Nie. Dziś po raz pierwszy od owych czasów obiły mi się o uszy nazwiska Tibo taka i Tibo wete. Wszędzie i nieustannie szukaliśmy człowieka z dwiema lukami w zębach, ale wszelkie pytania i badania były dotychczas daremne. Upłynęło już od tego czasu więcej niż dwadzieścia lat i zim, myśleliśmy więc, że już nie żyje. Jeśli go jednak śmierć jeszcze nie porwała, to błagam wielkiego i sprawiedliwego Manitou, by go sprowadził w nasze ręce, albowiem wielki Manitou jest dobry i sprawiedliwy; blade twarze natomiast wcale nie odznaczają się temi zaletami, chociaż nazywają siebie jego ulubionemi dziećmi.
Nastąpiło teraz głuche milczenie, gdyż nikt z nas białych nie czuł się na siłach, żeby obalić zdanie Osagi. Jeśli kiedy byłem w kłopocie, to zawsze wtedy, gdy w milczeniu musiałem przyjmować zarzuty, stawiane rasie białej przez inne. Wszystko, co by można przytoczyć przeciw temu, nie odnosi skutku przynajmniej w pierwszej chwili. Jedyną radą na to jest dowodzić własną osobą i własnem życiem, że zarzuty tego rodzaju nie mogą mnie dotykać. Gdyby każdy tak postępował, pewnie w krótkim czasie zamilkłyby te zarzuty.
Rozmowa, która się właśnie skończyła, obchodziła najbardziej Apanaczkę. Niewątpliwie byłby on o niejedno jeszcze zapytał, okazał się jednak na tyle rozsądnym, że milczał na dany przeze mnie znak. Wobec Szako Matty nie należało obszerniej omawiać jego blizkiego stosunku do Tibo taka. Byłem nawet bardzo zadowolony z tego, że Osadze nie przyszło na myśl pytać, czy Tibo taka i guślarz Komanczów są jedną i tą samą osobą.
O Rallerze, rzekomym wysłaniku „wielkiego białego ojca“, budziła się we mnie pewna myśl, czy też przeczucie niewyraźne. Milczałem teraz o tem, chociaż często na podstawie takich na pozór nieuzasadnionych przypuszczeń i mimowolnych skojarzeń myśli dochodziłem do pewnych wyników. Nie wyjawiałem swych myśli o Rallerze, lecz jakiś głos wewnętrzny parł mię, żebym ich w sobie nie tłumił.
Gdy Szako Matto wspomniał, że Raller podawał się za oficera, zaraz przyszedł mi na myśl „generał“. Nie miałem co prawda uzasadnionej podstawy do połączenia tych dwu osób w tak blizki stosunek. Obaj byli zbrodniarzami i obaj przywłaszczyli sobie godność wojskową. To były dwie okoliczności i to niedostateczne do przypuszczenia, że są jedną i tą samą osobą. W mojem jednak wyobrażeniu zbliżali się oni do siebie tak bardzo, że nie przedstawiali wkońcu dwu postaci, lecz jedną. Życie duchowe człowieka kryje w sobie tajemnicze prawa, siły i zjawiska, których działania zwykle nie spostrzegamy, lub nie staramy się zauważyć. Kto jednak tyle czasu przesiedział nad swojemi książkami, kto tyle nocy przeleżał pod dachem puszczy, pod niebem pustyni lub sawanny i wnikał w siebie głęboko, ten nauczył się rozumieć odruchy i głosy swojej jaźni i ufać im, gdyż na to zasługują.
Z tymi ludźmi i stosunkami łączyłem oczywiście jak najściślej Old Surehanda. On był w każdym razie ośrodkiem tych tajemnic i nieświadomie trzymał w swym ręku klucz do ich rozwiązania. Postanowiłem wobec tego zachować przypuszczenia moje dla siebie, a dopiero po spotkaniu się z nim ubrać je w słowa.
Długo jeszcze nad tem myślałem, zanim zasnąłem. Nazajutrz rano rozpatrzyłem jeszcze raz swoje domysły i przyszedłem do przekonania, że prawie wykluczonem jest, żebym się mylił. Nie miałem tylko jeszcze odpowiedzi na pytanie, kto mógł być owym wawą Derrikiem. Trudno mi było to odgadnąć, gdyż prawdopodobnie nie znałem tego człowieka, który się krył pod tem nazwiskiem.
Droga nasza prowadziła teraz przez okolicę zupełnie pozbawioną drzew i zarośli, między północnem a południowem ramieniem rzeki Salmon. Prerya porosła była tylko trawą bawolą. Gdy popołudniu zbliżyliśmy się do ramienia południowego, zobaczyliśmy jeźdźca, który daleko przed nami zdążał wpoprzek naszego kierunku od północy. Zatrzymawszy się zaraz, zsiedliśmy z koni, by nas nie spostrzegł, lecz on nas zauważył i zwrócił konia ku nam. Wobec tego wskoczyliśmy znowu na siodła i ruszyliśmy naprzeciw niego.
Pokazało się niebawem, że mamy przed sobą białego, który stropił się i stanął na widok, że nasza gromadka składa się z ludzi o dwu barwach. To budzi zawsze podejrzenie, dlatego on czekał na nas ze strzelbą, gotową do strzału. Gdyśmy się znaleźli w odległości może trzydziestu długości końskich przed nim, wezwał nas, byśmy się zatrzymali, grożąc, że w przeciwnym razie strzeli. Groźba ta podobała się niezmiernie Hammerdullowi, bo podpędził klacz i śmiejąc się, zawołał do obcego:
— Nie róbcie głupich żartów, sir! Czy naprawdę wyobrażacie sobie, że my zlękniemy się waszej pukawki? Odłóżcie ją i uspokójcie się, bo my jesteśmy także dobrze usposobieni!
Pełna twarz grubasa promieniała przychylnością, której obcy jeździec nie zdołał się oprzeć, zarówno jak jego koń, który zarżał radośnie. Spuszczając strzelbę, odpowiedział obcy:
— Gotów jestem zrobić wam tę przyjemność. Narazie nie wyobrażam sobie o was ani nic dobrego, ani nic złego, chociaż mam dostateczny powód do podejrzenia.
— Podejrzenia? A to dlaczego?
— Biali i czerwoni nie należą do siebie. Ilekroć widzi się te barwy w zgodzie, trzeba zwykle drogo opłacać koszta tego widowiska.
— W zgodzie? Czyż nie widzicie, że jeden z Indyan jest jeńcem?
— Tem gorzej, że drugiemu nie założyliście rzemieni. Ten jeniec służy, zdaje się, jako lep, na który mają ludzie iść w pułapkę!
— Czy wy się przylepicie, czy nie, to wszystko jedno, ale to pewna, że nam się nie wymkniecie teraz. Chcielibyśmy usłyszeć, kto jesteście i w jakim celu odbywacie konne przejażdżki po preryi.
— Przejażdżki? Cieszyłbym się, gdyby tak było. Jazda, którą przetrwałem, wcale nie była przyjemna.
— Dlaczego?
— Powiedzcie wpierw, co wy za jedni, a może usłyszycie odpowiedź!
— Ach, tak! W tej chwili służę wam potrzebnemi wiadomościami — a wskazując na nas ręką po kolei, dodał: — Ja jestem cesarzem brazylijskim, coście zapewne odrazu poznali. Skrępowany Indyanin, to jeden z trzech króli, wspomnianych w biblii. Jak wiadomo, jeden z nich był biały, drugi czerwony, a trzeci czarny, ten właśnie będzie tym drugim. Ten z wielką i małą strzelbą, to Biham, który was wkrótce skłoni do mówienia. Ten biały koło niego (miał na myśli Treskowa) to zaklęty królewicz z Marokka, a obok niego widzicie jego błazna nadwornego.
To ostatnie określenie odnosiło się do Holbersa. Ten obrażony zawołał z gniewem:
— Stul dziób, ty stary szyderco! Tak się zachowujesz, jak gdybyś w menażeryi pokazywał obcemu bestye w klatkach!
— Bestye, czy nie, to wszystko jedno. Jeśli sądzisz, stary szopie, Holbersie, że powinienbym mu podać nasze właściwe nazwiska, to chyba nie znasz ani mnie, ani zwyczajów Zachodu. On jest jeden, a nas cała gromada, on więc musi odpowiadać, nie my. Jeśli dalej będzie milczał, to wbiję mu strzelbę w brzuch, albo po nim przejadę.
Hammerdull żartował oczywiście. Czy obcy tak to przyjął, tego nie można było poznać, bo, wybuchnąwszy tylko śmiechem, zawołał:
— Lack-a-day! Co? Ta koza miałaby po mnie się przejechać? Wszak pogubiłaby odrazu wszystkie kości! Zresztą spróbujcie! Come on!
Grubas miał tak wysokie wyobrażenie o swej bezwłosej kobyle, że nic go tak nie gniewało, jak żarty z jej brzydkiej postaci. To też dobry jego humor zniknął nagle, a zaledwie nieznajomy przestał mówić, zabrzmiała odpowiedź:
— Zaraz, zaraz! Go on!
Znane słowa, nacisk kolan, oraz zwolnienie cugli tak podziałały na klacz, że natychmiast rzuciła się na konia nieznajomego, który zaraz się potknął, a po drugim ataku usiadł na zadzie. Stało się to tak szybko i tak niespodzianie, że jeździec nieznajomy, nim po myślał o obronie, puścił strzemiona i wyleciał z siodła. Teraz Hammerdull się zaśmiał, podrzucił z radości w górę swoje krótkie ręce i zawołał:
— Heigh-day! Jak ten piernikarz leci! Żeby się tylko nie połamał! A co, ty stary szopie, Holbersie, dobrze się spisała moja koza?
Długosz odpowiedział ze zwykłym sobie spokojem:
— Jeśli sądzisz, że zasłużyła na worek owsa, to masz słuszność, kochany Dicku!
— Na owies zarobiła, a tutaj ma niestety tylko trawę do jedzenia!
Obcy dźwignął się, podniósł strzelbę, która mu była wypadła z ręki, i zmartwiony wskoczył na siodło. W obawie, żeby z tych żartów nie wynikło coś poważnego, przemówiłem ja do niego:
— Jak najlepszy kowboy może przecenić konia swojego, a niedocenić cudzego, tak wy pomyliliście się widocznie w ocenie jeźdźców. Okoliczność, że czerwony jest naszym jeńcem, nie uprawniała was jeszcze do uważania nas za ludzi, którym należy niedowierzać. Jesteśmy uczciwymi westmanami. Wiemy, że na północy, skąd wy jedziecie, włóczą się trampi, których chcielibyśmy uniknąć, dlatego pragniemy usłyszeć, kim wy jesteście.
Z jego stroju i uzbrojenia wywnioskowałem, że był kowboyem.
— Z powodu tych trampów właśnie — rzekł teraz dobrowolnie — nie ufałem wam i teraz jeszcze muszę niedowierzać.
— Hm! Nie mogę wam nakazać, żebyście nam wierzyli, spodziewam się jednak, że zmienicie swe stanowisko, jeśli imię Winnetou nie jest wam obce.
— Winnetou? Któż go nie zna!
— Czy wiecie, jak on jest zwykle odziany i uzbrojony?
— Tak. Nosi ubranie skórzane, derkę santillo dokoła bioder, długie włosy i strzelbę srebrzystą na...
Zamilkł, wpatrzył się w Apacza, uderzył się ręką w czoło i zawołał:
— Gdzież były dotąd moje oczy! Toż to słynny wódz Apaczów! Teraz jestem spokojny! Kim są drudzy, o to już nie dbam. Gdzie jest Winnetou, tam panuje uczciwość, a nie szelmostwo. Teraz niczego nie potrzebuję przed wami ukrywać.
— Well! Pytaliśmy już was kilkakrotnie, kto wy jesteście.
— Nazywam się Bell, a służę w farmie Harboura.
— Gdzie leży ta farma?
— O dwie mile stąd na południe, nad rzeką.
— Chyba niedawno założona, bo przedtem nie nie było tam farmy.
— Istotnie. Harbour jest tu dopiero od dwu lat.
— Widocznie to odważny człowiek, skoro się osiedlił w tem pustkowiu.
— I to prawda. Z Indyanami dawaliśmy sobie radę dotychczas, ale trampów musimy brać poważniej. Usłyszawszy, że nad Nordforkiem włóczy się ich banda, pojechałem tam, by się dowiedzieć, co zamierzają. Przekonałem się, że niema powodu do obaw, gdyż dążą do Nebraski. Czy chcecie, panowie, daleko jeszcze dzisiaj dojechać?
— Pojedziemy jeszcze z godzinę, zanim rozłożymy się obozem.
— Gdzie?
— Gdzie znajdziemy odpowiednie miejsce.
— Czy można udzielić wam pewnej rady?
— Prosimy.
— Możebyście zajechali do naszej farmy, zamiast zostawać w czystem polu?
— Nie znamy właściciela.
— To gentleman w całem tego słowa znaczeniu, a zarazem wielki wielbiciel Winnetou, którego widział kilka razy. Często opowiada o nim i o Old Shatterhandzie, oraz o ich wspaniałych ogierach...
Utknął powtórnie, rzucił badawczo okiem na mego konia i z radością w głosie rzekł w dalszym ciągu:
— Jak się to dziwnie składa! Ja tu mówię o Old Shatterhandzie i widzę karosza, tak podobnego do konia Winnetou, jak jajo do jaja. Widzę też u was dwie strzelby, sir. Czy jedna z nich to niedźwiedziówka?
— Zgadliście.
— A druga to sztuciec Henry’ego?
— Tak.
— Thunder-storm! Może wyście Old Shatterhand?
— Nie kto inny!
— Wobec tego musicie usłuchać mej prośby i udać się ze mną do Harboura. Nie wyobrażacie sobie, jak wielką radość sprawicie swą obecnością jemu i jego ludziom. Nocleg w farmie w każdym razie przyjemniejszy, aniżeli na preryi pod gołem niebem. Konie wasze dostaną dobrego obroku, a wam też podadzą coś lepszego do jedzenia, niż możecie znaleźć na sawannie.
Zapraszał serdecznie i w dobrej wierze. Koniom naszym należało się trochę ziarna, a nam dawała farma sposobność uzupełnienia prowiantów, które nam się kończyły. Zaopatrzeni w świeżą żywność, mogliśmy podróżować swobodnie dalej, nie tracąc czasu na polowanie. Ażeby się dowiedzieć, co sądzi o tem zaproszeniu Winnetou, rzuciłem nań pytające spojrzenie, on zaś, odpowiedziawszy mi spuszczeniem powiek, zwrócił wzrok na Osage. Zrozumiałem tę wskazówkę i rzekłem do kowboya:
— Widzicie, że mamy jeńca, a bardzo nam zależy na tem, żeby nam nie uciekł. Czy możemy liczyć na to, że w farmie nie przedsięwezmą nic dla uwolnienia go?
— Zapewniam, że u nas będzie tak strzeżony, jak w najsurowszem więzieniu.
— Well! Niech się stanie zadość waszej woli. Odwiedzimy Harboura, skoro twierdzicie, że przyjmie nas tak chętnie.
— Wierzcie mi, mr. Shatterhand, że przybycie wasze zmieni dla niego dzień dzisiejszy w uroczystość.
Już zabieraliśmy się do wyruszenia z tego miejsca, kiedy Szako Matto, który, jakkolwiek nogi miał przywiązane do konia, mógł nim jednak kierować, ponieważ zostawiliśmy mu wolne ręce, zatrzymał konia, jakby chciał okazać, że nie pojedzie. Gdyśmy go zapytali o przyczynę tego zachowania się, oświadczył:
— Wódz Osagów pragnie coś powiedzieć Old Shatterhandowi i Winnetou, zanim ruszymy dalej.
— Słuchamy! — zachęciłem go.
— Wiem, że nie godzicie na moje życie i że puścicie mnie wolno, gdy osiągniemy taką odległość, z której nie będę mógł powrócić rychło do domu, żeby przyprowadzić swoich wojowników przeciwko wam. Dlatego właśnie na Honskej-Nonpeja zdałem dowództwo nad synami Osagów, że nie chciałem, żeby was ścigali, on bowiem był przeciwny walce i napadowi na blade twarze. Oddawszy jemu teraz komendę z oświadczeniem, że sam będzie wiedział, co należy czynić, sprawiłem, że odgadnie moją wolę i zaniecha dalszych kroków nieprzyjacielskich. Czy Old Shatterhand uwierzy moim słowom?
— Wystawimy cię na próbę, gdyż wróg nie zmienia się tak prędko w przyjaciela.
— Posłuchajcie, co wam jeszcze powiem! Gdybym teraz odzyskał wolność, nie opuściłbym was.
— Uff! — zawołał Winnetou.
— Wódz Apaczów może się dziwić, ale jest tak, jak powiedziałem. Pojechałbym rzeczywiście dalej.
— Dlaczego? — zapytałem.
— Chodzi mi o Tibo taka.
— Tak? Ta przyczyna wydaje mi się niejasną.
— Bo Old Shatterhand przypuszcza, że wczoraj uszła mej uwagi rzecz dla mnie nadzwyczaj doniosła.
— O czem wódz Osagów mówi?
— Powiedziano, że Tibo taka jest guślarzem Komanczów Naini. Ja milczałem, ale długo nad tem myślałem. Dziś postanowiłem pojechać z wami, gdybyście mię nawet uwolnili, ponieważ chcę zdobyć sobie przyjaźń wodza Komanczów, Apanaczki.
— Na co?
— Gdy on zostanie moim przyjacielem, dopomoże mi pochwycić guślarza Nainich.
Na to podniósł Apanaczka rękę, jakby do przysięgi i oświadczył:
— Nigdy tego nie uczynię, nigdy!
Ja wyciągnąłem doń rękę i zawołałem tym samym tonem:
— Uczynisz to!
— Nigdy! — stwierdził ponownie.
— Uczynisz to nawet bardzo chętnie — zauważyłem ja stanowczo.
— Wolę umrzeć! Wprawdzie nienawidzę go, ale zawsze to ojciec.
— Nie jest nim.
— Żona jego jest moją matką!
— Ona również nie jest jego żoną!
— Co Old Shatterhand powiedział! Czy potrafi udowodnić swój domysł?
— Nie, ale czuję wewnętrznie, że to prawda.
— Tu potrzeba dowodów, a nie uczuć!
— Ty jesteś dzieckiem porwanem, a porwali cię Tibo taka i Etters. To dla mnie nie ulega wątpliwości. Że Tibo wete wzięła udział w porwaniu, tego narazie tylko się domyślam, lecz przyjdzie czas, kiedy to zostanie napewne stwierdzone, a wtedy mi uwierzysz. Gotów jestem pojechać z tobą i wodzem Osagów do Nainich i zdemaskować guślarza tych Indyan. Teraz jednak nie mówmy o tem, lecz jedźmy dalej!
Kowboy stanął na czele jako przewodnik, a my ruszyliśmy za nim. Już po upływie pół godziny pokazała się na równinie bujna roślinność, z czego poznaliśmy, że zbliżamy się do rzeki. Niebawem pojawiły się także i drzewa najpierw pojedynczo, a potem w grupach, między któremi pasło się bydło i owcę. Dalej ciągnęły się pola kukurydzy, a wreszcie wynurzył się przed nami budynek, który miał nas przyjąć w gościnę.
Kiedy go zobaczyłem, byłbym najchętniej zawrócił z drogi, przeszyło mię bowiem jakieś ostrzegawcze drgnienie. Położony był podobnie jak farma Fennera, tylko znacznie dalej na zachodzie i nad inną rzeką.U Fennera groziła mi śmierć, a widok tego budynku również nie nastroił mnie wesoło. Jeśli bowiem człowiek przeżyje w jakiemś miejscu przykry wypadek, albo groźne niebezpieczeństwo, to znalazłszy się na miejscu, podobnem do tamtego, łatwo poddaje się obawie, że tu może go spotkać coś równie przykrego.
Ja oczywiście nawet nie wspomniałem towarzyszom, że opanowało mię przeczucie jakiegoś nieszczęścia, bo może byliby mię wyśmiali. Bell pojechał był nieco naprzód, by nas oznajmić, a dzięki temu właściciel farmy przygotował się na nasze przyjęcie. Prócz niego poznaliśmy jeszcze jego żonę, trzech synów i dwie córki, same silne i dzielne postaci, które z pewnością nie przestraszyłyby się kilku Indyan. Cała rodzina przyjęła nas chętnie, a jej szczery nastrój udzielił się także służbie, która z ciekawością przypatrywała się słynnemu wodzowi Apaczów. Winnetou powitał ich dumnem, lecz łaskawem skinieniem głowy, jak król. Nie dziwiło mię to, bo on rzeczywiście, przynajmniej mojem zdaniem, był królem, jeśli chodziło o jego czyny, zapatrywania i charakter.
Farma podobna była raczej do południowej hacyendy, z tą tylko różnicą, że zbudowana była z drzewa, gdyż kamień nad rzeką Salmon jest rzadkością. Szeroka palisada z wielkich pni otaczała obszerne miejsce, na którego stronie północnej wznosił się dom mieszkalny. Na stronie południowej stała szopa dla bydła. Na prawo i na lewo ciągnęły się zabudowania gospodarskie, domy dla czeladzi i zwykłych gości. Za palisadą znajdowało się kilka zagród dla koni, bydła i owiec, a między niemi osobne dla koni wierzchowych Harboura i jego rodziny. Tam właśnie umieszczono nasze konie, a ponieważ chcieliśmy zabezpieczyć je przed okradzeniem, przeto na życzenie moje i Winnetou postawiono przy nich na straży dwu peonów[16]. Dom Harboura składał się z trzech izb. Pierwszą jego połowę przez całą szerokość zajmował pokój mieszkalny o trzech oknach, opatrzonych szybami. Umeblowanie, wykonane własnoręcznie, było proste, lecz trwałe. Na ścianach wisiały trofea myśliwskie i broń. Tylną szerokość domu zajmowała kuchnia i sypialnia, które miano odstąpić dla nas. My jednak oświadczyliśmy, że wolelibyśmy spać w pokoju mieszkalnym przy otwartych oknach.
Gdyśmy się przywitali z rodziną i sami zaprowadzili nasze konie do ogrodzenia, gdzie poruczyliśmy je pieczy peonów, nakazywał nam wzgląd na własne bezpieczeństwo zapytać gospodarza, czy w farmie przebywa kto prócz stałych mieszkańców.
— Przed godziną — brzmiała jego niepokojąca odpowiedź — zjawił się tu lekarz, który odprowadza chorą kobietę do fortu Walace.
— Skąd przybyli? — spytałem.
— Z Canzas-City. Ona cierpi na nieuleczalną chorobę i chce powrócić do swoich krewnych.
— Stara, czy młoda?
— Tego nie mogłem zobaczyć. Choroba jej, rodzaj raka, tak jej twarz zniszczyła, że musi nosić gęstą zasłonę. Przyjechali na dwu koniach, a mają także z sobą jednego jucznego.
— Czy przybyli w towarzystwie?
— Nie.
— W takim razie ten lekarz jest albo bardzo śmiałym człowiekiem, albo bardzo nieostrożnym. Żal mi tej kobiety, skoro musi tak długą podróż odbywać na siodle. Są przecież inne sposoby podróżowania.
— Ja także wspomniałem o tem lekarzowi, lecz on odpowiedział mi, zresztą słusznie, że ta brzydka i przykra dla otoczenia choroba zmusiła go do tej jazdy we dwoje.
— Temu zapatrywaniu istotnie nie można nic zarzucić. Kiedy mają odjechać?
— Jutro rano. Oboje byli bardzo znużeni, posilili się naprędce i kazali się zaprowadzić do oficyny, bo chcieli się wyspać. Konie ich umieszczono na tylnym dziedzińcu.
Obecność kobiety chorej na raka i lekarza, jej towarzysza, nie mogła budzić w nas obawy o nasze bezpieczeństwo. Nie potrzebowaliśmy zaprzątać swych myśli temi osobami, współczuliśmy tylko z niemi.
Ponieważ przed domem nie było ławek, przeto weszliśmy do izby, gdzie szybko podano nam dobry posiłek, który mieliśmy spożyć z gospodarzem i jego rodziną. Wodzowi Osagów pozwoliliśmy, żeby usiadł pomiędzy mną a Winnetou. Przedtem zdjęliśmy z niego wszystkie pęta, co on przyjął z dumną wdzięcznością, jako dowód naszego zaufania. Ja byłem pewien, że nie pożałuję tego zarządzenia, które Treskowowi niebardzo się podobało.
Gdy się ściemniło na dworze, zapalono dużą lampę, która oświetliła obszerną izbę. Jak wszędzie światło otwiera usta i rozwiązuje języki, tak i wtedy rozmowa nasza z każdą chwilą stawała się żywszą i bardziej zajmującą. Opowiadano zdarzenia, których nie zmyśliłby najsprytniejszy pisarz, bo niema istotnie literata z bujniejszą wyobraźnią, niż jest samo życie. Szczególnie Dick Hammerdull bawił nas swoim szczególnym sposobem opowiadania. To wszystko jednak nie usunęło jednej luki, której zapełnienia spodziewał się farmer i jego rodzina. Oto oni życzyli sobie, żeby i Winnetou opowiedział jaki wypadek ze swego ruchliwego życia, lecz milczący Apacz nawet w ściślejszem gronie znajomych byłby się nie podjął roli opowiadającego dla zabawy. On był człowiekiem czynu. Wprawdzie miał wielki dar wymowy, lecz z tej obfitej krynicy czerpał jedynie wówczas, kiedy to było nieodzowne. Wtedy mowa jego, obrazowa, jak potężna rzeka, zalewała logikę przeciwnika i w sposób błogosławiony zmieniała posuchę w żyzność, a pustkę w bujność.
Także Harbour opowiadał zajmująco. Dawniej jeździł daleko po Stanach, przeżył wiele osobliwych zdarzeń, wkońcu zdobył szczęście dzięki udałej, a zarazem uczciwej spekulacyi. Potem zmienił ten awanturniczy sposób życia i po kilku próbach w innych stronach przed dwoma laty tutaj założył sobie gospodarstwo.
Najwięcej podobała mi się u niego pogodna, a mocna ufność w Bogu, która mu wszędzie towarzyszyła. Niemało także cieszyło mnie to, że nie hołdował zwykłym tu zapatrywaniom na rasę czerwoną. Opowiedział on kilka przykładów z życia czerwonych, ludzi, których charakter mógł każdemu białemu być wzorem. Kiedy zaś Treskow mimo to twierdził, że Indyanie niezdolni są do cywilizacyi i chrześcijaństwa, rozgniewał się i zadał mu poważne pytanie:
— Co wy właściwie rozumiecie przez cywilizacyę i chrześcijaństwo? Jeśli jedno i drugie tak znacie, jak się z waszych słów okazuje, to powiedzcie, co one przyniosły czerwonemu? „Po owocach ich poznacie “ mówi Pismo Święte. A jakie to owoce otrzymali Indyanie od cywilizowanych i chrześcijańskich białych! Ja dziękuję wam za cywilizacyę, żyjącą z grabieży ziemi i brodzącą w krwi. Nie bierzmy na uwagę tylko rasy czerwonej, nie! Popatrzmy także na inne części świata! Czy najbardziej cywilizowani z cywilizowanych nie rabują wszędzie, nie kradną ziemi, czy nie burzą państw, nie niszczą narodów, nie wydzierają milionom ludzi ich odziedziczonych praw? Jako dobry człowiek, jakim niezawodnie być chcecie, powinniście zdanie swoje kształtować nie wedle przekonania zdobywców, lecz zapatrywań i uczuć zwyciężonych, uciśnionych i podbitych. A jeśli mi zarzucacie, że zdobywcy i twórcy nowych państw istnieli od początku świata, to wam odpowiem tak: To byli Macedończycy, Grecy, Rzymianie, Persowie, Mongoli i Hunnowie, a więc poganie, nieznający Chrystusa, który nakazuje nam „kochać bliźniego, jak siebie samego!“ Jeśli owi poganie uganiali po świecie z krwawym mieczem w ręku, to dla nas, chrześcijan, istnieje inny rodzaj zdobywania. „Przynoszę wam pokój; zostawiam wam mój pokój“, powiedział Zbawiciel świata, a wy nieście ten pokój jako chrześcijanie przez wszystkie kraje i do wszystkich ludów! Włóżcie, jak Piotr, miecze do pochew! Waszą jedyną bronią niech będzie miłość, a na waszym sztandarze niech widnieje tylko słowo przebaczenia. Jak był człowiek, który wynalazł pierwszą broń morderczą, tak znajdzie się kiedyś człowiek, który ostatnią broń skruszy swemi pięściami. Ale kiedy to się stanie? Rozkaz taki wydał Chrystus prawie przed dwoma tysiącami lat. Czyż mają upłynąć nowe tysiące, zanim się go wykona? Powtarzam jeszcze raz: dopóki krew ludzką przelewa się zapomocą żelaza, prochu i ołowiu, dopóty nie może być mowy o prawdziwej cywilizacyi!
Dzielny farmer przestał mówić, a nikt nie odważył się zaprzeczyć mu choćby słowem. Pierwszy przerwał ciszę zwykle tak milczący Winnetou. Ująwszy rękę Harboura, uścisnął ją serdecznie i rzekł:
— Mój biały brat wypowiedział właśnie słowa, które kryją się w głębi mojej duszy. Mowa jego była mową prawdziwego chrześcijanina. Z jakiego źródła czerpał brat te myśli, które niestety nieliczne tylko blade twarze wyznają?
— Z serca nie białego, lecz czerwonego człowieka, który był kapłanem i krzewicielem prawdziwego chrześcijaństwa. Żaden biały nauczyciel, ani mowca, nie może iść z nim w porównanie. Poraz pierwszy spotkałem go po tamtej stronie gór Mogollon nad Rio Puerko. Byłem wtedy w niewoli u Nawajów, którzy mnie przeznaczyli byli na pal. Ów czerwony mąż ukazał się między nimi i wygłosił mowę tak potężną, że puścili mnie wolno, zanim jeszcze przebrzmiały jego ostatnie słowa. Był to wielki duch, a zarazem istny Goliat, który nie bał się nawet szarego niedźwiedzia.
— Uff! To mógł być tylko Ikwet Sipa.
— Nie. Wódz Apaczów myli się zapewne. Nawajowie nazywali go Sikis Sas.
— To zupełnie to samo. On był Mokwi, a obie te nazwy znaczą w obu językach: „wielki przyjaciel“. Biali w Nowym Meksyku i w innych krajach, gdzie mówią po hiszpańsku, nazywają go padre Diterico.
— Winnetou go znał?
— Widziałem i słyszałem go nieraz jeszcze jako mały chłopiec. Dusza jego należała do wielkiego Manitou, serce do uciśnionej ludzkości, a ramię do każdego białego i czerwonego człowieka, któremu groziło niebezpieczeństwo, lub potrzeba było pomocy. Oczy jego promieniały tylko miłością, słowom jego nikt nie mógł się oprzeć, a wszystkie jego myśli zmierzały do tego, żeby dokoła siebie rozsiewać dobro i szczęście. On sam przyjął chrześcijaństwo i swoje dwie siostry uczynił chrześcijankami. Dobry Manitou użyczył im wielkiej piękności, wielu wojowników narażało życie swoje, ażeby zdobyć ich miłość, ale zawsze napróżno. Starsza nazywała się Tohua[17], a młodsza Tokbela[18]. Pewnego dnia zniknęły razem z bratem i nikt ich więcej nie widział.
— Nikt? — zapytał farmer.
— Nikt! — odrzekł Winnetou. — Z niemi przepadły nadzieje czerwonych wojowników, a w Ikwet Sipie utraciło chrześcijaństwo największego kaznodzieję, jakiego wydała ziemia między jednem morzem a drugiem. Był on przyjacielem, bratem i wiernym doradcą ojca mego, Inczu-czuny, który go umiłował całem sercem i wiele byłby dał za to, nawet życie byłby naraził, byle się dowiedzieć, jakie nieszczęście spotkało to rodzeństwo, że zniknęło i nie pokazało się już nigdy.
Farmer słuchał słów Winnetou z wielką uwagą, a potem spytał:
— Jeśli poprzedni wódz Apaczów byłby poniósł dla nich tak wielkie ofiary, czy obecny byłby także gotów to uczynić?
— Tak. Nie wahałbym się ani przez chwilę spełnić tego, czego nie mógł zrobić dla nich Inczu-czuna, wielbiciel „Wielkiego przyjaciela“!
— W takim razie sprowadził was dzisiaj do mnie przedziwny i szczęśliwy przypadek. Oto ja mogę wam udzielić o tych ludziach pewnych wyjaśnień.
Żeby określić moc wrażenia tych słów, wystarczy powiedzieć, że Winnetou, wzór spokoju i panowania nad sobą, nie wstał z krzesła, lecz zerwał się jak sprężyną pchnięty i chwytając oddech, zawołał: — Możesz nam udzielić wyjaśnień co do Ikwet Sipy, padra Diterica, którego uważaliśmy za przepadłego? Czy to możebne? To chyba pomyłka, złudzenie!
— To nie złudzenie, lecz rzeczywistość. Mam o nim wiadomości pewne, choć niestety nie tak radosne, jakbym sobie życzył. On już nie żyje.
— Uff! Nie żyje?
— Tak.
— A jego siostry?
— O nich nic nie słyszałem. Nie wiem nawet, co się z nim działo od chwili jego zniknięcia do śmierci, nie wiem także, jak go zamordowano i kto był jego mordercą.
Na te słowa szarpnął się Winnetou, a wspaniałe i długie włosy jego spadły mu przez ramiona do przodu i zakryły twarz.
— Uff, uff! — zabrzmiało z poza tej zasłony. — Zamordowano go... zamordowano...! Morderca zabrał nam cenne życie Ikwet Sipy! Czy to prawda? Mów prędzej, prędzej!
— Prawda.
— Udowodnij to!
Apacz odrzucił obiema rękami włosy w tył, w oczach zamigotały mu błyskawice, a usta otworzył, jakby chciał wchłonąć odpowiedź farmera.
— Ja widziałem grób jego — rzekł Harbour.
— Kiedy? Gdzie?
— Opowiem to, a wodza Apaczów proszę, by usiadł i wysłuchał mnie spokojnie.
Winnetou opadł zwolna na krzesło, odetchnął głośno i głęboko i rzekł, przesunąwszy dłonią po czole:
— Mój biały brat ma słuszność. Wojownik, a zwłaszcza wódz, nie powinien poddawać się uczuciom. Zachowam się spokojnie, cokolwiekbym usłyszał.
Harbour popił herbaty ze stojącej przed nim filiżanki i zapytał:
— Czy wódz Apaczów był kiedy w parku San Louis?
— Już kilka razy — odparł Winnetou.
— Czy zna okolicę Foam-Cascade?
— Tak.
— A niebezpieczną ścieżkę górską na Devils-head?
— Nie znam ani tej drogi, ani Devils-head, ale znajdę napewno jedno i drugie. Howgh!
— Tam ja postanowiłem wyrzec się Dzikiego Zachodu i dzikiego życia. Byłem już wtedy żonaty i miałem już dwu synów, którzy wówczas byli jeszcze mali. Nieźle nam się powodziło, ale kogo życie Dzikiego Zachodu raz w swe szpony pochwyci, tego niełatwo wypuszcza. Stało się więc, że zostawiłem żonę i dzieci w domu, a sam przyłączyłem się do kilku ludzi, którzy udawali się do Colorado, aby tam szukać złota. Dostaliśmy się tam szczęśliwie, lecz im dalej szliśmy, tem bardziej ja tęskniłem za żoną i za dziećmi. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że co innego jest łazić po górach, narażać się na setki niebezpieczeństw w stanie kawalerskim, a zupełnie co innego, gdy się ma żonę i dzieci. Pierwotnie było nas czterech, ale na góry doszło nas tylko trzech, gdyż jeden opuścił nas u stóp gór z braku odwagi. Wśród nieopisanych trudów i niewygód szukaliśmy złota przez dwa miesiące, ale napróżno. Na nieszczęście jeden z nas, który najlepiej umiał szukać, spadł ze skały i skręcił kark. Ja i mój towarzysz przyszliśmy wobec tego do przekonania, że teraz tem bardziej nic nie znajdziemy. Tak się stało. Nawet upolować zwierzyny nie mogliśmy, przymieraliśmy więc głodem. Ubrania nasze się podarły, a buty z nóg pospadały. Jednem słowem nędza była straszna. Ja osłabłem, a mój towarzysz jeszcze bardziej. Na ostatku on zachorował i przypłacił to życiem. Oto musieliśmy przeprawić się przez potok, mocno wezbrany wskutek deszczów. Ja radziłem zaczekać, dopóki woda nie opadnie, lecz jemu się zdawało, że przedostaniemy się szczęśliwie, dlatego ja ustąpiłem. Woda jego porwała, a ja po kilku godzinach szukania znalazłem go z roztrzaskaną głową na dnie przepaści. Pochowałem go z żalem i nakryłem trzema stopami zimnej ziemi, dorzucając do tego gorącą modlitwę. Kiedy zostałem sam, nie miałem nic innego do wyboru, jak tylko zwrócić bose, poranione nogi ku domowi. Z braku sił szedłem bardzo powoli i śmiertelnie nużony dotarłem po kilku dniach do Devils-head. Skała ta jest tak podobna do dyablej głowy, jak gdyby na tem miejscu czart pozował rzeźbiarzowi. Rzuciłem się tam na wilgotny mech i zacząłem płakać. Położenie moje było straszne. Byłem obdarty, wycieńczony, niespokojny o los żony i dzieci, a nadto zagrożony śmiercią głodową, bo wskutek zepsucia się zamka u strzelby, nie mogłem nic upolować już od dwóch dni. Zamknąłem oczy, ażeby zasnąć, a może i nie przebudzić się więcej. Ale otworzyłem je raz jeszcze mimowoli. Obróciłem się tymczasem na bok i wzrok mój padł na drugą stronę skały, gdzie widniały litery, wyryte nożem, lub podobnem narzędziem. To mnie podniosło. Wydało mi się, że wstąpiły we mnie nowe siły, wstałem i poszedłem, ażeby napis przeczytać. Zblizka zobaczyłem tam nietylko litery, lecz także figury, których znaczenia prawie całkiem nie rozumiałem. Były to figury ludzkie, umieszczone w górze i po obu bokach wyrytego w skale krzyża. Pod krzyżem napisane było wyraźnie: „Na tem miejscu został padre Diterico zamordowany przez J. B. z zemsty na bracie E. B.“ Pod temi słowami widać było słońce, po jego prawej stronie było E., a po lewej B.
Wtem przerwał Winnetou opowiadającemu:
— Czy rzeczywiście można było przeczytać na skale padre Diterico?
— Tak.
— A morderca był oznaczony literami J. B.?
— Tak.
— Zna może brat Harbour człowieka, którego imię i nazwisko zaczyna się od J. B.?
— Takich ludzi będą pewnie tysiące, lecz ja nie znam nikogo.
— Czy mój brat sądzi, że ten grób nie kłamie?
— Jestem tego pewien.
— A jednak to może być kłamstwo.
— Komu przyszłoby to na myśl i z jakich powodów wykułby takie kłamstwo na skale?
— Gdzie był ten grób? Chyba nie w twardej skale.
— Nie, lecz tuż pod nią. Wzgórek był mchem porosły i widocznie pielęgnowany.
— Na pustkowiu, w górach? Uff!
— To jeszcze nic dziwnego. Ja nie pojmuję tego, co mi się potem zdarzyło. Możecie sobie, panowie, wyobrazić, jakiego uczucia doznałem, kiedy tak niespodzianie znalazłem grób Diterica. Osłabłem jeszcze bardziej, krzyknąłem i upadłem. Obudziłem się dopiero około południa następnego dnia, czyli spałem prawie całą dobę. Znużony i wygłodniały z biedą zawlokłem się do poblizkiego źródła, a potem zsunąłem się w zarośla, gdzie na szczęście znalazłem kilka jadalnych grzybów, po spożyciu których zasnąłem powtórnie. Obudziłem się pod wieczór i zobaczyłem koło siebie pół pieczonej owcy. Kto mógł to położyć koło mnie? Nie było to dla mnie rzeczą obojętną, ale ja mimo to zadałem sobie to pytanie zaledwie raz, a potem zabrałem się do jedzenia i jadłem, dopóki się nie nasyciłem i nie zasnąłem po raz trzeci. Spałem do rana i wstałem silniejszy. Reszta mięsa leżała na dawnem miejscu. Schowałem ją i udałem się na poszukiwanie za jadłodawcą. Nie znalazłem jednak żadnych śladów, a nawet wołania nic nie pomogły. Wobec tego wróciłem do grobowca i wyjąwszy mięso z kryjówki, puściłem się na dół drogą, wiodącą do Foam-Cascade. Przebyłem ją szczęśliwie i drugiego dnia, kiedy kończył się już zapas mięsa, spotkałem się z myśliwcem, który wziął mnie w opiekę. Jak zeszedłem i dostałem się do domu, to rzecz uboczna. Główną opowiedziałem, a wódz Apaczów uwierzy teraz memu twierdzeniu, że padre Diterico został zamordowany i już nie żyje.
Winnetou schylił nizko głowę, opartą na dłoni. Twarzy jego widzieć nie mogłem, ale gdy ją podniósł, ujrzałem jeszcze na niej wyraz powątpiewania. Gdy zwrócił na mnie pytające spojrzenie, odpowiedziałem mu na jego nieme wezwanie:
— Mojem zdaniem nie ulega żadnej wątpliwości, że tam popełniono morderstwo.
— Mój brat wierzy zatem grobowi i pismu? — zapytał Apacz.
— Tak.
— Czy nie mógł inny człowiek nazywać się padre Diterico?
— To możliwe.
— W takim razie napis nie jest dowodem, że w grobie spoczywa padre Diterico. Może tam leżeć padre tego samego imienia.
— To jest ten, którego masz na myśli!
— Brat Shatterhand ma chyba jeszcze inne dowody?
— Tak.
— Nasz gościnny mr. Harbour opowiedział mi daleko więcej, niż sądzi. Znalazłem nareszcie szukanego daremnie tak długo wawę Derrika.
— Uff, uff! Któż to jest?
— Ikwet Sipa.
— Uff!
— Zdziwisz się jeszcze bardziej, gdy ci powiem, że Tokbela, młodsza siostra padra, jest Tibo wete, skwaw guślarza Nainich.
— Uff! Czy jesteś wszechwiedzący?
— Nie. Ja tylko myślę należycie. Mogę ci też powiedzieć, że Tehua, starsza siostra padra, żyje może także.
— Twoje myśli działają cuda, wskrzeszają umarłych!
— Słyszałeś, że pod napisem wyryte było słońce. Starsza siostra nazywała się Tehua, czyli „Słońce.“. Ona to postawiła pomnik, a zatem żyła jeszcze, kiedy brata jej zamordowano.
— Uff! To myśl taka prosta i słuszna, że dziwię się, dlaczego sam na nią nie wpadłem. Ale jeśli Tehua rzeczywiście jeszcze żyje, to gdzie mamy jej szukać?
— To wie ona jedynie. Ukrywa się zapewne i stara się, żeby nikt nie znalazł jej kryjówki.
— Z czego to wnosisz?
— Pół upieczonej owcy pochodziło od niej.
— Uff!
Bystry zazwyczaj Winnetou dzisiaj tylko dziwił się wszystkiemu. Lecz to nie dowodziło jeszcze, jakobym ja przewyższał go zdolnością logicznego myślenia i wnioskowania. Przewaga moja polegała na tem, że uzbierałem więcej myślowego materyału. Gdyby Winnetou był nim rozporządzał, byłby pewnie przedemną doszedł do tych wyników.
— Twierdzę — mówiłem dalej — że mięso było od niej. Więcej powodów skłania mię do tego zapatrywania, z tych tylko jeden powiem dziś tutaj. Jadłodawca, któryby nie stał w żadnym stosunku do grobu, byłby mógł się pokazać, a ten się ukrywał, stąd wniosek, że go coś łączy z czynem zbrodniczym.
— Możnaby także przypuścić, że to był sam morderca, gdyż on właśnie nie może pokazywać się na miejscu zbrodni — wtrącił Apacz. — Wiadomo, że mordercę zawsze coś ciągnie tam, gdzie się dopuścił zbrodni.
— Przyznaję memu bratu słuszność. Muszę jednak zauważyć, że ten, czy ta, która przyniosła mięso, okazała litościwe usposobienie i łagodne serce. Jak się to zgadza z właściwościami charakteru, przypisywanemi zwykle mordercy?
— Czy Old Shatterhand sądzi rzeczywiście, że to była Tehua?
— Tak.
— Pocóż miałaby żyć w ukryciu, skoro wie, ilu przyjaciół martwi się z jej powodu w ojczyźnie?
— Może to tajemnica, której teraz jeszcze zbadać niepodobna. Możliwe, że Tehua czeka tam na mordercę, jeśli także zna zwyczaj zbrodniarzy odwiedzania miejsca własnych zbrodni. Może nie wraca do ojczyzny dlatego, że wstrzymuje ją jej rodzina?
— Rodzina? Czy mój brat sądzi, że ona może być mężatką?
— Jeśli młodsza siostra ma męża, czyż starsza nie mogła jeszcze prędzej wyjść za mąż?
— To słuszne, ale jedna okoliczność niweczy obliczenia brata Shatterhanda pomimo ich bystrości.
— Jaka?
— Nasz brat Harbour był przyjacielem padra i znał jego siostry, a one jego. Nie?
— Tak.
— On upadł pod grobowcem z głodu na ziemię, a nieznana ręka przyniosła mu mięso. Gdyby to była siostra Diterica, Tehua, byłaby się nie ukrywała przed przyjacielem, lecz przeciwnie, byłaby się nim zaopiekowała osobiście.
— Byłaby to może uczyniła, gdyby go była poznała. Zważ, że od czasu jej zniknięcia upłynęło przeszło dwadzieścia lat. Wygląd jego zmienił się z biegiem lat wogóle, a wtedy trudy i niewczasy z pewnością jeszcze bardziej zatarły jego właściwe rysy.
— Ależ pomyśl, że słaba niewiasta nie wiodłaby w Rocky-Mountains tak samotnego ciężkiego życia!
— Czy ona sama tam przebywa? Czy właśnie pod tym względem niema wielkiej różnicy między zahartowaną Indyanką a słabą kobietą białą?
— Uff! Brat Shatterhand odpiera dziś z łatwością wszystkie moje zarzuty. Ja muszę uznawać słuszność jego twierdzeń. Oko moje zostało chyba dzisiaj porażone ślepotą!
— Nie są to twierdzenia, raczej domysły. Celem naszej podróży było do dziś Foam-Cascade. Gdy tam będziemy, odwiedzimy grób i przekonamy się, które z moich myśli były słuszne, a które fałszywe.
— Tak, odszukamy grób i postaramy się znaleźć ślad mordercy. Biada mu, gdy go pochwycimy! Nigdy nie sprzeciwiałem się bratu Shatterhandowi, ilekroć rządził się łagodnością, ale w tym wypadku nie będę znał łaski!
Słowa te znowu okazały, jak niezwykłym człowiekiem był Winnetou. On spodziewał się, że po przeszło dwudziestu latach odnajdzie ślad mordercy. Ja nie wątpiłem, że mu się to uda, chociaż wielu ludzi uśmiechnęłoby się, gdyby usłyszeli o jego zamiarach, które istotnie można było przeprowadzić choćby przez otwarcie grobu, gdyby wszelkich innych wskazówek zabrakło. Na szczęście już teraz nasunęło mi się kilka myśli, które mogły przyczynić się do ułatwienia naszego zadania. Przyznając słuszność Apaczowi co do konieczności ukarania zbrodniarza, oświadczyłem:
— I ja jestem gotów w tym wypadku postąpić z największą surowością. Żywię także silne przekonanie, że nie napróżno udamy się do grobowca.
— Na jakiej podstawie doszedł mój brat do tego przekonania?
— Czy Winnetou sądzi, że był tylko jeden morderca, czy też więcej!
— Przypuszczam, że było ich więcej.
— Słusznie! Jeden z nich jest już w drodze na górę.
— Uff! Kto taki?
— Douglas, zwany „generałem“.
— Uff, uff! Ten człowiek mógł wziąć udział w morderstwie? Jak Old Shatterhand wpadł na ten domysł?
Czytelnicy przypomną sobie, że swego czasu generał zgubił był w farmie Helmera pierścień, który mnie potem oddano[19]. Dotąd nosiłem ten pierścień na palcu, a teraz go zdjąłem i podałem Apaczowi, mówiąc:
— Mój brat zna zapewne ten pierścień jeszcze z Helmers-Home, niech się przypatrzy literom, wyrytym na stronie wewnętrznej.
Winnetou przyglądnął się pierścieniowi, przeczytał E. B. 5. VIII. 1842, podał następnie pierścień farmerowi i rzekł:
— Jeśli brat nasz Harbour chce się przekonać, że jesteśmy już na tropie morderców, niechaj porówna te litery z napisem na skale grobowej!
Spojrzawszy na pierścień, zagadnięty zawołał:
— All devils! To samo E. B., które na owej skale znalazłem aż dwa razy! W nazwisku mordercy było także B., które wprawdzie jeszcze...
Nie słyszałem, co dalej powiedział, gdyż uwagę moją zaprzątnęło co innego. Oto, zwróciwszy wzrok na farmera, który siedział prosto przede mną pod oknem, zobaczyłem twarz mężczyzny, stojącego na dworze i zaglądającego do środka. Twarz ta była jasna, jak u białego i wydała mi się znajomą, chociaż nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie ją już raz widziałem. Miałem właśnie przestrzec wszystkich przed niepowołanym podsłuchiwaczem, kiedy siedzący obok mnie Szako Matto wyciągnął prędko rękę i prawie krzyknął donośnym głosem:
— Tibo taka! Za oknem stoi Tibo taka!
Wszyscy, którzy znali to nazwisko, zerwali się na równe nogi. To był istotnie guślarz Komanczów Naini! Twarz jego nie wyglądała dziś czerwono-brunatno, lecz była jasna, jak u białego, wskutek czego nie poznałem go odrazu. Obecność takiego wroga za oknem izby, jasno oświetlonej, groziła nam wielkiem niebezpieczeństwem. Przypomniałem sobie strzał Old Wabble’a w farmie Fennera i rozkazałem:
— Światło zgasić czemprędzej! Mógłby strzelić!
Nie dokończyłem był jeszcze tego ostrzeżenia, kiedy rozległ się brzęk rozbitej szyby i ukazał się w oknie wylot lufy. Ja jednym skokiem znalazłem się pod najbliższym kątem ściany, żeby się ratować, a w tej samej prawie chwili huknął strzał, dla mnie niewątpliwie przeznaczony. Na szczęście kula przeleciała nad mojem krzesłem i wbiła się w ścianę kuchenną. Lufa cofnęła się, a wtedy ja poskoczyłem do lampy i zgasiłem ją. Izbę zaległa ciemność, a wtedy ja pobiegłem do drzwi, otworzyłem je, dobyłem rewolweru z za pasa i wyjrzałem na dwór. O tym czasie ani jedna gwiazda jeszcze nie świeciła na niebie, ciemność panowała nieprzejrzana, nikogo więc nie można było zobaczyć. Nawet słyszeć nic nie mogłem, bo obecni wszczęli straszny zgiełk, który Winnetou nadaremnie starał się stłumić. Apacz przyszedł do mnie, rzucił szybko okiem w ciemności nocne i rzekł:
— Nie zostawajmy tutaj, lecz śpieszmy dalej w pole!
Gdyby guślarz był sprytny, byłby nie opuścił swego stanowiska, lecz zaczekał, dopókibym ja nie ukazał się w drzwiach, i dał drugi strzał, tymczasem on uciekł zaraz, po pierwszym daremnym. Gdy szybkim biegiem oddaliliśmy się z Winnetou od domu na tyle, że nam hałas naszych ludzi nie przeszkadzał, położyliśmy się na ziemi i zaczęliśmy nadsłuchiwać. O ziemię odbijał się wyraźnie szybki tętent trzech koni, jadących od farmy na zachód.
Liczba koni wskazywała, że guślarz nie sam był w farmie. Dziwiło nas niemało, jak wogóle potrafił tak daleko z południa dostać się nad Kanzas przez kraje wrogich szczepów indyańskich? Jaki powód i cel mogła mieć jego daleka niebezpieczna podróż?
Przywykły do obejmowania każdego zdarzenia szybką myślą, nie pomijającą najmniejszej drobnostki, ażeby móc potem bez wahania coś przedsięwziąć i z góry zapobiec przyszłym niebezpieczeństwom, zastanowiłem się prędko nad temi pytaniami, a taksamo Winnetou. Wnet mieliśmy odpowiedź na nasze wątpliwości. Gdy jeszcze tętent nie przebrzmiał, rzekł Apacz:
— Tibo taka białym się zrobił, białym lekarzem, który odprowadza kobietę z twarzą, zarażoną rakiem, do fortu Walace. Co brat Shatterhand myśli o tem?
— Że dobrze zgadłeś. Chora lady, to Tibo wete, na ciele niewątpliwie zdrowa, którą on przedstawia jako chorą, ażeby mógł twarz jej zasłonić i ukryć w ten sposób przed ludźmi to, że jedzie z czerwoną. Nie dążą oni oczywiście do fortu Walace, lecz z „generałem“ do Colorado. Spotkamy morderców nad grobem zamordowanego. Chodź, zapytamy farmera!
Wróciwszy, zastaliśmy wszystkich przed domem ze strzelbami w rękach. Dick Hammerdull, który choć słyszał nasze rozmowy, odnoszące się do nazwiska Tibo, ale nie pojął wszystkiego, rzekł głośno:
— Jeśli to rzeczywiście był Tibo taka, w takim razie przyszli tutaj Komancze, żeby napaść na farmę. Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo. Mr. Harbour, zwołajcie wszystkich swoich ludzi i przygotujmy się do obrony!
Gdy grubas wydawał ten ważny rozkaz dzienny do armii, ja udałem się na drugą stronę domu, by popatrzeć do naszych koni. Uspokoiłem się, gdy je wszystkie zobaczyłem. Po chwili rozległ się w ciemności rozkazujący głos farmera, a gdy wyszedłem za przedni róg domu, zobaczyłem zgromadzone wojsko liniowe i pospolite ruszenie. Tylko Winnetou brakowało, bo on wstąpił do izby, zapalił z całym spokojem lampę i usiadł na krześle. Na dworze sprzeczali się z sobą wszyscy, każdy doradzał co innego. Ażeby położyć kres temu zamieszaniu, krzyknąłem głośno:
— Cicho, ludzie! Czemu się tak rozdrażniacie?
— Dlaczego się rozdrażniamy? Co za pytanie! —odparł Harnmerdull. — Komancze!
— Gdzie?
— Gdzieżby, jeśli nie tutaj? Wszak guślarz ich dał już jeden strzał!
— Pewnie, kochany Dicku, wam w głowę, w której, zdaje się, nie wielki porządek panuje. Skąd wzięliby się tu nad Salmenem Komancze?
— Przyjechali na koniach!
— Prawdopodobnie także na małpach i wielbłądach! Pomyślcie tylko, przez które kraje musieliby się przeciskać, a w każdym narażać na niebezpieczeństwa! Wszak po drodze mieszkają Keiowejowie, Cherokejowie, Choktawowie, Kreekowie, Seminole, Quapawowie, Senekowie, Wyandoci, Peoriasi, Ottawowie, Modocy, Miami, Szawneje, Kuchaowie, Arrapahoje, Szeyennowie, Osagowie i wiele innych szczepów. Chyba ludzie, pozbawieni zdrowego rozsądku, odważyliby się na taką wyprawę wojenną. Jak może zresztą rozumny człowiek uważać coś takiego za możliwe?
— Czy to możliwe, czy nie, to wszystko jedno, nawet zupełnie obojętne, jeśli się nie może stać. Czy nie mam słuszności, stary szopie, Holbersie?
— Barania głowo!
Długi Pitt powiedział tym razem swemu przyjacielowi tylko to jedno słowo, lecz zaznaczył niem dość dobitnie swoje zdanie. Wszyscy roześmiali się, lecz Hammerdull dotknięty tą przygrywką odparł gniewnie:
— Nie rzucaj tak dokoła bydlęcemi głowami, bo będziesz musiał rzucić i swoją! Chciałem was ostrzec przed Komanczami i nie jestem temu winien, że oni przyjść nie mogą. A co byłoby, gdybym był nie ostrzegł, a oni się zjawili?
Przyjaciele znowu się poróżnili, lecz my wiedzieliśmy, że wkrótce się pogodzą.
Ucieszyła mnie obecność Szako Matty w grupie obrońców farmy. Mógł on skorzystać ze sposobności, umknąć, a nawet zabrać nam najlepszą z naszej broni; skoro nie uczynił tego, dał pewny dowód, że istotnie zamierza jechać z nami dobrowolnie. Przystąpiwszy do niego, powiedziałem mu:
— Od tej chwili wódz Osagów jest wolny. Nasze rzemienie nie dotkną już jego członków; teraz może pójść, gdzie zechce.
— Zostanę z wami — odrzekł. — Apanaczka miał mnie zaprowadzić do Tibo taka, lecz skoro ten sam przyszedł, już mi nie ujdzie. Czy wy ruszycie za nim?
— Bezwarunkowo. Czy poznałeś go natychmiast?
— Oczywiście. Czego on chce tu w Kanzas? Czemu zakradł się nocą do farmy?
— On nie zakradł się, lecz uciekł z głośnym, choć na szczęście nieszkodliwym, hukiem. Zaraz ci to udowodnię.
Zwróciłem się teraz do stojącego przy mnie farmera:
— Czy lekarz z chorą kobietą jest jeszcze?
— Nie — odpowiedział. — Kowboy Bell zawiadomił mnie, że odjechał.
— To nie był lekarz, lecz guślarz Komanczów Naini, a ta kobieta, to była jego żona. Czy kto z was rozmawiał z nią?
— Nie, ale ja słyszałem jej głos.
— Co mówiła?
— Żądała od wrzekomego lekarza myrtle-wreath, a on wyprowadził ją z izby czemprędzej.
— Miał dopiero jutro rano odjechać. Dlaczego zmienił tak nagle to postanowienie?
Wtem przybliżył się do nas kowboy i oświadczył:
— Ja mogę wam to najlepiej wyjaśnić, mr. Shatterhand. Ten obcy przyszedł był na dziedziniec do koni, a usłyszawszy głośny śmiech w izbie, gdzie mr. Hammerdull opowiadał właśnie jedną ze swych wesołych historyi, zapytał mnie, kto się tam znajduje. Powiedziałem mu to oczywiście i dostrzegłem mimo ciemności, że się przestraszył. Potem obaj poszliśmy na front domu, skąd on zdaleka spojrzał przez okno do izby. Potem dał mi kilka dolarów i powiedział w zaufaniu, że nie może tu dłużej pozostać, gdyż niedawno wygrał z wami ciężki proces o pieniądze w Kanzas-City, a wy poprzysięgliście mu z tego powodu krwawą zemstę. Prosił mię też, żebym po jego oddaleniu się nie zawiadomił was o tem, że on był tutaj, gdyż obawiał się, że poszlibyście jego tropem i zastrzelili go pewnie. Żal mię zdjął nad nim, dopomogłem mu więc do opuszczenia potajemnie naszego domu i dziedzińca. Otworzyłem mu tylną furtę i wypuściłem go razem z kobietą i koniem jucznym. On widocznie przywiązał w odpowiedniem miejscu wszystkie trzy konie i zakradł się z powrotem.
— Nie inaczej zrobił, mr. Bell. Popełniliście wielki błąd, lecz nie jesteście temu winni, bo nie wiedzieliście, że to łotr i wielki zbrodniarz. Czy mówił wam tylko o mnie?
— Tak.
— A o młodym czerwonym wojowniku, którego nazywamy Apanaczką?
— Ani słowa!
— Well! Chciałbym teraz zobaczyć izbę, w której on z żoną przebywał.
Kowboy zapalił latarnię i zaprowadził mię przez dziedziniec do nizkiego budynku o jednej tylko izbie i płaskim dachu. Należało się spodziewać, że w tem niebezpieczeństwie, w jakiem się znajdował, nie okazał się guślarz na tyle nieostrożnym, iżby zostawił po sobie jakie ważne wskazówki. Mimo to postanowiłem zbadać wszystko, bo tak nakazywało mi moje doświadczenie w tych sprawach. Pisarz, nie przedstawiający zdarzeń przeżytych, lecz układający powieści, kazałby Old Shatterhandowi poprostu znaleźć torbę, sakiewkę lub list, co wyjaśniłoby tajemnicę, lecz ja nie mogę korzystać z tego zwyczaju i przyznaję się, że nic nie znalazłem. Spełniwszy moją powinność, wróciłem zadowolony do izby, gdzie zastałem wszystkich swoich, zajętych rozmową o tem intermezzo.
Nazwałem siebie zadowolonym nie bez powodu. Wszak podobnie jak w farmie Fennera uniknąłem prawie cudem śmierci. Ten głos wewnętrzny, który mię ostrzegał, gdy się zbliżałem do farmy Harboura, był niezawodnie głosem mego anioła stróża. Nie usłuchałem go, a jednak on mię ocalił, zwracając w chwili niebezpieczeństwa wzrok mój na okno, z którego groziła mi śmierć. Podobieństwo tego zdarzenia do wypadku w farmie Fennera było uderzające, brakowało tylko napadu na nasze konie lub na nas samych.
Może kto z uśmiechem wzruszy ramionami, czytając moje słowa o aniele stróżu. Kochany niedowiarku! Nie pochlebiam ja sobie bynajmniej, że cię nawrócę i wpoję w ciebie moje przekonanie, ale bądź pewny, że nie dam sobie wydrzeć wiary w anioła-stróża. Wierzę nawet silnie, że nie jednego, lecz kilku mam aniołów stróżów. Są ludzie, którzy pozostają pod opieką wielu takich niebiańskich stróżów. Władcy państw i narodów, od których zależy dobro milionów ludzi, kapitan okrętowy, którego najdrobniejszy błąd w obliczeniu może sprowadzić zatonięcie okrętu, dyplomata, igrający narodami, wódz poruszający armie, lekarz, któremu z pióra spływa życie lub śmierć chorych, oni wszyscy bardziej potrzebują opieki i porady aniołów, aniżeli tłusty rentyer, nie znający innej pracy, ani innego zawodu prócz odcinania kuponów. Może mię kto wyśmieje, ja przyjmę to ze spokojem. Jestem silnie przekonany, że moi niewidzialni unoszą się dokoła mnie, kiedy siedzę i piszę te słowa. Jeśli który z czytelników, który dawniej błądził po manowcach, wróci na dobrą drogę dzięki moim książkom, to jego anioł stróż przyjdzie do mego i obaj cieszyć się będą z wyników swojego wpływu, pod którym ja pisałem, a tamten czytał.
Nie mówię tego wcale dla przechwałki! Kto wie, że dzieło swoje tylko w bardzo małej części zawdzięcza samemu sobie, ten nie może być innym, jak tylko pokornym i skromnym. Ja dlatego tylko występuję publicznie z tem zdaniem, że w naszych czasach materyalistycznych, w naszem, pozbawionem ideałów i wiary, fin de siecle mało kto zdobywa się na odwagę, żeby powiedzieć iż nie ma nic wspólnego z modą przeczenia wszystkiemu.
Jaka to pocieszająca i uspokajająca, jak zachęcająca i podniecająca świadomość, że wysłańcy Boga otaczają nas ciągle! Co za moralna potęga tkwi w tem wierzeniu! Kto jest pewien, że troszczą się o niego niewidzialne istoty, znające każdą myśl jego, słyszące każde słowo i widzące czyn każdy, ten będzie się starał, o ile tylko zdoła, nie ściągnąć na siebie niezadowolenia posłów Sędziego świata. Ja za żadne skarby nie oddałbym tej wiary, tak pozbawionej dzisiaj kredytu, a nazywanej wierzeniem w bajki.
— „Anioł stróż? To śmieszne! — rzekł do mnie raz uczony jegomość, który wiele podróżował i znany był w kilku częściach świata. — Czy pan go znasz? Czy widziałeś go pan, słyszałeś, mówiłeś z nim może? Pokaż mi go pan, a wtedy uwierzę, że istnieje!“
W rok potem spotkałem tego jegomościa w Tyrolu. Przywitawszy się ze mną, rozpoczął rozmowę niejasnemi dla mnie słowy:
— Są; teraz w to wierzę; ja mam także swojego.
— Co? — spytałem zdumiony.
— Anioła stróża. Czy przypominasz pan sobie jeszcze naszą rozmowę?
Ten uczony był w górach. Pukając po kamieniach i szukając roślin, zalazł był zbyt blizko krawędzi zbocza, głęboko i stromo spadającego. Wiotka warstwa ziemi obsunęła się i porwała go z sobą, poza krawędź. Runął w przepaść, uderzając się o ostre wyskoki skał, aż wreszcie zawisł na pniu kosodrzewiny. Ostry koniec pnia wbił mu się w połę surduta, która mogła się przerwać każdej chwili. Lecz cudem jakimś poła wytrzymała przeszło pół godziny, co w takiem niebezpieczeństwie było wiecznością. Nieszczęśliwiec krzyczał o pomoc, ale napróżno. Patrząc w głąb, dostał zawrotu głowy, w oczach zrobiło mu się ciemno, a w uszach huczało jak trąby i kotły. Puls bił mu jak młotem, ciało trzęsło się w dreszczach. W śmiertelnym strachu zaczął się biedak modlić: — Panie, w ręce twoje oddaję duszę moją! — Zdołał tylko to wykrztusić, poczem całe życie przemknęło przed oczyma duszy jego jak sen, lecz z jaskrawą wyrazistością. Teraz poznał siebie poraz pierwszy dokładnie. Zobaczył swoje błędy, sterczące jak strome lodowce, obojętność dla wiary jak bezdenne przepaście, które go chciały teraz pochłonąć. Przerażenie przypomniało mu stosowną modlitwę: — Panie odpuść mi, bo wierzę w Ciebie! — westchnął nabożnie i z żarliwością, wywołaną śmiertelnym strachem, zaczął wierzyć, że jednak istnieją aniołowie stróże, że tylko Bóg może go przez nich ocalić. Niebawem zaczęło się budzić w nim wrażenie, że czuje jakąś rękę na swem czole, przerażenie ustępowało miejsca coraz silniejszej ufności, że zbliża się chwila ratunku. Wiedział, że to nie złudzenie, zdawało mu się, że ktoś naprawdę trzyma połę jego surduta na pniu kosodrzewiny. Gdy po ustąpieniu zawrotu głowy spojrzał na dół swobodnie, zobaczył gospodarza oberży, u którego od kilku dni mieszkał, nadchodzącego z synem. Obaj oni byli znakomitymi turystami. Gdy go spostrzegli, zaczęli mu dodawać odwagi. Syn wrócił czemprędzej po ludzi i sznury, ojciec zaś, wydostawszy się na górę, zwolna wprawdzie, lecz z pocieszającą pewnością siebie, stanął nad wiszącym i rzucił mu pętlę, którą ten wsunął sobie pod pachę. Teraz mógł już bezpiecznie się utrzymać i doczekać zupełnego ocalenia, którego też dokonano niebawem. To tylko pojąć trudno, że ciało mimo licznych uderzeń o skały nie doznało obrażeń znaczniejszych, prócz kilku sińców. Ale cudem chyba należy nazwać to, w jaki sposób oberżysta i jego syn zostali wezwani na pomoc. Oto jego najmłodsze dziecko, ośmioletnia dziewczynka, przyszła do niego z ogrodu i powiedziała, że ten pan, który zawsze kwiatów szuka, spadł z góry i zawisł nad przepaścią. Ta strona góry jednak była od wsi odwrócona, a zatem z ogrodu gospody niewidoczna, a dziecko nie było dalej niż w ogrodzie. Na zapytanie ojca oświadczyła dziewczynka, że słyszała wołanie o pomoc, choć oddalenie było tak wielkie, iż głos nie mógł dolecieć do ogrodu. Gdy ojciec nie chciał spełnić prośby dziecka, zaczęło tak płakać, że dla uspokojenia go ruszył na miejsce wypadku. Ocalony jest jeszcze teraz silnie przekonany, że zawdzięcza życie dwu aniołom stróżom i wierzy, że jeden trzymał go, a drugi posłał dziewczynkę do gospodarza.
Pytanie, czy widziałem lub słyszałem mego anioła stróża, nie wprawia mnie nigdy w kłopot. Widziałem go oczyma duszy i słyszałem w mem sercu, a wpływ jego odczuwałem niezliczone razy. Czy jestem może szczególnie usposobiony do tego? Chyba nie! Każdemu człowiekowi danem jest zauważyć władztwo anioła stróża. Jedynym warunkiem jest tu znać dobrze samego siebie i wykonywać nad sobą ustawiczną kontrolę. Tylko ten, kto ma właściwą samowiedzę i uważa na siebie, potrafi rozróżnić, czy myśl jaką poddał mu ktoś drugi, czy też pochodzi ona z jego własnej głowy, czy jakieś uczucie lub postanowienie powstało w nim samym, czy też zewnątrz jego duchowego ja. Lecz czy wielu ludzi zna samych siebie?
Ileż to razy zdarzało się, że postanowiłem silnie i niezłomnie dokonać jakiegoś określonego czynu, a potem zaniechałem go bez widocznego, we mnie leżącego powodu. A przeciwnie, jak często czyniłem coś takiego, co nawet w części nie pochodziło z mej woli. Działał tu wpływ z poza mej istoty, a zawsze z najlepszym skutkiem. Ileż to razy zdziwiony stałem wobec spowodowanego przez siebie zdarzenia, ile razy po osiągnięciu założonego celu musiałem sobie powiedzieć: — Tego nie zrobiłem ja, lecz Bóg. — Jak często obca mi całkiem idea przerywała bieg moich myśli, zwracając je w niespodzianym dla mnie kierunku. Ilekroć ostrzegało mnie przed ludźmi, którzy mnie wydawali się przyjaznymi i przed wypadkami, których sobie poprostu życzyłem, jakieś duchowe tchnienie, które okazywało się aż nadto uzasadnionem, gdy go posłuchałem. Ileż to razy przeczuwałem i przeżywałem naprzód sytuacye, które wedle obliczeń ludzkich mogły nawet nigdy nie zajść w mojem życiu, a jednak, gdy wystąpiły w myśl tego obrazu duszy, ze zdziwieniem i z wdzięcznością musiałem uznać, że celem tego przeczucia było moje dobro i zbawienie.
Jakaż to oddzielona od mej indywidualności inteligencya, jaka moc, leżąca poza mną, mogła tak mną władać, ostrzegać mnie i karać wyrzutami sumienia, ilekroć byłem nieuważny lub nieposłuszny? Nie był to instynkt, ani przypadek, lecz anioł boży, dodany mi przez Pana Zastępów, jako przewodnik, ostrzegacz i doradca.
A zatem mój duch opiekuńczy ocalił mnie u Harboura tak samo, jak w farmie Fennera. Świadkowie świeżego wypadku, niespokojni jeszcze, omawiali go z iście pierwotnem ożywieniem. Pojawieniem się Tibo taka i Tibo wete najbardziej zaciekawiony był Apanaczka, który ich oboje uważał za swych rodziców i trwał w tem mniemaniu wbrew przeciwnym dowodom z mojej strony. Z wyjątkiem mnie i Apacza wszyscy napierali na niego, żeby się dał przekonać, lecz on milczał i potrząsał głową. Dla mnie i dla Winnetou było to zupełnie zrozumiałem. Bo i cóż on miał odpowiedzieć? My byliśmy dla pary Tibo źle usposobieni, on nie mógł ich bronić, a nie miał dostatecznych powodów do tego, żeby się ich wyprzeć. Nic więc dziwnego, że nie odzywał się ani słowem.
Zebrani snuli rozmaite domysły co do podróży guślarza z żoną aż do Kanzas, zastanawiali się nad powodem i celem tej podróży, lecz nikt nie trafił w sedno rzeczy. Ja i Winnetou bawiliśmy się, słuchając, jak oni wysilali swoją bystrość, sprzeczali się z sobą i wikłali całą sprawę jeszcze bardziej. My nie potrzebowaliśmy wyprowadzać ich z błędu, dlatego musieli się ostatecznie zadowolić zapewnieniem z naszej strony, że nazajutrz udamy się za guślarzem, że wnet wyjaśni nam się niejedna sprawa, która dotąd była ciemna.
Zamierzaliśmy wyruszyć wcześnie, dlatego przygotowano nam nocleg w izbie. Ponieważ niedowierzałem Tibo taka, który mógł w nocy powrócić i wyrządzić jakąś szkodę, przeto radziłem, żebyśmy urządzili straż, jak to było naszym zwyczajem, ilekroć obozowaliśmy w nocy na dworze. Ale Harbour sprzeciwił się temu, mówiąc:
— Nie, sir, ja nie mogę do tego dopuścić. Wy jesteście w drodze i nie wiecie, co was spotka. Może przez cały szereg nocy nie będziecie mogli spać spokojnie. Wyśpijcie się więc przynajmniej u mnie porządnie! Mam kowboyów i peonów, którzy za ten zaszczyt, że was widzieli, chętnie obejmą straż.
— Jesteśmy wam bardzo wdzięczni, mr. Harbour — odrzekłem. — Przystajemy na to, lecz pod warunkiem, że ci ludzie nie będą opieszali w spełnieniu swego zadania, lecz wykonają je tak, jak wymaga tego nasze położenie.
— To samo się przez się rozumie. Mieszkamy i żyjemy w kraju półdzikim i przywykliśmy do uważania. Zresztą idzie tu tylko o jednego człowieka, który ze strachu przed wami umknął potajemnie. Gdyby był na tyle zuchwały, żeby powrócił, wygarbowaliby mu moi ludzie skórę tak dokładnie, że garbarz nie miałby już co koło niej robić. Możecie więc położyć się spać bez obawy.
Harbour uspokoił nas, lecz ja przed udaniem się na spoczynek poszedłem jeszcze do zagrodzenia, żeby popatrzeć na nasze konie.
Farmer miał słuszność, mówiąc, że niebezpiecznym dla nas był tylko guślarz, który zresztą z powodu żony nie mógł nic złego przeciwko nam przedsięwziąć. Lecz mnie mimo to sen odbiegał. Znowu nasunęło mi się porównanie dnia dzisiejszego z dniem, spędzonym w farmie Fennera, i co chwila powracałem do myśli: Teraz brakuje tylko jeszcze napadu!
Z tego powodu zasnąłem dość późno. Potem jakiś dziwny sen, którego treści nie mogę sobie przypomnieć, tak mocno zaczął mnie trapić, że wkrótce się zbudziłem. Wstawszy, wyszedłem pocichu, żeby nikogo nie obudzić. Ponieważ świeciły gwiazdy, przeto widać było dość daleko. Udałem się znowu do zagrody, przed którą stali dwaj peoni na straży.
— Czy wszystko w porządku? — spytałem, zamknąwszy za sobą furtę ogrodową.
— Tak — odpowiedziano mi.
— Mój kary i koń Winnetou kładą się w nocy zazwyczaj, a teraz stoją. To mi się nie podoba.
— Wstały właśnie teraz, bo wyście się zbliżyli.
— Z pewnością nie z tego powodu. Popatrzmy do nich!
Konie zwróciły były głowy ku domowi, a oczy ich gorzały niepokojąco. Ujrzawszy mnie, parsknęły. Był to skutek starannego wychowania. Nauczyły się one w nieobecności panów nawet wobec zbliżającego się niebezpieczeństwa zachowywać się spokojnie, a gdy panowie byli przy nich, oznajmiały im to niebezpieczeństwo parskaniem. Zwietrzywszy je i teraz, podniosły się, lecz stały cicho, bo mnie przy nich nie było, gdy zaś przyszedłem, ostrzegły mię. Wróciwszy do dozorców, powiedziałem im:
— Coś wisi w powietrzu. Miejcie się na baczności! Ludzie jacyś są blizko domu. Czy to przyjaciele, czy wrogi, to się dopiero pokaże. Już to jest podejrzane, że się ukryli, bo przyjaciele nie potrzebują tego czynić. Albo siedzą tam za krzakami, albo leżą już bliżej w wysokiej trawie.
— Do dyabła! To chyba nie trampi, z powodu których Bell jeździł nad Nord-river?
— Zobaczymy. Lepiej będzie, jeśli sami zagramy pierwszą nutę, nie czekając aż nieprzyjaciel rozpocznie. O, tam prosto naprzeciw bramy podniosło się coś z trawy! Nie mogę już pójść do izby, ale zbudzę towarzyszy! Czy macie strzelby?
— Tam stoją oparte.
— Weźcie je, ażeby bronić wchodu, lecz nie strzelajcie, dopóki wam nie powiem!
Złożywszy dłonie koło ust, krzyknąłem trzy razy, naśladując głos orła tak donośnie, że słychać go było pewnie na pół mili angielskiej wokoło. W kilka sekund potem zabrzmiał taki sam okrzyk po trzykroć w izbie. Była to odpowiedź Winnetou, który zrozumiał dobrze cel tego ostrzegawczego znaku. Wkrótce potem zerwało się z trawy mnóstwo ciemnych postaci, a powietrze zadrgało wyciem, w którem poznałem hasło do ataku Indyan Szeyennów.
Co ich tu sprowadziło? Dlaczego zapuścili się tak daleko w dół od źródliska rzeki Republican? Chcieli napaść na farmę, wykopali zatem topory wojenne tak samo jak Osagowie. My nie potrzebowaliśmy ich się obawiać, gdyż nietylko w zgodzie, lecz nawet w przyjaźni z nimi żyliśmy. Na dowód wystarczy przypomnieć to, co Szako Marto opowiadał staremu Wabble’owi o Winnetou pod „drzewem z włócznią“. Wódz Apaczów, stanąwszy ongiś na ich czele, dopomógł im do zdobycia obozu Osagów, mógł więc śmiało liczyć na ich wdzięczność. Ja nie byłem wprawdzie przytem, ale wiedziałem, że żaden przyjaciel Winnetou nie będzie wrogiem Old Statterhanda. Uspokoiłem się więc natychmiast, skoro tylko poznałem, że napastnikami są Szeyennowie.
Uderzyło mnie to, że nie napadli najpierw na konie, jak to zwykle czynią Indyanie. Atak wymierzony był widocznie na dom, wskutek jakiegoś szczególnego powodu. Zagrodzenia nie trzeba było bronić, gdyż żaden czerwony tam nie przyszedł, ujrzałem ich natomiast wszystkich zgromadzonych przed domem. Zapewne zamierzali zakraść się do drzwi, wywalić je i wpaść do wnętrza domu, lecz ja przeszkodziłem im krzykiem orła, bo tem zbudziłem mieszkańców. Napad nie udał im się w zupełności.
Byłem bardzo ciekaw, co teraz nastąpi. Nie mogąc wtargnąć do domu, stanęli Indyanie przed drzwiami bezradnie, jakby sobie nie zdawali z tego sprawy, że przecież mieszkańcy domu mogli strzelać przez okno. Wyjąc i rycząc utworzyli przed budynkiem półkole, sięgające od jednego rogu do drugiego. Potem się uciszyli. Znając Winnetou, byłem pewien, że teraz przemówi. On rzeczywiście, otworzywszy drzwi, stanął w nich bez obawy i zawołał donośnym głosem:
— Słyszę okrzyk wojenny Szeyennów. Tu stoi wódz Apaczów, Winnetou, który palił z nimi fajkę pokoju i przyjaźni. Jak nazywa się wódz wojowników, których widzę przed sobą?
Ze środka półkola odpowiedziano:
— Dowódzcą Szeyennów jest Wicz Panaka[20].
— Winnetou zna wszystkich wybitnych wojowników Szeyennów, lecz mu nie wiadomo o Wicz Panace. Od kiedyż to on jest wodzem?
— Na to odpowiada on tylko wówczas, gdy mu się podoba!
— A teraz mu się podoba?
— Nie.
— Dlaczego? Czy wstydzi się swego imienia? Poco Szeyennowie przyszli do tego domu z okrzykiem wojennym?
— Po Szako Mattę, wodza Osagów.
— Uff! A skąd wiedzą, że on jest tutaj?
— Nie potrzebują tego nikomu wyjawiać.
— Uff, uff! Szeyennowie potrafią tylko ryczeć, ale nie mówić. Winnetou przyzwyczajony jest otrzymywać odpowiedzi na swe pytania. Jeśli mu nie odpowiecie, wejdzie do domu i zaczeka spokojnie na dalsze wypadki.
— Zdobędziemy dom szturmem.
— Spróbujcie! My mamy strzelby.
— Spalimy go!
— Uważajcie, żeby wam nie było przy tem za gorąco.
— Żądamy wydania Osagi Szako Matty. Gdy go dostaniemy, odejdziemy.
— Lepiej zrobią Szeyennowie, jeśli opuszczą nas zaraz, nie czekając na wydanie wodza Osagów.
— Nie oddalimy się, dopóki nie będziemy go mieli w swych rękach. Wiemy, że w tym domu znajduje się Old Shatterhand, Winnetou i młody wojownik Apanaczka. Tego ostatniego również musicie nam wydać.
— Czy chcecie zabić Szako Mattę?
— Tak.
— I Apanaczkę?
— Jemu nic się nie stanie. Jest tu między nami ktoś, kto pragnie z nim się rozmówić. Potem będzie mógł odejść, dokąd mu się spodoba.
— Nie wyjdzie ani on, ani Szako Matto.
— Wobec tego musimy Old Shatterhanda i Winnetou uważać za nieprzyjaciół i zabić ich obydwu.
— Spróbujcie, czy tego dokonacie!
— Winnetou jest chyba rażony ślepotą! Czy nie widzi, że tu stoi ośm razy po dziesięciu wojowników? Czyż oprą się nam ludzie, znajdujący się w domu, jeśli szturm przypuścimy? Wszystkich czeka niechybna śmierć. Zostawiamy wodzowi Apaczów godzinę czasu, żeby się mógł naradzić z Old Shatterhandem. Gdy ten czas upłynie, a Szako Matto i Apanaczka nie będą nam wydani, będziecie musieli zginąć. Howgh!
Zanim Winnetou na to odpowiedział, stało się coś, czego ani on, ani wódz Szeyennów się nie spodziewał. Tę niespodziankę urządziłem im ja. Sposób wykonania napadu na farmę kazał się domyślać, że podjęli się tego przeważnie ludzie niedoświadczeni. Uderzać na dom tylko z przodu, a nie otoczyć go równocześnie, utworzyć potem półkole i wystawić się na nasze kule, to były błędy, godne politowania. Ośmdziesieciu Szeyennów nie zrobiło wrażenia na Apaczu, jak to poznałem z tego, że nazywał ich tylko Szeyennami, a nie wojownikami Szeyennów. Ja także nie uważałem za stosowne postąpić z nimi jak z doświadczonymi wojownikami, lecz postanowiłem uporać się z nimi jak najrychlej, by się nie mogli potem chełpić, że obeszliśmy się z nimi jak z dojrzałymi ludźmi. Nie pokazując się, wymknąłem się z zagrodzenia, i położywszy się na ziemi, poczołgałem się aż do miejsca, na którem stał „Nóż Żelazny“. Przyszło mi to z łatwością, ponieważ Indyanie patrzyli na dom, nie zważając na to, co się działo za nimi. Kiedy wódz ich wymówił „howgh!“, podniosłem się, skoczyłem naprzód, przebiłem się przez szereg Indyan i stanąłem obok dowódzcy, zanim mieli czas pomyśleć nad przeszkodzeniem temu. Winnetou nie odparł był jeszcze odpowiednio śmiesznej groźby, kiedy ja zawołałem głośno:
— Nie potrzeba na to godziny, żeby Szeyennowie dowiedzieli się, co postanowimy. Mogą usłyszeć to zaraz.
Nagłe ukazanie się moje wewnątrz półkola Indyan wywołało oczywiście wśród nich poruszenie. Ja, nie troszcząc się o to, mówiłem dalej:
— Tu stoi Old Shatterhand, którego znają zapewne wszyscy Szeyennowie. Jeśli który z nich ma odwagę podnieść na mnie rękę, niech bliżej przystąpi.
Zamiar swój osiągnąłem w zupełności. Poruszenie Indyan ustąpiło miejsca zupełnej ciszy. Już wystąpienie moje zaskoczyło ich bardzo, a wyzwanie zupełnie stropiło, zwłaszcza że stałem wśród nich tak spokojnie, jak gdybym nie uważał ich za groźnych, chociaż nawet strzelby w ręku nie miałem. Skorzystałem z tego wrażenia, jakie na nich wywarłem i, pochwyciszy dowódcę za rękę, rzekłem doń:
— Wicz Panaka zaraz usłyszy, co chcemy z Szeyennami uczynić. Niech idzie ze mną!
Trzymając go za rękę, poszedłem do domu. Była to z mej strony już nie odwaga, lecz bezczelność, rzadko spotykana, ale dzięki jej urzeczywistniłem swój cel, bo Wicz Panaka tak się przeraził, że nawet nie stawił mi oporu, lecz posłusznie, jak dziecko, poszedł za mną do Winnetou, który stał jeszcze w drzwiach i chwycił go za drugą rękę. Wciągnąwszy go do środka, zamknęliśmy drzwi za sobą.
— Prędzej światła, prędzej, mr. Harbour! — zawołałem do ciemnej izby.
Wkrótce zabłysło światło lampy. Twarz „Noża Żelaznego“, którą teraz wyraźniej zobaczyliśmy, wcale nie wydała nam się inteligentną. Porwanie jego odbyło się tak prędko, że Szeyennowie dopiero teraz poznali, jaki popełnili błąd, dopuszczając do tego. Podnieśli straszny krzyk i wołania, lecz my nie troszczyliśmy się o to, gdyż oni nic nie mogli przeciwko nam przedsięwziąć, dopóki dowódca ich był w naszej mocy.
— Niech Wicz Panaka usiądzie z nami — rzekłem, wskazawszy mu krzesło. — Jesteśmy przyjaciółmi Szeyennów i cieszymy się, widząc u siebie ich wodza jako gościa.
To także wydało mu się tak osobliwem, że usiadł bez wahania. Przybył na czele ośmdziesięciu ludzi, żeby zdobyć farmę, a w dziesięć minut po pierwszym okrzyku wojennym znajdował się w niej, lecz nie jako zwycięzca. Wpadł w nasze ręce i musiał się z tem pogodzić, że drwiąc z niego, nazwaliśmy go gościem. Bezczelnością swoją zapobiegłem rozlewowi krwi, powagę chwili zamieniłem w śmieszność i sprawiłem to, że Szeyennowie wobec nas byli bezsilni.
W twarzy i wzroku Winnetou wyczytałem dla siebie uznanie, które mnie napełniło radością i zadowoleniem. Podawszy rękę Apaczowi, żeby mu podziękować, rzekłem:
— Czytam w duszy mego brata i oświadczam mu, że on był moim nauczycielem, a ja jego uczniem.
Winnetou uścisnął moją rękę w milczeniu. Słowa były tu zbyteczne, gdyż ja go bez nich zrozumiałem.
Wicz Panaka siedział między nami w zakłopotaniu, patrząc ponuro w ziemię. Szako Matto zajął miejsce naprzeciw niego, zwrócił nań posępnie oczy i zapytał:
— Czy dowódca Szeyennów zna mnie? jestem wódz Osagów, Szako Matto, którego wydania on żądał. Jak Wicz Panaka sądzi, co z nim zrobimy?
Na ukrytą w tych słowach groźbę odpowiedział zapytany:
— Old Shatterhand nazwał mnie gościem!
— To uczynił Old Shatterhand, lecz nie ja. Ty przeznaczyłeś mnie na śmierć, przeto ja mam teraz prawo żądać twojej.
— Old Shatterhand mnie obroni!
Na to wezwanie, zwrócone bezpośrednio do mnie, odpowiedziałem surowo:
— To będzie zależało od tego, jak się teraz zachowasz. Jeśli mi udzielisz wiadomości, których od ciebie zażądam, zostaniesz pod moją opieką, w przeciwnym razie nie. Spotkaliście dzisiaj białego człowieka z czerwoną skwawą?
— Spotkaliśmy.
— Ten biały powiedział wam, że my znajdujemy się tutaj, a z nami Szako Matto?
— Tak jest.
— Za tę przysługę zażądał od was wydania Apanaczki, który tu siedzi obok ciebie?
— Tak.
— Co chciał z Apanaczką uczynić?
— Nie wiem. Nie pytałem go o to, gdyż ten czerwony wojownik jest mi zupełnie obojętny.
— Gdzie jest teraz ów biały?
— Tego nie wiem.
— Nie okłamuj mnie! On chciał dostać w swe ręce Apanaczkę, a ty miałeś mu go sprowadzić, musisz zatem wiedzieć, gdzie on teraz przebywa. Jeśli jeszcze jedno kłamstwo powiesz, wydam cię Szako Macie, który jest twoim wrogiem śmiertelnym. Wyjaw zatem, gdzie znajduje się biały!
Groźba nie chybiła celu, bo Szeyenn odpowiedział:
— Jest z moimi wojownikami.
— Ale bez skwawy?
— Ona jest tam, gdzie zostawiliśmy konie.
Teraz zabrał głos Winnetou.
— Bywałem często u Szeyennów, ale nigdy nie widziałem tam Wicz Panaki. Jak mam to sobie wytłumaczyć?
— My należymy do szczepu Szeyennów Nukweint, u których wódz Apaczów nie był jeszcze.
Winnetou milczał teraz, wobec tego ja przedłożyłem Szeyennowi następujące pytanie:
— Widzę, że porwaliście za tomahawki. Przeciw komu wymierzona jest wasza wyprawa?
Zawahał się z odpowiedzią, lecz na groźny mój ruch, którym wskazałem na Szako Mattę, przyznał się:
— Przeciw Osagem.
— Słyszeliście, że Osagowie opuścili swój obóz, by wyruszyć przeciwko bladym twarzom, i postanowiliście skorzystać ze sposobności do napadu?
— Tak.
— Cieszcie się zatem z tego, żeście z nami się spotkali, bo Osagowie wrócili już do domu i byliby wam, ośmdziesięciu wojownikom, zabrali skalpy. Wielkie to szczęście dla was, żeście się z nami zetknęli. Spodziewam się, że to was skłoni do zachowywania pokoju na przyszłość. Cóż zamierzacie teraz uczynić?
— Zabierzemy z sobą Szako Mattę. Apanaczkę możecie sobie zatrzymać.
— Nie narażaj się na śmiech! Wiesz przecież dobrze, że jesteś moim jeńcem. Czyż sądzisz, że my boimy się twoich ośmdziesięciu ludzi? Szeyennowie Nukweint znani są z tego, że zupełnie nie rozumieją się na walce.
— Uff! — wybuchnął z gniewem. — Kto ci to kłamstwo powiedział?
— To nie jest kłamstwo, lecz prawda, której sami dowiedliście dzisiaj. Napad tak głupio urządziliście, jak gdybyście byli małymi chłopcami. Potem ja stałem pomiędzy wami, a nikt nie poważył się mnie dotknąć. Następnie wziąłem cię za rękę, a ty poszedłeś ze mną do domu, jak dziecko. Jeśli wiadomość o tem puścimy w świat, śmiech wielki przeleci sawannę i góry, a inne szczepy Szeyennów wyrzekną się was, bo musiałyby się was wstydzić. Jeśli chcesz walki, to zabijemy cię tutaj, skoro tylko twoi ludzie dadzą jeden strzał. Wasze kule nam nie zaszkodzą, ponieważ nas chronią ściany. Przypatrz się natomiast naszej broni! Znasz zapewne...
— Pshaw! — przerwał mi Winnetou, przystępując do „Noża Żelaznego“. — Po co te długie mowy! Zaraz uporamy się z Szeyennami!
Zdarł Wicz Panace z piersi worek z gusłami, a Szeyenn zerwał się z krzykiem przerażenia, by mu go wyrwać. W tej chwili jednak ja przyskoczyłem, przygniotłem go do krzesła i rzekłem:
— Siedź! Jeśli będziesz posłuszny, otrzymasz gusła z powrotem, inaczej nie!
— Tak, jeśli będzie posłuszny — potwierdził Winnetou. — Życzę sobie, żeby Szeyennowie odeszli w pokoju. Gdy to uczynią, nic im się złego nie stanie i nikt się nie dowie, że zachowali się tu jak małe dzieci. Jeśli jednak Wicz Panaka na to się nie zgodzi, wrzucę jego gusła do ognia, a zaraz potem przemówią nasze strzelby. Howgh!
Kto wie, czem są gusła dla czerwonego, a zwłaszcza dla wodza, jaki to wstyd stracić je, ten nie zdziwi się, że Szeyenn, chociaż po dłuższem wahaniu, przystał na żądanie Apacza.
— Ja także stawiam warunek — oświadczył Treskowo
— Jaki? — spytałem.
— Szeyennowie muszą nam wydać Tibo taka i Tibo wete!
— Nikomu to ani w głowie! Byłby to największy błąd z naszej strony. Zresztą jestem pewien, że guślarza już niema między Szeyennami. Widząc, że zabieram ich wodza, zrozumiał pewnie odrazu, co się święci i ulotnił się czemprędzej, jest mi to bardzo na rękę, a dlaczego, to później zrozumiecie.
Po zawarciu pokoju odjechali Szeyennowie jeszcze przed południem zadowoleni, że niefortunny ich napad na farmę skończył się bez rozlewu krwi. My wyruszyliśmy także w godzinę po nich. Szako Matto otrzymał broń swoją napowrót i jako wolny człowiek nam towarzyszył. Był on bardzo zły z tego powodu, że guślarz umknął mu znowu, lecz wesoły zawsze Dick Hammerdull starał się go pocieszyć, mówiąc:
— Niech wódz Osagów nie rozpacza. Guślarza dostaniemy jeszcze, bo, co ma wisieć, nie utonie.
— On nie ma zawisnąć, lecz zginąć śmiercią dziesięćkrotną! — mruknął Osaga.
— Czy umrze pojedyńczo, czy podwójnie, czy sześciokrotnie, to wszystko jedno, w każdym razie wisieć będzie. Dla takiego draba niema piękniejszej śmierci jak na powrozie! Nieprawdaż, ty stary szopie, Holbersie?
— Yes, kochany Dicku — odparł długi. — Ty zawsze masz słuszność.
W dzień po opuszczeniu farmy Harboura zdarzyło nam się nieszczęście. Koń Treskowa upadł, wyrzucił jeźdźca z siodła, a zaraz potem, zerwawszy się, popędził dalej, wlokąc za sobą jeźdźca, zawieszonego jedną nogą w strzemieniu. Wprawdzie nie uciekł, bo zatrzymaliśmy go wkrótce, ale uderzył Treskowa dotkliwie kopytem w plecy. Ugodzony wprost nie czuł tej strony ciała, jakby sparaliżowany i nie mógł prawie nogą poruszyć. Niepodobna też było wsadzić go na konia, wskutek tego musieliśmy na dłużej tam się zatrzymać.
Na szczęście znalazła się woda w pobliżu. Zanieśliśmy tam chorego z myślą rozłożenia się na tem miejscu obozem.
Winnetou zbadał Treskowa. Pokazało się, że ani łopatka, ani inna kość nie była uszkodzona, tylko miejsce uderzone spuchło bardzo i nabrało ciemnej barwy. Zastosowaliśmy celem leczenia zimne okłady i masaż. Lecz ostatni zabieg wkrótce zarzuciliśmy wobec tego, że Treskow nie był naturą odporną i nie należał do westmanów, którzy w szkole trudów i niewygód nauczyli się znosić ból bez wydania głosu z siebie.
Bezwładność nogi i ręki ustąpiła nazajutrz, a po upływie dwóch dni następnych znikła spuchlizna prawie zupełnie, a bólu nie odczuwał chory o tyle, że mogliśmy puścić się w dalszą drogę.
Przez ten przykry wypadek straciliśmy całe trzy dni, czyli czas, którego niepodobna było odrobić. Musieliśmy pogodzić się z myślą, że nie dościgniemy Old Surehanda przed jego przybyciem do parku. W zwykłych warunkach nie miałoby to wielkiego znaczenia, lecz on był sam, a nadto szli za nim ludzie, którym nie można było ufać. Gdyby Old Surehand wiedział, że „generał“ dążył równocześnie z nim do tego samego parku, zachowałby wszelkie środki ostrożności, lecz on właśnie tego nie wiedział. Starego Old Wabble’a my musieliśmy się strzec. Wprawdzie nie wiedziałem, dokąd on ze swoimi towarzyszami miał się udać, ale po tem, co go z naszej strony spotkało, można było się spodziewać, że dla zemsty będzie nam następował na pięty. Zatrzymanie jego konia przez nas nie zmieniało sprawy, mogło ją co najwyżej opóźnić, ale tej zwłoki nie mogliśmy brać w rachubę wobec tego, że myśmy trzy dni stracili. Nie schodził mi także z myśli Tibo taka. Nie znałem celu jego podróży, bo wiadomość, podana przez niego, że jedzie do fortu Walace, była kłamstwem. Obaj z Winnetou podejrzewaliśmy, że „generał“ wezwał guślarza, żeby ten udał się do Colorado i zeszedł się z nim tam w oznaczonem miejscu. On jeden, skrępowany nadto obecnością kobiety, nie był dla nas groźny. Ponieważ jednak tak zwane szczęście sprzyja przynajmniej pozornie częściej złemu, aniżeli dobremu, przeto wypadało liczyć się także z tym człowiekiem.
Byliśmy więc podczas tej dalekiej podróży bardzo ostrożni. Przekroczywszy granicę, wjechaliśmy w głąb Colorado bez żadnej przeszkody, lecz nie znaleźliśmy ani śladu wspomnianych osób.
Znajdowaliśmy się w pobliżu Rush-Creeku. Winnetou znał tam stare, dawno opuszczone obozowisko, do którego chcieliśmy dotrzeć koło wieczora. Wedle opisu Apacza było na tem miejscu źródło, nigdy nie wysychające i otoczone wałem kamiennym, który stanowił dobrą osłonę, choć był tylko tak z kamieni ułożony, jak to wieśniacy niektórych okolic układają jedne na drugich kamienie, znajdowane na roli. Dla westmana jest taki wał, choćby nie wysoki, bardzo pożądaną osłoną przeciwko nieprzyjaciołom.
Na krótko przed południem zauważyliśmy trop około dwudziestu jeźdźców, którzy szli z północnego wschodu prawdopodobnie także nad Rush-Creek. Ślady wskazywały, że konie były podkute, a ta okoliczność i lichy, często przerywany porządek, w jakim ci ludzie jechali, dowodził, że byli to biali. Bylibyśmy podążyli tym tropem, gdyby nawet był nie schodził się z kierunkiem naszej drogi, bo na Dzikim Zachodzie trzeba zawsze wiedzieć, kogo się ma przed sobą. Jasnem było dla nas, że ci ludzie wybrali się w góry, bo podówczas mówiono o wielkich ilościach złota i srebra, znalezionych w tych okolicach. Prawdopodobnie było to towarzystwo awanturników, którzy z powodu takich wieści zbierają się szybko, a potem równie prędko się rozchodzą. Są to natury zuchwałe i bez sumienia, które spodziewają się od życia wszystkiego, a mimo to nie martwią się zbytecznie, jeśli im życie nic nie da.
Ślady zostawiono przed pięciu godzinami, wobec tego nie spodziewaliśmy się, że dziś spotkamy się z tymi ludźmi, dojechaliśmy więc swobodnie aż do miejsca, na którem oni byli się zatrzymali. Kilka próżnych puszek z konserw, porzuconych nierozważnie, zdradzało, że jedli tam obiad. Leżała też tam próżna flaszka. Zsiedliśmy z koni, aby zbadać miejsce dokładnie, lecz nie znaleźliśmy nic podejrzanego. Dick Hammerdull podniósł flaszkę, potrzymał pod światło, a zobaczywszy, że w niej jeszcze jest kilka łyków, przyłożył ją do ust, lecz zaraz odrzucił. Splunąwszy z kwaśną miną, zawołał:
— Fe! Wystała woda, stara, woda letnia! A ja myślałem, że to łyk dobrej brandy! Ludzie, którzy to zostawili tutaj, nie mogą być gentlemanami. Kto wozi z sobą flaszkę, a w niej wodę, ten nie może wymagać, żebym ja go szanował. Co ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Hm! — mruknął Pitt. — Jeśli spodziewałeś się wódki, to żal mi ciebie z całej duszy, kochany Dicku. Czy ty sądzisz, że tu na Zachodzie postawi ci ktoś przed nosem pełną flaszkę brandy?
— Pełną, czy próżną, to wszystko jedno, byleby w niej było cośkolwiek. Ale zostawiać wodę, to poprostu haniebny postępek względem mnie!
Najrozumniejszy człowiek popełni nieraz głupstwo i to niekiedy wówczas, gdy ma wszelkie warunki, żeby być rozumnym. Tak nam się właśnie zdarzyło. Innym można to darować, ale że Winnetou i ja nie zwróciliśmy uwagi na tę flaszkę, to było wprost niedbalstwem z naszej strony. Próżne puszki z konserw nie miały żadnego znaczenia, ale powinniśmy byli pomyśleć o tej flaszce. Gdyby w niej była wódka, wypitoby ją pewnie, a potem porzucono, ale w niej była woda, woda! Wzięto więc ją nie na wódkę, lecz na wodę, czyli używano jej jako manierki, którą napełniano wodą i chowano w torbie u siodła, ażeby móc gasić pragnienie tam, gdzie nie byłoby wody. Na Dzikim Zachodzie była podówczas flaszka wielką rzadkością, której nie wyrzucano, lecz przeciwnie starannie przechowywano. Znalezioną przez nas zapomniano z pewnością, na ten domysł powinniśmy byli wpaść odrazu. Jeśliby właściciel, zauważywszy jej zgubę, był zawrócił, musiałby nas odkryć. Nie pomyśleliśmy nad tem i do dzisiaj gniewa mnie ta nierozwaga, której skutki nastąpiły niebawem.
Ci ludzie obozowali na tem miejscu ze trzy godziny, a opuścili je byli przynajmniej przed dwoma. Jechaliśmy ich śladem przez trawiastą sawannę, dopóki nie spostrzegliśmy na widnokręgu zarośli, a za niemi po prawej ręce lesistego wzgórza. Było to przedgórze doliny Sandy, przez której rzeczułkę przeprawialiśmy się dziś rano. Winnetou wskazał je ręką, mówiąc:
— Musimy przejść obok tej góry, jeśli chcemy dostać się do obozu. Niech moi bracia pójdą za mną!
To rzekłszy, skręcił na prawo.
— A ten trop? — zapytałem. — Nie zostaniemy na nim?
— Dzisiaj nie. Jutro zobaczymy go znowu.
Obliczenie to było słuszne. Bylibyśmy do tropu wrócili, gdybyśmy byli tak obojętnie nie zostawili owej flaszki. Ruszyliśmy spokojnie za Apaczem, który także nie przeczuwał, jakie nieszczęście czekało nas w obozowisku.
Jadąc ciągle okolicą, zarosłą krzakami, minęliśmy w godzinę potem wspomnianą górę, za którą wznosiły się dalej wzgórza lub wysuwały jak kulisy. Wjechaliśmy między te wzgórza, powierzając się pewnemu przewodnictwu Winnetou i przybyliśmy pod wieczór na dolinę, której środek zajmowała cicha sadzawka. Cieniste drzewa otaczały dolinę; a za sadzawką wznosiły się kupy kamieni, które wyglądały jak ruiny zamieszkanych niegdyś budowli.
— Oto obóz, o którym mówiłem! — oświadczył Winnetou. — Tu jesteśmy bezpieczni przed wszelkim napadem, jeśli u wejścia do doliny postawimy kogoś na straży.
Miał słuszność. Nie znałem miejsca, lepiej nadającego się na bezpieczny obóz. Dzięki miękkości gruntu pojechaliśmy prawie niedosłyszalnie aż do sadzawki. Tam zatrzymał się nagle Winnetou, położył palec na ustach, nakazując nam milczenie i zaczął nadsłuchiwać.
My poszliśmy za jego przykładem. Po drugiej stronie brzmiały dźwięki, tylko dla bystrego ucha dosłyszalne z tej odległości, w której myśmy się znajdowali. Apacz zsiadł z konia i dał mnie znak, żebym uczynił to samo. Zostawiwszy konie przy towarzyszach, pomknęliśmy cicho ku kamieniom. Im bardziej zbliżaliśmy się, tem wyraźniejsze stawały się dźwięki. Był to wysoki, męski głos tenorowy, albo nizki kobiecy altowy, nucący powoli i ze skargą pieśń w języku indyańskim. Nie była to ani nuta indyańska, ani melodya wedle naszych pojęć, lecz coś pośredniego, jak gdyby czerwony przystosował się do sposobu śpiewania bladych twarzy. Byłbym się założył, że śpiewająca osoba stworzyła sobie sama pieśń i melodyę, które wydobywały się z jej duszy, ażeby przebrzmieć równie tajemniczo jak powstały.
Posuwając się coraz dalej, dotarliśmy do wązkiej wyrwy w wale kamiennym, przez którą mogliśmy zaglądnąć.
— Uff, uff! — rzekł Winnetou niemal głośno.
— Uff, uff! — powtórzyłem ja prawie równocześnie, gdyż również zdumiałem się na widok, który naszym oczom się przedstawił.
Kamienie tworzyły wał, ocieniony drzewami i porosły krzakami, o czterdziestu może metrach średnicy, a grunt pokrywała wysoka trawa. Na skraju wału, tuż obok wyrwy, siedział... Winnetou!
Istotnie z większego oddalenia można było tego Indyanina wziąć za Winnetou. Głowa jego była odkryta. Długie, ciemne włosy, zwinięte w węzeł, spływały mu po plecach aż do ziemi. Jego bluza myśliwska i legginy były ze skóry, a nogi tkwiły w mokassynach. Biodra owinął sobie kocem, za którym tkwił nóż. Obok niego leżała dwururka. Na szyi miał zawieszone rozmaite potrzebne przedmioty, ale nie zauważyłem między nimi takiego, któryby można było wziąć za worek z gusłami.
Czy to wszystko nie było prawie takie same jak u Winnetou? Indyanin ten był wprawdzie starszy od Apacza, lecz dziś jeszcze było widać, że kiedyś był piękny. Rysy jego twarzy, poważne i surowe, miały w sobie coś kobiecego. Bądź co bądź zdziwiło mię podobieństwo jego do Winnetou, a gdy przeminęło zdumienie, opanowało mię uczucie, którego nie potrafię określić. Stałem przed czemś zagadkowem, przed obrazem, zakrytym niewidzialną zasłoną.
Czerwony śpiewał ciągle jeszcze półgłosem. Miękki, głęboko odczuty ból jego pieśni nie zgadzał się z rysami jego śmiałej, energicznej twarzy. Z drugiej strony surowy, nieubłagany wyraz jego oblicza odbijał nieprzyjemnie od przedziwnie łagodnego blasku oczu, naprawdę czarnych, choć właściwie czarne oczy rzadko się u ludzi widuje. Ten czerwony nie był tem, czem się wydawał i nie wydawał się tem, czem był. Czy ja go już gdzieś widziałem? Albo nigdy, albo setki razy! Był dla mnie zagadką, ale o ile i dlaczego, z tego nie mogłem sobie zdać sprawy.
Winnetou podniósł rękę w górę i szepnął:
— Kolma Puszi!
Jego oczy się rozszerzyły, kiedy jednem spojrzeniem obejmowały obcego Indyanina, co bardzo rzadko widywałem u Apacza.
Kolma Puszi! A więc słusznie się domyślałem. Mieliśmy przed sobą, zaiste, zagadkową postać. W wysokich parkach żył Indyanin, którego nikt nie znał bliżej, który nie należał do żadnego szczepu i gardził dumnie wszelkiem pożyciem z ludźmi. Polował wszędzie, a gdzie go widziano, tam znikał równie szybko, jak się pokazywał. Nie występował nigdy wrogo przeciw nikomu, ale też nikt nie mógł się pochlubić, żeby mu był choć przez dzień towarzyszem. Jedni widywali go na koniu, drudzy idącego pieszo, ale zawsze sprawiał wrażenie człowieka, umiejącego dobrze władać bronią, z którym niema żartów. Osoba jego w oczach Indyan i białych uchodziła za neutralną i nietykalną. Zamach na niego byłby tylko wywołaniem gniewu wielkiego Manitou i jego zemsty. Byli nawet Indyanie, którzy o nim twierdzili, że to już nie był człowiek, lecz duch słynnego wodza, wysłany przez Manitou z wiecznych ostępów, żeby zbadał, jak się powodzi na ziemi jego dzieciom czerwonym. Nikt nie zdołał dowiedzieć się, jak się nazywał, a ponieważ każdy przedmiot i osoba musi mieć nazwę, przeto i jego z powodu ciemnych jak noc oczu nazwano Kolma Puszi, czyli „ciemne oko“. Kto nadał mu tę nazwę, kto ją wymówił po raz pierwszy, tego nikt oczywiście nie wiedział.
Ten tajemniczy Indyanin siedział teraz przed nami. Winnetou nie znał go także, nie spotkał się z nim nigdy przedtem, lecz teraz odrazu powiedział, że to Kolma Puszi. Mnie nawet przez myśl nie przeszło wątpić o prawdziwości tych słów, ktokolwiek bowiem słyszał kiedy o tym Indyaninie, a potem go zobaczył, musiał poznać na pierwszy rzut oka, że to on, a nie kto inny.
Nie uważaliśmy za potrzebne podsłuchiwać go dłużej, a ponieważ nie chcieliśmy zbyt długo zatrzymywać towarzyszy, przeto podnieśliśmy się z ziemi, umyślnie wywołując szelest. Szybko, jak błyskawica, pochwycił Kolma Puszi swoją strzelbę, zwrócił ku nam wylot luf, zgrzytnął kurkami i zawołał:
— Uff! Dwaj ludzie! Co za jedni?
Słowa te padły również prędko, jak rozkaz wodza w niebezpiecznej chwili. Winnetou chciał już odpowiedzieć, kiedy usposobienie obcego zmieniło się nagle. Spuścił strzelbę, trzymając ją jedną ręką za lufę, a drugą wyciągnął jakby na powitanie i zawołał:
— Inczu-czuna! Inczu-czuna, wódz Apa... Nie, to nie Inczu-czuna. To może być tylko syn jego Winnetou, o wiele większy i słynniejszy syn jego!
— Ty znałeś ojca mego, Inczu-czunę? — spytał Winnetou, wchodząc ze mną przez wyrwę.
Zdawało się, że Kolma Puszi namyśla się, czy zaprzeczyć, czy potwierdzić pytanie, ponieważ jednak zaprzeczyć już nie mógł, przeto odrzekł:
— Znałem go. Widziałem go raz, a może dwa razy. Ty jesteś jego odbiciem.
Głos jego brzmiał miękko, a jednak silnie i stanowczo.
— Tak, jestem Winnetou. Poznałeś mnie. A ciebie nazywają Kolma Puszi?
— Winnetou mnie zna?
— Nie. Nie widziałem ciebie nigdy, lecz domyślam się, że to ty jesteś, o którym tylko dobrze mówią. Kolma Puszi pozwoli, żebyśmy obok niego usiedli?
Wymieniony zwrócił wzrok i na mnie, a oblókłszy mnie badawcze m spojrzeniem, odpowiedział:
— Ja także słyszałem o Winnetou tylko dobre rzeczy. Wiem, że z nim jest często słynna blada twarz, która nie dopuściła się jeszcze nigdy złego czynu i nazywa się Old Shatterhand. Czy to ten biały?
— To on — potwierdził Winnetou.
— Usiądźcie i witajcie!
Podał nam rękę, która wydała mi się niezwykle małą. Winnetou oznajmił mu:
— Mamy z sobą towarzyszy, którzy czekają tam nad wodą. Czy mogą przyjść do nas?
— Wielki Manitou stworzył ziemię dla wszystkich dobrych ludzi. Dla waszych towarzyszy będzie tu dość miejsca.
Ja poszedłem po nich. Po drugiej stronie wału było większe wejście, aniżeli wyrwa, przez którą wcisnęliśmy się byli z Winnetou. Gdy teraz towarzysze i ja przez to wejście wstąpiliśmy do wnętrza, ujrzeliśmy obu Indyan obok siebie pod drzewem. Kolma Puszi patrzał na nas z oczekiwaniem, a oko jego spoczęło na zbliżających się z owem zajęciem, którem się darzy nieznajomych, mających być tylko przez krótki czas towarzyszami. Dopiero na widok Apanaczki, który wjechał ostatni, wzrok jego zatrzymał się na nim, jak przykuty. Poderwawszy się nagle z ziemi, jakby pchnięty niewidzialną siłą, odjął zeń wzrok na chwilę i postąpił ku niemu kilka kroków. Potem stanął, zaczął z niesłychanem zajęciem śledzić jego ruchy, a wkońcu zbliżył się do niego całkiem i zapytał z niepokojem:
— Kto... ty... jesteś? Powiedz... powiedz mi!
Zapytany odparł z uprzejmą obojętnością:
— Jestem Apanaczka, wódz Komanczów Kanean.
— Czego... chcesz... w Colorado?
— Zdążałem na północ do świętych kamieniołomów i po drodze spotkałem się z Winnetou i Old Shatterhandem, którzy jechali w góry. Porzuciłem pierwotny plan i przyłączyłem się do nich.
— Uff, uff! Wódz Komanczów! To nie może być!
Wpatrywał się wciąż jeszcze w Apanaczkę tak badawczo, że młody Indyanin zapytał:
— Czy znasz mnie? Czy widziałeś mię kiedy?
— Musiałem, musiałem cię widzieć, lecz chyba we śnie, we śnie młodości, która już dawno minęła.
Usiłował zapanować nad wzruszeniem, podał Apanaczce rękę i mówił dalej:
— Bądź mi również pozdrowiony! Dzisiaj mam dzień, jakich mało było w mojem życiu!
Wrócił do Winnetou, przy którym ja tymczasem byłem usiadł, i wciąż jeszcze patrząc na Apanaczkę, opadł na swoje miejsce, jak gdyby śnił o swej młodości. Takie zachowanie się jest u Indyan rzadkością i nie podobna go nie zauważyć. Uderzyło też ono Winnetou, zarówno jak mnie, lecz nie daliśmy nic poznać po sobie, choć nas ta scena bardzo zajęła.
Koniom dano wody i podostatkiem zielonej paszy. Uzbierano sporo chróstu i gdy się ściemniło, rozniecono ognisko, a Dick Hammerdull odszedł, by jako pierwszy stanąć na straży u wejścia do doliny. Reszta towarzyszy miała pełnić straż po kolei, jak zwykle.
Wszyscy siedzieliśmy szerokiem kołem przy ognisku. Byliśmy zaopatrzeni w żywność i udzieliliśmy jej trochę Kolmie Puszi, sądząc, że on nie ma nic do jedzenia.
— Moi bracia są dla mnie uprzejmi — rzekł — ale ja mógłbym im także dać mięsa tyle, że nasyciliby się wszyscy.
— Gdzie je masz? — zapytałem.
— Przy koniu.
— Czemu nie zabrałeś go tutaj?
— Bo nie chciałem tu zostać, lecz pojechać dalej. Mój koń stoi w miejscu, bezpieczniejszem od tego.
— Czy nie uważasz tego obozowiska za bezpieczne?
— Dla jednego nie, ale gdy was jest tylu, że możecie wystawić straże, to nie potrzebujecie się niczego obawiać.
Byłbym chętnie wdał się z nim w rozmowę, lecz zaniechałem tego, ponieważ on zapytał oczywiście o cel naszej podróży, a usłyszawszy, że zdążamy do parku Louis, jeszcze bardziej milczał. Nas to ani nie uderzało, ani nie obrażało. Na Dzikim Zachodzie musi człowiek nawet z dobrymi znajomymi być ostrożnym. Tylko Dick Hammerdull był niezadowolony, że tak mało dowiedzieliśmy się od tego obcego Indyanina, dlatego zapytał go swoim poufałym sposobem:
— Mój czerwony brat słyszał, że my przyjechaliśmy tu z Kanzas. Czy wolno nam teraz zapytać, skąd on przybył?
— Kolma Puszi przybywa stąd i zowąd. Jest jako wiatr, który leci po wszystkich drogach — brzmiała nieokreślona odpowiedź.
— A gdzie stąd się uda?
— Tam, dokąd koń jego zwróci swe kroki.
— Well! Czy tam, czy ówdzie, to wszystko jedno, trzeba jednakże przynajmniej to wiedzieć, dokąd koń ma pójść! Nieprawdaż?
— Jeśli Kolma Puszi wie, to wystarczy.
— Oho! To ja nie potrzebuję wiedzieć?
— Nie.
— To bardzo szczera, a nietylko szczera, lecz nawet grubiańska odpowiedź. Czy nie tak, Picie Holbersie, ty stary...
Spostrzegł, że Holbersa w tej chwili nie było, dlatego połknął ostatnie słowo. Kolma Puszi zaś zwrócił się do niego i rzekł tonem poważnym:
— Biały mąż, Dick Hammerdull, nazywa mnie grubianinem. A czy z jego strony było to delikatnie i uprzejmie, że chciał mi usta otworzyć, skoro ja lubię trzymać je zamknięte? Gruba twarz blada nie zna widocznie dobrze Dzikiego Zachodu. Tu zawsze jest lepiej, gdy nikt nie wie, skąd się przybywa i gdzie się zdąża. Kto cel drogi zatai, tego niebezpieczeństwo nie wyprzedzi, ani się nań nie zaczai. Niechaj sobie to Hammerdull zapamięta!
— Dziękuję! — roześmiał się skarcony. — Szkoda, straszna szkoda, że mr. Kolma Puszi nie został nauczycielem! A ma do tego uzdolnienie! Zresztą ja nie myślałem nic złego. Czerwony brat podoba mi się nadzwyczajnie, dlatego cieszyłbym się bardzo, gdyby droga jego była tą samą, co nasza.
— Że mój gruby brat biały źle nie myślał, tego jestem pewien, bo w przeciwnym razie byłbym mu nie odpowiedział wogóle. Czy droga moja będzie ta sama, to się dopiero pokaże. Zastanowię się jeszcze nad tem. Howgh!
Na tem skończyła się rozmowa. Ponieważ nazajutrz mieliśmy wcześnie wyruszyć, przeto położyliśmy się wkrótce spać, gdy Holbers, oddawszy straż Treskowowi, wrócił do obozu.
Nie wiem, jak długo już spałem, kiedy mię zbudziły głośne wrzaski. Otworzywszy oczy, zobaczyłem nad sobą człowieka, który zamierzył się, by mię uderzyć kolbą od strzelby. Zanim zdołałem się poruszyć, otrzymałem cios, który mię pozbawił przytomności, szczęściem nie na zawsze.
Miły czytelniku, czy potrafisz wyobrazić sobie uczucie i stan duszy człowieka, który się budzi z głębokiego ogłuszenia i dochodzi do poznania, że ma głupią głowę i nierozważną, skoro przyjęła uderzenie kolbą? Los człowieka z taką głową po ciosie jest bardzo przykry. Najpierw nie czuje on jej i żyje tylko po szyję. Dopiero z czasem jakiś szum i brzęczenie świadczą, że go nie ścięto zupełnie, lecz tylko uderzono w najwyższą część ciała. Że tą częścią jest głowa, tego tak zaraz jasno się nie wie, lecz dopiero wtedy, gdy szum zmieni się w ucisk i śrubowanie, jakby ktoś czaszkę gniótł w tłoczni do wina. W następnym stanie każde uderzenie pulsu, zaopatrujące w krew mózgownicę, sprawia wrażenie, jakby głowa leżała pod tłuczkiem moździerza, a równocześnie w tem domostwie rozumu grzebały lwie pazury.
Tak było i ze mną. Przebywszy opisane powyżej stany, wywołane uderzeniem kolbą w głowę, ujrzałem przed oczyma wszystkie barwy, a w uszach miałem szum stu wybrzeży morskich. Nic nie widziałem, ani nie słyszałem, wreszcie zemdlałem znowu.
Kiedy powtórnie przyszedłem do siebie, poczułem, że znośnie rozporządzam siłami ducha i ciała, nie mogłem tylko rozróżnić, czy z pomiędzy barków wyrasta mi głowa, czy kolba od strzelby. Spróbowałem oczywiście tych sił i otworzyłem oczy, lecz widokiem, który moim oczom się przedstawił, wcale się nie zbudowałem. Opodal płonęło ognisko, a przede mną siedział Old Wabble z oczyma, zwróconymi na mnie, a pełnemi nienawiści.
— Nareszcie... nareszcie! — zawołał. — Wyspaliście się, mr. Shatterhand! Śniliście o mnie, nieprawdaż? Jestem pewien, że ukazałem wam się we śnie jako anioł i gotów jestem grać dalej tę rolę; th’ is clear! Jakiego anioła widzicie we mnie teraz: mściciela, czy zbawcę?
— Pshaw! — odrzekłem. — Wy nie macie zdolności ani na jednego, ani na drugiego.
Gniewało mię to niezmiernie, że musiałem odpowiadać temu człowiekowi, ale dumne milczenie byłoby tu najgorszym sposobem postępowania. Powiódłszy oczyma w koło, przekonałem się, że wszyscy byliśmy pojmani, nawet Treskow, który ostatni stał na straży, a widocznie nie dość był baczny, bo pozwolił się niespodzianie zaskoczyć. Wszyscy byliśmy skrępowani. Na lewo ode mnie leżał Winnetou, na prawo gruby Dick Hammerdull. Odebrano nam broń i wypróżniono kieszenie. Z dwudziestu drabów, siedzących dokoła nas, nie znałem prócz Old Wabble’a nikogo. Byli to niewątpliwie ci ludzie, których trop widzieliśmy dzisiaj. Skąd oni wzięli się w tym obozie? Jechali przed nami w lewą stronę, a my skierowaliśmy się przecież w prawą. Wtem przypomniałem sobie flaszkę z wodą i odrazu zrozumiałem, jaki błąd popełniliśmy pod tym względem.
Stary „król kowboyów“ zajął miejsce wprost przede mną. Radość z pojmania mnie przebijała się w każdej zmarszczce jego pooranego oblicza. Długie, siwe włosy, spadające mu z głowy w wężowatych kosmykach, nadawały tej twarzy wyrazu starej eumenidy albo gorgony męskiej, z której rąk polipowych nie było wyjścia. Migotliwe światło to buchającego w górę, to znów przygasającego ognia, nadawało tej chwiejnej postaci wyglądu tajemniczego. Gdyby nie zupełnie naga rzeczywistość, pozbawiona wszelkiej poezyi, byłbym sądził, że patrzę na scenę z bajki.
Na pytanie jego nie mogłem mu dać lepszej odpowiedzi od tej, którą usłyszał. On wziął ją za to, czem była, t. j. za szyderstwo, dlatego huknął na mnie:
— Nie poczynajcie sobie tak zuchwale, bo wam ścisnę pęta tak mocno, że krew tryśnie! Nie pozwolę na to, żebyście mnie wyśmiewali. Nie jestem Indyaninem! Czy rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć?
— Że wogóle nie należycie do istot, zwanych ludźmi.
— A do jakich?
— Wyszukajcie sobie w państwie zwierzęcem jak najbrzydsze i najbardziej pogardzane stworzenie, a będziecie mieli to, czem jesteście.
Starzec roześmiał się chrapliwie i zawołał:
— Ten drab rzeczywiście nie zrozumiał mnie w swej głupocie! Oświadczyłem wam, że nie jestem Indyaninem. Czerwoni włóczą długo jeńców z sobą i prowadzą do swych pastwisk. Potem karmią ich dobrze, by ich uczynić zdolnymi do wytrzymania wielkich męczarni. Sam doświadczyłem w waszem towarzystwie, że to daje jeńcom sposobność do czekania na szczęśliwą chwilę. Kto nie ma nadziei ucieczki, a chce umrzeć prędko i bez bólu, chwyta się starego i zużytego środka, a mianowicie: obraża Indyan, w których ręce się dostał, ażeby zapomnieli się w gniewie i zabili go w jednej chwili. Jeśli sądzicie, że wam tu wypadnie wybrać między jednem albo drugiem, to grubo się mylicie. U mnie nie znajdziecie sposobności do ucieczki, bo ja ani myślę włóczyć was długo z sobą, a z drugiej strony nie doprowadzicie do tego, żebym was prędko przebił kulą lub nożem i wyrzekł się widoku, jak ładnie i powoli przeniesiecie się z tego życia do waszej wiecznej i sławionej przez was szczęśliwości. Przygotowałem dla was taki koniec, że nie będziecie mogli dość mi się nadziękować. Czy przypominacie sobie jeszcze, co podczas owej nocnej jazdy przez Llano nabajdurzyliście mi o wiecznem życiu?
Ja milczałem, a on mówił dalej:
— Ponieważ, jak powiadacie, w niebie jest tak cudownie, przeto jako wasz najlepszy przyjaciel żałuję z całego serca, że giniecie z pragnienia za tem nadziemskiem życiem. Otworzę wam więc drzwi waszego raju, a zapomocą kilku małych przykrości, które wam sprawię, dokonam tego, że wspaniałości tamtego świata wydadzą wam się jeszcze doskonalszemi.
— Nie mam nic przeciw temu — mruknąłem jak najobojętniej.
— O tem jestem przekonany! Przypuszczam również, że za moją uprzejmość względem was wyświadczycie mi pewną grzeczność. Oto pragnę się dowiedzieć, jak jest na tamtym świecie, dlatego pytam was, czy nie bylibyście skłonni po przeniesieniu się tam zjawić mi się jako duch, albo widmo, ażeby pouczyć mię o tamtejszych stosunkach. Byłbym wam za to bardzo wdzięczny i przyjąłbym was serdecznie. Czy zrobicie to dla mnie, mr. Shatterhand?
— Owszem, uczynię nawet więcej, niż żądacie i przed śmiercią jeszcze stanę przed wami i to tak, że nie jedno, lecz tysiąc widm zobaczycie!
— Well! A zatem w tej sprawie zgoda między nami — śmiał się. — Nie tracicie wprawdzie nigdy odwagi, ale jeśli teraz jeszcze żywicie jaką nadzieję, to chyba nie znacie dobrze Freda Cuttera, którego nazywacie Old Wabble’m. Postanowiłem skończyć z wami rachunki, które będziecie musieli przypieczętować własnem życiem. Nie uchroni was przedtem nawet wasz spryt, który zresztą nie jest tak wielki, jak wam się zdaje. Wczoraj n. p. popełniliście błąd, którego powinniście się wprost wstydzić.
— Macie na myśli ową flaszkę!
— Istotnie! Teraz widzę, że nie jesteście jeszcze tak zupełnie głupi, jak przypuszczałem. Gdyby nie to, że stoicie w obliczu śmierci, mógłby z was jeszcze być dzielny westman. Ta flaszka była waszem nieszczęściem. Niejednego już flaszka pozbawiła życia, mianowicie jej zawartość, ale żeby kogoś próżna flaszka wyprawiła do wiecznych ostępów, to chyba się jeszcze nie zdarzyło. Czy nie wąchaliście tej flaszki?
Na to odpowiedział za mnie Dick Hammerdull:
— Czy sądzicie, że mybyśmy przyłożyli do nosa przedmiot, który wy mieliście w rękach?
— Pięknie mówisz grubasie, ale ciebie także odejdzie ochota do żartów! Wam się zdawało, że ja tę flaszkę wyrzuciłem jako niepotrzebną, tymczasem to była moja karafka, którą zapomniałem. Jeśli wiecie, czem jest łyk wody tam, gdzie jej niema, to nie zdziwicie się, że zauważywszy zgubę, zatrzymałem się natychmiast i zawróciłem. Są okolice, w których życie człowieka zależy od kilku kropel wody. Gdy dojechałem do skraju preryi, na której w południe spoczywaliśmy, spostrzegłem was, lecz nie poznałem odrazu. Wy jechaliście dalej i zbliżyliście się do mnie. Wtedy przekonałem się ku mej radości, że mam przed sobą gentlemanów, których szukałem. Wobec tego popędziłem natychmiast z powrotem po moich ludzi. Potem śledziłem was z nimi aż do doliny, gdzie wasz strażnik pozwolił nam napaść na was, kiedyście spali snem sprawiedliwych, marząc może o pomyślnym wyniku swej podróży. Żal mi serdecznie, że was musiałem zbudzić. Zapraszamy was do naszego towarzystwa na dalszą drogę. Mr. Shatterhand nie pojedzie niestety z nami, albowiem już o świcie w tej pięknej dolinie wstąpi na drabinę niebieską.
— Nie gadajcie niepotrzebnie głupstw! — rzekł jeden z jego ludzi, oparty o drzewo, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach. — Co wy macie do załatwienia z Old Shatterhandem, to nas nic nie obchodzi. Główna rzecz, to dane nam przyrzeczenie.
— Dotrzymam go! — odpowiedział Old Wabble.
— To zacznijcie o tem mówić!
— Na to jeszcze czas.
— Ale my chcemy zaraz wiedzieć, jak sprawa będzie załatwiona.
— Wszak to już wiecie.
— Nie. Dopóki nie rozmówicie się z Winnetou, dopóty wszystko inne nie przedstawia dla nas żadnej wartości. Oderwaliście nas w Kanzas od najlepszych interesów, przeto teraz, po schwytaniu tych drabów, powinniście nam dowieść, że istotnie spełnią się wasze obietnice.
— Dlaczego nie miałyby się spełnić?
— To zwróćcie się do Winnetou, a nie paplajcie tak długo z Old Shatterhandem! Apacz jest dla nas ważniejszą osobą!
— Tylko powoli, mr. Cox, powoli! Czasu mamy dość, możecie więc poczekać.
A zatem człowiek, stojący pod drzewem, nazywał się Cox. Z tego, co mówił o Kanzas i stosunkach tamtejszych, domyśliłem się, że ludzie, którzy na nas napadli, należeli do trampów, unikanych przez nas tak gorliwie. Cox był pewnie dowódcą oddziału, Old Wabble zaś nakłonił go, żeby mu pomógł w ściganiu nas.
Położenie nasze było bardzo przykre, znajdowaliśmy się bowiem w rękach ludzi niebezpieczniejszych od najgorszej hordy Indyan. Mój los był wprost okropny. Miano mnie tam zamordować, a należało się spodziewać napewno, że Old Wabble wykona swą groźbę, jeśliby nie zaszły jakieś pomyślniejsze dla mnie okoliczności.
Cox zbliżył się do Apacza i przemówił:
— Mamy do was interes, mr. Winnetou i przypuszczamy, że przystaniecie na nasze żądanie.
Winnetou zrozumiał, podobnie jak ja, że milczenie byłoby w tym wypadku niestosowne. Należało właśnie poznać zamiary tych ludzi i porozumieć się z nimi.
— Jaki interes ma blada twarz na myśli? — zapytał Apacz.
— Powiem krótko i otwarcie. Old Wabble chciał zemścić się na Old Shatterhandzie, a obawiając się, że sam tego nie dokona, przyszedł do nas i wezwał nas do pomocy. My zgodziliśmy się, lecz pod warunkiem, że otrzymamy dobrą nagrodę. On nam obiecał za to dużo złota. Zapewne rozumiecie mnie teraz?
— Uff!
— Nie wiem, co oznacza wasz okrzyk, domyślam się jednak, że zgodę. Tu w Colorado odkryto pokłady złota, a my właśnie chcieliśmy z Kanzas przenieść się tutaj na poszukiwania. Wiadomo wam, że to rzecz bardzo zwodnicza, że mimo wysiłków można często nic nie znaleźć. Nic dziwnego, że myśl Old Wabble’a wydała nam się doskonałą. Oto wy, mr. Winnetou, wiecie podobno o wielu miejscach, obfitujących w złoto.
Winnetou, któremu chodziło przedewszystkiem o to, żeby mnie ocalić, namyślał się przez chwilę, zanim dał następującą odpowiedź:
— Niejeden czerwony mąż zna miejsca, w których kryją się całe pokłady złota.
— A wy także?
— Oczywiście.
— Czy pokażecie nam takie miejsce?
— Czerwoni nie mają zwyczaju tego zdradzać.
— A jeśliby się ich do tego zmusiło?
— Toby nie pomogło, bo czerwoni mężowie raczej giną, niż to wyjawiają.
— Pshaw! Czy tak chętnie umierają?
— Winnetou nie bał się nigdy śmierci.
— Słyszałem o tem. Tym razem jednak nie o was tylko idzie, lecz o wszystkich towarzyszy waszych. Old Shatterhand zginie, to już nie da się zmienić, bo przyrzekliśmy to Old Wabble’owi, ale siebie i drugich możecie ocalić przez wskazanie nam pokładów złota.
— Czy to postanowiono niezłomnie?
— Tak.
— A słowa dotrzymacie?
— Z pewnością!
— Blada twarz pozwoli, że się nad tem jeszcze zastanowię!
Winnetou zamknął oczy na dowód, że się namyśla. Nastąpiła chwila milczenia. Istotnie znał on pokłady złota, ale nikt nie potrafiłby nawet największą groźbą zmusić go do zdradzenia tego. Chodziło mu o dwie rzeczy: żeby wyratować mnie, którego śmierć była już postanowiona, i zaczekać na sposobność uwolnienia nas wszystkich.
— Kiedyż dostanę odpowiedź? — zapytał Cox, gdy mu przerwa wydała się za długą?
— Blade twarze nie dostaną złota — rzekł Winnetou, otwierając oczy.
— Wzbraniasz się wskazać nam jeden taki placer?
— Nie.
— Jak mam to rozumieć? Nie odmawiasz nam pomocy, a jednak każesz wyrzec się złota. To sprzeczność!
— To nie jest sprzeczność. Winnetou zna nietylko miejsca, zawierające niewiele złota, lecz nawet wielką i bogatą bonancę. Gdyby szło tylko o niego, toby nie zdradził położenia tych miejsc. W tym wypadku jednak, w którym wchodzi w grę życie tylu ludzi, pokazałby wam bonance, gdyby był pewny, że ją znajdzie.
— Co? Znasz bonancę i mógłbyś jej nie znaleźć?
— To jest możliwe, bo Winnetou nie pożąda złota. Ilekroć na nie natrafi, wnet o tem zapomina. W Colorado widziałem właśnie bonance, niezmiernie bogatą, lecz niestety zapomniałem drogi, wiodącej do niej.
— All devils! Jak można zapomnieć drogi do niezmiernie bogatej bonancy? Coś podobnego jeszcze się chyba nie zdarzyło! Nie wiesz nawet, w których to stronach?
— To wiem. Bonanca leży nad Squirrel-Creekiem. Jadąc raz z Old Shatterhandem ponad wodą, zauważyłem, że na brzegu pod mchami coś błyszczy. Gdyśmy zsiedli z koni i zbadali grunt, pokazało się, że woda naniosła tam dużo złota. Były tam małe nuggety i większe kawałki.
— Jak wielkie? — zapytał Cox, a wszyscy jęli nadsłuchiwać nabożnie.
— Niektóre sięgały wielkości ziemniaka.
— Do kroćset! Toż tam leżą miliony! I wy je zostawiliście?
— A poco mieliśmy je zabierać?
— Czy słyszeliście coś podobnego, towarzysze? Ci ludzie znaleźli olbrzymią bonancę i nie wiedzieli, czy mają sobie złoto zabrać! I to jest Winnetou, słynny, wielki mądrala!
Pomruk zdumienia towarzyszył słowom Coxa. Nikt nie podał w wątpliwość prawdziwości słów Apacza, bo on znany był wszędzie jako przyjaciel prawdy. Ja byłem pewien, że on i teraz nie dopuścił się kłamstwa. Zapewne znał bardzo obfitą bonancę, jednak nie nad Squirrel-Creekiem, lecz zupełnie gdzieindziej.
— Czemu biały mąż tak bardzo się dziwi? — zapytał Winnetou. — Wszędzie znajdują się pokłady, z których wódz Apaczów z Old Shatterhandem mogą sobie wziąć złota. Ilekroć go też potrzebują, udają się na miejsce, do którego im w danym czasie najbliżej. Teraz właśnie jechaliśmy po złoto.
— Domyśliliśmy się, że dążyliście w góry w tym, albo podobnym celu. Ale jak to pogodzić? Mówiłeś przecież, że już nie wiesz, gdzie leży bonanca!
— Ja rzeczywiście zapomniałem, ale brat Shatterhand zapamiętał sobie dobrze to miejsce.
Teraz się pokazało, do czego zmierzał Winnetou. Ponieważ zdaniem jego tylko ja znałem położenie bonancy, przeto napastnicy musieli mnie zachować przy życiu. Apacz z wielkim sprytem nie podkreślał tych słów, ażeby się nie zdradzić z tem, że są umyślne. Zamiar mu się udał, bo Cox zawołał:
— To wszystko jedno, czy miejsce to zna Winnetou, czy Shatterhand. Obydwaj są naszymi jeńcami. Skoro więc Winnetou nie może nas zaprowadzić, to Old Shatterhand będzie nam przewodnikiem.
— Spytajcie wprzód, mr. Cox, czy ja na to się zgodzę? — rzekł Old Wabble.
— Dlaczego?
— Bo Old Shatterhand należy do mnie.
— Tego wam nikt nie zaprzecza!
— Jakto?
— Wszak chcecie go zabrać nad Squirrel-Creek, gdy on ma zginąć dzisiaj na tej dolinie!
— O tem niema co mówić. Będzie żył i zaprowadzi nas do bonancy.
— Na to ja nie pozwolę!
— Czyście rozum postradali, stary Wabble’u?
— Właśnie dlatego, że mam więcej rozumu, niż wy, nie dopuszczę do tego.
— Wy macie więcej rozumu? Czy o tem ma świadczyć gotowość wyrzeczenia się przez was bonancy?
— Tak!
— All devils! Oszaleliście naprawdę!
— Nie bójcie się tego! Wiem, co czynię. Wynająłem was do schwytania Old Shatterhanda, a za to dałem wam radę, żebyście zmusili Winnetou do pokazania wam pokładów złota. Bonanca więc należałaby wyłącznie do was, a ja za korzyść, w której nie będę miał udziału, nie oddam wam Old Shatterhanda, którego tak szczęśliwie pochwyciliśmy.
— Wszak go nam nie wydajecie!
— Przeciwnie!
— Jakto?
— Czy sądzicie, że zdołacie zaprowadzić go aż do bonancy?
— Oczywiście!
— To się bardzo mylicie!
— Chciałbym wiedzieć, jakby on się temu sprzeciwił?
— O sprzeciwianiu się on nie myśli ani na chwilę, on wam się wyrwie i ucieknie.
Na to wybuchnął Cox głośnym śmiechem i zawołał:
— Wyrwie się i ucieknie! Słyszeliście, ludzie? Człowiek, przez nas pojmany, miałby nam umknąć!
Wszyscy zawtórowali śmiechem, lecz Old Wabble krzyknął gniewnie:
— Wprost trudno to wysłowić, jak jesteście głupi! Jeśli sobie wyobrażacie, że utrzymacie w swych rękach tego draba, to ubolewam bardzo nad wami! On pięściami żelazne łańcuchy rozrywa, a gdzie nie może siłą nic wskórać, ucieka się do podstępu, w którym jest mistrzem.
— My nie potrzebujemy łańcuchów. Nam wystarczą rzemienie! A co do podstępu, to chciałbym widzieć człowieka, któryby potrafił uciec takim dwudziestu ludziom, jak my! Czterdzieści oczu zauważy chyba jego podstęp, choćby był najchytrzej obmyślany!
— Śmieszne jest to wasze pochlebne pojęcie o waszych zdolnościach! Czy nie słyszeliście, ile razy on był pojmany przez Indyan i zawsze im uciekł?
— My nie jesteśmy Indyanami!
— Z białymi także tak było. Ten łotr potrafi bez trudności to zrobić, co dla drugich byłoby niemożliwością. Jego trzeba zastrzelić jak najprędzej, bo wyśliźnie wam, się jak woda przez palce.
— Robicie słonia z komara. Powtarzam jeszcze raz, że chciałbym widzieć człowieka, któryby potrafił z moich rąk się wydostać. Obstaję przy tem, że Old Shatterhand zaprowadzi nas do bonancy!
— A ja na to nie pozwalam!
Stanęli naprzeciw siebie, jakby gotowi do walki, z jednej strony szyderca, kłamca i bluźnierca, Old Wabble, a z drugiej gwałtownik, wódz trampów, który bez skrupułu dał się wynająć do schwytania mnie i wydania mordercy. Do bójki jednak nie doszło. Cox położył staremu Wabble’owi rękę na ramieniu i rzekł groźnie:
— Czy wam się naprawdę zdaje, że będę was pytał o pozwolenie?
— Spodziewam się!
— To się łudzicie!
— Chcecie mnie oszukać i złamać słowo co do Old Shatterhanda?
— Słowa dotrzymamy.
— Dotychczas na to się nie zanosi!
— Obiecaliśmy wam, że schwytamy Old Shatterhanda i wydamy w wasze ręce. Rzeczywiście pojmaliśmy go i z pewnością wam wydamy, tylko nie dzisiaj.
— Pocieszcie się sami tą obietnicą! Ja wam powtarzam, że nie zdołacie jej spełnić.
— To już nasza rzecz. Gdybyście chcieli przeszkodzić nam w zabraniu go, to popatrzcie, ilu nas jest!
— Tak, na tem wy się opieracie! — krzyknął wściekle.
— Widzicie zatem, że musicie się poddać. Bądźcie jednak spokojni, bo to tylko na krótko!
— Ja twierdzę, że na zawsze! On z pewnością ucieknie! Najlepiej będzie, jeśli mu odrazu dam kulę w łeb i zakończę sprzeczkę!
— Nie ważcie się, mr. Wabble! Jeśli zastrzelicie Old Shatterhanda, albo tylko zranicie, to bądźcie pewni, że w następnej chwili dosięgnie was moja kula. Zapamiętajcie to sobie!
— Co, wy się ośmielacie mnie grozić?
— Tu nie potrzeba śmiałości. Wyruszyliśmy z wami i chcieliśmy zgodnie działać, ale tu idzie o bonancę, wartą może miliony, wobec której wasze życie dla nas nic nie znaczy. Old Shatterhand pojedzie z nami, a gdybyście go tylko zadrasnęli, przeniesiecie się na tamten świat tą drabiną niebieską, którą jego chcecie posłać!
— Co, grozicie mi śmiercią? To jest ta zgoda, o której mówicie?
— Tak. A z waszej strony to ładnie, że chcecie nas pozbawić bonancy?
— Ostatecznie ustąpię, ale pod pewnym warunkiem.
— Jakim?
— Jeśli bonancę znajdziecie, przypuścicie mnie do udziału w zdobyczy; th’ is clear!
— Well! Zgadzamy się na dowód, że mamy względem was dobre zamiary.
— Powinniście tak zrobić, bo przecież złoto, które zabierzecie, mnie będziecie zawdzięczali. Zresztą Shatterhanda ja sam przypilnuję.
Zwrócił się do mnie i rzekł:
— Mam doskonały środek do powstrzymania was od ucieczki.
Wskazał na mój sztuciec i niedźwiedziówkę i mówił dalej:
— Bez tych strzelb nie uciekniecie, pod tym względem znam was dobrze. Raz już je posiadałem, lecz niestety tylko na krótko. Teraz będą moje na zawsze.
— Jak długo potrwa to „zawsze“? — spytałem.
— Dopóki żyć będę!
— To byłoby bardzo krótko, bo śmierć stoi już za wami. Zresztą nie będziecie potrzebowali tak długo troszczyć się o nie. Jestem przekonany, że niebawem je odzyskam.
— Pshaw! Tym razem nie liczcie na swoje szczęście!
— Nigdy nie liczę na szczęście, ani na przypadek. Mówię tak, bo wiem, iż czas mojej śmierci jeszcze nie nadszedł.
— Tak? Czy łączą was z niebem tak dobre stosunki, że stamtąd wyprawią do was osobnego posłańca i zaproszą was pokornie do szczęśliwości wiecznej, gdy was tam będą potrzebowali?
— Nie bluźnijcie! Śmierć mnie jeszcze oszczędzi, gdyż mam jeszcze dużo zdziałać.
— Sądzicie więc, że Pan Bóg zaczeka, aż tych dzieł dokonacie? To Pan Bóg jest bardzo uprzejmy! Nieprawdaż?
Nie otrzymał oczywiście na to odpowiedzi, dlatego kopnął mnie i zawołał:
— Gadajcie, kiedy was pytam! To dla was wielki i niezasłużony zaszczyt, że Old Wabble z wami mówi! Kiedy wygnaliście mię z Ki-pe-ta-ki bez strzelby i bez konia, nie sądziliście chyba, że doścignę was tak rychło. Udałem się do Osagów i dostałem innego konia i strzelbę, ale te niedołęgi pozbawione są ducha przedsiębiorczości. Honskej-Nonpej nie miał ochoty puszczać się za wami. Zaniechał nawet kroków nieprzyjacielskich względem bladych twarzy i udał się z wojownikami do domu. Ale mnie to nie powstrzymało. Zwróciłem się do trampów i nakłoniłem ich, żeby mi pomogli, a koszta tego zapłacicie wy. Teraz mam mego konia i strzelbę, a do tego wasze konie i strzelby. Jesteście więc wobec mnie niczem, zasługujecie tylko na to, żeby was kopnąć!
Uderzył znowu z całej siły mnie i Winnetou. Już był podniósł nogę, by i Hammerdulla potrącić, lecz opuścił ją, mając widocznie grubasa za osobistość, niegodną nawet tego rodzaju uwagi. Gdy się odwrócił, rzekł Hammerdull z humorem, którego nie stracił nawet w tem położeniu:
— To szczęście wasze, najszanowniejszy mr. Wabble!
— Co? — spytał stary.
— Że cofnęliście nogę.
— Czemu?
— Bo właśnie brzuch mam bardzo czuły.
— Możemy spróbować!
Kopnął go mocno. Grubas pomimo rozmiarów ciała był bardzo zręczny. Jakkolwiek miał tak samo jak my nogi skrępowane, a ręce związane na plecach, zgiął nogi w kolanach, przysunął je do ciała, a odbiwszy się rękoma od ziemi, podskoczył jak pchnięty sprężyną i z taką siłą uderzył głową w brzuch Old Wabble’a, że sam padł na swoje miejsce, a stary kowboy na wznak w ogień i przysmalił sobie białą grzywę i górną część ubrania, chociaż bardzo prędko się zerwał na równe nogi. Rozległ się śmiech ogólny, a Old Wabble, rozzłoszczony tem, rozgniewał się nie na Hammerdulla, lecz na trampów, którzy z niego się śmiali.
Grubas tymczasem zwrócił się do Pitta Holbersa:
— Ty się nie cieszysz, stary szopie, Holbersie?
— Hm, jeśli sądzisz, że to był dobry figiel, to masz słuszność! — odrzekł mu długi przyjaciel, oschłym sposobem jak zwykle.
— Jemu się zdawało, że ja zniosę spokojnie tę obelgę. Co tybyś był zrobił?
— Wrzuciłbym go w ogień, jak ty.
— W ogień, czy nie, to wszystko jedno, bo przecież wleciał. Wszak to widziałeś!
Teraz dopiero przystąpił Old Wabble, by się zemścić na grubasie, lecz Cox powstrzymał go słowami:
— Dajcie pokój tym ludziom, to nie spotka was więcej nic takiego! Old Shatterhand należy do was, ale tamci są nasi, a ja nie pozwolę dokuczać im niepotrzebnie.
— Skąd to nagle uczucie ludzkości u was? — mruknął stary kowboy.
— Nazywajcie to sobie, jak chcecie. Ci ludzie muszą z nami jechać, a ja nie mogę wlec się z rannymi i pobitymi. Mam zresztą coś więcej do czynienia, aniżeli sprzeczać się z nimi. Nie wiemy jeszcze, gdzie są ich konie. Trzeba poszukać!
Konie, wyprowadzone z obwałowania na wolne pole, przywiązane były do kołków, przeto znalazły się wkrótce. Trampi postanowili jeszcze do rana trochę się przespać, wyznaczywszy wprzód dwu ludzi dla straży. Old Wabble wpadł na bardzo nieprzyjemny dla mnie pomysł. Oto położył się pomiędzy mną a Winnetou i przywiązał sobie do ręki rzemień, którym ja byłem skrępowany. Ta nadzwyczajna ostrożność starca mogła zabić we mnie wszelką myśl o ucieczce.
A jednak ja myślałem o ucieczce!
Niema położenia tak złego, żeby człowiek nie mógł się z niego uwolnić albo własną siłą, albo z pomocą obcą. Ja też nie wątpiłem o możności ratunku. Przecież uniknąłem natychmiastowej śmierci, którą mi Old Wabble groził. Do Squirrel-Creeku było daleko, a w drodze mogła się nadarzyć sposobność do ucieczki. Zresztą nie sięgałem wzrokiem tak daleko, raczej oglądałem się za pomocą bliższą. Nadzieję pokładałem w Kolmie Puszi.
Jeśliby kto zapytał, czemu od chwili udania się na spoczynek nie wymieniłem tego nazwiska, tobym odpowiedział, że powodem tego była nieobecność Kolmy Puszi w gronie pojmanych, co zauważyłem zaraz, gdy tylko ochłonąłem z omdlenia.
Gdzie ten zagadkowy Indyanin mógł być?
W pierwszej chwili obudziło się we mnie podejrzenie, czy nie pozostawał on w porozumieniu z trampami, lecz nieufność ta musiała wkrótce ustąpić. Sława, jakiej zażywał Kolma Puszi, czyniła niemożliwem, żeby zbliżył się do takich ludzi, a wobec tego zachodziło inne pytanie, czy on nie umknął, usłyszawszy, że nadchodzą trampi. Lecz tego także nie spodziewałem się po nim, bo dlaczego w takim razie nas nie zbudził i nie ostrzegł. Nie, jego zniknięcie musiało mieć inną przyczynę,
Dick Hammerdull pytał Kolmę Puszi, czy pojedzie z nami, on zaś odpowiedział, że namyśli się nad tem. Nie miał tu swego konia, lecz gdzieś indziej, kiedy więc zasnęliśmy, oddalił się potajemnie, albo żeby go sprowadzić, albo żeby wogóle więcej nie wrócić. W tym drugim wypadku opuścił nas bez pożegnania, żeby się uwolnić od natrętnych pytań. Podczas krótkiego pobytu z nami okazał, że nie lubi zbyt ciekawych ludzi.
Jeśli więc odszedł, ażeby nie wrócić, to nie mogliśmy spodziewać się niczego, jeśli zaś chciał konia sprowadzić, to oddalił się na krótki czas przed napadem i niezawodnie hałas, sprawiony przez trampów, skłonił go do zachowania ostrożności. Może potem podszedł do nas potajemnie, zobaczył zmianę położenia i podsłuchał wszystko, co się stało i o czem mówiono. Jeśli zatem był takim, za jakiego uważałem go, to niewątpliwie postanowił nas uwolnić, zwłaszcza że okazał nietylko radość z powodu spotkania się z Winnetou, lecz zarazem o wiele żywsze, tajemnicze zajęcie się Apanaczką, a osób, z którymi się tak współczuje, nie opuszcza się w niebezpieczeństwie.
Jeśli moje domysły były słuszne, to Kolma Puszi znajdował się gdzieś w pobliżu i czekał tylko na sposobność, żeby nas o tem zawiadomić. Łatwo sobie wyobrazić, że z wielkiem napięciem wyczekiwałem, co dalej nastąpi. Wiedziałem też, że Winnetou, obdarzony niezrównaną bystrością umysłu, z pewnością to samo myślał, co i ja.
Z przyjemnością zaznaczam, że oczekiwania moje się spełniły. Obaj dozorcy siedzieli przy ognisku, które wciąż podsycali. Strażnik po przeciwnej stronie, widocznie znużony, położył się, a kolega jego po naszej stronie odwrócił się do mnie plecami i zakrył go sobą, oczywiście na moje szczęście, bo to była sprzyjająca okoliczność dla Kolmy Puszi. Doliną przeciągał wiatr, sprawiając szelest liści i gałęzi, co mogło doskonale przygłuszyć szmer, wywołany przez skradającego się człowieka.
Podnosząc od czasu do czasu głowę, przypatrywałem się śpiącym i po upływie pół godziny byłem pewien, że oprócz dozorców, Winnetou i mnie, nikt nie czuwał. Po prawej stronie ode mnie leżał Hammerdull, a po lewej Old Wabble, dalej Winnetou, a obok niego Pitt Holbers, po którym następowali trampi.
Kiedy pomyślałem, że teraz byłaby najlepsza pora, żeby Indyanin nadszedł, jeśli to wogóle możliwe, usłyszałem po prawej stronie powolny ruch i jakaś głowa przysunęła się do mojej. Był to oczekiwany.
— Niech się Old Shatterhand nie rusza! — szepnął do mnie. — Czy biały brat myślał o mnie?
— Tak — odrzekłem równie cicho.
— I sądził, że ja przyjdę?
— Oczywiście.
— Kolma Puszi chciał zbliżyć się do Winnetou, ale tam niema osłony. Niech mi biały brat powie, czego sobie życzy! Ja go wysłucham.
— Czy chcesz nas wyswobodzić?
— Tak.
— Gdzie?
— To oznaczy Old Shatterhand, bo wie to sam najlepiej.
— Musimy to tak urządzić, żebyśmy mogli uwolnić towarzyszy. Dlatego tutaj tego dokonać nie możemy. Czy czerwony brat zechce dążyć za nami?
— Owszem.
— Jak długo i jak daleko?
— Dopóki nie będziecie wolni.
— Czy słyszałeś, o czem mówiono?
— Kolma Puszi leżał za kamieniami i słyszał wszystko.
— I to, że udajemy się nad Squirrel-Creek?
— Tak. Biali chcą znaleźć bonancę, której tam niema.
— Czy czerwony brat zna Squirrel-Creek?
— Znam te strony i wszystkie dalsze.
— Czy na drodze do tej rzeki jest miejsce, któreby się nadawało do wyratowania nas z niewoli dzisiaj wieczorem? Chodzi mi o to, żeby tam było więcej drzew i zarośli niż tutaj, gdzie jeden rzut oka wystarcza, żeby nas wszystkich zobaczyć.
— Kolma Puszi zna takie miejsce. Możecie tam dojechać w oznaczonym czasie i nie wpadnie to w oko, gdy się tam zatrzymacie. Ale czy biali pójdą tam za wami?
— Napewno. Nie znają tych stron widocznie i niewątpliwie bez zastrzeżeń powierzą się naszemu przewodnictwu.
— W takim razie niech Old Shatterhand zdąża prosto na południowy zachód, a gdy przyjdzie nad Rush-Creek, niech się przeprawi przez tę rzekę. Następnie pójdzie drugim brzegiem, aż do miejsca, w którem zlewają się północna i południowa odnoga tej rzeki. Potem trzeba minąć ostatni łuk południowej odnogi, a następnie udać się prosto na północny zachód, przez wznoszącą się zwolna preryę, pokrytą gęsto zaroślami, aż do widocznego zdala wzgórza skalistego, u którego stóp wytryska kilka źródeł. Tam rośnie dużo drzew, a koło źródła, najbardziej posuniętego na północ, macie rozbić obóz.
— Dobrze. Znajdę to źródło.
— Kolma Puszi tam przyjdzie.
— Ale nie przed nami, lecz po nas.
— Czy Old Shatterhand sądzi, że o tem nie wiem? Wszak trop zdradziłby mnie. Co Old Shatterhand ma mi jeszcze powiedzieć?
— Narazie nic, bo nie wiem, jak ułożą się szczegóły dzisiaj wieczorem. Prawdopodobnie zdołasz zbliżyć się do nas, ale w takim razie tylko do Winnetou, albo do mnie, bo nikt inny nie potrafi wyzyskać szybko pomocy, której nam zamierzasz udzielić.
— Mogę więc już zniknąć?
— Tak. Dziękuję teraz czerwonemu bratu, a nawzajem, gdy będę wolny, życie dla niego narażę w potrzebie!
— Wielki Manitou kieruje krokami swoich dzieci, może więc i Kolma Puszi będzie kiedyś potrzebował pomocy Winnetou i Old Shatterhanda. Ja jestem wam przyjacielem, a wy bądźcie mnie braćmi!
Odsunął się tak samo bez szmeru, jak się przyczołgał. Winnetou, leżący po drugiej stronie Old Wabble’a, krząknął nieznacznie, ażeby mię zawiadomić, że zauważył bytność Kolmy Puszi. Człowiek o tak bystrych zmysłach mógł to oczywiście spostrzec.
Byliśmy obydwaj zadowoleni z tego, że nasze obecne położenie nie potrwa długo, mogliśmy więc zasnąć spokojnie. Ja jednak jeszcze dużo myślałem o Kolmie Puszi. Mówił prawie płynnie po angielsku i używał wyrażeń „północny i południowy zachód“, których nie słyszeliśmy u Indyan. Jak doszedł do takiej wprawy, skoro z nikim nie obcował i wiódł tak samotne życie? Może dawniej żył bliżej z białymi, a w takim razie przykre doświadczenia chyba odtrąciły go od nich i popchnęły do obecnego odosobnienia.
Kiedy się zbudziłem rano, zauważyłem, jak trampi dzielili się łupem, u nas zdobytym. Old Wabble wziął sobie moje rzeczy, a Cox srebrzystą flintę Winnetou, nie zastanowiwszy się nad tem, że wszędzie, gdzieby ją u niego widziano, zdradziłby się jako złodziej i rozbójnik, bo strzelba ta znana była na Dzikim Zachodzie. Ogiera Apacza przeznaczył dla siebie, a Old Wabble’owi poradził:
— Konia, na którym jeździł Old Shatterhand, weźcie sobie, mr. Cutter. Niech to będzie dowodem, że dobrze wam życzę.
Ale Old Wabble, potrząsnąwszy głową, odparł:
— Dziękuję bardzo. Ja go nie chcę!
Wiedział, dlaczego to robił, bo znał już mego Hatatitlę.
— Czemu nie? — zapytał Cox ze zdumieniem. — Jesteście przecież dobrym znawcą koni i wiecie chyba, że żaden nie może się równać z tymi karymi.
— To prawda, ale ja wolę wziąć tego.
Wskazał przy tem na konia Szako Matty. Cox dał komu innemu mego rumaka, a resztę naszych zwierząt rozdzielił między swoich towarzyszy. Tylko klacz Hammerdulla nikomu się nie podobała.
Cieszyłem się już z góry tem, co teraz musiało nastąpić, bo nasze konie nie znosiły na siodle obcego.
Żywność zabrano nam także, a tylko trochę zostawiono na śniadanie. Po napojeniu koni mieliśmy wsiąść i odjechać. Nas przywiązano do szkap, zostawiając nam o tyle swobodę ruchów, że mogliśmy trzymać rękami cugle. Wreszcie przyprowadzono konie zabrane.
Konie Osagów nie sprawiły trudności tym, którzy mieli na nich jechać, ale gorzej już poszło z dereszem Apanaczki, bo zaledwie jeździec go dosiadł, zaczął uciekać i długo trwało, zanim dał się zawrócić. Potem wsiadł Cox na Ilczi Winnetou, a koń pozwolił na to tak spokojnie, jakby był najpokorniejszą szkapą z maneżu. Tramp chciał już usadowić się wygodnie, kiedy nagle wyleciał wielkim łukiem w powietrze. Równocześnie zabrzmiał nieopodal głośny krzyk: to mój Hatatitla zrzucił swego draba na ziemię.
Obaj zrzuceni wśród przekleństw podnieśli się z ziemi i ze zdziwieniem zobaczyli, że konie stoją tak spokojnie, jak gdyby nic nie zaszło. Wskoczyli więc znów na siodła, ale zaraz spadli napowrót. Trzecia próba skończyła się tak samo. Old Wabble śmiał się z trampów ukradkiem, wreszcie wybuchnął głośniej i zawołał do dowódcy:
— Teraz już wiecie, mr. Cox, dlaczego nie chciałem tego czarnego dyabła. Te ogiery tak są tresowane, że najlepszy jeździec nie utrzyma się na nich ani minuty.
— Czemu dopiero teraz mi to mówicie?
— Bo chciałem, żebyście się przekonali, jak to przyjemnie czasem spaść z konia na ziemię.
— Niech was dyabeł porwie! Czy te konie rzeczywiście nikogo na sobie nie ścierpią?
— Nikogo.
— To okropne! Cóż poczniemy wobec tego?
— Jeśli chcecie odbyć podróż bez kłopotów, to posadźcie na nie narazie poprzednich właścicieli. Potem spróbujemy nakłonić te bydlaki do posłuszeństwa.
Postąpiono wedle tej rady, wskutek czego my ruszyliśmy w drogę na naszych koniach. U wylotu doliny zbliżył się do mnie Cox i rzekł:
— Przypuszczam, że nie myślicie pogarszać swego położenia przez upór. Czy znacie drogę?
— Tak.
— I w błąd nas nie wprowadzicie?
— Ani mi się śni!
— Dokąd jedziemy dzisiaj?
— Do źródła po drugiej stronie rzeki Rush.
Było mi to bardzo na rękę, że uważał mnie za przewodnika. Jak wiadomo, wedle słów Winnetou ja tylko dokładnie pamiętałem drogę do bonancy. Ażeby wybadać, o ile trampowie znają miejsca, do których dążyliśmy, zapytałem go:
— Wy pewnie znacie także drogę do Squirrel-Creeku?
— Nie.
— Może kto z waszych ludzi ją zna?
— Także nie.
— Nikt z was tam nie był?
— Nikt. Wy nam pokażecie drogę.
— Dlaczego nie Winnetou?
— On zapomniał, gdzie leży złoto.
— Czy sądzicie, że ja was tam zaprowadzę?
— Naturalnie.
— Osobliwy z was człowiek!
— Jakto?
— Jaką korzyść będę miał z tego, że pomogę wam zdobyć złoto? Żadnej! Mnie śmierć przeznaczona bez względu na to, czy dostaniecie bonancę, czy nie. Czy myślicie, że będzie mnie przyjemnie zrobić z was milionerów za to, żeście nas napadli, ograbili i mnie postanowili zamordować?
— Hm! — mruknął, nic nie mówiąc.
— Nie rozpatrzyliście widocznie sprawy z tej strony?
— Rzeczywiście nie zastanowiliśmy się nad tem, ale przecież musicie mieć wzgląd na swoich towarzyszy.
— Jakto?
— Jeśli nie znajdziemy bonancy, wszyscy będą musieli umrzeć!
— Co mnie to obchodzi, skoro ja także muszę zginąć? Czy o mnie kto dba? Co mi z tego, że inni będą żyli, jeżeli ja padnę?
— Chimney corner! Nie okażecie się chyba względem nich tak okrutnym?
— Ja? Okrutnym? Z was ciekawy osobnik! Chcecie zapobiec okrucieństwu z mej strony, a sami zamierzacie ich zamordować, jeśli nie dostaniecie złotaǃ Uwolnijcie nas tylko, a nie będzie mowy o okrucieństwie!
— Nie oszalałem jeszcze na szczęście!
— To nie czyńcie mnie wyrzutów, które wam się należą!
Patrzył przez czas jakiś przed siebie, a potem rzekł:
— Wellǃ Mówmy z sobą otwarcie! Czy rzeczywiście myślicie zataić przed nami pokłady złota?
— To się rozumie!
— Wybijcie to sobie z głowy! To spowodowałoby bezwarunkowo śmierć waszych towarzyszy, a wam przyniosłoby szkodę.
— Dlaczego tylko szkodę?
— Bo to jeszcze nie jest pewne, czy wydam was staremu Wabble’owi.
— A... a! — ozwałem się przeciągle.
— Tak — potwierdził. — On jedzie teraz przodem i nie słyszy tego, co do was mówię. Jeśli nam pokażecie bonancę, a ona istotnie taka obfita, jak przedstawił Winnetou, to może także was wypuszczę, nietylko waszych towarzyszy.
— Naprawdę?
— Tak.
— Przyrzekacie?
— Napewno przyrzec nie mogę niestety.
— To szkoda, że wspominacie o możliwości uwolnienia mnie. Ja muszę napewno wiedzieć, co mię czeka.
— Obietnica moja nie jest bez podstawy. Wszystko zależy od bogactwa bonancy. Jeśli oczekiwania nasze pod tym względem spełnią się, to i wy będziecie zadowoleni. Znacie zapewne dobrze stan bonancy?
— Istotnie wiem, że tam kryją się miliony.
— Wobec tego jesteście już prawie wolni.
— Ale co na to powie Old Wabble?
— To was nic nie obchodzi. To moja rzecz! Jeśliby zechciał robić mi jakie trudności, to napędzę go poprostu do dyabła.
— To nie uchodzi. Przecież on ma dostać udział w bonancy!
— To drobnostka! Czy nie zauważyliście, że powiedziałem mu to tak na wiatr? Nie będę na tyle głupi, żeby mu dotrzymać słowa!
A jednak był Cox głupi, głupszy nawet, aniżeli temi słowy okazał. Jeśli gotów był złamać słowo, dane Old Wabble’owi, jakżeż mogłem wierzyć, że ze mną nie postąpi tak samo! Przeciwnie, byłem pewien, że nawet nie myślał wypuścić mnie na wolność po zdobyciu bonancy. Co więcej, także towarzysze moi nie mogli być pewni swego życia, bo przecież mordercy byliby usunęli także świadków gwałtu, popełnionego na mnie. Cox chciał tylko zapewnić sobie moją gotowość do wskazania mu pokładu złota, a posiadłszy placer, byłby niewątpliwie nie zawahał się złamać danego słowa. W tem wszystkiem najbardziej oburzała mnie jego śmiałość w stosowaniu względem mnie poufałego tonu, musiałem jednak milczeć, bo nakazywał mi to wzgląd na moje bezpieczeństwo.
— Czy już rozważyliście to sobie? — zapytał po chwili.
— Tak.
— Cóż uczynicie?
— Spróbuję, czy dotrzymacie słowa.
— Pokażecie więc bonancę?
— Tak.
— Well! To istotnie najlepsze wyjście z tej sprawy, bo gdybym nawet złamał słowo i pozbawił was życia, to wam byłoby to wszystko jedno, czy złoto przeszłoby w nasze ręce, czy zostałoby nadal w ziemi.
Było to przyjemne zakończenie rozmowy! Dla mnie rzeczywiście było rzeczą obojętną, co się z tem złotem stanie, bo go zresztą nad Squirrel-Creekiem nie było. Nadto spodziewałem się tego zadośćuczynienia, że nie ja, lecz Cox zostanie oszukany.
Wkrótce po jego oddaleniu się usłyszałem za sobą równie zajmującą rozmowę jadących za mną Dicka Hammerdulla, Pitta Holbersa i jednego trampa, który ich pilnował, czego zresztą tak surowo nie brano, bo trampi pozwalali nam jechać wedle upodobania, byli bowiem pewni, że im nie umkniemy.
— Jesteście więc rzeczywiście pewni, że macie nas w swej mocy? — zapytał Hammerdull strażnika.
— Tak — odrzekł ten.
— To jesteście w grubym błędzie, gdyż my się wcale za waszych jeńców nie uważamy.
— A jednak jesteście w niewoli u nas.
— Śmieszność! Jedziemy tylko z wami trochę na wycieczkę.
— Skrępowani?
— To dla naszej przyjemności!
— Dziękuję za taką przyjemność! A to nic, że jesteście ograbieni?
— To wprost smutne! — roześmiał się grubas.
Nie tracił humoru, bo podobnie jak Pitt przed wyruszeniem na Zachód zaszył sobie pieniądze.
— Dobrze, że się tem nie martwicie — rzekł tramp ze złością. — Ale ja byłbym poważniejszy na waszem miejscu!
— A po co mamy spuszczać głowy? Jest nam dzisiaj tak dobrze, jak zawsze.
Na to zaklął tramp i zawołał:
— Chcecie ze mnie drwić, draby! Ale wy z pewnością dyabelnie się złościcie z tego powodu, że wpadliście w nasze ręce!
— Czy się złościmy, czy nie, to wszystko jedno, ale wy chyba także spokojnie się nie zachowujecie. Czy nie tak, stary szopie, Holbersie?
— Ja sądzę tak samo, kochany Dicku — odpowiedział długi.
— Ja się złoszczę? — krzyknął tramp. — Wy wszystko odwracacie!
— O nie! Wiemy nawet, że się rozzłościcie jeszcze bardziej.
— Kiedy i na co?
— Kiedy? Gdy pożegnamy się z wami. A na co? Na to, że stracicie towarzystwo tak poczciwych i wesołych ludzi, jak my.
— To humor rozpaczy u was, nic więcej! Domyślacie się chyba, co was czeka!
— Nie! Cóż postanowiliście z nami zrobić?
— Zdmuchnąć wszystkich!
— Pshaw! To nam nic nie zaszkodzi, że nas zdmuchniecie, bo my zaświecimy siebie nanowo.
— Szaleńcy z was, czyści szaleńcy!
— Skoro uważacie nas za waryatów, to muszę na chwilę zostawić żarty na boku i złożyć wam poważne oświadczenie. Jeśli kto z nas trzech jest waryat, to tylko wy, na to mogę przysiąc! Czyż to nie jest właśnie nieuleczalnem szaleństwem sądzić, że my się już nie wyratujemy z klatki, w którą nas zapakowaliście? Ja mimo swej tuszy wyśliznę wam się przez najmniejszy otwór. Długiego Pitta Holbersa nie utrzymacie wcale, bo nosem przewyższa wszystkie kraty wasze i sieci. O Old Shatterhandzie i Winnetou nawet nie mówię! Kto sobie uroi, że ich zatrzyma, ten chyba rozum postradał do reszty. Bądźcie pewni, że ulecimy wam, zanim się tego spodziejecie, albo nawet nie ulecimy, lecz coś lepszego uczynimy. Oto odwrócimy całą sprawę i was weźmiemy do niewoli. Dłużej niż jeden dzień pozostawać w zależności od was byłoby hańbą, której ja, człowiek wątłego ciała, nie przeżyłbym wprost.Wyrwiemy im się, nieprawdaż, stary szopie, Holbersie?
— Hm! — mruknął długi. — Jeśli sądzisz, że się wyrwiemy, to masz słuszność, kochany Dicku.
— Wybyście się nam wyrwali? — roześmiał się tramp szyderczo. — Więzimy was przecie tak dobrze pewnie, jak się przypadkowo także Holbers nazywam.
— Ach, także Holbers? Piękne nazwisko! Prawda? Czy na imię wam także Pitt?
— Nie. Na imię mi Izajasz. Czy was to może zajmuje?
— Izajasz? Uff! Oczywiście, że zajmuje.
— Krzyczycie „uff!“ Czy was może boleśnie drasnęło moje imię?
Zamiast odpowiedzieć jemu na pytanie, zwrócił się Dick do Holbersa:
— Czy słyszałeś, Picie? Ten człowiek nosi biblijne imię Izajasz!
— Jeśli sądzisz, że słyszałem, to masz słuszność — odrzekł długi.
— Cóż ty na to?
— Nic.
— Masz właściwie słuszność, kochany Picie. Skoro bowiem drab ten jest trampem, to ja także uważam milczenie za lepsze, ale taki już jestem ciekawski, że trudno mi trzymać usta zamknięte.
— Co to za tajemnicze zwroty? — zapytał strażnik. — Czy pozostają może w jakim związku z moją osobą, albo nazwiskiem?
— Tak się zdaje.
— Jakto?
— Czy w waszej rodzinie jest więcej takich imion biblijnych?
— Jest jeszcze jedno.
— Jakie?
— Joel.
— Uff! Znowu jeden z proroków. Wasz ojciec pewnie bardzo pobożny i obznajomiony z biblią. Nieprawdaż?
— O tem nic nie wiem. To tylko wiem, że był bardzo rozsądny i nie pozwolił klechom nic w siebie wmówić, a ja wdałem się w niego.
— W takim razie matka wasza miała silną wiarę?
— Niestety tak.
— Czemu niestety?
— Bo modlitwami i śpiewami nabożnymi tak obrzydziła ojcu życie, że musiał je sobie osładzać wódką. Człowiek rozumny nie potrafi wytrzymać z taką dewotką, zostawia więc ją w domu, a sam idzie do karczmy.
— Aha! I słodził sobie życie, dopóki nie przesłodził!
— Sprzykrzyło mu się istotnie. Kiedy więc pewnego dnia zauważył, że ma o jeden sznurek za wiele, którego nie mógł do niczego użyć, zaczepił go na haku, zrobił pętlę, wsunął w nią głowę i trzymał ją tam, dopóki go nie odcięto.
Skrępowane niestety ręce moje drgnęły, gdy usłyszałem te słowa draba, mówiącego tak cynicznie o swoim ojcu samobójcy. Hammerdull nie okazał zbytecznego zresztą oburzenia moralnego i nie powiedział, że nawet najbardziej podupadły Indyanin wstydziłby się wyrazić w ten sposób o swoim ojcu. Zmierzając do swego ukrytego celu rozmowy, rzekł z uśmiechem w dalszym ciągu:
— Zaiste, rzadko się to zdarza, żeby ktoś, przyzwyczajony do wsadzania głowy w takie pętle, zaniechał tej nawyczki. Ale powiedzieliście, mr. Holbers, jeśli sobie dobrze przypominam, że wdaliście się w ojca?
— To były moje słowa.
— To strzeżcie się i wy takich sznurków!
— Pshaw! Jeśli we wszystkiem jestem do ojca podobny, to z pewnością pod tym względem nie. Jabym nie włożył głowy w pętlę. Zresztą nie musiałbym tego czynić, bo nie byłbym na tyle głupi, żeby się ożenić z kobietą, wiecznie zatopioną w modlitwie.
— Ja mimoto nie cofam swej przestrogi, bo bywa nieraz podobno, że człowiek zawiśnie na sznurze, choć sam głowy w pętlę nie założy. Prawda, stary szopie, Holbersie, że to się już zdarzało i jeszcze się może zdarzyć?
— Hm! Jeśli sądzisz, że to się już zdarzało, to masz słuszność, a jeśli utrzymujesz, że to może zajść jeszcze, to z naciskiem przyznaję ci słuszność. Mój imiennik, taki rozsądny, jak jego ojciec, zrozumie mnie zapewne.
— Zounds! — zawołał tramp. — Czy to ma być przygrywka o możliwości powieszenia mnie? Wypraszam sobie takie żarty!
— Nie pojmuję, dlaczego zaraz w gniew wpadacie. Powiedzieliśmy tylko, że czasem można niespodzianie wbrew własnej woli zawisnąć na sznurze. Jeśli was ostrzegałem przed tem, to tylko w dobrej myśli.
— Bardzo dziękuję. Podobne przestrogi są zupełnie zbyteczne.
— Well! O tem już zamilczymy, ale zapytamy jeszcze, czy nie zapamiętaliście sobie innych zalet swej matki prócz pobożności.
— Innych zalet? Nie rozumiem was!
— Myślę o jej zdolnościach wychowawczych. Ludzie pobożni bywają zwykle surowi.
— Ach tak! — zaśmiał się tramp, nie zdając sobie sprawy z biegu myśli Hammerdulla. — To prawda niestety, co mówicie. Gdyby wszystkie sińce, któreby były wyraźniejszym na to dowodem, nie znikły były z mego grzbietu, to z bólu nie mógłbym teraz utrzymać się na koniu.
— Jej metoda wychowawcza była zatem dojmująca?
— Przenikała często przez skórę.
— A z waszym bratem Joelem jak było?
— Tak samo.
— Czy on żyje jeszcze?
— Ani mu się śni umierać!
— Gdzież znajduje się teraz z owemi wspomnieniami na grzbiecie i zapewne także na innych częściach ciała?
— Tutaj.
— Co? Tutaj i nami?
— Popatrzcie przed siebie! Ten, który jedzie z Coxem, to jest on właśnie!
— Good lack! Mamy więc dwu proroków: Izajasza i Joela, Co ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Nic! — odparł długi krócej niż zwykle.
— Dlaczego wy właściwie zajmujecie się mną i moim bratem? — spytał tramp, którego wreszcie zastanowiła ta rozmowa.
— Może usłyszycie o tem wkrótce. Powiedzcie mi pierwej, czem był wasz ojciec! —
Wszystkiem, czem człowiek być może, jeśli stale złości się na swoją żonę.
— To znaczy zapewne wszystkiem i niczem. Lecz mnie o to nie chodzi. Pytam, czem był owego dnia, kiedy spostrzegł, że ma sznurek zbyteczny.
— Na krótki czas przedtem założył biuro stręczenia małżeństw.
— To szczególne! Pewnie chciał innym dać sposobność do złości? Piękny to był krok z jego strony ze względu na dobro publiczne.
— Tak, zamiar był dobry, ale wynik zły.
— Aha! Nie znalazła się ani jedna dusza, któraby pragnęła połączenia się z drugą?
— Ani jedna.
— Dlatego ojciec obejrzał się za powrozem?
— Tak. Odwrócił się plecyma od życia, które nie okazało się dlań łaskawem.
— Wytworny był z niego pan! Gdybym go tu miał, nie ociągałbym się z obsypaniem grzbietu jego rozkoszami, które wy mile wspominacie. Zasłużył na to, bo tak tchórzliwie opuścił żonę i dzieci!
— Nie gadajcie głupstw! Gdy jego nie stało, zaczęło nam się lepiej powodzić.
— Gdy mąż nie przepija pieniędzy, zarobionych przez żonę, to wdowie i sierotom lepiej się powodzi!
— Skąd przychodzicie do takich domysłów? Matka nasza zarabiała rzeczywiście.
— Pracowała jak koń.
— Skąd o tem wiecie?
— Żyła i mieszkała w Smithville Tenessee, kiedy powiesił się jej mąż, a wasz ojciec kochany.
— Słusznie! Ale skąd wy to...
— A potem udała się z dziećmi na Wschód — przerwał mu Hammerdull.
— I to prawda! Powiedzcie mi nareszcie...
— Zaczekajcie! Pracowała i zarabiała tyle, że mogła nawet wziąć do siebie małego i biednego kuzyna, który później, kiedy mu zanadto dopiekł jej surowy sposób wychowywania, zniknął pewnego pięknego dnia w lecie. Czy mówię prawdę?
— Tak było istotnie. Ale skąd wy to wszystko wiecie?
— Mieliście także siostrę?
— Tak.
— Gdzie ona teraz?
— Nie żyje już.
— W takim razie wy z bratem byliście jedynymi spadkobiercami matki?
— Oczywiście!
— A co zrobiliście ze spadkiem?
— Do kroćset dyabłów! Na co innego można było obrócić kilkaset dolarów, jeśli nie na zabawę i pijatykę?
— Well! Widocznie wdaliście się naprawdę w ojca. Po raz trzeci wam radzę: wystrzegajcie się sznurka! Jak sądzisz, stary szopie, Holbersie, czy powinniby dostać?
— Hm! — mruknął zapytany niechętnie. — Ja uczynię to, co ty zarządzisz, kochany Dicku.
— Well! W takim razie nie dostaną. Zgadzasz się na to?
— Yes! Nie warci tego!
— Czy warci, czy nie warci, to wszystko jedno, ale to byłoby wprost hańbą, gdyby dostali!
— Co wy za tajemnice macie? O kim właściwie mówicie? — pytał tramp.
— O Izajaszu i Joelu — odrzekł Hammerdull.
— Czyli o mnie i o moim bracie?
— Tak.
— Mamy czegoś nie dostać?
— Tak.
— Czego?
— Naszych pieniędzy.
— Waszych pieniędzy? Dyabeł was zrozumie! Przecież wypróżniliśmy wam wszystkie kieszenie!
— Pshaw! Czy sądzicie, że majątek, który każdy z nas posiada, wozilibyśmy z sobą po Dzikim Zachodzie? Tysiące dolarów, któreśmy zebrali, zamierzaliśmy darować wam i waszemu bratu Joelowi, teraz jednak postanowiliśmy nie dać nic.
Nie oglądałem się, ale w duchu wyobrażałem sobie zdziwioną minę trampa. Upłynęła długa chwila, zanim przemówił:
— My... my... mieliśmy otrzymać... wasz... majątek?
— Tak.
— Drwicie sobie ze mnie!
— Ani mi się śni!
Zapewne przypatrywał się w milczeniu twarzom obu przyjaciół, gdyż upłynęła znów długa chwila, zanim odezwał się głosem, pełnym zdumienia:
— Nie wiem istotnie, co o was sądzić! Miny macie poważne, a jednak wasze gadanie może być tylko głupim żartem!
— Posłuchajcie, co wam powiem! jeśli uważacie siebie za człowieka, do którego mybyśmy się zniżyli, by się z nim w żarty wdawać, to nie znacie ani nas, ani siebie! Wy jesteście częścią osioł, a częścią łajdak, my zaś, jako rozumni i szanujący się ludzie, nie myślimy bawić się z osłami i łajdakami!
— Zounds! Nie zapominajcie, że jesteście naszymi jeńcami! Obrażać siebie nie pozwolę. Jeśli dalej będziecie rzucać dokoła siebie łajdakami, to może wam to wyjść na złe!
— Pshaw! Nie gniewajcie się na nas, bo my nie boimy się was wcale. Przyzwyczajeni nazywać wszystko po imieniu, nie możemy łotra nazwać honorowym człowiekiem.
— A jeśli ja zagrożę wam karą?
— Głupstwo! Czy jesteście może naszym nauczycielem, a my waszymi uczniami? Co nas dzisiaj, to was może spotkać jutro. A zatem łajdakiem zostajecie, a zarzutu głupoty także z was nie zdejmuję, bo osłem jesteście, czego sami dowiedliście.
— Czem dowiodłem?
— Tem, że dotychczas nie pojęliście, do czego zmierza moja rozmowa z wami.
— Niech was dyabeł pojmie i zrozumie!
— On nie ma na to czasu! Wy jesteście nam bliżsi, a nie lepsi od niego! Wszak podaliście nam swoje nazwisko!
— Tak.
— A mój przyjaciel nazywa się?
— Tak samo.
— A jak mu na imię?
— Pitt. Pitt Holbers. To całkiem... ach.... ach...!
Zamilkł, potem zaczął gwizdać zcicha przez zęby, wreszcie dodał skwapliwie:
— Pitt, Pitt, Pitt! Tak nazywał się ów chłopak, kuzyn, którego matka nasza zabrała do siebie i... Thunder-storm! Czy to możliwe, żeby ten nieskończenie długi człowiek był owym małym Pittem?
— Tak, to on! Wprawdzie kosztowało to was sporo wysiłku i pracy, zanim na to wpadliście, ale wreszcie doszliście do zamierzonego przeze mnie wyniku. Nie powinniście być zarozumiałym z powodu swej mądrości!
Nie dosłyszawszy tej obelgi, zawołał tramp:
— Co? Ty jesteś naprawdę tym głupim Pittem, który tak chętnie dawał się matce bić za nas wszystkich, któremu to zastępstwo tak wkońcu dojadło, że uciekł?
Pitt widocznie tylko głową na to skinął, bo nie słyszałem odpowiedzi.
— A to szczególny zbieg wypadków! — mówił kuzyn dalej. — Teraz widzę cię jako naszego jeńca!
— Którego wy chcecie zamordować! — dodał Hammerdull.
— Zamordować? Hm! Nie mówmy o tem na razie! Lepiej opowiedz mi, Picie, dokąd wówczas uciekłeś i czem się od tego czasu zajmowałeś! Jestem bardzo tego ciekaw!
Pitt zakaszlał kilka razy, a potem rzekł nie tak oschle jak zwykle:
— Dziwię się bardzo, dlaczego jestem dla was „ty“. Na to pozwala się przecież tylko gentlemanom, a nie ludziom, którzy tak się wyzbyli czci, że z całą bezwstydnością przystali do trampów. Muszę niestety przyznać, że jestem synem brata waszego ojca, lecz na moje usprawiedliwienie mogę dodać, iż nie ponoszę odpowiedzialności za to pokrewieństwo. Z wielką radością stwierdzam, że wbrew mej woli jestem waszym krewnym.
— Oho! — wtrącił tramp gniewnie. — Teraz mnie się wstydzisz? A wtedy nie wstydziłeś się, kiedyśmy ciebie żywili?
— Wy? Matka wasza jeść mi dawała, na co zresztą musiałem rzetelnie zasłużyć. Kiedy wy zbijaliście bąki, ja pracowałem tak, że mię kości bolały, a oprócz tego brałem za was baty. Wam nic nie zawdzięczam. Chciałem wam sprawić radość darowaniem oszczędności naszych, gdyż jako westmani nie potrzebujemy pieniędzy, ponieważ jednak znajdujemy was teraz jako trampów, jako nędzne i upadłe osobniki, nie oddamy w wasze ręce pieniędzy, które mogą uszczęśliwić ludzi godniejszych. Od dzieciństwa zobaczyliśmy się tu po raz pierwszy, ale równocześnie się rozstajemy. Z całego serca życzę sobie, bym już nigdy nie musiał spotkać się z wami!
Skąpy zazwyczaj w słowach Pitt Holbers wygłosił ku memu wielkiemu zdumieniu nawet płynnie tę długą mowę, a zachował się jak najwytworniejszy gentleman. Dick Hammerdull uznał to w ten sposób, że stwierdził czemprędzej:
— Słusznie, kochany Picie, słusznie! Z pod serca mi wyjąłeś te słowa! Możemy uszczęśliwić tem lepszych ludzi.
Obcemu byłby tramp na to odpowiedział inaczej, ale wobec krewnego wolał uciec się do drwin, niż do gniewu i rzekł, śmiejąc się szyderczo:
— Nie zazdrościmy wcale tym dobrym ludziom, którzy mają dostać wasze pieniądze. Obejdziemy się bez tych kilku dolarów, któreście z biedą zebrali. Będziemy mieli miliony, skoro tylko natrafimy na bonancę!
— Jeśli wam się to uda! — parsknął Hammerdull.
— Old Shatterhand już o to się troszczy.
— On wam ją pokaże?
— Oczywiście!
— Tak, tak! Widzę go już, jak palcem wskazuje na ziemię i mówi do was: „Tu leżą grudy na grudach, jedne większe od drugich. Wybierzcie je sobie, bo nie możecie niczem sprawić większej przyjemności nam, biednym jeńcom!“ Potem wy wystrzelacie nas wszystkich, ażebyśmy nic nie zdradzili, powrócicie z milionami na Wschód, złożycie je w banku i będziecie żyli z procentu jak bogacz z Pisma świętego i codziennie będziecie jadali placki ze śliwkami. Ja sobie wyobrażam, że to się tak stanie. A ty jak myślisz, stary szopie, Holbersie?
— Tak samo, jak ty — odrzekł Pitt oschle.
— Nie gadajcie głupstw! — ofuknął Izajasz obu przyjaciół. — Z was przemawia tylko złość i zazdrość szalona! Wiem, że sami wolelibyście objąć bonancę w posiadanie! To rzecz zupełnie zrozumiała!
— Mylicie się pod tym względem. Chętnie wam odstępujemy bonancę. Już naprzód cieszymy się na to, jakie oczy zrobicie, gdy staniemy na tem miejscu. Mam tylko jedną wątpliwość w tej sprawie.
— Jaką?
— Że z rozkoszy zapomnicie zabrać się do wyzyskania bonancy.
— O to niech was głowa nie boli! Nie zostawimy nic, gdyż brać umiemy!
— O tem my wiemy dobrze!
— Nie obawiajcie się zatem! Ale teraz muszę powiedzieć bratu, że znalazłem kuzyna Pitta, który nie pozwala mi nazywać siebie „ty“.
Ruszył naprzód i przejechał obok mnie na czoło orszaku, gdzie znajdował się jego brat, taki sam łajdak, jak on.
— Czy byłbyś to przypuścił? — rzekł za mną Hammerdull.
— Nie — odparł Pitt krótko.
— Ładne pokrewieństwo!
— Czarna złość mię na to porywa!
— A ja się nie złoszczę, bo oni mi są zupełnie obojętni.
— Ja jestem innego zdania!
— Czemu?
— Komuż darujemy pieniądze? Ja się wyrzekam bogactwa, bo nie lubię siedzieć na worku z pieniądzmi i nie chcę utracić zdrowego snu ze strachu, żeby mi ich nie skradziono.
— Teraz znowu będziemy musieli łamać sobie głowy nad tem, komu zostawić nasze pieniądze!
Na to ja odwróciłem się i rzekłem:
— Nie troszczcie się o to niepotrzebnie!
Przyjaciele podjechali ku mnie natychmiast, jeden z lewej, drugi z prawej strony, a grubas zapytał:
— Mamy się nie troszczyć? Czy znacie kogoś, zasługującego na to, żeby go obdarzyć?
— Mógłbym wam setki ludzi polecić, ale nie o tem myślę. Czy macie już pieniądze?
— Niestety nie. Są jeszcze u „generała“. Wszak o tem wiecie!
— Nie martwcie się zatem teraz! Kto wie, czy go schwytamy!
— O, wszak wy i Winnetou jesteście z nami! To znaczy tyle, jak gdybyśmy go już mieli w swej mocy! Czy słyszeliście, o czem dopieroco mówiliśmy?
— Znaleźliście kuzynów Pitta.
— Cóż wy na to, sir?
— Byliście bardzo nieostrożni.
— O ile? Czy mieliśmy zataić, kim jest Holbers?
— Nie. Ale zachowywaliście się tak, jak gdybyście wiedzieli napewno, że wkrótce będziemy wolni.
— Czy to było błędem?
— Bardzo wielkim! To może wzbudzić podejrzenie, które nam może zaszkodzić, a nawet i wszystko popsuć.
— Hm! To prawda. Ale czy mieliśmy tym drabom sprawić przyjemność i ze smutku spuścić nosy aż do siodła?
— Nicby w tem nie było wielkiego!
— Wy także z wielką pewnością mówiliście do Coxa i Old Wabble’a!
— Ale nie tak uderzająco, jak wy teraz do lzajasza Holbersa, który na szczęście nie jest na tyle sprytny, żeby powziął jakie podejrzenie. Wasze drwiny o wielkich grudach złota były dla nas wielce niebezpieczne. Trampi powinni i muszą do ostatniej chwili być przekonani, że znam bonancę.
— Ale kiedy wreszcie nadejdzie ta ostatnia chwila?
— Może dziś jeszcze.
— Huzza! Na prawdę?
— Spodziewam się.
— Jak się skończy ta sprawa?
— Tego teraz jeszcze nie wiem dokładnie. Indyanin Kolma Puszi przyjdzie i uwolni mnie.
— On? Czy wiecie to napewno?
— Przypuszczam. Co po uwolnieniu zrobię, to będzie zależało od okoliczności. Wy nie będziecie spali, lecz tylko udawali śpiących. Powiedźcie to potajemnie wszystkim towarzyszom! Ja nie chcę z nimi się porozumiewać, ażeby nie ściągnąć na siebie podejrzenia. Nie musicie zatem zachowywać się pokornie wobec trampów, lecz nie okazujcie też zbytniej pewności siebie!
Oni nie wiedzieli, że Kolma Puszi był u mnie, dlatego zapytali, skąd wiem, że przyjdzie, ja zaś kazałem im jechać za sobą i czekać spokojnie na dalsze wypadki, chodziło mi bowiem o to, żeby trampi jak najmniej widzieli mnie rozmawiającego z towarzyszami.
Bracia Holbersowie zatrzymali teraz konie, aż dopóki nie dojechali do nich Dick i Pitt. Izajasz wskazał na drugiego i rzekł:
— To jest kuzyn od batów, który teraz zabrania mi mówić do siebie „ty“.
Joel rzucił na Pitta lekceważące spojrzenie i odpowiedział:
— Niech się cieszy, jeśli wogóle pozwolimy mu rozmawiać z nami. On chciał nam darować pieniądze?
— Nawet cały majątek.
— I ty w to uwierzyłeś?
— Ani mi się śni!
— Przypatrz mu się tylko! On i majątek! Czysta przebiegłość głupca! Chciał nam rzucić przynętę. My oczywiście nie damy się złapać! Chodź!
Puścili się znów naprzód, a Dick Hammerdull zaczął żartować.
— Jesteśmy więc przebiegłymi głupcami, stary szopie, Holbersie! To są dwie właściwości, któremi możemy się podzielić. Jeśli ci to na rękę, to ja wezmę na siebie przebiegłość, a ty resztę.
— Zgoda! Tak musi być między przyjaciółmi! W ten sposób pożycza jeden drugiemu swego kapitału!
— Do pioruna! To niezła odpowiedź. Dziękuję ci!
— Drobnostka!
Teraz zawołano mnie naprzód, bym jako przewodnik jechał na czele. Dotychczas rzadko odzywałem się głośniej, by wskazać kierunek drogi. Ponieważ zaś teraz zbliżaliśmy się do spływu obu Rush-forków, gdzie wskutek nawodnienia przerywały preryę często mniejsze lub większe grupy drzew i krzaków, które utrudniały zachowanie właściwego kierunku jazdy, przeto musiałem teraz ściślej spełniać zadanie przewodnika. Ażebym jednak nie znalazł w tej okolicy sposobność do ucieczki, wzięli mnie Cox i Wabble między siebie. Mieliśmy właśnie przed sobą jedną z takich wysp drzewnych, kiedy Old Wabble wyciągnął rękę i zawołał:
— All devils! A tam kto znowu? Ludzie, miejcie się na baczności i trzymajcie jeńców ciasno, gdyż nadjeżdża człowiek, który wszystko postawi na kartę, by ich uwolnić!
— Kto to? — zapytał Cox.
— Wielki przyjaciel Winnetou i Shatterhanda, Old Surehand. Przysiągłbym, że to on.
Z poza lasku wyjechał jeździec i ruszył ku nam wyciągniętym cwałem. Był jeszcze daleko od nas, dlatego nie mogliśmy rozpoznać jego twarzy, ujrzeliśmy tylko jego długie włosy, rozwiane za nim jak welon. To nadawało mu wiele podobieństwa do Old Surehanda, nie miał on jednak jego pełnej i silnej postaci. Był to Kolma Puszi, który chciał nam pokazać, że znajduje się na miejscu.
Z początku udał, że nas nie widzi, potem zdziwił się, zatrzymał konia i jął się nam przypatrywać. Następnie zeszedł nam z drogi, ale wnet zawrócił, ażeby na nas zaczekać! Gdyśmy się na tyle doń zbliżyli, że można było rozpoznać jego oblicze, rzekł Old Wabble z widoczną ulgą:
— To nie Old Surehand, lecz jakiś Indyanin. Bardzo jestem z tego zadowolony. Ciekaw jestem, do której on trzody należy?
— Głupie spotkanie! — zauważył Cox.
— Czemu? Lepiej, że się ukazał on, aniżeli jaki biały. Ale nie powinien włóczyć się po naszych drogach; th’ is clear! Musimy zabrać się do niego ostro, ażeby mu nie przyszło na myśl szpiegować za nami.
Dojechawszy do Indyanina, zatrzymaliśmy konie, a on pozdrowił nas dumnym ruchem ręki i zapytał:
— Może bracia moi widzieli czerwonego wojownika, niosącego siodło i szukającego konia, który mu uciekł w nocy?
Cox i Wabble wybuchnęli głośnym śmiechem, a pierwszy odpowiedział:
— Czerwonego wojownika, niosącego siodło? Ładny z niego wojownik!
— Czemu bracia biali się śmieją? — spytał poważnie nieznany trampom Indyanin. — Jeśli koń uciekł, to trzeba go poszukać!
— Bardzo słusznie, ale kto pozwala uciec koniowi, a potem ugania za nim z siodłem, ten nie może być wielkim wojownikiem. Czy to twój towarzysz?
— Tak.
— Macie może więcej towarzyszy?
— Nie. Gdyśmy spali w nocy, urwał się koń i zniknął, co dopiero rano zauważyliśmy. Obaj wybraliśmy się na poszukiwania, a teraz nie znajduję ani towarzysza, ani jego konia.
— A to wesoła historya! To z was prawdziwe zuchy! Człowiek nabiera rzeczywiście dla was szacunku. Do którego należycie plemienia?
— Do żadnego.
— A więc wygnańcy, hołota! Wobec tego trzeba wam okazać miłosierdzie i dopomóc trochę. Widzieliśmy tego wojownika.
— Gdzie?
— Ze dwie mile za nami. Wystarczy ci pojechać dalej naszym tropem. Ten czerwony pytał nas o ciebie.
— A jakie słowa powiedział?
— Piękne i zaszczytne dla ciebie. Pytał, czy nie widzieliśmy najbardziej śmierdzącego psa, którego plugastwo pędzi po preryi.
— Mój brat fałszywie zrozumiał tego wojownika.
— Naprawdę? Jakżeż miał się wyrazić zdaniem twojem?
— Czy blade twarze nie widziały psa, który śmierdzące plugastwo ściga po preryi. Te słowa niewątpliwie padły, a pies znajdzie z pewnością to plugastwo.
Poderwał konia przodem, ścisnął lekko nogami, że rzucił się łukiem w powietrze i pomknął zręcznym cwałem po naszym tropie. Wszyscy patrzyli jakiś czas za Indyaninem, tylko on nie oglądnął się ani razu.
— Przeklęta skóra czerwona! Co on mógł mieć na myśli? Czy zrozumieliście to odwrócenie słów moich, mr. Cutter?
— Nie — odpowiedział stary Wabble. — Postąpił, jak Indyanin. Chciał nam coś odpowiedzieć, lecz nic sobie przytem nie myślał.
— Well! W takim razie niech jedzie te dwie mile i szuka dalej. Czerwony „wojownik“ z siodłem na ramieniu! To mi zuch! Ta nędzna banda upada coraz niżej!
Po tem krótkiem zajściu pojechaliśmy dalej. Trampom się nie dziwiłem, bo nie byli westmanami, ale Old Wabble nie powinien był słów czerwonego uważać za pozbawione znaczenia! Mnie byłyby one napełniły taką nieufnością, że byłbym pojechał za Indyaninem, by zobaczyć, co czyni. Kto z takich odpowiedzi nie wyciąga wniosków, ten nie dorósł do niebezpieczeństw Dzikiego Zachodu.
Nie ujechaliśmy jeszcze daleko, kiedy nastąpiło nowe spotkanie i to bardzo ważne, nieprzewidziane przez nas, a zatem niespodziane.
Droga nasza prowadziła wzdłuż skraju zarośli, wijących się jak wstęga przez sawannę. Tam ujrzeliśmy dwu jeźdźców, zbliżających się z koniem jucznym od strony prawej. Musieli z nami się zetknąć, a ponieważ nas także dostrzegli, przeto ani jedna, ani druga strona nie mogła już się ukryć. Jeden z jeźdźców wziął nawet do ręki strzelbę, jak to się dzieje zawsze przy spotkaniu się z obcymi.
W oddaleniu może trzechset kroków od nas zatrzymali się z widocznym zamiarem przepuszczenia nas obok siebie w milczeniu. Old Wabble jednak powiedział:
— Nie troszczą się wcale o nas, jedźmy więc prosto do nich!
Tak się stało. Ujechaliśmy niedługą przestrzeń, kiedy usłyszałem za sobą kilka głośnych okrzyków.
— Uff, uff! — zabrzmiał głos Szako Matty.
— Uff! — zawołał Apanaczka raz tylko, lecz tem wymowniej.
Spojrzałem teraz bystrzej i zdumiałem się tak samo jak oni, albowiem jeździec, który miał strzelbę, był białym guślarzem Nainich, tylokrotnie wspominanym Tibo taka, drugim zaś mogła być tylko jego czerwona skwaw, tajemnicza Tibo wete. Domysł mój popierała obecność konia jucznego, którego spotkani mieli także w farmie Harboura.
Guślarz zaniepokoił się, widząc, że nie jedziemy dalej, lecz zwracamy się prosto do niego, ale trwało to tylko chwilę. Potem ruszył ku nam i wywijając ręką zawołał:
— Old Wabble, Old Wabble! Welcome! Jeśli to wy, to nie potrzebuję się niczego bać!
— Kto to? — zapytał stary kowboy. — Ja go nie znam!
— Ja także nie — odrzekł Cox.
— Zobaczymy, gdy będziemy przy nim.
Old Wabble’a można było poznać zdaleka po niezmiernie chudej i długiej postaci, oraz po spadających włosach białych, których połowę, co prawda, poprzedniego dnia utracił. Kiedy guślarz spostrzegł nas zblizka, nie wiedział, czy uciekać, czy zostać, ale widząc nas skrępowanych, krzyknął niemal z radości:
— Old Shatterhand, Winnetou, Szako Matto... i wszyscy związani! Co za cudowne zdarzenie! Jakżeż się to mogło stać? Jak tego dokazaliście?
Gdyśmy do niego dojechali, Old Wabble zapytał:
— Kto wy właściwie jesteście, sir? Skąd mnie znacie? Zdaje mi się wprawdzie, że was także znam, ale nie mogę sobie was przypomnieć.
— Byliśmy na Llano Estaccado.
— Gdzie, kiedy?
— W niewoli u Apaczów.
— Kogo rozumiecie przez słowo: byliśmy?
— Nas, Komanczów.
— Co? Jak? Wy zaliczacie się do Komanczów?
— Tak było wtedy, teraz jest inaczej.
— A powiedzieliście dopieroco, że nie potrzebujecie niczego się obawiać?
— Całkiem słusznie! Wy nie możecie być przyjacielem moich wrogów, gdyż ukradliście wówczas strzelby Old Shatterhanda i byliście towarzyszem generała. W farmie Harboura dowiedziałem się, iż mieliście nowe przykre starcie z Old Shatterhandem. Dlatego cieszę się bardzo, że was niespodzianie spotkałem.
— Well! Rozumiem to wszystko, ale...
— Nie dziwię się, że mię nie poznajecie — wtrącił dawny Komancz. — Byłem wtenczas jako Indyanin zabarwiony na czerwono, przeto...
— All devils! Teraz już wiem! Czy nie byliście wówczas guślarzem Komanczów?
— Byłem.
— Co za szczególna rzecz! Biały guślarzem Komanczów! To bardzo zajmująca sprawa! Musicie mi to opowiedzieć. Ja chętnie zatrzymam się tutaj z moimi ludźmi.
— Przepraszam, mr. Cutter, ale ja nie mogę się zatrzymać, bo muszę jechać dalej, spodziewam się jednak, że zobaczymy się jeszcze. Oświadczam wam, że dzień dzisiejszy jest najszczęśliwszy w mojem życiu, widzę bowiem, że dostali się wam w ręce ludzie, których ja natychmiast sprzątnąłbym, gdyby to odemnie zależało. Trzymajcie ich mocno, trzymajcie!
Podczas rozmowy przypatrywałem się drugiemu jeźdźcowi. Była to Indyanka, tylko bez zasłony, która w farmie Harboura zakrywała jej oblicze. Poznałem ją mimo męskiego stroju. Była to ta sama postać o szerokich plecach, którą spotkałem był w Kaamkulano, ta sama twarz ciemno brunatna, strasznie zapadła, głęboko pomarszczona i niemal po kaukazku skrojona, te same beznadziejne, tępe, a jednak dziko połyskujące oczy, na których widok przypominał mi się dom waryatów. Siedziała na koniu po męsku, silnie i pewnie, jak wprawny jeździec. My wszyscy otaczaliśmy guślarza w półkolu, a ona zbliżywszy się do jednego z końców tego półkola, zatrzymała się i w milczeniu patrzyła przed siebie sztywnym wzrokiem. Apanaczka siedział na koniu nieruchomy, jak posąg, jakby nikogo więcej nie widział prócz tej, którą nazywał swoją matką, ale mimoto nie spróbował bynajmniej zbliżyć się do niej.
Guślarz zauważył to z widoczną niechęcią, że żona jego do nas podjechała, lecz uspokoił się, widząc, że z nikim nie rozmawia. Zwrócił się znów do Old Wabble’a:
— Jak już powiedziałem, muszę odjechać, ale skoro tylko zobaczymy się znowu, dowiecie się, dlaczego tak się tem cieszę, że pochwyciliście tych ludzi. Co się z nimi stanie?
— To się dopiero pokaże — odparł stary. — Znam was zbyt mało, żebym miał odpowiedzieć na to pytanie.
— Well! Mogę się ostatecznie wyrzec tej wiadomości, bo przypuszczam, że nie będziecie robili z nimi wielkich ceremonii. Zasługują na śmierć. To wam powiadam i zapewniam, że to byłby największy grzech, gdybyście im darowali życie. Dziesięć lat życia dałbym za to, że ich widzę w więzach. Co za rozkosz dla moich oczu! Czy pozwolicie, żebym się przypatrzył im dokładnie?
— Owszem! Przypatrujcie się, dopóki wam się podoba!
Guślarz podjechał całkiem blizko do Osagi, roześmiał mu się w twarz i powiedział:
— To Szako Matto, który przez tyle lat napróżno starał się nas odnaleźć. Biedny robaku! Na to było za mało tej odrobiny mózgu, którą posiadasz. To była słynna sztuka, nieprawdaż? Zakupić tyle skór tak tanio, to nie każdemu się udaje!
— Morderco, złodzieju! — zgrzytnął doń wódz. — Gdybym miał ręce wolne, zarazbym cię zadusił!
— Bardzo wierzę! Tymczasem uduś się sam!
Następnie zwrócił się do Treskowa:
— A to osławiony policyjnik, o którym mi kowboy wówczas powiedział, że siedzi w izbie. Głupcze! Za czem ty właściwie węszysz? Śmieszna i daremna twoja robota! Jeszcze kilka tygodni i wszystko będzie przedawnione. Właśnie dlatego wracamy teraz. Czy tego nie miarkujesz?
— Mogą sobie te tygodnie upłynąć — odparł Treskow. — Wychylacie się za wcześnie monsieur Thibaut!
— Mille tonnere! Znacie moje nazwisko? Czy policya stała się nagle wszechwiedzącą? Gratuluję wam, sir!
Podjechał potem ku Apanaczce, rzucił mu krótką obelgę w twarz i zatrzymał się przed Winnetou, do którego rzekł:
— To wódz Apaczów, a wogóle najsłynniejszy ze wszystkich wodzów! Po tym drabie nie widać wcale, co się może stać z takiego psa! Znamy się dobrze, nieprawdaż? Spodziewam się, że tym razem wreszcie znajdujesz się na drodze do wieczystych ostępów. Jeśli nie, to wystrzegaj się spotkania ze mną, bo tak ci dam kulą w łeb, że słońce z dwu stron będzie ci mogło zaglądnąć do mózgu!
Winnetou milczał, a nawet nie spojrzał na napastnika. Byłby niewątpliwie pomimo więzów nie przepuścił mu tej obelgi, gdyby nim nie gardził w najwyższym stopniu. Guślarz wyzyskał zupełnie nadarzoną sposobność, bo skierował konie także do mnie. Jako biały nie musiałem zachować stoickiej obojętności jak Indyanin. Duma moja mogła wprawdzie skłonić mnie do zlekceważenia eskamotera, lecz rozum nakazywał inne postępowanie. Postanowiłem spróbować, czy nie wyciągnę zeń nierozważnych oświadczeń, dlatego, nim jeszcze do mnie nadjechał, zwróciłem się twarzą do niego i odezwałem się wesoło:
— Teraz mnie zapewne zaszczyci odwiedzinami słynny Tibo taka? Jestem skrępowany, macie więc sposobność wywnętrzyć się raz serdecznie bez obawy o skutki. Zaczynajcie!
— Dyable! — syknął wściekle. — Ten hultaj nie czeka nawet na to, żeby doń przemówić. To niesłychane zuchwalstwo! Istotnie chcę z tobą pomówić, łotrze i to gruntownie!
— Well! Słucham uprzejmie. Zanim jednak zaczniecie, przyjmijcie odemnie pewną radę, która konieczna jest ze względu na was samych.
— Proszę! Cóż to za rada?
— Bądźcie ostrożni, kiedy ze mną będziecie mówili. Wiecie zapewne z dawniejszych czasów, że mam swoje dziwactwa.
— Tak, masz je, lecz niebawem będziesz z nich wyleczony. Może cię to gniewa, że mówię do ciebie „ty“? Pozwalam ci na równą poufałość względem mnie.
— Dziękuję! Nie zawieram braterstwa z tępymi głupcami i nie dbam o to, że odzywają się do mnie „ty“, bo wiem, że nie potrafią nic innego wypaplać.
— Ty drabie nikczemny! Czy sądzisz, że kiedy ciebie raz kula moja nie dosięgła, to i drugi raz w ciebie nie trafię?
Wymierzył do mnie ze strzelby i trzasnął kurkiem, ale w tej chwili stanął Cox przy nim, odtrącił broń i upomniał go:
— Na bok ze strzelbą, bo ja będę musiał wdać się w tę sprawę! Kto Old Shatterhanda ruszy, dostanie kulą odemnie!
— Od was? A wy kto?
— Jestem Cox, dowódzca tego towarzystwa.
— Wy? Mnie się zdawało, że Old Wabble tu rozkazuje.
— Tak jest, jak powiedziałem!
— W takim razie wybaczcie, sir! Ale sami chyba przyznacie, że nie powinienem pozwolić na to, żeby mnie w ten sposób obrażano?
— Sądzę, że tak! Mr. Cutter pozwolił wam bez mojej zgody mówić z naszymi jeńcami i ja godziłem się na to dotychczas. Jeśli jednak oni nie zostawiają bez odpowiedzi waszych uprzejmych słów, to sami jesteście temu winni. Ale dotknąć lub uszkodzić ich nie pozwolę.
— Czy mogę dalej mówić z tym człowiekiem?
— Nie mam nic przeciwko temu.
— Ja także nie — dodałem. — Rozmowa z błaznem indyańskim zawsze rozweseli, a ten stary błazen bawi mnie ogromnie.
Podniósł zaciśniętą pięść, lecz opuścił ją wkrótce i rzekł z dumą:
— Pshaw! Nie rozgniewasz mnie więcej! O, gdybyś nie był pojmanym i spotkał się ze mną na preryi! Wypłaciłbym ci za odwiedziny w Kaam-kulano nagrodę, przechodzącą twoje pojęcie!
— Na to już was z pewnością nie stać. Powiedzcie to otwarcie i z ręką na sercu, szanowny panie! Nie chcę wam robić przykrości, ale zdaje mi się, że mózgownica wasza na toby się już nie zdobyła!
— Do pioruna! — zgrzytnął. — Jak tu ścierpieć takie drwiny? O, gdybym tak mógł, jak mam ochotę!...
— Tak, tak, wy mało już potraficie! Nawet wawy Derrika nie zdołaliście sami wysłać na tamten świat, lecz szukaliście pomocy u drugich!
Wpatrzył się we mnie szeroko rozwartemi oczyma, jakby mię chciał nawskróś przebić wzrokiem, a gdy ja mimoto nie straciłem spokoju, zawołał:
— Co ci nagadał wówczas ten przeklęty drab, młody Bender?
Ach! Bender! To nazwisko, zaczynające się literą B, przypomniało mi natychmiast inicyały I. B. i E. B. na grobie zamordowanego Padre Diterico. Ale kto ukrywał się pod nazwiskiem Bendera? Wprost oczywiście nie mogłem o to zapytać, nadałem przeto wywiadom moim inną postać i przeprowadziłem je tak prędko, że guślarz nie miał czasu do namysłu.
— Kiedy?
— Na Llano Estaccado, gdzie był z tobą ze swoim własnym bratem...
Zamilkł z przerażeniem, a mnie w tej krótkiej chwili przebiegła przez głowę błyskawicznie pewna myśl, którą wyraziłem, kończąc przerwane jego zdanie:
— ...i ze swoim własnym bratem stoczył walkę? Pshaw! To, co on mi wówczas wyjawił, wiedziałem oddawna i lepiej od niego. Ja znacznie wcześniej szukałem człowieka, zwanego Padre Diterico.
— Di... te... ri...?! — powtórzył przeciągłe i ze strachem.
— Tak. Czy trudno wam wymówić to imię w tem brzmieniu? Jeśli tak, to możemy posługiwać się słowem: Ikwet Sipa, bo go tak nazywano w ojczyźnie Mokwi.
Z początku nie mógł przemówić ani słowa. Krztusił się, połykał ślinę, jakby mu w gardle utknął zbyt wielki kąsek, wreszcie wybuchnął głośnym, chrapliwym rykiem:
— Psie, teraz znów wywiodłeś mnie w pole, jak wówczas nas wszystkich! Muszę cię zrobić nieszkodliwym! Masz!
Podniósł znowu strzelbę i trzasnął kurkiem. W tej chwili Cox znów ścisnął konia ostrogami, ale byłby już nic nie pomógł, gdybym ja sam nie był sobie poradził. Oto pochyliłem się naprzód, ażeby związanemi rękoma chwycić cugle i przytrzymać krótko, wparłem pięty w boki konia i zawołałem:
— Czka, Hatatitla, czka![21]
Ten okrzyk, zrozumiały dla mego karego, miał wyrównać te braki, które wynikały stąd, że byłem skrępowany. Ogier skurczył się jak kot i zaniósł mię jednym skokiem tak blizko do napastnika, że konie nasze otarły się o siebie. Całą siłą skoku uderzyłem nogą w jego nogę, poczem puściwszy cugle, palnąłem go w bok związanemi pięściami tak mocno, że w chwili właśnie, kiedy wypalił, runął na ziemię po drugiej stronie.
Prócz Winnetou i obłąkanej nikt nie zdołał się powstrzymać od wydania okrzyku przerażenia, zdumienia i uznania zarazem. Mój ogier wykonał tylko ten skok i nie postąpiwszy ani krokiem dalej, stał spokojnie jak ulany ze spiżu. Guślarz zerwał się tymczasem i pochwycił strzelbę, która mu była wypadła.
Oczy iskrzyły mu się wściekłością. Cox jednak wziął mu broń z ręki i krzyknął z gniewem:
— Muszę wam, sir, potrzymać strzelbę, dopóki nie odjedziecie, bo narobicie jeszcze nieszczęścia! Oświadczyłem wam już na początku, że nie zniosę wrogiego, a już najmniej czynnego zachowania się wobec Old Shatterhanda!
— Zostawcie go, dajcie mu pokój! — rzekłem. — Jeśli raz jeszcze rzuci się na mnie, poczuje to jeszcze lepiej! Zresztą ja go także ostrzegłem, żeby się miał na baczności. To rzeczywiście nieuleczalny idyota!
Guślarz wystękał prawie z wściekłości:
— Zabijcie go, mr. Cox! Czy go zabijecie?
— Tak — potwierdził zapytany. — Jego życie przyrzeczone Old Wabble’owi.
— Dzięki Bogu! W przeciwnym bowiem razie jabym go sprzątnął po otrzymaniu strzelby nawet pod grozą, że wy mnie zastrzelilibyście potem. Wy nie wiecie, co to za dyabeł z tego człowieka! Winnetou jest wobec niego prawdziwym aniołem. Zastrzelcie go, zastrzelcie!
— Zapewniam was, że życzenie wasze się spełni! — uspokoił go Old Wabble. — On albo ja! Z nas dwu tylko jeden może pozostać na ziemi, a ponieważ ja jestem tym jednym, przeto on musi ustąpić.
— To skończcie z nim rychło, bo wam jeszcze ucieknie!
Żona jego, nie wzruszona niczem, nawet wystrzałem, pojechała do zarośli, odłamała kilka gałązek, splotła je nakształt wianka i włożyła sobie na głowę. Potem wróciła do najbliższego trampa i rzekła, wskazując na głowę:
— To jest mój myrtle-wreath! Włożył mi go na głowę mój wawa Derrik!
Usłyszawszy jej słowa, zapomniał były Komancz o mnie i pospieszył do niej z obawy, żeby nie zdradziła jego tajemnic. Grożąc jej pięścią, zawołał do niej:
— Milcz, waryatko! — a zwróciwszy się do trampów dodał: — Ona jest obłąkana i wygłasza rzeczy, które mogą zdrowemu głowę zawrócić.
Udało mu się wpłynąć na trampów, ale zaraz musiał zająć się Apanaczką, który dotąd siedział na koniu jak posąg, a usłyszawszy, że kobieta mówi, podjechał do niej i zapytał:
— Czy pia[22] poznaje mnie? Czy ma oczy otwarte dla syna?
Spojrzała nań ze smutnym uśmiechem i potrząsnęła głową. Wtem wpadł Tibo taka na Apanaczkę krzyknął:
— Co masz z nią do mówienia? Milcz!
— To moja matka! — odrzekł Apanaczka spokojnie.
— Teraz nią nie jest! Ona należy do Nainich, a ty musiałeś opuścić to plemię. Od tego czasu ona nie istnieje dla ciebie!
— Jestem wodzem Komanczów i nie pozwolę, żeby mi rozkazywał człowiek, który i ją i mnie oszukał. Będę z nią mówił!
— A ja jestem jej mężem i zabraniam tego!
— Przeszkódź, jeśli potrafisz!
Tibo taka nie ośmielił się zaczepić Apanaczki, choć ten był skrępowany, i zwrócił się do Old Wabble’a:
— Pomóżcie mi, mr. Cutter! To mój wychowanek, przez którego żona moja dostała pomieszania zmysłów. Ilekroć go zobaczy, zapada w gorszą chorobę. Niech ją zostawią w spokoju!
Old Wabble, zazdrosny o to, że Cox siebie podał za dowódzcę, chciał przy tej sposobności pokazać, że także ma coś do powiedzenia, rzekł tedy do Apanaczki:
— Zabieraj się, czerwony! Słyszałeś, że ona teraz nie ma nic wspólnego z tobą. Wynoś się!
Apanaczka nigdy nie pozwalał, żeby tak do niego przemawiano. Mierząc starego kowboya pogardliwym spojrzeniem, zapytał:
— Kto to mówi do najwyższego wodza Komanczów z plemienia Kanean? Czy to żaba skrzecząca, czy też wrona wrzeszcząca? Nie wiem, czy mógłby kto przeszkodzić mi w rozmowie z tą kobietą, która była moją matką!
— Oho! Żaba! Wrona! Wyrażaj się z większą uprzejmością, bo w przeciwnym razie dowiesz się, jak należy odzywać się do króla kowboyów!
Wcisnął się z koniem pomiędzy Apanaczkę a kobietę. Komancz cofnął się o kilka kroków i zwrócił się na drugą stronę, ale stary ruszył tam za nim. W tej wzajemnej gonitwie objechali dwa razy dookoła kobietę, ona zaś tworzyła punkt środkowy, kryty przez Cuttera ciągle przed Apanaczką.
— Dajcie temu spokój! — zawołał Cox do Old Wabble’a. — Niech syn i ojciec uporają się sami z sobą. Przecież to was nic nie obchodzi!
— Wezwano mnie do pomocy! — odparł stary.
— Czy wy jesteście dowódzcą, czy ja?
— Ja, gdyż ja was wynająłem!
— I zdaje wam się, że jako dowódzca potraficie coś zrobić?
— Yes! Czerwonego i do tego skrępowanego zdołam chyba utrzymać w ryzach!
— Skrępowanego? Pshaw! Przypomnijcie sobie Old Shatterhanda i obcego jeźdźca i uważajcie, że ten czerwony młodszy od was!
— Niechaj spróbuje!
— Well! Zostawiam wam swobodę i do niczego się nie wtrącam!
— Oczy wszystkich zwróciły się teraz na przeciwników, poruszających się wciąż jeszcze dokoła kobiety, która stała w środku, nieobecna duchem. Tibo taka, najbardziej ciekaw zakończenia tej dziwnej sceny, stał w pobliżu. Zniecierpliwiony wreszcie Apanaczka zapytał:
— Czy Old Wabble przypuści mnie do tej kobiety?
— Nie! — oświadczył starzec.
— To ja go zmuszę!
— Spróbuj!
— I nie oszczędzę przytem starego zabójcy Indyan!
— Ja ciebie także nie!
— Uff! To zatrzymaj tę skwaw dla siebie!
Zawrócił konia, jakby chciał z koła wyjechać. Znając Apanaczkę, wiedziałem, ze to tylko finta z jego strony, podjęta w tym celu, żeby odwrócić od siebie na chwilę uwagę starego. Old Wabble pozwolił się rzeczywiście wywieść w pole, bo zwrócił się w stronę, gdzie stał Cox, i zawołał pewnym siebie tonem:
— No, kto miał słuszność? Gdzieżby Fred Cutter dał się zrzucić czerwonemu! Coś podobnego jeszcze mi się nie zdarzyło; th’ is clear!
— Uważajcie, uważajcie, nadjeżdża! — zabrzmiały ostrzegawcze okrzyki trampów.
Stary oglądnął się, lecz konia nie odwrócił. Widząc Apanaczkę, zbliżającego się do siebie w potężnych skokach, krzyknął ze strachu, gdyż wyminąć go już nie mógł. Widzowie z zapartym oddechem czekali na to, co teraz nastąpi. Mój skok na Hatatitli był tylko tak zwanem na Zachodzie force and adroitness; Apanaczka zaś, wydawszy przeraźliwy okrzyk wojenny Komanczów, rzucił się naprzód i przesadził konia Old Wabble’a na poprzek, jakby na nim jeźdźca nie było. Jasnem było, że narażał przytem swoje życie, bo miał skrępowane nogi i ręce, a musiał uderzyć o starego. Mimoto dostał się szczęśliwie na drugą stronę, zdawało się tylko, że koń jego padnie na głowę, gdy dotknie ziemi nogami. Lecz Apanaczka rzucił się wstecz, poderwał przytem zwierzę przodem w górę, popędził jeszcze pewną przestrzeń, wreszcie się zatrzymał. Odetchnąłem teraz, bo rzeczywiście lękałem się o przyjaciela.
A Old Wabble? Wyleciał z siodła, jakby trącony kulą armatnią i został nieprzytomny na ziemi. Koń jego się przewrócił, potarzał się trochę w jedną i drugą stronę, wkońcu wstał nieuszkodzony. Nastało teraz niebywałe poruszenie i bieganina. Mogliśmy przy tej sposobności umknąć bez trudu i szczęśliwie, lecz bez naszej własności nie chcieliśmy ruszyć się z miejsca.
Cox zajął się tymczasem starym, który nie zabił się wprawdzie i przyszedł wkrótce do siebie z ogłuszenia, lecz kiedy chciał powstać i oprzeć się na rękach, nie mógł tego dokazać. Musiano go podnieść, a gdy stanął drżący i chwiejny, pokazało się, że poruszał tylko jedną ręką; druga zwisła mu wzdłuż ciała... złamana.
— A nie ostrzegałem was? — napadł na niego Cox, choć to już nie mogło naprawić złego. — Teraz ponosicie skutki tego. Co znaczy wasz tytuł króla kowboyów wobec tak młodego przeciwnika jak Apanaczka?
— Zastrzelcie tego przeklętego łotra, który mnie otumanił! — wybuchnął starzec ze złością.
— Dlaczego zaraz zastrzelić?
— Ja tak każę! Słyszycie, ja rozkazuję! No, czy to się rychło stanie?
Nikt go oczywiście nie słuchał. Old Wabble zaczął krzyczeć i piorunować na całe gardło, wreszcie Cox huknął nań:
— Dajcież już spokój, bo zostawimy was i odjedziemy! Nie ryczcie jak dzikie zwierzę! Zajmijcie się lepiej swoją chorą ręką!
Zrozumiał, że to słuszne, i kazał zdjąć z siebie starą bluzę, co nie odbyło się bez wielkiego bólu. Następnie obmacał mu rękę Cox, a po nim drudzy trampi, przyczem starzec okropnie jęczał. Nikt jednak nie umiał choremu poradzić, dlatego Cox zwrócił się do nas:
— Słuchajcie, panowie, czy potrafi kto z was leczyć rany?
— Naszym domowym i nadwornym lekarzem jest zawsze Winnetou — odpowiedział Hammerdull. — Jeśli nań zadzwonicie, zjawi się zapewnie natychmiast.
Tym razem pomylił się grubas, albowiem Apacz, wezwany, żeby zbadał rękę, oświadczył tonem odmowy:
— Winnetou nie uczył się leczyć morderców. Dlaczego teraz, kiedy jesteśmy wam potrzebni, uważacie nas za panów? Czemu nie byliśmy tem już dawniej? Skoro stary kowboy przeprowadził przedtem swoją wolę, to niech i teraz czyni, co mu się podoba. Winnetou skończył!
— Ależ to także człowiek!
Osobliwy zarzut z ust dowódcy rabusiów! Winnetou oczywiście milczał, bo kiedy raz zaznaczył, że skończył, więcej głosu nie zabierał.
— Skąd dowiedzieliście się nagle, że wśród was jest człowiek? Ja sądzę, że my także jesteśmy ludźmi, a nie dzikiemi zwierzętami, które można łowić i strzelać wedle upodobania. Czy wy postępujecie z nami, jak z ludźmi?
— Hm! To całkiem inna sprawa!
— Czy inna, czy nie, to wszystko jedno, byle tylko było inaczej. Wróćcie nam wolność i wydajcie nasze rzeczy, a wyleczymy starca tak, że się uradujecie jego zdrowiem. Zresztą nic łatwiejszego jak opatrzyć Cuttera, który składa się tylko z kości i skóry. Nieprawdaż, stary szopie, Holbersie?
— Hm, tak! — potwierdził długi.
Cutter stękał i jęczał, aż litość brała. Ilekroć Cox dotknął ręki, kłuły go końce złamanej kości. Nie mogąc nic poradzić, zwrócił się Cox do mnie:
— Słyszę od Old Wabble’a, że jesteście podobno niezłym chirurgiem. Zajmijcie się mim!
— Czy to jego życzenie?
— Istotnie.
— A pan spodziewasz się po mnie, że zlituję nad nim?
— Tak.
— Chociaż jestem człowiekiem, którego on przeznaczył na śmierć?
— Mimo to mam tę nadzieję. Może on się jeszcze rozmyśli i puści was wolno.
— Bardzo ładnie! To niezwykły człowiek. „Może mnie puści wolno!“ Czy wy zdajecie sobie sprawę z tego, coście teraz wymówili? Popełniliście głupstwo jakich mało, i pozwoliliście sobie na bezprzykładne zuchwalstwo i bezczelność. Czyż nie zauważyliście przedtem, że mogliśmy byli wszyscy odjechać, gdybyśmy byli chcieli? Czy myślicie, że my jesteśmy owce, które można wlec, gdzie się zechce, i zarzynać, kiedy się komu spodoba? A co będzie, jeśli ja powiem, że ulżę staremu w cierpieniach tylko pod warunkiem, że nas uwolnicie?
— Na to oczywiście nie przystaniemy.
— A jeśli zażądam, żeby mnie nie zamordowano, lecz postąpiono ze mną tak jak z towarzyszami?
— Możeby się dało z nim o tem pomówić!
— Tu trzeba pewnego przyrzeczenia!
— Well! Czy mam go zapytać?
— Tak.
Układał się z Old Wabblem przez czas dłuższy, wkońcu przyszedł do mnie i oświadczył:
— To twarda głowa. Trwa przy tem, że musicie umrzeć i woli znosić cierpienia, bo bardzo was nienawidzi.
Tego było już za wiele moim towarzyszom i zaczęli wyraźnie na to sarkać.
— Ja zmienić jego postanowienia nie mogę — rzekł Cox. — Wobec tego zapewne nie zajmiecie się nim wcale, mr. Shatterhand?
— Czemu nie? Powiedzieliście przedtem, że on także jest człowiekiem. To był fałsz, a prawdą jest to, co teraz usłyszycie. Ja jestem człowiekiem i postąpię po ludzku. Będę w nim teraz widział tylko cierpiącego. O nim już nie mówię, ale, jak nędzną, a zarazem śmieszną rolę wy gracie, na to wam się niebawem oczy otworzą. Możecie mi wierzyć!
— Czy może wy do tego się przyczynicie?
— Czy ja, czy kto inny, to wszystko jedno, jak mówi zwykle Hammerdull. Chciałem tylko ogólnie powiedzieć, że na każdego przychodzi godzina obrachunku, a więc i was nie minie. A teraz chodźcie!
Towarzysze usiłowali mnie powstrzymać, kłócili się nawet ze mną, a najbardziej Treskow, ale ja na nich nie zważałem. Odwiązano mnie od konia i zaprowadzono do Cuttera, który zamknął oczy, ażeby na mnie nie patrzeć. Oczywiście rozkrępowano mi także ręce. Po zbadaniu okazało się, że złamanie było podwójne, a w jego wieku prawie nieuleczalne i niebezpieczne.
— Musimy stąd odjechać — rzekłem, — bo potrzeba nam wody. Ale pojedziemy niedaleko, bo rzeka już blizko. Jechać chory potrafi, bo ma tylko rękę uszkodzoną.
Cutter wyrzucił cały szereg przekleństw i poprzysiągł Apanaczce okropną zemstę.
— Was nie można już wprost zaliczać do ludzi! — przerwałem mu. — Czy naprawdę nie potraficie już zrozumieć, że powinniście sobie przypisać winę wszystkiego?
— Nie, tego rzeczywiście nie potrafię! — odpowiedział szyderczo.
— Gdybyście byli nie wyzwali Komancza, byłby was nie strącił z konia.
— Czy musiałem przy tem złamać rękę?
— I temu sami jesteście winni.
— Jakto? Ciekaw jestem, jak mi to wytłómaczycie!
— Ręka wasza byłaby zdrowa, gdybyście byli nie zabrali strzelb moich.
— Jaki związek może zachodzić między jednem a drugiem?
— Widziałem dokładnie, jak zlecieliście z konia. Mieliście strzelby na plecach, a podczas upadku dostała się ręka pomiędzy strzelby. Skutkiem działania tych dwu dźwigni jest podwójne złamanie. Gdyby nie to, że porwaliście się na moją własność, bylibyście teraz wstali zdrowym z ziemi.
— Mówicie tak dlatego, żeby mnie złościć. Pshaw!
— Nie, słyszycie samą prawdę, a mnie to obojętne, czy w to uwierzycie, czy nie.
— Wierzę w to, w co ja chcę, a nie w to, co wam się podoba! Teraz zwiążę was znowu, a potem pojedziemy nad rzekę. Przeklęty ten obcy ze swoją żoną! Gdyby nie oni, byłoby to wszystko się nie stało. I mówić tu o Bogu i Opatrzności, która rzekomo opiekuje się ludźmi!
Ten człowiek nawet w tem położeniu nie mógł się powstrzymać, żeby nie zaprzeczyć istnieniu Boga i nie miotać bluźnierstwami! Pozwoliłem się skrępować, choć miałem doskonałą sposobność do ucieczki; gdy bowiem stałem obok Wabble’a, byłem zupełnie wolny, nieopodal leżały moje strzelby na ziemi, a mój kary czekał na mnie. Ale co byłbym przez to osiągnął? Byłbym oczywiście podążył za nimi, ażeby w nocy uwolnić towarzyszy, ale trampi byliby to przewidzieli i pilnowali ich z nieubłaganą czujnością. Teraz nie spodziewali się niczego, dlatego miałem nadzieję, że Kolma Puszi uwolni nas bardzo łatwo. Z tego więc powodu zaniechałem ucieczki.
Apanaczka mówił do Indyanki, ale bezskutecznie. Thibaut przypatrywał się im z hamowanym gniewem, lecz nie ośmielił się oddalić Komancza. Widocznie nauczka, którą mu dałem, poskutkowała. Nie odezwał się nawet ani słowem, kiedy podjechałem ku nim nieco bliżej, żeby posłuchać, o czem z sobą mówią. Były to niestety luźne wyrazy.
— Duch jej odszedł i nie chce powrócić! — skarżył się Apanaczka. — Matka nie rozumie syna!
— Pozwól, żebym ja spróbował, czy nie dałoby się przywołać jej duszy! — wezwałem go, podjechawszy na drugą stronę.
— Nie, nie! — zawołał Thibaut.
— Ja nie dopuszczę do tego, żeby Old Shatterhand z nią rozmawiał!
— Dopuścicie! — huknąłem nań groźnie. — Apanaczko, pilnuj go, a za najmniejszym jego ruchem niebezpiecznym przejedź po nim, żeby połamał ręce i nogi!
— Brat Shatterhand może zdać się na mnie — odrzekł Apanaczka. — Niech pomówi ze skwawą, a gdyby guślarz tylko ręką ruszył, będzie trupem, rozdeptanym przez końskie kopyta!
Ustawił się tuż obok Thibauta. Byłem pewny, że groźby swojej dotrzyma.
— Czy byłaś dzisiaj w Kaam-kulano? — spytałem obłąkaną.
Potrząsnęła głową i spojrzała na mnie tak bezmyślnie, że mnie wprost zabolało.
— Czy masz nina ta-a-upa[23]?
Skinęła znów głową.
— A gdzie twój toats[24]?
Ta sama nastąpiła odpowiedź.
— Czy widziałaś swoją kokhej[25]?
Gdy i teraz obojętnie poruszyła głową, przekonałem się, że jest nieczuła na pytania, dotyczące życia wśród Komanczów. Spróbowałem inaczej:
— Czy znałaś wawę Ikwet Sipę?
— Ik... wet... Sipę... — westchęła.
— Tak. Ik... wet... Sipę — powtórzyłem, kładąc nacisk na każdej zgłosce.
Na to ona odpowiedziała jak we śnie, ale wyraźnie:
— Ikwet Sipa, to mój wawa.
Domysł mój był słuszny; ona była siostrą padre Diterica.
— Czy znasz Tehuę? Te... hu... ę!
— Tehua była moją ikokhej[25].
— Kto jest Tokbela? Tok.. be...la!
— Tokbela to nuuh[26].
Zaczęła uważać. Słowa, odnoszące się do jej dziecięctwa i młodości, wywarły na niej wrażenie. Duch jej wrócił do czasu przed wybuchem szału i szukał napróżno światła w tych ciemnościach. Na tem polegało jej obłąkanie. Ilekroć obił się o jej uszy dźwięk z owych czasów, wynurzał się duch jej z głębin zapomnienia, co wyrażało się zaraz we wzroku. Ponieważ mieliśmy zaraz wyruszyć i czas był drogi, przeto zadałem jej pytanie, które było najważniejsze:
— Czy znasz Bendera?
— Bender... Bender... Bender... — powtórzyła za mną i przychylny uśmiech ukazał się na jej twarzy.
— Albo mrs. Bendera?
— Bender... Bender — powiedziała jeszcze raz, przyczem uśmiech jej stawał się coraz przyjaźniejszy, oko coraz jaśniejsze, a głos coraz to pewniejszy.
— Może Tokbelę Bender?
— Tokbelą... Bender... nie jestem!
Spojrzała na mnie z przytomnością.
— Albo Tehuę Bender?
Na to klasnęła w ręce z radością, jak gdyby znalazła coś szukanego oddawna i zawołała z rozkosznym niemal uśmiechem:
— Tehua to mrs. Bender, tak mrs. Bender!
— Czy mrs. Bender ma dzieci?
— Dwoje.
— Dziewczęta?
— Chłopców. Tokbela nosi je na rękach.
— Jak nazywasz te dzieci?
— Leon i Fred.
— Jak wielcy są?
— Fred taki, a Leon taki!
Pokazała wzrost chłopców, trzymając rękę nad siodłem w pewnem oddaleniu. Wynik moich pytań był nadspodziewanie pomyślny. Thibaut, trzymany w szachu przez Apanaczkę, zwrócił na mnie oczy z wściekłością, jak krwi chciwy drapieżca, gotowy do skoku na swą ofiarę. Ale ja o niego się nie troszczyłem, lecz zadowolony z tego, że kobieta odzyskała pamięć, starałem się wydobyć z niej wszystko, co mogło wnieść światło w stosunki, łączące Old Surehanda i Apanaczkę. Już zamierzałem postawić nieszczęśliwej nowe pytanie, kiedy mi w tem przeszkodzono ku memu ubolewaniu. Dwaj trampi przynieśli mi niedźwiedziówkę i sztuciec, a jeden z nich rzekł:
— Old Wabble życzy sobie, żebyście sami nieśli te nieszczęsne strzelby, które ludziom łamią kości. Przewiesimy wam je przez plecy.
— Ja sam muszę to zrobić. Rozwiążcie mi ręce na chwilę! Potem skrępujecie mnie nanowo.
Gdy się to stało, musiałem pogodzić się z koniecznością przerwania rozmowy z obłąkaną, bo trampi dosiedli koni, żeby puścić się w dalszą drogę. Ale i bez tego byłbym musiał wyrzec się dalszego pytania, kiedy bowiem zarzucałem na plecy strzelby, wzrok nieszczęśliwej zmienił się znowu na bezduszny, jak przed rozmową.
Ciekaw byłem, jak Apanaczka zachowa się teraz względem Tibo taka i Tibo wete. On zbliżył się do mnie i zapytał:
— Biały guślarz zechce teraz zapewne odłączyć się od trampów?
— Najprawdopodobniej.
— I zabierze skwaw z sobą?
— Oczywiście!
— Uff! Czy ona nie może jechać z nami?
— Nie.
— Dlaczego?
— Niech mi Apanaczka powie pierwiej, czemu życzy sobie, żeby została z nami?
— Bo jest moją matką.
— Nie jest nią.
— Gdyby nawet nią nie była, to przecież kochała mię i tak ze mną postępowała, jak gdybym był jej synem.
— Czy wojownicy Komanczów zabierają żony lub matki, mając przed sobą tyle dni drogi i wiedząc naprzód, że grozi im niejedno niebezpieczeństwo?
— Nie.
— Dlaczegoż Apanaczka upiera się przy tem, żeby tę kobietę mieć przy sobie? Zapewne skłania go do tego osobny powód?
— Istotnie chciałbym, żeby nie została z tą bladą twarzą, która podawała się za jej męża i przez tyle lat oszukiwała Nainich.
— On jej nie odda.
— To go zmusimy!
— To niemożebne! Apanaczka zapomina, że jesteśmy jeńcami.
— Nie, już nie długo nimi będziemy!
— Czy możemy to oświadczyć trampom? Czy zresztą oniby przyjęli choć na krótki czas skwaw do swego orszaku?
— Nie. Dokąd jednak zabiera ją biały guślarz? Co zamierza z nią uczynić? Jeśli go z nią puścimy, nie ujrzę już nigdy tej, którą uważałem za swoją matkę!
— Apanaczka zobaczy ją jeszcze.
— Kiedy?
— Może już wkrótce. Niech mój brat pamięta o wszystkiem! Guślarz jej nie wyda, trampi jej nie przyjmą, a nam zawadzałaby tylko, nie mówiąc o tem, że sami jesteśmy dzisiaj jeńcami. Jeśli zaś Tibo taka zabierze ją z sobą, odpadnie nam to wszystko i zobaczysz ją wkrótce.
— Ale ta daleka droga będzie dla niej zbyt uciążliwa!
— Z nami musiałaby jeszcze dalej pojechać!
— Tibo taka nie będzie dla niej dobry, ani uprzejmy!
— Nie był takim też w Kaan-kulano, ona się przyzwyczaiła już do tego. Zresztą duch jej rzadko jest przy niej i ona nie odczuwa złości swego towarzysza. Nadto zdaje mi się, że wyruszył w daleką drogę w celu, który wymaga jej obecności, będzie zatem na nią uważał, ażeby nie doznała jakiej szkody na zdrowiu. Niech zatem brat Apanaczka pozwoli jej z nim odjechać. To najlepsza moja rada.
— Brat Shatterhand tak powiedział, niech więc tak będzie, bo on wie zawsze, co przynosi korzyść jego przyjaciołom.
Ubrano wreszcie Old Wabble’a w bluzę i wsadzono na konia. Ubierać go nie było koniecznem, bo można było zarzucić mu bluzę na ramiona i oszczędzić mu bólu. Nie wtrącałem się ani słowem do nich, bo stary na ból zasłużył.
Tibo taka dosiadł swego konia i pojechał, żeby pożegnać się z Wabblem.
— Dziękuję wam, mr. Cutter — rzekł — że ujęliście się za mną tak energicznie! Zobaczymy się jeszcze, a wtedy wiele rozmaitych rzeczy...
— Milczcie lepiej! — przerwał mu starzec. — Dyabeł sprowadził mi was na drogę, jeśli wogóle dyabły istnieją, bo ja w to nie wierzę. Przez was rozbito mi rękę jak szkło i gdyby wasz dyabeł chciał was za to piec przez miliony lat, to uważałbym go za najrozsądniejszego ze wszystkich dobrych i złych duchów.
— Żal mi waszej ręki, mr. Cutter! Jest nadzieja, że wyleczycie się rychło i dobrze. Wszak macie skuteczne plastry!
— Jakie?
— Tych drabów, którzy są waszymi jeńcami. Przyłóżcie sobie codziennie taki jeden plaster, a wyzdrowiejecie bardzo prędko.
— To znaczy, że mam jednego na dzień zastrzelić?
— Nie inaczej.
— Well, to dobra rada, może jej usłucham, ale wolałbym, żebyście wy byli pierwszym plastrem. Ale po tem wszystkiem, co tu widziałem i słyszałem, cieszę się z tego, że się was pozbędę: th’ is clear! Wynoście się zatem i nie pokazujcie mi się więcej na oczy!
Guślarz roześmiał się szyderczo i odpowiedział:
— Na to musimy jeszcze zaczekać, stary Wabble’u. Mnie również na tem wcale nie zależy, żeby się spotkać z takim szubrawcem, jak wy, ale gdyby to kiedyś nastąpiło wbrew mojej woli, to powitanie moje będzie nie mniej uprzejme, jak teraz wasze pożegnanie. Jedźcie sobie do piekła!
— Przeklęty drab! Poślijcie za nim kulę! — ryknął starzec.
Nikomu to przez myśl nie przeszło i Thibaut oddalił się w towarzystwie obłąkanej bez przeszkody w lewo, czyli w tym samym kierunku, którego się trzymał przed zetknięciem się z nami.
— Czy też zobaczymy go jeszcze! — zapytał mię Apanaczka półgłosem.
— Napewno! — odpowiedziałem.
— Czy biały brat spodziewa się tego na podstawie rzeczywistych powodów?
— Tak.
Winnetou, który był w tej chwili przy nas, usłyszawszy pytanie Komancza i moją odpowiedź, dodał:
— Tak się stanie, jak twierdzi Old Shatterhand. Są rzeczy, których nie można wiedzieć dokładnie naprzód, które za to tem pewniej się odczuwa. Brat Shatterhand ma teraz takie przeczucie, podobnie jak ja. To się spełni!
Musiałem znowu stanąć na czele pochodu i niebawem dotarliśmy do rzeki, gdzie pozsiadaliśmy z koni. Gdy kilku trampów szukało wygodnego brodu, mnie zdjęto tymczasem z konia i polecono opatrzyć Wabble’a. Nie mogę powiedzieć, że dzieła tego dokonałem ze zbytnią delikatnością. Stary kowboy zawył kilka razy głośno z bólu i obdarzył mię przezwiskami, których niepodobna przelać na papier.
Uporawszy się z nim, wsiadłem znowu na konia, poczem przeprawiliśmy się przez rzekę znalezionym brodem i ruszyliśmy po drugiej stronie wzdłuż wody, dopóki nie dostaliśmy się do spływu obu odnóg. Objechaliśmy łuk odnogi południowej, a potem udaliśmy się na północny wschód przez prerye, o której mówił Kolma Puszi.
Nie była ona równa, lecz tworzyła wznoszącą się zwolna, przeciętą wgłębieniami płaszczyznę, porosłą grupami zarośli. Uwijało się tam mnóstwo dzikich indyków, których pół tuzina z biedą upolowali trampi.
Późno popołudniu ujrzeliśmy nagle przed sobą wzgórze, pod którem leżały niezawodnie źródła, wskazane przez Kolmę Puszi. Miałem dotrzeć do źródła położonego najbardziej na północ. Odtąd jechałem z początku więcej prawą stroną, a potem lewą, góra zaś sterczała przed nami wprost na południe, wskutek czego musieliśmy najpierw natknąć się na wspomniane źródło. Bardzo byłem ciekaw, czy spryt Kolmy Puszi dokazał swego, czy otoczenie źródła będzie odpowiadało naszym zamiarom.
Już zdaleka widać było, że górę pokrywał las, który wysyłał dość długie odnogi także na równinę. Na krótko przed wieczorem przybyliśmy nad mały strumyk i pojechaliśmy cwałem przeciw wodzie, ażeby przed nastaniem ciemności dostać się do jego źródła. Znaleźliśmy się wreszcie na miejscu, kiedy już znikły ostatnie blaski dnia. Było mi to na rękę, ponieważ trampi nie mogli szukać w nocy innego miejsca, gdyby im się to nie podobało.
Nie wiedziałem dokładnie, lecz przypuszczałem tylko, że znajdujemy się nad źródłem, oznaczonem przez Kolmę Puszi. Wytryskało ono z pod omszałego kamienia, w wązkiem, trawiastem miejscu, podzielonem przez drzewa i krzaki na trzy części. Przedziały te, razem wzięte, tworzyły dość miejsca dla nas i dla koni, ale też utrudniały nadzwyczaj pilnowanie. My byliśmy z tego zadowoleni, ale Old Wabble, zauważywszy tę niedogodność, zsiadł z konia i rzekł niechętnie:
— Mnie się to obozowisko nie podoba. Gdyby nie było już tak późno, to byłoby dobrze pojechać dalej i poszukać lepszego miejsca.
— Dlaczego ono wam się nie podoba? — zapytał Cox.
— Tutaj będzie trudno pilnować jeńców.
— O ile?
— Naraz będzie potrzeba trzech dozorców.
— Pshaw! A więzy od czego? Gdy jeńcy będą leżeli na ziemi, nie uciekną nam z pewnością!
— Musielibyśmy rozdzielić się na trzy grupy!
— Poco?
— Przecież miejsce stanowią trzy mniejsze części. Czy chcecie drzewa pościnać?
— Ani mi się śni! Wszyscy jeńcy wejdą do tego jednego przedziału, a tamte dwa zostaną dla nas.
— A konie?
— Wyprowadzimy na wolne pole, gdzie je spętamy i przywiążemy. Jeden dozorca wystarczy wtedy dla zwierząt, a jeden dla pojmanych.
— Jeśli rozniecimy dwa ogniska!
— I to zbyteczne! Zobaczycie zaraz, że mam słuszność.
Zdjęto nas z koni, skrępowano i zaniesiono na oznaczone przez trampa miejsce. Następnie kazał Cox u zbiegu przedziałów rozniecić wielkie ognisko, które oświetliło całe obozowisko. Ucieszony swojemi zarządzeniami zapytał Old Wabble’a:
— No, czy jeszcze jesteście niespokojni? Jeden strażnik wystarczy do pilnowania jeńców. Inne środki ostrożności są chyba zbyteczne.
Stary mruknął coś przez zęby i nie sprzeciwiał się więcej. Ja radowałem się w duchu, gdyż położenie obozu i zarządzenia Coxa przechodziły nasze najśmielsze marzenia.
Mnie umieszczono na środku tej małej polanki, lecz ja potoczyłem się zaraz na skraj. Tosamo zrobił Winnetou, a trampi nie przeszkodzili temu ku naszej radości. Leżeliśmy głowami zaraz koło zarośli, a obraliśmy sobie miejsca, gdzie krzaki nie były tak gęste, dzięki czemu Kolma Puszi mógł łatwo do nas się przedostać. Przestrzeń, którą zajmowaliśmy, była bardzo mała, leżeliśmy więc bardzo blizko siebie i nietylko mogliśmy dawać sobie znaki zapomocą dotyku, lecz nawet porozumiewać się słowami.
Niebawem woń pieczonego indyka napełniła powietrze. Trampi raczyli się do przesytu, ale nam nie dali nic.
— Te draby leżą tak blizko siebie, że nie można się między nimi przecisnąć, by im podać posiłek — rzekł Old Wabble. — Niech zaczekają do rana! Jest nadzieja, że do tego czasu nie umrą z pragnienia i głodu; th’ is clear!
Śmierci z głodu i pragnienia nie obawiałem się, gdyż byłem przekonany, że jeszcze tej nocy najemy się i napijemy. Ale Dick Hammerdull, który znowu obok mnie leżał, nie uważając widocznie tej sprawy za błahą, powiedział gniewnie:
— Ładne postępowanie! Ani słowa! Pokażcie mi człowieka, któryby bez odrobiny pokarmu i łyku wody miał ochotę być jeńcem! Co ty o tem sądzisz, stary szopie, Holbersie?
— Jeśli nic nie dostanę, to nie będę mógł inaczej o tem sądzić — odrzekł długi. — Spodziewam się, że wkrótce zmieni się nasze położenie na lepsze.
— Czy się zmieni, czy nie, to wszystko jedno, byleby jak najprędzej ustało! Czy wolno zapytać o zdanie w tej sprawie was, mr. Shatterhand?
— Prawdopodobnie jeszcze tej nocy podjemy sobie indyka — odpowiedziałem. — Nie zaśnijcie tylko i unikajcie wszystkiego, co mogłoby obudzić podejrzenie u trampów!
— Well! Będę już teraz spokojny, bo gdzie tylko jest jaka nadzieja, tam wystarczy, żeby ją ktoś zrobił.
Zadowolony z tej bystrej uwagi zamilkł, a drudzy również już się nie odzywali. Pocieszeni tą nadzieją przysłuchiwaliśmy się bez zazdrości, jak trampi smacznie zajadali, bo widzieć tego nie mogliśmy z powodu ciemności.
Z wielkiego niedbalstwa zostawili mi nieprzyjaciele moje strzelby i nie zważali na nie wcale, gdy mię zdejmowano z konia. Wziąwszy je ostrożnie skrepowanemi rękoma, zaniosłem na nasze miejsce i położyłem tam obok siebie. Widząc to, rzekł Apacz do mnie szeptem:
— Jeśliby tylko sam brat Shatterhand się wyrwał, wygralibyśmy, gdyż przeciwko twemu sztućcowi nic nie poradzą.
Wreszcie skończyli strażnicy wieczerzę i zaczęli gotować się do snu. Stary król kowboyów podszedł z Coxem do nas, ażeby się przypatrzyć, czy dobrze jesteśmy związani. Gdy oględziny wypadły po ich myśli, rzekł Cutter do mnie:
— Wszystko w porządku. Sądzę, że i bez wieczerzy będziecie dobrze spali. Śnijcie o mnie przyjemnie!
— Dziękuję! — odpowiedziałem. — Mogę wam już teraz powiedzieć, o czem będę śnił, jeśli was to zajmuje.
— Ciekaw jestem bardzo!
— Kiedy wam opatrywałem rękę, myślałem, że jeszcze czemś zajmę się dziś bardzo gorliwie.
— Nie rozumiem was!
— Zastanówcie się trochę!
— Pshaw! Ani mi się śni zastanawiać się nad tem, co powie Old Shatterhand! Aha! Już zgaduję!
— Naprawdę? To byłoby dziwne, bo przecież nie odznaczacie się zbytnio sprytem i bystrością!
— Z tobą także nie jest lepiej, łotrze! — zawołał gniewnie. — Spodziewałeś się pewnie, że dostanę gorączki z rany i z powodu cierpień nie będę mógł zasnąć. Wyobrażam sobie, jak się naprzód tem cieszyłeś!
— O tem nie myślałem wcale!
— Napróżno się wypierasz! Ale radość twoja stanowczo jest przedwczesna. Moja starcza konstytucya jest znacznie lepsza, niż ty sądzisz. Mojej niedźwiedziej natury żadna gorączka się nie chwyci. Że będę spał lepiej od ciebie, to nie ulega wątpliwości!
— Well! To dobranoc wam, mr. Cutter!
— Dobranoc, szubrawcze!
— Życzę wesołego przebudzenia ze snu!
— Nawzajem!
— Dziękuję, tembardziej, że to życzenie się spełni!
Zaśmiał się złośliwie i rzekł do dozorcy głosem napomnienia:
— Ten drab, który teraz właśnie mówił, jest widocznie niezadowolony. Uważaj na niego szczególnie i za pierwszym podejrzanym ruchem przyjdź i zbudź mnie zaraz!
Oddalił się razem z Coxem, a strażnik usiadł wprost przede mną, co oczywiście było dla mnie bardzo niewygodne.
— Głupi jak kujot! — szepnął Winnetou.
Miał słuszność. Skoro Old Wabble nie wziął słów moich ani za groźbę, ani za wyraz nadziei uwolnienia, lecz za pustą szyderczą przechwałkę, to nie dał wcale dowodu, że potrafi przewidywać. Dobry westman byłby z pewnością wyczuł w tem jakąś ukrytą myśl i zarządził środki ostrożności.
Obok ogniska leżała kupa chróstu, nagromadzona przez trampów w celu podtrzymywania ognia. Dozorca, którego zadaniem było także podsycać ogień, musiał odwracać się, gdy sięgał po materyał. Przez te krótkie chwile, w których to czynił, nie mógł nam się przypatrywać. Z tych przerw w jego uwadze musieliśmy skorzystać, jeśliby Kolma Puszi stosownie do obietnicy przyszedł do źródła, by nas uwolnić. Ledwie o tem pomyślałem, zaledwie strażnik dołożył drzewa po raz drugi, już usłyszałem za sobą szelest, a zaraz potem słowa, wprost do ucha mego wypowiedziane:
— Kolma Puszi jest tutaj. Co mam uczynić?
— Zaczekać, dopóki ja nie położę się na drugim boku — rzekłem równie cicho. — Potem rozetniesz mi rzemień na rękach i dasz mi nóż!
Dozorca znów zwrócił się do nas, ale równocześnie szelest oznajmił mi, że Kolma Puszi cofnął się szybko.
Czas działania jeszcze był nie nadszedł. Należało zaczekać, aż wszyscy trampi zasną. Może dopiero w godzinę potem chrapanie na kilka głosów i dmuchanie stało się pewnym dowodem, że już wszyscy spali z wyjątkiem Old Wabble’a. Od śpiących dzielił nas wązki pas zarośli, nie mogłem więc ich widzieć. Lecz częste stękania i jęki kowboya, którego widocznie bolała ręka, powiedziały mi, że on leżał po drugiej stronie zarośli, czyli, że nie mógł widzieć stamtąd naszego dozorcy. To było mi bardzo na rękę, bo tej nocy nie powinniśmy byli stracić, nie uczyniwszy próby wydostania się z niewoli.
Położyłem się więc na drugi bok i wysunąłem ręce tak, żeby zbawcy naszemu było jak najwygodniej. Gdy wkrótce potem odwrócił się strażnik do ogniska, poczułem natychmiast, jak mi przecięto rzemienie i zaraz wciśnięto w rękę trzon noża. Podniósłszy się szybko połową ciała, skurczyłem nogi i sam już tam rzemienie przeciąłem. Zaledwie położyłem się napowrót i wyciągnąłem na ziemi, przestał strażnik dokładać chróstu i zwrócił się znowu do nas. Wobec tego należało jeszcze zaczekać, ale byłem już prawie pewny swej wolności.
— Teraz mnie pomóż! — szepnął Winnetou, który widział moje ruchy i zauważył ich skutek.
Gdy strażnik sięgnął następny raz po drzewo, w dwie sekundy miał Apacz wolne ręce i nogi.
Teraz zdawało mi się, że już siedzimy na koniach i wnet odjedziemy. Nie chcąc jednak przelewać krwi, musieliśmy jeszcze na chwilę zachować cierpliwość. Kiedy już leżeliśmy napowrót tak, jak gdybyśmy byli skrępowani, szepnąłem do Apacza:
— Najpierw strażnika! Kto go bierze?
— Ja — odpowiedział Winnetou.
Chodziło o to, żeby tego człowieka uczynić nieszkodliwym bez najmniejszego szmeru, mimo że w tym celu trzeba było skoczyć poprzez towarzyszów naszych. Gdyby wskutek najlżejszego szmeru dozorca się odwrócił i zawołał o pomoc, bylibyśmy nie mogli uwolnić towarzyszy tak, jak ja chciałem. Istotnie tylko Winnetou mógł przezwyciężyć trudności, jakie nastręczało to zadanie. Tym razem dozorca odwrócił się do kupy chróstu po dłuższej przerwie niż zwykle. W tej chwili rzucił się Winnetou w górę, przeskoczył przez towarzyszy jak pantera i przyłożywszy strażnikowi kolana do grzbietu, pochwycił go oburącz za szyję. Tramp skamieniał ze strachu i nie wykonał ani jednego ruchu celem obrony, nie wydał żadnego głosu, nawet westchnienia. Ponieważ Winnetou miał ręce zajęte, poskoczyłem ja i uderzyłem trampa dwukrotnie pięścią w głowę. Apacz puścił go na próbę, a tramp obsunął się górną połową ciała na ziemię i legł jak trup wyciągnięty. Pierwsza część dzieła udała nam się znakomicie!
Towarzysze nasi nie spali i widzieli, żeśmy pokonali strażnika. Ponieważ nie uważałem za stosowne nawet pocichu mówić, skinąłem na nich ręką, żeby milczeli i zabrałem się z Winnetou do rozwiązywania im pęt, nie rozcinając rzemieni, gdyż mogły nam się przydać do skrępowania trampów. Znowu zdziwiło mię teraz to, że nie było widać Kolmy Puszi. Czyżby ten tajemniczy Indyanin znowu zniknął? Spodziewałem się, że się to wkrótce wyjaśni.
Kiedy towarzysze nasi, uwolnieni, stanęli cicho obok siebie, poczołgałem się z Apaczem dokoła ogniska, ażeby zaglądnąć do trampów. Przekonaliśmy się, że wszyscy spali. Old Wabble leżał także wyciągnięty na ziemi, skrępowany, w ustach miał knebel, a obok niego siedział nasz wybawca, Kolma Puszi. Zdumienie ogarnęło nas na widok niezwykłego czynu, dokonanego tak cicho przez dziwnego Indyanina.
Ciemne oczy trzymał zwrócone w stronę, z której nas się spodziewał, a spostrzegłszy nas, skinął nam głową z uśmiechem. Jego spokój i zimna krew wprawiły mię w jeszcze większe zdumienie.
Teraz należało uzbroić się przedewszystkiem. Ja wziąłem oczywiście mój sztuciec i przygotowałem do strzału. Ponieważ trampi leżeli ciasno obok siebie, postawili wszystkie strzelby razem, ażeby im nie zawadzały, a dzięki temu my w przeciągu minuty mieliśmy je w swem posiadaniu. Każdy z towarzyszy odnalazł swoją strzelbę, tylko srebrzysta rusznica Winnetou była jeszcze obok Coxa, lecz Apacz zabrał ją, podpełznąwszy doń jak wąż.
Gdy byliśmy zupełnie uzbrojeni, obstąpiliśmy śpiących w ten sposób, że żaden nie mógł nam umknąć. Dick dorzucił tyle drzewa do ogniska, że buchnęło wysokim, jasnym płomieniem.
— Teraz najpierw strażnika przy koniach — rzekłem do Winnetou, wskazując między zarośla.
Kolma Puszi zauważył mój ruch, bo przyszedł pocichu do nas i oznajmił:
— Blada twarz, o której Old Shatterhand myśli, leży przy koniach, skrępowana i powalona przez Kolmę Puszi. Niech moi bracia zaczekają chwilę!
Zniknął, a w kilka sekund powrócił z mnóstwem rzemieni w ręce. Rzucając je na ziemię, rzekł:
— Kolma Puszi zabił po drodze kozła i pociął jego skórę na pasy, bo sądził, że będą potrzebne.
Niezwykły człowiek! Obaj z Winnetou podaliśmy mu w milczeniu ręce, aby mu podziękować za jego poświęcenie. Teraz mogliśmy obudzić trampów. Dick poprosił oczywiście, żebyśmy pozwolili mu to uczynić. Gdyśmy mu skinęli na znak zgody, zawył odpowiednio do szerokości swoich ust. Śpiący zerwali się, a ujrzawszy nas, stojących z wymierzonemi strzelbami, ze strachu stracili zdolność ruchu. Tylko Old Wabble leżał dalej, ponieważ był skrępowany i zakneblowany. Korzystając z ich przerażenia, zawołałem:
— Hands up, albo strzelamy! All hands up!
„Hands up, ręce do góry!“, to bardzo niebezpieczny rozkaz, zwłaszcza na Dzikim Zachodzie. Kto go usłyszy, a nie podniesie w tej chwili rąk, dostaje kulą. Nieraz dwaj lub trzej zuchwalcy napadają na pociąg i zmuszają podróżnych do poddania się rewizyi na okrzyk: hands up! Biada temu, ktoby nie usłuchał wezwania, bo zastrzelonoby go natychmiast! Podczas napadu jeden z rozbójników trzyma w szachu wszystkich podróżnych, a inni przeszukują bezwzględnie kieszenie podróżnych. Napadnięci muszą stać spokojnie, dopóki ostatnia kieszeń nie zostanie wypróżniona. Nawet odważny człowiek woli w takim wypadku podnieść ręce, aniżeli chwycić za broń, gdyż zanimby jej użył, już w jego głowie tkwiłaby kula napastnika. Na Zachodzie każdy wie, co znaczy „hands up!“ i ile nieszczęścia może przynieść opornym. Nic też dziwnego, że zaledwie powtórzyłem ten rozkaz trampom, podniosły się wszystkie ręce w górę.
— Jestem z was zadowolony, panowie! — mówiłem dalej. — Stójcie tak dalej, bo ktoby spuścił jedną tylko rękę, zanim uporamy się ze wszystkimi, ten upadnie w trawę, ale nieżywy. Wiecie, ile strzałów daje mój sztuciec, że na każdego z was wypada więcej niż po kuli. Dick Hammerdull i Pitt Holbers powiążą was, a wy nie próbujcie się bronić. Dicku, Picie zaczynajcie!
Była to sytuacya bardzo poważna, lecz nas bawił ten osobliwy widok ludzi, stojących jakby na wolnych ćwiczeniach, albo w towarzyskiej zabawie, z rękami, wzniesionemi do góry, i czekających bez oporu, dopóki nie zostaną skrępowani i poukładani na trawie. Rozumie się, że przydały nam się bardzo rzemienie, przyniesione przez Kolmę Puszi.
Gdy ostatniego trampa położono na ziemi, opuściliśmy strzelby. Nasz wybawca odszedł z Szako Mattą, ażeby przynieść strażnika od koni. Gdy się to stało, wyjęliśmy Old Wabble’owi i dozorcy przy ognisku kneble z ust, gdyż i temu drugiemu musieliśmy zamknąć usta dla bezpieczeństwa.
Teraz my byliśmy panami położenia. Trampi, zupełnie przygnębieni, nie powiedzieli ani słowa. Old Wabble tylko klął od czasu do czasu. Ażeby mieć więcej miejsca, zsunęliśmy jeńców razem i dokoła ogniska zrobiło się przestronniej. Teraz zabraliśmy się do przyrządzenia dwóch indyków, które trampi byli zostawili. Hammerdull nie mógł spokojnie posiedzieć i dlatego udał się de braci Holbersów, których z rozmysłem położył był obok siebie.
— Good evening, stryjowie i kuzyni! — powitał ich w zabawnie poważny sposób. — Pytam was uprzejmie, czy wiecie, o czem z wami po drodze mówiłem?
Nie otrzymał odpowiedzi.
— Skoro wam to wypadło z pamięci, to ja wam przypomnę. Oświadczyłem wtedy, że my albo ulecimy wam, albo odwrócimy sprawę i weźmiemy was do niewoli. Czy nie tak, stary szopie Holbersie?
Holbers, który stał nad ogniskiem, skubiąc indyka, odpowiedział sucho:
— Potwierdzam, kochany Dicku.
— Tak to szczęście się odwraca. Teraz oni leżą pojmani i ze strachu boją się usta otworzyć. Zdaje się, że biedaki straciły zupełnie mowę.
— Ani nam się śni! — wybuchnął Izajasz. Chcemy tylko, żebyście nam dali spokój, dlatego się nie odzywamy!
— Spokój? Pshaw! Wszak spaliście aż do teraz. Przebudzenie wasze było, co prawda, trochę nagłe i osobliwe. Czegóż to szukaliście potem w powietrzu rękami? Wyglądało to, jak gdybyście chcieli chwytać gwiazdy spadające. Dziwna była wasza postawa!
— Wasza także nie była lepsza, kiedyśmy was wczoraj pojmali, bo wy nie mogliście nawet rąk podnieść!
— Tego nigdy nie czynię, ponieważ nie łowię gwiazd. Przypominacie sobie, jak śmialiście się, kiedy wam powiedziałem, że jedziemy tylko dla przyjemności i nie będziemy dłużej niż dzień waszymi jeńcami! Czy i teraz przejęci jesteście tak wesołemi uczuciami?
— Proszę was jeszcze raz, zostawcie nas w spokoju!
— Tylko się nie zapalaj, zacny Izajaszu! Popatrz, jak cichy i na wszystko przygotowany jest twój kochany Joel! Jeśli się nie mylę, myśli teraz o spadku po Picie Holbersie.
Na to przestał Joel milczeć i rzekł:
— Niech on sobie zatrzyma ten spadek! My go nie potrzebujemy, gdyż wzbogacimy się i bez jego pomocy. Znajdziemy...
Gdy Joel tu utknął, powiedział za niego dalej Hammerdull, śmiejąc się wesoło:
— ... pewnie bonancę nad Squirrel-Creekiem?
— Zgadliście istotnie! — krzyknął tramp rozzłoszczony. — Nic nas nie wstrzyma od wykonania tego zamiaru. Zrozumiano?
— Może my was nieco wstrzymamy!
— Ciekaw jestem, w jaki sposób!
— Wystrzelamy was poprostu.
— W takim razie stalibyście się mordercami!
— To nic! Przecież wy także zagroziliście nam, że nas zdmuchniecie. Ja oczywiście wyraziłem wtedy zdanie, że my się sami nanowo zapalimy. Czy ty tak samo sądzisz, stary szopie, Holbersie?
— Ja sądzę, żeś powinien dziób zamknąć! — upomniał go przyjaciel, który zajęty był przy ognisku. — Te draby nie zasługują na to, żebyś z nimi rozmawiał. Choć lepiej tu i skub ze mną!
— Czy będę skubał czy nie, to wszystko jedno. Ponieważ jednak nie lubię indyka nieskubanego, przeto idę.
Usiadł z Pittem przy ognisku, żeby mu pomagać w pracy.
Kolma Puszi poszedł tymczasem do swego konia, którego trzymał gdzieś ukrytego i przyniósł ubitą przez siebie zwierzynę. Przystąpiwszy potem do Coxa, rzekł:
— Blada twarz mówiła dziś o psie śmierdzącym i o plugastwie. Kolma Puszi zaś oświadczył, że pies będzie ścigał plugastwo, dopóki go nie pochwyci. Teraz leży ono przed nim, jak on przepowiedział.
I Cox mruknął coś pod nosem, a Indyanin mówił dalej:
— Blada twarz nazwała czerwonych ludzi nędzną zgrają, upadającą coraz niżej. A tymczasem kto upadł niżej i kto bardziej zasługuje na pogardę: czy biały, który jako tramp zapowietrza sobą kraj, jak parszywy, zgłodniały pies, czy Indyanin, który, ustawicznie okradany i pędzony z miejsca na miejsce, błądzi po lasach i preryach i opłakuje zgubę swego niewinnego narodu? Ty jesteś pies, a ja gentleman! To chciałem ci powiedzieć, choć czerwony wojownik nie lubi rozmawiać z psami. Howgh!
Odwrócił się od niego, nie czekając na odpowiedź i usiadł obok nas. Ja i Winnetou gotowi byliśmy bez zastrzeżeń przyznać mu słuszność. Inni nasi towarzysze także mu przytaknęli w tym wypadku, choć może inaczej zapatrywali się na ogół stosunków, panujących tam, gdzie się stykają z sobą czerwona i biała rasa. Prawdziwy Jankes rodowity nigdy nie przyzna, że jest winien upadku Indyan i nienaturalnej śmierci czerwonych braci.
Kiedy myśmy jedli, jeńcy leżeli spokojnie, tylko od czasu do czasu szeptali coś do siebie, czego oczywiście my nie mogliśmy dosłyszeć. Było to nam zresztą zupełnie obojętne, o czem oni z sobą mówili. Old Wabble przewracał się z boku na bok, z początku wzdychał ciężko, a potem zaczął już wyraźnie jęczeć z powodu wzmożonego teraz widocznie bólu, gdyż Hammerdull i Holbers ścisnęli go zbyt silnie rzemieniami. Wreszcie zawołał ze złością:
— Czy nie słyszycie, jak cierpię? Czy wy ludzie, czy oprawcy bez czucia?
Chciałem wstać, żeby zobaczyć, czy możnaby mu ulżyć bez niebezpieczeństwa dla nas, lecz Treskow mię wstrzymał.
— Nie pojmuję was, mr. Shatterhand! — rzekł potrząsając głową. — Chcecie mu pewnie piekło w raj zamienić? Ja na wszelkie rodzaje dozwolonej i rozsądnej humanitarności chętnie się godzę, ale wasza litość dla tego człowieka to poprostu grzech!
— Nie przeczę, że on zły, ale przecież jest człowiekiem!
— Pshaw! Przypomnijcie sobie, coście powiedzieli dzisiaj, kiedy was proszono, żebyście go opatrzyli. Wyraziliście się wtedy, że udzielicie mu pomocy dlatego, że sami jesteście człowiekiem, a nie dlatego, że on siebie do ludzi zalicza. Jesteście niestety za słabi względem niego. Idźcie teraz i rozwiążcie go w imieniu całej ludzkości, jeśli nie mówię prawdy!
— Moja ręka, moja ręka! — jęczał i biadał starzec.
Na to odezwał się doń Hammerdull:
— Płaczesz teraz, stary puszczyku? Czy zawiodła cię twoja konstytucya, twoja niedźwiedzia natura, którą tak się chełpiłeś? Teraz błagasz o łaskę!
— Nie o łaskę! — odrzekł Old Wabble. — Rozluźnijcie mi tylko więzy!
— Czy rozluźnimy, czy nie, to wszystko jedno. Chodzi właśnie o to, żeby ci popsuły humor, jak na to zasługujesz. Rzemienie, jak każda rzecz, mają także swój cel!
Kolma Puszi jadł z nami w milczeniu i nie wtrącał się do rozmowy podobnie, jak Winnetou. Dopiero gdy wspomniano o naszem spotkaniu z białym guślarzem i jego żoną, zabrał głos:
— Kolma Puszi udał się po obeldze, doznanej od bladej twarzy Coxa, tropem braci, ażeby się przekonać, czy dobrze jadą. Gdy przybył na miejsce, w którem się bracia byli zatrzymali, zobaczył ślady trzech koni, które od prawej strony zetknęły się z tropem braci, a potem szły dalej na lewo. Czy to były konie białego, który jechał z czerwoną — skwawą?
— Tak — odpowiedziałem.
— Ten biały uchodził podobno za Komancza?
— Tak było istotnie.
— Uff! Cóż on jako Komancz robi tu na północy?
— Nie wiem.
— Uff! Czemu usunął czerwoną barwę z twarzy i przybył jako biały, a nie Indyanin?
— Chyba dla bezpieczeństwa. Jako Komancz byłby tu uważany za wroga bladych twarzy, a jeszcze bardziej wszystkich Indyan.
— Zdaje się, że te słowa zawierają prawdę, lecz Kolma Puszi ma jeszcze inne myśli.
— Czy usłyszymy je?
— Czerwonemu wojownikowi wolno wypowiadać tylko takie myśli, o których wie, że są słuszne. Muszę się właśnie nad niemi zastanowić!
Przyciągnąwszy strzelbę do siebie, ułożył się na ziemi, jakby do snu, co ja wziąłem za znak, że nie chce dalej mówić. Później żałowałem, że nie poprowadziłem z nim dalej rozmowy o guślarzu. Byłbym przytem wymienił nazwisko Thibaut, a to byłoby na Kolmie Puszi wywarło wrażenie bardzo ważne i pomocne dla moich badań. Człowiek pomimo swych bogactw duchowych nie może sobie powiedzieć, że nie zależy od żadnego przewodnictwa prócz własnej woli, bo nie da się zaprzeczyć, że istnieje inna wola, stojąca wysoko ponad wszelkiem chceniem na ziemi.
Gdyśmy zaspokoili głód, wypróżniliśmy kieszenie pojmanym i każdy z nas odebrał swoją własność, co niestety nie odbyło się delikatnie. Old Wabble wściekły był, że musiał oddać wszystkie moje rzeczy. Większe jednak niż jego gniew były cierpienia, których doznawał, bo kilka razy mię prosił, by mu rozluźniono rzemienie. Z początku liczyłem się z wyrzutami Treskowa, wkońcu jednak, nie mogąc znieść jęków starca, odezwałem się doń:
— Ulżę wam, jeśli mi odpowiecie na pewne pytania.
— Słucham! — rzekł skwapliwie.
— Czy istotnie chcieliście mnie zabić?
— Tak.
— Cóż z was za człowiek! Ja nie wyrządziłem wam żadnej krzywdy, a wy godzicie na moje życie! Dziś jeszcze woleliście znosić największe bóle, byleby tylko nie wypuścić mnie na wolność. Jak dumni byliście z posiadania moich strzelb! Zdawało wam się, że będą już wasze, tymczasem ja przepowiedziałem wam, że je wkrótce odzyskam. Już dziś popołudniu sam je niosłem, a teraz są napowrót moją własnością.
— Żałuję, że nie leżą razem z wami w piekle! Nie nacieszyłem się ich posiadaniem, a złamałem przez nie rękę!
— Nabawiliście się cierpień, które nie tak prędko się skończą. Czy przypominacie sobie, jak prosiliście mnie, żebym po śmierci odwiedził was jako upiór? Czy pamiętacie jeszcze, co wam na to odpowiedziałem?
— Nie chcę tego słyszeć!
— Bądźcie cierpliwi! Oświadczyłem wam wtedy, że stanę nad wami jeszcze przed swoją śmiercią. Czy do tego nie przyszło? Nawet najprostszy człowiek może prawdę przepowiedzieć, jeśli tylko wierzy, że dobre ma zawsze nad złem przewagę. Czy przyznajecie, że źle postąpiliście ze mną?
— Przyznaję, przyznaję!
— Czy wstąpicie raz wreszcie na nową, lepszą drogę?
— Tak, tak, tak! Rozluźnijcie mi tylko rzemienie i przestańcie mnie nauczać! Nie jestem dzieckiem!
— Niestety! Nie myślcie, że ja was nauczam i nie uważajcie mej łagodności za słabość! Ja mam tylko litość dla was i wcale się nie łudzę, że poprawię was słowami, bo najpiękniejsze, najbardziej porywające nauki odbijają się od was, jak groch od ściany. Ktoś zupełnie inny niż ja pomówi z wami, ale nie słowem, tylko czynem. Gdy runiecie pod ciężarem tego ciosu, ja będę mógł sobie powiedzieć, że nie zaniedbałem niczego, by was ocalić. Teraz wiecie, dlaczego z wami mówię. Teraz postaram się ulżyć wam w cierpieniach, gdyż tu nie tylko więzy wam dokuczają, lecz także gorączka, która wam rękę trawi.
Ja odbywałem pierwszy straż, gdyż towarzysze ułożyli się do snu, i przez ten czas chłodziłem wodą rękę staremu. Kolma Puszi miał objąć straż po mnie. Kiedy odchodziłem, żeby go zbudzić, usłyszałem słowa Wabble’a:
— Głupi wyjec! Litościwy pasterz!
Ten rodzaj podziękowania nie mógł mnie dotknąć. Nie spodziewałem się innego, a jednak żal mi było, że ten staruszek beznadziejnie był zgubiony.
Był już dzień od godziny, gdy mię zbudzono. Rzuciwszy okiem dokoła, przekonałem się, że wszystko było w porządku, tylko brakowało Kolmy Puszi. Gdy zapytałem o niego Szako Mattę, który po nim czuwał nad naszem bezpieczeństwem, usłyszałem tę odpowiedź:
— Kolma Puszi oddalił się, twierdząc, że nie może tu zostać dłużej, gdyż wielki Duch woła go dalej. Kazał pozdrowić Old Shatterhanda, Winnetou i Apanaczkę i powiedzieć im, że zobaczy się jeszcze z nimi.
— Czy odjechał?
— Nie. Odszedł pieszo. Nie wiedziałem, gdzie stał jego koń, a jako pełniący straż nie mogłem was opuścić. Później jednak poszedłem jego śladem aż na miejsce, gdzie był ukryty jego koń. Tam, łatwo możemy zbadać ze śladów, dokąd odjechał. Czy mam was zaprowadzić na to miejsce?
— Nie. Gdyby był naszym wrogiem, musielibyśmy pójść za nim, ale to nasz przyjaciel. Zresztą, gdyby był nie chciał ukryć celu swej drogi, byłby nam to dobrowolnie wyjawił. Teraz musimy uszanować wolę przyjaciela.
Przed śniadaniem jeszcze wyszedłem tam, gdzie konie stały spętane. Była to trawiasta zatoka, utworzona przez wspomniane odnogi lasu, gdzie sprowadzono konie o świcie. Stąd można było spojrzeć daleko na północ, skąd myśmy przybyli. Popatrzywszy w tym kierunku, spostrzegłem trzy punkty, zbliżające się do nas. Niebawem rozpoznałem dwu jeźdźców z koniem jucznym. Czyżby to był Thibaut z żoną, którzy wczoraj odjechali na południowy zachód? Jeśli to przypuszczenie było słuszne, to z jakiego powodu zawrócili i puścili się naszym śladem?
Gdy cofnąłem się do obozu i zawiadomiłem o tem Winnetou, rzekł bystry Apacz:
— Dla tego człowieka wystarczającym powodem jest nienawiść. On chce się przekonać, czy Old Shatterhand już nie żyje. Ukryjmy się, żeby zobaczyć, jak się zachowa!
Wsunąwszy się w zarośla, czekaliśmy na przybysza. Wkrótce usłyszeliśmy tętent jednego konia. Thibaut zostawił żonę z koniem jucznym nieco opodal, a sam przyjechał na zwiady. Widząc Old Wabble’a i trampów skrępowanych na ziemi, zawołał w zdumieniu:
— Behold! Czy dobrze widzę? A gdzież te draby, które były waszymi jeńcami?
Old Wabble nie przypuszczał, że my byliśmy przygotowani na przybycie guślarza i że właśnie przez niego oddaliliśmy się na pozór, dlatego zawołał prędko stłumionym głosem:
— Wy tu? Od kiedy?
— Dopiero co przybyłem.
— To zeskoczcie z konia i przetnijcie nam więzy!
— Ja? Przecież uważacie mnie za wroga!
— Głupstwo! Wczoraj tylko tak się wyraziłem niezręcznie. Prędzej bierzcie się do rzeczy!
— Gdzież wasi jeńcy?
— Wyswobodzili się w nocy i napadli na nas. Nie ociągajcież się dłużej, lecz rozwiążcie nas.
— A jeśli oni przyjdą i zaskoczą mnie tutaj?
— Jeśli się pospieszycie, to będziemy wolni i pozabijamy ich!
— Well! Szczególnie Old Shatterhand stoi mi w drodze i musi bezwarunkowo zginąć. Przez niego właśnie przybywam za wami, bo przeczuwałem, że spotka was jakieś nieszczęście z jego strony. Trzeba będzie zastrzelić go zaraz po schwytaniu, bo później zniknąłby z pewnością. A więc do dzieła! Zaraz was uwolnię!
Jeszcze gdy to mówił, zsiadł z konia, przystąpił do Old Wabble’a i dobył noża. Wtem, tuż przed jego oczyma, wysunął Hammerdull lufę z zarośli i zawołał:
— Mr. Tibo taka, zaczekajcie troszeczkę! Tu w krzakach mieszkają pewni ludzie!
— Przeklęta sprawa! Zapóźno! — ryknął Old Wabble wściekle.
Thibaut cofnął się o kilka kroków i rzekł:
— Kto tam jest w krzaku? Schowajcie strzelbę!
— Kto tu siedzi, to obojętne, a czy schowam strzelbę, czy nie, to wszystko jedno, bo wypali natychmiast, jeśli w tej chwili nie rzucicie noża na ziemię. Liczę do trzech:
— Raz... dwa...
Thibaut odrzucił nóż, usunął się tak daleko, że
odgrodził się koniem od niebezpiecznych zarośli i zawołał:
— Schowajcież strzelbę! Wolę nie mieć z wami do czynienia i odjeżdżam!
— Już? Zaczekajcie jeszcze chwilę, kochany przyjacielu!
— Na co?
— Są tu ludzie, którzy chcieliby się z wami przywitać!
— Kto i gdzie?
— Zaraz za wami.
Thibaut odwrócił się szybko, a zobaczywszy nas wszystkich za sobą, niezmiernie się przeraził. Ja przystąpiłem doń i rzekłem:
— Muszę więc bezwarunkowo zginąć? Zdaje się, że mnie jeszcze dobrze nie znacie. A gdybyśmy tak monsieur Thibaut zamienili nasze role?
— All devils! Tego chyba nie uczynicie. Przecież
ja nie zrobiłem wam nic złego!
— Czy wyrządziliście mi co złego, to rzecz uboczna. Godzicie na moje życie, a to wystarczy. Znacie zapewne prawa, obowiązujące na preryi?
— Ja tylko zażartowałem sobie, mr. Shatterhand!
— Ja z wami także żartuję. Mamy tu jeszcze kilka rzemieni i skrępujemy was taksamo jak trampów.
— Przypuszczam, że na to sobie nie pozwolicie!
— Owszem, to zaraz nastąpi. Holbersie i Hammerdullu, zwiążcie go! jeśli będzie się opierał, dostanie kulą. Jeśli ja miałem być zastrzelony natychmiast po schwytaniu, to i ja nie będę robił z nim wielkich zachodów. Towarzysze prędko!
Opryszka skrępowano bez trudności, bo ze strachu prawie się nie bronił czynnie, za to krzyczał w niebogłosy:
— To gwałt, panowie! Jak zdołacie go usprawiedliwić? Ja na to nie zasłużyłem!
— Ani nawet radą, daną wczoraj Old Wabble’owi, żeby codziennie jednego z nas zastrzelił?
— To także był tylko żart!
— Widocznie wielki z was żartowniś! Spodziewamy się, że będzie można z wami dobrze się zabawić. W tym celu zatrzymamy was przy sobie właśnie zapomocą tych rzemieni. Żart za żart!
— Ależ ja nie jestem tu sam!
— Wiemy o tem.
— Nie możecie nic wiedzieć!
— Widzieliśmy was, gdyście tu zajeżdżali. Na polu czeka wasza skwaw.
— Czy ona także zostanie związana?
— Nie. Z kobietami nie żartujemy w ten sposób. Przyjmiemy ją nawet jako wielce miłego gościa. Pogódźcie się z naszą wolą, to już od waszego zachowania się będzie zależało, co z wami uczynimy. Jeśli będziecie posłuszni, nic wam się nie stanie. Połóżcie go osobno, nie obok trampów!
— Well! Siła idzie przed prawem. Muszę się z tem pogodzić!
Położono go na uboczu, żeby nie mógł z pojmanymi rozmawiać. Potem ja z Winnetou oddaliłem się z obozu, by odszukać obłąkaną. Siedziała jeszcze na siodle obok naszych koni, trzymając w ręku cugle jucznego i wcale się nie zmieszała na nasz widok. Gdyśmy zaprowadzili ją do źródła, zsiadła tam bez wezwania z konia i przykucnęła obojętnie obok Thibauta, jak gdyby wcale tego nie zauważyła, że był związany. Konia jucznego zostawiliśmy byli odrazu w polu, a teraz wyprowadziłem tam także jego i jej wierzchowca, żeby guślarz nie wiedział, że przeszukaliśmy jego rzeczy. Postanowiliśmy to uczynić w nadziei, że znajdziemy coś ważnego dla naszych poszukiwań. Gdy wróciłem do źródła, zastałem Coxa rozmawiającego z Treskowem, który bronił, jak zwykle, swego prawnego stanowiska, gorączkując się bardzo. Na mój widok zawołał:
— Pomyślcie sobie. mr. Shatterhand! Cox żąda, żebyśmy go puścili wolno!
— Ja już sam o tem myślałem. Wasza uwaga nie jest już na czasie.
— Cóż wy na to?
— Na razie nic.
— A później?
— Zrobię to, co Winnetou.
— Obracamy się w kółko. A co zrobi Winnemu?
— Co słuszne.
— Pięknie! Zgoda! Ale prawo mówi...
— Pshaw! — przerwałem mu. — Nie jesteśmy prawnikami, lecz przedewszystkiem ludźmi głodnymi. Musimy coś zjeść!
— Wykręcacie się tylko, przypominając porę jedzenia.
— Bynajmniej! Chcę wam tylko pokazać, co zdaniem mojem powinno się stać wedle prawa.
— Co takiego?
— Wczoraj wieczorem jedli trampi, a my nie dostaliśmy nic, teraz my się posilimy, a oni nic nie dostaną. Czy to nie jest stanowisko czysto prawnicze?
— Niech was...! Chciałem powiedzieć: dyabeł porwie! Ja daję szyję, że wy gotowi jesteście puścić wolno tych ludzi!
— Ja się nie zakładam, ale wiem, że stanie się to, co słuszne!
Dawszy nieszczęśliwej kobiecie najlepsze kąski mięsa, zabraliśmy się także sami do jedzenia. Jeńcy nie dostali nic. Po śniadaniu poszedłem z Winnetou, ażeby przeszukać rzeczy Thibauta. W jukach znaleźliśmy żywność, kilka ubrań kobiecych, trochę bielizny i inne drobiazgi. Na koniu obłąkanej także nic szczególnego nie było. Wreszcie zajęliśmy się zbadaniem rzeczy guślarza.
Na kuli u siodła wisiała strzelba, w prawej torbie tkwił nabity pistolet o dwu lufach i blaszana skrzynka z farbami do barwienia twarzy, w lewej naboje, przybory do golenia z mydłem i drugą skrzynką blaszaną, o wiele cieńszą od pierwszej, w której znajdował się długi, wązki, czworokątny kawałek bardzo dobrze wygarbowanej skóry z czerwonemi kreskami i napisami.
— „Mówiąca skóra“ — rzekłem do Winnetou sposobem Indyan. — Może wreszcie dojdziemy do czegoś pewnego.
— Niech mi to mój brat pokaże! — poprosił Apacz.
Gdy mu podałem skórę, przypatrywał się, długo uważnie, potrząsnął kilka razy głową i rzekł:
— To list, z którego nie wiele rozumiem. Napisano go zwyczajem Indyan końcem noża i znaki zabarwiono na czerwono. Te pokręcone linie przedstawiają rzeki, a skóra cała jest mapą. Tu jest Republican-river, tutaj oba Salmony, potem następuje Arkanzas, a dalej Adobe i Horse-Creek, na południu Apishapa-river i Huerfano. Tak idzie rzeka za rzeką aż do parku St. Louis. Znam wszystkie te wody, ale są tu też znaki, których nie rozumiem, punkty, krzyżyki różnego kształtu, pierścienie, trójkąty, czworoboki i inne figury. Są na mapie w tych miejscach, gdzie niema żadnego miasta, wsi, ani domu.
Oddał mi skórę, wygrawirowaną i zabarwioną rzeczywiście bardzo starannie. Najmniejsze i najcieńsze kreski były dobrze widoczne. Ja także nie mogłem wytłómaczyć sobie znaczenia tych znaków, dopóki nie odwróciłem skóry. Tu były one powtórzone i wyliczone szeregiem, a nadto znajdowały się imiona własne nie miejscowości, lecz osób. Wydało mi się to szczególnem. Długo nad tem myślałem napróżno, dopóki nie wpadło mi w oko to, że kilka imion oznaczało świętych. Teraz już doszedłem do istoty rzeczy. Wydobywszy notatkę z kalendarzem, porównałem imiona z oddaleniami znaków na mapie i mogłem już wszystko wytłómaczyć Apaczowi.
— To list, pisany do guślarza, celem zawiadomienia go, gdzie i którego dnia ma się spotkać z nadawcą. Oznaczenie dni w miesiącu zwykłym sposobem zdradziłoby go. Chrześcijanie nazywają wszystkie dni w roku wedle imion nabożnych i świętych mężów i niewiast, którzy już dawno pomarli. Piszący określił czas tym sposobem. Odgadnąć jest tem trudniej, że imiona te nie są na mapie, lecz na drugiej stronie. Czytam tu imiona świętych, którym są poświęcone dni: 1., 4., 7., 11., 13., 18. i 23. września. W tych dniach będzie nadawca tam, gdzie na mapie znajdują się znaki, stojące obok imion. Mamy zatem w ręku cały plan podróży co do miejsca i czasu tak nadawcy jak i odbiorcy.
Zrozumiałeś?
— Rozumiem dobrze mego brata. Nie wiem tylko, na które dni w roku przypadają te męskie i kobiece imiona.
— Wystarczy, że ja to wiem. Ta skóra ma dla nas wielką wartość, ale zatrzymać jej nie możemy.
— Dlaczego?
— Tibo taka nie powinien domyślić się, że znamy kierunek jego podróży.
— W takim razie musi mój brat odpisać pismo ze skóry.
— Uczynię to zaraz.
Winnetou potrzymał mi list, a ja skopiowałem go w notatce, oparłszy ją o siodło. Potem włożywszy skórę napowrót do skrzynki blaszanej, schowaliśmy ją do torby przy siodle i udaliśmy się napowrót do obozu. Kiedyśmy okrążali róg zarośli, wyszła naprzeciw nas obłąkana. Thibaut nie mógł jej zatrzymać, ponieważ był związany, a na jego nawoływania ona nie zważała wcale. Przechodząc obok nas powolnym krokiem, z podniesioną głową, a spuszczonemi oczyma, wyglądała jak lunatyczka. Ja odwróciłem się i poszedłem za nią, ona zatrzymała się, urwała gałązkę i owinęła sobie dokoła głowy. Wystosowałem do niej kilka pytań, lecz ona zachowała się tak, jakby mnie nie słyszała. Musiałem wobec tego powiedzieć jakieś znane jej słowo i spytałem:
— Czy to twój myrtle-wreath?
Na to podniosła ku mnie oczy i odpowiedziała obojętnie:
— To mój myrtle-wreath.
— Kto ci go dał?
— Mój wawa Derrik.
— Czy Tehua Bender dostała także myrtle-wreath? Obłąkana potwierdziła pytanie uśmiechem.
— W tym samym dniu, co i ty?
— Nie.
— Później?
— Nie.
— A więc wcześniej?
— O wiele wcześniej.
— Czy widziałaś na niej myrtle-wreath?
— Tak. Tehua była piękna, bardzo piękna!
Idąc śladem moich myśli, zapytałem dalej w sposób, który może się dziwnym wydać.
— Czy widziałaś frak?
— Frak?... Tak! — odpowiedziała po krótkim namyśle.
— Weselny frak?
Na to klasnęła nieszczęśliwa w ręce, roześmiała się i zawołała:
— Weselny frak! Piękny! Z kwiatem!
— Kto miał go na sobie?
— Tibo taka.
— A ty stałaś u jego boku?
— U boku Tibo taka. On trzymał moją rękę w swojej ręce. Potem...
Drgnęła, jakby pod wpływem nagłego strachu, i przestała mówić. Moje następne pytania pozostały bez odpowiedzi, dopóki nie przypomniałem sobie opowiadania Szako Matty, wedle którego Tibo taka, przybywszy do Osagów, nosił rękę na temblaku. Idąc śladem tego kojarzenia pojęć, zapytałem:
— Frak poczerwieniał?
— Poczerwieniał — rzekła, drgnąwszy ponownie.
— Od wina?
— Od krwi.
— Od twojej krwi?
— Krwi Tibo taka.
— Czy go przebito nożem?
— Nie.
— Przestrzelono kulą?
— Tak.
— Kto to uczynił?
— Wawa Derrik. Och! Krew! Dużo, bardzo dużo krwi!
Popadła w jeszcze większe rozdrażnienie i odbiegła, a właściwie uciekła ode mnie, wobec czego musiałem wyrzec się dalszych odpowiedzi.
Teraz byłem już przekonany, że w dniu jej ślubu zdarzyło się nieszczęście, które pozbawiło ją rozumu. Nowożeńcem był Thibaut, zbrodniarz. Czy zdemaskowano go w tym dniu, a brat jej go postrzelił? Czyżby Thibaut zamordował potem jej brata z tego powodu? Czułem głęboką litość dla nieszczęśliwej, której szaleństwo było widocznie nieuleczalne, zwłaszcza że dzień ów mógł upłynąć przed trzydziestu laty. Jej słowa o fraku pozwalały domyślać się, że wesele, chociaż panna młoda należała do rasy czerwonej, odbyło się, czy też miało dojść do skutku w porządnem towarzystwie. Zresztą była ona chrześcijanką, siostrą słynnego czerwonego kaznodziei, a ta okoliczność świadczyła, że towarzystwo istotnie mogło być dobrane.
Siostra jej, Tehua, zapewne także dobrze wyszła za mąż. Może obłąkana poznała u siostry późniejszego swego narzeczonego? Żałowałem, że nie mogłem dziś niczego więcej od niej się dowiedzieć!
Zostawiwszy ją przy koniu, udałem się sam do obozu, bo Winnetou był już tam przede mną. Gdy się tam ukazałem, zwróciły się na mnie oczy wszystkich, z czego wywnioskowałem, że na mnie czekali.
— Nareszcie, nareszcie! — zawołał do mnie Cox. — Gdzież wy siedzicie? Jesteście tu potrzebni, bo na porządku stoi sprawa naszego uwolnienia!
Lecz Treskow zaraz mu rzecz wyjaśnił:
— Wpierw pomówimy o waszem ukaraniu!
— Ukaraniu? Cóż myśmy wam uczynili?
— Napadliście nas, pojmaliście, ograbili i tu przywlekli! Czy to nie jest nic? Za to powinna was spotkać kara więzienia.
— Wedle prawa?
— Tak.
— Czy powleczecie nas do Sing-Sing? Spróbujcie tylko!
— Na Zachodzie nie robi się prób, lecz wydaje się wyroki i natychmiast je wykonywa. Sąd zaraz się zbierze!
— My o nie uznajemy!
— A my śmiejemy się z tego! Chodźcie, mr. Shatterhand! Nie odwlekajmy sprawy! Zaznaczam, że tym razem nie powinniście pwodować się swoją humanitarnością, bo oni tego nie warci!
Miał słuszność. Kara musiała nastąpić, lecz nie łatwo było ją obmyśleć. Więzienia tam nie było, a na zapłacenie grzywny winowajcy nie mieli pieniędzy. Gdybyśmy im broń i konie zabrali, narazilibyśmy ich na zgubę, a siebie na zarzut kradzieży. Pozostawała jeszcze chłosta. Co właściwie należy sądzić o tej karze? Jest ona straszna dla każdego, kto nie wyzbył się jeszcze zasad moralnych. Ona może je nawet zniszczyć. Ale ojciec karze rózgą dziecko, a nauczyciel ucznia właśnie dla zbudowania w nim tych zasad. Czy takie dziecko jest gorsze, niebezpieczniejsze i bardziej wyzute z czci, niż zbrodniarz, którego nie wolno bić, chociaż często wysiaduje w więzieniu i nanowo wraca do swego rzemiosła, skoro tylko zostanie wypuszczony? Jeśli zły ojciec, jak to już bywało, przywiązuje osłabione z głodu dziecko do nogi od stołu, bije bez powodu codziennie kijem, haczkiem, próżnemi flaszkami, a za to dostaje kilka miesięcy więzienia, czy ta kara odpowiada jego zwierzęcości? Bo taki człowiek to zwierz! Tymczasem w więzieniu dostaje on za darmo mieszkanie, obfite pożywienie, ciepłą odzież, spokój, porządek i książki do czytania. Posiedzi kilka miesięcy, a potem śmieje się z tego! Z taką bestyą należy obchodzić się jak z bestyą! Chłosta, wymierzana o ile możności codziennie, byłaby dla niego jedynie właściwą karą! Humanitarność pogarsza tylko zło. Albo inny obraz stosunków. Nieludzka, chciwa wódki kobieta, z zamiarem i dyabelską wytrwałością robi z dzieci swoich kaleki, ażeby z nimi żebrać lub wypożyczać je żebrakom za pieniądze. Co tu słuszniejsze, czy czasowe zamknięcie wedle wszelakich reguł i ze wszystkiemi zasadami humanitarnego wykonywania kary, czy też kara więzienia z dodaniem batów? Kto zgrzeszy jako człowiek, tego należy łagodnie ukarać, ale dla potworów powinien być także kij w więzieniu. Tak sądzi o tem człowiek, który chrząszcza podnosi z ulicy i kładzie w takiem miejscu, gdzie go nie można rozdeptać, podróżnika, który, gdziekolwiek nogę postawił, dbał o to, żeby o nim mówiono: „to był dobry człowiek“, wreszcie pisarza, który pisze dzieła tylko z tym zamiarem, żeby szerzyć miłość bliźniego i dowodzić w człowieku obrazu i podobieństwa boskiego!
A zatem baty groziły trampom! Nie było mi to przyjemne, tembardziej, że ja byłem stroną poszkodowaną, ale inna kara była niemożliwa, a oni na karę zasłużyli.
Winnetou odgadł widocznie moje myśli i wątpliwości, bo prawie surowy uśmiech zaigrał mu na ustach, kiedy zapytał:
— Czy mój brat chce im może przebaczyć?
— Nie — odpowiedziałem. — Tem utwierdzilibyśmy tylko w ich złości. Ale jaka kara powinna ich spotkać?
— Kije. Howgh!
— Ostatnie słowo wypowiadał Apacz zawsze, ilekroć stanowczo o czemś rozstrzygał. Treskow zgodził się na to odrazu.
— Tak, kije! — rzekł. — Tego im potrzeba, wszystko inne nie zdałoby się na nic, a nawet byłoby szkodliwe. Nieprawdaż, mr. Hammerdull?
— Tak, nawalmy ich! — odparł grubas. — Izajasz i Joel, bracia o nabożnych imionach, zrobią początek i zamiast pieniędzy, z których się śmiali, dostaną baty. A może ty, stary szopie, Holbersie, ujmiesz się za stryjecznymi braćmi?
— Ani mi się śni! — odpowiedział długi.
— Zapiszemy im ich pokrewieństwo z tobą w rejestrze bez kartek i to tak grubo i sino, że nie będą mogli wytrzeć. Howgh!
Uśmialiśmy się zarówno z jego zapału do wymierzenia tego rodzaju kary, jak i sposobu wyrażania się. Reszta towarzyszy zgodziła się także, a Osaga odezwał się w te słowa:
— Szako Matto prosi, żeby mógł milczeć.
— Dlaczego? — zapytałem.
— Ponieważ był także waszym wrogiem i godził na wasze życie.
— Ale teraz jesteś nam przyjacielem i zostałeś także pojmany przez trampów. Zamiar, którego wogóle nie wykonałeś, powziąłeś jako wódz swego szczepu, jako wojownik, to zaś są pozbawione czci, odepchnięte przez społeczeństwo osobniki, które mogą tylko jedną rzecz odczuć, a to chłostę.
— Jeśli to Old Shatterhand mówi w ten sposób, to niech usłyszy także moje zdanie. Trzeba w nich wszystkich wywołać to uczucie!
— Pięknie! Powszechna zgoda! — zawołał Hammerdull. — Chodź, kochany Picie, wytniemy piszczałki, ażeby muzyka mogła się już zacząć!
Wstawszy, oddalili się, by poszukać odpowiednich prętów. Mówiliśmy stosunkowo nie głośno, trampi więc nie mogli nas zrozumieć. Gdy poznali, że skończyła się nasza narada, spytał się Cox w takim tonie, jakby położenie jego się polepszyło:
— Jakże tam? Kiedy nas rozwiążecie?
— Kiedy nam się spodoba — odparł Treskow. — Narazie nie myślimy o tem.
— Dopókiż będziemy tu leżeć? Chcemy odjechać!
— Co wy chcecie, to nas nic nie obchodzi. Dziś nasza wola rozstrzyga!
— Jesteśmy wolnymi westmanami. Zapamiętajcie to sobie! Jeśli tego nie uwzględnicie, będziecie mieli z nami do czynienia!
— Ty drabie! Czy chcesz dzisiaj jeszcze bardziej się ośmieszyć, niż wczoraj, kiedy to zdawało ci się, że może nas wedle upodobania prowadzić z sobą, jak psy na linewce? W twej mózgownicy nie mogła oczywiście zaświtać myśl, że my już w godzinę po waszym napadzie wiedzieliśmy o czasie i miejscu naszego wyswobodzenia, dlatego nie wyczułeś drwin, któremi Old Shatterhand odpowiadał na twe grubijaństwa. Śmierdzący pies, jak nazwałeś Kolmę Puszi, spotkał się z nami nie przypadkiem, lecz z rozmysłu, chciał bowiem przekonać się, czy prowadzimy was rzeczywiście do pułapki, w której mieliśmy was pochwycić. Ponieważ tego wszystkiego nie zauważyłeś i nie odgadłeś, dałeś dowód, że jesteś uosobieniem głupoty, najbardziej politowania godnej. I ty ośmielasz się nam grozić? O nędzne kreatury! Piszczałki już wycinają, a wy zaczniecie wnet wedle nich tańczyć i śpiewać! W głupocie swej z pewnością nie wiecie, co te słowa znaczą, dlatego powiem wam to wyraźniej, bez porównania. Kije się na was wycina. Będziecie nimi bici dopóty, dopóki się nie wyrąbie was z waszej głupowatości!
Ta długa przemowa uniesionego gniewem prawnika wywołała skutek, który nie da się opisać. Nad tem, co teraz nastąpiło, nie będę się rozwodził, gdyż widok takich rzeczy nie należy do przyjemności. Dick Hammerdull z taką gorliwością oddał się swemu zadaniu, że wkońcu stał spocony jak ryba, a Pitt Holbers okazał taką wprawę we władaniu boleśnie działającymi piszczałkami, o jaką ja byłbym go nigdy nie podejrzywał.
Z powodu tego poświęcenia się obu przyjaciół był zewnętrzny stan trampów trochę zniszczony, a wewnętrzny „kipiał zemstą“. Tylko Old Wabble’a oszczędzono na skutek mego wstawiennictwa. Nie chciałem pozwolić, żeby okaleczonego starca w dodatku jeszcze bito. On jednak nie okazał się za to grzecznym, lecz klął nas na wyścigi z trampami. Thibaut był tylko widzem, ale dobra dawka kijów byłaby mu wcale nie zaszkodziła. Zachowałem go sobie na później, w przekonaniu, że wpadnie mi jeszcze w ręce.
Gdyśmy się wybierali w drogę, poprosił mię Apanaczka, żebym Indyankę zabrał z sobą, przedstawiając, że nie jesteśmy już jeńcami, że tylko Tibo taka mógłby się temu sprzeciwić. Z trudem tylko odwiodłem go od tego zamiaru, zwróciwszy mu uwagę na to, że kobieta zawadzałaby nam tylko, że znając kierunek podróży jej męża, spotkamy się z nim wkrótce.
Każdy z nas odzyskał swoją własność co do najmniejszego drobiazgu. Ponieważ sprawiedliwości stało się zadość, o ile na to pozwoliły warunki, przeto z zadowoleniem opuściliśmy źródło, które widziało przyjazd nasz w zupełnie innym stanie. Gorszemi uczuciami przejęci byli ci, których zostawiliśmy tutaj skrępowanych, nie troszcząc się o to, kiedy się z więzów wyswobodzą. Żegnali nas oni oczywiście niezbyt serdecznie. Mimo złamanej ręki zagroził mi Old Wabble jeszcze na ostatek zemstą i śmiercią. Wiedziałem to już przedtem, a teraz tylko ponownie się przekonałem, że wszelka próba wzruszenia go byłaby daremnym wysiłkiem. Tak był zatwardziały, że ja nie wyobrażałem sobie, by taki człowiek mógł istnieć!
Zanim dosiedliśmy koni, próbował Apanaczka wydobyć z Indyanki, która ciągle stała przy swoim koniu, choć słowo pożegnania, lecz napróżno. Nie poznawała go i cofała się przed nim, jak przed wrogą sobie istotą. Dopiero, gdy ruszaliśmy w drogę, zwróciła nań uwagę. Pobiegła trochę za nami, zdjęła z głowy zieloną gałązkę i powiewając nią, wołała:
— To jest mój myrtle-wreath, to jest mój myrtle-wreath!
Z powodu wczorajszej jazdy od obozowiska do źródła zboczyliśmy daleko z obranego kierunku, musieliśmy więc teraz, chcąc o ile możności powetować tę stratę czasu, pojechać tam, dokąd bylibyśmy się zresztą nie udawali, mianowicie nad Squirrel-Creek, gdzie w wyobraźni naszej umieściliśmy bonancę. Gdy to Dick Hammerdull usłyszał, przybrał najpierw minę poważną, a potem roześmiał się i rzekł:
— Może nie będą tacy głupi!
— Kto? — spytał Treskow, jadący koło niego.
— Trampi.
— Czemże mieliby dowieść swej mądrości?
— Gdyby nie podążyli za nami do tej rzeki!
— Zrobiliby to chyba na to, żeby jeszcze więcej kijów dostać! Zresztą oni zapewne zrozumieli, że taka bonanca nie istnieje.
— Zrozumieli? Mr. Treskow, kto takie błędy popełnia, jak oni, tego nie można podejrzewać, że coś potrafi zrozumieć. Oni podstęp nasz uważają jeszcze za dobrą monetę!
— Jeśli domysł was słuszny, to istotnie pójdą za nami, a wobec tego musimy mieć się na baczności, żeby nas nie znaleźli.
— Ja jestem tego samego zdania. A wy, mr. Shatterhand?
— Innego — odpowiedziałem.
— Sądzicie, że nie udadzą się za nami?
— Owszem! Skłonią ich do tego dwa powody.
— Dwa? Ja znam tylko jeden, bonancę. Czy myślicie, że oni jeszcze wierzą w istnienie pokładów złota w tem miejscu?
— Tak. Oni uważają siebie mimo swej głupoty za bardzo rozsądnych, a ponieważ my nie wyśmialiśmy ich osobno z powodu wiary w nasz podstęp, przeto są przekonani, że bonanca jest tam rzeczywiście.
— Dlatego więc podążą za nami. A drugi powód?
— Chęć zemsty.
— To słuszne. Kipi w nich z pewnością jak w garnkach. Toteż całą siłą uczepią się naszego tropu i nie będą szczędzili trudu, by nas doścignąć.
— Co im się jednakowoż nie uda!
— Może dlatego, że nasze konie lepsze.
— Istotnie mamy wyższość nad nimi, a powtóre oni nie będą mogli tak rychło wyruszyć z nad źródła z powodów, nam znanych.
— Tak, to długo potrwa, zanim który z nich zdoła rozpętać się z rzemieni i uwolnić drugich.
— Na kobietę, chociaż nie skrępowaną, liczyć nie mogą, bo gdy ją wezwą, by ich rozwiązała, kiwnie im głową i odejdzie od nich. A co będzie, gdy będą wolni i wsiędą na konie?
Hammerdull pośpieszył z odpowiedzią na te wątpliwości:
— Wtedy także nie pójdzie im tak szybko, jak sobie tego życzyć będą. Wszak ta właśnie część ciała, która u jeźdźca przedewszystkiem powinna być zdrowa, stała się u nich nader czułą z powodu batów. Przynajmniej ja pragnę, żeby ich to spotkało. A ty nie, stary szopie, Holbersie?
Zapytany odparł:
— Jeśli sądzisz, kochany Dicku, że ta okolica ich ciała zmiękła i osłabła, to ja nic nie mam przeciwko temu. Mnie się zdaje, że z tobą także nie byłoby inaczej.
— Jabym nie pozwolił, żeby mnie obito!
— Gdyby cię pochwycili, wytrzepaliby ciebie tak samo, jak ty ich wysmagałeś.
— Czyby mię wytrzepali, czy nie, to wszystko jedno, albowiem nigdy w życiu nie potrafią mnie schwytać.
— Pshaw! Przecież byłeś już w ich ręku!
— Zamknij dziób i nie złość mnie niepotrzebnie! Wiesz przecież, że pod tym względem nerwy moje są bardzo słabe!
— Ale tak grube, jak sznury kablowe!
— Czy zresztą tylko mnie pojmali? Wszystkich nas ten los był spotkał! Czy nie powinieneś wobec tego nie wyjeżdżać ze swoimi zarzutami, stary tetryku? Ja twierdzę, że to jest proste niepodobieństwo, żeby im miało to jeszcze raz się udać!
— Strzeż się pilnie i pamiętaj, że żabę, najgłośniej skrzeczącą, pożera bocian najpierwej. To stare i pełne prawdy przysłowie.
— Czy tą żabą miałbym być ja?
— Tak.
— Co wyrzekłeś? Czy słyszał kto podobną obrazę majestatu? Dick Hammerdull, wzór wszystkiego, co wzniosłe, piękne i wiotkie, przyrównany do żaby! Z jakimże to płazem lub owadem możnaby ciebie porównać, ty koniku polny? Czyś zadowolony, kochany Picie, z tego przezwiska?
— Yes! Konik polny jest w stosunku do żaby bardzo szlachetnem zwierzęciem!
— Chciałbym wiedzieć, na czem polega to szlachectwo. Zresztą nie mówiliśmy o żabach, ani konikach polnych, lecz o trampach, którzy wśród istot żyjących nie osiągnęli zbyt wysokiego stopnia rozwoju. Wszyscy się zgadzamy na to, że oni pojadą za nami nad Squirrel-Creek. Ale czy znajdą go, mr. Shatterhand?
— Z pewnością!
— Przecież nie wiedzą, gdzie leży.
— A nasz trop?
— Nie spodziewam się po nich tego, żeby umieli dobrze trop odczytywać.
— Ja także nie, ale dziś przez cały dzień będziemy jechali po preryi i zostawimy ślady, które będą wyraźne jeszcze do jutra. Nadto przypuszczam, że wśród nich znajdzie się człowiek, znający drogę nad Squirrel-Creek.
— Kto taki?
— Biały guślarz.
— Tibo taka? A skąd mógłby ją znać ten rzekomy Komancz?
— Zanim zjawił się u Komanczów, przebywał w owych stronach. Czy przypomni sobie tę rzekę, tego oczywiście nie wiem, należy jednak przypuścić, że mniej więcej zna jej położenie.
— Well! Ale czy przyłączy się do trampów?
— Z pewnością!
— Posprzeczał się przecież wczoraj na preryi z Old Wabblem!
— A dziś połączył się z nimi nanowo. Gdyby zresztą tak nie było, to on uważa nas za swoich wrogów, podobnie jak trampów. Dla mnie to nie ulega wątpliwości, że połączy się z nimi, by podążyć za nami.
— Ale czy oni go wezmą z sobą?
— Napewno! On zresztą nie będzie okrążał, jeśli z nimi pojedzie, ponieważ udaje się także do parku St. Louis.
— To niezawodnie zobaczymy go tam wkrótce?
— Więcej razy, niżby sobie życzył.
— Well, w takim razie jestem zadowolony! Ten drab ma gębę, że tylko bić. Serdecznie się cieszę, że go spotkamy. Takie ślady zostawię na jego twarzy, że je będzie można po wielu latach jeszcze odczytać!
Droga nasza prowadziła przez zwolna, lecz stale wznoszącą się sawannę. Przed południem widzieliśmy góry, jak mur przysłonięty w oddali. Po każdej godzinie szybkiej jazdy zbliżały się do nas coraz bardziej właściwe Rocky-Mountains ze swoimi wysuniętymi naprzód olbrzymami z piaskowca i coraz wyraźniej widzieliśmy masy skalne, przezierające przez pokrywające je lasy.
Noc już zapadała, kiedy dotarliśmy do Squirrel-Creeku. Niedługo szukaliśmy miejsca, odpowiedniego na obóz, gdyż znaliśmy tę okolicę z czasów dawniejszych. Choć spędziłem tu wówczas z Winnetou dwie noce, bylibyśmy jednak dla bezpieczeństwa zbadali dokładnie to miejsce, gdyby nie było na to za ciemno. Z konieczności zaniechaliśmy tego z obojętnością poniekąd, gdyż wtedy już nie znaleźliśmy ani śladu stopy ludzkiej, a teraz również tak mało był znany bieg Squirrel-Creek, że nie przypuszczaliśmy dziś, żeby tu właśnie przebywała jakaś wroga nam istota.
Creek tworzył krótki i wązki łuk, zamykając otoczoną dokoła skałami polanę, na której roznieciliśmy zwyczajem Indyan raczej żarzące się, niż płonące ognisko. Brzeg przeciwległy pokrywały gęste krzaki, które dalej gubiły się na preryi. Jedzenia mieliśmy dość, ponieważ zabraliśmy nietylko swoją żywność, lecz także zapasy trampów, żeby się dłużej na temsamem miejscu musieli zatrzymać dla polowania.
W czasie wieczerzy roześmiał się nagle Hammerdull i rzekł:
— Panowie! Przyszła mi do głowy doskonała myśl!
— Tobie? — zapytał Holbers. — To rzadki wypadek!
— Znowu wtykasz niepotrzebnie swoje trzy grosze! Gdyby dobre myśli były u mnie taką rzadkością, jak ty twierdzisz, to tybyś właśnie pierwszy na tem najgorzej wyszedł!
— Nie rozumiem ciebie!
— Przecież każdyby cię wyśmiał za to, że ty, uosobienie rozsądku i przebiegłości, jeździsz z tak głupim człowiekiem!
— Czynię to z litości dla ciebie. Twoje więc towarzystwo nie może zaszkodzić mej sławie.
— Rzecz się ma przeciwnie. Ja jestem przejęty litością dla ciebie! Jeśli tego nie uznasz, to cię porzucę!
— To mnie nie przestrasza, bo wiem, że wróciłbyś do mnie! Ale powiedz wreszcie, stary Dicku, na jaką to myśl się zdobyłeś?
— Chcę dokuczyć trampom.
— To niepotrzebne. Dość już się namartwili.
— Ja sądzę, że jeszcze za mało! Jak panom się zdaje, czy oni przypuszczają, że jedziemy wprost do bonancy?
— To być może — odpowiedział Treskow.
— To nie ulega wątpliwości! Oni wyobrażają sobie, że odszukamy to miejsce odrazu, a potem zatrzemy ślady, aby ukryć przed nimi skarby. Powinniśmy im spłatać figla!
— Jak się to da zrobić?
— Rozgrzebiemy tu ziemię w któremkolwiek miejscu, a potem nakryjemy ją tak, żeby odrazu można było poznać, żeśmy tam kopali. Trampi pomyślą oczywiście, że to była właśnie bonanca i z zapałem zabiorą się do odgrzebywania złota.
— I nic nie znajdą! — rzekł Treskow.
— Nie, mój plan jest inny!
— O ile?
— Jeśliby nic nie znaleźli, to doznaliby tylko zawodu, co mogłoby im się zdarzyć także na innem miejscu nad rzeką. Chcę ich porządnie zezłościć!
— Jak tego dokażecie?
— Trzeba coś dla nich zostawić w ziemi.
— Może złoto?
— Pshaw! Gdybym po uszy siedział w złocie, to nie dałbym im ani ziarneczka nawet dla żartu. Niech wykopią n. p. kartkę!
— Zapisaną?
— Oczywiście! Właśnie wiadomość, którą przeczytają, powinna im trochę krwi napsuć.
— To rzeczywiście niezła myśl!
— Niezła, czy nie, to wszystko jedno, jeśli tylko trampom zrobi się przytem niedobrze. Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Hm, sądzę, że to wcale dobry żart, na który możemy sobie pozwolić.
— Prawda, kochany przyjacielu? — rzekł grubas możliwie słodko, uradowany tem uznaniem. — Ty istotnie bywasz czasami nie taki głupi, jak się wydajesz!
— Tem właśnie odróżniam się zasadniczo od ciebie.
— Jakto?
— Ja nie jestem taki głupi, jak się wydaję, a ty jesteś głupszy, niż się wydajesz.
— Do kroćset! Nie doprowadzaj mnie znowu do złości! Ty jesteś nietylko głupszy, niż na to wyglądasz, lecz wprost głupszy, niż istotnie jesteś! Takie jest moje zdanie o tobie!
— Well! O głupotę spierają się nawet bogowie z Hammerdullem napróżno. To stara i wszędzie znana historya. Ale skąd weźmiesz kartkę, którą chcesz dokuczyć trampom? Przecież na preryi papier nie rośnie.
— Mr. Shatterhand ma notatkę.
— Ty o nią poprosisz?
— Tylko o jedną kartkę.
— Nie dostaniesz.
— O to ja się nie obawiam.
— Jeśli tak sądzisz, to chyba nie wiesz, co znaczy czysty kawałek papieru na Dzikim Zachodzie!
— Owszem, zdaję sobie z tego sprawę, ale myśl moja jest tak nieoceniona, że dla wykonania jej można ponieść taką ofiarę. Nieprawdaż, mr. Shatterhand?
— Należało najpierw się upewnić, czy i ja uważam tę myśl za nieocenioną — odrzekłem spokojnie.
— Czy żartujecie?
— Mówię całkiem poważnie.
— Jaką więc wydaje wam się moja myśl?
— Ani nieocenioną, ani zabawną, lecz co najwyżej dziecinną.
— Dziecinną? Czyli Dick Hammerdull jest dziecinny?
— Czasami.
— Jak to udowodnicie?
— Hm! Nie bawmy się słowami! Po pierwsze nie jest to pewną rzeczą, czy trampi przyjdą tu właśnie. Mogą zboczyć z powodu jakiejś nieprzewidzianej okoliczności.
— A powtóre?
— Powtóre byliby bardzo głupi, gdyby przypuścili, że pojedziemy prosto do bonancy, której musielibyśmy raczej unikać, gdyby rzeczywiście istniała.
— O, te draby istotnie są za głupie na to, żeby mogły sobie to pomyśleć.
— Jakąż tedy korzyść mybyśmy odnieśli z pozostawienia im podobnej kartki? Wszak nie byłoby nas przytem, gdyby ją znaleźli.
— Obecność nasza zbyteczna. Ja wyobrażam sobie już teraz dokładnie ich miny, jakie zrobią po przeczytaniu kartki.
— Cóż będzie na niej napisane?
— Nad tem się naradzimy. Treść musi być taka, żeby popękali ze złości!
Tak się zapalił do tej, w każdym razie dziecinnej, idei i tak długo mię prosił, że, wyrwawszy kartkę z notatki, dałem mu ją razem z ołówkiem. Teraz zaczęto się zastanawiać nad tem, co napisać. Proszono mnie, żebym ja ułożył to pismo, lecz ja usunąłem się od współpracownictwa. Ponieważ Treskow i trzej wodzowie poszli za moim przykładem, przeto musieli się podjąć tego literackiego zadania tylko Hammerdull i Holbers. Drugi z nich zauważył:
— Ja nie umiem dobrze pisać. Ty musisz to zrobić.
— Hm! — mruknął gruby. — Ja uczyłem się pisać swego czasu, ale teraz już nie potrafię przeczytać tego, co sam napiszę.
— Jakże teraz wybrniemy z tego kłopotu? Skoro ci panowie nie chcą obmyśleć treści listu, to może przynajmniej któryś z nich będzie łaskaw przenieść ją na papier?
Po kilku pytaniach i prośbach zgodził się na to Treskow.
— Well! Teraz możemy się zabrać do pracy! — rzekł Hammerdull. — Zaczynaj, Picie!
— Ty zawsze obejmujesz rzeczy łatwiejsze — odpowiedział wezwany. — Ilekroć jednak jest coś trudnego, to zawsze na mnie zdajesz. Zacznij ty!
— Przecież potrafisz coś stworzyć!
— Rozumie się, ale ty także potrafisz!
— Oczywiście! Poezya przychodzi mi bardzo łatwo!
Poezyę wyobrażali sobie, jak wszyscy analfabeci, jako sporządzanie pisma wogóle. Treskow, który to wiedział i chciał z nich zażartować, zauważył:
— Czy wiecie, że wiersze muszą się rymować?
— Rymować? — spytał Hammerdull, otworzywszy szeroko usta ze zdumienia. — Do kroćset piorunów! Czy naprawdę musi się rymować?
— Oczywiście!
— Naprzykład jak?
— Serce... kobierce, kobiety... niestety, świat... lat.
Rozmawiano po angielsku, przeto Treskow brał rymy z tego języka, a tu podano kilka podobnych do tych, których użył potem Hammerdull.
— Jeśli tylko na tem sprawa polega, to nic w tem dla mnie trudnego. Na próbę powiem wam: pies... bies, klaps... sznaps, sadło... spadło, pantofel... kartofel... To idzie wspaniale! A ty, kochany Picie, dałbyś sobie z tem radę?
— Czemu nie? — odrzekł długi.
— To powiedz coś podobnego!
— Zaraz! Już mam: słoń... koń, brzuch... spuchł, syrop... syrop, hm...
— Do syropu nie dobierzesz, zdaje się, stosownego wyrazu. Szukaj innych słów!
— Dobrze! Może to będzie dobre: zysk... pysk, drab... grab, byku... Dicku...
— Przestań, przestań! Gdy mnie złożysz z bykiem, to jaki to będzie rym? Widzę jednak, że jakoś ten wiersz skleimy. Zaczynajmy więc obaj!
— Obaj? Nie! Kto wymyślił sposób dokuczenia trampom, ten niech pierwszy coś powie.
— Well! Zabieram się do pracy!
Zaczął się ruszać na wszystkie strony, zrobił minę, jak gdyby bardzo głęboko i gruntownie się namyślał, jednem słowem ciężko pracował.
Widziałem rębaczy, hutników, tragarzy, palaczy okrętowych, kotlarzy i tym podobnych ludzi, pracujących w pocie czoła, lecz ich wysiłek był igraszką w porównaniu z wytężeniem wszystkich władz duchowych, w którem wili się Hammerdull i Holbers. Patrzyliśmy na nich pozornie obojętnie, a w duchu śmialiśmy się z poczciwców. Treskow dorzucił czasem jakieś słowo pomocnicze, wreszcie po upływie godziny wśród kaszlania, krząkania, strumieni potu i stękania, powstało sześć wierszy, które Treskow uwiecznił na papierze:
Jacyż to przecie głupi chłopi!
Każdy napróżno ziemię kopie,
Nie mogąc z przodu ani z tyłu
Dogrzebać się złotego pyłu.
Bonanca powstała w naszej głowie,
O czem się świat ze śmiechem dowie!
Dick Hammerdull. Pitt Holbers.
Nawet podpisy obydwu poetów-męczenników musiał Treskow sam pod tem arcydziełem umieścić. Teraz zabrali się dowcipni przyjaciele do kopania. Pracowali dwie godziny, dopóki jama nie osiągnęła głębokości, potrzebnej do ich celów. Potem włożyli pismo do środka, owinąwszy je tak, żeby nie przesiąkło wilgocią, zasypali jamę napowrót i ubili nogami tak twardo, jak tylko mogli, ażeby trampi musieli się dobrze wysilić, gdy będą odgrzebywali rzekome skarby.
Można sobie wyobrazić, że to kopanie, deptanie, rzucanie i ubijanie nie odbyło się bez hałasu. Gdyby okolica, w której znajdowaliśmy się, nie była tak odległa i rzadko uczęszczana, bylibyśmy nie pozwolili na ten żart dziecinny, którym Dick Hammerdull już naprzód się cieszył. Jego przyjemność musiał niestety opłacić kto inny.
Jama była już zapełniona, a my siedzieliśmy dokoła ogniska, rozmawiając półgłosem. Wtem zauwa żyłem, że Winnetou ujął swoją rusznicę w okolicy zamku i przyciągnął ją nieznacznie do siebie, a równocześnie skurczył prawą nogę, podnosząc kolano. Domyśliłem się odrazu, że chciał strzelić „z kolana“, co jest rzeczą nadzwyczaj trudną. Z tego, że twarz zwrócił ku wodzie, wywnioskowałem, że po drugiej stronie zobaczył w krzakach człowieka, którego chciał ugodzić.
„Strzał z kolana“ znajduje zastosowanie tylko w pewnych wypadkach. Przypuśćmy, że spostrzegłem nieprzyjaciela, który śledzi mnie z ukrycia. Ażeby siebie ocalić, muszę jego zabić. Jeślibym podniósł strzelbę do twarzy, wtedy on zobaczyłby to i w czas jeszcze zniknął. Chcąc temu zapobiec, stosuje się „strzał z kolana“, zwany tak dlatego, że kolano wyznacza cel. Strzelec przysuwa do siebie dolną część nogi tak długo, dopóki przedłużenie uda nie dotknie punktu, w który się chce trafić. Potem chwyta się strzelbę, co nie może wpaść w oko, ponieważ każdy dobry westman ma ją zawsze przy sobie. Ukrywając o ile możności powód ruchów, odwodzi się kurek prawym kciukiem, a palce wskazujący kładzie się na cynglu. Teraz podnosi się lufę ciągle tylko prawą ręką i przykłada się silnie do uda dokładnie w potrzebnym kierunku. Nieprzyjaciel nie powinien nawet teraz, kiedy wylot lufy zwrócony jest na niego, zmiarkować, co mu grozi. W tym celu trzeba go zwodzić podstępem. Spuszcza się więc powieki, by nie mógł zauważyć, gdzie strzelec spoziera. Celować w ten sposób jest bardzo trudno, gdyż odbywa się to nie okiem otwartem, lecz poprzez rzęsy, nadto nie można zamknąć drugiego oka, żeby nie wzbudzić podejrzenia. Równocześnie musi strzelec poruszać żywo wolną ręką, odwracać głowę, rozmawiać z towarzyszami, ażeby śledzącego utrzymać w przekonaniu, że go się nie odkryło. Gdy lufa znajdzie się w odpowiedniem położeniu, ciągnie się za cyngel.
To jest „strzał z kolana!“ Zdziwi on zawsze towarzyszy, ponieważ strzelec nie może im powiedzieć naprzód, że zamierza wypalić, gdyż zachowaniem swojem, minami i nagłą ciszą naprowadziliby nieprzyjaciela na domysł, że go spostrzeżono. Jest to, jak już zaznaczyłem, najtrudniejszy ze wszystkich strzałów.Gdyby tysiąc doskonałych strzelców w tem się ćwiczyło, mogłoby się zdarzyć, że ani jeden nie byłby pewny celu, zwłaszcza wieczorem. Jednem słowem trzeba latami całemi wprawiać się nieustannie, ale samo ćwiczenie nie wystarczy. Do tego trzeba się urodzić. Ja nauczyłem się od Winnetou strzału z kolana. Oprócz nas dwu znałem zaledwie kilku, których zręczność spotykała się z uznaniem Apacza. Im nawet strzał czasem się nie udawał, on jednak, niedościgniony mistrz we władaniu wszelaką bronią Dzikiego Zachodu, nie chybiał nawet w najciemniejszej nocy. Zresztą wogóle nigdy nie zauważyłem, żeby jego kula minęła kiedy cel swój.
Dziś jeszcze cenię wysoko broń moją. Sztuciec Henry’ego i niedźwiedziówka są teraz jeszcze moją najdroższą własnością. Cenniejszą jednak wydawała mi się zawsze srebrzysta rusznica Winnetou, na którą jeszcze za jego życia patrzałem z pewnego rodzaju szacunkiem, ilekroć brałem ją w rękę. Kiedy go zastrzelono, pochowaliśmy go na koniu ze wszystką jego bronią, a zatem i rusznicą. W kilka lat potem przybyłem tam w pościgu za oddziałem Ogellalajów w chwili właśnie, kiedy Siouksi grób otworzyli, żeby go ograbić, a przedewszystkiem wziąć sobie srebrzystą rusznicę. Po zaciętej walce odpędziliśmy rabusiów. Nie mogłem oczywiście na stale podjąć się opieki nad grobem w dolinie Metsur, dlatego w obawie, że znieważenie grobu się powtórzy, wyjąłem z niego rusznicę i postarałem się, żeby wszędzie o tem się dowiedziano. Gdy Siouksi usłyszeli, że rusznicy niema, nie uszkadzali więcej grobu. Obecnie wisi ta wspaniała strzelba obok mojego biurka. Kiedy o niej opowiadam, mam ją przed oczyma i z żalem przypominam sobie tego, którego ona ani razu nie zawiodła, który był moim najlepszym przyjacielem, w najszlachetniejszem tego słowa znaczeniu!
Umieściłem tu wśród opowiadania tę uwagę, ażeby już teraz usunąć pozorną sprzeczność w tej sprawie. Czytelnicy moi wiedzą, że Winnetou został pochowany ze srebrzystą rusznicą, a słysząc, że mam ją u siebie, nie zechcą czekać, aż w jednym z dalszych tomów opowiem, w jaki sposób ona zmartwychwstała, dlatego przerywam tu akcyę nie należącem do niej wyjaśnieniem.
Winnetou więc zwrócił twarz ku wodzie, a wylot lufy ku zaroślom po drugiej stronie, gdzie ktoś widocznie siedział, kto miał dostać kulą. Ja rozciągnąłem się natychmiast na ziemi i podniosłem w górę prawe kolano. Zacząłem też zaraz obojętną rozmowę z Hammerdullem, udając równocześnie, że poświęcam jej całą uwagę, spuściłem powieki i spojrzałem przez rzęsy na drugą stronę ku zaroślom. Spostrzegłem z przerażeniem pod krzakiem olszyny wylot lufy, wymierzonej do mnie. Zanim zdołałem skierować sztuciec w tę stronę, huknął strzał, a w tej samej chwili wypaliła rusznica Winnetou. Po drugiej stronie zabrzmiał okrzyk. Winnetou trafił, a ja otrzymałem w udo uderzenie, które wyprostowało mi nogę.
Towarzysze zerwali się z miejsc, ponieważ nic nie przeczuwali. Ja wstałem również i rozrzuciłem nogami płonące drzewo, ażeby ogień zgasł i nie wskazywał, gdzie siedzimy, gdyż strzały z zarośli mogły się powtórzyć. Gdy zrobiło się ciemno, rzekł Apacz:
— Niech moi bracia będą cicho i czekają!
W chwilę potem dał się słyszeć w zaroślach trzask, poczem zapanowała cisza. Rzeczka miała w tem miejscu z dziesięć stóp szerokości, ale Winnetou przesadził ją, skoczywszy tak, jak tylko on potrafił i wpadł w zarośla. Ciekawi, co dalej nastąpi, zaczęliśmy nadsłuchiwać uważnie.
Noga mię bolała, a gdy dotknąłem uszkodzonego miejsca, poczułem, że krew ciekła silnie. Byłem ranny. Może w pół godziny od chwili zniknięcia Apacza zabrzmiał z zarośli doniosły jego głos:
— Rozniećcie ogień!
Zesunąłem tlejące resztki, dmuchnąłem w nie kilka razy i dołożyłem chróstu. Gdy płomień buchnął, ujrzeliśmy Winnetou na drugim brzegu strumienia, trzymającego w ręku koniec lassa, do którego przymocowane było ciało leżące obok niego. On nie puszczając lassa z ręki, bez rozbiegu przeskoczył na naszą stronę i zaczął ciągnąć za sobą nieruchome ciało, które oczywiście wpadło do wody. Gdy stanął między nami, rzekł:
— Zobaczyłem po drugiej stronie twarz jakiegoś człowieka i wypaliłem doń z rusznicy. Z nim był towarzysz, przezemnie nie widziany, który także strzelił. Skoczywszy na drugą stronę, by się dowiedzieć, czy niema tam więcej ludzi, usłyszałem, że jeden uciekał. Puściłem się za nim i dobiegłem do miejsca, w którem obozowało pięciu jeźdźców i siedm koni. Zbieg powiedział tym ludziom, że zastrzelił Old Shatterhanda, że jednak Winnetou zabił jego towarzysza. Były to same blade twarze, ani jednego czerwonego, gdyż ów zbieg mówił do nich czystą angielszczyzną. Wszyscy zaczekali pewien czas, a gdy nie nadszedł ten, którego zastrzelił Winnetou, rzekł zbieg: „On nie żyje, bo inaczej byłby przyszedł, albo zawołał o pomoc.“ Winnetou zląkł się, że przyjaciel jego może nie żyje, wrócił tam, gdzie mierzył, a znalazłszy zwłoki zastrzelonego, przywiązał go do lassa i kazał rozniecić ogień. Jakże się ucieszył, widząc brata Shatterhanda przy życiu!
— Co za jedni mogli być ci biali? — zapytał Treskow. — W każdym razie nie trampi, bo ci nie zdążyliby jeszcze tutaj.
Pochyliwszy się nad zabitym, zauważyłem, że niechybna kula Apacza przeszyła mu kość czołową. Był to, co odrazu poznałem, jeden z opryszków Tobyego Spencera. Treskow to potwierdził, bo widział go także u pani Thick w Jefferson-City. Dotąd zwracano uwagę tylko na trupa. Wtem zobaczył Winnetou na trawie ciemne plamy, a poszedłszy za niemi oczyma aż do mnie, zawołał z przestrachem:
— Uff! Mój brat jest ranny, czyli przecież trafiony! Krew płynie silnie! Czy rana niebezpieczna?
— Sądzę, że nie.
— Czy kość nie uszkodzona?
— Zapewne nie, bo mogę stać.
— To osobliwa rana. Mój brat leżał tak na ziemi, że w to miejsce nie powinna była paść kula.
— Ja tak samo myślę. Strzelec spudłował, a kula odbiwszy się od skały, uderzyła mnie w nogę.
— To nie dobrze! Strzały odbite są bardzo bolesne. Muszę zaraz zbadać ranę brata.
— Lepiej później, bo trzeba co rychlej stąd odjechać!
— Czy z powodu tych bladych twarzy?
— Tak. U nas znowu płonie ognisko. Jeśli powrócą, będą mogli nas wygodnie wystrzelać.
— Nie wrócą, ponieważ ten, który uciekł do nich z zarośli, straciwszy towarzysza, był bardzo przerażony. Prawda, że nie powinniśmy tu długo bawić, ale ranę zbadać trzeba. Otwarta jest już długo, przez co brat niewątpliwie dużo krwi utracił.
— W takim razie niech Hammerdull dorzuci do ognia drzewa, ażeby płomień świecił jasno na drugą stronę, a reszta towarzyszy niech pilnuje brzegu z rusznicami, gotowemi do strzału i śle natychmiast kulę, skoro tylko poruszy się jaka gałąź.
Badanie rany dało wynik po części korzystny, po części ujemny. Korzystny o tyle, że kość udowa nie była naruszona, a ujemny dlatego, że rana mogła materyzować. Kula doszła przez mięso aż do kości, a Winnetou wydobył ją nożem. Była z jednej strony spłaszczona i wyrwała powstałą przez to krawędzią ranę nierówną i poszarpała ciało. Groziły mi wskutek tego gorączka, silne bóle i konieczność powolnego leczenia, kiedy każde spóźnienie drogi było niebezpieczne.
Na szczęście miałem w torbie u siodła kilka czystych chustek, z których Winnetou zrobił mi tymczasowy opatrunek.
— Dobrze to — rzekł teraz Apacz, — że mój brat nauczył się znosić cierpienia na wzór czerwonych wojowników. Jeśli nie uda nam się wkrótce nazbierać czitutliszi[27] w dostatecznej ilości, to nastąpi ostre zapalenie. Jeśli jednak znajdziemy, a przedtem denczutataj[28], to spodziewam się, że mając tak silną naturę i zdrową krew, nie ucierpisz zbytnio z powodu zranienia. Na koniu zapewne będziesz mógł teraz jechać?
— Oczywiście!
— To dla bezpieczeństwa opuścimy to miejsce i poszukamy innego. Ale uważaj, żeby rana nie krwawiła!
Ruszyliśmy zatem w dół rzeczki, a po upływie godziny zsiedliśmy z koni i roznieciliśmy znowu ognisko. Czerwoni nasi towarzysze udali się na poszukiwanie ziół dla postrzelonego przyjaciela i brata, Shatterhanda. Świecili sobie przytem smolnemi gałęziami, które na szczęście znaleźli bez trudności.
Dick Hammerdull usiadł przy mnie, zwrócił dobre oczy swoje na mnie, wreszcie z nadmiaru czułości pogłaskał mię po twarzy i mruknął:
— To dyabelski wynalazek te strzelby, zwłaszcza gdy kule trafiają. Czy cierpicie bardzo, mr. Shatterhand?
— Teraz wcale nie — odrzekłem.
— Miejmy nadzieję, że na tem się skończy.
— Tego nie można niestety być pewnym. Każde uszkodzenie musi wyboleć.
— To przykra rzecz! A jednak chętnie wziąłbym wasz ból na siebie. Nietylko ja tak myślę. Nie prawdaż, ty stary szopie, Holbersie?
— Hm! — odrzekł długi. — Wolałbym, żeby mnie kula była dosięgła!
— Czemuż nie usiadłeś tam, gdzie ten drab strzelił? Teraz nie trudno się poświęcać!
— Czy ja jestem wszechwiedzącym, ty spasły grubjaninie?
— Nie podejrzewam ciebie o to, ale skoro ja mówię, że chciałbym cierpieć za Old Shatterhanda, to ty nie musisz żądać tego zaraz dla siebie!
— Wszak pytałeś mnie o to, a ja nie mniej lubię Old Shatterhanda niż ty!
— Czy ja go więcej lubię, czy ty, to wszystko jedno, jeśli go tylko obaj lubimy. Zrozumiano? Gdy złowię tego draba, który tak nieostrożnie strzelił, że głupia kula odskoczyła, to niech trzyma w kupie swoich dwanaście kości!
— Dwieście czterdzieści pięć, kochany Dicku! — poprawiłem go.
— Czemu aż tyle?
— Bo ich tyle człowiek ma.
— Temci lepiej, bo dłużej będzie je zbierał! Dwieście czterdzieści pięć kości! Nie policzyłem jeszcze wprawdzie swoich, ale żebym pod skórą miał ich tyle, tego nigdy nie przypuszczałem!
— Kość a kość to różnica. Są w człowieku małe kostki uszne i kostki Sezama...
— Kostki Sezama? Pozwolę się na miejscu obić, oblać smołą i oskubać, jeśli widziałem kiedy kości sezamowe! Holbersie, ty masz silniejsze kości ode mnie, ale czy znasz swoje kostki sezamowe?
— Never mind! Czy sądzisz, że już kiedy wywracałem swoją skórę, jak rękawiczkę, ażeby policzyć sezamy, które są we mnie? Wystarczy, że je mam. Widzieć i liczyć ich nie potrzebuję.
— Ale ten, który strzelił, musi swoje policzyć, gdy go pochwycę! Chciałbym wiedzieć, kto to był!
— Prawdopodobnie sam Toby Spencer.
— Ładny strzelec!
— Dawniej niezawodnie lepiej strzelał, ale u pani Thick posłałem mu kulę z rewolweru w dłoń, na moje szczęście, albowiem gdyby nie to, byłbym już teraz nie żył. Mierzył on dobrze, ale drżącą ręką pociągnął za cyngiel. Strzał Winnetou był zupełnie inny. Dany z kolana, w ciemności, a jednak trafił w samo czoło. Trampi otworzą jutro oczy szeroko, gdy na tamtem miejscu zobaczą trupa!
— Well! Pomyślą sobie, że tam znajduje się bonanca. Będzie im się zdawało, że zastrzeliliśmy tego draba dlatego, że odkrył placer.
— Być może, iż tak pomyślą. Właśnie urządzona przez was sprawa z bonancą spowodowała moje zranienie.
— Jak to?
— Hałas, jakiego narobiliście, kopiąc jamę, ściągnął tych ludzi.
— Hm! Nie mogę temu zaprzeczyć. Czynicie mi więc wyrzuty?
— Nie. Co się stało, to się już nie odmieni. Ale oto nadchodzą wodzowie!
— Niech się brat Shatterhand cieszy! — rzekł z radością Winnetou. — Znaleźliśmy dużo czitutliszi i trochę denczutataj. Zniesiesz łatwiej uszkodzenie, choć nie bez bólu.
Choć nie bardzo spodziewałem się zupełnej ulgi, jednak uradowały mię jego słowa. Przy obecnym opatrunku nie było można przewidzieć skutków. Byłbym może musiał wyrzec się dalszej jazdy, gdyby nie zaszło było coś gorszego. Znając nadzwyczajną silę leczniczą ziół Winnetou, byłem już pewien, że rana zagoi się prędko i łatwo.
Zdjęto mi opatrunek, wymyto ranę, poczem Winnetou sporządził z miękkiego liścia rodzaj korka, który umoczył w gryzącym soku denczutataj. Roślina ta, podobnie jak nasze cheledonium, należy do pieprzowatych, lecz różni się tem, że niema czerwono-żółtego mlecznego soku, lecz biały i bardziej płynny. Gdy ten korek wkręcano mi w ranę, zdawało mi się, że wkładają tam rozżarzone żelazo. Zwykle zagryzam tylko usta z bólu, ale teraz musiałem się wysilić, ażeby nie stracić obojętnej miny. Winnetou spojrzał na mnie i potrząsając głową, rzekł:
— Wiem, że Old Shatterhand cierpi teraz męki gorsze, niż gdyby był przywiązany do pala. Skoro jednak znosi ten ból tak łatwo, to przy palu śmiałby się chyba głośno. Howgh!
Bolesne zabiegi powtórzyły się jeszcze dwa razy, lecz ból za każdym razem był mniej dojmujący. Potem zakropił Apacz ranę przeźroczystym jak woda sokiem czututliszi, obłożył ranę tem zielem i przewiązał mocno. Ziele to jest z rodziny plantaginei. Tych cudownych roślin nie widziałem ani w Europie, ani nawet na wschodzie Ameryki północnej. Apacze nazywają je także szis-intej-tsi, czyli „rośliny indyańskie“ i twierdzą, że darował je wielki Duch czerwonym synom, gdyż one cofnęły się razem z nim ze wschodu na zachód i z nim wyginą. Nawet Winnetou, wolny od zabobonów, powiedział raz do mnie całkiem poważnie:
— Kiedy umrze ostatni Indyanin, zwiędnie także ostatni liść szis-intej-tsi i nie zazieleni się już nigdy. Dopiero w drugiem życiu zakwitnie znów z czerwonym narodem.
Ci biali, których widział Winnetou, mogli powrócić i szpiegować nas, dlatego zarządziliśmy środki ostrożności, wyznaczając porządek czuwania, od którego mnie jako rannego zwolniono. Choć chory, spałem aż do rana, a zbudziło mię uczucie szarpania w nodze i uczucie suchości. Winnetou zajął się znów swoimi obowiązkami chirurga, zalawszy ranę już tylko drugim sokiem. Po śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Przedewszystkiem należało zbadać, kim byli owi biali. Przeprawiwszy się przez Creek, podążyliśmy dalej powoli, ażebym ja się nie zmęczył, Apacz zaś pocwałował naprzód, żeby odszukać trop białych. Niebawem powrócił do nas i zaprowadził nas na ten ślad, który biegł preryą w naszym kierunku, czego zresztą spodziewaliśmy się, wiedząc, że Toby Spencer zmierzał także do parku Sto Louis. Oczywiście trzymaliśmy się dalej tego tropu.
Prerya była niewielka, nadto równiny, które są często tak nudne, choć czynią wrażenie oceanu, kończyły się nareszcie. Znalazłszy się w pobliżu przedgórzy, musieliśmy teraz wyrzec się jazdy w prostym kierunku. Na szczęście znaliśmy dobrze drogi i wąwozy, które mieliśmy odszukać. Chodziło o to, żeby dotrzeć do t. zw. kontynentalnego szlaku, czyli drogi, wówczas zapomnianej, a uczęszczanej dawniej silnie przez westmanów i wijącej się w niezliczonych skrętach między górami.
Ponieważ minęliśmy grunt trawiasty, przeto trudniej było odczytywać ślady, które nieraz na czas dłuższy zupełnie znikały, by tak samo nagle nanowo się pokazać. Z tego wywnioskowaliśmy, że jadący przed nami zdążali także do szlaku kontynentalnego.
Należy jeszcze wspomnieć, że ilekroć przejeżdżaliśmy obok źródeł lub rzek, zsiadałem z konia, ażeby ranę ochłodzić. Nie traciłem jednak przytem wiele czasu dzięki pewnemu pomysłowi. Oto związawszy sobie rzemieniem pod kolanem but tak mocno, że dolna jego część była dokładnie zamknięta, napełniałem górną część cholewy wodą, która wystarczała zwykle, dopóki nie było świeżej. Czasem wcale nie zsiadałem, tylko prosiłem towarzyszy, żeby mi nabrali wody.
Nikt nie uwierzy, jakie wrażenie sprawiają Rocky-Mountains, kiedy się przez długi czas dzień za dniem pędziło ku widnokręgowi dalekich, nieskończonych napozór, równin. Na sawannie ucieka widnokrąg ciągle w dal, w nieskończoność, znużone oko z tęsknotą szuka stałego oparcia, lecz go nigdzie nie znajduje. Człowiek czuje się źdźbłem w tem bezgranicznem morzu trawy i staje się Ahasverem, wołającym o spoczynek bez nadziei, że życzenie jego się spełni. Wreszcie po dniach tęsknoty i niezaspokojonych pragnień wynurzają się szare zasłony, za któremi oko piętrzy sobie góry ku niebu. Te zasłony wierne są, dotrzymują słowa, a nie cofają się przed podróżnym, przeciwnie wyglądają, jakby nań czekały, a nawet naprzeciw wychodziły. Im bardziej zbliża się do nich człowiek, tem przeźroczystsze stają się te zasłony, podnoszą się zwolna coraz wyżej, wreszcie odkrywają wspaniałości, piękniejsze od tych, które obiecywały. Oko zdobywa teraz oparcie, a życie barwy i kształty. Jeśli sawanna podobna była do tafli bez początku i końca, na której czytać było można wzniosły napis runiczny: „Ja pan, jestem alfą i omegą“, to teraz biją z ziemi hymny, brzmiąc radośnie: „Niebiosa głoszą cześć Boga, a góry pokazują dzieło rąk jego. Dzień opowiada to dniowi, a noc nocy obwieszcza!“ Temu hymnowi skał wtóruje dusza człowieka, ręce składają się same, a usta otwierają się do modlitwy: „Panie, jak wielkie i liczne są dzieła twoje! Urządziła je twoja mądrość, a ziemia pełna jest twej miłości i dobroci!“
Zupełnie tak samo ja odczuwałem, ilekroć z równin wjeżdżałem w te góry. Tysiące ludzi pięło się na nie, by z bronią w ręku bezlitośnie mordować boskie stworzenia; tysiące wdzierają się teraz jeszcze, olśnieni zwodniczym blaskiem złota i srebra i narażają dane im przez Boga życie dla zgubnej mamony. Czy dużo było między nimi takich, którzy, znając słowa biblii: „wznoszę oczy moje na góry, na których mieszka me zbawienie i pomoc“, myśleli przytem o prawdziwem zbawieniu i o prawdziwym pomocniku?
Jechałem zdala za towarzyszami, żeby mi rozmową swoją nie przeszkadzali w rozmyślaniu. Światło z gór podnosiło błogi nastrój mej duszy, Góry Skaliste bowiem barwniejsze są i więcej mają światła, niż wszystkie inne na ziemi. Nie jest to majestatycznie dumna masa Alp, ani epicka Pirenejów, ani też nieprzystępna, przygniatająca Himalajów, lecz wyniosłość, która z poważną godnością, łagodnie, uśmiechnięta na nas spogląda. Grecy starożytni wyznaczyli bogom swoim Olimp na mieszkanie, a Indyanin wierzy, że w Górach Skalistych mieszka jego dobry, wielki Manitou.
Nie jechaliśmy dziś wśród samych gór, lecz dopiero u ich podnóży, a jednak jakaż wspaniałość roztaczała się dokoła nas! Za każdym załomem podnosiła się nowa zasłona i nowy ukazywał się obraz. Wysoki las wyciągał ku nam ręce, jakby chciał wołać: „Witajcie! Mój dom to świątynia, nie zbudowana ręką ludzką“. Wody górskie to nie leniwe rzeki sawanny. Przeźroczne i jasne, doganiały nas w podskokach i pluskały, jakby nas ostrzegały: „Jak w górze szukasz mojego źródła, tak szukaj zawsze przyczyny wszelkiego bytu!“ Wichry, które nam w twarz wiały, szemrały do nas: „Nie wiesz, skąd przybywamy i dokąd dążymy. Kieruje nami Pan wszechrzeczy. Taksamo jest z życiem człowieka. Nie znasz jego początku, ani przebiegu. Zna je tylko pan, który nim władnie!“
Prawda, kochany czytelniku, że wydaję ci się zbyt pobożnym? Jeśli tak sądzisz, to się mylisz. Zbyt pobożnym nie jestem. Prawdziwa pobożność nie zna nadmiaru; nie da się zmierzyć. Jestem zawsze wesół i swobodny i wiem, czemu zawdzięczam tę pogodę ducha. Nie bierz mi tego za złe, że myśli i uczucia, które przepełniały mą duszę na Dzikim Zachodzie, spisuję tu w ojczyźnie, ujarzmionej cywilizacyą. Co tam przeżyłem i zdziałałem, to były wyniki moich myśli i uczuć, a skoro opowiadam ci skutki, nie mogę zataić przyczyn. Zresztą czytelnik ma prawo zajrzeć do serca autorowi, a ten powinien je trzymać dlań zawsze otworem. Jeśli książka ma osiągnąć swój cel, musi mieć duszę, a to duszę autora. Jeśli z niej nie bije szczerość pisarza, to wolę jej nie czytać.
Było już popołudniu, kiedy nieopodal lasu dojechaliśmy do szlaku kontynentalnego. Znaliśmy miejsce, które obraliśmy za cel podróży, w przekonaniu więc, że nie zbłądzimy, skręciliśmy na tę drogę. Niebawem znaleźliśmy się w lesie, pełnym wysokich, wspaniałych jodeł, gdzie spotkaliśmy jeźdźca, w lekkiem, płóciennem ubraniu i sombrerze, który to rodzaj kapeluszy powszechnie noszą w Colorado.
Był to młodzieniec, lat może dwudziestu, uzbrojony tylko w nóż, który mu tkwił za pasem. Ujrzawszy nas, zatrzymał konia, mierząc nas bystrym wzrokiem. Zanim dojechaliśmy doń, pozdrowił nas pierwszy:
— Good day, gents! Czy wolno zapytać, dokąd zdążacie?
— W górę — odpowiedziałem.
— Jak daleko?
— Dopóki się nie ściemni i dopóki nie znajdziemy dobrego miejsca na obóz.
— Widzę między wami białych i czerwonych. Jak się nazywacie?
— Dlaczego o to pytacie?
— Bo szukam pomocy, a spodziewam się jej tylko od gentlemanów.
— W takim razie dobrze trafiliście. Ja jestem Old Shatterhand, a...
— Old Shatterhand! — przerwał mi pospiesznie. — Ja myślałem, że już nie żyjecie.
— Kto wam to powiedział?
— Ten, który was wczoraj wieczorem zastrzelił.
— Gdzież on jest?
— U nas.
— To znaczy?
— Zaraz się dowiecie, sir. Jeśli jesteście tym, do którego owi ludzie strzelali, to mogę wam zaufać. Mój ojciec jest kowalem. Wybraliśmy się tu niedawno, bo teraz można na tej drodze dobrze zarabiać. W górach odkryto nowe obfite pokłady złota i codziennie przechodzi mnóstwo ludzi, którzy potrzebują kowala. Dotąd powodziło nam się wcale dobrze. Jesteśmy zadowoleni ze swego losu, jedno tylko nas martwi, że czasem zatrzymują się u nas ludzie, którzy tylko w bardzo małej mierze zasługują na nazwę gentlemanów. Jeszcze gorsi są ci, którzy dziś przed czterema godzinami do nas przyjechali. Zażądali wykonania pewnych robót, a teraz nie chcą zapłacić. Siostrą moja musiała się przed nimi ukryć z powodów, których można łatwo się domyśleć. Ojca nam zamknęli, a mnie kazali wydać wszystko, co tylko było w domu do jedzenia i picia. Mięsem, mąką i chlebem rzucają po ziemi, a flaszkami w powietrze, zanim je wypróżnią. Udało mi się jakoś umknąć, postanowiłem bowiem pójść po brata, który łowi ryby w dolinie!
— Czy wiecie, jak się nazywają wasi goście?
— Jeden Spencer, a drugi „generał“.
— Well! Szczęście wasze, żeście na nas trafili. Nie potrzebujecie sprowadzać brata. My wam pomożemy. Chodźcie z nami!
Zawrócił i pojechał dalej z nami. Wkrótce skończył się las po prawej stronie drogi, a po lewej ciągnął się nie o wiele dalej, zataczając łuk. Zatrzymaliśmy się pod ostatniemi drzewami, gdyż w odległości pół strzału stał przy drodze dom, w którym zaraz rozpoznaliśmy kuźnię. Do niej przytykało ogrodzenie, w którem znajdowały się konie.
Zewnątrz domu nie zauważyłem nikogo. Widocznie opryszki byli jeszcze w izbie.
— Najlepiej będzie ich zaskoczyć — rzekłem do Winnetou i towarzyszy. — Popędzimy cwałem do domu, zeskoczymy z koni, wpadniemy do wnętrza, chwycimy ich strzelby i rozkażemy: hands up! Mr. Treskow zostanie przed drzwiami przy koniach!
Zarządziłem to dlatego, że on nie był westmanem i mógł przy hands up! popełnić błąd. Zarazem chodziło o to, żeby pilnował koni. Towarzysze puścili się naprzód, a gdy ja chory wstąpiłem do domu i z pierwszej izby popatrzyłem przez otwarte drzwi do drugiej, stali już opryszkowie z rękami podniesionemi w górę. Winnetou komenderował właśnie:
— Kto rękę spuści, dostanie kulą w łeb! Niech Szako Matto poodbiera im strzelby!
Gdy to wykonano, zawołał znowu Apacz:.
— Hammerdull powyjmuje im inną broń z za pasa!
Gdy ten rozkaz spełniono, rzekł:
— Usiądźcie wzdłuż ściany jeden obok drugiego! Ręce możecie spuścić, ale kto wstanie, temu wpakuję kulę!
W tej chwili ja rozsunąłem Apanaczkę i Holbersa, stojących przedemną i wystąpiłem na środek. Na ten widok zabrzmiał okrzyk przerażenia:
— Do kroćset! Old Shatterhand!
Był to Spencer. U pani Thick nie znał mnie, wczoraj jednak, gdy strzelał do mnie, powiedział towarzyszom moje nazwisko, a teraz znów je wymienił. Skąd to pochodziło? Ale to pytanie było narazie rzeczą uboczną, główną był on sam.
— Umarli wstają! — powiedziałem doń surowo. — Mierzyliście źle!
— Ja? — zapytał.
— Nie wypierajcie się napróżno, bo nic wam to nie pomoże! Czy przypominacie sobie słowa, któremi pożegnaliście mnie w Jefferson-City?
— Już... nie... wiem — wyjąkał.
— To ja pomogę waszej pamięci. Zagroziliście mi właściwie, mówiąc: „Zobaczymy się jeszcze, ale wtedy ty podniesiesz ręce do góry, psie jeden!“ Dziś widzimy się znowu, a kto podniósł ręce, wy, czy ja?
Patrzył przed siebie w milczeniu, z twarzą podobną do pyska buldoga, który dostał baty.
— Dziś — podjąłem rozmowę nanowo — oczywiście inaczej się policzymy, aniżeli wówczas, kiedy to mieliście wyrównać tylko wypitkę i szklankę zbitą. Zraniliście mnie, a to płaci się krwią!
On zaś odparł:
— Nie strzelałem do was!
Na to wydobyłem rewolwer, wymierzyłem doń i rzekłem:
— Przyznajcie się! Jeśli raz jeszcze skłamiecie, wystrzelę! Wyście to byli?
— Nie... tak... nie... tak, tak, tak! — krzyczał tem bojaźliwiej, im bardziej zbliżałem mu rewolwer do głowy.
— Wasze podstępne zachowanie się przepłacił wasz towarzysz życiem. Czem wynagrodzicie mi ranę, którą wam zawdzięczam?
— Wyrównaliśmy tylko swoje rachunki! — odparł zuchwale.
— Jakto?
— Wy kulą strzaskaliście mi dłoń!
Na dowód podniósł zawiniętą prawą rękę.
— Kto temu winien?
— Wy! Któż inny?
— Wy chcieliście do mnie strzelić, a ja was uprzedziłem w obronie własnego życia. Mogłem was wtedy nawet zastrzelić, zamiast tylko zranić. Co was zmusiło wczoraj do strzału?
Milczał.
— Gdzie jest generał?
Douglasa w izbie nie było, dlatego spytałem o niego.
— Nie wiem — odparł.
— Wiecie to z pewnością!
— Nie wyjawił nam, gdzie wychodzi!
— Wyszedł?
— Tak.
— Kiedy?
— Na krótko przed waszem zjawieniem się.
— Wy wiecie, dokąd poszedł! Ponieważ się wypieracie, przeto załatwię się z wami krótko. Poprostu zastrzelę was!
Zobaczył znów mój rewolwer przed swoją twarzą. Tacy ordynarni, a gwałtowni ludzie zwykle nie odznaczają się prawdziwą odwagą. Mógł on sobie pomyśleć, że nie strzeliłbym, choćby się wypierał dalej, lecz tchórzostwo wydusiło zeń przyznanie:
— Chciał ścigać syna kowala.
— Dlaczego?
— Bo sądził, że on ludzi sprowadzi.
— W takim razie nie oddalił się na krótko przed nami?
— Nie.
— A kiedy?
— Zaraz po ucieczce tego młodziana.
— Pieszo?
— Konno, ponieważ młodzieniec także nie poszedł pieszo.
— W którym kierunku?
— Na to nie uważaliśmy.
— Well! Sprawa wyjaśni się wkrótce.
Wyszedłem, by pouczyć Treskowa jak ma postąpić w razie zjawienia się generała. Obok stał syn kowala, który nie wrócił do izby z ostrożności. Z lewej strony nadeszła dziewczyna.
— Kto to? — spytałem młodzieńca, wskazując na nią.
— Moja siostra — odpowiedział.
— Która ukryła się była przed opryszkami?
— Tak.
— Muszę ją o niektóre rzeczy zapytać.
Gdy zbliżyła się do nas, pocieszył ją brat, że nie potrzebuje już niczego się obawiać, ponieważ my z nimi jesteśmy.
— Gdzie siedzieliście, miss? — spytałem ją.
— W lesie — odpowiedziała.
— Przez cały czas?
— Nie.
— A gdzież?
— Widząc brata odjeżdżającego, chciałam pobiec za nim. Wtem wyszedł z domu człowiek, którego towarzysze jego nazywali „generałem“, wziął z ogrodzenia swego konia i podjechał ku mnie. Ja zaczęłam uciekać, lecz on dopędził mnie, gdy dobiegałam do lasu.
— A potem? — zapytałem znowu, gdy zamilkła na chwilę.
— Potem przybyli jeźdźcy do naszego domu.
— Myśmy to byli. Czy „generał“ nas zobaczył?
— Tak. Przestraszył się widocznie bardzo, bo zaklął okropnie.
— Czyby nas poznał?
— Zdaje się. Wspominał coś o niejakim Old Shatterhandzie i Winnetou.
— To rzeczywiście nas poznał. Szkoda, że tak się stało! A co potem uczynił?
— Odjechał.
— I nic już więcej nie powiedział?
— Dał mi jeszcze polecenie.
— Do kogo?
— Do Old Shatterhanda.
— To znaczy do mnie. Jakież to polecenie?
— To właściwie... obraziłoby was pewnie, sir.
— Bądźcie o to spokojni i powtórzcie mi dokładnie każde słowo!
— Nazwał was największym łotrem na świecie i oświadczył, że nie miałby nic przeciw temu, gdybyście jego towarzyszy powywieszali, lub w inny sposób zabili, że jednak z wami jeszcze sam się policzy.
— To wszystko?
— Wszystko. Przez to, że was nazwał łotrem, napędził mi strachu przed wami. Gdybym była nie widziała, że brat stał przed drzwiami długo i spokojnie, z czego wnioskowałam, że mi nic nie grozi, byłabym jeszcze nie przyszła.
— Nie bójcie się niczego! Nic wam się nie stanie.
Wróciłem do izby, a syn kowala poszedł za mną.
— Czy wiecie już, gdzie generał? — zawołał do mnie Spencer.
— Uciekł — odparłem mu.
— Ach! Naprawdę? — rzekł wesoło.
— Tak. Ja nie ukrywam prawdy, jak wy, lecz mówię ją odrazu.
— Dzięki Bogu! Wobec tego nie wpadnie już wam w ręce.
— Dziś nie, ale później tem pewniej. Za to wy nam nie umkniecie!
— Pshaw! Wypuścicie nas prędko na wolność!
— Dlaczego?
— Ze strachu przed nim.
— Przed tchórzem, który drapnął, gdy tylko nas zobaczył?
— On zemściłby się za nas.
— Nie łudźcie się! On zadowolony, że was się pozbył!
— To kłamstwo!
— Pshaw! Zawiadomił mię przez córkę kowala, że nie dba o to, jeśli was powywieszam, albo w inny sposób pozabijam.
— Nie wierzę!
— Co wy o tem sądzicie, to mi obojętne. Teraz przystępuję do innej sprawy. Gdzie gospodarz tego domu?
— W piwnicy — odpowiedział syn, wskazując drewniane drzwi, umieszczone w podłodze.
— Tam go zamknięto?
— Tak.
— Przemocą?
— Pokonali go i wrzucili na dół.
— Wypuśćcie go!
Nie było klucza. Spencer wypierał się z początku, że go schował, ale ze strachu przed rewolwerem wydał wkońcu.
Gdy otworzono drzwi do piwnicy, wyszedł z niej kowal, postać długa i koścista. Niewątpliwie opryszkowi niemało się nabiedzili, zanim wtrącili go do tego wiezienia. Ślady walki były widoczne u niego, bo twarz miał pobitą, podrapaną i okrwawioną. Rzuciwszy okiem dokoła i domyśliwszy się, że ja kieruję wszystkiem, zwrócił się do mnie:
— Kto wypuścił mnie z piwnicy?
— My — odpowiedziałem.
— Jak się nazywacie?
— Ja Old Shatterhand.
— Słynny westman?
— Tak.
— A ci czerwoni? Czy można im zaufać?
— Sławni wodzowie swoich plemion, przyzwyczajeni do obrony uciśnionych.
— Well! Przybyliście panowie w sam czas! Czy to nie okropne, żeby czerwoni musieli bronić uczciwego człowieka przed białymi łotrami? Nie wyobrażacie sobie, co to za nędzne zbóje!
— Znamy ich dobrze!
— Co?
— My także mamy z nimi rachunki.
— Czy wielkie?
— Dość. Ten drab z pyskiem buldoga strzelił wczoraj do mnie, żeby mnie zabić.
— Dzięki Bogu!
— Jakto? Dziękujecie Bogu za to, że ten opryszek wykonał na mnie zamach? Darujcie, ale to niezbyt uprzejme z waszej strony!
— Wcale nie! Dziękuję Bogu podwójnie, po pierwsze za to, żeście nie zginęli, albowiem mogliście przybyć tu i mnie uwolnić, a powtóre za to, że do was strzelono, bo teraz macie prawo krótko się załatwić ze skrytobójcą, choć was nie trafił.
— Trafił właśnie!
— Ale po was tego nie widać!
— Kula ugodziła mię w udo, powodując ciężką ranę w nodze. Widzicie tu krew?
— Dzięki Bogu!
— Znowu dziękujecie?
— Po raz trzeci!
— Za co?
— Że jesteście ranni.
— Teraz jesteście rzeczywiście bardzo mili!
— To zależy od zapatrywania! Jeśli istotnie was trafił, przypłaci to gardłem, a mnie to niezmiernie cieszy!
— A co mnie z tego?
— Świadomość, że na świecie będzie o jednego łotra mniej.
— Czy to złagodzi mój ból i czy wyleczy ranę?
— Chcecie może puścić go wolno?
— Ani mi się śni!
— Powiedzcie więc, co z nim zrobicie?
— Złożymy sąd preryowy, który rozstrzygnie sprawę.
— To słusznie! Czy mnie przyjmiecie do sądu?
— Wy musicie doń należeć. Wszak wam także krzywdę wyrządzili.
— Niemałą! Jeśli będę mógł, to wbiję ostatni gwóźdź do ich trumny. Kiedy zwołacie sąd?
— Jak najrychlej!
— Najlepiej zaraz!
— Zgoda!
— Gzie?
— Przed domem. Sąd preryowy powinien ile możności odbywać się pod gołem niebem.
— To nam draby uciekną!
— Niech spróbują! Zresztą możemy ich skrępować.
— Well! To mi się podoba. Mam dość rzemieni i sznurów.
— Czy przynieść je? — spytał syn skwapliwie.
— Tak. Wiszą na dworze.
Na to zabrał głos Toby Spencer:
— Nie udawajcie, że urządzicie nad nami rozprawę i wydacie wyrok na nas! Wy tego nie potraficie. My nie pozwolimy, żeby nas związano!
Na to przystąpił doń kowal, podsunął mu kościstą pięść pod sam nos i zagroził:
— Milcz kanalio! Jeśli będziesz się nadymał, to przed sądem jeszcze potańczę ja z tobą. Zrozumiałeś?
Gdy syn przyniósł rzemienie i sznury, wydałem rozkaz:
— Krępujcie ich po kolei! Kto spróbuje się bronić, dostanie baty!
— Ślicznie! — cieszył się kowal. — Mam na dworze kilka zgrabnych kijów. Syn zaraz je przyniesie!
Syn wyszedł i wrócił z kijami.
To poskutkowało. Pojmani klęli wprawdzie, na czem świat stoi, lecz nie stawiali czynnego oporu. Wkrótce też leżeli na ziemi powiązani. Nakazawszy synowi kowala, żeby ich surowo pilnował, wyszliśmy na dwór. Miałem zamiar zabrać tam także opryszków, lecz zaniechałem tego, bo byłoby to zbyt kłopotliwe.
Teraz wystąpiły znów dawne przeciwieństwa w ocenianiu winy zbrodniarzy. Ja sam, jako zraniony, nie miałem zamiaru powodować się bardzo litością, wszyscy jednak, z wyjątkiem Winnetou, domagali się śmierci przynajmniej Toby Spencera, lecz ja nie mogłem i nie chciałem na to się zgodzić. Nastąpiła długa, ożywiona narada, wkońcu zerwał się kowal i zawołał:
— Ja widzę, że nie skończymy sądu i do jutra. Do tych ludzi mam prawo ja przedewszystkiem, bo do mnie wtargnęli jak dzicy, spustoszyli wszystko, a mnie zranili. Patrzcie na moją twarz pokrwawioną! Wy, mr. Shatterhand, jesteście mi zbyt łagodni. Przyznałbym wam ostatecznie słuszność, ale wzamian spodziewam się, że wy przyjmiecie moje wnioski.
— Co wy radzicie? — spytałem.
— Najpierw, że ja z ich własności wynagrodzę sobie wszystko, co oni mi zniszczyli. Czy zgadzacie się, sir?
— To rozumie się samo przez się, że należy wam się odszkodowanie.
— Well! Teraz kolej na Spencera, który najwięcej zawinił. Wy nie chcecie pozwolić, żeby go zabić, ponieważ nie zamordował was, tylko zranił. Uważam to za słabość z waszej strony, bo na Dzikim Zachodzie nie oszczędza się morderców, bez względu na to, czy zamach się uda, czy nie. Mimoto możemy okazać mu łaskę. Zasłużył wprawdzie na śmierć, niech jednak nie będzie wprost zabity, lecz skorzysta z możności obrony.
— Jak sobie to wyobrażacie?
— Niech walczy o swoje życie!
— Z kim?
— Ze mną.
— Na to nie możemy przystać.
— Dlaczego?
— Bo to człowiek olbrzymiej siły.
— Pshaw! Ja także nie dziecko! Wpakowali mię oni wprawdzie do piwnicy, ale napadli na mnie znienacka i w sześć osób.
— Macie silne kości, ale walka jest mimoto nierówna.
— O ile?
— To łotr, którego nie byłoby szkoda, a wy jesteście człowiekiem honoru, ojcem dzieci. Wam nie wolno wystawiać życia na szwank dla takiego draba.
— Nie uczynię też tego. Nierówność, o której mówicie, złagodzi się przez broń, której użyjemy do walki.
— Jakaż to będzie broń?
— Młoty kowalskie.
Młoty kowalskie! Co za myśl! Miała to więc być walka Cyklopów!
Przyznaję otwarcie, że walka ta mnie, westmanowi, wydała się bardzo zajmującą, ale jako człowiek sądziłem, że należy ją potępić. Chwiejność w mojem zapatrywaniu nie doszła jednak do jakiegoś pewnego rozstrzygnięcia, gdyż towarzyszom moim podobał się wniosek kowala. Tego rodzaju pojedynku nie wolno było odrzucić wedle zwyczajów sawanny, zwłaszcza że widok byłby wspaniały, gdyby grubokościsty kowal i Toby Spencer, siłacz poprostu, ruszyli na siebie z młotami w ręku! Wszystkim uśmiechała się nadzieja niezwykłego widowiska, a Hammerdull zawołał:
— Cudowna, wspaniała myśl! Jakich to czaszek potrzeba, żeby wytrzymały takie ciosy! Ja głosuję za tem! A ty, stary szopie, Holbersie?
— Hm! Jeśli sądzisz, że takie kucie pociągnie za sobą piękniejsze skutki, aniżeli, gdyby się przeciwnicy wytrzepali w rękawiczkach, to przyznaję ci słuszność, kochany Dicku — odrzekł długi.
Reszta zgodziła się także, nawet wódz Apaczów. Wobec tego i ja nie mogłem dłużej się opierać.
Osobliwy ten pojedynek może odbyć się tylko na wolnem powietrzu, musiano więc opryszków wyprowadzić. Dowiedziawszy się, co postanowiono, nie chcieli początkowo w to wierzyć, ale wyzbyli się swych wątpliwości bardzo prędko. Spencer sprzeciwiał się stanowczo, oświadczając, że pod żadnym warunkiem nie będzie walczył. Na to rzekł kowal:
— Czy chcesz walczyć, czy nie, to mnie nic nie obchodzi. Skoro dadzą znak, ja uderzę, a ty jeśli się nie obronisz, będziesz trupem. Z takim łotrem trzeba się załatwić na krótkiej drodze!
— Ależ to czyste morderstwo!
— A to było co innego, kiedy wczoraj strzeliłeś do Old Shatterhanda?
— A wam co do tego?
— Ja walczę właśnie zamiast tego gentlemana.
— Czemu on sam tego się nie podejmie?
— Bo chce ciebie oszczędzić, na co ty nie zasługujesz. Gdyby on przystąpił do pojedynku z tobą, śmierć twoja byłaby pewna. Ze mną możesz jeszcze spodziewać się zwycięstwa.
Rowdy zmierzył postać kowala badawczem spojrzeniem, poczem rzekł:
— A co stanie się ze mną, jeśli was zabiję?
— Nic. Zwycięzca będzie wolny.
— I będzie mógł pójść, dokąd zechce?
— Pójść, ale nie pojechać.
— Czemuż to?
— Ponieważ wszystko, co macie, należy odtąd do mnie.
— Jakiem prawem?
— Jako odszkodowanie za moją własność, którą mi zniszczyliście.
— Czy konie także?
— Oczywiście.
— To kradzież, to oszustwo! To prosta grabież!
— Pshaw! Szkody, wyrządzone przez was, muszą być zapłacone. Pieniędzy zapewne nie macie, bo chełpiliście się kilkakrotnie, że wyjedliście mi wszystkie zapasy, a nie będziecie mogli zapłacić. Wobec tego muszę zabrać się do waszych rzeczy.
— Ależ one przedstawiają daleko większą wartość, aniżeli to, co wam się należy!
— Tego ja tak dokładnie nie biorę. Wy także nie krępowaliście się względami na to, co sprawiedliwe i słuszne. Teraz poniesiecie skutki swego postępowania.
— Czy rzeczywiście postanowiliście tak uczynić?
— Człowiecze, nie pytaj w tak głupi sposób! Nie myślimy wcale żartować z wami!
Na to zwrócił się Spencer do mnie, uważając mnie widocznie za najłagodniejszego:
— A wy gotowi jesteście dopuścić do tak strasznej niesprawiedliwości?
— Odwołujecie się do mnie? — spytałem w tonie zdumienia.
— Oczywiście!
— Do mnie, do którego strzeliliście wczoraj?
— Pomimoto! Grabież, która ma być na nas spełniona, nie ma nic wspólnego z tym strzałem!
— A ja z wami. Powinniście to zrozumieć! To niech was wszystkich, od pierwszego do ostatniego, dyabli porwą! Jeśli w ten sposób doprowadzicie mnie do ostateczności, to nie sądźcie, że postąpię łagodnie z tym szkieletem! Czaszka jego jest już jakby w kawałkach. Zaczynajmy!
Buldocza jego twarz poczerwieniała, a zęby zgrzytnęły głośno.
— Przyniosę młoty — rzekł kowal — a potem tak zacznę go kuć, że się rozżarzy.
Poszedł do kuchni, a ja za nim, by mu dać pewną radę.
— Miejcie się na baczności, sir! Spencer drab silny i niebezpieczny!
— Pshaw! Jestem spokojny. On mi nic nie zrobi.
— Nie ufajcie sobie zanadto! Wyobrażam sobie, że zamierzacie tylko uderzać.
— A cóż innego mam robić?
— Musicie być na to przygotowani, że on nie tylko będzie uderzał, lecz także rzuci młotem.
— Przed tem ja się zastrzegę!
— On mimo to może tak zrobić, a gdyby się to raz stało, skutków nie będzie można już zmienić. Czy zawadzałoby wam to, gdyby młot przywiązać do ręki.
— Nie zawadzałoby. Czy to potrzebne?
— Chodzi o to, żeby nieuczciwy nie miał przewagi nad uczciwym przez możność rzucenia młotem. Czy zgadzacie się na to?
— Oczywiście. Byle tylko mieć dość swobody do władania trzonkiem.
— Już ja o to się postaram, bo ja młoty przywiążę. A zatem chodźcie!
Gdy wróciliśmy na miejsce, zastaliśmy Spencera już rozwiązanego. Winnetou stał przed nim z odwiedzionym rewolwerem, grożąc mu:
— Jeśli blada twarz uczyni jakikolwiek ruch w celu ucieczki, strzelę natychmiast!
Przywiązałem obu przeciwnikom młoty do rąk w ten sposób, że mogli nimi swobodnie poruszać, ale nie rzucać. Potem, dobywszy rewolweru, powtórzyłem groźbę Apacza.
Położenie było wysoce przykre i niepewne. Utworzyliśmy koło, w którem zapaśnicy stanęli blizko siebie. W rękach mieli młoty o jednakiej ciężkości i mierzyli się wzajem oczyma. Kowal był spokojny i zimny, Spencer zaś bardzo rozdrażniony.
— Nie zaczynać, zanim ja nie dam znaku! — rozkazał Winnetou. — Każdy może korzystać ze wszystkiego i używać rąk wolnych!
— To dobrze, to bardzo dobrze! — cieszył się Spencer. — Teraz mi nie ujdzie!
— Tak — zawołał jeden z jego towarzyszy. — Jeśli ci wolno chwytać także drugą ręką, to już po nim. Weź go za gardło, żeby oddech stracił!
— Zamknij dziób! — krzyknął na niego Hammerdull. — Kto cię prosił o rady? Możesz przypatrywać się spokojnie, ale nic nie gadaj!
— Oho! Mówić chyba wolno! Na cóż mam usta?
— Czy je masz, czy nie, to wszystko jedno, ale je zamknij, bo wepcham ci knebel w zęby! Zapamiętaj to sobie!
Ja oczywiście niemniej niż reszta towarzyszy ciekaw byłem wyniku walki. Toby Spencer miał większą siłę, a kowal większą wprawę we władaniu tą niezwykłą bronią, nadto okazywał więcej zimnej krwi, rowdy natomiast rozdrażniał się coraz bardziej, im dłużej to wszystko trwało.
Syn kowala stał z siostrą w naszem gronie, a w twarzach obojga nie było ani śladu obawy o ojca, co i mnie uspokoiło co do niego.
— Można zacząć! — rzekł Winnetou.
Spencer rozmachnął się odrazu do ciosu, chcąc zarazem wolną ręką chwycić kowala za gardło. Nie zastanowił się nad tem, że ruch ten musiał osłabić uderzenie. Kowal odbił cios tak, że młoty odskoczyły od siebie, a młot kowala, spadając w dół, uderzył Spencera w lewą rękę tak mocno, że rabuś aż zawył z bólu.
— Psie! — ryknął. — Jeśli mi się nie udało za pierwszym razem, to teraz cię wezmę! Zamachnął się z całej siły, skoczył naprzód i uderzył, kowal zaś ustąpił na bok, wskutek czego młot przeciął powietrze, a siła uderzenia tak pociągnęła rowdyego do ziemi, że odsłonił zgięte plecy.
— Teraz, ojcze! — zawołał syn.
Wezwanie to było zbyteczne, gdyż kowal wykonał młotem ćwierć obrotu w stronę przeciwnika i powalił go jednem uderzeniem na ziemię. Zaraz potem podniósł rękę do powtórnego ciosu, ale stanął, zwróciwszy wzrok na leżącego na ziemi wroga, który drgał kurczowo rękoma i nogami, wydając charczące jęki. Na to opuścił kowal rękę, roześmiał się krótko i wzgardliwie i rzekł:
— Otóż leży ten drab! Mógłbym mu czaszkę rozwalić, nie uczynię tego jednak, bo nie może się bronić. Wystarczy mu to, co dostał!
Istotnie Spencer miał dość. Nie był ogłuszony, ani zabity, ale wyglądał, jakby władzę w członkach utracił. Dopiero po upływie dłuższego czasu odzyskał zdolność do ruchów. Podniósł się zwolna na jednej ręce, bo druga była słaba.
— Prze... klę... — wyjąkał, nie mogąc więcej nad te dwie zgłoski przecisnąć przez zęby. Oczy krwią mu nabiegły, a w twarzy przebijał się wyraz zwierzęcej wściekłości.
— Strzaskałem mu łopatkę — rzekł zwycięzca. — Może od tego nie zginie, ale przynajmniej nie będzie mógł w przyszłości znęcać się nad spokojnymi ludźmi. Odwiążcie mi młot!
Rowdy stał już prosto, lecz chwiał się w różne strony. Zdawało się, że siły zupełnie go opuściły, a wróciła mu tylko mowa, bo zaczął tak przeklinać, że przyłożyłem mu rewolwer do głowy, mówiąc:
— Milcz, bo kulę ci w łeb wpakuję!
Spojrzał mi w twarz ze śmiechem, splunął przede mnie i pochwiał się do swych towarzyszy, gdzie obsunął się na ziemię. Hammerdull związał go bez najmniejszego oporu z jego strony.
— Fiat iustitia! — rzekł Treskow. — Spotkała go zasłużona kara, chociaż nie śmierć. Co z nim teraz zrobimy? Czy należy go opatrzyć?
Spojrzał przy tem na Winnetou, który jednak odpowiedział oschle:
— Wódz Apaczów go nie dotknie!
— Odemnie także nie może spodziewać się pomocy — oświadczyłem ja.
— Well! Niechaj sobie sam szuka lekarza do swego grzbietu!
Wtem dostrzegliśmy wyjeżdżających z lasu czterech ludzi, jednego młodego i trzech starszych. Na ich widok rzekł kowal:
— Oto wraca mój drugi syn, który wyszedł był na ryby. Tamci trzej to dobrzy znajomi i sąsiedzi moi, co prawda dalecy. Przybywają w samą porę, bo, odjeżdżając jutro, uwolnią mnie od gości, którzy zuchwale wprosili się dziś do mnie.
Syn miał widocznie dobry połów, gdyż rzucił przed siebie ogromną sieć, napełnioną rybami. Zarówno on, jak towarzysze jego, zdumieli się, zobaczywszy ludzi skrępowanych. Kowal opowiedział im w krótkich słowach całe zdarzenie. Sąsiedzi nie mieli zamiaru pozostać w kuźni, lecz chcieli jechać dalej przez całą noc, ażeby na rano dostać się do miasta na rozprawę sądową. Okazali oni gotowość zabrania z sobą rabusiów. Nie myśleli jednak prowadzić ich aż do miasta, lecz postanowili pozbyć się ich w drodze, zostawiając jednego po drugim w równych odstępach, żeby rozprószeni nie mogli zejść się prędko i przedsięwziąć nieprzyjacielskich kroków przeciw domowi i rodzinie kowala. Synowie jego musieli także pojechać, ażeby wrócić potem z końmi, na których miano przewieźć jeńców.
Teraz nastąpiła jeszcze jedna, bardzo ożywiona i zgiełkliwa scena. Oto wypróżniono rowdym kieszenie i przywiązano ich do koni. Dobrze się to zdarzyło, że można było ich już dzisiaj zabrać, należało bowiem spodziewać się, że śladem naszym przybędą do kuźni trampi, którzy byliby się sprzymierzyli z rowdymi, gdyby ich tu zastali.
Rzecz zrozumiała, że nie błogosławili nam rabusie, kiedy nas żegnali, zmuszeni do opuszczenia miejsca, w którem z początku tak dobrze się czuli, a potem tyle przykrości doznali. My bylibyśmy więcej zadowoleni z tego zajścia, gdyby ich właściwy dowódca nie był umknął.
Był on dla nas osobą tak ważną, że Winnetou wybrał się na poszukiwanie jego tropu. Powrócił dopiero w nocy, nabrawszy przekonania, że Douglas nie zamierzał włóczyć się w pobliżu kuźni, gdyż ślady jego prowadziły ciągle prosto. Bał on się nas zanadto, żeby miał podchodzić nas skrycie i badać, co uczynimy z jego towarzyszami. Wolał ich poświecić, ażeby tylko jak najrychlej oddalić się od nas.
Winnetou przyniósł zioła, uzbierane po drodze, czem się bardzo ucieszyłem, bo przez cały czas pobytu rowdych zważałem więcej na nich niż na siebie. Kiedy potem nastąpił spokój, odczułem ból w ranie, a w głowie ową próżnię, która u mnie poprzedza zazwyczaj gorączkę.
Opatrzono mnie nanowo, ale gorączka przyszła mimoto w nocy. To zasypiałem na krótko, to znów się budziłem, a gdy nazajutrz wspomniałem o dalszej jeździe, potrząsnął Winnetou głową i rzekł:
— Niech mój brat zbytnio sobie nie ufa! Zostaniemy tu dłużej.
— Ależ szkoda czasu!
— Gdy idzie o zdrowie Old Shatterhanda, to zawsze musi być czas! Wolimy zabawić tutaj dłużej i ziołami podleczyć trochę ranę, niż potem utknąć w górach.
Zostaliśmy więc u kowala, który rad nam był bardzo.
Synowie jego wrócili z końmi i opowiedzieli, jakto rabusie wzbraniali się zostawać w ciemności, gdy ich jednego, po drugim porzucano po drodze. Najdalej zawlekli Spencera. Ja byłbym zostawił z nim towarzysza, oni jednak nie okazali się dlań względnymi, zwłaszcza że jego zachowanie się w drodze nie mogło ich nastroić łagodnie.
Kiedy towarzysze siedzieli w izbie, zajadając smacznie ryby i dziczyznę, ja leżałem przed kuźnią w trawie, gdyż z powodu choroby nie czułem głodu, a na dworze było mi lepiej, aniżeli wśród ciasnych ścian. Konie nasze umieszczono wewnątrz wspomnianego już zagrodzenia, gdzie dostały sporo zielonej paszy. Nie można ich było dostrzec z daleka, a przynajmniej rozpoznać w nich naszych koni. Toteż gromada jeźdźców, która ukazała się teraz pod ostatniemi drzewami lasu, nie potrzebowała unikać kuźni. Byli to trampi. Cox i Old Wabble jechali na przedzie, a za nimi guślarz ze skwawą.
Ażeby im się nie pokazać, nie wstałem z ziemi, lecz poczołgałem się do kuźni i wszedłem do izby, chcąc oznajmić tam przybycie naszych nieprzyjaciół. Gdyśmy opowiedzieli kowalowi o naszem spotkaniu się z nimi, rzekł na to:
— Zostańcie tu, panowie, a ja wyjdę sam. Wyobrażam sobie, jak oni się zachowają, gdy usłyszą, kto teraz u mnie bawi.
Trampi dojechali tymczasem do domu, zawołali właściciela i zsiedli z koni. Postawa ich była tak niezgrabna, że Hammerdull zaczął się śmiać i rzekł:
— Czują jeszcze słodkie wspomnienie kijów i niewątpliwie byliby woleli znaleźć aptekę, niż kuźnię.
Old Wabble wyglądał bardzo cierpiąco. Siedział dalej na koniu pochylony naprzód bezwładnie. Gorączka trawiła go większa, aniżeli mnie ubiegłej nocy. Gdy kowal wyszedł do nich, odezwał się doń Cox:
— Słuchajcie, człowieku! Czy wczoraj przejeżdżał może tędy oddział, złożony z siedmiu jeźdźców?
— Tak odpowiedział zapytany.
— A między nimi trzej czerwoni?
— Istotnie.
— A miedzy końmi dwa bardzo czarne.
— I to prawda.
— Pewnie przypatrzyliście się im dobrze i poznaliście, czy bardzo im pilno było.
— Nie pilniej, aniżeli wam.
— Dobrze! Macie może w domu jaki środek przeciw gorączce?
— Nie. My zwykle wolni jesteśmy od gorączki.
— Ale żywność jest u was?
— Niestety nie. Splądrowała mnie zgraja rabusiów.
— Tem się nie wykpicie. My sami dom przeszukamy.
— Wypraszam to sobie! Dom mój nie należy do każdego obcego, tylko do mnie!
— Nie bądźcie śmieszni! Chyba nie zdaje wam się, że dwudziestu ludzi będzie się was bało. My chcemy jeść, a wy musicie postarać się o to, czego nam potrzeba!
— Jesteście bardzo zwięźli! A jak będzie z płaceniem? Pieniądze macie?
— Pieniądze? — zaśmiał się Cox. — Baty mamy, nie pieniądze!
— Że macie baty, to sam miarkuję. Widzę nawet jeszcze, gdzie są.
— Jak to rozumiecie?
— Tak, jak mówię.
— Skąd wy możecie mówić o naszych batach?
— Któż zaczął o tem mówić? Przecież nie ja, tylko wy!
— Ach, tak! Ja myślałem...! A teraz zróbcie miejsce przed drzwiami!
— Miejsce przed drzwiami należy tylko do mnie, do nikogo innego!
— Nie plećcie głupstw! Potrzebujemy mięsa, mąki i innych rzeczy, a wy chyba nie zabronicie nam, żebyśmy sobie sami poszukali!
— Well! Stanie się zadość waszemu życzeniu! Ale ja sądzę, że was to mięso, które znajdziecie, bardzo zdziwi!
— Nie gadajcie dużo, tylko się ustąpcie!
Kowal się usunął, a trampi wcisnęli się za Coxem.
— Oto moje mięso! — rzekł kowal, gdy go wepchali napastnicy do środka. — Żywe mięso ludzkie!
Widok naszych strzelb, wymierzonych ku drzwiom, niezmiernie przeraził Coxa.
— Nazad, nazad! — zawołał. — Wracajcie! W izbie Old Shatterhand, Winnetou i ich towarzysze!
Wśród ogólnego zamieszania i przerażenia, potrącając się i popychając bezładnie, wyszli trampi z domu, powskakiwali na dworze na konie i odjechali prędzej, aniżeli przybyli. Ostatnim był znowu guślarz, który ciągnął za cugle konia skwawy, Niecierpliwy jak zwykle Dick Hammerdull strzelił za nimi przez okno i zawołał:
— Jak umykają bez mięsa i mąki! Nawet talerza zupy nie mogli zjeść. Prawda, że mam słuszność, stary szopie, Holbersie?
— Hm! Oni nie myśleli tylko o zupie! Byliby tu dziś uczynili to samo, co wczoraj rowdies. To wielkie szczęście kowala, że nie odjechaliśmy jeszcze, lecz zostaliśmy tutaj na dzisiaj!
— Szczęście, czy nie, to wszystko jedno, skoro trampi nie mieli przytem szczęścia!
Winnetou wybiegł szybko do koni, a w chwilę potem podążył już za trampami. Uczynił to w tym celu, żeby oni widzieli, że ich śledzi. Należało się spodziewać, że wskutek tego nie zawrócą do kowala, ani też na nas nie będą czyhali. Gdy Apacz może po dwu godzinach wrócił, potwierdził nasze nadzieje w tym względzie, przynajmniej co do najbliższej przyszłości.
Nie groziło nam narazie żadne niebezpieczeństwo, trzymać się razem dla obrony nie musieliśmy, dlatego odjechali Szako Matto i Apanaczka, aby upolować trochę zwierzyny. Winnetou pozostał w domu, by zająć się moją raną.
Kowal i jego synowie zajęci byli w kuźni koło naszych koni. Zdążaliśmy w Góry Skaliste, trzeba więc było uzbroić odpowiednio konie na tę uciążliwą drogę. Nasze oba karosze dostawały zawsze w razie potrzeby podkowy, które wraz z narzędziami, potrzebnemi do przyśrubowania, woziliśmy z sobą w torbie przy siodle. Mieliśmy także podkowy z odwróconymi ocelami na wypadek, gdyby się okazała potrzeba zmylenia pościgu. Wieczorem dostałem gorączki, co prawda nico łagodniejszej, niż poprzednio. Spałem mimoto całą noc nieźle. Rano zbadał Winnetou ranę i rzekł z zadowoleniem:
— Silna natura mego brata i działanie ziół przeszły moje oczekiwania. Twój Hatatitla ma miękki chód, ty umiesz znakomicie jeździć, możemy więc puścić się w drogę bez obawy, żeby ci to zaszkodziło. Gdzie będzie teren trudniejszy, tam będziemy częściej odpoczywali.
Wyjął kilka nuggetów z kieszeni, ukrytej za pasem, żeby zapłacić za wszystko kowalowi. Ten jednak oświadczył, że przyjmie część zapłaty tylko za swoją pracę. Lecz Apacz nie zgodził się na to i nie cofnął niczego. Wśród podziękowań i serdecznych życzeń czworga zacnych ludzi ruszyliśmy ku górom.
Wieczorem przybyliśmy na drugą stronę wzgórz, zbudowanych z piaskowca, i znaleźliśmy się w obliczu właściwych Gór Skalistych.
Nie troszczyliśmy się wcale o to, dokąd pojechali trampi, albowiem chcieliśmy jak najrychlej dotrzeć do parku St. Louis, gdzie spodziewaliśmy się spotkać Thibauta z żoną. Reszta osób z jego towarzystwa, z wyjątkiem Old Wabble’a, była nam obojętna.
Teraz musieliśmy zboczyć z dawnego szlaku kontynentalnego. Przed nami otwarła się scenerya górska w całym swoim przepychu. Widok wspaniałych lasów wprawiał nas w zdumienie. Zwłaszcza budziły w nas podziw wysokie drzewa, choć nie dorównywały sekwojom Sierry Newady, wśród których znajdują się olbrzymy o stu stopach w obwodzie. W okręgu Visalia rośnie sekwoja, mająca trzydzieści pięć stóp w średnicy.
Jechaliśmy teraz równiną, wznoszącą się ukośnie i szeroką na kilka mil, porosłą zupełnie lasem. Nie był to przykryty zielonym dachem koron dziewiczy bór północy. Olbrzymie drzewa stały pojedyńczo, zdala od siebie, dotykając się zaledwie wierzchołkami, które dążyły w górę, a nie ku sobie. Promienie słoneczne przedzierały się przez nie, rozpraszając ciemności, właściwe borom północnym. Zdążaliśmy ciągle w górę po tej skośnej równinie, której ja nie znałem. Winnetou jednak, który był już raz tutaj, oznajmił nam:
— Po drugiej stronie tego wzgórza leży Kui-erant-yuaw[29], w której o każdej porze spotkać można szarego niedźwiedzia. Czerwoni wojownicy nie lubią rozbijać tu na noc obozu, gdyż pan Gór Skalistych nie znosi ognia i napada na człowieka bez powodu.
— A my tu przenocujemy? — spytał Hammerdull.
— Nie.
— Szkoda! Ja chciałbym bardzo zastrzelić przynajmniej jednego niedźwiedzia.
— Jest nas tylko siedmiu, a z powodu niedźwiedzi musielibyśmy ustawić cztery straże. Wobec tego spałoby równocześnie tylko trzech, a takiego noclegu nie można nazwać dobrym.
— Czy zastrzelę niedźwiedzia na jawie, czy we śnie, to wszystko jedno, bylebym go tak trafił, żeby upadał i nie wstał.
— Czy mój mały, gruby brat powalił już jakie zwierzę we śnie?
— Setki tysięcy! Ileż to razy śniło mi się, że całemi trzodami kładłem trupem bawoły i inne bydlęta! Nieprawdaż, stary szopie, Holbersie?
— Tak — potwierdził długi. — Ty zwykle tylko we śnie dokonywasz czynów bohaterskich.
— Nie zawstydzaj mnie! Ja przynajmniej we śnie staram się być zuchem, ale ty i na jawie i we śnie, jesteś tylko starym, niezgrabnym szopem.
— Niezgrabnym? Sprowadź mi największego szarego niedźwiedzia, jakiego znajdziesz na świecie, a zobaczysz, czy ty zręczniejszy, czy ja!
Wzmianka Winnetou o szarym niedźwiedziu w Kui-erant-yuaw zajęła mnie w wysokim stopniu. Grizly nie żyje gromadnie, a ze słów Apacza wynikało, że można ich tam znaleźć po kilka naraz. Chcąc dojść do wyjaśnienia tej sprawy, zapytałem Winnetou:
— Czy niedźwiedzie z tej doliny nie żyją tak samotnie, jak z innych okolic?
— Grizly nie jest nigdy towarzyski — odpowiedział. — Nawet żona jego usuwa się od niego, gdy wyda na świat młode, bo on, nieczuły ojciec, lubi pożerać swoje dzieci. Skoro brat mój zobaczy dolinę, nie zdziwi się, że można tam spotkać niedźwiedzia częściej, niż gdzieindziej. Gdy bawoły z parków Gór Skalistych wyruszą na wędrówkę, muszą przechodzić przez Kui-erant-yuaw. To znęca niedźwiedzie i zatrzymuje tutaj. Jest to okolica tak odosobniona, a zarazem tak osławiona, że myśliwy rzadko się tu zapuszcza. Rosną tu również jagody, które niedźwiedź bardzo lubi, a w dzikich rozpadlinach skalnych może mieszkać bez przeszkód ze strony towarzyszy. Mimo to rozgrywają się między nimi niekiedy straszliwe walki, na co wskazują znajdowane szczątki zwyciężonych, po których poznać, że nie padły z ręki ludzkiej. Gdybyśmy mieli czas, zostalibyśmy tu dla polowania.
Brakło nam niestety czasu, a mimoto musieliśmy w tej osławionej dolinie zabawić dłużej, niż przewidywaliśmy.
Jak wysoka była owa ukośnie wznosząca się skała, na którą miały wyjść nasze konie, można wywnioskować z tego, że upłynęła godzina, zanim dostaliśmy się na górę, gdzie ciągnęła się wydłużona, pokryta lasem, równina, poprzerywana licznemi rozpadlinami i opadająca stromo po drugiej stronie.
Za skałą leżała Dolina Niedźwiedzi, której nie widzieliśmy narazie z powodu lasu. Winnetou skierował pochód do jednej ze szczelin, wyżłobionej rwącym potokiem, a spadającej w dół tak nagle, że musieliśmy pozsiadać z koni i prowadzić je za sobą.
Znalazłszy się na dole, mogliśmy ogarnąć okiem część Doliny Niedźwiedziej. W miejscu, na którem staliśmy, miała ona przynajmniej milę angielską szerokości. Na dnie jej płynął potok, zasycany szumiącymi strumyczkami z prawej i z lewej strony. Liczne złomy skalne leżały rozrzucone dokoła, tworząc razem z obrastającymi je krzakami kryjówki dla zwierząt tego pustkowia. Olbrzymie drzewa z szerokiemi koronami pięły się ku niebu, a na zboczach doliny zielenił się las, podszyty kolczastemi zaroślami. Było to miejsce jedyne dla szarych niedźwiedzi, obfitujące nadto w pożywienie, na co wskazywały liczne ślady bawołów.
Pora wielkiej wędrówki bawołów, nie nadeszła była jeszcze, ale bizony, które w lecie przebywały w wyżynach, czyli chłodniejszych okolicach górskich, zeszły już były niżej i opuściły dolinę. Bawoły, zwłaszcza starsze i silniejsze, są jedynemi zwierzętami, które mają odwagę mierzyć się z szarym niedźwiedziem. Jakież straszne walki ogląda to ciche, odosobnione Kui-erant-yuaw, skoro grizly dochodzi do dziesięciu, a bizon do dwudziestu cetnarów wagi!
Nie troszcząc się o ślady bawołów, zwróciliśmy się ku jednemu z bocznych parowów, który, jak to Winnetou wiedział, prowadził po drugiej stronie w górę stosunkowo wygodnie.
Na dnie parowu płynął mały i wązki potok, spadając w kaskadach na dół. Tym potokiem wydostaliśmy się może do połowy wysokości, kiedy Apacz, jadący na czele, zatrzymał się i zeskoczył z konia. Zbadawszy dokładnie grunt, w wielu miejscach poszarpany, pokryty trawą i mchem, powiedział:
— Gdyby był na to czas, moglibyśmy teraz upolować szarego niedźwiedzia, który przeszedł tędy na poprzek parowu, zapewne do legowiska, położonego tam na lewo.
Wobec tego pozsiadaliśmy wszyscy z koni, ażeby przyjrzeć się śladom niedźwiedzia. Winnetou jednak usunął towarzyszy, żeby nie zniszczyli tropu, tylko mnie wezwał do siebie.
Gdy stanąłem obok niego, przekonałem się, że do odkrycia tego tropu potrzeba było jego bystrych oczu. Po drugiej stronie potoku był trop wyraźniejszy. Ścieżki, prowadzące dalej w bok, świadczyły, że mamy przed sobą istotnie legowisko niedźwiedzia. Upewniliśmy się o tem, wspiąwszy się nieco wyżej po zboczu parowu.
Miałem wielką chęć odwiedzić tego szarego niedźwiedzia. Spojrzałem pytająco na Winnetou, on zaś potrząsnął głową i zlazł napowrót. Czasu na to i rzeczywiście nie było, a wlec się z ciężką skórą niedźwiedzią również nie należało do przyjemności. Wróciliśmy więc na drugą stronę potoku do towarzyszy. Szako Matto i Apanaczka milczeli, choć im się oczy dobrze świeciły, tylko Hammerdull odezwał się niecierpliwie:
— Jest?
Ja potwierdziłem jego pytanie.
— Well! Weźmiemy go naturalnie!
— Nie. Zostawimy go w spokoju!
— Dlaczego? Znaleźć legowisko niedźwiedzia i nie wybrać gniazda, to znaczy odkryć bonance i złota z niej nie ruszyć! Tego ja nie pojmuję!
— Musimy jechać dalej.
— Dobrze, ale wpierw strzelimy raz do niedźwiedzia!
— To nie tak łatwo, jak wam się zdaje, kochany Hammerdullu. Zważcie, że przez to narazilibyście życie nasze na szwank.
— Czybyśmy narazili, czy nie, to wszystko jedno, byleby go nam niedźwiedź nie zabrał. Wnoszę, ażebyśmy zaraz...
— Niechaj brat Hammerdull idzie za nami bez wniosków! — przerwał mu Winnetou, wsiadłszy na konia, żeby puścić się w dalszą drogę.
— Co za błąd! — mruczał w gniewie grubas, gramoląc się na swoją starą klacz. — Leży przed nimi gniazdo, a oni nie wybierają z niego jaj! Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Że te jaja niebezpieczne, kochany Dicku! — odrzekł długi.
— Niebezpieczne? Próżne obawy! Grizly to grizly i nic więcej!
Ja także niechętnie zostawiałem to gniazdo, ale przyznawałem w duchu Winnetou słuszność. Gdybyśmy nawet życia nie narażali, to przecież w razie spotkania się z szarym niedźwiedziem trzebaby być przygotowanym na nieszczęśliwy wypadek, a mnie dokuczyła już dość moja rana.
Wydostawszy się na przeciwległe wzgórza, znaleźliśmy się wkrótce nad skrajem jednej z owych polan, które w Rocky-Mountains nazywają się parkami. Ciągnął się ten park wzdłuż ze dwie mile i miał przeważnie około pół mili szerokości. Cieniste grupy drzew i zarośla, porozrzucane jak bukiety, nadawały mu pozoru stucznego parku. Po drugiej stronie zniżał się las ku nowej dolinie.
Park ten biegł prawie prosto z południa na północ, a my znajdowaliśmy się w jego południowo wschodnim rogu, skąd jechaliśmy dalej skrajem południowym, ażeby wieczorem dostać się do następnej doliny i tam się zatrzymać. Rozglądając się po okolicy, dostrzegłem na północy stado wron, które wznosiły się co jakiś czas nad lasem, potem zaś opadały, ale nie w tem samem miejscu, lecz coraz dalej. Zastanowiło to także moich towarzyszy, gdy zwróciłem ich uwagę na to, a Szako-Matto rzekł:
— Uff! Z doliny nadchodzą ludzie. Wrony podlatują, bo ludzie je płoszą.
— Domysł wodza Osagów jest słuszny — odpowiedziałem. — Ja przypuszczam, że tych ludzi jest więcej, bo wrony nie uciekałyby ciągle przed dwoma lub trzema.
— Może należałoby zbadać, co to są za ludzie?
— Nie mamy na to czasu, bo jeśli się zatrzymamy tutaj, nie zejdziemy przed wieczorem na dolinę. Niechaj Winnetou oznaczy, czy spotkanie z tymi ludźmi może być dla nas ważne, czy warto dla nich tutaj zostać i ich śledzić.
— To będą Indyanie — oświadczył Apacz.
— To dla nas źle! Czego oni chcą po tej stronie gór? Jeśli to rzeczywiście Indyanie, to chyba tylko z plemienia Utaj, których ścieżki leżą nieco dalej na północy.
— Słusznie mój brat Shatterhand zauważył, że obecność ich tutaj nasuwa pewne podejrzenia. Trzeba tę sprawę zbadać. Ponieważ jednak nie wiemy, dokąd zwrócą się z tego parku, przeto musimy wrócić do lasu i tam na nich zaczekać.
Tym razem (co mi się bardzo rzadko zdarzało) nie zgadzałem się z Winnetou. Aby nie sprawić przykrości przyjacielowi odmiennem zdaniem, odezwałem się bardzo uprzejmie:
— Mój brat wybaczy, ale ja wolałbym nie czekać tutaj!
— Dlaczego? — spytał nieco zdziwiony.
— Jeśli tu zaczekamy, a potem zechcemy ich zobaczyć, będziemy musieli jechać za nimi, skoro tylko dostaną się do północnej krawędzi parku. Będzie to droga dwumilowa. Ponieważ nie zatrzymają się, lecz pojadą dalej, trzeba będzie pójść ich śladem, a to będzie rzeczą trudną, bo ściemni się tymczasem.
— Mój brat słusznie rozumuje! — przyznał Apacz.
— Chciałbym im się przypatrzyć, gdy będą obok nas przejeżdżali.
— Zamało mamy czasu. Ostatecznie my dojechalibyśmy tam jeszcze, bo nasze konie najlepsze, ale towarzysze nie nadążyliby.
— To jedźmy sami, a towarzysze niech śpieszą, o ile możności, za nami. Niebezpiecznie byłoby zostawić ślady na otwartym parku, dlatego niech ciągle jadą wdłuż skraju lasu pod drzewami, a potem na drugim rogu zwrócą się ku północy. Zaczekają na nas przy widocznej stąd grupie wysokich drzew.
— Winnetou zgadza się z bratem. Niech tam nas oczekują, lecz nie rozpalają ogniska, gdyż toby ich zdradziło!
Odłączyliśmy się od towarzyszy i popędziliśmy pod drzewami na skraju lasu najpierw na zachód, a potem od rogu na północ. Jechaliśmy prędko dzięki temu, że drzewa nie stały gęsto obok siebie. Uważaliśmy jednak bardzo, bo wystające korzenie i jamy, zamaskowane roślinnością, mogły łatwo spowodować upadek.
Droga nasza z powodu zakrętu wynosiła prawie trzy mile, pomimo że od miejsca, w którem spostrzegliśmy wrony nad lasem, aż do parku była ledwie mila. Oczekiwani jechali pod górę, a zatem powoli, a my rączym, choć ostrożnym, cwałem, mogliśmy więc się spodziewać, że przed nimi przybędziemy na północno- zachodni róg parku.
Zanim się tam dostaliśmy, zatrzymaliśmy się, ażeby zostawić konie w odpowiedniem miejscu. Przywiązawszy je do drzew, poszliśmy pieszo dalej, aż do zagłębienia, które, jak przypuszczaliśmy, prowadziło na dolinę. Wydało nam się, że to będzie droga, którą Indyanie wyjadą na górę. Kiedy posunęliśmy się w zaroślach na tyle, że mogliśmy spojrzeć w zagłębienie, nie dostrzegliśmy ani śladu człowieka lub konia. To był dowód, że spodziewani przybysze jeszcze tego miejsca nie minęli.
Ucieszeni tem, żeśmy w porę przybyli, jęliśmy nadsłuchiwać ku dołowi. Niebawem zabrzmiał odgłos kroków konia. Czybyśmy się pomylili? Byłżeby to jeden jeździec, a nie gromada? To było wielce niepodobne do prawdy, gdyż ten jeden mógł być wywiadowcą...
Wtem zobaczyliśmy najpierw głowę jeźdźca, wystającą ponad zarośla, a potem jego i konia w całej postaci. Był to Utaj i to wódz, bo w czuprynie jego tkwiły orle pióra. Widok jego konia uderzył mię nadzwyczaj. Był to bowiem ten sam, którego w swoim czasie zabrałem wodzowi Komanczów w Kaam-Kulano, a potem darowałem Old Surehandowi! Winnetou trącił mnie i rzekł zcicha:
— Uff! Twój koń od Komanczów! Koń naszego brata Surehanda!
— Tak, to ten, napewno ten! — powiedziałem równie cicho.
— A jeśli go pojmali i zabili?
— W takim razie biada im! Czy znasz tego czerwonego?
— Znam. To Utaj z plemienia Kapote, Tusaga-Saricz[30].
— Jaki to wojownik?
— Mniej dzielny, więcej fałszywy i pełen chytrości.
— Zaczekajmy! Zobaczymy jego wojowników!
Wódz minął nas, a wkrótce nadjechali Indyanie, jeden za drugim, w liczbie pięćdziesięciu dwu. W środku wlókł się na starej szkapie Old Surehand z rękami skrępowanemi i nogami przywiązanemi do konia.
Jak on dostał się w ręce Utajów? Wyglądał, jak człowiek cierpiący, nie był jednak przygnębiony. Widok jego świadczył o tem, że zapewne już od kilku dni znajdował się w niewoli, że obchodzono się z nim źle i nie dawano mu pożywienia.
Teraz nie można było nic uczynić w sprawie jego uwolnienia. Musieliśmy Indyan puścić obok siebie bez przeszkody. Postanowiliśmy oczywiście za wszelką cenę wyswobodzić Old Surehanda. Gdy przycichł tętent ich koni, wyleźliśmy z zarośli, ażeby pójść za nimi ostrożnie i popatrzeć, gdzie rozbiją obóz.
Dojechawszy do parku, podążyli nieco dalej jego skrajem północnym i wkrótce pozsiadali z koni. Było widoczne, że zostaną w tem miejscu, wróciliśmy więc do naszych koni, by udać się do wysokiej grupy drzew, gdzie na nas czekać mieli towarzysze.
Istotnie zastaliśmy ich tam. Opowiadanie nasze o Indyanach wywarło na nich ogromne wrażenie. Ciekawi byli oczywiście, co dalej zrobimy, lecz ani ja, ani Winnetou nie zdawaliśmy sobie jeszcze z tego sprawy. Wszystko zależało od tego, w jakim celu Utajowie tu przybyli, co zamierzali uczynić z Old Surehandem i jaka sposobność mogła nam ułatwić ocalenie jeńca.
Przedewszystkiem musieliśmy zaczekać, dopóki się nie ściemni, ażeby móc podejść ich niepostrzeżenie. Tymczasem opatrzył mi Winnetou ranę i znalazł ją w stanie zadowalniającym.
Gdy tylko zapanowała głęboka ciemność wieczoru, ruszyliśmy ku obozowi Indyan, oczywiście nie otwartym parkiem, lecz znowu jego skrajem, a potem skręciliśmy poza róg na prawo. Niebawem ujrzeliśmy kilka gnisk, których dym poczuliśmy byli już przedtem. Okoliczność, że rozniecono je nie pod gołem niebem, lecz pomiędzy drzewami, była nam na rękę, gdyż drzewa właśnie użyczały nam osłony. Konie tylko stały w czystem polu spętane, a dwaj Indyanie czuwali przy nich.
Weszliśmy do lasu z lewej strony, ażeby od tyłu dostać się do Indyan, co nam się udało znakomicie. Rosły tam wysokie i grube paprocie, przez które mogliśmy się do nich zupełnie blizko przysunąć. Do tego potrzeba było oczywiście wiele zręczności i czasu, gdyż najlżejsze dotknięcie łodyg na dole wywoływało znaczny ruch liści. Uprościliśmy sobie zadanie w ten sposób, że Apacz czołgał się przodem, a ja za nim, a rozdzieliliśmy się dopiero wówczas, gdy dotarliśmy dość daleko. W ten sposób torowaliśmy sobie jedną drogę, zamiast dwu i zaoszczędziliśmy połowę pracy, którą musieliśmy wykonać w powrocie.
Tą pracą było zacieranie śladów, chodziło bowiem o to, żeby Indyanie nazajutrz przy świetle nie zauważyli, że ktoś był w paprociach. Jak ciężka to praca i ile wymaga czasu, tego nie trzeba podkreślać. Każdą łodygę trzeba prostować, a na ziemi zacierać odciski rąk i nóg.
Tusaga-Saricz siedział wsparty plecyma o drzewo i zwrócony do nas lewą stroną, a ognisko dotykało prawie nóg jego. Po drugiej stronie ogniska siedział naprzeciw niego Old Surehand, przywiązany do drzewa. Nadto miał ręce i nogi skrępowane. Jego długie, brunatne włosy spadały w nieładzie prawie na ziemię, co czyniło go podobnym do Winnetou, a jeszcze bardziej do Kolmy Puszi. Podobieństwo do tego tajemniczego Indyanina zastanowiło mnie teraz bardzo.
Old Surehand żadną miarą nie mógł domyślać się naszej obecności, nie wiedział bowiem, że ja byłem w Jefferson-City, że, usłyszawszy tam o jego zamiarze, wyruszyłem w ślad za nim. Z ostrożności nie zawiadomiłem go o naszej obecności, co mogłem uskutecznić zapomocą znaku, dawniej przez nas używanego, liczyłem się bowiem z tem, że zachowanie się jego wobec tak nagłej niespodzianki mogłoby nas zdradzić.
Leżeliśmy z pół godziny za Indyanami, lecz nie usłyszeliśmy nic ważnego, nawet o celu ich obecnej podróży nie padło ani słowo. Wódz milczał zupełnie i raz tylko cicho się poruszył. Postać jego podobna była do rzeźby, w oczach tylko przebijało się życie. Co chwila spozierał z wyrazem zadowolonej nienawiści na jeńca, który siedział także nieruchomo, ze spuszczonemi ciągle oczyma, jakby znajdował się w otoczeniu, godnem pogardy i zupełnej obojętności. Jednem słowem określić go można było jako uosobienie dumy.
Po upływie wspomnianego czasu zabrzmiał zdala głos wilka górskiego, na co odpowiedział taki sam głos drugi i trzeci. To dało wodzowi powód do przerwania ciszy:
— Czy blada twarz słyszy te głosy? Wilki kłócą się o kości, które im kui-erant[31] zostawił ze swej uczty.
Old Surehand milczał, a wódz mówił dalej:
— Tak będą się kłóciły jutro o twoje kości!
Gdy jeniec i teraz nic nie odpowiedział, ofuknął go gniewnie Tusaga Saricz:
— Czemu nie mówisz? Nie wiesz, że należy odpowiadać, kiedy wódz sławny otworzy usta, by zadać pytanie?
— Sławny? Pshaw! — odezwał się na to wzgardliwie Old Surehand.
— Wątpisz o tem?
— Tak.
— To mnie nie znasz!
— Istotnie jest tak! Poznałem cię dopiero teraz, gdy cię zobaczyłem. Dawniej nigdy twego imienia nie słyszałem. Jak wobec tego możesz być sławnym?
— Czy tylko ten jest sławny, czyje imię twoje uszy usłyszały?
— Kto tak zna Zachód jak ja, ten zna także imiona wszystkich sławnych tutaj ludzi.
— Uff! Chcesz mnie słowami swemi obrazić, ażebym cię prędko zabił, ale to nie nastąpi! Będziesz musiał zmierzyć się z szarym niedźwiedziem!
— Ażebyś ty mógł potem chełpić się zdobyciem jego skóry, pazurów i zębów i kłamać, że ty położyłeś go trupem!
— Milcz! Jest tu pięćdziesięciu wojowników, którzy będą wiedzieli, że nie ja go zabiłem. Czy wobec tego mógłbym kiedyś twierdzić coś podobnego?
— Każdy tchórz jest zdolny do kłamstwa. Dlaczego posyłacie mnie w Dolinę Niedźwiedzi?
— Kto nas nazywa tchórzami, ten jest dla nas kujotem, którego głosem gardzimy!
— Jeśli mówisz o pogardzie, to gardź samym sobą!
— Psie! Czy nie siedziałeś przy naradzie i nie słyszałeś każdego słowa, kiedy zastanawialiśmy się nad twoją winą i karą za nią? Zamordowałeś nam dwu wojowników, ojca i syna, zwanych „Stary Niedźwiedź“ i „Młody Niedźwiedź“. Obaj zdobyli sobie te zaszczytne imiona przez zabicie szarego niedźwiedzia w Górach Skalistych. Byli to słynni wojownicy...
— Byli to tchórze — wtrącił Old Surehand — którzy napadli na mnie z tyłu! Zabiłem ich w otwartej, uczciwej walce, którą musiałem z nimi stoczyć w obronie własnego życia. Gdyby was tylu nie było na mnie napadło, pięćdziesięciu na jednego, gdybym był przygotowany na tę walkę, a nie napadnięty podstępnie, bylibyście mnie innym poznali, aniżeli to się stało!
— Wszyscy czerwoni ludzie znają blade twarze z tego, że są chciwe krwi i rozboju, jak dzikie zwierzęta. Należy więc z nimi postępować jak z dzikiemi zwierzętami, bo kto sądzi, że godni są walki uczciwej, ginie z ich ręki. Jesteś wprawdzie bladą twarzą, ale ja przypuszczam, że masz czerwoną krew w żyłach, a tacy są najgorsi ze wszystkich.
Ostatnie słowa wodza wprawiły mnie w zdumienie. Ani zewnętrzny wygląd, ani charakter Surehanda nie wskazywał na metysa, choć mnie samemu, kiedy mu się przypatrywałem, przychodziło na myśl, że ma w sobie coś indyańskiego. Teraz gdy Utaj wypowiedział myśl tę otwarcie, a na to błysnęły ku niemu oczy Surehanda powściąganym żarem, zauważyłem przynajmniej to, że te oczy były indyańskie.
— Śmierć „Starego“ i „Młodego Niedźwiedzia“ musi być pomszczoną — mówił dalej Indyanin. — Nie możemy cię zabrać do obozu naszego szczepu, gdyż to zadaleko, dlatego ustanowiliśmy dla ciebie śmierć inną. Zabiłeś dwu Niedźwiedzi, za to zginiesz w zębach niedźwiedzi. Czy jest w tem jakie tchórzostwo z naszej strony?
— W tem nie, ale w sposobie wykonania.
— To nie tchórzostwo, lecz łagodność względem ciebie!
— Pshaw! Przyznajcie się raczej, że nie macie odwagi zapuścić się w Dolinę Niedźwiedzi!
— Trzymaj język na wodzy, psie jeden! Czy nie okazujemy ci wielkiego zaufania przez to, że pozwalamy ci już przez dwa dni odejść co rana i wierzymy słowu twojemu, że wieczorem powrócisz?
— Jak wygląda to zaufanie wobec słów, które powiedziałeś o bladych twarzach? Dlaczego darzycie mnie zaufaniem?
— Ponieważ wiemy, że Old Surehand dotrzymuje przyrzeczeń i podobny jest pod tym względem do Old Firehanda i Old Shatterhanda.
— Czy znasz tych myśliwców?
— Nie widziałem ich nigdy, lecz słyszałem, że nigdy nie złamaliby danego słowa. To samo wiem o tobie. Wam tylko z pośród bladych twarzy można zaufać, chociaż, jak wszystkie blade twarze, jesteście wrogami czerwonych ludzi. Czy sądzisz, że słowami swojemi zdołasz zmienić nasz wyrok?
— Nie przypuszczam nawet tego, bo znam was zanadto dobrze!
— Chcesz przez to powiedzieć, że i my potrafimy dotrzymać słowa. Stosownie do postanowienia jutro skoro świt puścimy cię, ażebyś zeszedł w Dolinę Niedźwiedzi. Dostaniesz swój nóż i strzelbę. Wieczorem wrócisz, a nazajutrz będziesz mógł pójść znowu, ażeby znów zjawić się tu wieczorem. Jeśli w tych dwu dniach zabijesz cztery niedźwiedzie, darujemy ci życie.
— Życie, ale nie wolność?
— Słusznie się domyślasz. Wolność odzyskasz dopiero wtedy, gdy pojedziesz z nami i weźmiesz sobie jedną z naszych córek za żonę. Straciliśmy przez ciebie dwu walecznych wojowników, za to musisz zostać naszym wojownikiem, jeśli nie pożrą cię niedźwiedzie.
— Na to ja nie przystaję. Mówiłem wam to już kilka razy.
— To się pokaże. My cię zmusimy to tego!
— Pshaw! Old Surehand na to nie pozwoli!
— Możesz być pewnym, że to zrobimy. Wtedy tylko nie moglibyśmy cię zmusić, gdybyś złamał słowo i nie wrócił. Ale to nie nastąpi, gdyż wiemy, że nie wrócisz do nas tylko wtedy, jeśli rozszarpią cię kły i łapy niedźwiedzia.
— Well! Niedźwiedzie mnie nie rozszarpią i ja wrócę w każdym razie. Tu prosto od skraju lasu prowadzi parów na Dolinę Niedźwiedzi. Tędy zejdę i wrócę. Czy jednak będziecie mnie szukali, gdybym się nie zjawił więcej?
— Nie, gdyż to byłby dowód, że zostałeś pożarty!
— Mógłbym być tylko ranny!
— Nie. Człowiek, który jest tak zraniony, że iść nie może, musi bezwarunkowo paść ofiarą takich zwierząt. Nie będziemy cię więc szukali.
— Powiedzcie szczerze: Prawda, że boicie się szarego niedźwiedzia?
— Milcz! Jest nas przeszło pięćdziesięciu wojowników, a żaden z nas nie obawiałby się sam stanąć do do walki z szarym niedźwiedziem. Zaczekamy tu, aż przyniesiesz cztery skóry, dwie za „Starego“ a dwie za „Młodego Niedźwiedzia“. Jeśli powrócisz żywy, ale bez skór, zastrzelimy cię oczywiście. Jeśli nie wrócisz, to będzie znak, że nie żyjesz, że obaj wojownicy zostali pomszczeni. Powiedziałem. Howgh!
Uczynił rękoma ruch na znak, że nie chce nic więcej o tem słyszeć i oparł się znów o drzewo. Czekaliśmy jeszcze z kwadrans, a gdy w tym czasie nikt się nie odezwał w tej sprawie, opuściliśmy ostrożnie kryjówkę.
Zdołaliśmy zatrzeć ślady tylko dzięki temu, że u Utajów płonęły ogniska. Ale mimo że mieliśmy dość światła do pracy, upłynęła godzina, zanim mogliśmy sobie powiedzieć, że nazajutrz nie będzie śladu naszej obecności.
Minęliśmy byli właśnie gęstwę paproci i zamierzaliśmy dalej czołgać się z powrotem, kiedy wódz się podniósł i wydał rozkaz, żeby na noc pogaszono wszystkie ogniska z wyjątkiem jednego, dokoła którego wojownicy mieli się ułożyć do snu z jeńcem w środku. Dwóch strażników miało nieustannie chodzić dokoła obozu, gdyż blizkość Doliny Niedźwiedzi kazała przypuszczać, że mógłby się aż do obozu zabłąkać niedźwiedź. Ostrożność ta była uzasadniona, wobec tego, że Utajowie przeważnie mieli tylko dzidy, łuki i strzały, ale dla nas była ona bardzo niewygodna, gdybyśmy bowiem postanowili uwolnić Old Surehanda tej nocy, to owo koło wojowników byłoby nam wykonanie zadania utrudniło, a straże wprost uniemożliwiły, o ilebyśmy nie chcieli krwi przelewać. Ze strachu przed niedźwiedziami były straże niewątpliwie czujne, a gdybyśmy nawet postanowili zaskoczyć je w sposób zwyczajny, to wojownicy niezawodnie z powodu niepokoju spali lekko.
Utajowie, wykonywając rozkaz wodza, narobili takiego zgiełku, że my mogliśmy oddalić się swobodnie i niepostrzeżenie. Winnetou szedł obok mnie w milczeniu. Znając go, wiedziałem, że myśli nad tem, coby należało w sprawie Old Surehanda zarządzić.
Nie zawiodłem się istotnie, bo po pewnym czasie stanął i rzekł:
— Czy brat Shatterhand jest pewien, że dziś nie zdołamy nic uczynić?
Z przykrością potwierdziłem jego pytanie.
— Straż pokonalibyśmy zapewne — mówił dalej Apacz — ale dwaj są jeszcze przy koniach, a Utajowie śpią bardzo lekko.
— Mimo to udałoby nam się przedsięwzięcie, gdybyśmy podjęli walkę, choćby z narażeniem życia, ale ja tego nie radzę czynić.
— Winnetou jest tegosamego zdania. Zaczekamy przeto do jutra rana.
— Pojedziemy więc z powrotem na Dolinę Niedźwiedzi?
— Ażeby pomówić z Old Surehandem.
— Co za niespodzianka i radość będzie dla niego, gdy nas zobaczy!
— Serce jego będzie pełne rozkoszy, ale on nie pojedzie z nami.
— Tak, on dotrzyma słowa.
— Uff! O jednym niedźwiedziu wiemy, gdzie ma legowisko. Powiadają, że w Dolinie Niedźwiedzi można ich zawsze więcej znaleźć. Gdyby to było prawda!
— To myśl niezwykła, godna mego przyjaciela!
— Old Surehand mógłby więc zanieść im skóry.
— Ale przez to nie zmieniłoby się jego położenie, bo w tym wypadku darowanoby mu tylko życie, a nie wolność.
— Mój brat ma słuszność. Musimy go w każdym razie uwolnić. Jeśli zdobędzie skóry, będzie mógł z nami odejść, w przeciwnym razie nie. On nie przyrzekł Utajom, że pójdzie z nimi po żonę.
— Dobrze! Jutro poszukamy tropów niedźwiedzich! Ale zważ, że Utajowie będą jutro przez cały dzień włóczyli się po parku i znajdą nasze obozowisko dzisiejsze!
— Uff! Tam nie możemy zostać. Dokąd jednak się przeniesiemy?
— Musimy unikać parku i jego okolic, bo Indyanie znajdą z pewnością nasze ślady. Są tylko dwie możliwości: albo pojedziemy dalej na tę dolinę, z której przybyli Utajowie, co jednak nie da się wykonać z powodu ciemności i dlatego, że jutro musielibyśmy wracać, albo udamy się z powrotem na Dolinę Niedźwiedzi i jutro znajdziemy się na miejscu. W obecnej ciemności jest to wprawdzie rzeczą niebezpieczną, ale parów poznaliśmy dzisiaj dość dobrze, może więc poprowadzimy powoli konie za sobą. Musimy także wziąć pod rozwagę, iż grizly ma legowisko bardzo blizko naszej drogi, czego zresztą ja się wcale nie boję.
— Winnetou także to nie powstrzyma. Gdy my dwaj pójdziemy przodem, tamci będą bezpieczni. Nasze konie oznajmiłyby nam blizkość niedźwiedzia, a na ciemność są sposoby. Widziałem w górnej części parowu zeschłe tagotsi[32], z którego zrobimy sobie pochodnie.
— Pięknie! Wracamy więc do Doliny Niedźwiedzi!
— Tak. Co prawda, z powodu szmeru potoku nie usłyszymy zbliżania się niedźwiedzia, ale za to bacznie będziemy patrzyli.
— A co będzie ze śladami, które teraz w parku zostawimy przez to, że nie możemy trzymać się skraju, lecz musimy go przejechać na poprzek?
— Winnetou zatrze je swoim kocem.
Na tem skończyliśmy naradę i udaliśmy się do towarzyszy, by im powiedzieć, cośmy widzieli, słyszeli i postanowili. Wieści nasze wywarły silne wrażenie, zwłaszcza u tych, którzy znali Old Surehanda, a więc u Apanaczki, Hammerdulla i Holbersa. Towarzysze, niezadowoleni z naszego krótkiego przedstawienia sprawy, chcieli więcej się dowiedzieć, lecz Winnetou odprawił ich słowami:
— Niech bracia zaczekają, aż będziemy mieli więcej czasu. Teraz przedewszystkiem należy zniszczyć nasze ślady w tem miejscu.
Zabrał się z Szako Mattą i Apanaczką do tej ciężkiej pracy, ponieważ ja z powodu bólu nogi nie mogłem się schylać. Potem, dosiadłszy koni, pojechaliśmy w poprzek przez park ku wylotowi parowu, którym dziś przybyliśmy tutaj. Posuwaliśmy się szeregiem jak Indyanie, a Winnetou zamykał pochód i kocem, przywiązanym do lassa i wlokącym się za koniem, podnosił przytłoczone kopytami źdźbła trawy. Przybywszy do parowu, zsiedliśmy z koni, gdyż musieliśmy je prowadzić.
Winnetou ruszył teraz przodem, a ja za nim, reszta zaś podążyła zwolna za nami. Z powodu możliwości spotkania się z niedźwiedziem trzymaliśmy strzelby gotowe do strzału. W parku było jeszcze jasno dzięki gwiazdom, ale w głęboko wciętym parowie panowały takie ciemności, że zaledwie widziałem konia Winnetou, chociaż szedłem za nim bardzo blizko. Droga była bardzo przykra, choć oczy nasze były przyzwyczajone do ciemności. Pocieszaliśmy się tylko świadomością, że nie będziemy musieli przeprawiać się przez potok, którego służył nam chwilami nawet za drogowskaz. Wreszcie po upływie dość długiego czasu zatrzymał się Winnetou na przedzie i powiedział:
— Tu po lewej ręce stoi zeschłe tagotsi. Niech bracia obmacają gałęzie i te, które mają dużo żywicy, wytną na pochodnie! Ja tymczasem będę uważał, czy się nie zbliży niedźwiedź.
Ja byłem najbliżej drzewa, pierwszy więc znalazłem smolną gałąź i odciąłem. Gdy ją zapaliłem, poszło wszystko łatwiej. Wkrótce miał każdy z nas po kilka pochodni. Zarzuciwszy cugle na ramię, z pochodnią w jednej, a strzelbą w drugiej ręce ruszyliśmy w dalszą drogę.
Na zejście zużyliśmy oczywiście znacznie więcej czasu, aniżeli na wyjście. Gdyśmy przybyli na miejsce, gdzie Winnetou odkrył ślady niedźwiedzia, nie znaleźliśmy nowych odcisków, z czego wywnioskowałem, że albo niedźwiedź nie ruszył się z legowiska, albo było ono tak daleko, że nie mógł nas dojrzeć, ani dosłyszeć. Dotarliśmy szczęśliwie aż do samej doliny, ale na tem nie kończyło się nasze zadanie, bo należało jeszcze wyszukać odpowiednie miejsce na obóz.
Gdy się gałęzie dopaliły, byliśmy znów bez pochodni, lecz dolina była na tyle szeroka, że światło gwiazd wystarczało do rozejrzenia się w otoczeniu. W przekonaniu, że jesteśmy jedynymi ludźmi w Kui-erant-yuaw, zaniechaliśmy środków ostrożności, nakazanych w pobliżu nieprzyjaciela, wybraliśmy więc miejsce na obóz nie pod drzewami, na skraju doliny, lecz w samym środku pod gołem niebem.
Kilka głazów zasłaniało to miejsce z trzech stron, wystarczało więc pilnować tylko czwartej strony, otwartej. Wyrwy między głazami zapełniały krzaki ożyn, w których znajdowało się mnóstwo zeschłej trawy. Ponieważ w miejscach takich lubią przebywać węże, podpaliliśmy trawę, a ogień rozszerzył się wnet na zarośla, dzięki czemu mogliśmy zbadać dokładnie cały teren. Rzeczywiście pokazało się kilka wężów, które ubiliśmy, gdy uciekały przed ogniem. Oczyściwszy w ten sposób obozowisko, mogliśmy położyć się spokojnie spać tembardziej, że kolejno dwóch towarzyszy miało stać na straży. Mnie chciano wyłączyć od tego obowiązku z powodu rany, lecz ja nie zgodziłem się na to i objąłem z Hammerdullem pierwszą straż.
Usiedliśmy w otwartej stronie i położyliśmy obok siebie strzelby, gotowe do strzału. Po krótkiej rozmowie zasnęli towarzysze, a ja opowiedziałem grubasowi, co podsłuchaliśmy u Utajów. Potem udałem się do najbliższych krzaków, ażeby narwać młodych gałęzi dla koni. Na tem zeszedł nam czas straży, poczem zbudziliśmy Apanaczkę i Holbersa, na których przypadła druga straż. Następnie mieli czuwać Szako Matto i Treskow, a na końcu sam Winnetou.
Chętnie byłbym zasnął, lecz nie mogłem. Tętno uderzało mi szybciej, niż zwykle, nie wiedziałem jednak dlaczego. Obaj strażnicy, siedząc w tem samem miejscu, co przedtem ja i Hammerdull, rozmawiali po cichu. Tylko konie przerywały od czasu do czasu ciszę, chrupiąc z zębami lub tupiąc kopytami. Nad nami świeciły gwiazdy jeszcze jaśniej niż przedtem, dzięki czemu można było dokradnie rozpoznać skały, oraz znajdujących się między niemi ludzi i konie.
Karosz Winnetou podniósł nagle głowę, schyloną dotąd nad paszą, a zaraz potem wykonał takisam ruch mój koń. Obaj parsknęły przytem trwożnie i stanęły tak, że zwróciły się do mnie tylnemi nogami. Zwietrzyły niebezpieczeństwo, które zbliżało się stamtąd, gdzie ja leżałem. Nie mógł to być człowiek, bo konie byłyby parsknęły ciszej, ostrzegawczo, a nie tak trwożnie.
Leżałem obok wyrwy, wolnej teraz od krzaków po ich spaleniu, ale na szczęście tak ciasnej, że tylko ręką można było przez nią przesunąć. Po drugiej stronie tej wyrwy zaczęło teraz coś grzebać i drapać silniej i głośniej, niżby człowiek to mógł uczynić, a zarazem dało się słyszeć znane mi dobrze sapanie i fukanie. Zerwawszy się w jednej chwili, pochwyciłem niedźwiedziówkę i szepnąłem do wodza Komanczów:
— Apanaczko, niedźwiedź! Bądźcie cicho! On przyjdzie bliżej!
Obdarzony znakomitym słuchem Winnetou zauważył przez sen, że ja się zerwałem z ziemi, i w jednej chwili stanął obok mnie z rusznicą w ręku.
— Za nami niedźwiedź pod skałą! — pouczyłem go.
Inni towarzysze spali dalej, a my woleliśmy ich nie budzić, by nie narobili hałasu.
Apanaczka przyszedł do nas z Holbersem. Obaj odwiedli kurki, a Winnetou przestrzegł ich:
— Możecie strzelić tylko w razie koniecznej potrzeby. Na szarego niedźwiedzia najlepsza strzelba Old Shatterhanda, on więc da pierwsze dwa strzały; potem dopiero przyjdzie kolej na mnie. Wy zaś wypalicie tylko wówczas, gdy wam dam znak!
Holbers trząsł się z podniecenia, a głos mu drżał, kiedy zapytał:
— Czy zwierz może przelezie przez skałę?
— Nie — odpowiedziałem ja. — Z pewnością... Otóż i on! Bądźcie cicho! Zostawcie go mnie!
W otwartej stronie obozowiska ukazał się niedźwiedź z głową, zwróconą ku ziemi. Konie parsknęły głośno ze strachu, a oba karosze odwróciły się do niego tylnemi nogami w celu obrony. Strzelić jeszcze nie mogłem, bo należało wycelować między żebrami i trafić w samo serce, a do tego musiał się niedźwiedź podnieść. Poskoczyłem więc ku niemu, by zwrócić jego uwagę na siebie, lecz cofnąłem się czemprędzej, gdyż grizly jest nadzwyczaj rączem zwierzęciem pomimo pozornej niezgrabności.
Osiągnąłem cel zamierzony. Zaledwie mnie zobaczył, stanął na tylnych łapach nie dalej, jak o sześć kroków odemnie. W tem huknął mój strzał. Zdawało się, że niedźwiedź, uderzony z przodu, przewróci się na plecy. Ale nie runął, lecz począł się chwiać, przyczem postąpił o dwa kroki naprzód. W tej chwili posłałem mu drugą kulę, która go powaliła na ziemię. Leżąc, przyciągnął do siebie łapy, jakby niemi chciał kogoś objąć, przewrócił się na drugi bok, potem znowu napowrót, roztworzył łapy i nie ruszył się więcej. Nie wydał też żadnego głosu z siebie, nawet nie oddychał cicho. Szary niedźwiedź nie ma właściwie głosu, walka z nim jest zawsze cicha, milcząca, ale to właśnie przejmuje aż do szpiku, jak mawiał mój stary Sam Hawkens. Przy gromkim ryku lwa strzela się lepiej.
— Zabity! — rzekł Winnetou. — Obie kule poszły mu w rdzeń życia. Ale nie zbliżajcie się jeszcze do niego, bo ma twarde życie, które mu wraca chwilami!
Wszyscy śpiący zerwali się oczywiście po pierwszym strzale. Szako Matto milczał zwyczajem Indyan, a Treskow, chociaż nie tchórz, cofnął się w tył zupełnie. Hammerdull przecisnął się między konie, aż do mnie i zawołał:
— Niedźwiedź! Do wszystkich dyabłów, rzeczywiście niedźwiedź! A ja przespałem chwile jego ukazania sięǃ Byłem bardzo znużony! Teraz jestem na siebie tak zły, że gotów jestem obiema rękami walić się po pysku!
— Zrób to, kochany Dicku, zrób natychmiast! — upominał go Holbers.
— Milcz, stary koniu polny! Ażeby siebie samego bić po twarzy, na to trzeba znacznie więcej zręczności, aniżeli ty masz na przykład. Że też mnie zawsze musi się coś takiego zdarzyć! Czemu ta bestya była na tyle głupia, że przyszła dopiero wtedy, gdy ja zasnąłem?
Niepocieszony grubas byłby z pewnością poszedł bez obawy na niedźwiedzia, choć może nie odrazu byłby go szczęśliwie położył trupem. Ponieważ nie mógł zmierzyć się z żywym, poszedł teraz wbrew przestrodze Apacza do zabitego, aby pokazać, że go się nie boi. Przewrócił go, chociaż z wielkim wysiłkiem na jeden bok i na drugi, pociągnął za łapę i rzekł:
— Nie żyje, panowie! W przeciwnym razie nie pozwoliłby na to. Wnoszę, żebyśmy mu zdjęli buty i rękawiczki razem z całą skórą. Spać i tak przecież już nie będziemy!
Miał słuszność. Obok świeżo zabitego niedźwiedzia nie będzie spał żaden myśliwiec. Trzeba było rozpalić ognisko, rozeszliśmy się więc wszyscy, ażeby nazbierać chróstu. Przy świetle ognia przekonaliśmy się, że to niedźwiedzica, mająca może siedm cetnarów wagi.
— To zapewne jej trop widzieliśmy — rzekł Treskow.
— Nie — odparł Winnetou. — Tamten ślad pochodził od zwierzęcia, znacznie cięższego. Zresztą tamto nie była skwaw niedźwiedzia, lecz on sam. Pójdziemy po niego, gdy przybędzie Old Surehand.
Towarzysze dobyli noży, ażeby niedźwiedzicy zdjąć trzewiki, rękawiczki i kurtkę myśliwską, a ja i Winnetou przypatrywaliśmy się ich robocie.
— Uff! — zawołał nagle Winnetou, zrywając się i wskazując na wolne pole. — Tam stoi młody niedźwiedź!
Ogień rzucał światło daleko poza skały, dzięki temu ujrzeliśmy młodego niedźwiedzia pod krzakami, z których brałem paszę dla koni. Wielkością dorównywał średniemu cielęciu, był tylko grubszy.
— Hurra, to jej syn! — krzyknął Dick, wstał prędko i popędził do niedźwiedzia.
— Dicku, Dicku I wołałem za nim. — Nie bierzcie się do niego! On o wiele niebezpieczniejszy, aniżeli przypuszczacie!
— Głupstwo! Już go mam! — odpowiedział zdala.
Istotnie pochwycił go, ale i niedźwiedź jego. Jak do tego doszło, tego nie można było zobaczyć. Tarzali się obaj po trawie, a grubas ryczał:
— Woe to me! Help, Help! To bydlę nie chce mię puścić!
Apanaczka pobiegł z nożem w ręku do obydwu zażywnych bohaterów. Wsunąwszy rękę między człowieka a niedźwiedzia, pchnął silnie nożem niedźwiedzia. Skutek okazał się natychmiast, bo niedźwiedź więcej nie wstał, a Hammerdull zerwał się i zawołał ze złością:
— To bestya! Bydlę bez najmniejszej ogłady! Chciałem je pochwycić żywcem, a ono tak ze mną postępuje! Musiałem użyć wszystkich sił, ażeby utrzymać zdaleka jego zęby! Za to go upieczemy i spożyjemy!
Przywlókł do nas niedźwiadka za jedną nogę. Z tej walki wyszedł źle, bo ubranie miał w wielu miejscach podarte, a twarz podrapaną. Z rąk i nóg ciekła mu krew. Ta okoliczność wytrąciła z równowagi jego przyjaciela, który zamiast współczuciem, wybuchnął gniewnymi wyrzutami:
— Co ty zrobiłeś! Jak ty wyglądasz! Ten głupiec goni stąd, ażeby żywcem schwytać szarego niedźwiedzia! Czy widział kto taką głupotę? Co ja z tobą pocznę? Ty chyba rozum postradałeś! Czy zapomniałeś, że twój stary Holbers nie może patrzeć na twoją krew? Czy to jest miłość twoja, którą mi tyle razy oświadczałeś? Wszak takiemi głupstwami czynisz siebie i mnie nieszczęśliwym! Czy na to ci urosła skóra, żeby ją darły niedźwiedzie pazury? Czemuż stoisz i patrzysz na mnie jak niemy? Odpowiadaj, człowiecze!
Hammerdull istotnie stał z otwartemi ustami i patrzał sztywnie na przyjaciela, zdziwiony długą jego mową. Wprost nie wyobrażał sobie, żeby to mógł powiedzieć cichy, oschły Pitt Holbers. Wreszcie potrząsnął głową i rzekł:
— Picie, stary Picie, czy to ty rzeczywiście? Nie poznaję ciebie! Zrobiłeś się nagle strasznym mowcą! Ktoby w to uwierzył? Czy naprawdę tak mię miłujesz?
— Rozumie się, że cię kocham, głupcze! Dlaczego zrobiłeś mi tę przykrość, że dałeś się podrapać? Jak ty wyglądasz! Spojrzyjno w lustro! Ach prawda! Lustra tu niema. Ty mi tylko zmartwienia, troski i boleści sprawiasz! Radości z tobą dożyć nie można!
— Nie narzekaj już tyle! Czy masz ze mnie radość, czy boleść, to wszystko jedno, skoro tylko wogóle coś masz! Ktoby był przypuścił, że taki piesek jest taki silny!
— Piesek? Wcale stosowne porównanie! Ale ja nie mogę patrzeć dłużej na twoje pokiereszowane oblicze! Chodź ze mną do wody! Muszę cię obmyć!
Chwyciwszy go za ramię, pociągnął do potoku, płynącego w pobliżu. Gdy wrócili, był grubas obmyty, tylko ślady pazurów zmyć się nie dały, a ubranie nie zrobiło się całem.
— Czy ten człowiek nie wygląda jak włóczęga? — zapytał Pitt. — Proszę was, mr. Shatterhand, o pewną grzeczność!
— Jaką?
— Wy macie pod siodłem igły i nici. Pożyczcie mi ich, bo muszę mu przecież pozaszywać te manatki!
— Owszem, weźcie je sobie!
Gdy wyjął igłę i nici, zaczął nawlekać igłę, ale przez pół godziny nie mógł tego dokonać. Wreszcie zabrał się jakoś do szycia, ale szwy szły w takich odstępach, jak drzewa przydrożne. Gdy drugi raz nawlókł, zapomniał zrobić guz, szył więc bezskutecznie, dopóki nie zwróciłem mu uwagi na to, że za każdym razem wyciągał nitkę. Potem go pouczyłem, jak powinien pozszywać poszczególne miejsca. Na to on odrzucił kłębek, a podsuwając mi nogę Hammerdulla, podał zarazem igłę, kłując mię nią przez nieostrożność w palec.
— Weźcie się wy do łatania — rzekł z gniewem — jeśli to lepiej umiecie? Połatajcie tego hultaja! Ja już mam dość szycia!
Skutek mego pouczenia był taki, że siedziałem prawie do rana i naprawiałem kurtkę, spodnie i kamizelkę Hammerdulla. Tymczasem upieczono mięsa niedźwiedziego, posilono się nim, a łapy, jak wiadomo, najlepszy przysmak, owinięto i schowano na później, gdyż wtedy nabierają najlepszego smaku, kiedy już robaki zaczynają się w nich roić. Nie wiem, czy wszyscy to lubią.
Gdy dzień zaszarzał, wsiadłem ja i Winnetou na konia i prowadząc za cugle deresza Apanaczki, pojechaliśmy w górę doliny, by tam zaczekać na Old Surehanda. Znalazłszy się u wylotu parowu, którym miał zejść, zatrzymaliśmy się w pewnem oddaleniu przy zaroślach. Tam ukryliśmy siebie i konie, ale tak, że poprzez gałęzie mogliśmy Surehanda zobaczyć, gdyby się zjawił.
Ponieważ Utajom mogło wydarzyć się coś nieprzewidzianego, albo wódz mógł plan zmienić, przeto z pewnem naprężeniem czekaliśmy przybycia Old Surehanda. Może w godzinę potem ujrzeliśmy człowieka, idącego po drugiej stronię między drzewami. Nie wyszedł był jeszcze na wolne pole, dlatego nie mogliśmy go rozpoznać, ale ja mimoto odważyłem się zawołać:
— Mr. Surehand! Mr. Surehand!
Przybysz zatrzymał się, lecz tylko na chwilę. Jeśli to on był, powinien był zaraz się zbliżyć. Jako jeniec Indyan mógł się cieszyć, znajdując tu ludzi, którzy go znali. Przypuszczenie moje nie zawiodło mnie. Gdy poraz trzeci zawołałem go po nazwisku, wyskoczył ozemprędzej z pomiędzy drzew i podążył ku nam. Ponieważ my nie pokazywaliśmy się dalej, stanął w pół drogi i zapytał:
— Kto jest w zaroślach?
— Przyjaciel! — odpowiedziałem.
— Wyjdźcie stamtąd! Na Dzikim Zachodzie wskazana jest daleko idąca ostrożność.
— Oto jestem!
Z temi słowy na ustach wychyliłem się z zarośli, lecz Winnetou pozostał jeszcze w kryjówce. Old Surehand poznał mnie natychmiast.
— Old Shatterhand, Old Shatterhand!
Wypuścił z rąk strzelbę, przybiegł do mnie z otwartemi rękoma i przyciągnął... nie, porwał mnie do swojej piersi.
— Co za rozkosz, co za radość i szczęście! Przyjacielu! Old Shatterhand, wybawco mój dawniejszy i obecny!
Za każdem słowem odsuwał mnie i przyciągał do piersi. Oczy świeciły mu się, a policzki płonęły z nadmiaru szczęścia.
— Ktoby to był uważał za możebne — mówił dalej — że teraz będziecie w Rocky-Mountains i to w Dolinie Niedźwiedzi? Jakże się cieszę, jak szczęśliwym się czuję z tego powodu! Jaki was powód skłonił do tej podróży?
— Przybywam z Jefferson-City.
— Ach! Byliście u bankiera?
— Tak.
— On wam powiedział, że ja tu podążyłem?
— Tak.
— A wy udaliście się za mną?
— Oczywiście! Jefferson-City, winiarnia Lebruna w Topece, farma Fennera itd. Jak widzicie, mam dokładne wiadomości.
— Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Teraz jestem ocalony! Ale wy nie wiecie oczywiście, o czem ja mówię. Jestem jeńcem!
— Wodza Tusagi-Saricza!
— Skąd wy o tem wiecie? — spytał zdumiony.
— Dziś rano wypuszczono was za słowem honoru! — mówiłem dalej z uśmiechem.
— Zadziwiacie mnie! — zawołał.
— Macie zdobyć cztery skóry niedźwiedzie!
— Ach! Chciałbym już raz usłyszeć, skąd to wszystko wiecie!
— Kiedy wy wczoraj w parku rozmawialiście z wodzem, my leżeliśmy o trzy kroki w paproci, podsłuchując was.
— O nieba! Gdybym był to wiedział!
— Żadne słowo nie uszło naszej uwagi. Tej nocy jednak niepodobna już było was wyswobodzić, dlatego jeszcze wczoraj wieczorem zeszliśmy na tę dolinę, pomimo ciemności, by tu na was zaczekać. Jakże ucieszyliśmy się waszem przybyciem!
— Czy nie jesteście sami, że ciągle mówicie w liczbie mnogiej?
— Tak.
— Kto z wami tu przybył?
— Chodźcie mu się przypatrzyć!
Zaprowadziłem go do Winnetou, na którego widok krzyknął z radości i wyciągnął doń obie ręce. Apacz uścisnął je serdecznie i tak przemówił na powitanie:
— Winnetou cieszy się w duszy widokiem brata Surehanda. Myśleliśmy, że dościgniemy go dopiero w parku St. Louis, teraz jednak pokażemy wodzowi Utajów, iż nawet z pięćdziesięciu wojownikami nie potrafi zatrzymać u siebie w niewoli Old Surehanda!
— Dałem mu słowo, że powrócę! — wtrącił Old Surehand dla ostrożności. — Bez tego nie byliby mnie puścili.
— Wiemy o tem. Old Surehand nie powinien złamać słowa, lecz wrócić do nich. Ale potem przyjdzie Old Shatterhand i Winnetou do Utajów na krótką rozmowę.
— Muszę do jutra wieczorem przynieść cztery skóry niedźwiedzie, bo życie moje w niebezpieczeństwie. Czy o tem wie wódz Apaczów?
— Oczywiście. Old Surehand przyniesie żądane skóry. Ażeby zaś mógł tego dokonać, musi mi pozwolić, że oddalę się teraz.
Dosiadłszy konia, odjechał, nie podając ani powodu, ani celu wyjazdu. Ja jednak wiedziałem, że postanowił poszukać śladów niedźwiedzich.
— Dokąd on się udał? — spytał Old Surehand.
— Chce zapewne zrobić wam niespodziankę.
— Jaką?
— Gdybym to powiedział, nie byłoby już niespodzianki.
— Well! Czy musimy tu na niego czekać?
— Nie. Pojedziemy także. On nas potem odszuka.
— Będę wam bardzo chętnie towarzyszył, ale muszę przytem pamiętać, że czas mój bardzo drogi.
— Czy z powodu obowiązku dostarczenia skór niedźwiedzich?
— Tak.
— Na to jest jeszcze dużo czasu! Siądźcie na tego deresza!
— Macie trzy konie. Wobec tego nie jesteście chyba sami?
— Słusznie się domyślacie.
— Kto jest jeszcze z wami?
— Zaczekajcie chwilę! Z pewnością ucieszycie się na widok właściciela tego konia. To także wasz znajomy.
Winnetou podążył w górę doliny, a my w dół. Przed wyruszeniem zabrał oczywiście Old Surehand swoją strzelbę stamtąd, gdzie mu upadła. W oczekiwaniu nowej niespodzianki, stłumił w sobie ciekawość, której ja nie byłbym zresztą zaspokoił. Kiedy dojeżdżaliśmy do obozu, ujrzałem Hammerdulla, stojącego w jego pobliżu. Old Surehand zauważył go także i zapytał:
— Czy to nie stary Dick Hammerdull, mr. Shatterhand?
— Dobrze poznaliście.
— W takim razie będzie z nim także jego nieodstępny towarzysz Pitt Holbers?
— Oczywiście! To nierozłączni przyjaciele!
— To więc jest niespodzianka, która mię miała spotkać! Dziękuję!
Zostawiłem go w tem mniemaniu. Hammerdull przybiegł do nas, podał rękę Surehandowi i zawołał:
— Welcome, mr. Surehand, welcome! Spodziewam się, że przypominacie sobie wiernego Hammerdulla?
— Nigdy o was nie zapominałem, kochany Dicku!
— A Pitt Holbers żyje jeszcze w waszem sercu?
— Oczywiście.
— Obaj dumni jesteśmy z waszej przyjaźni!
Wjechaliśmy wreszcie do obozu i pozsiadaliśmy z koni. Hammerdull zaprowadził Old Surehanda pomiędzy skały i zawołał z tryumfem:
— Masz go, Picie Holbersie, stary szopie! Podaj mu rękę, lecz nie obejmuj go za szyję, bo potem nie mógłby się od ciebie uwolnić!
Old Surehand widział narazie tylko Holbersa, kiedy jednak rzucił wzrokiem na Apanaczkę, zdumiał się ogromnie.
— Apanaczka, mój czerwony brat Apanaczka! — zawołał. — Tego nigdy byłbym nie przypuścił! Teraz już wiem, mr. Shatterhand, jaką niespodziankę chcieliście mi sprawić. Czerwony brat pozwoli, że go uścisnę!
Oczy Komancza zapłonęły radością. Otworzył w milczeniu ramiona i rzucił się na piersi przyjacielowi, z którym zaprzyjaźnił się podczas wspólnej podróży do fortu Terrel. Gdy gość przywitał się z Treskowem, przedstawiłem mu wodza Osagów. Indyanin podał mu rękę ze zwykłą sobie godnością, skinął przyjaźnie głową i, wskazując na obie skóry niedźwiedzie, rzekł doń:
— Nasz brat ma Utajom przynieść cztery skóry niedźwiedzie?
— Istotnie — odparł Old Surehand.
— Dwie leżą już tu dla brata.
— Kto zabił te niedźwiedzie?
— Old Shatterhand wielkiego, Apanaczka zaś małego.
— To na nic mi się nie przyda. Ja muszę je sam upolować.
Teraz ja zapytałem:
— Czy wódz Utajów żądał tego od was wyraźnie?
— Wyraźnie? Nie.
— To nie róbcie sobie skrupułów!
— Ja jestem w tej sprawie innego zdania. Wódz nie mógł wiedzieć, że zastanę tu takich pomocników. Przypuszczał z pewnością, że przyniosę skóry niedźwiedzi, które sam zabiję.
— Co on myślał lub przypuszczał, to nas nic nie obchodzi. Wy trzymajcie się tylko umowy.
— Żądali tylko, żebym przyniósł cztery skóry.
— To je zaniesiecie. Dwie jeszcze się znajdą.
— Tej małej Tusaga Saricz nie przyjmie.
— Dlaczego?
— Bo jest z młodego niedźwiedzia.
— Skóra jest cała, niepodzielona, nie będzie więc mógł jej odrzucić.
— A jeśli jednak nie zechce się zgodzić?
— To my go do tego zmusimy. A wy uważacie to za skórę niedźwiedzią?
— Oczywiście!
— W takim razie wszystko w porządku! Tu idzie o to, żebyście dotrzymali słowa wedle swego przekonania, czy istotnie spełniliście warunki umowy, a nie o to, jak je rozumieją Utajowie.
— Rzeczywiście muszę wam przyznać słuszność. Powinienem kierować się tylko brzmieniem słów.
— I to zbyteczne! W tej sprawie może być jeszcze inne zapatrywanie.
— Jakie?
— Że nie potrzebujecie wcale przynosić skór.
— Nie rozumiem was!
— To przecież łatwo pojąć. Coby się stało, jeślibyście skór nie przynieśli?
— Mają mnie Indyanie zastrzelić.
— To możecie nie przynieść ani jednej! My postaramy się o to, żeby was nie zastrzelono.
— Istotnie macie słuszność, ale, jeśli w danej chwili nie będziecie pod ręką, to ja zginę!
— Już my to tak ułożymy, że będziemy pod ręką. Nie wdawajcie się tylko z czerwonymi w długie roztrząsania! Cóż wam obiecali? Jeśli cztery razy narazicie swoje życie i zabijecie cztery szare niedźwiedzie, mają wam darować tylko życie bez wolności. Czy to sprawiedliwe?
— Pewnie, że nie!
— Wy im przyrzekliście tylko, że powrócicie i tego musicie dotrzymać. Więcej ani oni od was, ani wy od siebie nie możecie żądać. Teraz zresztą nie czas tem się zaprzątać. Macie coś ważniejszego do roboty.
— Co?
— Posilić się.
— Zgadliście — odrzekł z uśmiechem. — Czerwoni trzymali mnie bardzo krótko i od trzech dni nie dali ani kąska.
— To nie żałujcie sobie!
Podano mu mięsa, które zaczął ze smakiem zajadać. Ja tymczasem w tajemnicy przed nim szepnąłem towarzyszom, żeby w swoich rozmowach wobec niego unikali słów Tibo taka, Tibo wete, Wawa-Derrik i myrtle-wreath. Skłoniły mię do tego zarządzenia pewne powody. Gdy zwróciłem się z tem żądaniem do Apanaczki, spojrzał mi badawczo w twarz, lecz nie odezwał się ani słowem. Mnie nasunęło się podejrzenie, że on zaczął teraz się domyślać rzeczy, które, jak mi się zdawało, ja tylko wiedziałem.
Konie puściliśmy wolno, żeby pasły się nad wodą, a sami poukładaliśmy się przed skałami, ażeby mieć zwierzęta na oku i w razie potrzeby móc ich bronić ze strzelbami w ręku. Towarzysze zaczęli opowiadać zdarzenia ze swego życia, lecz nie podali niczego, coby mogło przyczynić się do rozświetlenia stosunków, które zajmowały nas obecnie. Wyjątek stanowiło opowiadanie Old Surehanda o tem, jak dostał się w ręce Utajów.
Odbył sam całą tę daleką drogę i obozował przed czterema dniami nad źródłem, w którego otoczeniu nie było ani śladu człowieka. Czując się pewnym, zdrzemnął się, lecz zbudzili go nagle dwaj czerwoni, jeden młody, a drugi stary, którzy klęczeli nad nim z dobytymi nożami. Odrzuciwszy ich na bok, zerwał się i wyjął rewolwer, lecz oni rzucili się nań mimoto z nożami, musiał więc ich zastrzelić. Ale w następnej chwili otoczyło go pięćdziesięciu czerwonych i tak go zdusili, że pomimo niezwykłe] siły nie mógł się obronić. Wyrwano mu rewolwer, a jego samego powalono i skrępowano. Więcej nie potrzebował opowiadać, gdyż podsłuchaliśmy to w obozie Utajów.
Na tej rozmowie upłynął nam czas do południa, a wkrótce potem nadjechał Apacz. Zeskoczywszy z konia, zapytał mnie:
— Czy brat Surehand dowiedział się o wszystkiem?
— Tak — odrzekłem.
— Czy weźmie te dwie skóry?
— Weźmie.
— Pójdziemy z Old Shatterhandem i Apanaczką!
— Dokąd?
— Do legowiska niedźwiedzia, którego ślady widzieliśmy wczoraj.
Na to zawołał szybko Hammerdull:
— A ja nie mogę wam towarzyszyć?
— Nie.
— Dlaczego?
— Parów jest wązki, każdy więc zbyteczny człowiek zawadzałby tylko.
— Dick Hammerdull nigdy nie zawadza. Czy uważacie mnie za nicponia, albo tchórza, który ucieknie, gdy zobaczy nos niedźwiedzia?
— Przeciwnie, Dick Hammerdull posiada za wiele odwagi i przez to właśnie może nam przynieść wielką szkodę. Syn niedźwiedzicy dał mu już dobrą nauczkę.
— Nauczkę, czy nie nauczkę, to wszystko jedno, przyrzekam jednak, że wezmę ją sobie do serca!
Mały grubas jął tak natarczywie prosić, że Winnetou ustąpił, mówiąc:
— Niech więc gruby brat pójdzie z nami, ale, jeśli popełni jaki błąd, lub nie posłucha mnie, nie wezmę go już nigdy z sobą!
Holbers i Treskow nie obrazili się tem, że mieli zostać, lecz Szako Matto zapytał z przykrością:
— Czy Winnetou sądzi, że wódz Osagów stał się już nieużytecznym wojownikiem?
Apacz zaś odparł na to:
— Czy Szako Matto nie wie, dlaczego zostawiam go tutaj? Kto obroni nasze konie, gdy podczas naszej nieobecności ukaże się niedźwiedź, albo nadejdą ludzie nieprzyjaźni?
Na Holbersa i Treskowa rzeczywiście nie można było się zdać, to też Osaga odczuł to jako wyszczególnienie i rzekł z dumą:
— Konie będą bezpieczne. Niech moi bracia będą o to spokojni!
Wziąwszy tedy strzelby, opuściliśmy obóz i może po dziesięciu minutach dostaliśmy się do parowu. Wspinając się pod górę, staraliśmy się unikać wszelkiego szmeru i tem ostrożniejsi byliśmy, im wyżej dochodziliśmy. Dick Hammerdull szedł jako drugi zaraz za Winnetou z miną, pełną ufności w siebie. Gdyby go były zobaczyły niedźwiedzie w tym stanie, byłyby wszystkie pouciekały.
Przybywszy na miejsce, które wczoraj już zwiedziliśmy byli, zbadaliśmy bardzo dokładnie część drogi w górę i w dół, lecz nie dostrzegliśmy niczego. Widocznie niedźwiedź nie przeszedł był na drugą stronę. Przeprawiliśmy się przez potok, wydrapaliśmy się na ową skałę i natrafiliśmy na ślady, które widzieliśmy już wczoraj. Łączyły się one w szeroko wydeptaną ścieżkę, wiodącą poza róg skały. Winnetou nie poszedł tam odrazu, lecz wsunął głowę tylko tak daleko, że mógł jednem okiem spojrzeć na drugą stronę. Stanął nieruchomo i wyciągniętą poza siebie ręką dał nam znak, żebyśmy milczeli. Byłem pewien, że zobaczył niedźwiedzia. Kiedy się potem znowu do nas zwrócił, promieniała mu cała twarz.
Wziął Hammerdulla za ramiona i, nie mówiąc ani słowa, wsunął go całkiem cicho i powoli poza róg skały i kazał mu tam popatrzeć. Ale już w następnej chwili blady jak trup grubas cofnął głowę, przesunął się obok mnie i drugich, dopóki nie dostał się na ostatnie miejsce. Teraz i ja spojrzałem poza krawędź i przekonałem się, że bladość Hammerdulla nie przynosiła mu hańby. Między skałami i gęstymi krzakami kolczastymi wiodła ścieżka aż do miejsca, gdzie kamienie tworzyły potężną ścianę z daleko wystającym dachem. Tam leżał na zgrzebanej ziemi, trawie i kupie gałęzi „król niedźwiedzi“. Zasługiwał na tę nazwę, bo tej wielkości niedźwiedzia do tego czasu nie widziałem. Miał prawnie ze czterdzieści lat, czego dowodziła sierść, która nawet wskazywała na jeszcze starszy wiek. Co za cielsko, głowa i członki! We śnie wydawał się olbrzymem. Jakże musiał wyglądać, kiedy się podniósł! Gdy wreszcie także Apanaczka i Old Surehand uradowali się widokiem niezwykłego zwierzęcia, zeszliśmy na naradę. Gdy Old Surehand i Apanaczka podali pewne rady, a Hammerdull otoczył się odważnem milczeniem, Winnetou utopił we mnie wzrok, z owym nieopisanym wyrazem, którego nigdy nie zapomnę, i zapytał:
— Czy brat Shatterhand ma jeszcze do mnie zaufanie, jak dawniej?
Skinąłem głową, choć wiedziałem, co Apacz zamierzał.
— Do mnie, mojej ręki i mego noża? — zapytał znowu.
— Tak.
— Czy brat powierzyłby mi swoje życie?
— Bez wahania.
Byłbym nie zaprzeczył, gdybym nawet miał co do tego wątpliwości, bo Winnetou byłby mnie także powierzył się bez namysłu.
— Niech bracia pójdą za mnąǃ
Poprowadził nas napowrót do gęstych zarośli, a zatrzymawszy się tam, rzekł:
— Za tym krzakiem ja się ukryję, a Old Shatterhand sprowadzi tu niedźwiedzia tak, żeby musiał przejść obok mnie. Inni bracia przykucną za owymi kamieniami i będą uważali na to, co nastąpi! Old Shatterhand i Winnetou to jedno. Obydwaj mają jedno ciało, jedną duszę i jedno życie. Jego życie należy do mnie, a moje do niego. Howgh!
— Co chcecie uczynić? — zapytał niespokojnie Old Surehand.
— Nic takiego, coby was mogło przestraszyć — odpowiedziałem.
— Obawiam się, że narażacie się na wielkie niebezpieczeństwo!
— Niebezpieczeństwa niema, gdyż ja znam Winnetou. Czyńcie tedy śmiało, co on wam polecił i weźcie z sobą moje strzelby!
— Co? Jak? Idziecie bez broni?
— Nie. Bezbronnym nie będę. Idźcie tylko... idźcie!
Udali się poza kamienie i przykucnęli tam. Winnetou wziął nóż w lewą rękę i ukrył się za krzakami. Dla uspokojenia mnie szepnął:
— Wiatr jest nam sprzymierzeńcem. Gdyby jednak niedźwiedź mnie zwęszył, ty go pierwszy pchniesz.
Nie obawiałem się wcale spotkania z niedźwiedziem. Tylko nieznane niebezpieczeństwo może człowieka niepokoić; gdy się je zna, a nawet widzi blizko, niepokój ustępuje. Dobyłem noża także lewą ręką i skoczyłem z powrotem do krawędzi skalnej. Niedźwiedź leżał tam jeszcze tak samo, jak przedtem. Prawdopodobnie najadł się w nocy i spał teraz, nie przeczuwając, że to ostatni jego sen. Podniósłszy kamień, poszedłem bliżej i ugodziłem niedźwiedzia. Zwierz zbudził się, podniósł głowę i utkwił we mnie jadowity wzrok. Potem odrazu powstał z szybkością, którejby mu pozazdrościł nawet tygrys lub pantera. Ja skoczyłem poza krawędź skały i z oczyma, zwróconemi na nią, kroczyłem wstecz ku krzakowi, za którym stał Apacz. Wtem ukazał się niedźwiedź. Teraz już chodziło o me życie, albowiem, gdybym się potknął i upadł, byłbym już nie wstał.
Sztuka polegała na tem, żeby niedźwiedzia zwabić do przejścia obok Winnetou i przez to umożliwić Apaczowi pchnięcie. Z ociężałą lekkością, właściwą także słoniowi, ruszył niedźwiedź za mną na pozór powoli i z namysłem, w rzeczywistości jednak szybko i stanowczo. Widział tylko mnie i zbliżał się ku mnie prędko. Tego właściwie chciałem. Kiedy dostałem się do zarośli, był już odemnie tylko o ośm kroków. Teraz zacząłem się cofać szybciej, dopóki nie podszedł aż do krzaku, w którym czyhał Winnetou. Gdybym go był puścił jeszcze o krok dalej i nie zmusił, by się zatrzymał, byłbym zgubiony. Przed olbrzymiemi łapami tego potwora nie ostałoby się żadne stworzenie świata. Skoczyłem o dwa kroki naprzód i podniosłem rękę. Wtedy Winnetou wystąpił z dobytym nożem z zarośli i stanął za niedźwiedziem. Zwierz zatrzymał się na mój pozorny atak i wyprostował się szybko. Przewyższał mnie o głowę. W tej samej chwili pchnął go Apacz z ową szybką rozwagą, niezbędną, jeśli się chce ugodzić zwierzę we właściwe miejsce, to jest w serce, między dwa żebra. Ostrze noża wbiło się aż po rękojeść, Apacz nie zostawił go jednak w ranie, lecz wyrwał czemprędzej, żeby nie zostać bez broni.
Potwór zachwiał się, jakby miał runąć, lecz odwróciwszy się niespodzianie, wyciągnął łapy za Winnetou, który zaledwie zdołał odskoczyć. Teraz Apaczowi groziło niebezpieczeństwo śmierci. Ja stanąłem natychmiast za niedźwiedziem, pchnąłem go i odskoczyłem, zostawiając nóż w ranie. Teraz już niedźwiedź nie zachwiał się, lecz stanął nieruchomo. Trwało to może pół minuty, poczem runął na miejscu, jakby uderzony niewidzialnym młotem i nie poruszył się więcej.
— Uff! Pchnąłeś go znakomicie! — rzekł Apacz, wyciągając do mnie rękę. — Pewnie już nigdy nie wstanie!
— Ja tylko dopomogłem tobie — odrzekłem. — Serce olbrzyma tkwi chyba w dziesięciu workach, tyle trzeba było siły, ażeby wbić w nie ostrze noża.
Przed nami leżało cielsko, ważące przynajmniej dziesięć cetnarów, a dokoła rozchodził się odór, który zabijał wszelki smak na jego łapy. Zazwyczaj cuchną koty przenikliwiej niż niedźwiedzie, ale ten tworzył wyjątek.
Gdy nadeszli towarzysze, rozciągnęliśmy niedźwiedzia i wtedy dopiero mogliśmy ocenić ogrom jego kształtów, oraz wyobrazić sobie, coby z nas było, gdybyśmy byli nie mogli zaufać naszym nożom.
— Ja sobie tak tego nie przedstawiałem — rzekł Old Surehand. — Pójść tylko z nożem na takiego potwora, to naprawdę kuszenie Pana Boga. Nie należę do słabych, ani do tchórzów, ale na tobym się nie odważył!
— Brat się myli — odpowiedział Winnetou. — Dobry nóż i pewna ręka często są lepsze, niż dokładnie wymierzona kula. Nie każdy zresztą niedźwiedź tak wielki jest, jak ten.
Apanaczka milczał. Wyrwał nóż mój z ciała niedźwiedzia, a musiał przy tem użyć tyle siły, że tylko cicho głową potrząsnął. Tem głośniej zachowywał się Hammerdull. Przypatrzył się ranom zwierza i zawołał ze zdumieniem:
— Tuż obok siebie! Jak można znać miejsce, w które należy wbić nóż?
— Na to nie pomoże żadna reguła, trzeba mieć miarę w oku — odpowiedziałem. — Nie wszystkie niedźwiedzie są jednakowo zbudowane, a futro może także czasem okropne skutki spowodować!
— Hm! A jeśli się trafi w żebro?
— To nóż się ześliźnie, a w nagrodę za to myśliwy traci szybko skalp.
— Dziękuję! W takim razie ja wolę moją strzelbę! Gdyby można było jedną ręką powoli wyszukać miejsce, żeby w nie potem pchnąć drugą, to i ja wtedybym spróbował.
— Walka z szarym niedźwiedziem nie jest zarzynaniem świń.
— Sam to widziałem. Cóż teraz zrobimy z tym nieszczęśliwcem?
— Zdejmiemy zeń skórę, a jego zostawimy.
— A mięsa nie weźmiemy?
— Dziękuję za nie!
— Czemu?
— Byłoby twarde jak podeszwy. Spieszmy się, gdyż Winnetou, jak się zdaje, ma dla nas jeszcze inną robotę.
— Brat Shatterhand odgadł — potwierdził Apacz.
— Czy jest jeszcze gdzie trop niedźwiedzia?
— Bardzo daleko stąd, w górnym końcu doliny.
— To jest łatwo zrozumiałe, bo niedźwiedzie nie żyją tak blizko siebie, jak bobry. Czy brat Winnetou sądzi, że uporamy się jeszcze dzisiaj przed nocą?
— Spodziewam się. Konie zaniosą nas tam szybko.
— A mnie wolno będzie pójść z wami?
— Nie — odpowiedziałem ja.
— Dlaczego? Czy źle się zachowałem w minionej wyprawie?
— Tu nie potrzebowaliście wogóle się zachowywać. Zresztą zdaje mi się, że ten hultaj był dla was za wielki?
— Nie będę temu przeczył, bo istotnie można sobie pozwolić na niedźwiedzia, ale przecież nie na takiego. Gdy go tylko zobaczyłem, cofnąłem się zaraz do ostatniego szeregu. Taką samą skromność okazałbym, gdybym powtórnie wziął udział w polowaniu.
— Tak być nie może. Szako Matto obraziłby się, gdybyśmy go i tym razem wykluczyli od udziału w wyprawie na drugiego niedźwiedzia.
— Czy go wykluczycie, czy nie, to wszystko jedno, byleby tylko mógł z wami pójść. Ustępuję więc chętnie jemu miejsca.
— Chętnie, czy nie, to wszystko jedno, jeśli tylko musicie to zrobić — rzekłem, żartując sobie z niego. — Teraz pójdźcie do obozu po konia, ażebyśmy nie musieli nieść tej ciężkiej skóry.
Posłuchał wezwania i wrócił wkrótce z Pittem Holbersem.
— Oto koń — rzekł — któregoście chcieli, mr. Shatterhand!
Widząc, że nie rozumiem dowcipu, dodał, iż klacz swoją zostawił na dole przy potoku, a Pitta Holbersa przyprowadził do nas na skałę. Wtedy był już niedźwiedź „rozebrany z kubraka, butów i rękawiczek“, przeto rozkazałem:
— Weźcie skórę i naładujcie na konia!
— Jakto? Na moją klacz? — spytał Hammerdull, krząkając. — Sprowadziłem ją tylko dla siebie, a nie pod skórę!
— A któż ją poniesie?
— Koń, którego zażądaliście. Ten oto koń polny stary szop, Pitt Holbers.
Teraz dopiero wyjaśniło się poczciwemu Holbersowi, dlaczego przyjaciel zabrał go z sobą. Huknął też nań gniewnie:
— A tobie co? Ja myślałem, że pierwszy miałem zobaczyć zabitego niedźwiedzia, a tymczasem ty zaczynasz ze mną figle!
— Nie zapalajże się zbytnio, kochany Picie! Czyż nie ty pierwszy z was go widzisz?
— Ale skóry nie zawlokę!
— Pewnie, bo masz swojej co dźwigać. Weź ją więc tylko do konia!
Gdy oni wlekli na dół ciężką skórę, my ruszyliśmy prędzej. Teraz dopiero przedstawiło nam się w całej swej grozie niebezpieczeństwo, któreśmy przebyli. Na podobne przedsięwzięcie można było odważyć się tylko z Winnetou. Najmniejszy brak zręczności i przytomności umysłu może przyprawić myśliwego o utratę życia.
Znalazłszy się w obozie, oświadczyliśmy Szako Macie, że teraz pojedzie z nami na drugiego niedźwiedzia. Treskow, Holbers, Hammerdull i Apanaczka mieli zostać przy skórach. Ostatni byłby chętnie przyłączył się do nas, wiedział jednak dobrze, czemu go zostawiamy. Na niego jednego mogliśmy zdać się bardziej, aniżeli na tamtych trzech razem.
Pojechaliśmy teraz doliną w górę obok miejsca, w którem spotkaliśmy się z Old Surehandem. Oprócz podania odległości, nie wspomniał nam Winnetou niczem o przygodzie, która nas teraz czekała.
Dolina była nadzwyczaj długa i tem węższa, im dalej posuwaliśmy się w górę. Kilkakrotnie spotykaliśmy bawoły, częścią pojedyńczo, częścią w małych gromadkach, ponieważ pora wędrówki jeszcze była nie nadeszła. Tak dalece nie bały się one ludzi, że nie uciekały przed nami, lecz tylko ustępowały się na bok. Z tego wywnioskowaliśmy, że w lecie nie płoszyli ich myśliwi. Niektóre starsze nie usuwały się nawet z drogi, lecz wytrzeszczały na nas zdziwione oczy, lub pochylały ku nam wyzywająco wielkie łby z rogami. Na widok bawołów odezwała się w nas żyłka myśliwska, nie mogliśmy jednak dać jej folgi, gdyż nie mieliśmy czasu, a z niedźwiedzi było mięsa aż nadto.
Westman nie zabija nigdy zwierzęcia, jeśli nie potrzebuje jego mięsa. Nieprawdą jest też, jakoby Indyanie w porze obydwu wielkich wędrówek bawołów czynili wśród nich niepotrzebne spustoszenie. Czerwoni wiedzą aż nadto dobrze, że bez tych trzód nie mogliby żyć, dlatego zdobywają tylko tyle mięsa, ile potrzebują. Jeśli buffalo wyginął, to winę tego ponoszą wyłącznie biali, którzy zbierali się nieraz w całe towarzystwa, wynajmowali pociągi kolejowe i zatrzymywali się tam, gdzie spotykali na preryi trzodę bawołów. Z pociągu strzelali potem do zwierząt z czystej chęci mordowania, dopóki nie nasycili się strzelaniną. Czy trafione bawoły naprawdę ginęły, czy tylko ranne były, oto wcale nie pytano. Postrzelone ofiary wlokły się dalej i padały, by stać się pastwą żarłoczności sępów i wilków. Tak wystrzeliwano tysiącami lub raniono śmiertelnie bawoły, a miliony cetnarów mięsa gniły, nie przynosząc człowiekowi najmniejszego pożytku. Ja sam bywałem w miejscach, w których dopuszczano się takich mordów masowych, widywałem stosy bielących się kości. Nawet skór i rogów nie zabierano.
Na widok pól, zasłanych trupami bawołów, ogarniał żal i złość serce prawdziwego westmana, a co o tem myśleli i mówili Indyanie, to sobie nie trudno wyobrazić. Podejrzywali oczywiście, że rząd nietylko cierpi, lecz nawet popiera te nikczemne rzezie, ażeby przyspieszyć zgubę rasy czerwonej zapomocą wygłodzenia. A jeśli czerwony próbował opierać się tej bydlęcej strzelaninie, walono weń tak samo bezwzględnie, jak w bawoły.
Gdzie podziały się bizony, gdzie dumni, rycerscy czerwoni i biali strzelcy? Twierdzę, że niema już ani jednego z tych westmanów, o których czynach opowiadano sobie przy ogniskach obozowych. Kości ich rozprószone, a gdzie teraz pług lub motyka wydobędzie z ziemi zwietrzałą czaszkę, tam odbył się pewnie skrytobójczy napad, lub rozegrała się rozpaczliwa walka, w której jak wszędzie na przesiąkniętym krwią Zachodzie bezlitosna siła gnębiła istotne prawo.
Jechaliśmy już z godzinę, niezbyt wolno, a jednak nie dotarliśmy byli jeszcze do końca Kui-erant-yuaw, kiedy Winnetou zatrzymał konia i rzekł:
— Za dwie minuty dojdziemy do miejsca, w którem Winnetou znalazł bawołu, zabitego przez niedźwiedzia. Zwycięzca pożarł niewiele mięsa, pogruchotał tylko kości i mlecz z nich wyssał, a tak czyni tylko szary niedźwiedź. Ślady jego wiodły do brzegu tej doliny, a potem trochę pod górę.
— Czy Winnetou znalazł tam jego legowisko? — spytał Old Surehand.
— Nie. Chciałem tylko wyszukać trop jego, a nie spłoszyć go, by moi bracia mogli powiedzieć, że zabili także szarego niedźwiedzia. Sądzę, że postąpiłem dobrze.
— Tak, to słuszne! Gdy pokażę skóry, chcę przynajmniej o jednej powiedzieć, że sam ją zdobyłem.
— Czy Old Surehand życzy sobie może, żebyśmy mu zostawili tego niedźwiedzia?
— Proszę o to!
— Zgoda! Czy brat weźmie sobie niedźwiedziówkę Old Shatterhanda?
— Nie, mogę zaufać swojej strzelbie.
— A co ja będę przytem robił? — zapytał wódz Osagów. — Czy mają potem o Szako Macie opowiadać, że w jego obecności ubito cztery niedźwiedzie, a on przytem ani ręką nie ruszył?
— Jeśli mój czerwony brat zechce, będzie miał także co czynić, gdy tylko znajdziemy niedźwiedzia.
Ku końcowi rozmowy ruszyliśmy byli dalej, gdy wtem Winnetou zatrzymał swego konia i wyciągnął rękę, wskazując przed siebie. O tysiąc może kroków wyszedł z pomiędzy drzew po lewej stronie doliny niedźwiedź i biegł potem przez osłoniętą równinę. Głowę miał głęboko ku ziemi spuszczoną i nie patrzał ani w prawo, ani w lewo, wskutek czego nas nie widział, a zwietrzyć nas nie mógł, bo wiatr wiał w dół doliny.
— W jasny dzień! — rzekł Old Surehand. — Musi być bardzo głodny!
— Tak — potwierdził Winnetou. — Drugim powodem opuszczenia legowiska o tej porze jest to, że w tej okolicy dawno już nie było myśliwych.
— Gdzie leży bawół? — zapytałem.
— Brat mój nie może go stąd zobaczyć, bo po drodze rosną małe krzaki — odpowiedział Apacz.
— Zaoszczędziliśmy sobie czasu dzięki temu, że niedźwiedź wbrew swoim zwyczajom sam wyszedł teraz, bo nie potrzebujemy go szukać. Zsiądźmy tutaj i przywiążmy konie! Krzak, o którym mówił Winnetou, pozwala nam zbliżyć się do niego niepostrzeżenie.
— Niech moi bracia zaczekają chwileczkę! — rzekł Osaga, kiedy zsiadaliśmy z koni.
— Dlaczego? — — zapytał Old Surehand.
— Nie mam nic przeciwko temu, żeby brat Surehand zabił tego niedźwiedzia, lecz jabym chciał także wziąć udział w polowaniu.
— W jaki sposób?
— Tak, jak Old Shatterhand i Winnetou.
— To zbyt zuchwałe!
— Nie.
— Przeciwnie! Ja nie jestem pewien, czy zdołam go odrazu tak ugodzić nożem, żeby padł. Czy Szako Matto jest tego pewien?
— Ja także nie zabiłem dotychczas nożem niedźwiedzia. Nie radzę też brać noży, co istotnie byłoby niebezpiecznem. Ale czy Old Surehand może liczyć na swą strzelbę?
— Tak.
— To łatwo będzie go zabić. Mój brat ukryje się ze swoją strzelbą, a ja podprowadzę mu niedźwiedzia, jak przedtem Old Shatterhand Winnetou.
— Jeśli Szako Matto odważa się na to, to nie mogę na to się nie zgodzić.
— Nie będzie to jeszcze dowodem odwagi, byle tylko kula tam ugodziła, gdzie należy.
— Pshaw! Ja chyba nie spudłuję!
— Czy Old Shatterhand i Winnetou nie sprzeciwiają się temu?
Oczywiście nie sprzeciwiliśmy się wcale. Przywiązaliśmy konie i ruszyliśmy jeden za drugim ku oznaczonemu krzakowi. Przybywszy tam, zastaliśmy niedźwiedzia obok bawołu. Odwrócony od nas grzebał w nim pazurami, ażeby wydobyć kości z mleczem. Wiadomo bowiem, że obok mózgu jest szpik największym przysmakiem szarego niedźwiedzia. Może o trzydzieści kroków od nas leżał głaz tak wielki, że człowiek mógł za nim się ukryć. Osaga wskazał tam ręką i rzekł:
— Brat Surehand położy się za tym kamieniem a ja pójdę do niedźwiedzia i sprowadzę go bliżej. Będzie to dla mnie zabawka.
Ja i Winnetou byliśmy innego zdania, aniżeli Szako Matto, gdyż oddalenie niedźwiedzia od głazu było zbyt wielkie. Milczeliśmy jednak obydwaj, żeby nie urazić dumy Osagi.
On, zostawiwszy swoją strzelbę u nas, położył się na ziemi i polazł ku skale, która go zasłaniała przed oczyma niedźwiedzia. Old Surehand posunął się za nim, oczywiście ze strzelbą, w ten sam sposób. Koło głazu zatrzymał się Old Surehand, Osaga zaś poszedł dalej.
Niedźwiedź wciąż jeszcze nie widział tego, co przeciw niemu przedsięwzięto i chrupał kości potężnemi zębami. Szako Matto posuwał się coraz to dalej naprzód, co było raczej nierozwagą, aniżeli odwagą.
— Uff! — rzekł Apacz. — Trzymajmy strzelby w pogotowiu! Wódz Osagów nie umie sobie drogi podzielić.
Ja także nie mogłem pojąć Szako Matty, dlaczego nie brał w rachubę rączości szarego niedźwiedzia. Powinien był tylko o taką przestrzeń oddalić się od Old Surehanda, żeby w drodze powrotnej zwierz go nie doścignął. Wreszcie Winnetou nie mogąc patrzeć na te błędy Osagi, złożył obie dłonie przy ustach i zawołał:
— Stać, Szako Matto, stać!
Osaga podniósł się z ziemi, ale niedźwiedź usłyszał to także i zwrócił się w stronę, skąd głos pochodził. Ujrzawszy Indyanina, pobiegł kłusem ku niemu. Trzeba wziąć na uwagę, że kłus szarego niedźwiedzia dorównywa szybkości konia. Szako Matto zbliżył się do niego na dwadzieścia kroków, miał więc do Old Surehanda pięćdziesiąt. Na tej drodze musiał go niedźwiedź doścignąć. Do tego należy dodać, że, jeśli Old Surehand chciał niedźwiedzia nietylko zranić, lecz położyć trupem, nie mógł strzelać, zanimby zwierz nie podniósł się z ziemi i nie odsłonił mu swej piersi. To też zawołałem nań pośpiesznie:
— Teraz nie strzelać, mr. Surehand! Ja obronię Osagę!
Wymierzyłem niedźwiedziówkę i czekałem. Szako Matto nigdy chyba w życiu tak nie zmykał, ale napróżno. Niedźwiedź zbliżał się doń gwałtownie.
— Szako Matto, zboczyć! — krzyknąłem.
On i niedźwiedź pędzili wprost na nas, trudno więc było strzelić do zwierzęcia, a nie ugodzić człowieka. Indyanin nie zważał jednak na mój okrzyk i leciał prosto dalej. Wobec tego wyskoczyłem daleko z za krzaka i powtórzyłem przestrogę. Gdy niedźwiedź był już tylko o trzy kroki od Szako Matty, zrozumiał ten mnie i skręcił szybko na bok, a ja mając wolny cel, posłałem zwierzowi kulę, zanim zdołał zwrócić się za nim. Oczywiście nie był to strzał śmiertelny. Chodziło mi tylko o wstrzymanie niedźwiedzia i to mi się udało, bo zaraz stanął. Zwracając głowę na wszystkie strony, zobaczył swą krew i podniósł łapę do rany pod szyję. Z tej chwili skorzystał Old Surehand, podniósł się za skałą i ruszył śmiałym krokiem ku niedźwiedziowi. Oddalenie wynosiło mniej więcej trzydzieści stóp. Widząc nadchodzącego strzelca, wyprostował się niedźwiedź. Old Surehand szedł niewzruszenie naprzód i wypalił doń dwa razy w odstępie kilku kroków, a potem odrzucił strzelbę i dobył noża. Przezorność ta okazała się na szczęście zbyteczną, bo niedźwiedź padł, potarzał się kurczowo przez chwilę, drgnął kilka razy łapami i dusza jego uleciała do wiecznych ostępów, a cielsko z futrem zostało przy nas.
Od ostrzegawczego okrzyku Winnetou upłynęła ledwo minuta, tak szybko rozegrała się cała scena. Szako Matto stał obok nas, ciężko i głęboko oddychając.
— Życie moje było już w niebezpieczeństwie! — sapnął.
— Dlaczego brat mój był tak nieostrożny? — odpowiedział Apacz.
— Ja nieostrożny?
— A któż inny?
— Winnetou!
— Uff! Ja?
— Gdybyś był nie zawołał na mnie przedwcześnie, byłby niedźwiedź nie zwrócił na mnie uwagi. To przecież jasne!
Apacz patrzał mu przez chwilę z uśmiechem w oczy i nie rzekłszy ani słowa, odwrócił się od niego dumnie:
— On się odwraca! Czy ja nie mam słuszności — zapytał Osaga mnie.
— Wódz Osagów istotnie jest w błędzie — odpowiedziałem.
— Old Shatterhand się myli!
— Udowodnij to!
— Czy musiał Winnetou spowodować to, że niedźwiedź zwrócił uwagę na mnie?
— Oczywiście. Wszak sam lazłeś do niego w tym celu.
— Ależ nie należało czynić tego tak wcześnie!
— Właśnie, że powinieneś był wstać wcześniej i krzyknąć na niedźwiedzia, a wtedy zwierz nie byłby cię tak rychło doścignął, a ty nie byłbyś popsuł przyjemności Old Surehandowi.
— Ja popsułem mu przyjemność? Czem?
— Tem, że ja musiałem dać strzał, ażeby ocalić twoje życie.
— Ten strzał pozbawił Old Surehanda przyjemności?
— Oczywiście!
— Nie rozumiem Old Shatterhanda!
— To nie trudno pojąć. Czy Old Surehanda nie może to złościć, że niedźwiedź dostał kulą ode mnie, zanim on położył go trupem.
— Uff, uff! Nad tem nie pomyślałem.
— Pomyśl także nad tem, że powinieneś był podziękować Winnetou, zamiast czynić mu wyrzuty, bo gdyby on nie był na ciebie zawołał, a ty jeszcze bardziej był zbliżył się do niedźwiedzia, nie żyłbyś już teraz prawdopodobnie.
Odwróciłem się także i poszedłem do niedźwiedzia. Winnetou i Old Surehand zdejmowali zeń skórę. Zwierz był, że tak rzeknę, w sile wieku, zabraliśmy więc jego łapy. Za radą Szako Matty wykroiliśmy jeszcze szynkę, gdyż należało zaopatrzyć się w mięso, które powinno było utrzymać się w górach dobrze.
Mając już czwartą skórę, mogliśmy powrócić do obozu. Cztery niedźwiedzie, zabite w ciągu jednego dnia! Była to niezwykła zdobycz, pomimo że między nimi znajdował się jeden młody. Nie małe też znaczenie miała ta okoliczność, że nikt z nas nie odniósł przy tem rany. Podobne polowanie mogło się udać tylko w tem odległem, przez białych nieodwiedzanem, Kui-erant-yuaw. Powodzeniem tem cieszyliśmy się wszyscy, a nie mniej Old Surehand, który mógł przekonać Utajów, że niedźwiedzie go nie rozszarpały.
Do obozu dostaliśmy się już późno po południu. Postanowiliśmy jednak jeszcze tego wieczora poczynić kroki celem uwolnienia Old Surehanda, nie chcieliśmy bowiem z tem zwlekać, jakkolwiek on otrzymał dwudniowy termin na spełnienie swego zadania.
Old Surehand nie mógł sam wlec skór do parku, musieliśmy więc włożyć je na konie. Postanowiliśmy też nie udać się z nim razem, żeby nas nie zobaczyli Utajowie. Umówiliśmy się, że on pójdzie tam sam i to o ile możności jeszcze za dnia, potem okrąży obóz Indyan, lecz im się nie pokaże, wreszcie przyjdzie na północno-zachodni róg parku, gdzie miał na nas zaczekać, gdybyśmy do tego czasu tam nie stanęli. My natomiast mieliśmy podążyć w górę parowem, w którym zabiliśmy owego wielkiego niedźwiedzia, czyli południowym i zachodnim skrajem parku między drzewami i niepostrzeżenie dostać się na schadzkę. Old Surehand zgodził się na ten wniosek i udał się zaraz w drogę, aby ją odbyć jeszcze za dnia. Dick Hammerdull pożegnał go, wołając za nim:
— Bądź zdrów, skarbie najdroższy! A pokaż się dzisiaj wieczorem na tańcach!
Zwróciwszy się zaś do swego przyjaciela, dodał wesoło:
— A ty nam zagrasz! Na jakim instrumencie umiesz grać?
— Na najdłuższej trąbie jerychońskiej — odpowiedział Holbers.
— To ślicznie! Umiesz grać na wszystkiem, co długie, tylko nie na sobie samym. Chciałbym też usłyszeć tony z tego starego oboju!
— Brzdąknij sobie po własnych strunach, stara gitaroǃ Jesteś rozstrojonyǃ
— Rozstrojony, czy nie, to wszystko jedno, ale dziś chętniebym sobie zagrał. Trzy olbrzymie niedźwiedzie i jeden mały! Coś podobnego jeszcze się chyba nigdy nie zdarzyło!
— A wszystkie cztery ty zabiłeś!
— Nie szydź! Może ty je masz na sumieniu?
— Nie, ale ja przynajmniej nie robię z tego tak wielkiej historyi, jak ty. Zrozumiałeś?
— O żadnej wielkiej historyi niema tu mowy. Wyliczyłem tylko wypadki dzisiejsze, które zresztą jeszcze nie są skończone, bo teraz dopiero nastąpi część najważniejsza, a to napędzenie strachu Utajom.
— Ty ich oczywiście okropnie przerazisz!
— W każdym razie bardziej niż ty. Ale powstań, stary szopie, do nowych czynów, bo tamci gentlemani już gotowi!
Opuściliśmy obóz i ruszyliśmy pod górę.
Pomimo trwogi przed szarymi niedźwiedziami mogli Utajowie przynajmniej trochę zejść ku dolinie, bo niedźwiedź w dzień nie jest zresztą tak straszny, jak w nocy. Wobec tego musieliśmy być ostrożni i wysłaliśmy Winnetou naprzód, ażeby nas uprzedził o niebezpieczeństwie w razie potrzeby. Nie potrzebował jednak tego czynić, gdyż nie widział nikogo.
Gdyśmy przybyli na górę, było już ciemno, wskutek tego nie mogliśmy się przekonać, czy Utajowie aż tam wychodzili. Znaleźliśmy drogę, którą znaliśmy od wczoraj, a ponieważ nie jechaliśmy, lecz prowadziliśmy konie, przeto dość dobrze doszliśmy do grupy wysokich drzew, pod którymi czekali poprzedniego dnia na nas towarzysze, kiedy ja z Winnetou podsłuchiwałem Utajów.
Tu musieliśmy konie zostawić, by nas nie zdradziły, co mogło nastąpić, gdybyśmy je byli zabrali bliżej Indyan.
Niosąc skóry, szliśmy potem dalej aż do miejsca, w którem mieliśmy spotkać Old Surehanda. Nie zastaliśmy go tam jeszcze, a przyczyną tego było to, że nie znał okolicy tak dobrze, jak my i musiał ostrożnie i powoli obchodzić Utajów.
Nareszcie się pokazał. Oczywiście bardzo się ucieszył, kiedy usłyszał, że szczęśliwie i bez przeszkody dostaliśmy się na umówione miejsce. Zawiadomił nas, że czerwoni rozniecili już ogniska, zresztą my poczuliśmy je odrazu węchem, chociaż światła nie mogliśmy jeszcze dojrzeć.
Zgodziliśmy się wszyscy co do sposobu wykonania naszego zamiaru. Skóry należało zanieść blizko obozu i to na tę stronę, z której Old Surehand wyszedł na górę z doliny. Ponieważ była to strona dla nas przeciwna, przeto musieliśmy obejść łukiem ku otwartemu parkowi, co nie było rzeczą zbyt trudną, gdyż drzewa nam nie przeszkadzały. Dostaliśmy się szczęśliwie na drugą stronę obozu Utajów i złożyliśmy skóry w tak małej od nich odległości, iż był to wstyd dla nich, że nas nie dostrzegli.
Teraz należało dostać się poza nich, oczywiście również niepostrzeżenie. Aby sobie to ułatwić, musieliśmy ich uwagę odwrócić od siebie, a tego miał dokonać Old Surehand. Poradziliśmy mu też, żeby mniej więcej w dziesięć minut po naszem odejściu pokazał się przy ognisku.
Teraz weszliśmy w las jeden za drugim, prowadząc się za ręce. Ogniska, płonące po lewej stronie, ułatwiały nam posuwanie się naprzód, a mimoto czas oznaczony mijał już prawie, kiedy przykucnęliśmy pod drzewami za plecyma Indyan. Więcej narazie nie zbliżaliśmy się d nich, lecz uważaliśmy za odpowiednie zaczekać na Old Surehanda.
Wtem zabrzmiały głośne okrzyki zdziwienia. Old Surehand nadszedł, a my czołgając się po ziemi, posunęliśmy się do wspomnianych zarośli. Ostrożność nasza była tym razem prawie zbyteczna, bo nikt nie patrzył w tę stronę.
Wrażenie, wywołane powrotem Old Surehanda, jeszcze było nie przeszło, kiedy myśmy się usadowili już w zaroślach całkiem wygodnie. Wódz Tusaga Saricz siedział w tem samem miejscu, co wczoraj i on jeden nie podniósł się na widok Old Surehanda. Reszta wojowników otoczyła przybysza i obrzuciła go pytaniami, na które on wcale nie odpowiadał.
Kiedy mu się zdawało, że myśmy już zajęli nasze miejsca, rzekł głosem donośnym:
— Wojownicy Utajów zasypują mnie pierwsi pytaniami, jak gdyby nie wiedzieli, że ja tylko ich wodzowi gotów byłbym odpowiadać!
— Uff! Blada twarz ma słuszność! — potwierdził Tusaga Saricz. — Niech przyjdzie i usiądzie obok mnie!
Old Surehand posłuchał tego wezwania. Utajowie nie rozbroili go, ani nie skrępowali, co powinni byli uczynić przedewszystkiem. Widocznie byli pewni, że im nie umknie.
Teraz wywiązała się między wodzem a Old Surehandem następująca rozmowa:
— Old Surehand powie nam, czy był w Dolinie Niedźwiedzi?
— Byłem.
— Widziałeś ślady niedźwiedzia?
— Nawet więcej niedźwiedzi!
— A same niedźwiedzie także widziałeś?
— Tak.
— Ale nie walczyłeś z nimi?
— Nie zdarzyło się dotąd, żeby szary niedźwiedź, którego ślady ja odkryłem, nie musiał z mej ręki zginąć!
— Ale nie jesteś ranny!
— Nigdy jeszcze nie dopuściłem do tego, żeby mnie dotknął. Nacóżbym miał strzelbę?
— Zwyciężyłeś zatem?
— Tak.
— Ale ja skóry nie widzę!
— Mówisz tylko o jednej skórze? Czy zapomniałeś, że poleciliście mi przynieść cztery skóry?
— Uff! Słowa twe są bardzo dumne!
— Mówię tylko tak, jak mi wolno!
— Masz więc cztery skóry?
— Tak.
— To być nie może! Trudno w to uwierzyć!
— Co Old Surehand powie, to zawsze jest prawdąǃ
— Jak mógłbyś sam przynieść cztery skóry szarych niedźwiedzi? Wszak to jest ciężar, którego jeden człowiek nie udźwignie!
— Synowie Utajów są widocznie bardzo słabi.
— Uff! Ty nie masz ani jednej skóry. Wiesz, że jesteś zgubiony i dlatego nas złościsz!
— Poślij czterech wojowników o czterdzieści kroków stąd skrajem lasu, a oni niech przyniosą to, co tam znajdą!
— Uff, uff! Czy naprawdę zdaje ci się, że możesz z nami żartować?
— Mówię poważnie!
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Uff! Dałem ci dwa dni czasu do spełnienia tego zadania. Jeśli ci się zdaje, że możesz z nas żartować, to ukarzę cię tem, że z tych dwu dni zrobię jeden i dziś jeszcze każę ci życie odebrać!
— Nie trać słów, lecz posyłaj ludzi, gdzie ci w kazałem!
— Uff! Ta blada twarz oszalała chyba dzisiaj.
Nie mógł uwierzyć słowom Old Surehanda, dlatego spytał go jeszcze raz, lecz otrzymał stanowczą odpowiedź:
— Zabijcie mnie natychmiast, jeśli mówiłem do was żartemǃ
Wreszcie posłał wódz czterech wojowników, a sam z resztą czekał z największem zaciekawieniem. W obozie panowała zupełna cisza. Wtem rozległy się głośne okrzyki zdziwienia, jako pewna oznaka, że czerwoni nie napróżno wyszli z obozu. Utajowie, którzy przedtem wszyscy byli usiedli, zerwali się ponownie, patrząc w stronę, z której mieli nadejść ich towarzysze. Wreszcie ci przyszli, a każdy przyniósł jedną skórę szarego niedźwiedzia i złożył obok ogniska.
Indyanie szaleli wprost ze zdumienia. Szarpali skóry na wszystkie strony i przypatrywali im się bardzo dokładnie. Najbardziej dziwili się oczywiście skórze starego niedźwiedzia, którego zabiliśmy w parowie. Napróżno szukali dziury od kuli, a gdy w końcu znaleźli dwa pchnięcia tuż obok siebie i zrozumieli, że nie został zastrzelony, lecz zakłuty, zamilkli i wszyscy zwrócili szeroko otwarte oczy na białego myśliwca.
U Indyan uchodzi zabicie szarego niedźwiedzia za czyn najbardziej bohaterski. Kto dokona tego bez niczyjej pomocy, tego czczą aż do śmierci, a nawet i potem, ten w radzie starszych wojowników zabiera głos zaraz po wodzu, chociażby był najmłodszy ze wszystkich. Ponieważ Utajowie, o których mowa, nie odznaczają się wybitną wojowniczością, przeto nic dziwnego, że ocenili zwycięstwo nad niedźwiedziem nawet wyżej, aniżeliby to uczyniły inne plemiona, znane z większego męstwa. Tymczasem leżały tu cztery skóry, a między niemi jedna z prawdziwego olbrzyma, zabitego nożem. Żaden z tych Indyan nie byłby się odważył z nożem w ręku stanąć do walki z o wiele mniejszym niedźwiedziem. Stąd owa cisza, podczas której wszystkie pięćdziesiąt trzy pary oczu zwróciły się na Old Surehanda.
On udał, że tego nie widzi, wyjął z kieszeni kawał pieczonego mięsa i zaczął je spożywać. Na to zapytał wódz:
— Czy to mięso jednego z tych niedźwiedzi?
— Tak — odpowiedział zapytany.
— Do pieczenia potrzeba ognia!
— To rzecz znana!
— Czemże rozniecił Old Surehand ogień, skoro wypróżniliśmy mu wszystkie kieszenie, nie zostawiając mu punksu[33], ani patyczków, potrzebnych do rozniecania ognia!
— To także słuszne!
— Jakże tedy zapaliła blada twarz ogień?
Tusaga Saricz nabrał podejrzenia, ale Old Surehand umiał na to odpowiedzieć:
— Czerwoni mężowie — rzekł — nie znają wiedzy bladych twarzy. Biały nie potrzebuje do wywoływania płomienia ani punksu, ani patyczków z siarką. Czy Tusaga Saricz nie słyszał nigdy, że stalą i kamieniem można rozniecić ogień?
— Owszem, słyszałem o tem.
— Stalą jest ostrze mojego noża, kamienie ogniste znalazłem między skałami, a próchna dość w każdem spróchniałem drzewie.
— Uff! To prawda! Ja już myślałem, że Old Surehand spotkał blade twarze, które mu dały ognia.
Przypomniałem sobie jednak zaraz, że blade twarze boją się wchodzić do Doliny Niedźwiedziej.
— Jest przeciwnie, to Indyanom brak do tego odwagi!
— Czy chcesz mnie znowu obrazić?
— Pshaw! Ja byłem na dole, czy też który z was? Czy ja jestem Indyaninem, a wy biali? Kto się na to odważył, czy wy, których jest pięćdziesięciu, czy ja, który byłem sam jeden?
— Milcz! Wedle wyroku naszego ty musiałeś zejść na dół, a nie my. Jak wyszukałeś cztery niedźwiedzie?
— Oczyma!
— A jak zabiłeś?
— Nożem i strzelbą.
— A jak przyniosłeś skóry?
— Mam na to silne barki i ręce!
— Ależ czterech tak ciężkich skór nikt nie uniesie!
— Któż twierdzi, że naraz tego dokonałem?
— Czy uczyniłeś to inaczej?
— Oczywiście! Czy nie mogłem przynieść ich tu po jednej?
— Uff! To prawda! Zobaczymy, czy jeszcze jutro zabijesz niedźwiedzia?
— Jeszcze jednego? Kto tego żąda?
— Ja.
— Dlaczego?
— Bo tego małego nie można brać w rachubę!
— Za to tem większy był ten stary.
— To nic nie znaczy, że był większy. Niedźwiedź jest zawsze tylko niedźwiedziem!
— Zgadzam się na to zapatrywanie. W takim razie ten mały także jest niedźwiedziem, przyniosłem więc cztery skóry.
— O tem ja rozstrzygam! Ty zamilknij!
Mimowoli spowodował rozstrzygnięcie, które go jeszcze bardziej rozdrażniło, aniżeli widok skór niedźwiedzich. Old Surehand zaś odpowiedział najspokojniej:
— Czy rzeczywiście sądzisz, że Old Surehand jest człowiekiem, któremu możesz nakazać milczenie? Mówię, co chcę, i czynię, co mi się podoba, a ty niemasz prawa mi rozkazywać!
— Nie? Czy nie jesteś naszym jeńcem?
— Nie!
— Uff! Czy dlatego, że masz nóż i strzelbę?
— Pshaw!
— To właśnie, że nie kazałem ci ich odebrać, powinno cię pouczyć, że jesteś zupełnie w naszej mocy. Zostaniesz napowrót skrępowany!
— Tego nie uczynisz!
— Kto mi zabroni?
— Ja! Spełniłem nałożony na mnie warunek i jestem wolny!
— O jeszcze nie! Mały niedźwiedź nic nie znaczy, a gdybym go nawet przyjął, to ocaliłbyś tylko życie.
— I wolność!
— Nie! Czy pójdziesz z nami, żeby wziąć sobie u nas skwawę?
— Nie.
— W takim razie zostaniesz w niewoli!
— Dziwię się, że ośmielasz się mówić do mnie w ten sposób. Kto bez obawy zeszedł na Kui-erant-yuaw i przyniósł cztery skóry szarych niedźwiedzi, ten nie obawia się czerwonych ludzi!
— Dowiodę ci jednak, że jest inaczej!
— Ciekaw jestem, jak tego dokażesz! Prawda to, że obiecaliście mi za cztery skóry tylko życie, ale ja przyniosłem sobie z doliny także wolność.
— Mów wyraźniej, jeśli moje ucho ma rozumieć twoje słowa!
— Dobrze! Pozostawiam ci do wyboru: Old Surehand będzie wam albo przyjacielem, albo wrogiem.
— Nie boimy się ciebie jako wroga!
— Zaczekaj chwilę, a będziesz mówił inaczej! Wykupiłem sobie życie, a teraz żądam wolności. Jeśli mi ją dasz dobrowolnie, zostanę na zawsze przyjacielem twojego szczepu, jeśli odmówisz, gorzko tego pożałujesz!
— Nie daruję ci wolności! Przestrzegam cię zarazem, żebyś nie ufał zbytnio swemu nożowi i strzelbie! Tylko Old Shatterhand może strzelać nieustannie bez nabijania ze swej czarodziejskiej strzelby, jemu nie oprze się ani pięćdziesięciu, ani stu wojowników.
— Sądzisz więc, że jego strzelba jest straszną dla was bronią?
— Każdy tak sądzi.
— Czy widziałeś już kiedy tę strzelbę?
— Nie.
— To proś Wielkiego Ducha, żebyś jej nie zobaczył!
— Dlaczego mię ostrzegasz?
— Ponieważ wylot jej zwróciłby się na ciebie i twoich wojowników i zadałby natychmiast śmierć temu, ktoby się ośmielił sprzeciwić woli Old Shatterhanda.
— Uff! Co ty wiesz o tej woli?
— Old Shatterhand chce, żebym był wolny!
— Czy ci to powiedział?
— Tak. On i Winnetou usłyszeli, że pochwyciliście mnie w podstępnym napadzie i nakażą ci puścić mnie wolno.
— To ci się chyba śniło!
— Tak jest rzeczywiście! Zwróć głowę na lewo!
Nie umówiliśmy się z Old Surehandem co do wspólnego postępowania, bo to zależało od okoliczności, które mogły się zdarzyć. Ja i Winnetou przyjęliśmy jego wezwanie jako hasło i podnieśliśmy się z miejsc. Wymierzywszy sztuciec na Tusage Saricza, puściłem naprzód Winnetou, który bez trwogi, jak gdyby znajdował się wśród najlepszych przyjaciół, przystąpił do wodza, podsunął mu srebrem okutą rusznicę pod nos i zapytał:
— Czy wiesz, co to za strzelba i jak ją nazywają?
Tym razem znowu się pokazało, jakie wrażenie wywierał widok dumnego Apacza. Oczy wszystkich zwrócone były na niego, a nikt nie odważył się chwycić za broń. Chociaż pojawienie się nasze zaskoczyło i przeraziło Utajów niezmiernie, przecież nie zdołali dać temu jakikolwiek wyraz. Wódz nawet zapomniał zerwać się z ziemi i odpowiedział z lękiem:
— To... to... srebrzysta strzelba Winnetou!
— Ja jestem wódz Apaczów, tu stoi mój biały brat, Old Shatterhand, ze swoją strzelbą czarodziejską. Za nami zobaczysz jeszcze kilku wodzów czerwonych plemion i waleczne blade twarze. Wszyscy oni wymierzyli do was swoje strzelby. Powiedz swoim wojownikom, żeby nie ruszyli ręką, ani nogą, gdyż kto poważy się to uczynić, dostanie w tej chwili kulą w łeb!
Z prawdziwą rozkoszą patrzyliśmy na skutki tych słów. Żaden z Indyan nie wykonał najmniejszego ruchu. Wszyscy stali jak posągi. Wódz wlepił we mnie wylękły wzrok i odpowiedział Apaczowi głosem proszącym:
— Widzę, że jesteś Winnetou i wierzę, że ta blada twarz, to Old Shatterhand. Nie chcę, żeby jego strzelba czarodziejska była ku mnie zwrócona. Powiedz mu, żeby ją spuścił!
— Old Shatterhand nie przyjmuje od nikogo rozkazów, nawet odemnie, choć jestem jego przyjacielem bratem!
— To poproś go!
— Nie usłucha. Gotów tylko wówczas spełnić prośbę, jeśli ona wyjdzie z ust brata jego Old Surehanda.
Na to zwrócił się Tusaga Saricz do swego jeńca:
— Poproś ty Old Shatterhanda, żeby już nie mierzył do mnie ze strzelby.
Old Surehand poczuł się w swoim żywiole i odpowiedział:
— Przedłożę mu tę prośbę tylko wtedy, gdy wszystkie moje życzenia spełnisz szybko bez oporu.
— Czego żądasz odemnie!
— Wolności!
— Nie mogę jej dać!
— Pshaw! Old Shatterhandowi wystarczy dotknąć cyngla, a będziesz trupem. Właściwie jestem już wolny, bo któż mię zatrzyma? Pytam się ciebie o to tylko dlatego, ażeby ci dać sposobność okazania dobrej woli. Powiedz zatem: czy jestem wolny?
— Jak mogę puścić cię wolno? Wszak ty zabiłeś nam dwu wojowników!
Na to rzekł Winnetou:
— Wódz Utajów nie zdaje sobie widocznie sprawy z tego, kto tu ma rozkazywać, a kto słuchać. Co to za rzemienie widzę u stóp mego brata Surehanda?
— Byłem niemi do dziś skrępowany — odpowiedział wymieniony.
— Zwiąż nimi Tusaga Sariczowi nogi i ręce!
Wódz chciał zerwać się z ziemi, lecz ja trzasnąłem kurkiem, nieodwiedzionym dotychczas.
— Stój! Cicho! — upomniał go Winnetou. — Jeszcze jeden ruch taki, a kula przeszyje twe czoło! Posłuchajcie mnie teraz wszyscy mężowie Utajów! Ze słów, które teraz padną, nie cofniemy ani jednego! Dziś jesteście naszymi jeńcami, a jutro otrzymacie napowrót broń i wolność i będziecie mogli pójść, dokąd zechcecie. Kto się na to nie zgadza, niechaj podniesie rękę, ale kto to uczyni, dostanie natychmiast kulą w łeb!
Oczywiście żaden nie podniósł ręki.
— Schwytaliście, skrępowaliście i włóczyliście z sobą naszego brata Old Surehanda. Zostawiliście mu wybór między śmiercią a walką z niedźwiedziami i to musicie odpokutować. Zadajemy wam łagodną pokutę: będziecie zato przez jedną noc jeńcami. Jutro rano będziecie znów wolni. Kto na to przystanie, postąpi rozsądnie, kto dobroć naszą odepchnie, przypłaci to życiem. Howgh!
Nie padło ani jedno słowo sprzeciwu, dlatego rzekłem:
— I Old Shatterhand daje słowo Utajom, że jutro rano będą wolni, jeśli teraz pozwolą się skrępować. Wodzowi nałożymy pęta pierwszemu. Dicku Hammerdullu i Picie Holbersie, wy się na tem rozumiecie. Howgh!
Dziwna to rzecz, jak szczególny skutek wywiera takie spokojne, pewne siebie wystąpienie na takich ludzi, jakimi byli Utajowie. Nasza sława i obawa Indyan przed moją strzelbą, rzekomo czarodziejską, zrobiły swoje, a także postać Apacza i jego wzięcie się wywołały zamierzony skutek. Wódz się nie bronił, kiedy mu nakładano rzemienie, a podwładni jego musieli oczywiście pójść za jego przykładem. Gdy ostatni był już skrępowany, spuściłem sztuciec. Przyznaję, że mię już dobrze ręce bolały.
Zaraz potem odebrał sobie Old Surehand swoje rzeczy. Usposobiło go to pobłażliwie, że niczego nie brakowało, dlatego oświadczył:
— Indyanie zasłużyli właściwie na dobrą nauczkę, bo w tem nic przyjemnego, włóczyć się przez kilka dni jako jeniec. Tego, że zabiłem im dwu ludzi, nie mogą mi brać za złe, gdyż broniłem własnego życia. Ale mimo wszystko uważam rachunki moje z nimi za wyrównane. Zgadzam się na to, żeby sobie jutro poszli swoją drogą, ale skór niedźwiedzich im nie dam!
— Tegoby jeszcze brakowało! — wtrącił Dick Hammerdull. — Kto chce mieć skórę niedźwiedzią, musi sam o niej pomówić z naturalnym jej właścicielem.
Nieprawdaż, stary szopie, Holbersie?
— Hm! — mruknął długi. — Nie mogę nie przyznać ci słuszności.
— Ale panowie! — zawołał Hammerdull. — Kto powlecze te ciężkie skóry z sobą? To przecież kłopot!
— Moi bracia wyrzekną się skór i zachowają tylko trofea — odpowiedział Winnetou. — To wystarczy.
Miał na myśli zęby, pazury i uszy niedźwiedzi, które myśliwi zwykle noszą na szyi lub na kapeluszu. To wszystko zabraliśmy byli zaraz po zabiciu zwierząt. Teraz zachodziło pytanie, komu należą się te trofea. Old Surehand zabił czwartego niedźwiedzia, nie chciał jednak przyjąć z niego cokolwiek, a uzasadnił swe stanowisko słowami:
— Te dwie kule, które dostał ode mnie, nie wchodzą w rachubę. Old Shatterhand dał pierwszy strzał, a to powinno tu rozstrzygnąć.
Ja oczywiście na to nie przystałem, ten więc niedźwiedź należał do niego. Potem przyznano mnie skórę i pazury niedźwiedzicy. Gdy zastanawialiśmy się nad tem, komu przydzielić skórę olbrzymiego niedźwiedzia, chciał Winnetou twierdzić, że zwierz padł od drugiego, czyli mojego pchnięcia. Lecz ja przeprowadziłem dowód, na który Apacz musiał się zgodzić.
Zgodę swą wyraził jednak temi słowy:
— Old Shatterhand i Winnetou są jedną osobą, a zatem jest to wszystko jedno, kto weźmie trofea.
— A z niedźwiedziątka kto dostanie odznaki? — spytał Dick Hammerdull.
— Apanaczka — odpowiedziałem.
— Czemu?
— Bo on je zakłuł.
— A dlaczego mógł je zakłuć, mr. Shatterhand?
— Dlatego, że miał nóż w ręku.
— Nie. Udało mu się to dlatego, że ja trzymałem niedźwiedzia silnie w objęciach.
— Może było nieco odwrotnie?
— Jakto?
— Nie wy niedźwiedzia, lecz on was objął!
— To wszystko jedno; dość, że trzymaliśmy się nawzajem, wskutek tego mógł go Apanaczka zabić. Jeśli słynny wódz Komanczów ma choć szczyptę ludzkiej sprawiedliwości w sercu, to musi przyznać, że jedynie i bezwarunkowo ja jestem tym, który...
Na to rzekł Apanaczka z uśmiechem:
— Brat Hammerdull ma już na ciele ślady niedźwiadka.
— To prawda. Ale temu winna jego matka wyrodna, bo ani razu nie obcięła mu paznogci. Tak wychowanych dzieci nigdy jeszcze nie spotykałem!
— Ponieważ brat już ma na sobie znaki od niedźwiadka, niech więc sobie zatrzyma skórę.
— Naprawdę odstępujesz mi ją, najlepszy przyjacielu i bracie?
— Tak.
— Czy słyszałeś to, stary szopie, Holbersie?
— Yes! — potwierdził zapytany.
— A co ty masz?
— Nic. Ja nie przyjmuję darowizny!
— Czy ta skóra jest dla mnie darem?
— Niczem innem!
— Oho! Zasłużyłem sobie na nią rzetelnie. Kontrakt kupna wypisany wyraźnie na mojej skórze!
— Tak wyraźnie, że ja nie mogłem go wyprać!
— Znowu mnie złościsz! Ale ja mimo to zostanę nadal twoim najlepszym i najwierniejszym przyjacielem. Podzielmy się pamiątką po niedźwiadku! Chcesz połowę?
Holbers zmarszczył twarz w najsłodszym uśmiechu i zawołał:
— Tego chyba nie uczynisz, kochany Dicku!
— Czemu nie? Jak Old Shatterhand i Winnetou nie są dwoma osobami, lecz jedną, czyli wszystko jedno, kto otrzyma trofea, tak samo jest z nami. Dick Hammerdull i Pitt Holbers są jednem ciałem i jedną duszą. Ty jesteś ciałem, ja duszą. Dajmy więc ciału jedną, a duszy drugą połowę z pięknych rzeczy niedźwiadka! Zgoda?
Wyciągnął doń rękę, a Holbers uderzył w nią i powiedział:
— Yes, zgoda! Dobry z ciebie chłop, Dicku!
— Ty także niezły jesteś! Ponieważ ciało i dusza muszą się trzymać razem, przeto nie złość mnie dłużej, a za to ja zostanę ci wiernym aż do śmierci!
Nie wiedzieliśmy, czy się cieszyć poważnie, czy śmiać się z tych oryginałów. Gruba dusza w długiem, cienkiem ciele była nieocenionym obrazem tej nierozłącznej, a często tak niezgodnej dwójki.
Nasze układy o skóry odbyły się oczywiście między nami tak, że Utajowie tego nie słyszeli. Mogli więc nadal myśleć i opowiadać, że Old Surehand zabił jednego dnia cztery niedźwiedzie. Indyanie od chwili skrępowania zachowywali zupełne milczenie. Ani nie rozmawiali z sobą, ani wódz nie zwrócił się do nas choćby słowem. Było nam to zresztą na rękę, gdyż potrzebowaliśmy spoczynku wobec tego, że poprzedniej nocy spaliśmy mało. Aby oświetlić wygodnie obóz, roznieciliśmy jedno wielkie ognisko, przy którem przyrządziliśmy sobie wieczerzę z mięsa niedźwiedziego. Po wieczerzy wyznaczyliśmy porządek straży. Pierwszą objąłem ja, ponieważ wskutek wielkiego znużenia i bólu rany chciałem potem spać dłużej jednym ciągiem.
Straż urządziliśmy tak, jak pewnie nigdy tego na Dzikim Zachodzie nie czyniono. Oto jeńcy musieli także czuwać. Było tam razem z naszymi okrągło sześćdziesiąt koni, które w nocy należało trzymać razem. Tego mogli pilnować Utajowie w ten sposób, że co godziny dwu z nich rozwiązywano. Niebezpieczeństwa dla nas w tem nie było, bo nie mieli broni, a ponieważ wiedzieli, że rano odzyskają wolność, przeto nie obawialiśmy się żadnego kłopotu z ich strony.
Kiedy reszta towarzyszy udała się na spoczynek, usiadł Old Surehand obok mnie i rzekł:
— Pozwólcie, że będę z wami czuwał! Spałem przez całą noc i jestem żwawy jak ryba w potoku. Radość ze spotkania się z wami nie pozwala mi usnąć.Opowiedzieliśmy sobie wprawdzie niejedno już w południe, ale pozostało jeszcze wiele do omówienia w cztery oczy. Byliście u Wallace’a w Jefferson-City. Czy sami?
— Oczywiście, że sam — odparłem.
— Byliście jego gościem?
— Miałem być, lecz odmówiłem.
— Dlaczego?
— Ażeby nie mówić o was więcej, aniżeli było potrzeba. Chciałem od niego usłyszeć tylko o celu i kierunku obecnej waszej podróży.
— Czy o tem tylko była między wami mowa?
— Tak.
— Dziękuję wam, sir!
— Czyż mogliście przypuścić, że jabym stawiał pytania, możliwe tylko na wypadek waszej śmierci?
— Tak nie myślałem! Ale Wallace mógł się wam zwierzyć. Człowiek chętnie przed wami otwiera serce. Sam przecież tego doznałem.
— Zapewniam was, że nie padło ani słowo, któreby się odnosiło do tajemnicy.
— Wierzę wam, mr. Shatterhand. Bądźcie pewni, że gdyby mi wolno było mówić, wy pierwsi posiedlibyście tę tajemnicę. Stosunki zmuszają mnie do milczenia.
— Ja wiem, że darzycie mnie zaufaniem, dlatego pozwolę sobie postawić jedno pytanie.
— Słucham!
— Czy istotnie zawsze i bezwzględnie musicie milczeć?
— Teraz jeszcze nie wolno mi mówić, mogą jednak zajść okoliczności, które mi na to pozwolą.
— Hm! Jestem starszy i może doświadczeńszy od was, dlatego czuję się prawie obowiązanym uczynić wam pewną uwagę. Ja przeżyłem już wypadki, w których przymusowe milczenie, milczenie, nakazane słowem honoru, było grzechem i zbrodnią. Spodziewam się, że wy nie jesteście niczem podobnem zobowiązani do zachowywania tajemnicy.
— Jestem czysty i wolny od wszelkiej winy.
— Czy wasza obecna podróż jest w związku z tą tajemnicą?
— Wszystkie moje wędrówki do niej się odnoszą.
— Zaczynam się domyślać, że czegoś szukacie. Chcecie światło wnieść w jakieś ciemności. Weźcie to na uwagę jak daleko byłem w Stanach i na Dzikim Zachodzie. Niejedno widziałem, wiele słyszałem. Może właśnie mógłbym wam dać jaką wskazówkę, gdybym choć tylko małą wzmiankę miał z waszej strony.
— To niemożliwe, mr. Shatterhand. Co mnie leży na sercu, to dla was zbyt dalekie i obojętne.
— A gdyby było inaczej; gdybym właśnie coś o tem przypadkiem się dowiedział?
— Wierzcie mi, że tak nie jest.
— A jednak chciałbym wam dopomóc do zrzucenia ciężaru, który was przygniata.
Na to Old Surehand odsunął się szybko ode mnie i rzekł niemal szorstko:
— Mr. Shatterhand, ja nie dźwigam żadnego ciężaru. Proszę was, nie nalegajcie na mnie! Nie uda wam się wydobyć ze mnie ani słowa!
— Co mówicie, przyjacielu! Nigdy nie miałem zamiaru wyłudzać od was czegokolwiek, cobyście chcieli zachować dla siebie. Z serdecznego współczucia, a nie z ciekawości, dotknąłem waszej tajemnicy. Zapewniam was o tem i spodziewam się, że mi uwierzycie.
— Wierzę. Pragnę jednak teraz jeszcze odpocząć, dlatego życzę wam dobrej nocy, mr. Shatterhand!
— Dobranoc!
Wyszukał sobie wygodne miejsce i położył się spać. Dziwiło mię to, że tak nagle uczuł znużenie. Jak mógł, znając mnie tak dobrze, wziąć moje szczere współczucie za natręctwo i odsunąć się ode mnie za moją gotowość do pomocy? Jako mężczyzna silnego charakteru, chciałem się obrazić, ale jako człowiek stłumiłem w sobie podnoszące się wzburzenie. Kto nosi się z tajemnicami, może nawet gorzkiemi, tego nie można nazwać szczęśliwym, a każdego nieszczęśliwego należy oszczędzać i usprawiedliwiać. Przebaczyłem więc przyjacielowi to, że mię tak szorstko odtrącił.
Nareszcie znaleźliśmy się we właściwych Rocky-Mountains i jechaliśmy wzdłuż wschodniej strony Pazawere-payew[34]. Olbrzymia panorama robiła na nas, karłowatych stworzeniach, potężne, wprost przygniatające wrażenie, na które składały się ogromne złomy skalne i bogactwo barw nagich głazów. Były to niebotyczne, ciągnące się milami mury granitowe z dziwnie ukształtowanymi bastyonami. Zdawało się, że przebyć ich niepodobna. Za nami leżała głęboko prerya, jak nieskończone, połyskliwe jezioro. Strumienie, spienione srebrem, szumiały dokoła nas; flora, odziana w bogato cieniowany aksamit zieleni, wznosiła złotem ukoronowaną głowę, wysoko ku graniom i turniom. Tu piętrzą się olbrzymie stopnie skalne jedne ponad drugimi, dźwigając na sobie potężne jodły balsamiczne. Tam znowu u stóp samotnego tytana skalnego sterczą ku niebu całe szeregi kolumn, a za kulisami lasu drzemią przedziwne tajemnice świata górskiego. Poza ostro zarysowanemi ciemnemi krawędziami najwynioślejszych na pozór wyżyn migocą srebrne i złote punkty i promieniują dyamentowymi pasami na sinoszarych zasłonach.
Czy to pozdrowienia niedostępnego dla śmiertelników zaczarowanego świata z baśni, czy też tylko odbicia słoneczne z odległych szczytów górskich, którym nie mogą dorównać otaczające nas skalne olbrzymy?
Jechaliśmy przez ten przepych i wspaniałość coraz to wyżej i wyżej. Celem naszej jazdy na dzisiaj było Pazawere, owo samotnie położone zielone jezioro, o którem tyle mówią indyańskie podania. Tam chcieliśmy przenocować, ażeby nazajutrz rano zejść do parku St. Louis, w którym spodziewałem się rozwiązania tylu zagadek.
Po wypadkach w Dolinie Niedźwiedzi, stosownie do danego słowa, puściliśmy wolno wszystkich Utajów. Mając przy sobie Old Surehanda, nie potrzebowaliśmy spieszyć się, ażeby go doścignąć, dlatego nie wyruszyliśmy z parku przed Indyanami, lecz posłaliśmy ich naprzód, zawsze bowiem lepiej mieć nieprzyjaznych ludzi przed sobą, aniżeli za sobą.
A byli oni wrogo dla nas usposobieni, chociaż nie mogli uskarżać się na nasze postępowanie z nimi. Żadnemu z nich nie spadł ani włos z głowy i żadnego nie urażono ani jednem słowem. Mimoto rzekł wódz, kiedy go nad ranem rozkrępowano:
— Old Surehand nie wyrównał jeszcze właściwie z nami rachunków. Jakież bowiem odszkodowanie dał nam za zabicie naszych dwu wojowników?
— Przyniósł wam cztery skóry! — odpowiedział Winnetou.
— My ich nie otrzymaliśmy.
— Możecie je sobie zabrać.
— Kiedy wy poobcinaliście pazury i uszy! Zresztą za skóry obiecaliśmy mu darować tylko życie, a nie wolność.
— Czy zabilibyście go, gdyby wpadł w wasze ręce?
— Tak, gdyż nie dostaliśmy skór, czyli okupu za jego życie. Między nami a nim znowu krew. Krwi jego, jeszcze zażądamy.
— Uff! Old Shatterhand i Winnetou byli zawsze przyjaciółmi czerwonych ludzi. Nie uczyniliśmy wam nic złego, chociaż byliście naszymi jeńcami, chcieliśmy nawet wypalić z wami fajkę pokoju.
— Obejdziemy się bez waszego kalumetu!
— W takim razie będziecie wrogami nie tylko Old Surehanda, lecz także naszymi i to bez żadnej przyczyny.
— Czyż wódz Apaczów wierzy istotnie, że nie mamy do tego powodu? Czy nie napadł i nie pojmał nas, chociaż z naszej strony nie spotkało go nic złego?
— Tego nie można nazwać pojmaniem. Skrępowaliśmy was tylko na jedną noc dla naszego bezpieczeństwa, a teraz puściliśmy was wolno.
— Pojmanie jest pojmaniem. Między nami a wami pozostanie już na zawsze nieprzyjaźń!
— Niech się stanie wedle woli wodza Tusagi Saricza. Wódz Apaczów, Winnetou, nie narzuca się nikomu z przyjaźnią, a także nie boi się swoich nieprzyjaciół. Niech Utajewie odjeżdżają!
— Tak, niech odjeżdżają! — zawołał Hammerdull. — Ja dziękuję im za przyjaźń, gdyż doświadczyłem już, że zwykle ludzie ofiarują drugim przyjaźń na to, by ich naciągnąć. To jest niewzruszona prawda. A ty jak sądzisz, stary szopie Holbersie?
— Inaczej! — odparł zapytany.
— Co? Nie przyznajesz mi słuszności?
— Nie przyznaję.
— Czy znasz kogoś, kto by natychmiast nie naciągnął człowieka?
— Znam.
— Któż to jest?
— Ja!
— To słusznie! To prawda! Ale też jesteś jedyny, bo wszyscy inni czynili to zawsze, zawsze!
Gruby żartowniś miał istotnie słuszność. Ja przekonałem się o tem samem oczywiście wśród bladych twarzy. Ileż to razy bowiem zbliżali się do mnie ludzie ze słowem przyjaźni, a potem dopuszczali się owej jednostronnie ulubionej taktyki, nazwanej przez Hammerdulla naciąganiem. Indyanin nie zdobędzie się na to, ale przeciętnej, bladej twarzy przychodzi to widocznie z łatwością. Jako autor moich książek mógłbym niejedno o tem powiedzieć. Howgh!
Utajowie odeszli. Żałowaliśmy bardzo skór, które musieliśmy zostawić na pastwę zniszczenia, ale nie mogliśmy ich z sobą zabrać. Nie wiedzieliśmy, którędy będziemy wracali, dlatego nie uważaliśmy za korzystne sprawiać je i zakopywać, ażeby je później zabrać. Któż może policzyć, ile skór w ten sposób zmarnowało się na Dzikim Zachodzie!
Nie podążyliśmy za Utajami zaraz, bo to byłoby błędem, lecz zaczekaliśmy do południa, żeby nas nieco wyprzedzili. Oni śpieszyli się bardzo i obrali kierunek, w którym i my musieliśmy się udać. Nie był to dla nas dobry znak.
— Czy myślicie, mr. Shatterhand, że oni zamierzają na nas się zemścić? — zapytał mnie Apanaczka.
— Tak sądzę — odpowiedziałem.
— W takim razie musieliby jechać za nami, a nie przed nami!
— Uczynią to niebawem. Założę się, że przy najbliższej sposobności postarają się o to, żeby ich ślad zaginął.
Miałem słuszność. Następnej nocy szalała burza aż do rana. Gdyśmy potem szukali tropu Utajów, nie znaleźliśmy nic, bo deszcz wszystko spłukał.
Old Surehand zachowywał się podczas następnych dwóch dni nadzwyczaj milcząco, a zwłaszcza unikał rozmowy ze mną, jednak w sposób niezbyt rażący.
Nie wynikało to u niego z nieprzyjaznego dla mnie uczucia. Domyślałem się, że walczył sam z sobą, czy ma być wobec mnie otwarty, czy też dalej ukrywać swą tajemnicę. Nie próbowałem wcale nań wpływać pod tym względem. Był mężczyzną, musiał więc sam dać sobie z tem radę. Wreszcie poznałem, że postanowił nadal milczeć. Uważał jednak za stosowne wspomnieć coś o naszej ostatniej rozmowie, bo kiedy jechał przez krótki czas obok mnie, powiedział:
— Czy obraziłem was, mr. Shatterhand, podczas naszej rozmowy w parku?
— Nie, mr. Surehand — odrzekłem.
— Zdaje mi się, że byłem za skąpy w słowa.
— Kiedy człowiek jest zmęczony, nie może tracić zbyt wielu słów.
— Istotnie poczułem był nagle znużenie. Czy przypominacie sobie jeszcze naszą rozmowę na Llano Estaccado?
— Tak.
— Przedtem mówiliście z Old Wabblem o Bogu i religii.
— Rzeczywiście.
— Czy jesteście dziś tego samego zdania, co nocy ówczesnej?
— Oczywiście!
— Wierzycie więc, że jest Bóg?
— Nietylko wierzę, lecz także wiem to.
— Uważacie zatem każdego, kto w to nie wierzy, za głupiego?
— Jak mógłbym coś podobnego pomyśleć? Tego rodzaju zarozumiałość z mojej strony byłaby dopiero głupotą. W Boga nie wierzą tysiące ludzi, którym ja nie jestem godzien rozwiązać trzewika, jeśli chodzi o stosunek ich wiedzy do mojej. Są natomiast ludzie, którzy wierzą w Boga, ale pod względem ziemskiego rozumu nie stoją na stopniu tak wysokim. Jest wprawdzie, jeśli można tak się wyrazić, biblijna, religijna mądrość, lecz o tej chyba wyście nie myśleli.
— To wymieńcie inne słowo, którem określacie ludzi, nie wierzących w jednego Boga!
— Nie potrafię wam takiego słowa powiedzieć.
— Czemu nie?
— Czy wam nie wystarcza słowo: niewierzący?
— Nie.
— Nie znam innego. Rozumiem dobrze, co macie na myśli, ale tyle jest rodzajów niewierzących, że nie łatwo jest wszystkie ściśle określić. Jeden jest zbyt obojętny, drugi za leniwy, trzeci za dumny, czwarty chce być swoim panem i nie znać władzy nad sobą, piąty wierzy tylko w siebie, szósty w potęgę pieniędzy, siódmy w nicość, ósmy w pramateryę, jednem słowem każdy wierzy w to, co mu najbardziej przemawia do przekonania. Nie chcę tych ludzi dzielić na klasy, ani wydawać o nich wyroku.
— Czy przypominacie sobie, o czem mówiliśmy wtedy?
— Tak.
— Prosiłem was, żebyście mi pomogli w odzyskaniu utraconej wiary.
— A ja oświadczyłem, że jestem na to za słaby. Prawdziwa pomoc w Bogu.
— Powiedzieliście coś więcej, czego już dziś niestety nie pomnę.
— Odesłałem was do tego, który kieruje uczuciami i mówi: „Jam jest prawda i żywot“. Wy szukacie i walczycie o prawdę, do której nie dojdziecie drogą myśli, ani nauki. Ale się pocieszcie! Nagle i niespodzianie wzejdzie wam ona, jak ongiś mędrcom ze Wschodu gwiazda, która zawiodła ich do Betleem.
— To były wasze słowa, mr. Shatterhand. Zapowiedzieliście mi nawet, że ta gwiazda rychło się zjawi.
— Istotnie mówiłem wam, że Betleem wasze leży niedaleko w przestrzeni i czasie.
— Nie znalazłem go niestety!
— Znajdziecie je. Powiem wam jak wówczas: „Przeczuwam, że leży ono bliżej was, aniżeli się domyślacie“.
Spojrzał mi w twarz badawczo i zapytał.
— Czy macie jaką podstawę do tego?
— Odpowiadam na to pytaniem: Czy są przeczucia bezpodstawne?
— Nie wiem.
— Albo uzasadnione?
— Nie jestem uczonym. Te pytania są dla mnie za trudne.
— Niech więc zostanie na tem, że ja to przeczuwam. Czy modlicie się codziennie?
— Już bardzo dawno tego nie czyniłem.
— To zacznijcie teraz nanowo! Modlitwa wierzącego wiele może zdziałać, jeśli jest poważna. Chrystus powiada: „Proście, a będzie wam dano, szukajcie, a znajdziecie, pukajcie, a będzie wam otworzono“. Żarliwa modlitwa jest jakby tą ręką, która sprowadza z nieba pomoc, wysłuchanie. Doświadczyłem tego niejednokrotnie na sobie.
— Wy modlicie się codziennie?
— Codziennie. Czy sądzicie może, że to zasługa modlić się codziennie, co godzinę? Jeśliby tak było, to dziecko zasługiwałoby się przez to, że raczy mówić z ojcem! Całe życie ludzkie powinno być jedną modlitwą. Każda myśl, każde słowo, każdy czyn, cała wasza działalność powinna być modlitwą i ofiarą złożoną Bogu w drogocennej czarze wiary! Nie sądźcie, że jednorazową modlitwą zdobędziecie wielkie skutki. Nie sądźcie, że jeśli po latach całych raz się pomodlicie, że odrazu Bóg spełni wasze życzenia. Władca światów nie jest waszym sługą, na którego wystarczy zapukać, albo zadzwonić. Niebo nie jest też kramem, w którym możnaby było z Bogiem się targować. Jakże dziwni są ludzie pod tym względem! Niejeden przesunie w niedzielę mokrym ręcznikiem po twarzy, okrytej brudem sześciu dni powszednich, weźmie książkę do ręki, pójdzie do kościoła i siądzie na swojem stałem miejscu w ławie. Odmówi kilka modlitw, rzuci prawdziwy albo nawet fałszywy grosz do puszki i wraca do domu z podniesioną głową i sercem zadowolonem. Z twarzy jego można wyczytać myśl: „Spełniłem, Panie Boże, mój obowiązek za cały tydzień, a teraz Ty, który możesz dać wszystko, uczyń, co do Ciebie należy. Jeśli to zrobisz, pójdę następnej niedzieli do kościoła, jeśli zaś nie, to się jeszcze namyślę.“ Jak wam się zdaje, mr. Surehand, czy są ludzie tak osobliwi?
— Widocznie są, skoro wy tak mówicie.
— Takich panów są tysiące tysięcy. Tacy chrześcijanie są największymi wrogami chrześcijaństwa. Ale pójdźcie do ubogiej praczki, która od rana do wieczora i po nocach pracuje nad kotłem lub nad rzeką, ażeby siebie i dzieci uczciwie przeprowadzić przez życie! Dostaje ona z prania reumatyzmu, ale mimoto odejmuje sobie od ust, ażeby dzieciom dać jak najwięcej. Po pracy całodziennej pada ze znużenia i zasypia, nie spytlowawszy bezmyślnie pewnej liczby pacierzy, ale jej nieustanne troski i praca są nieprzerwanemi modłami, które aniołowie zanoszą do nieba. A kiedy nędza i głód wyrwą jej z serca i wypędzą na usta słowa: „Mój Boże“! to westchnienie to waży u Boga więcej niż modlitwa najwznioślejsza, wyczytana z książki do nabożeństwa. A zatem módlcie się, mr. Surehand, módlcie się, ale nie sądźcie, że skutek musi zaraz nastąpić. Módlcie się w myślach, we wszystkich waszych słowach! Gdybyście byli więcej się modlili, byłaby wam się już dawno zjawiła pomoc!
— Robicie mi wielkie, bardzo wielkie nadzieje, mr. Shatterhand!
— Wiem, co mówię. Starodawna pieśń kościelna powiada:
„Nic nie pomoże męki
I utrapienia znosić!
— Nic mu nie wyrwiesz z ręki,
Jego się musi prosić!“
Dziecko wyjawia ojcu swoje życzenia. Czyż dziecię ziemskie nie powinno Ojcu niebieskiemu okazać w ten sposób swojej ufności, że z nim z serca pomówi? Czy ojciec nie wysłucha usprawiedliwionej prośby syna, jeśli może mu ją spełnić? A czyż miłość i wszechmoc Boga nie stoi nieskończenie wyżej od miłości i mocy ludzkiej? Wierzcie mi: Jeśli wielkie życzenie, które w sercu nosicie, może się wogóle spełnić, to byłoby się już dawno spełniło, gdybyście byli wierzyli w Boga i doń się modlili.
— Skąd wiecie, że moje życzenie jest wielkie?
— Sam się domyślam.
— Znowu przeczucie?
— Pshaw! Przeczucia, to głosy wewnętrzne, na które ja zawsze zważam. Powiedzieliście mi wówczas. na Llano Estaccado, że przez nieszczęśliwe zdarzenie utraciliście wiarę w Boga. Czyż nie mam prawa przypuszczać, że pragniecie, by się to nieszczęście skończyło?
— To słuszne! Wiem, że jako mój przyjaciel nie żałowalibyście trudu myśli, ażeby wrócić mi spokój, który utraciłem.
— Cóż pomogłyby wam moje myśli? Prawdziwą przyjaźń stwierdza się czynem. Jeślibyście kiedy potrzebowali takiego dowodu, nie będziecie musieli długo nań czekać.
Moja wzmianka o wysłuchaniu modłów nie była frazesem. Spotkałem się był w Kaam-Kulano z żoną guślarza, ale nie mówiłem o tem nic Old Surehandowi, nie z jakiegoś szczególnego powodu, z rozmysłu, lecz poprostu dlatego, że nie nadarzyła się do tego sposobność. Gdyby jednak był wierzącym chrześcijaninem i miał zwyczaj powierzać modłom swoje serdeczne życzenia, byłbym mu pewnie opowiedział o tej kobiecie. Takie jest moje przekonanie, gdyż wierzę w przeczucia.
Rozmowę przerwaliśmy wobec tego, że musieliśmy przeprawić się przez wodę. Była nie zbyt głęboka, a tak czysta, że widzieliśmy dno dokładnie. Zauważyliśmy ślady kopyt, lecz nie mogliśmy zbadać, ile koni przeszło, w każdym razie było ich więcej, niż cztery lub pięć. Niepodobna było również określić czasu, w którym te odciski powstały, woda bowiem miała mały spad i nie mogła ich zniszczyć w krótkim czasie. Odtąd zaczęliśmy wogóle zwracać większą uwagę na ślady po drodze, czego nie czyniliśmy w ostatnich czasach.
Niebawem wjechaliśmy w las, gdzie znowu nie mogliśmy szczegółowo rozglądać się za śladami, bo to byłoby nam za wiele czasu zabrało.
Dostaliśmy się na szczyt Pa-zawere-payew, pokryty gęstym lasem, przez którego liściasty dach przedzierał się czasem promień słońca. Był to dziewiczy bór północny, który mógł wyróść tylko w tej wysokości.
W lesie było ciemno, gdyż słońce zapadało już po drugiej stronie. Musieliśmy podpędzać konie, ażeby przed nocą jeszcze dotrzeć do jeziora „Zielonej Wody“. Wreszcie znaleźliśmy się na górze. Słońce pożegnało się już z tą stroną gór, ale światła było jeszcze dość, ażeby zobaczyć jezioro, choć całego objąć okiem nie mogliśmy, gdyż było za wielkie. Jasno zielonego zabarwienia, które określała jego nazwa („Pa“ znaczy w języku Utajów woda, a „zawere“ „jasno zielony“), nie zauważyliśmy teraz, ponieważ było zbyt ciemno. Jezioro było otoczone lasem. My znajdowaliśmy się na brzegu wschodnim. Południowy brzeg tworzył łuk, nieprzerwany żadną zatoką, a z północnego wysuwał się gęsto zalesiony półwysep. Ażeby się tam dostać, bylibyśmy musieli jechać jeszcze z kwadrans, ale nie mieliśmy powodu rozbijać tam obozu, dlatego zostaliśmy tam, gdzieśmy stanęli.
Hammerdull i Holbers poszli uzbierać chróstu. Kiedy wrócili i chcieli rozniecić ogień, zabronił im tego Apacz, mówiąc:
— Jeszcze nie teraz! Ogień błyszczy daleko na powierzchni jeziora, a dziś widzieliśmy ślady koni. Nad wodą mogą być ludzie, którzy nie powinni o nas wiedzieć. Zaczekajmy, dopóki się nie ściemni. Potem zobaczymy, czy będziemy mogli rozpalić ogień i zostać tutaj.
Puściliśmy konie wolno, a sami pokładliśmy się na ziemi. Ciemność zapadła szybko i wkrótce pokazało się, że ostrożność Winnetou była uzasadniona, gdyż na brzegu, zwróconym ku nam, zabłysło ognisko. A zatem byli tam ludzie. W kilka minut potem po naszej stronie, ale daleko od nas, zajaśniał ledwo dostrzegalny blask drugiego ogniska. Ludzie na półwyspie nie mogli go widzieć, ani sami być stamtąd dostrzeżeni. Tylko od nas widać było jedno i drugie.
Wobec tego musieliśmy posilić się zimnem mięsem. Mogliśmy wprawdzie cofnąć się w głąb lasu, aby rozniecić ognisko, lecz tam nie było paszy dla koni. Nie mogąc skorzystać z dogodności jednego żywiołu, rzuciliśmy się w ramiona drugiego, to jest w wodę. Po kąpieli postanowiliśmy zbadać, kto byli owi ludzie przy ogniskach. Oczywiście podjął się tego zadania Winnetou, a wziął mnie do towarzystwa, gdy go zapewniłem, że rana mi nie dokucza.
Oddawszy strzelby towarzyszom, puściliśmy się w drogę, niezbyt wygodną po nocy. Najpierw weszliśmy głęboko w las, o ile na to pozwalało podszycie, a potem, macając rękami, ruszyliśmy dokoła północnego brzegu jeziora. Upłynęła z godzina, zanim dostaliśmy się do półwyspu. Wkrótce poczuliśmy woń spalenizny, a w kilka chwil potem spostrzegliśmy ognisko.
Pokładliśmy się na ziemi i zaczęliśmy się czołgać. Półwysep miał małą zatokę, a na jej stronie wewnętrznej płonął ogień. Zrozumieliśmy, że dążąc dalej brzegiem tej zatoki, z przodu zamiast z tyłu, dostaniemy się do obozujących. Udało nam się to znakomicie. W sitowiu, które tam rosło, znaleźliśmy nietylko osłonę, lecz także miękkie, puszyste podłoże.
Teraz mieliśmy obóz tuż przed oczyma i zobaczyliśmy... Old Wabble’a i trampów.
Obecność ich w tem miejscu nie była nam dziwną; ale w każdym razie była niespodzianką. Czy był z nimi ktoś, znający drogę, wiodącą tutaj? Pobyt nasz w kuźni i w Dolinie Niedźwiedzi dał im sposobność do wyprzedzenia nas o kilka dni drogi. Powodziło im się widocznie bardzo dobrze, bo panowało tam wielkie ożywienie. Wszyscy siedzieli dokoła ogniska, tylko stary Wabble stał oparty o drzewo.
Trzymał rękę na temblaku, zrobionym z kawałka skóry i przedstawiał widok przerażający. Jego długie i chude ciało schudło jeszcze bardziej, a twarz, zwykle bezmięsna, zapadła się tak, że była podobna do trupiej czaszki. Czupryna, utrzymywana zwykle czysto, osmalona teraz do połowy, lepiła się od brudu. Był to już tylko szkielet, a obdarte jego ubranie wisiało na nim, jak na grabiach. Pożywienia z pewnością mu nie brakowało. Niewątpliwie tedy tylko zgruchotanie ręki spowodowało te skutki w jego wyglądzie. Głos jego także nie był ten sam, co pierwej. Brzmiał głucho, drgał, jakgdyby starcem trzęsła febra.
Mówił on właśnie, kiedy myśmy usadowili się w naszej kryjówce. Leżeliśmy dość blizko, ażeby wszystko usłyszeć, lecz musieliśmy uważać, by go zrozumieć.
— Czy pamiętasz jeszcze, psie, co przyrzekłeś mi w Helmers-Home? — zapytał.
Spojrzenie jego głęboko zapadłych oczu zwróciło się w stronę, gdzie na ziemi leżało coś długiego, jakby związany pakunek. Czyżby to był człowiek? A jeśli tak, to kto? W Helmers-Home? Czy dotyczyło to może zdarzenia, któreśmy tam przeżyli?
— Zapamiętałem sobie dobrze twoją groźbę — mówił dalej. — Przestrzegałeś mię, żebym się miał na baczności przed tobą, żebym nie musiał w razie spotkania zapłacić ci za baty. Poprzysiągłeś mi zemstę. Przypuszczam, że nie zapomniałeś tych słów! To mogło się odnosić tylko do „generała“, który widocznie został tu pojmany przez Old Wabble’a! Zapewne sam odbył drogę aż tutaj, gdyż jego najemnicy nie mogli iść za nim, i wpadł w ręce starego króla kowbojów.
— Nie zapomniałem — odpowiedział teraz „generał“ gniewnie. — Ty mię obiłeś!
— Dostałeś pięćdziesiąt batów! Dziś jeszcze jestem z tego zadowolony, gdyż zdradziłeś mnie przed Winnetou i Old Shatterhandem i doniosłeś im, że ja także kradłem ich strzelby. I ty się chcesz mścić, ty psie, i godzić na moje życie?
— Tak, tak, uczynię to jeszcze!
— Ale nie tak rychło, jak sądzisz! Najpierw ja tego dokonam! Ponieważ mówisz mi otwarcie, czego mam się od ciebie spodziewać, przeto i ja odpłacę ci szczerością, gdyż przysługa warta przysługi; th’ is clear! Ja ciebie też trochę życia pozbawię!
— Odważ się tylko!
— Pshaw! Na co tu jest się odważać?
— Nie jestem sam!
— Tego we mnie nie wmówisz!
— Mam wielu pomocników, którzy zemściliby się na tobie.
— Któż to jest?
— To moja rzecz!
— W takim razie ja nie potrzebuję zważać na to. Zresztą mówisz to tylko dlatego, żeby we mnie trwogę wzbudzić i siebie przez to ocalić. Ale Old Wabble, the king of cowboys, nie da się w kozi róg zapędzić! Wiemy dobrze, ilu masz pomocników i jacy oni są.
— Nic nie wiesz, nic!
— Oho! Jest tu z nami Shelley, któremu wyjawiliście wszystko w Topece. Chcieliście go zabrać z sobą, lecz potem zostawiliście, obegrawszy go do cna. Masz z sobą sześciu drabów, których każesz nam się bać.
Oni siedzą przy Foam-Cascade, a ty poszedłeś tu sam, żeby szukać w tajemnicy przed nimi. Nas nie otumanisz! Jesteś sam i nikt ci nie pomoże!
— Mylisz się, stary łotrze! Miej się na baczności, bo za wszystko, co mnie uczynisz, zapłacisz dziesięćkrotnie!
— Zowiesz mnie łotrem, największy opryszku tej części świata? — wybuchnął starzec z wściekłością. — Przypomnę ci za to Helmers-Home. Dostaniesz pięćdziesiąt kijów, jak wówczas, tylko silniejszych, gdyż wtedy udawałem tylko wielki rozmach. Czy zgadzacie się, chłopcy, żeby mu je wyliczyć i to natychmiast?
— Owszem, niech dostanie pięćdziesiąt, ale słonych! — zawołał pierwszy Shelley. — On mnie porządnie oskubał w Topece!
Reszta przystała na to z głośną radością, a jeden rzekł jeszcze donośniej:
— Zarazem wćwiczymy się do obicia Winnetou, Old Shatterhanda i jego ludzi, którzy powinni dostać dziesięć razy tyle batów za to, że nam... (ale tego nie musi wiedzieć ten opryszek) zostawili kartkę zamiast bonancy. Wytnijmy sobie piszczałki, jak Dick Hammerdull nad owym strumieniem!
Pominę scenę, która teraz nastąpiła. „Generał“ groził i klął, trampi śmiali się, a Old Wabble wtrącał w to bezbożne uwagi. Teraz wróciłem z Winnetou z półwyspu do lasu, gdyż mieliśmy jeszcze zakraść się do drugiego ogniska.
— Co mój brat postanowił w sprawie bladej twarzy, zwanej generałem? — zapytał, mnie Apacz po drodze.
— Pojmać go.
— W takim razie trampi będą musieli go nam wydać. Rano mają go zamordować, a my zabierzemy go dziś w nocy.
Ruszyliśmy od drzewa do drzewa ku drugiemu ognisku. Droga, którą odbywaliśmy, była dwa razy dłuższa od poprzedniej. Nie szliśmy jeszcze godziny, kiedy usłyszeliśmy przed sobą szmer, jak gdyby ktoś potrącił i złamał suchą gałąź. Ujęliśmy się zaraz za ręce i pomknęliśmy daleko w bok. Tam padliśmy zaraz na ziemię i przyłożyliśmy do niej ucho. Jacyś ludzie zbliżali się powoli cichym krokiem. Szli stamtąd, dokąd my zmierzaliśmy właśnie.
— Uff! — rzekł Winnetou, kiedy nas minęli. — Ciekaw jestem, czy to ci ludzie siedzieli na dole przy ognisku?
— Po ich chodzie wnioskuję, że będą to Indyanie.
— Tak, to czerwoni. Skąd idą i dokąd dążą? Czy z tamtego ogniska do tego? A może udają się na tę stronę jeziora, po której my obozujemy? A może przybywają skąd inąd?
— Musimy to zbadać, Winnetou!
— I to jak najrychlej, bo nasi towarzysze mogą znaleźć się w niebezpieczeństwie, które zresztą ustąpi w chwili, gdy Old Shatterhand do nich przyjdzie.
— Radzisz mi więc wrócić do naszego obozu?
— Śpiesz jak najprędzej i nie zatrzymuj się przy trampach!
— A ty?
— Ja pójdę na dół do drugiego ogniska.
— W takim razie Indyanie znajdą się między tobą a nami. Twoja śmiałość może się źle dla ciebie skończyć.
— Pshaw! Winnetou nie zginie, jeśli zna grożące mu niebezpieczeństwo. Niech bracia moi nie śpią, dopóki ja się nie zjawię.
Pomknął ku Indyanom, a ja zawróciłem do naszego obozu.
Droga moja była teraz niebezpieczniejsza, niż dotychczas, gdyż miałem Indyan przed sobą. Choć domyślałem się, że celem ich jest półwysep, mimoto wszedłem głębiej w las, ażeby się z nimi nie spotkać. Nigdy jeszcze w życiu nie zachowałem się tak nieodpowiednio, jak wówczas, o czem drzewa nad jeziorem mogłyby coś powiedzieć. Oblepiony żywicą, z podrapaną twarzą i rękoma, przybyłem po oznaczonym czasie do obozu, opowiedziałem towarzyszom, gdzie poszedł Winnetou, cośmy razem widzieli i słyszeli. Potem kazałem im utworzyć łańcuch straży od ogniska aż w głąb lasu. Było to jedyne zarządzenie ochronne, które w danych warunkach można było uczynić.
Siedzieliśmy wszyscy na ziemi ze strzelbami w ręku. Po kwadransie może zabrzmiało ku nam z półwyspu nagłe, przejmujące aż do szpiku wycie. To Indyanie, którzy przeszli byli obok nas, napadli na trampów. Nie padł przytem ani jeden strzał. Widocznie biali pozwolili się bez oporu pokonać. Potem znów zapanowała głęboka cisza.
Upłynęła godzina i na półwyspie zgasło ognisko, drugie zaś, dalej położone, płonęło jeszcze. Może po dwu godzinach usłyszałem głośne kroki. Mógł to być tylko Winnetou, gdyż każdy inny byłby się skradał.
Rzeczywiście był to on, tak samo podrapany, jak ja. Zawsze rozważny uspokoił mię najpierw:
— Moi bracia mogą siedzieć spokojnie razem. Obawiać się niczego nie potrzebują, bo aż do rana nieprzyjaciel się nie zjawi.
Wobec tego ściągnąłem straże, a kiedy znaleźliśmy się sami, zwróciłem się do Apacza z pytaniem:
— Czy mój brat był przy drugiem ognisku?
— Byłem — odpowiedział.
— Czy obozowali tam Indyanie, z którymi spotkaliśmy się w lesie?
— Tak.
— Czy zdołałeś się dowiedzieć, do jakiego szczepu należą?
— Dowiedziałem się istotnie od dwu, których zostawiono dla pilnowania koni. Old Shatterhand zdziwi się, bardzo się zdziwi!
— To chyba nie Utajowie z wodzem Tusaga Sariczem!
— Właśnie że oni z Tusaga Sariczem!
— To rzeczywiście zdumiewające! Widocznie spotkali się z „generałem“, który ich dla swoich zamiarów pozyskał. Przypuszczam, że on zna te strony z czasów dawniejszych, dlatego nas wyprzedzili.
— Brat mój zgadł. Dwaj ludzie, których podsłuchałem na czatach, rozmawiali o tem. „Generał“ poszedł na półwysep, a ponieważ nie wracał, przeto ruszyli za nim w drogę.
— Czego tam chciał?
— Tego im nie powiedział. Nie chciał też nikogo zabrać z sobą. Widocznie chodziło o jakąś tajemnicę, dlatego Indyanie nabrali podejrzenia i udali się za nim, skoro ciemność nastała. Ujrzawszy go tam pojmanego przez trampów, wpadli na nich, a jego uwolnili.
— Czy Winnetou był tam drugi raz?
— Tak, lecz Utajowie zgasili ogień.
— Dlaczego?
— Tego nie wiem.
— Nic więc już nie zdołałeś zobaczyć?
— Ani zobaczyć, ani usłyszeć.
— Hm, co tu czynić? Generała musimy bezwarunkowo dostać w swe ręce.
— Nie uda nam się to, bo niema ogniska.
— Masz niestety słuszność pod tym względem. Albo musimy zaczekać, dopóki nie rozpalą nowego, albo aż do świtu. Nic innego nam nie pozostaje. A może masz jaką lepszą myśl?
— Myśli Old Shatterhanda są zawsze dobre.
— Pójdziemy więc spać, lecz przedtem wylosujemy podwójne straże!
— Winnetou się zgadza. Znajdujemy się w miejscu niebezpiecznem, gdzie nie zawadzi zbytnia ostrożność. Nie będziemy też spali tutaj, lecz nieco głębiej w lesie, dokąd ostatnia straż zaprowadzi konie, nim dzień nastanie, ażeby Utajowie nie zauważyli ich zbyt wcześnie.
Odsunęliśmy się zatem z nad wody w las, a koniom pozwoliliśmy narazie paść się dalej. Z dwu dozorców jeden musiał być przy nich, a drugi przy nas. Na mnie przypadła straż pierwsza i trwała półtorej godziny. Odbyłem ją bez przeszkody, a potem, zbudziwszy następców, położyłem się spać.
Nazajutrz wstałem trochę późno. Już miałem towarzyszom wytknąć to, że mi pozwolili tak długo spać, lecz Winnetou uspokoił mnie zapewnieniem:
— Mój brat nic przez to nie stracił. Ja miałem ostatnią straż i skoro tylko rozwidniło się trochę, poszedłem na zwiady. Przekonałem się, że niepodobna nam napaść na Utajów na półwyspie i odebrać im jeńców. Musimy się dowiedzieć, dokąd pojadą i wyprzedzić ich potem, ażeby wyszukać miejsce odpowiednie do napadu. Mój brat wie, że ten odnosi prawie połowę zwycięstwa, kto z góry zdoła oznaczyć miejsce walki.
Rada jego była zupełnie słuszna, dlatego zostaliśmy tam, gdzieśmy spali. Winnetou poszedł znowu śledzić Indyan, co w biały dzień było rzeczą równie trudną, jak niebezpieczną. Konie nasze były już przy nas w lesie.
Czekaliśmy z godziny na godzinę. Półwysep był zbyt daleko, ażebyśmy mogli widzieć, co się tam działo. Tylko blask ognia mógł się wczoraj do nas przedostać. Winnetou wracał do nas kilkakrotnie, ażeby nas uspokoić. Nie mógł nam donieść nic ponadto, że Indyanie jeszcze nie odeszli. Potem zawiadomił nas, że słyszał odgłos toporów. Utajowie ścinali widocznie drzewo tomahawkami, lecz na co, tego nie mogliśmy odgadnąć. Nareszcie, kiedy już zbliżało się południe, doniósł nam, że z odległości może stu kroków widział, jak Indyanie odjechali.
— W takim razie sprowadzono zapewne ich konie stamtąd, gdzie płonęło drugie ognisko? — zauważyłem.
— Tak jest — potwierdził. — Widziałem, że je sprowadzono.
— Czy widziałeś wszystkich odjeżdżających?
— Nie, gdyż między mną a nimi było za wiele drzew.
— Jeńcy byli oczywiście z nimi?
— Z tej odległości trudno mi było odróżnić czerwonych ludzi od białych, a dalej ku półwyspowi nie mogłem się zbliżyć.
— W którym kierunku odjechali?
— Na północny zachód. Nasza droga także tam prowadzi.
— Hm! Musimy oczywiście dostać się na półwysep. Czy pojedziemy zaraz, czy też musimy najpierw zbadać, czy będziemy tam bezpieczni?
— Nic nam tam nie grozi. Winnetou był tam oczywiście, żeby się przekonać, czy Utajowie rzeczywiście się oddalili.
Polegając na tem zapewnieniu, wsiedliśmy na konie, żeby się udać na półwysep. Znalazłszy się już tam blizko, odszukaliśmy najpierw ślady Utajów. Pokazało się, że istotnie odjechali. Wobec tego podążyliśmy spokojnie na miejsce, gdzie obozowali najpierw trampi z Old Wabblem, a potem Utajowie i pozsiadaliśmy z koni.
Trawa i mech były w tem miejscu podeptane, jak zwykle na obozowisku. Jakkolwiek nie spodziewaliśmy się tam nic znaleźć, jednak rzuciliśmy okiem dokoła. Ślady czerwonych prowadziły w różne strony. Rozdzieliliśmy się, by im się przypatrzyć i wkrótce usłyszeliśmy głos Old Surehanda:
— Chodźcie tu, chodźcie wszyscy! Tu leżą! Prędzej, prędzej! Gdy pobiegłem tam, skąd głos mnie doszedł, straszny widok przedstawił się moim oczom. Pod drzewami leżeli wszyscy trampi bez czupryn na skrwawionych głowach. Byli więc oskalpowani! Dalsze badanie wykazało, że ich zakłuto.
Zdjęła nas zgroza. Trampi byli wprawdzie ludźmi złymi, gotowymi do wszelkiej zbrodni, jednak widok ich w takim stanie był okropny.
Ażeby dwudziestu ludzi tak szybko i tak pewnie pokonać, musiał każdy czerwony wiedzieć, na którego z białych ma się rzucić. Pięćdziesięciu Indyan na dwudziestu białych! Zabici byli już sztywni, z czego wynikało, że pozabijano ich nie dzisiaj rano, lecz jeszcze wczoraj wieczorem. Ale na co zatrzymywali się tu potem Indyanie? Zapewne mieli tu coś zrobić rano, co potrwało aż do południa. Co to być mogło? Teraz przypomniałem sobie Old Wabble’a, którego trupa nie było. „Generał“ zabrał go widocznie, ażeby na nim wywrzeć szczególną zemstę.
O ile z początku staliśmy w milczeniu nad trupami, o tyle głośniejsze były potem nasze okrzyki. Gdyby teraz czerwoni stali byli przed wylotami naszych strzelb, bylibyśmy ich wystrzelali wszystkich. Ale jak nawet największemu nieszczęściu towarzyszy jakaś dobra okoliczność, tak było także tutaj. Hammerdull wskazał na zwłoki i rzekł:
— Picie, tu leży Izajasz, który godził na nasze życie!
— A tutaj Joel, który nie chciał się dać wziąć na nasze pieniądze! — zauważył długi, wskazując na drugie zwłoki.
— To przecież twoi kuzyni. Nieprawdaż, stary szopie?
— Nie przeczę.
— Czy zostawisz ich tak tutaj?
— Nie chciałbym tego uczynić ze względu na ich matkę, chociaż ona sprawiła mi niejedną przykrość.
— To zacnie z twojej strony, stary Picie. Cóż więc zamierzasz zrobić?
— Pochować kuzynów.
— Czy ich pochowamy, czy nie, to wszystko jedno, jeśli tylko będziemy mieli czas, żeby urządzić im mały cmentarz i ułożyć ich tak wygodnie, jak na to pozwolą okoliczności. To obowiązek chrześcijański, zwłaszcza że to twoi kuzyni. Prawda, stary szopie?
— Hm! Jeśli masz zamiar uczynić to dla mnie i dla moich krewnych, to jesteś zacnym człowiekiem!
Podali sobie ręce. Stwierdzam, że nic byłoby nie zdołało w tym stopniu złagodzić tej ponurej sceny, jak oryginalne zachowanie się tych dwu ludzi. Czas naglił, bo chcieliśmy schwytać Utajów i „generała“, który niewątpliwie spowodował śmierć trampów, ale skoro musieliśmy pochować braci, nie mogliśmy zostawić reszty zabitych, dlatego oddaliłem się, by wyszukać odpowiednie na to miejsce. Podczas tego znalazłem szeroki ślad, za którym podążyłem. Prowadził do jodły, stojącej osobno.
Pióro wzdryga się dalej pisać. To, co ujrzałem, było tak okropne, że wydałem straszny okrzyk, chociaż zwykle zachowuję milczenie na widok takich rzeczy. Towarzysze nadbiegli natychmiast i przerazili się nie mniej ode mnie tem, co zobaczyli.
Oto rozłupano jodłę grubości ośmioletniego dziecka, rozszerzono tę podłużną szczelinę zapomocą klinów, że mogła objąć ciało człowieka i wsunięto tam starego Wabble’a. Następnie kliny wyjęto (leżały obok na ziemi), a nieszczęśliwy starzec utkwił tam; jakby w kleszczach, z okropnie zgniecionym brzuchem z nogami po jednej, a korpusem po drugiej stronie. Gdyby go byli piersiami włożyli do szczeliny, byłby wskutek zgniecenia klatki piersiowej umarł, ale tu wsunięto mu w dyabelski sposób tylko brzuch. Żył jeszcze, poruszając zdrową ręką i nogami, lecz mimo niewysłowionych cierpień nie mógł krzyczeć, gdyż usta miał zakneblowane i przewiązane w dodatku. Oczy trzymał zamknięte, z nosa spływała mu krew w dużych czarnych kroplach, a oddech wylatywał mu z piersi z ostrym sykiem. Nie było tu czasu na słowa oburzenia, czy też litości. Tu należało czemprędzej pomóc.
— Wbić większe kliny! — rozkazałem. — Prędzej, prędzej! Potrzeba więcej klinów! Dalej z nożami i tomahawkami!
Wołając tak, wbiłem sam pierwszy klin, okutą kolbą niedźwiedziówki. Tomahawki mieli tylko Winnetou i Szako Matto, ale te wystarczyły. Drzazgi poleciały z kilku stojących w pobliżu drzew i w mgnieniu oka było kilka nowych grubych klinów. Zamiast młotów posłużyły moja niedźwiedziówka i stara strzelba Hammerdulla, owinięta grubo żelaznym drutem. Już po dwu minutach rozszerzyliśmy szczelinę na tyle, że mogliśmy wyciągnąć Old Wabble’a. Położywszy go na ziemi, wyjęliśmy mu z ust knebel; powinniśmy byli właściwie wcześniej to uczynić, lecz zapomnieliśmy o tem w rozdrażnieniu.
Starzec leżał z początku bez ruchu, wyrzucił z ust kawał zakrzepłej krwi, poczem wypłynęła struga jasnej. Pierś rozszerzyła mu się i wydała głębokie westchnienie. Następnie otworzył oczy, zabarwione ciemno-czerwono. W tej samej chwili rozległ się krzyk, którego nie zapomnę przez całe życie. Słyszałem ryki lwów i tygrysów, słoni, okropny, nieopisany okrzyk śmiertelny koni, ale żaden nie da się porównać z tym strasznym, przeciągłym, nieskończonym wrzaskiem, który wydobył się z ust Old Wabble’a. Był to ryk boleści całego świata, który odbił się bezlitośnem echem w lesie po drugiej stronie jeziora. Drżeliśmy wszyscy.
Potem znowu ucichło na chwilę. Z najsprzeczniejszemi uczuciami w sercach staliśmy dokoła niego, lecz litość górowała u wszystkich. Zaczął jęczeć coraz to głośniej i głośniej, poczem znowu wrzasnął, jak gromada dzikich zwierząt. Zatkałem sobie uszy rękoma.
Potem zaczął znowu naprzemian stękać, jęczeć i wyć przeraźliwie. Zdawało się, że nic nie widzi, ani nie słyszy i że mówić nie może. Cóż mieliśmy z nim uczynić? Holbers został przy nim, ażeby mu wody podawać, my zaś odeszliśmy, żeby przygotować grób dla trampów. O nieszczęśliwym starcu nie padło ani jedno słowo. Opanował nas święty lęk. Poczuliśmy, że weszliśmy w krainę sprawiedliwości wiecznej, która po tak długiem pobłażaniu zajęła się wreszcie starym bluźniercą.
Wkońcu znaleźliśmy na wschodnim brzegu jeziora mnóstwo kamieni, które mogły wystarczyć nawet do zbudowania wielkiego grobu, gdyż nie mieliśmy narzędzi do wykopania tak wielkiego dołu. Zaczęliśmy znosić kamienie na środek półwyspu, gdzie znajdowała się naturalna wklęsłość głębokości jednego metra.
Praca ta zabrała nam dużo czasu. Ciągle słyszeliśmy ryki króla kowboyów, dopiero może po godzinie zrobiło się ciszej. Później przyszedł do mnie Holbers i doniósł, że starzec patrzy już i zaczyna mówić. Udałem się więc do nieszczęśliwego.
Leżał wyciągnięty na ziemi, oddychał cicho i nieregularnie i wypatrzył się na mnie. Oczy mu pobielały.
— Old Sha... ter... hand! — szepnął.
Potem podniósł się nieco i krzyknął na mnie:
— Ty psie przeklęty, precz, precz ode mnie!
— Mr. Cutter! — rzekłem mu. — Stoicie już w obliczu wieczności. Nikt was już nie ocali. Wkrótce, może już za godzinę, wydacie ostatnie tchnienie. Zróbcie rachunek z Bogiem, bo na tamtym świecie może będzie zapóźno na prośby.
— Zabieraj się stąd, pasterzu owieczek! Ja chcę umrzeć bez ciebie! Idź mi z oczu!
Nie odszedłem, lecz mówiłem dalej:
— Przypomnijcie sobie, co powiedziałem wam w farmie Fennera. Będziecie błagali Boga o przedłużenie życia o minutę, dusza wasza wrzeszczeć będzie ze strachu przed sprawiedliwością Boga, a kiedy pięść śmierci przygniecie ciało wasze, będziecie wyli o darowanie wam grzechów!
— Precz, precz! — ryknął wściekle. — Dajcie mi nóż, nóż, ażebym mógł przebić tego łotra, zanim jeszcze umrę!
Wtem zbliżył się do nas Old Surehand. Usłyszawszy ostatnie słowa starca, rzekł do mnie:
— W ostatniej chwili już go nie przerobicie. A może spróbujecie modlitwy?
Spojrzawszy nań, przekonałem się, że powiedział słowa te poważnie. Mimoto zapytałem:
— Dlaczego dajecie mi tę radę?
— Ponieważ wczoraj mówiliśmy o modlitwie, a wy wierzycie w moc jej niewzruszenie!
— Well! Jeśli Bóg pozwoli, otrzymacie dowód tej mocy, ale jeszcze nie w tej chwili!
Old Wabble zaczął znowu naprzemian jęczeć i ryczeć. Wobec tego oddaliłem się od niego. Gdy po upływie pół godziny znowu przyszedł do siebie, zbliżyłem się doń, a on poznał mię i syknął:
— Czy przypominasz sobie jeszcze, o czem to mówiliśmy wówczas na Llano Estaccado? Podaj mi jakiś czyn twego Boga, ty niebieski baranku!
Czyż miałem mu teraz, chociaż wciąż jeszcze szydził, odpowiedzieć w sposób poprzedni? Nie. Nic już nie mogłem uczynić dla tej duszy straconej. Tymczasem zbliżył się do nas Old Surehand. Ukląkłszy zacząłem się modlić, nie cicho, lecz głośno, żeby Old Surehand i Old Wabble mogli to słyszeć. Kiedy skończyłem i powstałem, miał Old Surehand oczy wilgotne. Uścisnął mi rękę i rzekł zcicha:
— Teraz wiem, co znaczy modlitwa! Jeśli to nie pomoże, to widocznie Bóg odwrócił odeń swoją łaskę na zawsze!
On je obcierał kilkakrotnie, lecz cisnęły mu się na nowo. Wtem się odezwał cicho:
— Wbrew moim oczekiwaniom nie przerwał mi Old Wabble ani razu. Oko jego spoczywało na mnie szyderczo, ale z ust jego, skrzywionych bólem, nie wyszła ani jedna głoska. Czyżby teraz bał się szydzić ze mnie? To byłoby już dobrym znakiem. Nie chciałem przeszkadzać działaniu tego wrażenia i odszedłem, ciągnąc za sobą Old Surehanda.
W pewien czas potem poskładaliśmy trupy w zagłębieniu, żeby je potem nakryć gałęziami i kamieniami. Wtem przyszło mi na myśl, żeby kazać przynieść starego Wabble’a nad grób. Cierpiał przez to bardzo, krzyczał ciągle, a potem spytał, dlaczego nie pozwolono mu leżeć na miejscu.
— Macie zobaczyć, gdzie złożymy waszych oskalpowanych towarzyszy — odpowiedziałem. — Zostawiamy miejsce i dla was, gdyż zanim słońce dziś zajdzie, legniecie obok nich tu pod kamieniami. Macie czas tylko na skruchę i na śmierć!
Przypuszczałem, że krzyknie na mnie z wściekłością, zachował się jednak zupełnie cicho. Przypatrywał się, jak układaliśmy trampów, jednego po drugim i jak przykrywaliśmy ich gałęziami, widział również, że ułożyliśmy na tem kamienie i zostawiliśmy wyrwę na jego ciało. Śledził oczyma każdy nasz ruch, ale milczał. Tylko w spojrzeniu jego zauważyłem coraz to większą trwogę. Wreszcie uporaliśmy się z pogrzebaniem wszystkich zwłok, i odeszliśmy, nietroszcząc się o niego na pozór.
Wtem zadrgało powietrze krzykiem, podobnym do pierwszego. Wróciłem do nieszczęśliwego starca. Bole porwały go znowu, lecz nie odebrały mu przytomności umysłu. Wił się jak robak, walił rękoma i nogami w ziemię, lecz z ust jego nie padło już ani jedno przekleństwo, ani bluźnierstwo. Potem bez ruchu leżał przez chwilę i tylko jęczał. Zgrzytał zębami, pot wystąpił mu w grubych, ciężkich kroplach na czoło.
— Mr. Shatterhand!
Pochyliłem się nad nim, a on zapytał, przerywając często zdanie:
— Wy wiecie wszystko... wszystko... Czy znacie dawną... dawną pieśń... o... wieczności?
— Jaką pieśń? Jak się zaczyna?
— E... ter... nity... oh... thunder... word...
— Umiem ją na pamięć.
— Odmawiajcie ją, odmawiajcie!
Spojrzałem znacząco na Old Surehanda, który był przyszedł do niego. Usiadłem obok starca i zacząłem powtarzać po angielsku słowa tej pieśni:
„Wieczności, słowo jako grom,
Mieczu, co w duszę wwierca się,
Początku ty bez końca!
Wieczności, tyś bez czasu czas,
Już może jutro albo dziś
Powołasz mię do siebie,
Serce me z przerażenia drży
A język do podniebienia lgnie“.
Tu zamilkłem. Starzec był cicho, tylko pierś poruszała mu się ciężko. Kotłowało w nim przez chwilę, poczem znowu poprosił:
— Dalej... dalej... mr. Shatterhand!
Spełniając jego wolę, mówiłem dalej:
„Jakiś ty sprawiedliwy Bóg,
Jak niedobrego karzesz mnie
Przez zasłużone bole!
Już tu mnie chwyta twoja dłoń,
Że dusi mię i zbiera lęk
W najgłębszej głębi serca.
Zębami dzwonię z wielkich mąk.
Jak musi być dopiero tam?“
Te zwrotki starodawnej i potężnej, choć tłómaczonej bez rymu pieśni, zdolne są istotnie przeniknąć aż do szpiku swem ostrzem. Old Wabble trząsł się, mimo to wezwał mnie:
— Dalej... dalej! Ja słyszę...
„Zbudź się, człowiecze, z grzechów snu;
Stracona owco, ożyw się,
Bo życie ci ucieka!
Zbudź się, bo już ostatni czas
I wieczność zbliża się
Żeby ci dać nagrodę“!
Okaż skruszony grzechy swe,
Ażeby łaska wsparła cię!“
Starzec zaczął okropnie dzwonić zębami. Pot nie perlił mu się już kroplami na czole, lecz leżał na niem całą warstwą. Nieszczęśliwy mruczał, bełkocąc, jak pijany:
„Okaż skruszony grzechy swe,
Ażeby łaska wsparła cię!“
Naraz wybuchnął pełen niewysłowionej trwogi:
— Ile czasu potrzeba na łaskę, ile czasu? Powiedzcież, prędzej, prędzej!
— Jednej chwili, jeśli myślicie poważnie — odpowiedziałem.
— To za mało, za mało! „Okaż skruszony grzechy swe!“ Ja mam więcej grzechów na sumieniu, niżeli jest gwiazd na niebie. Jak zdołam wyspowiadać się z nich w tym czasie, jak zdołam!
— Bóg nie będzie ich liczył poszczególnie, jeśli szczerze żałujecie za nie..
— Nie, wszystkie, wszystkie muszę mu powiedzieć, a nie mam już na to czasu! Kiedy muszę umrzeć? Powiedzcie!
— Dziś wybije dla was godzina śmierci. Grób wasz tu otwarty!
— Otwarty, już otwarty! O nieba, o mój Boże! Dajcie mi więcej czasu, więcej czasu! Dajcie mi dzień, dwa dni, tydzień!
Spełniła się moja przepowiednia, dana mu w farmie Fennera. Błagał o łaskę.
— Ja czuję — mówił dalej z krzykiem — że nie dostąpię łaski, ani miłosierdzia! Śmierć sięga po moje serce, a piekło ze wszystkimi swymi dyabłami grzebie już w mojem ciele. Mr. Shatterhand, mr. Shatterhand! Wy jesteście wierzącym i pobożnym człowiekiem, wy pewnie to wiecie. Czy jest Bóg?
Położyłem mu rękę na czole i odrzekłem:
— Nie przysięgam nigdy, a dziś przysięgam tu na moje własne zbawienie, że Bóg jest!
— I życie pozagrobowe, wieczność?
— Jak prawdą jest, że Bóg jest na niebie, tak jest życie pozagrobowe i wieczność!
— I tam będą karane wszystkie grzechy?
— Wszystkie nieprzebaczone.
— O Boże wszechmiłosierny! Kto przebaczy mi tyle grzechów? Czy wy możecie to uczynić, Old Shatterhand?
— Ja nie jestem do tego zdolny. Proście o to Boga! To jedynie od Niego zależy.
— On mnie nie wysłucha, nie zechce o mnie nic wiedzieć. Już zapóźno, zapóźno!
— Dla miłości i miłosierdzia Bożego niema skruchy zbyt późnej!
— O, gdybym był was pierwej usłuchał! Nie żałowaliście trudu dla mnie. Mieliście słuszność, twierdząc, że śmierć trwa dłużej, aniżeli życie! Żyłem prawie sto lat. Ten czas przeminął jak tchnienie wiatru, ale ta godzina, ta straszna godzina trwa dłużej, niż całe moje życie. Ona sama jest wiecznością! Przeczyłem istnieniu Boga i wyśmiewałem się z Niego, mówiłem, że go nie potrzebuję ani za życia, ani po śmierci.
O, ja nieszczęśliwiec! Szaleniec! Jest Bóg, jest. Czuję to teraz! Człowiek potrzebuje Boga, bardzo potrzebuje. Jak można żyć i umierać bez Boga? Huuu, jak mi zimno! Huuu, jak ciemno! To głęboka, bezdenna przepaść... pomocy, pomocy! Zwiera się już nademną... pomocy pomocy! Coś mnie obejmuje szponami... pomocy... łaski... łaski!
Zamknął oczy i krzyczał z początku przeraźliwym, a potem obumierającym głosem. Wtem zamknął usta i nie drgnął ani jednym członkiem ciała, ani jednym włoskiem w rzęsie.
— Mój Boże! — westchnął Old Surehand. — Widziałem już niejednego człowieka padającego w walce, ale takiego umierania, jak to, nigdy jeszcze nie byłem świadkiem. Kto wobec tego nie nauczy się wierzyć w Boga, temu lepiej byłoby, gdyby się był nie narodził!
Wołania Old Wabble’a o pomoc sprowadziły towarzyszy. Wsunąłem rękę pod ubranie starca i położyłem mu na sercu. Poczułem ledwie namacalne, ciche bicie, ustające chwilami na długo.
— Kapelusze z głowy, panowie! — poprosiłem. — Stoimy w obliczu wzniosłej, świętej chwili. Syn marnotrawny powraca do ojcowskiego domu. Módlcie się, módlcie, módlcie, ażeby źródło miłości trysnęło dlań, teraz, w tej ciężkiej, ostatniej chwili nie wyschło w wieczności!
Wszyscy zaczęli się modlić, nawet Old Surehand i wodzowie indyańscy. Sekundy wydłużały się w minuty, minuty w kwadranse. Panowała tak głęboka i święta cisza, że aż przerażała.
Wtem otworzył Old Wabble oczy i zwrócił na mnie. Spojrzenie jego było jasne i łagodne, a głos brzmiał cicho, lecz wyraźnie, gdy tak przemówił:
— Spałem snem głębokim i długim. Widziałem we śnie dom mego ojca i matkę, którzy tu nigdy nie byli. Prosiłem matkę o przebaczenie, a ona przytuliła mię do siebie i całowała. Old Wabble’a nikt w życiu nie pocałował, dopiero teraz w godzinę śmierci. Czy to był może duch mojej matki, Old Shatterhand?
— Życzyłbym wam tego. Zresztą dowiecie się niebawem — odpowiedziałem.
Na te słowa przebiegł uśmiech po jego pooranych rysach:
— Tak, dowiem się o tem za kilka chwil — rzekł z rozrzewnieniem. — Matka mi przebaczyła! Czy Bóg może być mniej miłosiernym od matki?
— Łaska jego nie ma początku, ani końca! Proście go, mr. Cutter, proście!
Włożył nieuszkodzoną rękę w dłoń zgruchotanej, splótł je i rzekł:
— Pomodlę się więc po raz pierwszy i ostatni w życiu. Panie Boże, byłem najgorszym ze wszystkich ludzi, grzechy moje są niezliczone, lecz żałuję za nie gorzko, a żal mój ogromem swoim przerasta te góry.
Bądź dla mnie miłościw, jak moja matka i przyjmij mię w swoje ramiona!
Co za modlitwa! Ten człowiek, który nie znał żadnej szkoły i nigdy nie rozmawiał z Bogiem, modlił się teraz płynniej, niż niejeden proboszcz. Mówił cicho i często przestawał, lecz rozumieliśmy go wszyscy. Był on zły człowiek, a pod koniec życia mój wróg śmiertelny, a mimoto łzy spływały mi po policzkach, kiedy nań patrzyłem.
— Czy dobrze się poleciłem Bogu, mr. Shatterhand? — zapytał.
— Zupełnie dobrze!
— Czy Bóg spełni moją prośbę?
— Bez wątpienia.
— O, gdybym mógł usłyszeć to wyraźnie z ust waszych!
— Usłyszycie! Nie jestem wprawdzie kapłanem i nie mam na to od kościoła władzy, ale jeśli grzech tem popełnię, to Bóg ulituje się nademną. Jeśli głos, który teraz w sobie słyszę, jest prawdziwy, to osądziła was sprawiedliwość Boga, a zarazem ułaskawiło jego miłosierdzie. Odejdźcie w pokoju! Widzieliście we śnie dom swego ojca na ziemi, a teraz stoją przed wami otworem wrota Ojca niebieskiego. Grzechy wasze zostają tutaj! Żegnam was!
Wziąłem dłoń jego w swoją, a on zamknął znów oczy. Zbliżywszy swe ucho do jego ust, usłyszałem westchnienie:
— Żegnam... was...! Jest... mi teraz... tak... lekko... lekko...!
Uśmiech zamarł mu na obliczu, tak łagodnem, jak gdyby znowu śnił o swej matce. Lecz nie był to już sen, który mu tylko ukazał przebaczenie. Widział je teraz w rzeczywistości, w rzeczywistości, która jest ponad wszystko, co ziemskie. Starzec nie żył!
Człowiek to szczególne stworzenie! Uczucia, które żywiliśmy przed kilku godzinami względem zmarłego, ustąpiły wielkiemu wzruszeniu, jak gdyby nas opuścił na zawsze ukochany przyjaciel! Nawróceniem swojem naprawił swoją przeszłość. Dick Hammerdull zbliżył się do zmarłego, ujął jego rękę, uścisnął i rzekł:
— Żegnaj mi, stary Wabble’u! Gdybyś był prędzej wiedział to, co wiesz teraz, byłbyś nie zginął tak nędzną śmiercią. Picie Holbersie, podaj mu także rękę!
Zbyteczne było to wezwanie, bo Holbers z własnego popędu stał już przy zwłokach i przemówił nie zwykłym, oschłym tonem, lecz z głębokiem wzruszeniem:
— Fare well, old king! Skończyło się twoje panowanie. Gdybyś był mądry, byłbyś mógł jechać z nami zamiast z trampami. Szkoda ciebie, wielka szkoda, bo tak dzielny byłeś dawniej! Chodź, kochany Dicku, złożymy go do grobu!
— Jeszcze nie teraz! — odparłem ja.
— Czyż nie musimy jechać dalej? — zapytał Hammerdull.
— Mamy jeszcze zaledwie dwie godziny dnia, nie opłaci się więc szukać nowego obozu. Zostaniemy tutaj.
— A Utajowie i „generał“?
— Niech idą! Nie wymkną nam się teraz, kiedy zamierzamy pomścić cierpienia zmarłego. Rano zdawało mi się, że brak nam czasu. Teraz mam go aż nadto.
— Zgadzam się z bratem Shatterhandem — rzekł Winnetou. — Nie należy Old Wabble’a chować, dopóki jest jeszcze ciepły!
Postanowiliśmy zatem zatrzymać się dziś na półwyspie. Jeden tylko z nas nie chciał się na to zgodzić, a to Old Surehand. Odwoławszy mię na bok, oświadczył:
— Ja nie mogę tu zostać, mr. Shatterhand. Odjadę i to potajemnie, ażeby nikomu nie przyszło na myśl mnie zatrzymywać. Muszę to jednak przed kimś wyjawić. Was tedy proszę: Nie zdradźcie mnie, dopóki nie odjadę!
— Czy koniecznie musicie się oddalić? — zapytałem.
— Muszę!
— Sam!
— Nie inaczej!
— Hm! Jesteście dzielny westman, nie wspominam więc o niebezpieczeństwach, które was mogą spotkać, ale powiedzcie mi przynajmniej, co za przedsięwzięcie przeszkadza wam tutaj zostać?
— Tego nie mogę uczynić.
— Czy także nie będzie mi wolno wiedzieć, dokąd podążycie?
— Nie.
— Hm! Nie będę wam tego wyrzucał, ale pozwolę sobie zauważyć, że postępowanie wasze graniczy z brakiem zaufania do mnie.
Na to odparł z nagłą niechęcią:
— Czy mam do was zaufanie, to wiecie z pewnością tak dobrze, jak ja. Słyszeliście już, że tu chodzi o tajemnicę, której nie mogę i nie chcę wyjawić!
— Nawet mnie?
— Nawet wam! — zabrzmiała krótka odpowiedź.
— Well! Każdy może swoje sprawy zachowywać dla siebie, lecz ja jechałem za wami z Jefferson-City aż tutaj, mniemając, że będziemy dobrymi towarzyszami. Nie twierdzę, jakoby z tego wynikały dla mnie jakieś prawa, a dla was obowiązki, byłoby mi tylko żal, gdybyście ponieśli jaką szkodę z tego, że sami chcecie spraw swoich dochodzić, co mogłoby się lepiej udać, gdybyście nie byli tacy zamknięci w sobie i postępowali ze mną otwarciej. Czy jesteście tak pewni swego, że uważacie nas za niepotrzebnych wam?
— Czy byłbym sam tutaj pojechał, gdybym sądził, że mi pomoc potrzebna?
— Bardzo słusznie! Czy jednak rzeczywiście nie była potrzebna?
— Czy myślicie o mej niewoli u Utajów?
— Tak.
— Byłbym sam się wyswobodził!
Teraz ja postanowiłem nie narzucać się z usługami.
— Jestem tego pewien — rzekłem. — Uważajmy zatem sprawę za skończoną! Jedźcie z Bogiem sami!
Chciałem się odwrócić, lecz on wziął mię za rękę, prosząc:
— Nie gniewajcie się na mnie! W słowach moich brzmiała niewdzięczność, ale wy wiecie, że niewdzięcznym nie jestem.
— Wiem.
— Wyjawię wam przynajmniej jedną rzecz. Milczałem tak uporczywie, ponieważ sądziłem, że porzucilibyście mnie, gdybyście wiedzieli, kto jestem.
— Zbyteczne skrupuły! Bądźcie, kim chcecie! Old Surehand to zacny człowiek!
— Ale... ale... syn aresztanta!
— Pshaw!
— Wy się nie przerażacie?
— Ani mi się śni!
— Zważcie, sir! Aresztanta!
— W więzieniach bywali już zacni ludzie.
— Ale mój ojciec nawet tam umarł.
— To smutne, ale nie może zmienić mojego stosunku do was.
— Naprawdę?
— Rzeczywiście!
— Matka moja była też aresztantką!
— To okropne!
— Wuj również.
— Biedaku!
— Oboje uciekli.
— To dobrze!
— Ależ, sir, nie pytacie wcale, za co ich ukarano!
— Jaką korzyść będę miał z tego, że się o tem dowiem?
— Więziono ich za fałszowanie pieniędzy!
— To źle. To przestępstwo karze się bardzo ciężko.
— Mówicie jeszcze ze mną?
— Czemu się dziwicie?
— Z synem i siostrzeńcem fałszerzy pieniędzy i więźniów?
— Posłuchajcie, Old Surehand! Co mnie obchodzą pieniądze i więzienia Stanów Zjednoczonych? Przypuśćmy nawet, że wasi krewni popełnili tę zbrodnię i zasłużyli na karę, czyż wy za to możecie odpowiadać?
— Nie odwracacie się więc odemnie?
— Nie obrażajcie mnie, sir. Jestem człowiek, chrześcijanin, a nie barbarzyńca! Kto na karę zasłuży, niech ją poniesie. Skoro ją odbędzie, jest tem samem, czem był przedtem, dla mnie przynajmniej. Jestem zresztą zdania, że przynajmniej połowa karanych nie była zbrodniarzami, lecz albo ludźmi chorymi, albo ofiarami nieszczęśliwych warunków.
— Wy wszystko osądzacie ze stanowiska humanitarności. Ku swej radości mogę was zapewnić, że mój ojciec i wuj byli niewinni. Nie popełnili nic złego!
— Tem większe nieszczęście przez to ich dotknęło. Jak mogliście pomyśleć, żebym ja, nawet gdyby byli winni, chciał was za to ganić. Tego nie pojmuję. Czy dalej będziecie tacy zamknięci?
— Muszę!
— Well! To powiedzcie przynajmniej, kiedy się znów spotkamy?
— Od dzisiaj za cztery dni.
— Gdzie?
— W Pui-bakej[35], leżącym prawie w środku parku St. Louis. Winnetou go niewątpliwie zna. Las ten ma kształt serca i stąd jego nazwa. Będę tam napewno.
— Jeśli wam nic w drodze nie stanie!
— Cóż miałoby mi się zdarzyć?
— Posłuchajcie, mr. Surehand! Stosunki zmieniły się, odkąd wyjechaliście z Jefferson-City. Generał tu jest i...
— Pshaw! — wtrącił. — Jego nie obawiam się wcale. Co on mnie wogóle obchodzi?
— Może bardziej, niż sądzicie!
— Nie dbam o niego!
— Nie chcę spierać się z wami! Dalej są Utajowie.
— Wszystko mi jedno.
— A guślarz Komanczów także!
— Ten dopiero jest mi obojętny! Wątpliwe zresztą, czy się tu rzeczywiście znajduje. Widzieliście go?
— Nie.
— Wasi towarzysze opowiadali, że przyłączył się do trampów. Wedle tego musiałby właściwie być na półwyspie. Tymczasem go niema.
— Zrobił bardzo rozsądnie, uchodząc stąd.
— Jeśli jest rzeczywiście rozsądny, to powinien był zostać.
— Ja sądzę inaczej. Jeśli mężczyzna jedzie tu w puszczę z żoną, to czyni to z pewnością z ważnych powodów. Czy nie rozumuję słusznie?
— Nie przeczę.
— Te powody istnieją jeszcze, dlatego nie zawrócił. Chodziło mu o to, żeby trampi nie wiedzieli, czego tutaj chciał, dlatego rozstał się z nimi.
— Dlaczego dopiero z nimi odjechał?
— Bo nas nienawidzi i chciał pod ich osłoną dostać się w góry. Kiedy jednak tego nie osiągnął, porzucił ich zupełnie. On jest tutaj napewno.
— Niech sobie będzie. A zatem od dzisiaj za cztery dni czekam na was w Pui-bakej. Wy tymczasem możecie zająć się ściganiem Utajów i ukarać ich za popełnione tu morderstwa. Spodziewam się, że nikt z was nie pójdzie moim tropem.
— O to możecie być spokojni!
— Przyrzekacie?
— Daję słowo!
— W takim razie żegnam!
— Czekajcie jeszcze chwilę! Czy nie weźmiecie sobie od nas mięsa?
— Nie. Sami go potrzebujecie, a to wpadłoby w oko, gdybym się zaopatrywał w żywność.
— Uczynimy to skrycie.
— Dziękuję! W drodze znajdę dość zwierzyny. Bądźcie zdrowi!
— Do widzenia! Życzę wam, żebyśmy się spotkali szczęśliwie!
Rozstaliśmy się, a ja zachowałem się tak, żeby mógł niepostrzeżenie dostać się do swego konia i odjechać. Wiadomość, że oddalił się bez pożegnania, wywarła na wszystkich wielkie wrażenie. Pytali, z jakiego powodu potajemnie odjechał, lecz ja milczałem. Tylko Winnetou nie pytał o nic. Kiedy jednak z nastaniem ciemności usiadłem koło niego, rzekł:
— Będziemy musieli znowu wyswobadzać Old Surehanda.
— Ja też tak myślę — przyznałem.
— Albo szukać zwłok jego!
— I to być może.
— Brat mój nie próbował go zatrzymać?
— Było bezskuteczne.
— Należało go przestrzec, że więcej wiesz, aniżeli on sądzi.
— Byłbym to uczynił, lecz on nie chciał wyjawić swej tajemnicy.
— W takim razie dobrze, że mu dałeś spokój. Zaufania nie należy wymuszać.
— Wkrótce pożałuje tego, że nie był otwarty.
— Tak. Zdumienie go ogarnie, kiedy się przekona, że bystrość mego brata sięgnęła w krótkim czasie dalej, aniżeli jego po wielu latach. Czy z powodu jego zniknięcia musimy się inaczej zachować, niż gdyby był pozostał?
— Nie.
— Ruszymy więc za Utajami?
— Tak.
— Tropu ich nie będzie można jutro zobaczyć.
— To nie szkodzi. „Generał“, który nimi dowodzi, chce dostać się do kaskady, wiemy zatem, dokąd dążą.
— A oni domyślają się, że my ich ścigać będziemy i będą na nas nastawiali pułapki, ażeby zemścić się za to, że Old Surehand zdołał im umknąć.
— Dlatego przypuszczam, że znów wpadnie im w ręce.
— Musimy zaraz jutro ruszyć w drogę. On nie będzie mógł w nocy jechać zbyt szybko. Powinien był to rozważyć. Gdyby mu się nawet nic nie zdarzyło, nie o wiele wcześniej przed nami dostanie się do kaskady.
Kiedy Old Wabble zupełnie ostygł, położyliśmy go w grobie i przykryliśmy gałęziami i kamieniami. Potem sporządziliśmy krzyż i umieściliśmy na grobie. Tak spoczął na wieki król kowboyów, który całe życie spędził na równinach, wyżynach i górach Zachodu. Pogrzebali go ludzie, za którymi ruszył w te góry, żeby sprowadzić na nich śmierć z zemsty.
Ułożyliśmy się dokoła grobu, oświetlonego blaskiem ogniska, do snu, a odpocząwszy przez noc, wyruszyliśmy rano w drogę.
Ślady Utajów, widoczne jeszcze na miękkim gruncie, zniknęły na twardym. Nie dbaliśmy o to, gdyż ich nie szukaliśmy, lecz dążyliśmy swobodnie w obranym kierunku.
Z Jeziora Zielonej Wody dostaliśmy się około południa do położonego w dole parku St. Louis, szerokiego i długiego na wiele mil. Dla myśliwca nie mogło być piękniejszego widoku nad ten park, otoczony dokoła niebotycznymi olbrzymami górskimi. W nim zmieniały się lasy, prerye, skały i rzeki, jak gdyby miłośnicy polowania założyli go sztucznie, by tam hodować i strzelać przy sposobności wszelką zwierzynę Dzikiego Zachodu.
Żyły tam dawniej tysiącami bizony, lecz wypędziły je kule poszukiwaczy złota. Jeszcze niedawno był park St. Louis celem tych awanturników, a potem porzucili go, zwróciwszy się w góry Cores-Range, w których, jak opowiadano, odkryto nieprzebrane pokłady złota. O tem dowiedzieliśmy się jednak dopiero później, narazie zdawało nam się, podobnie jak Spencerowi, że tu, zwłaszcza przy Foam-Cascade, znaleziono wielkie skarby. Mimoto poszukiwacze złota nie opuścili parku zupełnie. Wyborowi, żeby się tak wyrazić, odeszli, a szumowiny musiały zostać z braku środków na tak daleką wędrówkę i włóczyły się po parku, jak zbieracze gałganków po miastach, grzebiąc w opuszczonych kopalniach, zbierając przy sposobności tam, gdzie nic nie posiali.
Old Surehand zamówił nas do Pui-bakej do „Lasu serca“. Winnetou wiedział, gdzie to jest, lecz nam ani się śniło tam dążyć. Najbliższym celem była dla nas Foam-Cascade, dokąd i Surehand musiał się udać.
Około południa zbliżaliśmy się do lasku, gdzie zamierzaliśmy dać koniom wytchnąć. Przepływał tam przeźroczysty strumyk, z którego mieliśmy wziąć wody do obiadu.
Jeszcze przed laskiem natknęliśmy się na trop, wiodący z boku w tym samym kierunku. Pozostawiony był może przed godziną, a wskazywał na dwanaście do piętnastu koni. Zatrzymaliśmy się oczywiście, a Winnetou zsiadł z konia, ażeby zbadać, jakiego rodzaju ludzie jechali przed nami. Wrócił bardzo rychło. Widocznie niezbyt wybitni westmani znajdowali się w lasku, skoro podejście ich nie zabrało więcej czasu. Wyraz twarzy Apacza zapowiadał coś zabawnego.
— Niebezpieczni chyba nie są ci ludzie? — rzekł Treskow, widząc uśmiech Winnetou.
— Nawet bardzo niebezpieczni — odparł Apacz, poważniejąc nagle.
— Indyanie?
— Nie.
— Biali? A ilu ich jest?
— Trzynastu.
— Dobrze uzbrojeni?
— Tak, tylko czerwony nie.
— Ach! Jest więc także czerwony między nimi?
— Czerwony pojmany, dlatego Winnetou nazwał ich niebezpiecznymi.
— To zaczyna być zajmujące! Gdzie obozują? Czy daleko?
— Na tamtym skraju lasku.
— Kto to być może? Czy myśliwcy?
— Ani strzelcy, ani westmani, lecz poszukiwacze złota. Czemu Treskow nie pyta o najważniejszą osobę?
— Najważniejszą? Któż to taki?
— Indyanin.
— Ach, prawda! Czy można było poznać, do jakiego należy plemienia?
— Nie należy do żadnego.
— Tak! Czy Winnetou go zna?
— Znam.
— Któż to jest?
— Moi bracia znają go także, gdyż to nasz dobry przyjaciel.
— Indyanin? Dobry przyjaciel? Nie mogę zgadnąć.
— Niech Treskow spyta Old Shatterhanda!
Nie czekając pytania, odrzekłem:
— Indyaninem, nie należącym do żadnego plemienia, znajdującym się w parku St. Louis i będącym naszym przyjacielem, może być tylko Kolma Puszi.
— A do kroćset! To nasz tajemniczy zbawca! I jego pojmali biali? Musimy go oczywiście wyswobodzić!
— Ale nie zaraz — wtrącił Winnetou. — Udamy, że go nie znamy wcale. Przestrach białych będzie tem większy.
Spodziewałem się wprawdzie spotkać tam Kolmę Puszi, lecz nie teraz i nie jako jeńca. Postanowiłem wziąć to za wskazówkę i wszystkiego, co odgadłem lub obliczyłem, nie zachowywać nadal dla siebie samego. Objechaliśmy lasek aż do strumienia, nad którym obozowali biali z pojmanym.
Ujrzawszy nas, zerwali się wszyscy z ziemi i pochwycili za strzelby. Były to zmarnowane osobniki, po których wszystkiego można było się spodziewać, tylko niczego dobrego.
— Good day! — pozdrowiłem ich, wstrzymując konia. — Obozuje wam się tu doskonale. My mieliśmy także zamiar spocząć tu na godzinkę.
— Kto wy jesteście?
— Westmani.
— Ale z Indyanami. To podejrzane! Jest tu w naszych rękach taki, który nas okradł. Będzie to prawdopodobnie Utaj. Czy wasi czerwoni należą także do tego plemienia?
— Nie. To Apacz, Komancz i Osaga.
— Well! W takim razie niema niebezpieczeństwa. Szczepy te mieszkają daleko, jestem więc pewien, że nie będziecie się troszczyli o tego czerwonego hultaja.
Chciałem sobie zażartować, lecz przypatrzywszy się dokładnie pojmanemu, porzuciłem tę myśl natychmiast. To był Kolma Puszi. Z naszej strony byłoby to największem niedbalstwem, gdybyśmy go byli nie uwolnili natychmiast, tak bowiem był skrępowany, że mu to z pewnością sprawiało cierpienia. Jednem spojrzeniem zawiadomiłem Winnetou o swoim zamiarze. Zsiedliśmy wszyscy z koni i spętaliśmy je. Biali tymczasem odłożyli strzelby i zajęli dawne swe miejsca na ziemi. Przystąpiłem teraz do nich całkiem blizko i zapytałem:
— Czy wiecie, gentlemani, napewno, że ten człowiek was okradł?
— Oczywiście! Pochwyciliśmy go na tem — odrzekł mówca poprzedni.
— Well, w takim razie musimy wam się przedstawić. Ja nazywam się Old Shatterhand, tu stoi Winnetou, wódz Apaczów, a...
— Winnetou! — zawołał. — Do stu piorunów! To słynne odwiedziny! Witamy, witamy z przyjemnością! Usiądźcie, panowie, usiądźcie! Czy to sztuciec Henry’ego trzymacie w ręku, mr. Shatterhand? A na ramieniu niedźwiedziówka?
— Słyszeliście widocznie o moich strzelbach. Powiem wam, sir, że mi się podobacie. Tylko z jednego nie jestem zadowolony.
— Z czego?
— Że skrępowaliście tego Indyanina.
— Czy on was obchodzi?
— Nawet bardzo, bo to nasz dobry przyjaciel. Ale przystąpmy odrazu do rzeczy, sir. Mówię z wami z całą uprzejmością. Jeśli się zgodzicie, rozstaniemy się pokojowo, jeśli nie, to strzelamy w tej chwili! Zdejmijcie więzy z pojmanego! Kto podniesie strzelbę, dostanie kulą!
Równocześnie zwróciły się wszystkie lufy strzelb naszych na poszukiwaczy złota. Nie spodziewali się tego, a znając nas, nie pomyśleli nawet o oporze. Dowódca tylko zapytał:
— Czy nie żartujecie, mr. Shatterhand?
— Nie.
— To i my przestaniemy żartować.
Podszedł ku Kolmie Puszi i rozkrępował go. Indyanin wstał, wyprostował członki, podniósł strzelbę swoją, leżącą na ziemi, wyciągnął jednemu z białych nóż za pasa, przystąpił do nas i rzekł:
— Dziękuję bratu Shatterhandowi! To moja strzelba, a to mój nóż. Poza tem nic mi nie zabrali. Rozumie się, że ja ich nie okradłem.
— Jestem tego pewien. Co każe Kolma Puszi z nimi zrobić? Spełnimy jego życzenie.
— Puścić ich wolno!
— Rzeczywiście?
— Tak. Znajduję się dopiero od godziny w ich ręku.. Oni nie warci tego, żeby nimi się zajmować nawet w celu ich ukarania.
— Tego życzenia nie mogę ci spełnić. Zanim pojedziemy dalej, muszę im powiedzieć parę słów. Chciałbym się od nich dowiedzieć, dlaczego pojmali i skrępowali Indyanina, który nie uczynił im nic złego.
— Ja mogę to wyjaśnić bratu Shatterhandowi.
— Nie. Chcę usłyszeć to od nich.
Na to pierwszy mówca poszukiwaczy poskrobał się z zakłopotaniem w głowę i rzekł:
— Spodziewam się, że nie uważacie nas za tchórzów dlatego, że się nie bronimy. Czynimy to z szacunku dla takich mężów, jak wy. Powiem wam wszystko rzetelnie. Szukamy złota bezskutecznie, a ten Indyanin przebywa tu stale w parku, zna pewnie pokłady złota, a nie chce ich nikomu zdradzić. Pojmaliśmy go, by go do tego zmusić, a potem bylibyśmy go puścili wolno. Tak stoi ta sprawa. Sądzę wobec tego, że nam nie weźmiecie tego za złe. Wszak nie mogliśmy tego wiedzieć, że to wasz przyjaciel.
— Dobrze! Czy jest tak, jak on przedstawił? — zapytałem Kolmę Puszi.
Indyanin potwierdził i prosił, żeby nie czynić im nic złego.
— Well! Będziemy zatem pobłażliwi, ale spodziewamy się, że w przyszłości nie dacie ponownie powodu do innego postępowania z wami. Kto chce znaleźć pokłady, niech ich sam szuka. To najlepsza rada, którą wam mogę dać, gentlemani! Nie wyruszajcie stąd przed upływem dwu godzin, bo w przeciwnym razie strzelby nasze musiałyby się odezwać!
Kiedy ja to mówiłem, wsiadł Kolma Puszi na swego konia, który znajdował się oczywiście między końmi poszukiwaczy. Nie rzuciwszy nawet okiem na tych nędzników, odjechaliśmy w dalszą drogę.
Ażeby jak najbardziej oddalić się od nich, pędziliśmy cwałem, dopóki się dało, poczem zatrzymaliśmy się w miejscu, nadającem się na obóz tak samo, jak ów lasek.
Chciałem się przypatrzyć koniowi Kolmy Puszi, gdyż nad Rush-Creekiem widzieliśmy go bardzo krótko. Był to mustang pysznej budowy, szybki i wytrwały, co poznaliśmy już w tym krótkim czasie.
Podczas jedzenia ustała rozmowa, co spowodowała obecność tajemniczego Indyanina, który, posiliwszy się nieco, wstał, udał się do swego konia, wskoczył na siodło i rzekł:
— Moi bracia wyrządzili mi wielką przysługę. Dziękuję im! Ucieszę się, gdy ich kiedyś znowu zobaczę!
— Czy brat Kolma Puszi chce się z nami rozłączyć? — zapytałem.
— Tak — odpowiedział.
— Dlaczego tak rychło?
— Jestem jako wiatr, który idzie tam, gdzie musi.
— Niech brat zsiędzie z konia i zostanie z nami jeszcze przez chwilę, gdyż muszę z nim bezwarunkowo pomówić.
— Niech mi brat Shatterhand wybaczy! Muszę już odjechać!
— Dlaczego Kolma Puszi obawia się nas tak bardzo?
— Kolma Puszi nie boi się nikogo, ale zadanie jego nakazuje mu być samym.
Z prawdziwą radością spojrzałem w oblicze Winnetou, który przeczuł, co zamierzałem, i ucieszył się w duszy wrażeniem, jakie musiał wywołać ten mój krok.
— Mój czerwony brat nie będzie miał powodu zaprzątać się długo tem zadaniem — odpowiedziałem. — Wkrótce będzie ono rozwiązane.
— Old Shatterhand mówi słowa, których nie rozumiem. Odchodzę i żegnam moich braci!
Już podniósł był rękę, by przynaglić konia do biegu, kiedy ja zawołałem:
— Kolma Puszi zostanie!
— Muszę odjechać — odpowiedział stanowczo.
— Well, powiem zatem tylko jedno słowo: Jeśli brat Kolma Puszi musi nas opuścić, w takim razie proszę siostrę Kolmę Puszi, żeby jeszcze została z nami!
Wygłosiłem z naciskiem słowa: brat i siostra. Towarzysze spojrzeli na mnie zdziwieni, Kolma Puszi natomiast zeskoczył szybko z konia, przybiegł do mnie i krzyknął prawie, tracąc panowanie nad sobą:
— Co Old Shatterhand mówi?
— Że Kolma Puszi nie jest moim bratem, lecz siostrą.
— Czy uważasz mnie za kobietę?
— Tak.
— Mylisz się, mylisz!
— Old Shatterhand wie zawsze dobrze, co mówi.
Na to zawołała, wyciągając jakby dla obrony obie, ręce przed siebie:
— Nie, nie! Tym razem jednak nie wie Old Shatterhand, co mówi!
— Wiem, wiem!
— Nie, nie! Jak mogłaby kobieta być takim wojownikiem, jak Kolma Puszi?
— Tehua, piękna siostra Ikwetsipy umiała już w młodości dobrze jeździć konno i strzelać.
Na to odskoczyła z głośnym okrzykiem o kilka kroków wstecz i wpatrzyła się we mnie szeroko rozwartemi oczyma, ja zaś mówiłem dalej:
— Więc Kolma Puszi zostanie jeszcze z nami?
— Co... co... wiesz... o Tehui... i co... co... możesz wiedzieć o Ikwetsipie?
— Słyszałem bardzo wiele o obojgu. Czy siostra moja ma dość siły w sercu, by tego wysłuchać?
— Mów, mów, o, mów! — odpowiedziała, składając błagalnie ręce i przystępując do mnie całkiem blizko.
— Wiem, że Ikwetsipę nazywano także Wawa-Derrik.
— Uff, uff! — krzyknęła.
— Czy siostra moja słyszała kiedy nazwy Tibo-taka i Tibo-wete? Czy zna opowiadanie o myrtle-wreath?
— Uff, uff, uff! Mów dalej, dalej!
— Czy jesteś rzeczywiście dość silna, żeby wysłuchać wszystkiego?
— Jestem silna, tylko dalej, dalej!
— Mam cię pozdrowić od dwu małych chłopców, którzy przed laty nazywali się Fred i Leon Bender.
Na to zwisły jej ręce. Z piersi wydobywał się okrzyk, lecz uwiązł w gardle. Opadła zwolna na ziemię, położyła ręce na trawie, ukryła w nich oblicze i zaczęła płakać głośno i tak strasznie, że zaniepokoiłem się o nią.
Łatwo sobie wyobrazić, z jakiem zdumieniem przysłuchiwali nam się towarzysze i z jakim wyrazem spoczywały ich oczy na płaczącej, której przypisałem zbyt wiele siły do panowania nad sobą. Wtem powstał Apanaczka, zbliżył się do mnie i zapytał:
— Brat Shatterhand mówił o Tibo-taka, o Tibo-wete i o Wawa-Derrik. Znam te słowa i imiona. Dlaczego Kolma Puszi płacze z tego powodu?
— Płacze z radości, nie z bólu.
— Czy Kolma Puszi nie jest mężczyzną, nie jest wojownikiem?
— To jest kobieta.
— Uff, uff!
— Tak, to jest kobieta. Niech mój brat Apanaczka zbierze wszystkie siły! Tibo-taka nie był jego ojcem, a Tibo-wete jego matką. Brat mój miał innego ojca i inną matkę...
Nie mogłem już dalej mówić, gdyż Kolma Puszi zerwała się, ujęła mnie za rękę i krzyknęła, wskazując na Apanaczkę:
— Czy to Leon... czy to Leon Bender...?
— Nie Leon, lecz młodszy brat Fred Bender — odpowiedziałem. — Kolma Puszi może mi wierzyć. Wiem to całkiem dokładnie.
Na to zwróciła się do niego, upadła przed nim, objęła jego kolana i zaszlochała:
— Synu mój, synu! To Fred mój syn, mój syn!
Na to zawołał, a raczej krzyknął na mnie Apanaczka:
— Czy... ona... rzeczywiście jest moją matką?
— Tak — zapewniłem.
Na te słowa pochwycił ją, podniósł w górę, spojrzał jej w twarz i zawołał:
— Kolma Puszi nie jest mężczyzną, lecz kobietą! Kolma Puszi jest moją matką! Dlatego to polubiłem cię od razu tak bardzo, kiedy cię tylko ujrzałem!
Na tem wyczerpały się jego siły, upadł obok niej na kolana, objął ją silnie i przycisnął swoją głowę do jej policzka. Winnetou wstał i odszedł, a ja skinąłem na tamtych, żeby poszli za mną. Należało zostawić matkę i syna samych. Lecz nie trwało to długo, gdyż wkrótce przyszedł do mnie Apanaczka i jął prosić w swój zwykły, natarczywie błagalny sposób:
— Niech brat Shatterhand do nas przyjdzie. Wszak nic jeszcze nie wiemy i mamy jeszcze o tyle spraw zapytać!
Zaprowadził mnie z powrotem do Kolmy Puszi, która siedziała pełna oczekiwania na ziemi i patrzyła na mnie z niepokojem. Apanaczka zajął miejsce przy niej, otoczył ją ramieniem i wezwał mnie:
— Niech brat usiądzie przy nas i pouczy nas, jakim sposobem dowiedział się tak dokładnie, że Kolma Puszi jest moją matką? Ja uważałem zawsze Tibo wete za swoją matkę.
— Tibo wete jest twoją ciotką. W młodości nazywano ją Tokbelą.
— To prawda, na Boga, prawda! — zawołała matka. — Mr. Shatterhand, pomyślcie, namyślcie się, czy to wszystko słuszne, co usłyszeliśmy od was! Mogłabym oszaleć, jak moja siostra, gdybyście się pomylili, gdybym teraz sądziła, że odnalazłam syna, a on nim nie był. Namyślcie się, błagam, namyślcie!
Wyrażała się teraz jak biała niewiasta z dobrego towarzystwa, dlatego nie nazywałem jej Kolmą Puszi, ani też siostrą, jak to czynią Indyanie.
— Proszę mi powiedzieć — rzekłem — czy jesteście mrs. Bender. Proszę!
— Jestem Tehua Bender — odpowiedziała.
— W takim razie nie mylę się. Apanaczka jest waszym synem najmłodszym.
— Naprawdę, mr. Shatterhand?
— Możecie mi zaufać.
— Ale proszę o dowody!
— Chcecie dowodów? Czy serce wasze za nim nie przemawia?
— Przemawia za nim, tak, przemawia za nim! Przemówiło odrazu, kiedy go ujrzałam wjeżdżającego do obozu. Serce zapewnia mnie, że to mój syn, a jednak drży ze strachu, że jednak może nim nie jest. Domaga się dowodów nie z powątpiewania, lecz dla uspokojenia, żeby tego szczęścia, które tutaj znalazło, mogło używać w przyszłości.
— Ale co rozumiecie przez dowody, mrs. Bender? Czy mam przynieść metrykę urodzenia? Tego nie potrafię!
— Muszą być przecież inne dowody!
— Są, lecz nie mam ich w tej chwili pod ręką. Czy poznalibyście swoją siostrę?
— Z pewnością!
— A szwagra?
— Nie mam szwagra.
— Czy Tokbela nie wyszła za mąż?
— Nie. Zaślubiny zostały przerwane.
— Przez waszego brata, ojca Diterico?
— Tak.
— Jak się nazywał pan młody?
— Thibaut.
— A wasz brat strzelił do niego?
— Tak i zranił go w ramię.
— A zatem pomyłka niemożliwa. Czem był ten Thibaut?
— Prestydygitatorem.
— Czy Tokbela wiedziała o tem?
— Nie.
— Wymagacie ode mnie dowodów, a ja mogę wam je dać tylko wtedy, gdy poznam ówczesne stosunki i zdarzenia. Muszę wyznać otwarcie, że wszystko, co wiem, polega na kombinacyi. Lecz niech was to nie martwi! Apanaczka to wasz syn Fred, a sądzę, że niebawem zobaczycie brata jego, Leona.
— Leona? O nieba! On żyje jeszcze?
— Tak.
— Gdzie?
— Jest teraz w parku. Szukał was przez długie lata, ale dotychczas bezskutecznie.
— Wiadomości wasze o tem wszystkiem pochodzą od niego?
— Niestety nie. Z niego nie wydobyłem ani słowa, nic ponadto, że ojciec jego umarł w więzieniu, a wuj i matka byli także w tem smutnem miejscu.
— On zatem wie o tem? Powiedział wam to? Od kogo o tem słyszał? Miał wtedy zaledwie kilka lat.
— Tego mi nie wyjawił. Powiedzcie jednak, czy wuj jego, który był w więzieniu, to był Ikwetsipa?
— Tak.
— To straszne! On, kaznodzieja, był fałszerzem pieniędzy?
— Niestety! Przedstawiono przeciw niemu dowody, których nie zdołał obalić.
— Jak można było zasądzić niewinnie trzy osoby? Z jedną może się to stać łatwiej.
— Mój szwagier ułożył wszystko tak wyrafinowanie, że nie mogliśmy się obronić.
— Czy to był brat waszego męża?
— Nie rodzony, lecz przyrodni.
— Hm!
— Pochodził od pierwszego męża mojej teściowej.
— Jak się nazywał?
— Właściwie Etters, Daniel Etters, lecz później nazywano go także po ojczymie Bender, John Bender, gdyż syn pierworodny, który umarł, miał także na imię John.
— Z tych dwu używaliście chętniej imienia John Bender, aniżeli Dan Etters.
— Istotnie.
— I dlatego na krzyżu napisano J. B., a nie D. E.
— O jakim krzyżu mówicie?
— Na grobie waszego brata.
— Co? Byliście już kiedy przy jego grobie?
— Nie.
— Skąd więc możecie wiedzieć o tym krzyżu?
— Opowiadał mi o nim pewien znajomy.
— Kto to był?
— Harbour.
— Harbour? Znaliśmy go także. On więc był tam na górze?
— I wy mnie o to pytacie, mrs. Bender? Przecież widzieliście go sami.
— Ja? Kto to utrzymuje?
— Ja tak twierdzę. Wyście to połową pieczonego kozła ocalili go od śmierci głodowej.
— To domysł, sir! — rzekła z uśmiechem.
— Tak, lecz domysł słuszny! Dlaczego trzymaliście się zdala i nie pokazaliście mu się wcale?
— Byłby mnie poznał. On więc opowiadał wam o tym grobie?
— Tak. Jego opowiadaniu właśnie zawdzięczam to, że z czasem zdołałem odgadnąć przebieg tych wypadków.
— Czy Winnetou pomagał w tej pracy?
— Tak, w swój cichy, bezsłowny sposób. Jako mały chłopiec znał waszego brata, który potem gdzieś zniknął.
— Ze mną i z Tokbelą. Tak jest.
— Czy wolno zapytać o powód tego nagłego zniknięcia?
— Owszem. Mój brat Derrik (indyańskie imię było Ikwetsipa; nazywał się jako chrześcijanin Diterico, a po angielsku Derrik) był słynnym kaznodzieją, lecz studyów żadnych nie odbywał. Chciał tego dokonać później, dlatego udał się na Wschód. Przedtem ja poznałam Bendera, a on mnie i pokochaliśmy się nawzajem. Zanim jednak mogłam zostać jego żoną, miałam przyswoić sobie wiadomości i sposoby zachowania się u bladych twarzy. Brat mój był dumny i nie chciał, żeby wiedziano, iż muszę się jeszcze czegoś douczać. Wielu czerwonych wojowników pragnęło mnie pojąć za żonę, byliby więc poszli w ślad za Benderem i zabili go. Oto były dwa powody, dla których opuściliśmy dom, nie mówiąc nikomu, dlaczego. Brat mój chodził na wykłady, a mnie z Tokbelą oddał do pensyonatu. Tam odwiedzał nas Bender i przyprowadzał swego brata. Ten ujrzawszy mnie, starał się odbić mnie bratu, lecz nie udało mu się i cała jego miłość do mnie zmieniła się w nienawiść. Bender był bogaty, a Etters ubogi i miał posadę u brata. Znał wszystkie ubikacye i meble, znajdujące się w tem przedsiębiorstwie. Kiedyśmy się pobrali, zamieszkała Tokbela u nas. Etters przyprowadził do nas młodego człowieka nazwiskiem Thibaut. Po pewnym czasie zauważyliśmy, że Thibaut i Tokbela kochają się w sobie. Bender dowiedział się złych rzeczy o Thibaucie i zabronił mu bywać. Etters wziął mu to za złe i przyprowadzał przyjaciela w dalszym ciągu. Z tego powodu musiał porzucić posadę u brata i nie mógł nas odwiedzać. Obydwaj postanowili się zemścić.
— Domyślam się! Thibaut był fałszerzem?
— Dobrze zgadujecie, mr. Shatterhand! Pewnego dnia przyszła do nas policya i zastała w kasie zamiast dobrych pieniędzy prawie same fałszywe. W surducie brata wszyte były również fałszywe pieniądze, a w moim pokoju znaleziono klisze. Aresztowano nas wszystkich troje. Przedłożono nam pisma sfałszowane, jakoby pochodzące z pod ręki męża i brata. Pisma te udowodniły ich i moją winę. Zasądzono nas i uwięziono.
— A interesa Bendera?
— Prowadził je dalej Etters, a Bender nie mógł temu przeszkodzić. Tokbela poszła z obydwoma moimi chłopcami do tego samego pensyonatu, w którym byłam przedtem jako dziewczyna.
— To straszne! Wy Indyanka, przywykła do wolności, w więzieniu!
— Uff! Obcięto mi włosy, musiałam wdziać szaty zbrodniarek i zamieszkać w małej kaźni. Byłam bardzo nieszczęśliwa i płakałam dzień i noc!
— Tymczasem Thibaut zaczął znów nalegać na waszą siostrę Tokbelę?
— Tak jest. Przyrzekła mu zostać jego żoną, jeśli nas wyswobodzi, a on przekupił dozorcę więziennego, który uciekł z moim bratem.
— Czemu nie z Benderem lub z wami?
— Z powodu złota. Mój brat znał kilka pokładów. Raz wziął był stamtąd nieco złota i darował w dniu zaślubin Benderowi. Etters wiedział o tem. Dlatego pomogli do ucieczki tylko memu bratu, ażeby dostać złoto od niego lub przez niego. Kiedy uciekł z dozorcą, zabrał z sobą Tokbelę i moich chłopców. Zawiózł ich do Denver, gdzie zostawił ich pod opieką dozorcy więziennego, a sam udał się w góry po złoto.
Potrzebował go na wynagrodzenie dla dozorcy i uwolnienie mnie i Bendera. Urzędnik założył za otrzymane złoto kantor wymiany, Tokbela i chłopcy zamieszkali u niego, a on polubił dzieci. Natomiast brat mój opuścił Denver, by uwolnić mnie i Bendera. Udało mu się to tylko w połowie; ja odzyskałam wolność, lecz Bender rozchorował się ze zmartwienia z powodu straconego szczęścia i umarł w więzieniu. Derrik sprowadził mnie do Denver. Tymczasem przybyli tam Etters, który zbankrutował, i Thibaut. Kłamstwami doprowadzili Tokbelę do tego, że została żoną Thibauta. Przybyliśmy w dzień wesela i zastaliśmy młodych gotowych do podania sobie ręki. Derrik zerwał pannie młodej wianek z głowy i...
— Przepraszam, mrs. Bender, że wam przerwę! Tokbela mówi przeciwnie, że włożył go jej na głowę.
— Mówi to w szaleństwie.
— Aha! Wiedzieliście więc, że jest obłąkana?
— Tak. Etters i Thibaut rzucili się na Derrika i wywiązała się walka, w której Derrik przestrzelił Thibautowi rękę.
— Ale to nie było w kościele?
— Nie, w mieszkaniu dozorcy więzienia, a późniejszego bankiera.
— Proszę was, czy ten bankier nie nazywa się Wallace?
— Nie. Skąd wpadło wam to nazwisko, sir?
— O tem później! Mówcie dalej!
— Tokbela martwiła się tem, że siedzieliśmy w więzieniu, rozchorowała się i osłabła z tego powodu, a przestrach przy zaślubinach i bójka powaliły ją całkiem na łoże. Zaczęła bredzić w gorączce, a z gorączki przeszedł jej duch w obłąkanie. Zaczęła szaleć, ale potem uspokoiła się, gdy mój najmłodszy syn, Fred, był przy niej. Brat oddał ją do psychiatry, razem z chłopcem, bez którego nie byłaby tam poszła.Derrik, Leon i ja mieszkaliśmy u bankiera, a Etters i Thibaut zniknęli. Tak sądziliśmy przynajmniej. Złoto nam wyszło i Derrik musiał znowu pójść w góry. Prosiłam go, żeby mnie zabrał z sobą, gdyż jeździć konno i strzelać umiałam tak, jak czerwoni wojownicy. Zgodził się na to i przybyliśmy do Devils-head, gdzie na nas napadnięto. Etters i Thibaut nie zniknęli, lecz trzymali się w ukryciu, by nas potem śledzić i pójść za nami. Etters, zwany przez nas wciąż jeszcze Johnem Benderem, zastrzelił Derrika, a mnie, przerażoną tem, rozbroił i skrępował. Mordercy przypuszczali prawdopodobnie, że byliśmy już przy pokładach i spodziewali się znaleźć przy nas złoto. Nie znalazłszy nic, rozzłościli się tak bardzo, że postanowili nie zabić mnie odrazu, lecz oddać na pastwę głodu. Zakopali brata tuż pod skałą, a mnie położyli na grobie i przywiązali tak, że nie mogłam się poruszyć. Leżałam trzy dni i trzy noce i byłam już blizka śmierci, kiedy nadeszli Indyanie i uwolnili mnie z więzów.
— Z którego szczepu?
— Utajowie.
— Ach! To osobliwe! Cóż dalej?
— Dali mi jeść i pić, a potem zabrali mnie z sobą. Jeden z młodych wojowników, Tusaga Saricz, chciał mnie pojąć za żonę i dlatego nie puścił mnie od siebie. Gdy przybyłam do ich pastwisk, dalej wzbraniałam się zostać jego żoną. On chciał mnie zmusić, lecz ja tymczasem wróciłam do sił, stoczyłam z nim walkę i zwyciężyłam. Wobec tego wyrzekł się mnie, a nikt inny mnie nie pożądał, bojąc się żony, zwyciężającej wojowników.
— A jaki teraz panuje stosunek między wami, a Utajami?
— Są moimi przyjaciółmi. Tusaga Saricz kocha mnie dzisiaj jeszcze, choć wówczas nie wziął mnie za żonę i zrobiłby dla mnie wszystko. Oczywiście nie wrócili mi wtedy zaraz wolności, dopiero w dwa lata potem, gdy przysięgłam na gusła, że będę się zawsze uważała za wojownika Utajów. Pospieszyłam oczywiście natychmiast do Denver, ale moi chłopcy zniknęli stamtąd. Etters i Thibaut z groźbami zażądali od psychiatry wydania Tokbeli. Poszła z nimi, lecz zaczęła szaleć, gdy rozłączono ją z Fredem, musieli więc zabrać chłopca z sobą. Bankier zniknął także i to z moim synem, Leonem. Dopytując się o nich, dowiedziałam się od szeryfa, że w kilka dni po zamknięciu bankiera przybyli urzędnicy policyjni, ażeby zaaresztować go z powodu uwolnienia pewnego więźnia.
— Należy więc przypuścić, że Etters i Thibaut donieśli o tem władzy, lecz ktoś ostrzegł go jeszcze zawczasu. Uciekł i zatarł troskliwie ślady za sobą.
— Tak uczynił, gdyż przez wiele lat napróżno szukałam jego i Tokbeli.
— Mogę wam powiedzieć dla uspokojenia, że przybrał sobie inne nazwisko i chłopca wychował troskliwie. On lub jego syn mieszka teraz w Jefferson-City.
— Naprawdę, sir?
— Tak. Byłem u niego. Lecz mówcie dalej!
— Rychło już skończę. Szukałam dzieci, lecz daremnie. Przejechałam wszystkie sawanny, góry i doliny, dopytywałam się u czerwonych, lecz bez skutku. Jako kobieta byłabym nie mogła tego dokonać. Wdziałam więc suknie męskie i dotychczas byłam mężczyzną. Kiedy wszystko okazało się daremnem, wróciłam zrozpaczona niemal do Devils-head. Ręka Boża pędzi zbrodniarza na miejsce czynu, dlatego niebo ponad tym parkiem stało się moim namiotem. Mordercy jeszcze nie było, lecz on przyjdzie, jestem tego pewna. Wtedy biada mu! Nie mógł jeszcze umrzeć, gdyż Bóg jest sprawiedliwy i przywiedzie mi go, bym się z nim obliczyła i wymierzyła mu karę!
— Czy poznalibyście go?
— Tak.
— Tyle lat płynęło od owych czasów, mrs. Bender!
— Znam go, znam! Choćby się zupełnie zmienił, to zęby zdradziłyby go!
— Dwie dziury w górnej szczęce?
— Uff! Wy to wiecie? Znacie go także?
— Nie znam, a raczej znam, jeśli się dobrze domyślam. Wasz syn, Leon, mówił mi o tych dziurach.
— Leon? On żyje? Mówiliście z nim rzeczywiście?
— Tak.
— Powiedzcie prędzej, gdzie się znajduje!
— Tutaj, w parku St. Louis. Zobaczycie go, jeżeli nie dziś jeszcze, to jutro, lub pojutrze. A jeśli mnie wszystko nie zawiedzie, to los sprowadza wam mordercę, który zdąża do miejsca czynu. Thibaut przybędzie z Tokbelą, a Etters jest już przed nimi. Zresztą mogę was pouczyć, jaką drogę obrali wówczas z Denver ci łotrzy.
— Słyszeliście o tem?
— Od Winnetou i Szako Matty.
— Powiedzcie to, mr. Shatterhand, powiedzcie?
— Przybyli do Osagów i nietylko oszukali ich o całoroczny plon z polowań, lecz zamordowali im kilku wojowników. Potem się rozdzielili, a Thibaut z Tokbelą i chłopcem udał się do Komanczów z plemienia Naini. Tam musiał się ukrywać, gdyż zbrodnie jego wyszły na światło dzienne. W drodze znalazł go ojciec Winnetou i ocalił od śmierci głodowej.
— Muszę to usłyszeć obszerniej! Oni sami muszą mi to opowiedzieć!
Zerwała się i chciała odejść.
— Zaczekajcie, mrs. Bender, zaczekajcie! — poprosiłem. — Muszę wam to opowiedzieć po drodze. Nie wolno nam tracić czasu, bo musimy ruszać do Devils-head. A może i teraz jeszcze chcecie rozstać się z nami i jechać dalej swoją drogą?
— Nie, nie! Zostaję z wami!
— Zwołam zatem towarzyszy i wyruszamy!
Niebawem byliśmy w drodze. Kolma Puszi znała drogę lepiej, aniżeli Winnetou. Jechała na przedzie z nim, Apanaczką i Osagą, prowadząc ożywioną rozmowę. Za mną jechali obaj przyjaciele i Treskow. Harnmerdull wpadł w zapał ze zdziwienia z tego powodu, że tajemniczy Indyanin dał się poznać jako kobieta, i mówił za mną:
— Czy widział kto, żeby mężczyzna był właściwie kobietą? Z Kolmy Puszi, którego odwagę i spryt tak podziwialiśmy, wylazła kobieta. Musimy ją jeszcze bardziej podziwiać, aniżeli przedtem, kiedy była Indyaninem-meżczyzną. Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Nic! — odparł długi.
— To słuszne. Co bowiem można na to powiedzieć? Od teraz uważam wszystko za możebne! Nie przestraszę się nawet, jeśli mój stary Holbers przemieni się w kobietę!
— Ani mi się śni, kochany Dicku!
— Czy ci się śni, czy nie, to wszystko jedno: Co poradzisz na to, gdy nagle przyjdziesz do poznania, że jesteś utajoną kobietą?
— Wiem dobrze, cobym uczynił!
— Cóż takiego?
— Zaślubiłbym ciebie natychmiast!
— Hola! Nie pytając mnie o to?
— Oczywiście!
— To ja rozwiódłbym się z tobą zaraz po ślubie!
— A ja nie puściłbym ciebie!
— Zobaczylibyśmy! Czy sądzisz, że zażądałbym rozwodu bez dostatecznych powodów?
— Niema żadnych powodów!
— O, aż nadto!
— Wymień choć jeden!
— N. p. niedostateczne odżywianie. To chyba powód!
— Czyż wyglądasz, jak źle odżywiany?
— Ja nie, ale ty! Podam, że nie mogę wyżywić żony, a jeśli mi nie uwierzą, przedstawię im ciebie do zbadania. Ktoby potem jeszcze twierdził, że mam dla ciebie dość jedzenia, temu pozwolę, żeby się oprawił w ramki i powiesił na ścianie!
— Brak pełnych kształtów zastępuję ci długością!
— Na co mi żony, której nie mógłbym czasem „zmyć głowy“? Wiesz, co przez to rozumiem?
— Yes.
— Ten zabieg jest u ciebie czasem konieczny, stary szopie. Jesteś chwilami taki przechera, że niewiadomo, co z tobą właściwie począć.
— To zostaw mnie takim, jak jestem! Ty także nie jesteś zawsze taki, jakim być powinieneś. Mogę ci to łatwo udowodnić.
— A to jak?
— Przypomnij sobie tylko małego niedźwiedzia! Borykałeś się z nim, jakbyś był wyszedł z nim właśnie ze szkoły! Jeszcze dziś widać na twej skórze, jaką w tem rolę odegrałeś!
— Czy ja ją odegrałem, czy niedźwiedź, to wszystko jedno, jeśli ją wogóle odegrano. Nie pojmuję też wcale, jak z naszego małżeństwa zeszliśmy na tę rolę! Mów lepiej o tem, co uczynimy z generałem, gdy wpadnie w nasze ręce!
— Nic łatwiej nie da się powiedzieć!
— No?
— Zapłacimy mu tą samą monetą. Wklinujemy go w drzewo. Mojem zdaniem zasłużył na to rzetelnie.
— Przyznaję ci słuszność. Z największą rozkoszą będę dopomagał w rozłupywaniu drzewa dla niego, ażeby w niem jeszcze lepiej śpiewał, niż ten biedak, Old Wabble. A zatem kara dlań obmyślona!
Zmysł sprawiedliwości obu przyjaciół padł na to samo, czego żąda Stary Testament i prawo pustynne Beduinów. Oko za oko, ząb za ząb, krew za krew. Oprócz Hammerdulla i Holbersa nie było między nami chyba ani jednego, ktoby nie miał jakiegoś obrachunku z generałem. Szako Matto chciał go pociągnąć do odpowiedzialności z powodu morderstwa i oszustwa, Treskow ścigał go za inne zbrodnie, a o sobie i Winnetou nie chcę już mówić. Cóż dopiero Apanaczka i Kolma Puszi? Wobec tych dwu zawinił o wiele więcej, aniżeli wobec nas wszystkich razem. Że on, a nikt inny był owym poszukiwanym Danielem Ettersem, o tem nie wątpiłem ani trochę. Brak dziur w górnej szczęce nie mógł mnie zwieść, gdyż ludzie noszą zęby sztuczne, znane zreszą już u starożytnych Egipcyan. To też pojąć nie mogłem tego, że nikt, nawet Old Surehand, nie wpadł na tę myśl. Byłem tak pewien osoby Ettersa, że już teraz myślałem nad tem, jaką karę dlań przeznaczyć.
Później przyłączyłem się do Kolmy Puszi, która wypytywała mię jeszcze o wiele rzeczy. Całe popołudnie zeszło nam na rozmowie podczas jazdy. Już zapadł był wieczór, kiedy myśmy nawet nie przypuszczali, że tak rychło zrobi się ciemno. Księżyc wypłynął na niebo. Mogliśmy więc jechać dalej aż do jego zachodu.
Słońce zniknęło było już dawno, kiedy skręciliśmy w jedną z łagodnie wydrążonych dolin, które sprawiają, że park St. Louis przedstawia się jak teren falowaty. Nagle zauważyliśmy z boku trop, idący potem w tym samym kierunku. Badanie wykazało, że zostawiły go trzy konie co najwyżej przed godziną. Widok śladów przypomniał mi guślarza, jego żonę i ich konia jucznego. Winnetou pomyślał tosamo, jak to poznałem z jego spojrzenia, które ku mnie rzucił. Zbliżała się znowu ciekawa scena.
Podpędziwszy konie, pojechaliśmy dalej w milczeniu. Winnetou pochylił się z siodła naprzód, ażeby nie przeoczyć śladów, lecz zniknęły nam z oczu już po dziesięciu minutach. Blask księżyca zaczął już wprawdzie działać, lecz był jeszcze za słaby, ażeby wyraźnie oświetlić ślady. Wobec tego ja z Winnetou zsiedliśmy z koni, kazaliśmy je prowadzić, a sami poszliśmy naprzód, patrząc ciągle ku ziemi, by się przekonać, czy są jeszcze odciski. Tak upłynął nam jakiś czas. Księżyc miał już się schować za widnokręgiem, zachodziło tedy pytanie, czy nie należałoby rozbić tam obóz i na drugi dzień pójść dalej tropem.
Jeszcześmy byli nic w tej sprawie nie postanowili, kiedy poczuliśmy woń spalenizny dzięki lekkiemu wietrzykowi. Wobec tego poprosiliśmy towarzyszy, by się zatrzymali, a sami poszliśmy cicho dalej. Niebawem ujrzeliśmy ognisko na polance, w dolinie, otoczonej drzewami. Położywszy się teraz na ziemi, poleźliśmy dalej, gdyż zobaczyliśmy trzy konie i dwie osoby siedzące przy ogniu. Nie mogliśmy jednak rozpoznać, kto to był. Kiedyśmy się bardziej do ogniska zbliżali, szepnął Winnetou:
— Uff! Guślarz i jego żona!
— To on. Przypuszczenie nasze ziściło się — potwierdziłem.
— Czy pochwycimy go?
— Jak brat uważa.
— Jeśli go pojmiemy, będziemy musieli wlec go z sobą, jeśli zaś go puścimy, może nam umknąć. Lepiej zatem wziąć go do niewoli.
— Dobrze. Czy sprowadzimy wpierw tamtych?
— Nie. Wpadniemy nań odrazu tak, żeby nie mógł się bronić.
Przysunęliśmy się niepostrzeżenie tak blizko do ognia, jak się to dało uczynić. Kobieta jadła, a guślarz rozciągnął się leniwie na murawie.
— Teraz! — rzekł Winnetou zcicha.
Wstawszy z ziemi, podskoczyliśmy naprzód i rzuciliśmy się na niego. Krzyknął raz, ale, uderzony przezemnie pięścią w głowę, zamilkł natychmiast. Związaliśmy go jego własnem lassem, poczem Winnetou wrócił po towarzyszy, gdyż miejsce to było dobre na nocleg.
Niebawem przyjechali wszyscy i pozsiadali z koni. Kobieta nie troszczyła się o nas wcale i nie odezwała się ani słowem, kiedyśmy chwytali jej męża. Apanaczka wziął matkę za rękę, przyprowadził ją do ogniska, wskazał na obłąkaną i powiedział:
— To jest Tibo wete Ellen!
Ellen było chrześcijańskiem imieniem Tokbeli.
Kolma Puszi patrzyła przez długą chwilę niemo na siostrę, poczem rzekła, westchnąwszy głęboko:
— To ma być moja kochana, piękna Tokbela?
— To ona — potwierdziłem.
— Boże, mój Boże, co się stało z najpiękniejszej córy szczepu! Jakżeż ja muszę być zmieniona!
Tak, obie były kiedyś bardzo piękne, ale wiek, życie w dziczy i obłąkanie tak zeszpeciły „Niebo“ (Tokbela znaczy: niebo), że siostra potrzebowała dłuższego czasu, żeby ją poznać. Kolma Puszi chciała przy niej uklęknąć, by się nią zająć, kiedy Winnetou rzekł:
— Moja siostra nie przypatrzyła się jeszcze mężowi. Niech jednak schowa się narazie, gdyż teraz wróci mu przytomność. Chciałbym, żeby on nie zobaczył zaraz, kto się tutaj znajduje. Za drzewami jest kryjówka.
Towarzysze nasi zrozumieli, że powinni także się ukryć, dlatego Thibaut mógł widzieć tylko mnie i Winnetou.
Niebawem zaczął się ruszać i otworzył oczy. Poznawszy nas, zawołał:
— Apacz i Old Shatterhand! Uff, uff, uff! Czego wy chcecie ode mnie? Co wam zrobiłem, żeście mnie związali?
— Że was znowu związaliśmy, chcieliście powiedzieć — odrzekłem. — Czynimy to wedle starodawnego zwyczaju, od którego nie możemy odstąpić, gdyż okazał się doskonałym.
— Wszak można napaść na człowieka i związać go tylko wtedy, gdy jest po temu przyczyna! Czy ja dałem do tego powód?
— Niejednokrotnie.
— A teraz znowu?
— Bezpośrednio nie, ale pośrednio.
— Pośrednio? Uff, uff! Co to znaczy?
— Przestańcie się dziwić i zachowywać się ciągle, jak Indyanin. Prestydygitator Thibaut wie chyba, co to jest przyczyna bezpośrednia i pośrednia. Nieprawdaż?
— Ja prestydygitator?
— Fałszerz, złodziej, łotr, rozbójnik i morderca. Szereg pojęć, które znakomicie określają wasz charakter.
— Albo raczej wasz!
— Pshaw! Chcieliście wiedzieć, dlaczego was znowu związaliśmy. Oto w tym celu, ażebyście przedwcześnie nie przybyli na umówioną schadzkę.
— Schadzkę? Bredzicie chyba!
— Bynajmniej.
— Gdzież to miało nastąpić?
— Pod Devils-head.
— Kiedy?
— Dwudziestegoszóstego września.
— Lubicie wprawdzie zawsze mówić zagadkami, jak tego już doświadczyłem, lecz dziś nie pojmuję wcale, co znaczą wasze słowa.
— To może lepiej zrozumiecie, gdy zamiast dwudziestegoszóstego września, powiem: w dniu św. Cypryana.
— Cypryana? Co mnie obchodzi ten święty?
— W tym dniu postanowiliście przybyć do Devils-head.
— Kto to powiedział?
— Dan Etters.
— Do kroćset! — wybuchnął. Nie znam żadnego Ettersa.
— To on was zna!
— Także nie!
— Nie? Przecież listy do was pisuje!
— Listy?
— Listy na skórze, a pismo zabarwione cynobrem. Czy to nie prawda?
— Niech was dyabeł porwie! Nic nie wiem o żadnym liście!
— Jest w torbie przy siodle.
— Podpatrywaczu! Przeszukaliście moje rzeczy?
— Oczywiście!
— Kiedy?
— To moja rzecz. Wedle mego obliczenia bylibyście na dzień przed św. Cypryanem przybyli do Devils-head, dlatego skrępowaliśmy was nieco, ażebyście zaczekali. Po co tam śpieszycie tak wcześnie? Czy mam słuszność?
— Wolałbym, żebyście razem ze swoim Cypryanem znaleźli się tam, gdzie pieprz rośnie!
— Wierzę bardzo, lecz to niemożebne, gdyż potrzebny jestem gdzieindziej.
— Czy wolno zapytać, gdzie?
— Zobaczycie sami, gdyż pojedziecie tam z nami.
— Ani mi się śni!
— Co wam się śni, o to my nie pytamy, gdyż odtąd będziecie to czynili, co nam się będzie podobało. Powiedzcieno, kto jest ten Wawa-Derrik, o którym mówi czasem wasza żona?
— Zapytajcie ją samą!
— To zbyteczne! Wawa to wyraz z narzecza Mokwi, domyślam się więc, że ona jest Indyanką ze szczepu Mokwi i określa tem słowem swego brata.
— Nie mam nic przeciwko temu!
— Ja sądzę właśnie, że wy mieliście coś przeciwko temu bratu.
— Sądźcie, co chcecie!
— Przeciwko niemu i rodzinie Benderów!
— A do kroćset! — krzyknął z przestrachem.
— Nie rozdrażniajcie się zbytnio! Co wiecie o tej rodzinie? Ja poszukuję niejakiego Freda Bendera.
Zląkł się tak, że nie mógł słowa z siebie wydobyć.
— Tego Freda podobno zawlekliście z sobą do Osagów, u których macie jeszcze rachunek.
— Rachunek? Nie wiem o niczem!
— Urządziliście tam z osławionym „generałem“ handel futer i skór, który możecie głową przypłacić.
— Nie znam żadnego generała!
— Zarzucają wam, że przy tej sposobności zabiliście z nim razem kilku Osagów.
— Wasze wyobrażenia bardzo bujne, mr. Shatterhand!
— O nie! Jak wiecie, jest przy mnie Szako Matto. Widział was także, lecz nie zbliżył się jeszcze do was, ażeby nam nie popsuć zabawy.
— Bawcie się zatem, tylko mnie zostawcie w spokoju!
— Na tej zabawie nie może was brakować. Wy obejmiecie rolę główną!
— Powiedzcie więc do wszystkich dyabłów, czego chcecie ode mnie!
— Nie chcę niczego od was, tylko pokażę wam kogoś.
— Kogo?
— Indyanina. Ciekaw jestem, czy go znacie. Przypatrzcie mu się!
Skinąłem na Kolmę Puszi. Przyszła i stanęła przed nim.
— Przyjrzyjcie mu się dobrze! — wezwałem Thibauta. — Znacie go przecież!
Oboje rzucili ku sobie nawzajem badawcze spojrzenia. W Thibaucie zbudziło się jakieś przeczucie, co w jego twarzy dostrzegłem. Nie powiedział jednak ani słowa.
— Może mię poznacie, gdy głos mój usłyszycie? — rzekła Kolma Puszi.
— Do kroćset dyabłów! — krzyknął. — Któż to jest... kto?...
— Przypominasz sobie?
— Nie... nie... nie!
— Przypomnij sobie Devils-head! Tam rozstałeś się ze mną, morderco!
— Uff, uff! Czy umarli wstają?
— Tak, umarli wstają. Nie jestem mężczyzną, lecz kobietą.
— To być nie może!
— Może być, bo jest. Jestem Tehua Bender.
— Tehua... Tehua Bender...!
Zamknął oczy i zamilkł.
— Czy poznaliście go? — spytałem Kolmę Puszi pocichu.
— Natychmiast — potwierdziła.
— Czy chcecie z nim dalej mówić?
— Nie.
— A z siostrą?
— Tak.
Wziąwszy guślarza pod ramię, podniosłem go z ziemi i postawiłem pod najbliższem drzewem twarzą do pnia, do którego przywiązano go bez najmniejszego słowa oporu z jego strony. Widok kobiety, którą uważał za nieżywą, wstrząsnął nim aż do szpiku.
Kolma Puszi usiadła obok siostry. Ciekaw byłem, jak się obłąkana zachowa i czy pozna siostrę.
— Tokbelo, moja Tokbelo! — rzekła Kolma Puszi, chwytając siostrę za rękę. — Czy poznajesz mnie?
Obłąkana milczała.
— Tokbelo, jestem twoja siostra, twoja siostra Tehua.
— Tehua! — westchnęła lekko zapytana, lecz bez żadnego wyrazu.
— Popatrz na mnie, popatrz na mnie! Ty musisz mnie poznać!
Nie podniosła oczu.
— Wymówcie imię najmłodszego syna! — szepnąłem do Kolmy Puszi.
— Tokbelo, słuchaj! — rzekła. — Tu jest Fred Bender!
Obłąkana spojrzała teraz na nią i przypatrywała się jej długo bez zrozumienia. Wreszcie powtórzyła słowa:
— Fred Bender... Fred Bender!
— Czy znasz Ettersa, Daniela Ettersa?
Wstrząsnęła się i odpowiedziała:
— Etters, Etters... zły człowiek... bardzo zły człowiek!
— Zamordował naszego wawę Derrika. Słyszysz? Wawę Derrika!
— Wawa Derrik! Gdzie jest mój myrtle-wreath, mój myrtle-wreath?
— Niema go, ale ja tu jestem, twoja siostra, Tehua Bender.
Na to ożywiły się trochę oczy żony guślarza.
— Tehua Bender? Tehua Bender? — zapytała. — To moja siostra.
— Tak, twoja siostra! Popatrz się na mnie! Czy mię poznajesz?
— Tehua... Tehua... Tokbela... Tokbela... to ja... to ja!
— Tak, to ty jesteś. Czy znasz moich synów, Freda i Leona Bendera?
— Fred Bender.... Leon Bender.... Fred mój, Fred mój!
— Tak, twój. Kochałaś go?
— Kochałam... bardzo kochałam! — potwierdziła, uśmiechając się życzliwie. — Fred to mój syn. Fred na mojem ramieniu... na mojem sercu!
— Śpiewałaś mu kołysankę.
— Kołysankę... tak, tak, kołysankę!
— Potem zabrał cię wawa Derrik z nim i z Leonem do Denver. Czy słyszysz mnie? Wawa Derrik zabrał was do Denver!
Nazwa ta wywołała w niej wspomnienia, lecz nieprzyjemne. Potrząsnęła smutnie głową, położyła na niej rękę i rzekła:
— Denver... Denver... tam był mój myrtle-wreath... w Denver.
— Przypomnij sobie, przypomnij! Przypatrz się mnie!
Objęła rękami jej głowę, obróciła ją tak, żeby obłąkana mogła ją widzieć, i dodała:
— Przypatrz mi się i powiedz, kto jestem?
— Kto jestem...? Jestem Tokbela, jestem Tibo wete Ellen!
— A kto ty jesteś...?
— Kto ty jesteś, ty, ty, ty?
Spojrzała na siostrę wzrokiem, w którym była przytomność i wola, a potem odpowiedziała:
— Ty jesteś... mężczyzna... jesteś mężczyzna.
— Boże mój, ona mnie nie poznaje! — skarżyła się Tehua.
— Wymagacie od niej zbyt wiele — rzekłem. — Trzeba zaczekać, dopóki nie nadejdzie dla niej jasna chwila. Może potem więcej sobie przypomni. Teraz byłby trud daremny.
— Biedna Tokbelo, biedna siostro!
Przytuliła głowę obłąkanej do piersi i głaskała ją po zmarszczonych, zapadłych policzkach. Ta pieszczota była dla nieszczęśliwej czemś tak rzadkiem, że zamknęła oczy, a na jej twarzy odbił się wyraz oczekiwania. Nie trwało to jednak długo. Uwaga zniknęła rychło i ustąpiła bezdusznej pustce, którą zwykle widziało się w tem obliczu.
Wtem nachylił się Apanaczka do matki i zapytał:
— Czy Tokbela była piękna za młodu?
— Bardzo piękna.
— I duch jej był zawsze przy niej?
— Tak.
— A była szczęśliwa?
— Tak szczęśliwa, jak kwiat na preryi, kiedy słońce zcałowuje zeń rosę. Była ulubienicą swojego szczepu.
— A kto zabrał jej szczęście i duszę?
— Thibaut, który tam przywiązany jest do drzewa.
— To nieprawda! — zawołał wymieniony, bo słyszał oczywiście każde słowo. — Nie ja przyprawiłem ją o obłąkanie, lecz wasz brat, kiedy przerwał nasze zaślubiny. Jemu czyńcie zarzuty, a nie mnie!
Na to podniósł się Szako Matto, stanął przed nim i powiedział:
— Śmiesz jeszcze przeczyć, psie! Nie wiem, jak blade twarze czują i jak się miłują, ale to pewna, że gdybyś był nigdy nie spotkał tej skwawy, byłaby nie utraciła ducha i szczęścia, którem się cieszyła. Żal budzi we mnie jej oko, a twarz jej ból mi sprawia. Ona nie może ciebie oskarżyć, ani zażądać od ciebie rachunku, ale ja to za nią uczynię. Czy przyznajesz się, że oszukałeś nas wówczas, kiedy przyjęliśmy cię jako gościa?
— Nie!
— Czy zamordowałeś naszych wojowników?
— Nie!
— Uff! Usłyszysz moją odpowiedź na te zaprzeczenia.
Osaga przystąpił do nas i zapytał:
— Dlaczego bracia moi chcą tego człowieka zabrać z sobą do Devils-head? Czy go tam potrzebują?
— Nie — odparł Winnetou.
— Czy potrzebujecie go do czego innego?
— Nie.
— To posłuchajcie, co wam Szako Matto przedłoży! Jechałem z wami aż tutaj, by pomścić krzywdy, wyrządzone nam wówczas. Pojmaliśmy Tibo taka i pochwycimy jeszcze generała. Dotąd milczałem na wszystko.Teraz wiem, że generała nie dostanę, gdyż większe prawo do zemsty mają wobec niego drudzy, aniżeli ja, ale za to muszę wziąć sobie Tibo taka. Nie zabiję go tak, jak się zabija psa! Widziałem, jak wy postępujecie i jak nawet temu, który na śmierć zasługuje, dajecie sposobność do walki o życie. Oświadczam, że on należy do mnie, ale pozwolę mu się bronić. Naradźcie się nad tem! Jeśli go pozostawicie mnie, to niechaj ze mną walczy, jeśli zaś na to się nie zgodzicie, to zastrzelę go, nie pytając was więcej o pozwolenie. Daję wam ćwierć godziny czasu do namysłu. Czyńcie, co chcecie, lecz ja słowa nie cofnę! Howgh!
Odszedł nieco na bok i usiadł. jego wniosek zaskoczył nas niespodzianie. Należało go brać bardzo poważnie, gdyż wszyscy byliśmy pewni, że słowa dotrzyma. Sprawa była prosta. Jeślibyśmy nie pozwolili na walkę, byłby Thibaut za kwadrans trupem, a w przeciwnym razie mógł się bronić i ocalić życie. Narada trwała wobec tego krótko. Uchwalono zgodzić się na walkę. Thibaut wzbraniał się wprawdzie, gdy jednak spostrzegł, że Osaga nie odstępuje od swego warunku, przystał wkońcu. Co do wyboru broni, to Szako Matto dość był dumny na to, ażeby pozostawić go przeciwnikowi, a ten wybrał kule. Każdy miał trzy razy strzelić, na znak dany przez Winnetou, równocześnie i z odległości pięćdziesięciu kroków.
Odmierzyłem na dole odległość, poczem na obu końcach linii rozniecono ogniska, ażeby cel można widzieć. Rozwiązaliśmy Thibautowi ręce, a nogi skrępowaliśmy rzemieniem, żeby mógł wygodnie stać i chodzić powoli, lecz żeby nie uciekł. Następnie wręczyliśmy mu jego strzelbę i trzy kule i zaprowadziliśmy go na miejsce. Wszyscy oczywiście stanęliśmy na placu boju, tylko żona jego została przy obozowem ognisku.
Kiedy Winnetou dał znak, padły obydwa strzały jak jeden, ale żaden nie trafił. Thibaut roześmiał się szyderczo.
— Nie śmiejcie się! — upomniałem go. — Nie znacie Osagi. Czy macie na wypadek śmierci jakie życzenie lub polecenie dla nas?
— Pragnę, żeby w chwili mej śmierci was wszystkich także dyabeł porwał!
— Pomyślcie o żonie!
— Wy o nią się troszczcie! Mnie ona już nic nie obchodzi!
— Well! Teraz jedno pytanie: Czy generał to Dan Etters?
— Spytajcie jego, nie mnie!
Podniósł znów strzelbę do twarzy, a Winnetou dał znak i strzały huknęły. Thibaut zachwiał się, chwycił się ręką za piersi i runął na ziemię. Winnetou schylił się nad nim, by zbadać ranę.
— Jakby z odległości dwu kroków, prosto w serce. Już nie żyje! — rzekł.
Osaga zbliżył się wolnym krokiem, przypatrzył się trupowi w milczeniu, odszedł od ogniska w obozie i tam usiadł. Kula guślarza i tym razem go nie trafiła. Holbers i Hammerdull zabrali się zaraz do kopania grobu. Żona guślarza nie domyślała się, że została wdową, ale strata, jaką poniosła, była dla niej raczej korzyścią.
Noc, która potem nastąpiła, mogę pominąć milczeniem, gdyż nie zaszło nic godnego wzmianki. Rano wyruszyliśmy tak samo wcześnie, jak dnia poprzedniego. Apanaczka jechał obok matki, rozmawiając z nią wiele.Był przygnębiony, bo przecież nie mógł znieść obojętnie śmierci człowieka, którego uważał za swego ojca.
Znajdowaliśmy się teraz na początku końca, a jazda stawała się coraz to niebezpieczniejsza. Należało przypuścić, że „generał“ pozastawia na nas dużo łapek. Było dość miejsc po naszej drodze, nadających się na kryjówki, z których doskonale można było do nas strzelać. Ale nic nam się nie stało. Albo więc nie spodziewał się, żebyśmy dzisiaj przybyli, albo zachował sobie zamach aż do Foam-Cascade, albo Devils-head.
Pod wieczór przybyliśmy do Foam-Cascade. Z olbrzymiej skały spadał potężny strumień i rozbijał się na parę. W górze na skałach las, a na dole głęboko również tylko skały i lasy. Gdyśmy się wśród tych skał znaleźli, otoczył nas ciemny zmrok.
— Gdzie prowadzi stąd droga do Devils-head? — zapytałem Kolmę Puszi. — Tam mamy szukać Utajów.
— Na lewo przez ten las, a potem skałami w górę bardzo stromo — odpowiedziała. — Czy Utajowie was niepokoją? — Nie, ale musimy wiedzieć, gdzie są.
— Dziś jeszcze należę do nich i pomówię z nimi. Kiedy ja jestem przy was, nie potrzebujecie się ich obawiać.
Opowiedzieliśmy jej oczywiście w swoim czasie o naszem spotkaniu z Tusagą Sariczem.
— Nie obawiamy się ich istotnie, ale ja wolałbym zdać się na nas samych, aniżeli na wasze pośrednictwo — odezwałem się.
— Dlaczego?
— Już oni sami pałają ku nam żądzą zemsty, a nadto przyrzekli generałowi pomoc przeciwko nam. To dwie instancye przeciwko nam, a wy przedstawiacie tylko jedną, to znaczy możecie tylko wpływać na naszą korzyść. W najlepszym razie nastąpi długa narada, podczas której może nam „generał“ umknąć z łatwością. Wobec tego wolimy zdać się na siebie samych.
— To chodźcie! Znam las i każdą poszczególną skałę, przeto poprowadzę was dobrze.
Pojechała przodem, a my za nią sposobem indyańskim. Po godzinie ściemniło się tak, że zsiedliśmy z koni, żeby je prowadzić. Na wolnem polu zmierzch zapadał dopiero, ale w głębokim lesie noc panowała zupełna. Szliśmy dalej jakby w nieskończoność, kiedy naraz usłyszeliśmy rżenie konia. W tej chwili oczywiście stanęliśmy.
Do kogo koń należał? Towarzysze musieli się zatrzymać, a ja i Winnetou puściliśmy się dalej. Niebawem rozjaśniło się dokoła nas. Las się kończył, a o kilka kroków przed nami wznosiła się skalna ściana z wązką ścieżką, wiodącą stromo pod górę. To była niewątpliwie droga do Devils-head, Na jasnym obszarze, pomiędzy skałą a lasem, leżeli znani nam aż nadto Utajowie na straży pod skalną drożyną. Rozbili tutaj obóz, by nas pochwycić, gdybyśmy się chcieli dostać do Devils-head. O ludzie krótkowidzący! Przecież powinni byli się domyśleć, że nie wjedziemy im prosto w ręce, lecz zbadamy wpierw teren!
„Generała“ z nimi nie było. Spostrzegliśmy natomiast między nimi Old Surehanda. Przybył więc tam przecież i został znów pochwycony! Dlaczego od nas się odłączył, zamiast zaczekać jeszcze jedną krótką noc? Gniewałem się w tej chwili na niego.
— Stoi tam jako jeniec, przywiązany do drzewa, jak przedtem! — powiedziałem do Apacza. — Niech mój brat na mnie zaczeka!
— Dokąd Old Shatterhand idzie? — zapytał.
— Po towarzyszy.
— Ażeby go oswobodzić?
— Tak. A jeśli brat mój nie chce wziąć udziału w tej wyprawie, to ja sam wskoczę między tych czerwonych hultajów. Trzeba z nimi raz skończyć! Mam już dość tego wiecznego podchodzenia!
— Uff! Winnetou bardzo chętnie dopomoże bratu!
— W takim razie zaprowadzimy konie do kryjówki, a potem wrócimy. Ty zostań narazie tutaj!
Wróciłem prędko, bo musieliśmy dokonać zamiaru, dopóki było jasno na dworze.
Miejsce bezpieczne dla koni znaleziono rychło w tej okolicy, złożonej z samych kryjówek. Treskow stanął tam na straży, a my wróciliśmy do Winnetou, który obmyślał plan wyprawy. Rozstawiwszy towarzyszy w półkole, wydałem im polecenie, jak się mają zachować podczas zamachu. Zły byłem na Indyan, chciałem i musiałem im dać poznać, że się na nich gniewam, a pobłażliwy zwykle Winnetou nie opierał się tym razem.
Aby mieć jeńca na oku, siedział wódz oczywiście całkiem blizko niego. Czerwoni siedzieli opodal w milczeniu. Nagle wpadliśmy pomiędzy nich, Winnetou przeciął w mgnieniu oka więzy Old Surehanda, ja zaś pochwyciłem wodza jedną ręką za gardło, a drugą uderzyłem go tak po czaszce, że przewrócił się natychmiast. Indyanie się zerwali, pochwycili za broń i wydali okrzyk wojenny. W tej chwili ja skierowałem wylot sztućca w głowę wodza i ryknąłem jeszcze głośniej:
— Cicho być, bo strzelę w głowę Tusadze Sariczowi!
Zamilkli na skutek tej groźby.
— Niech nikt się nie ruszy! — mówiłem dalej. — Jeśli jeden z was podniesie broń na nas, sprowadzi tem śmierć na wodza. A przeciwnie nic nie stanie się wam, ani jemu, jeśli się zachowacie spokojnie. Jesteście przez nas otoczeni i moglibyśmy was powystrzelać, ale Kolma Puszi powie wam zaraz, że nie chcemy tego uczynić.
Wymieniona ukazała się pod drzewami. Na jej widok przybrali Indyanie spokojniejszą postawę. Przemówiła do nich stosownie do okoliczności i sprawiła ku naszej radości to, że czerwoni wydali nam na razie broń. Z tego poznałem, że wpływ jej był większy, aniżeli przypuszczałem. Wodza musieliśmy skrępować.
Spytaliśmy oczywiście najpierw o „generała“ i dowiedzieliśmy się, że pojechał do Devils-head i miał wrócić jutro przed południem. Mimoto posłałem natychmiast Osagę w górę na skalną ścieżkę, by tam czuwał i nie pozwolił zaskoczyć nas niespodzianie Douglasowi-Ettersowi, który musiał nadejść parowem, gdyż innej drogi nie było.
Można sobie wyobrazić, jakie Tusaga Saricz zrobił oczy, kiedy, przyszedłszy do siebie, ujrzał Old Surehanda wolnym, a siebie związanym. Kolma Puszi usiadła obok niego i przedstawiła mu powód jego uwięzienia. Opowiedziała mu, czego „generał“ dopuścił się względem niej, że ich obecny sprzymierzeniec zastrzelił jej brata przed laty, a ją samą przywiązał do jego grobu. Tem pozyskała go już dla nas na poły. Kiedy zaś oświadczyła mu na moje polecenie, że przybyliśmy właściwie w tym celu, ażeby pomścić na Utajach straszliwą śmierć Old Wabble’a i trampów, że jednak odstąpimy od tego zamiaru, jeśli odwrócą się od „generała“, a zbliżą się do nas, wtedy wódz przemówił głośno, jakby do nas wszystkich:
— Skoro nam to przyrzekacie, nie będziemy go dłużej osłaniać. Obiecaliśmy mu przyjaźń i wypaliliśmy z nim kalumet, nie możemy więc być jego wrogami. Wobec tego wolno nam tylko oddalić się stąd zaraz, by wrócić przez las do parku, a rano ruszyć dalej. Jesteście zatem panami drogi, którą on musi tu nadejść, możecie go pochwycić i uczynić z nim, co wam się podoba. Tusaga Saricz powiedział. Howgh!
Ani Winnetou, ani ja nie dowierzaliśmy im, kiedy jednak Kolma Puszi zaręczyła za nich, przyjęliśmy te warunki bez długiego namysłu. Przed upływem godziny odeszli w ciemności leśne, prowadząc konie i niosąc w rękach płonące łuczywa. Na naszą prośbę udała się za nimi Kolma Puszi, a gdy wróciła, doniosła, że odeszli rzeczywiście i nie mieli względem nas podstępnych zamiarów. Zgasiwszy ognisko, położyliśmy się spać, ale przez całą noc utrzymywaliśmy straż przy parowie. Old Surehand nie powiedział nam sam, w jaki sposób dostał się znów w ręce Utajów, my zaś nie chcieliśmy mu sprawiać przykrości. Tak więc całą tę sprawę pokryło milczenie.
Czekaliśmy aż do południa, ale „generał“ się nie zjawił. Wobec tego nasunęło mi się podejrzenie, że Utajowie nas okłamali. Może wcale nie jeździł na Dewils-head. Nie pozostawało nam nic innego do wyboru, jak tam wyruszyć.
Była to bardzo uciążliwa droga dla koni, a ciągnęła się między ciasno stojącemi ścianami skalnemi, albo nad przepaściami. Kolma Puszi prowadziła pochód. Może po dwóch godzinach jazdy zabrzmiał przed nami okrzyk. Jeździec wychylił się naprzeciwko nas z poza załomu drogi. Był to „generał“. Pierwszy okrzyk podniósł na widok naszej przewodniczki, na której zatrzymało się jego pełne przerażenia spojrzenie. Potem dostrzegł mnie jadącego za nią.
— Do kroćset tysięcy piorunów! — wrzasnął. — Old Shatterhand!
Zawrócił konia i zniknął.
— Za nim, prędzej, prędzej! Co koń wyskoczy! — zawołałem do Kolmy Puszi. — Jeśli teraz nam umknie, nie zobaczymy go już nigdy więcej!
Ścisnęliśmy konie ostrogami i rozpoczęliśmy pogoń tak karkołomną, że dziś strach mnie zdejmuje, gdy o tem pomyślę. Generał ze swej strony zmuszał konia do szalonej szybkości. To nam się ukazywał, to znowu znikał z oczu w miarę, jak droga załamywała się, lub wiodła prosto. Winnetou pędził za mną. Może po kwandransie gonitwy skończył się przesmyk na szerokim wąwozie poprzecznym. „Generał“ skręcił na prawo, a Kolma Puszi za nim, lecz wnet się odwróciła i zawołała:
— Kilku na lewo naprzeciw niego!
Skierowałem konia tam i poleciłem Winnetou:
— Ty na prawo! Nas dwu wystarczy!
Jak ze słów Kolmy Puszi można było wywnioskować, schodziły się potem obie drogi, musieliśmy więc zbiega dostać między siebie. Ja cwałowałem tak szybko, jak tylko pozwalała na to droga między skałami, wznoszącemi się coraz to wyżej. Ażeby zaś być przygotowanym na wszystko, trzymałem sztuciec w ręku.
W tem dostałem się na miejsce, gdzie z lewej strony zionęła przepaść, a po prawej wiodła głęboko wcięta naturalna drożyna prawie prostopadle w górę. Tam doszedł mnie tętent konia, biegnącego z przeciwka. Na zakręcie ukazał się „generał“. Widząc otchłań na boku, a mnie ze sztućcem, przed sobą wybuchnął strasznem przekleństwem. Prawie w cwale zeskoczył z konia i rzucił się na tę ścieżkę. Mogłem go zastrzelić, lecz chciałem go schwytać żywcem. Wtem nadbiegli Winnetou i Kolma Puszi i wstrzymali konie.
— Polazł tędy na górę! — zawołałem. — Dalej za nim, za nim!
— To Devils-head — odrzekła Kolma Puszi. — Tu niema innej drogi. On nasz!
Zaczęło się wspinanie, które mogło zaszczyt przynieść strzelcowi, polującemu na kozice. „Generał“ był blizko przed nami. Strzelba mu przeszkadzała, dlatego odrzucił ją, natomiast ja miałem tylko sztuciec, przewieszony przez plecy, gdyż niedźwiedziówkę zostawiłem na dole. Ścieżka zwężała się coraz to bardziej i kończyła się wązkim gzymsem skalnym, idącym skośnie. Po nim drapał się „generał“ dalej, a ja za nim. Wtem nastąpiła w gzymsie wyrwa długości człowieka, którą trzeba było przeskoczyć. Zbieg odważył się na to ze strachu i dosięgnął nogami przeciwległego kamienia, lecz ten kawał skały nie trzymał się dość silnie, oderwał się i spadł razem z „generałem“ w przepaść, odbijając się w różnych miejscach.
— Wracajcie! On runął na dół! — zawołałem do Winnetou i Kolmy Puszi.
Zaczęliśmy wracać z tym samym pośpiechem, z którym wyszliśmy na górę. Dostawszy się na dół, wskoczyliśmy na konie i popędziliśmy do towarzyszy. Wkrótce ich zobaczyliśmy stojących obok kupy zwałów kamiennych. Głaz porwał za sobą inne większe, niezbyt dobrze się trzymające złomy, a pod największym, ważącym ze czterdzieści cetnarów, leżał „generał“. Ciało od żeber było wolne, a dolną część przygniótł głaz, zgruchotawszy ją pewnie na miazgę. Nieszczęśliwy teraz nic nie czuł, bo stracił przytomność.
— O nieba! — zawołałem. — Zupełnie jak Old Wabble! Brzuch mu zmiażdżyło! Co za odwet!
— A tu! Popatrzcie! — rzekła Kolma Puszi, wskazując na skalną ścianę. — Co tu widzicie? Co tu wyryte moją ręką?
Zobaczyliśmy figury, między niemi krzyż, a na dole wyryte słowa: “W tem miejscu został Padre Diterico zamordowany przez J. B. z zemsty nad bratem E. B.“ Pod tem widniało słońce z literami E. B. Ciarki mnie przeszły!
— Czy to grób skalny? — zapytałem Kolmę Puszi.
— Tak. Ten podpis oznacza moje imię i nazwisko, Emilia to moje imię chrześcijańskie. „Generał“ leży właśnie na grobie mego brata tam, gdzie mnie wówczas przywiązał, gdzie w walce z nim zgubiłam ślubną obrączkę.
— Ślubną obrączkę? Czy to ta?
Zdjąłem pierścionek z palca i podałem jej. Przypatrzyła mu się dokładnie, przeczytała pismo wewnątrz i zawołała z radością.
— E. B. 5. VIII. 1842. To ona! To ona! To jest moją obrączką! Skąd ją macie, mr. Shatterhand?
— Zsunęła się z palca generałowi, kiedy mu w Helmers-Home wyliczano pięćdziesiąt batów.
— Co za przypadek, co za przypadek!
— To nie przypadek — rzekł na to Old Surehand. — Kto z tego nie pozna, że jest Bóg, kto z tego nie nauczy się wierzyć i modlić, ten stracony na wieki! Ja nie wierzyłem i nie modliłem się już od lat wielu, ale teraz się nawróciłem.
— Nagroda za to zaraz nastąpi — wtrąciłem. — Powiedzcież mi szczerze, odkąd nie modlicie się?
— Od kiedy mój opiekun, Wallace, powiedział mi, co się stało z moją rodziną. Od tego czasu szukam matki mojej, brata i siostry.
— A dlaczego przybyliście tu dzisiaj?
— U Wallace’a oddano dla mnie list, który zamawiał mnie na dwudziestego szóstego września do Devils-head. Miałem jednak nie wspominać nikomu o tem ani słówkiem.
— Ten list pochodził od generała, który was poznał na Llano i szukał. Chciał was zgubić i zwabił tu prawdopodobnie, by was zamordować.
— Generał? Cóż on ma wspólnego z temi sprawami?
— Ten generał, to Dan Etters, którego szukacie tak długo.
— Dan Etters...?! Panie Boże, możliwe to?
— Tak. Udowodnię to wam. Wasze oczy chyba dobre. Spojrzyjcie mu tylko w usta! Są szeroko rozwarte, a tu...!
Sięgnąłem do ust zmiażdżonego i wyjąłem z nich sztuczne podniebienie razem z dwoma górnymi zębami.
— To sztuczne zęby — mówiłem dalej. — Czy widzicie teraz dziury po nich?
Zdumienie wszystkich było ogromne.
— Nagroda za waszą przemianę już dana — mówiłem dalej. — Nazywacie się Leon Bender, a tu stoi wasza matka.
Sceny, która potem nastąpiła, niepodobna opisać. Ciśnięto się do mnie, pytano i ściskano tak, że uciekłem i wróciłem dopiero na okropny krzyk Dana Ettersa, który, odzyskawszy przytomność, odezwał się rykiem, silniejszym niż wrzaski Old Wabble’a. Nie można było powiedzieć doń ani słowa, bo ryczał już nie jak lew, lecz jak zgraja dzikich zwierząt. Nie mogliśmy tego znieść, dlatego odeszliśmy. Pomóc mu było niepodobieństwem, gdyż o podniesieniu skały i wydobyciu go z pod niej nawet myśleć nie było można. Musiał umrzeć na miejscu, w którem spełnił morderstwo. Gdy zamilkł, wróciliśmy do niego. On zacisnął zęby i patrzał na nas, bydlęcemi oczyma.
— Danielu Ettersie, czy mnie słyszycie? — zapytałem go.
— Old Shatterhand! Bądź przeklęty! — odpowiedział.
— Czy macie jakie życzenie?
— Bądź przeklęty na wieki wieków, psie jeden!
— Śmierć już was ogarnia, dlatego chciałbym się pomodlić z wami!
— Modlić się? Hahaha! Może lepiej...
Powiedział straszne słowo. Pytałem go mimoto dalej, a drudzy upominali i przestrzegali. On jednak miotał tylko przekleństwa i bluźnierstwa. By nie usłyszeć czegoś jeszcze gorszego, odeszliśmy, a on zaczął znowu ryczeć. Jakie to musiały być cierpienia, które wywoływały takie ryki! Mimo to nie dał się nakłonić do skruchy, lecz stawał się jeszcze zatwardzialszym.
Rozłożyliśmy się obozem tak daleko od niego, że krzyk jego dochodził nas tylko jak oddalone wycie wichru. Tam opowiadano sobie przez resztę popołudnia, wieczór i przez całą noc. O czem, to sobie łatwo wyobrazić. Było jeszcze niejedno pytanie i niejedna zagadka, ale ten, który mógł ją rozwiązać, był na tyle dyabelskim, że odmówił nam wszelkich wyjaśnień. Chodziliśmy do niego kilkakrotnie wieczorem i w nocy, lecz za każdym razem otrzymywaliśmy przekleństwa, zamiast odpowiedzi. Nie pozwolił się nawet wodą orzeźwić, a kiedy spróbowałem to uczynić, plunął mi w twarz. Potem ryczał, wył i bluźnił przez dłuższy czas. Rano przekonaliśmy się, że już nie żył. Umarł, nie jak człowiek, lecz jak wściekły pies, najgorsze bydlę. Zresztą brak mi słów na dosadne porównanie. Old Wabble był wobec niego aniołem. Zostawiliśmy go tak, jak leżał i ułożyliśmy nad nim wzgórek z kamieni. Czy Bóg będzie miłościw jego biednej duszy?
∗
∗ ∗ |
A teraz koniec, miły czytelniku! Wiem, że chciałbyś wyczerpujących wiadomości o każdej osobie. Gdybym ci je podał, pozbawiłbym się przyjemności powiedzenia ci o nich więcej w jednym z przyszłych tomów. Tylko co do Tokbeli muszę cię uspokoić. Obłąkanie jej przeszło w cichą melancholię, która pozwala jej słabo rozumieć wszystko, co ją spotyka. „Duch jej znowu jest przy niej“.
Usłyszysz także o Dicku Hammerdullu i Picie Holbersie. Ci przyjaciele są, ale czy są, czy nie są, to wszystko jedno, jeśli tylko są!
Pierwszym i zasadniczym warunkiem mądrości jest wedle Sokratesa poznanie samego siebie. Jaką drogą dochodzi się do tego celu? Przez przykład i porównanie. Im więcej przykładów i przedmiotów porównania człowiek posiada, im więcej zdoła spostrzec podobieństw i różnic, tem dokładniej może poznać i ocenić swój stosunek i wartość jako członka rodziny, narodu i całej ludzkości. Toteż nic tak nie kształci umysłu i serca, jak podróże, w których człowiek poznaje siebie w najróżnorodniejszych odmianach. Niestety bardzo mało jest tych wybranych, mających na to środki i sposobność. Olbrzymia większość musi się zadowolnić relacyami i opisami podróży. Żeby jednak te opisy mogły zastąpić własne doświadczenia, muszą być takie, żeby czytelnik, czytając je, miał wrażenie, że sam przeżywa zdarzenia przedstawione i widzi właściwości okolic opisanych. Nie powinny to jednak być rozprawy naukowe z geografii fizycznej, geologii, etnografii itp., obchodzące tylko garstkę specyalistów, lecz zajmujące zdarzenia, w których czynnie występują ludzie dalekich krajów o odmiennych wierzeniach, obyczajach, zdolnościach i charakterach. Dopiero, gdy się te wszystkie odrębności widzi wśród starć życiowych, kiedy wystąpią jako odmienne objawy miłości, nienawiści, żądzy zysku, uczciwości, tolerancyi i fanatyzmu, wtedy dopiero zaczynają zajmować, a po przeczytaniu tak pisanych książek doznaje czytelnik wrażenia, że to wszystko osobiście przeżył i dokładnie poznał.
Żądzę poznania takich spraw wywołały w wysokim stopniu w ostatnich latach egzotyczne wojny i przewroty społeczne. Jak wszędzie, tak i u nas wzmógł się popyt za książkami, któreby w sposób zajmujący przedstawiały inne światy i ludzi. Ale cóż dawano u nas tym szerokim warstwom czytelników? Szerloków Holmesów, Buffalo-Billów, Żaki Teksasów i inne tym podobne „utwory“ literatury brukowej, które poza chwilowem zajęciem nie zostawiały nic, prócz niesmaku z powodu swojej głupoty, nieprawdopodobieństwa, niedorzeczności psychologicznych, niemoralności i wszelkiego braku wartości naukowej. Toteż, kiedy przed trzema laty niespełna ukazały się pierwsze zeszyty tygodnika „Przez lądy i morza“[36] z zapowiedzią uzupełnienia tego braku w naszej literaturze, powitano je zarówno w kołach czytelników jak w prasie z wielkiem zaciekawieniem i życzliwością, a dziś, kiedy przed nami leży już czternaście grubych tomów tego wydawnictwa, stwierdzić należy, że „Przez lądy i morza“ nie zawiodły nadziei. Nie są to niestety dzieła oryginalne, bo niema takich w naszem piśmiennictwie, ale wydawnictwo, odczuwszy prąd czasu i zrozumiawszy widocznie jego potrzeby, wybrało na początek z literatury zagranicznej to, co się najlepiej nadawało do tego celu, tj. powieści podróżnicze Karola Maya.
Pisarz to za granicą bardzo znany, a jeden z najpoczytniejszych. Przez zupełnie oryginalne traktowanie przedmiotu stworzył osobny typ powieści, które w formie niesłychanie zajmujących zdarzeń dają z nadzwyczajną wiernością kolorytu i plastyką olbrzymi materyał geo i etnograficzny. Powieści te, rozchwytywane w lot w ojczyźnie doczekały się całego szeregu wydań, potem zaczęto je przyswajać obcym piśmiennictwom tak, że dziś tłómaczone na wszystkie niemal języki europejskie, rozchodzą się po całym świecie w milionach egzemplarzy. Do nas dostały się dzieła tego pisarza dopiero dzięki tygodnikowi „Przez lądy i morza“. Z czternastu tomów, które opuściły już prasę, można sobie wyrobić pojęcie o właściwościach i charakterze powieści podróżniczych, ich autora i bohatera zarazem. Pierwszych sześć tomów, z których każdy pod osobnym tytułem jest dla siebie całością, obejmuje razem jeden opis przygód i podróży po obszarach państwa otomańskiego, tomy VII., VIII. i IX-ty tworzą pod jednym tytułem dzieje pobytu autora na Dzikim Zachodzie Ameryki północnej.
W tomie pierwszym „Przez pustynię“ występuje autor, zwany przez swego służącego Beduina, Halefa Omara, Kara Ben Nemzi, odrazu jako człowiek, wdający się czynnie w życie spotkanych po drodze ludzi.Znalezienie zwłok kupca francuskiego, zamordowanego na pustyni przez rozbójników, jest pierwszem ogniwem łańcucha wypadków, składających się na pościg za członkami organizacyi zbójeckiej, obejmującej jak siecią całe olbrzymie państwo padyszacha. W pogoni za mordercą, mającym często sprzymierzeńców w organach władzy, przeżywa Kara Ben Nemzi szereg przygód, z których wydobywa się bądź to podstępem, bądź to gwałtem. Największem z niebezpieczeństw jest przejście przez Szot, czyli słone jezioro w pustyni, pokryte kruchą skorupą soli. Następnie wyswobadza Kara Ben Nemzi Czarnogórkę z rąk innego członka tej samej bandy rozbójniczej, poczem następuje szalona ucieczka przez katarakty na Nilu. Zaprzyjaźniwszy się z Mohammed Eminem, wodzem beduińskiego szczepu Haddedinów, którym dopomógł do zwycięstwa nad innym szczepem, udaje się autor-bohater razem z tym wodzem na wyprawę, celem uwolnienia syna jego, Amada el Ghandur, zamkniętego w twierdzy granicznej, Amadijah. Po drodze przyłącza się do nich oryginalny poszukiwacz lwów skrzydlatych, Anglik Lindsay, wszyscy razem przybywają do kraju Dżezidów. zwanych „czcicielami dyabła“. Poznawszy istotę ich wiary,oraz prawość charakterów, zwłaszcza w osobie ich proroka i arcykapłana, Pir Kameka, dopomaga Kara Ben Nemzi Dżezidom do rozgromienia wojsk gubernatora tureckiego. W walce tej ginie Pir Kamek, który staje się niejako świętym „czcicieli dyabła“, a wspaniały opis pogrzebu, połączonego z tryumfem z powodu zwycięstwa, tworzy niezwykłe w swej potędze i dekoracyjności zakończenie tomu.
Tom drugi „Przez dziki Kurdystan“ zaczyna się pobytem w Amadijah. Podczas przygotowań do uwolnienia więźnia ratuje Kara Ben Nemzi od śmierci wnuczkę starej chrześcijanki z królewskiego rodu, zwanej Marah Durimeh, która przyrzeka mu się odwdzięczyć. Po wyswobodzeniu Amada el Ghandur udają się wszyscy w ucieczce przed pościgiem w nieprzystępne góry, zamieszkałe przez dzikich Kurdów, wolnych, niepodległych nikomu, ale też nienaruszonych przez cywilizacyę. Przeciskając się przez te niebezpieczne okolice i ludzi, to przyjaźnie, to znowu wrogo usposobionych, stosownie do przypadkowych wydarzeń, załatwia wkońcu śmiały podróżnik pokojowo długotrwałe spory między jednym ze szczepów kurdyjskich a sektą wśród nich zamieszkałych chrześcijan. W chwili, gdy wrogie hordy mają się już zetrzeć z sobą, dopomaga autorowi coś w rodzaju wyroczni Ruh i Kuljan. W tym „duchu jaskini“, którego mądrych rad słucha cała okolica, poznaje Kara Ben Nemzi swoją starą przyjaciółkę, Marah Durimeh, która w ten tajemniczy sposób rozsiewa dokoła dobrodziejstwa etyki chrześcijańskiej.
Tom trzeci „Z Bagdadu do Stambułu“ zawiera najwięcej niebezpieczeństw, spiętrzonych nad głową podróżnika, a zarazem obrazów o porywającej piękności i grozie. W jednej z zaciętych walk z arabskim szczepem Bebbejów ginie ojciec uwolnionego z więzienia Amada el Ghandur, który po wspaniale opisanym pogrzebie zabitego znika, by pomścić śmierć ojca. Potem następuje wymordowanie rodziny księcia perskiego, który się przyłączył do naszych podróżników w drodze do Bagdadu. W tem mieście spotyka Kara Ben Nemzi t. zw. karawanę umarłych, czyli niezliczony orszak Szyitów, wiozących do Kerbeli, gdzie jest grób Husseina, nieboszczyków z kilku miesięcy. Opis tego sfanatyzowanego tłumu, wlokącego napół zgniłe i cuchnące trupy, pozostawia niezatarte w swej grozie wrażenie. Karawana ta powoduje zwykle wybuch dżumy, na którą istotnie zapadają Kara Ben Nemzi i jego służący Halef. Zarazem występuje tu znowu wątek pościgu za opryszkami, zatracony chwilowo w Kurdystanie. Bohater wpada w podziemiach ruin wieży Babel w ręce owego zbója, któremu wydarł był brankę Czarnogórkę. Po strasznych chwilach, spędzonych z wrogiem w ciemnościach, wydostaje się Kara Ben Nemzi z podziemi i rusza dalej przez Damaszek do Stambułu, dokąd umyka przed nim jeden z hersztów bandy. Po drodze przyłączają się doń Osko, ojciec Czarnogórki, którą dla owego herszta uprowadził mu był jego przyjaciel, oraz Arab, Omar, któremu inny z jej członków zabił ojca podczas przejścia przez słone jezioro. W Stambule, którego życie wewnętrzne opisuje autor z nadzwyczajną prawdą kolorytu, udaje się bohaterowi wytropić stołeczne siedlisko bandy. Kilku z jej członków ginie, ale główni dowódcy uciekają, z wyjątkiem jednego, którego Omar strąca z wieży na przedmieściu stambulskiem, zwanem Galata.
W tomie czwartym „W wąwozach Bałkanu“ i piątym „Przez kraj Skipetarów“ skupia się całe opowiadanie coraz to bardziej dokoła samego powieściowego wątku. Kara Ben Nemzi dopędza złoczyńców w Adryanopolu, nie dopuszcza do popełnienia nowej zbrodni, chwyta ich nawet i oddaje w ręce sprawiedliwości. Jednakże wskutek niedbalstwa i przekupstwa władz tureckich udaje się rozbójnikom wymknąć i pościg zaczyna się nanowo. W miarę, jak Kara Ben Nemzi posuwa się coraz to dalej na zachód, spotyka coraz to więcej danych o organizacyi zbójeckiej, która po zapadłych kątach bałkańskich obrała sobie siedlisko. Pościg utrudniony o tyle, że ta otomańska Kamorra i Maffia ma swoich członków wszędzie, nawet na stanowiskach władz i tak zdołała już sterroryzować ludność, że nawet spokojni mieszkańcy zacierają ślady złoczyńców, a co gorsza, ze strachu przed zemstą pomagają więcej im, aniżeli ścigającym. Wobec tego ścigani, czując się coraz bardziej wśród swoich, nie ograniczają się tylko do biernej ucieczki, lecz, chcąc się pozbyć nieubłaganych wrogów, robią na nich zasadzki, w które też ci często nawet wpadają. Kilka razy jest już tak źle, że Kara Ben Nemzi i towarzysze tylko cudem prawie wydostają się z pułapki i unikają pewnej niemal śmierci. W ten sposób obie strony zmieniają często role, przyczem tu i ówdzie ginie któryś z rozbójników, ale na ich miejscu zjawiają się nowi pomocnicy, główni zaś bohaterowie uciekają wciąż dalej. Równocześnie odsłania się coraz wyraźniej związek całego szeregu zbrodni, spełnionych już lub zamierzonych przez złoczyńców.
Tom szósty „Szut“ zawiera rozwiązanie powieściowego wątku i zakończenie podróży. Tytuł tej powieści pochodzi od nazwy naczelnika organizacyi zbójeckiej, który przez długi czas majaczył się bohaterowi i towarzyszom jakby jakaś legendowa postać, a teraz zjawia się przed nim w całym majestacie swej zbrodniczej sławy. Zażarte końcowe jego walki ze ścigającymi dowodzą, że wieści o jego okrucieństwie, przebiegłości i męstwie wcale nie były przesadne. Po dwakroć wpada Kara Ben Nemzi w jego ręce i po dwakroć wydostaje się z nich cało, przyczem udaje mu się uwolnić z rąk tych dawnego towarzysza podróży, oryginalnego Anglika, Lindsaya. Wreszcie przyłapuje go razem z drugim ze ściganych hersztów w chwili, kiedy mają zamiar kupca francuskiego ze Skutari, a krewnego owego zamordowanego na Saharze, pozbawić życia razem z całą rodziną. Kara Ben Nemzi i towarzysze zapobiegają temu, ocalają kupca, a nawet Szut ginie w ucieczce, runąwszy w szczelinę górską. Towarzysze Kary Ben Nemzi, mściciele Osko i Omar, także dochodzą do celu. Pierwszy strąca zdrajcę przyjaciela ze skały, a drugi wygniata w pojedynku zabójcy swojego ojca oczy. Autor-bohater wraca do ojczyzny, a nieodłączny sługa i przyjaciel jego, mały Halef Omar, obdarzony przezeń koniem wiatronogim i niechybną bronią, udaje się z powrotem na pastwiska Beduinów, gdzie nań czeka młoda żona i synek.
W zupełnie inne światy przenoszą nas tomy siódmy, ósmy i dziewiąty, objęte wspólnym tytułem „Winnetou, czerwonoskóry gentleman“. Jako nauczyciel domowy w zamożnym domu nowojorskim poznaje się autor ze starym rusznikarzem, Henry’m, który odkrywa w nim zdolności na westmana, czyli człowieka, poświęcającego się pełnemu przygód życiu na t. zw. Dzikim Zachodzie Ameryki północnej. Zaopatrzony we wszystko i uzbrojony przez niego, wyjeżdża autor z inżynierami na najdalszą sekcyę budującej się tam wówczas kolei. Pierwsze kroki w zawodzie westmańskim stawia pod kierunkiem wytrawnego, ale bardzo pociesznego Sama Hawkensa. Z nim to odbywa pierwsze polowania, pierwsze podchodzenia Indyan i pierwsze walki z tymi właściwymi panami tych stron, którzy daremnie opierają się postępom niszczącej ich cywilizacyi. W jednem z takich starć wydobywa z niewoli Keiowehów wodza Apaczów, Inczu-czunę i jego syna, Winnetou. Obaj, nie wiedząc o tem, biorą go potem do niewoli do swojej wsi, a dowiedziawszy się, kto ich ocalił, czynią go swoim bratem. Pod okiem Winnetou zaznajamia się teraz autor, którego tymczasem dla silnej pięści nazwano Old Shatterhandem, czyli Starą Dłonią Druzgocącą, z wyższemi zasadami wiedzy westmańskiej, a kiedy ojciec Winnetou i jego siostra padają ofiarą skrytego zabójstwa, puszczają się obaj, t. j. Winnetou i Old Shatterhand, w pogoń za mordercą, Santerem. W ten sposób zaczyna się szereg nadzwyczajnych przygód i niebezpieczeństw, od jakich roi się życie na Dzikim Zachodzie. Pogoń pozostaje na razie bez skutku, gdyż mordercy łatwo utonąć w wirze i chaosie walki dwóch ras, która toczy się tam w imię cywilizacyi z jednej strony, a w imię praw przyrodzonych z drugiej. One to zapełniają także i tom drugi, gdzie widzimy Old Shatterhanda jako detektywa prywatnego, ścigającego oszusta, który uprowadził obłąkanego syna bogatego bankiera nowojorskiego. Towarzyszy mu w tem cudowna postać starego westmana, zw. Old Death, „Stara Śmierć“. Obaj, a potem razem z nimi i Winnetou, przebiegają Teksas, Nowy Meksyk,
aż wkońcu chwytają zbiegów. Old Death ginie, a Old Shatterhand i Winnetou wychylają się znowu na preryach Dzikiego Zachodu. Niepodobna nawet wyliczyć tych wszystkich zdarzeń, w których obydwaj biorą udział, zdobywając sławę westmanów, niedoścignionych pod względem męstwa, sprytu, a zarazem uczciwości. Walcząc zawsze w imię sprawiedliwości, nie dopuszczają do zamachów na koleje, ocalają farmerów, napadanych zdradziecko, stają po stronie jednego szczepu Indyan przeciw drugiemu. Do najpiękniejszych ustępów należą opisy przejścia przez pustynie Mapimi i Llano Estaccado, Góry Skaliste i słynne ze swej groźnej piękności Keniony. Wkońcu ginie Winnetou w obronie białych od kuli współplemieńca, Old Shatterhand zaś ściga mordercę jego ojca, który nagle zjawił się i ukradł mu testament czerwonego brata, aby przyjść w posiadanie wymienionych w nim skarbów złota. Śmiercią jego kończy się powieść.
Oprócz tych powieści, które w dalszym ciągu wychodzić będą zeszytami, postanowiło wydawnictwo „Przez lądy i morza“ wydać w osobnej seryi B.
opowiadania Maya, poświęcone młodzieży, wśród której pisarz ten ma ogromne zastępy czytelników. W pierwszym tomie tej seryi ukazało się opowiadanie p. t. „Czarny Mustang“. Różni się ono tem od tamtych powieści, że nie jest pisane w formie pamiętnika w pierwszej osobie, lecz zwyczajnego. Treść jego stanowi epizod z życia Old Shatterhanda i Winnetou, który to epizod nie należał do toku opowiadania tamtej powieści. Bohaterem jego oprócz dwu wymienionych osób jest zakamieniały i słynny z okrucieństwa wróg „bladych twarzy“, Czarny Mustang, zwany tak od stepowego konia, na którym jeździł. Po długich trudach i walkach dostaje się on nareszcie razem z kilkudziesięciu wojownikami w ręce białych. Dzięki interwencyi Winnetou i Old Surehanda nie ginie on ani jego towarzysze, lecz spotyka go inna kara, a mianowicie pozbawienie czci i godności wodza przez obcięcie czupryny i zabranie worka z gusłami, co u czerwonoskórych jest największą hańbą.
Oto w krótkości szkielety zaledwie samych fabuł, z których jednak poznać można, że zajmować już muszą samym wątkiem opowiadania. Ale w pobieżnym szkicu nie podobna wyczerpać tego wszystkiego, co składa się na to, że powieści podróżnicze Maya czyta się jednym tchem i jakie się z nich odnosi korzyści. Więc May jest przedewszystkiem wyposażony nadzwyczajnym literackim talentem. Opowiadanie jego płynie gładko, a nie wymuszenie, jakby ktoś zdawał sprawę ludziom dobrze sobie znajomym. Jako były obserwator i głęboki psycholog, kreśli May swoje sytuacye tak, że czy to idzie o opis miejscowości, czy też zdarzenia, tłomaczy się ono odrazu i w swoich pobudkach i w szczegółach chwilowego nastroju. A niezrównany już jest ten autor w kreśleniu postaci. W kilku rysach nieraz potrafi postawić postać, tryskającą życiem, dać wizerunek jej inteligencyi, charakteru i cech plemiennych albo lokalnych tak plastycznie i barwnie, że niepodobna go zapomnieć. Pod tym względem jest May mistrzem zarówno, kiedy kreśli wielkie, symboliczne niemal postaci, jak Pir Kamek lub Marah Durimeh, ideały swojego typu jak Winnetou, Halef Omar, Anglik Lindsay, Old Death, czy też epizodyczne figury Beduinów, Kurdów, wodzów indyjskich, urzędników tureckich, westmanów, łotrów państwa otomańskiego i łotrów Dzikiego Zachodu. I jak życie nie jest ciągle poważne, lecz przeplatają się w niem epizody tragiczne i wesołe, tak i w powieściach podróżniczych Maya, widzimy obok sytuacyi i osób groźnych lub wzniosłych, zdarzenia i figury o tak nieodpartem komicznem działaniu, że czytając, nie podobna się wstrzymać od głośnego śmiechu. Dzięki tym zaletom pisarskim zdaje się po przeczytaniu takiej powieści podróżniczej, że to, co się tam działo, to szereg własnych bardzo niezwykłych wspomnień, a szereg postaci, to szereg oryginalnych własnych dobrych znajomych.
Ale co najważniejsze w tych powieściach i dlatego godne wspomnienia na końcu, to przenikająca je idea przewodnia. May nie stara się tylko zajmować, bawić i przedstawiać nieznane kraje i ludzi. Zarówno Kara Ben Nemzi na gruncie państwa otomańskiego, jak Old Shatterhand na Dzikim Zachodzie Ameryki północnej nie nawracają drugich jak misyonarze i moralizatorowie na wiarę chrześcijańską. Oni szanują cudze wierzenia i starają się w nich zawsze dopatrzeć boskiego pędu do ideału. Nawet pod skorupą największego barbarzyństwa lub głupoty umieją się jej doszukać, traktując zarówno po ludzku mahometanina jak sekciarza kurdyjskiego, bezwyznaniowego łotrzyka z Ameryki północnej, jak wierzącego w dobrego i złego ducha Indyanina. Toteż głębszy i uważny czytelnik nie weźmie powodzeń bohatera za podnoszenie własnych zasług, lecz za jego ucieleśnione ideały zasad etyki chrześcijańskiej w czynie. Dzięki temu powieści podróżnicze Karola Maya, to potężny przyczynek do wychowania człowieka silnego i szlachetnego.
- ↑ Siedm niedźwiedzi.
- ↑ Woda deszczowa.
- ↑ Stara kobieta.
- ↑ Angielskie.
- ↑ Bawół, bawół, bawół!
- ↑ Uważaj!
- ↑ Chodź za mną!
- ↑ Aktor.
- ↑ Czerwona glina do fajek.
- ↑ Długa ręka.
- ↑ Ty.
- ↑ Moja żono.
- ↑ Mój mężu.
- ↑ Prezydent Stanów Zjednoczonych.
- ↑ Bardzo surowe więzienie w Filadelfii.
- ↑ Parobek do koni.
- ↑ Słońce.
- ↑ Niebo.
- ↑ Old Surehand, tom I.
- ↑ Nóż żelazny.
- ↑ W górę, Hatatitlo, w górę!
- ↑ Tak odzywa się Komancz do matki.
- ↑ Mąż.
- ↑ Syn.
- ↑ 25,0 25,1 Starsza siostra.
- ↑ Ja.
- ↑ W języku Apaczów: ziele na ranę.
- ↑ Ziele gryzące.
- ↑ Dolina niedźwiedzi.
- ↑ Czarny Pies.
- ↑ Szary niedźwiedź.
- ↑ Drzewo żywiczne.
- ↑ Krzesiwo preryowe.
- ↑ Góra zielonej wody.
- ↑ Las serca.
- ↑ Wychodzi we Lwowie, plac Maryacki L. 4 (Hotel Europejski).