Old Surehand/Tom III/3

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Old Surehand
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W Kui-erant-yuaw.

Z powodu wczorajszej jazdy od obozowiska do źródła zboczyliśmy daleko z obranego kierunku, musieliśmy więc teraz, chcąc o ile możności powetować tę stratę czasu, pojechać tam, dokąd bylibyśmy się zresztą nie udawali, mianowicie nad Squirrel-Creek, gdzie w wyobraźni naszej umieściliśmy bonancę. Gdy to Dick Hammerdull usłyszał, przybrał najpierw minę poważną, a potem roześmiał się i rzekł:
— Może nie będą tacy głupi!
— Kto? — spytał Treskow, jadący koło niego.
— Trampi.
— Czemże mieliby dowieść swej mądrości?
— Gdyby nie podążyli za nami do tej rzeki!
— Zrobiliby to chyba na to, żeby jeszcze więcej kijów dostać! Zresztą oni zapewne zrozumieli, że taka bonanca nie istnieje.
— Zrozumieli? Mr. Treskow, kto takie błędy popełnia, jak oni, tego nie można podejrzewać, że coś potrafi zrozumieć. Oni podstęp nasz uważają jeszcze za dobrą monetę!
— Jeśli domysł was słuszny, to istotnie pójdą za nami, a wobec tego musimy mieć się na baczności, żeby nas nie znaleźli.
— Ja jestem tego samego zdania. A wy, mr. Shatterhand?
— Innego — odpowiedziałem.
— Sądzicie, że nie udadzą się za nami?
— Owszem! Skłonią ich do tego dwa powody.
— Dwa? Ja znam tylko jeden, bonancę. Czy myślicie, że oni jeszcze wierzą w istnienie pokładów złota w tem miejscu?
— Tak. Oni uważają siebie mimo swej głupoty za bardzo rozsądnych, a ponieważ my nie wyśmialiśmy ich osobno z powodu wiary w nasz podstęp, przeto są przekonani, że bonanca jest tam rzeczywiście.
— Dlatego więc podążą za nami. A drugi powód?
— Chęć zemsty.
— To słuszne. Kipi w nich z pewnością jak w garnkach. Toteż całą siłą uczepią się naszego tropu i nie będą szczędzili trudu, by nas doścignąć.
— Co im się jednakowoż nie uda!
— Może dlatego, że nasze konie lepsze.
— Istotnie mamy wyższość nad nimi, a powtóre oni nie będą mogli tak rychło wyruszyć z nad źródła z powodów, nam znanych.
— Tak, to długo potrwa, zanim który z nich zdoła rozpętać się z rzemieni i uwolnić drugich.
— Na kobietę, chociaż nie skrępowaną, liczyć nie mogą, bo gdy ją wezwą, by ich rozwiązała, kiwnie im głową i odejdzie od nich. A co będzie, gdy będą wolni i wsiędą na konie?
Hammerdull pośpieszył z odpowiedzią na te wątpliwości:
— Wtedy także nie pójdzie im tak szybko, jak sobie tego życzyć będą. Wszak ta właśnie część ciała, która u jeźdźca przedewszystkiem powinna być zdrowa, stała się u nich nader czułą z powodu batów. Przynajmniej ja pragnę, żeby ich to spotkało. A ty nie, stary szopie, Holbersie?
Zapytany odparł:
— Jeśli sądzisz, kochany Dicku, że ta okolica ich ciała zmiękła i osłabła, to ja nic nie mam przeciwko temu. Mnie się zdaje, że z tobą także nie byłoby inaczej.
— Jabym nie pozwolił, żeby mnie obito!
— Gdyby cię pochwycili, wytrzepaliby ciebie tak samo, jak ty ich wysmagałeś.
— Czyby mię wytrzepali, czy nie, to wszystko jedno, albowiem nigdy w życiu nie potrafią mnie schwytać.
Pshaw! Przecież byłeś już w ich ręku!
— Zamknij dziób i nie złość mnie niepotrzebnie! Wiesz przecież, że pod tym względem nerwy moje są bardzo słabe!
— Ale tak grube, jak sznury kablowe!
— Czy zresztą tylko mnie pojmali? Wszystkich nas ten los był spotkał! Czy nie powinieneś wobec tego nie wyjeżdżać ze swoimi zarzutami, stary tetryku? Ja twierdzę, że to jest proste niepodobieństwo, żeby im miało to jeszcze raz się udać!
— Strzeż się pilnie i pamiętaj, że żabę, najgłośniej skrzeczącą, pożera bocian najpierwej. To stare i pełne prawdy przysłowie.
— Czy tą żabą miałbym być ja?
— Tak.
— Co wyrzekłeś? Czy słyszał kto podobną obrazę majestatu? Dick Hammerdull, wzór wszystkiego, co wzniosłe, piękne i wiotkie, przyrównany do żaby! Z jakimże to płazem lub owadem możnaby ciebie porównać, ty koniku polny? Czyś zadowolony, kochany Picie, z tego przezwiska?
Yes! Konik polny jest w stosunku do żaby bardzo szlachetnem zwierzęciem!
— Chciałbym wiedzieć, na czem polega to szlachectwo. Zresztą nie mówiliśmy o żabach, ani konikach polnych, lecz o trampach, którzy wśród istot żyjących nie osiągnęli zbyt wysokiego stopnia rozwoju. Wszyscy się zgadzamy na to, że oni pojadą za nami nad Squirrel-Creek. Ale czy znajdą go, mr. Shatterhand?
— Z pewnością!
— Przecież nie wiedzą, gdzie leży.
— A nasz trop?
— Nie spodziewam się po nich tego, żeby umieli dobrze trop odczytywać.
— Ja także nie, ale dziś przez cały dzień będziemy jechali po preryi i zostawimy ślady, które będą wyraźne jeszcze do jutra. Nadto przypuszczam, że wśród nich znajdzie się człowiek, znający drogę nad Squirrel-Creek.
— Kto taki?
— Biały guślarz.
— Tibo taka? A skąd mógłby ją znać ten rzekomy Komancz?
— Zanim zjawił się u Komanczów, przebywał w owych stronach. Czy przypomni sobie tę rzekę, tego oczywiście nie wiem, należy jednak przypuścić, że mniej więcej zna jej położenie.
Well! Ale czy przyłączy się do trampów?
— Z pewnością!
— Posprzeczał się przecież wczoraj na preryi z Old Wabblem!
— A dziś połączył się z nimi nanowo. Gdyby zresztą tak nie było, to on uważa nas za swoich wrogów, podobnie jak trampów. Dla mnie to nie ulega wątpliwości, że połączy się z nimi, by podążyć za nami.
— Ale czy oni go wezmą z sobą?
— Napewno! On zresztą nie będzie okrążał, jeśli z nimi pojedzie, ponieważ udaje się także do parku St. Louis.
— To niezawodnie zobaczymy go tam wkrótce?
— Więcej razy, niżby sobie życzył.
Well, w takim razie jestem zadowolony! Ten drab ma gębę, że tylko bić. Serdecznie się cieszę, że go spotkamy. Takie ślady zostawię na jego twarzy, że je będzie można po wielu latach jeszcze odczytać!
Droga nasza prowadziła przez zwolna, lecz stale wznoszącą się sawannę. Przed południem widzieliśmy góry, jak mur przysłonięty w oddali. Po każdej godzinie szybkiej jazdy zbliżały się do nas coraz bardziej właściwe Rocky-Mountains ze swoimi wysuniętymi naprzód olbrzymami z piaskowca i coraz wyraźniej widzieliśmy masy skalne, przezierające przez pokrywające je lasy.
Noc już zapadała, kiedy dotarliśmy do Squirrel-Creeku. Niedługo szukaliśmy miejsca, odpowiedniego na obóz, gdyż znaliśmy tę okolicę z czasów dawniejszych. Choć spędziłem tu wówczas z Winnetou dwie noce, bylibyśmy jednak dla bezpieczeństwa zbadali dokładnie to miejsce, gdyby nie było na to za ciemno. Z konieczności zaniechaliśmy tego z obojętnością poniekąd, gdyż wtedy już nie znaleźliśmy ani śladu stopy ludzkiej, a teraz również tak mało był znany bieg Squirrel-Creek, że nie przypuszczaliśmy dziś, żeby tu właśnie przebywała jakaś wroga nam istota.
Creek tworzył krótki i wązki łuk, zamykając otoczoną dokoła skałami polanę, na której roznieciliśmy zwyczajem Indyan raczej żarzące się, niż płonące ognisko. Brzeg przeciwległy pokrywały gęste krzaki, które dalej gubiły się na preryi. Jedzenia mieliśmy dość, ponieważ zabraliśmy nietylko swoją żywność, lecz także zapasy trampów, żeby się dłużej na temsamem miejscu musieli zatrzymać dla polowania.
W czasie wieczerzy roześmiał się nagle Hammerdull i rzekł:
— Panowie! Przyszła mi do głowy doskonała myśl!
— Tobie? — zapytał Holbers. — To rzadki wypadek!
— Znowu wtykasz niepotrzebnie swoje trzy grosze! Gdyby dobre myśli były u mnie taką rzadkością, jak ty twierdzisz, to tybyś właśnie pierwszy na tem najgorzej wyszedł!
— Nie rozumiem ciebie!
— Przecież każdyby cię wyśmiał za to, że ty, uosobienie rozsądku i przebiegłości, jeździsz z tak głupim człowiekiem!
— Czynię to z litości dla ciebie. Twoje więc towarzystwo nie może zaszkodzić mej sławie.
— Rzecz się ma przeciwnie. Ja jestem przejęty litością dla ciebie! Jeśli tego nie uznasz, to cię porzucę!
— To mnie nie przestrasza, bo wiem, że wróciłbyś do mnie! Ale powiedz wreszcie, stary Dicku, na jaką to myśl się zdobyłeś?
— Chcę dokuczyć trampom.
— To niepotrzebne. Dość już się namartwili.
— Ja sądzę, że jeszcze za mało! Jak panom się zdaje, czy oni przypuszczają, że jedziemy wprost do bonancy?
— To być może — odpowiedział Treskow.
— To nie ulega wątpliwości! Oni wyobrażają sobie, że odszukamy to miejsce odrazu, a potem zatrzemy ślady, aby ukryć przed nimi skarby. Powinniśmy im spłatać figla!
— Jak się to da zrobić?
— Rozgrzebiemy tu ziemię w któremkolwiek miejscu, a potem nakryjemy ją tak, żeby odrazu można było poznać, żeśmy tam kopali. Trampi pomyślą oczywiście, że to była właśnie bonanca i z zapałem zabiorą się do odgrzebywania złota.
— I nic nie znajdą! — rzekł Treskow.
— Nie, mój plan jest inny!
— O ile?
— Jeśliby nic nie znaleźli, to doznaliby tylko zawodu, co mogłoby im się zdarzyć także na innem miejscu nad rzeką. Chcę ich porządnie zezłościć!
— Jak tego dokażecie?
— Trzeba coś dla nich zostawić w ziemi.
— Może złoto?
Pshaw! Gdybym po uszy siedział w złocie, to nie dałbym im ani ziarneczka nawet dla żartu. Niech wykopią n. p. kartkę!
— Zapisaną?
— Oczywiście! Właśnie wiadomość, którą przeczytają, powinna im trochę krwi napsuć.
— To rzeczywiście niezła myśl!
— Niezła, czy nie, to wszystko jedno, jeśli tylko trampom zrobi się przytem niedobrze. Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Hm, sądzę, że to wcale dobry żart, na który możemy sobie pozwolić.
— Prawda, kochany przyjacielu? — rzekł grubas możliwie słodko, uradowany tem uznaniem. — Ty istotnie bywasz czasami nie taki głupi, jak się wydajesz!
— Tem właśnie odróżniam się zasadniczo od ciebie.
— Jakto?
— Ja nie jestem taki głupi, jak się wydaję, a ty jesteś głupszy, niż się wydajesz.
— Do kroćset! Nie doprowadzaj mnie znowu do złości! Ty jesteś nietylko głupszy, niż na to wyglądasz, lecz wprost głupszy, niż istotnie jesteś! Takie jest moje zdanie o tobie!
Well! O głupotę spierają się nawet bogowie z Hammerdullem napróżno. To stara i wszędzie znana historya. Ale skąd weźmiesz kartkę, którą chcesz dokuczyć trampom? Przecież na preryi papier nie rośnie.
— Mr. Shatterhand ma notatkę.
— Ty o nią poprosisz?
— Tylko o jedną kartkę.
— Nie dostaniesz.
— O to ja się nie obawiam.
— Jeśli tak sądzisz, to chyba nie wiesz, co znaczy czysty kawałek papieru na Dzikim Zachodzie!
— Owszem, zdaję sobie z tego sprawę, ale myśl moja jest tak nieoceniona, że dla wykonania jej można ponieść taką ofiarę. Nieprawdaż, mr. Shatterhand?
— Należało najpierw się upewnić, czy i ja uważam tę myśl za nieocenioną — odrzekłem spokojnie.
— Czy żartujecie?
— Mówię całkiem poważnie.
— Jaką więc wydaje wam się moja myśl?
— Ani nieocenioną, ani zabawną, lecz co najwyżej dziecinną.
— Dziecinną? Czyli Dick Hammerdull jest dziecinny?
— Czasami.
— Jak to udowodnicie?
— Hm! Nie bawmy się słowami! Po pierwsze nie jest to pewną rzeczą, czy trampi przyjdą tu właśnie. Mogą zboczyć z powodu jakiejś nieprzewidzianej okoliczności.
— A powtóre?
— Powtóre byliby bardzo głupi, gdyby przypuścili, że pojedziemy prosto do bonancy, której musielibyśmy raczej unikać, gdyby rzeczywiście istniała.
— O, te draby istotnie są za głupie na to, żeby mogły sobie to pomyśleć.
— Jakąż tedy korzyść mybyśmy odnieśli z pozostawienia im podobnej kartki? Wszak nie byłoby nas przytem, gdyby ją znaleźli.
— Obecność nasza zbyteczna. Ja wyobrażam sobie już teraz dokładnie ich miny, jakie zrobią po przeczytaniu kartki.
— Cóż będzie na niej napisane?
— Nad tem się naradzimy. Treść musi być taka, żeby popękali ze złości!
Tak się zapalił do tej, w każdym razie dziecinnej, idei i tak długo mię prosił, że, wyrwawszy kartkę z notatki, dałem mu ją razem z ołówkiem. Teraz zaczęto się zastanawiać nad tem, co napisać. Proszono mnie, żebym ja ułożył to pismo, lecz ja usunąłem się od współpracownictwa. Ponieważ Treskow i trzej wodzowie poszli za moim przykładem, przeto musieli się podjąć tego literackiego zadania tylko Hammerdull i Holbers. Drugi z nich zauważył:
— Ja nie umiem dobrze pisać. Ty musisz to zrobić.
— Hm! — mruknął gruby. — Ja uczyłem się pisać swego czasu, ale teraz już nie potrafię przeczytać tego, co sam napiszę.
— Jakże teraz wybrniemy z tego kłopotu? Skoro ci panowie nie chcą obmyśleć treści listu, to może przynajmniej któryś z nich będzie łaskaw przenieść ją na papier?
Po kilku pytaniach i prośbach zgodził się na to Treskow.
Well! Teraz możemy się zabrać do pracy! — rzekł Hammerdull. — Zaczynaj, Picie!
— Ty zawsze obejmujesz rzeczy łatwiejsze — odpowiedział wezwany. — Ilekroć jednak jest coś trudnego, to zawsze na mnie zdajesz. Zacznij ty!
— Przecież potrafisz coś stworzyć!
— Rozumie się, ale ty także potrafisz!
— Oczywiście! Poezya przychodzi mi bardzo łatwo!
Poezyę wyobrażali sobie, jak wszyscy analfabeci, jako sporządzanie pisma wogóle. Treskow, który to wiedział i chciał z nich zażartować, zauważył:
— Czy wiecie, że wiersze muszą się rymować?
— Rymować? — spytał Hammerdull, otworzywszy szeroko usta ze zdumienia. — Do kroćset piorunów! Czy naprawdę musi się rymować?
— Oczywiście!
— Naprzykład jak?
— Serce... kobierce, kobiety... niestety, świat... lat.
Rozmawiano po angielsku, przeto Treskow brał rymy z tego języka, a tu podano kilka podobnych do tych, których użył potem Hammerdull.
— Jeśli tylko na tem sprawa polega, to nic w tem dla mnie trudnego. Na próbę powiem wam: pies... bies, klaps... sznaps, sadło... spadło, pantofel... kartofel... To idzie wspaniale! A ty, kochany Picie, dałbyś sobie z tem radę?
— Czemu nie? — odrzekł długi.
— To powiedz coś podobnego!
— Zaraz! Już mam: słoń... koń, brzuch... spuchł, syrop... syrop, hm...
— Do syropu nie dobierzesz, zdaje się, stosownego wyrazu. Szukaj innych słów!
— Dobrze! Może to będzie dobre: zysk... pysk, drab... grab, byku... Dicku...
— Przestań, przestań! Gdy mnie złożysz z bykiem, to jaki to będzie rym? Widzę jednak, że jakoś ten wiersz skleimy. Zaczynajmy więc obaj!
— Obaj? Nie! Kto wymyślił sposób dokuczenia trampom, ten niech pierwszy coś powie.
Well! Zabieram się do pracy!
Zaczął się ruszać na wszystkie strony, zrobił minę, jak gdyby bardzo głęboko i gruntownie się namyślał, jednem słowem ciężko pracował.
Widziałem rębaczy, hutników, tragarzy, palaczy okrętowych, kotlarzy i tym podobnych ludzi, pracujących w pocie czoła, lecz ich wysiłek był igraszką w porównaniu z wytężeniem wszystkich władz duchowych, w którem wili się Hammerdull i Holbers. Patrzyliśmy na nich pozornie obojętnie, a w duchu śmialiśmy się z poczciwców. Treskow dorzucił czasem jakieś słowo pomocnicze, wreszcie po upływie godziny wśród kaszlania, krząkania, strumieni potu i stękania, powstało sześć wierszy, które Treskow uwiecznił na papierze:

Jacyż to przecie głupi chłopi!
Każdy napróżno ziemię kopie,
Nie mogąc z przodu ani z tyłu
Dogrzebać się złotego pyłu.
Bonanca powstała w naszej głowie,
O czem się świat ze śmiechem dowie!
Dick Hammerdull. Pitt Holbers.


Nawet podpisy obydwu poetów-męczenników musiał Treskow sam pod tem arcydziełem umieścić. Teraz zabrali się dowcipni przyjaciele do kopania. Pracowali dwie godziny, dopóki jama nie osiągnęła głębokości, potrzebnej do ich celów. Potem włożyli pismo do środka, owinąwszy je tak, żeby nie przesiąkło wilgocią, zasypali jamę napowrót i ubili nogami tak twardo, jak tylko mogli, ażeby trampi musieli się dobrze wysilić, gdy będą odgrzebywali rzekome skarby.
Można sobie wyobrazić, że to kopanie, deptanie, rzucanie i ubijanie nie odbyło się bez hałasu. Gdyby okolica, w której znajdowaliśmy się, nie była tak odległa i rzadko uczęszczana, bylibyśmy nie pozwolili na ten żart dziecinny, którym Dick Hammerdull już naprzód się cieszył. Jego przyjemność musiał niestety opłacić kto inny.
Jama była już zapełniona, a my siedzieliśmy dokoła ogniska, rozmawiając półgłosem. Wtem zauwa żyłem, że Winnetou ujął swoją rusznicę w okolicy zamku i przyciągnął ją nieznacznie do siebie, a równocześnie skurczył prawą nogę, podnosząc kolano. Domyśliłem się odrazu, że chciał strzelić „z kolana“, co jest rzeczą nadzwyczaj trudną. Z tego, że twarz zwrócił ku wodzie, wywnioskowałem, że po drugiej stronie zobaczył w krzakach człowieka, którego chciał ugodzić.
„Strzał z kolana“ znajduje zastosowanie tylko w pewnych wypadkach. Przypuśćmy, że spostrzegłem nieprzyjaciela, który śledzi mnie z ukrycia. Ażeby siebie ocalić, muszę jego zabić. Jeślibym podniósł strzelbę do twarzy, wtedy on zobaczyłby to i w czas jeszcze zniknął. Chcąc temu zapobiec, stosuje się „strzał z kolana“, zwany tak dlatego, że kolano wyznacza cel. Strzelec przysuwa do siebie dolną część nogi tak długo, dopóki przedłużenie uda nie dotknie punktu, w który się chce trafić. Potem chwyta się strzelbę, co nie może wpaść w oko, ponieważ każdy dobry westman ma ją zawsze przy sobie. Ukrywając o ile możności powód ruchów, odwodzi się kurek prawym kciukiem, a palce wskazujący kładzie się na cynglu. Teraz podnosi się lufę ciągle tylko prawą ręką i przykłada się silnie do uda dokładnie w potrzebnym kierunku. Nieprzyjaciel nie powinien nawet teraz, kiedy wylot lufy zwrócony jest na niego, zmiarkować, co mu grozi. W tym celu trzeba go zwodzić podstępem. Spuszcza się więc powieki, by nie mógł zauważyć, gdzie strzelec spoziera. Celować w ten sposób jest bardzo trudno, gdyż odbywa się to nie okiem otwartem, lecz poprzez rzęsy, nadto nie można zamknąć drugiego oka, żeby nie wzbudzić podejrzenia. Równocześnie musi strzelec poruszać żywo wolną ręką, odwracać głowę, rozmawiać z towarzyszami, ażeby śledzącego utrzymać w przekonaniu, że go się nie odkryło. Gdy lufa znajdzie się w odpowiedniem położeniu, ciągnie się za cyngel.
To jest „strzał z kolana!“ Zdziwi on zawsze towarzyszy, ponieważ strzelec nie może im powiedzieć naprzód, że zamierza wypalić, gdyż zachowaniem swojem, minami i nagłą ciszą naprowadziliby nieprzyjaciela na domysł, że go spostrzeżono. Jest to, jak już zaznaczyłem, najtrudniejszy ze wszystkich strzałów.Gdyby tysiąc doskonałych strzelców w tem się ćwiczyło, mogłoby się zdarzyć, że ani jeden nie byłby pewny celu, zwłaszcza wieczorem. Jednem słowem trzeba latami całemi wprawiać się nieustannie, ale samo ćwiczenie nie wystarczy. Do tego trzeba się urodzić. Ja nauczyłem się od Winnetou strzału z kolana. Oprócz nas dwu znałem zaledwie kilku, których zręczność spotykała się z uznaniem Apacza. Im nawet strzał czasem się nie udawał, on jednak, niedościgniony mistrz we władaniu wszelaką bronią Dzikiego Zachodu, nie chybiał nawet w najciemniejszej nocy. Zresztą wogóle nigdy nie zauważyłem, żeby jego kula minęła kiedy cel swój.
Dziś jeszcze cenię wysoko broń moją. Sztuciec Henry’ego i niedźwiedziówka są teraz jeszcze moją najdroższą własnością. Cenniejszą jednak wydawała mi się zawsze srebrzysta rusznica Winnetou, na którą jeszcze za jego życia patrzałem z pewnego rodzaju szacunkiem, ilekroć brałem ją w rękę. Kiedy go zastrzelono, pochowaliśmy go na koniu ze wszystką jego bronią, a zatem i rusznicą. W kilka lat potem przybyłem tam w pościgu za oddziałem Ogellalajów w chwili właśnie, kiedy Siouksi grób otworzyli, żeby go ograbić, a przedewszystkiem wziąć sobie srebrzystą rusznicę. Po zaciętej walce odpędziliśmy rabusiów. Nie mogłem oczywiście na stale podjąć się opieki nad grobem w dolinie Metsur, dlatego w obawie, że znieważenie grobu się powtórzy, wyjąłem z niego rusznicę i postarałem się, żeby wszędzie o tem się dowiedziano. Gdy Siouksi usłyszeli, że rusznicy niema, nie uszkadzali więcej grobu. Obecnie wisi ta wspaniała strzelba obok mojego biurka. Kiedy o niej opowiadam, mam ją przed oczyma i z żalem przypominam sobie tego, którego ona ani razu nie zawiodła, który był moim najlepszym przyjacielem, w najszlachetniejszem tego słowa znaczeniu!
Umieściłem tu wśród opowiadania tę uwagę, ażeby już teraz usunąć pozorną sprzeczność w tej sprawie. Czytelnicy moi wiedzą, że Winnetou został pochowany ze srebrzystą rusznicą, a słysząc, że mam ją u siebie, nie zechcą czekać, aż w jednym z dalszych tomów opowiem, w jaki sposób ona zmartwychwstała, dlatego przerywam tu akcyę nie należącem do niej wyjaśnieniem.
Winnetou więc zwrócił twarz ku wodzie, a wylot lufy ku zaroślom po drugiej stronie, gdzie ktoś widocznie siedział, kto miał dostać kulą. Ja rozciągnąłem się natychmiast na ziemi i podniosłem w górę prawe kolano. Zacząłem też zaraz obojętną rozmowę z Hammerdullem, udając równocześnie, że poświęcam jej całą uwagę, spuściłem powieki i spojrzałem przez rzęsy na drugą stronę ku zaroślom. Spostrzegłem z przerażeniem pod krzakiem olszyny wylot lufy, wymierzonej do mnie. Zanim zdołałem skierować sztuciec w tę stronę, huknął strzał, a w tej samej chwili wypaliła rusznica Winnetou. Po drugiej stronie zabrzmiał okrzyk. Winnetou trafił, a ja otrzymałem w udo uderzenie, które wyprostowało mi nogę.
Towarzysze zerwali się z miejsc, ponieważ nic nie przeczuwali. Ja wstałem również i rozrzuciłem nogami płonące drzewo, ażeby ogień zgasł i nie wskazywał, gdzie siedzimy, gdyż strzały z zarośli mogły się powtórzyć. Gdy zrobiło się ciemno, rzekł Apacz:
— Niech moi bracia będą cicho i czekają!
W chwilę potem dał się słyszeć w zaroślach trzask, poczem zapanowała cisza. Rzeczka miała w tem miejscu z dziesięć stóp szerokości, ale Winnetou przesadził ją, skoczywszy tak, jak tylko on potrafił i wpadł w zarośla. Ciekawi, co dalej nastąpi, zaczęliśmy nadsłuchiwać uważnie.
Noga mię bolała, a gdy dotknąłem uszkodzonego miejsca, poczułem, że krew ciekła silnie. Byłem ranny. Może w pół godziny od chwili zniknięcia Apacza zabrzmiał z zarośli doniosły jego głos:
— Rozniećcie ogień!
Zesunąłem tlejące resztki, dmuchnąłem w nie kilka razy i dołożyłem chróstu. Gdy płomień buchnął, ujrzeliśmy Winnetou na drugim brzegu strumienia, trzymającego w ręku koniec lassa, do którego przymocowane było ciało leżące obok niego. On nie puszczając lassa z ręki, bez rozbiegu przeskoczył na naszą stronę i zaczął ciągnąć za sobą nieruchome ciało, które oczywiście wpadło do wody. Gdy stanął między nami, rzekł:
— Zobaczyłem po drugiej stronie twarz jakiegoś człowieka i wypaliłem doń z rusznicy. Z nim był towarzysz, przezemnie nie widziany, który także strzelił. Skoczywszy na drugą stronę, by się dowiedzieć, czy niema tam więcej ludzi, usłyszałem, że jeden uciekał. Puściłem się za nim i dobiegłem do miejsca, w którem obozowało pięciu jeźdźców i siedm koni. Zbieg powiedział tym ludziom, że zastrzelił Old Shatterhanda, że jednak Winnetou zabił jego towarzysza. Były to same blade twarze, ani jednego czerwonego, gdyż ów zbieg mówił do nich czystą angielszczyzną. Wszyscy zaczekali pewien czas, a gdy nie nadszedł ten, którego zastrzelił Winnetou, rzekł zbieg: „On nie żyje, bo inaczej byłby przyszedł, albo zawołał o pomoc.“ Winnetou zląkł się, że przyjaciel jego może nie żyje, wrócił tam, gdzie mierzył, a znalazłszy zwłoki zastrzelonego, przywiązał go do lassa i kazał rozniecić ogień. Jakże się ucieszył, widząc brata Shatterhanda przy życiu!
— Co za jedni mogli być ci biali? — zapytał Treskow. — W każdym razie nie trampi, bo ci nie zdążyliby jeszcze tutaj.
Pochyliwszy się nad zabitym, zauważyłem, że niechybna kula Apacza przeszyła mu kość czołową. Był to, co odrazu poznałem, jeden z opryszków Tobyego Spencera. Treskow to potwierdził, bo widział go także u pani Thick w Jefferson-City. Dotąd zwracano uwagę tylko na trupa. Wtem zobaczył Winnetou na trawie ciemne plamy, a poszedłszy za niemi oczyma aż do mnie, zawołał z przestrachem:
— Uff! Mój brat jest ranny, czyli przecież trafiony! Krew płynie silnie! Czy rana niebezpieczna?
— Sądzę, że nie.
— Czy kość nie uszkodzona?
— Zapewne nie, bo mogę stać.
— To osobliwa rana. Mój brat leżał tak na ziemi, że w to miejsce nie powinna była paść kula.
— Ja tak samo myślę. Strzelec spudłował, a kula odbiwszy się od skały, uderzyła mnie w nogę.
— To nie dobrze! Strzały odbite są bardzo bolesne. Muszę zaraz zbadać ranę brata.
— Lepiej później, bo trzeba co rychlej stąd odjechać!
— Czy z powodu tych bladych twarzy?
— Tak. U nas znowu płonie ognisko. Jeśli powrócą, będą mogli nas wygodnie wystrzelać.
— Nie wrócą, ponieważ ten, który uciekł do nich z zarośli, straciwszy towarzysza, był bardzo przerażony. Prawda, że nie powinniśmy tu długo bawić, ale ranę zbadać trzeba. Otwarta jest już długo, przez co brat niewątpliwie dużo krwi utracił.
— W takim razie niech Hammerdull dorzuci do ognia drzewa, ażeby płomień świecił jasno na drugą stronę, a reszta towarzyszy niech pilnuje brzegu z rusznicami, gotowemi do strzału i śle natychmiast kulę, skoro tylko poruszy się jaka gałąź.
Badanie rany dało wynik po części korzystny, po części ujemny. Korzystny o tyle, że kość udowa nie była naruszona, a ujemny dlatego, że rana mogła materyzować. Kula doszła przez mięso aż do kości, a Winnetou wydobył ją nożem. Była z jednej strony spłaszczona i wyrwała powstałą przez to krawędzią ranę nierówną i poszarpała ciało. Groziły mi wskutek tego gorączka, silne bóle i konieczność powolnego leczenia, kiedy każde spóźnienie drogi było niebezpieczne.
Na szczęście miałem w torbie u siodła kilka czystych chustek, z których Winnetou zrobił mi tymczasowy opatrunek.
— Dobrze to — rzekł teraz Apacz, — że mój brat nauczył się znosić cierpienia na wzór czerwonych wojowników. Jeśli nie uda nam się wkrótce nazbierać czitutliszi[1] w dostatecznej ilości, to nastąpi ostre zapalenie. Jeśli jednak znajdziemy, a przedtem denczutataj[2], to spodziewam się, że mając tak silną naturę i zdrową krew, nie ucierpisz zbytnio z powodu zranienia. Na koniu zapewne będziesz mógł teraz jechać?
— Oczywiście!
— To dla bezpieczeństwa opuścimy to miejsce i poszukamy innego. Ale uważaj, żeby rana nie krwawiła!
Ruszyliśmy zatem w dół rzeczki, a po upływie godziny zsiedliśmy z koni i roznieciliśmy znowu ognisko. Czerwoni nasi towarzysze udali się na poszukiwanie ziół dla postrzelonego przyjaciela i brata, Shatterhanda. Świecili sobie przytem smolnemi gałęziami, które na szczęście znaleźli bez trudności.
Dick Hammerdull usiadł przy mnie, zwrócił dobre oczy swoje na mnie, wreszcie z nadmiaru czułości pogłaskał mię po twarzy i mruknął:
— To dyabelski wynalazek te strzelby, zwłaszcza gdy kule trafiają. Czy cierpicie bardzo, mr. Shatterhand?
— Teraz wcale nie — odrzekłem.
— Miejmy nadzieję, że na tem się skończy.
— Tego nie można niestety być pewnym. Każde uszkodzenie musi wyboleć.
— To przykra rzecz! A jednak chętnie wziąłbym wasz ból na siebie. Nietylko ja tak myślę. Nie prawdaż, ty stary szopie, Holbersie?
— Hm! — odrzekł długi. — Wolałbym, żeby mnie kula była dosięgła!
— Czemuż nie usiadłeś tam, gdzie ten drab strzelił? Teraz nie trudno się poświęcać!
— Czy ja jestem wszechwiedzącym, ty spasły grubjaninie?
— Nie podejrzewam ciebie o to, ale skoro ja mówię, że chciałbym cierpieć za Old Shatterhanda, to ty nie musisz żądać tego zaraz dla siebie!
— Wszak pytałeś mnie o to, a ja nie mniej lubię Old Shatterhanda niż ty!
— Czy ja go więcej lubię, czy ty, to wszystko jedno, jeśli go tylko obaj lubimy. Zrozumiano? Gdy złowię tego draba, który tak nieostrożnie strzelił, że głupia kula odskoczyła, to niech trzyma w kupie swoich dwanaście kości!
— Dwieście czterdzieści pięć, kochany Dicku! — poprawiłem go.
— Czemu aż tyle?
— Bo ich tyle człowiek ma.
— Temci lepiej, bo dłużej będzie je zbierał! Dwieście czterdzieści pięć kości! Nie policzyłem jeszcze wprawdzie swoich, ale żebym pod skórą miał ich tyle, tego nigdy nie przypuszczałem!
— Kość a kość to różnica. Są w człowieku małe kostki uszne i kostki Sezama...
— Kostki Sezama? Pozwolę się na miejscu obić, oblać smołą i oskubać, jeśli widziałem kiedy kości sezamowe! Holbersie, ty masz silniejsze kości ode mnie, ale czy znasz swoje kostki sezamowe?
Never mind! Czy sądzisz, że już kiedy wywracałem swoją skórę, jak rękawiczkę, ażeby policzyć sezamy, które są we mnie? Wystarczy, że je mam. Widzieć i liczyć ich nie potrzebuję.
— Ale ten, który strzelił, musi swoje policzyć, gdy go pochwycę! Chciałbym wiedzieć, kto to był!
— Prawdopodobnie sam Toby Spencer.
— Ładny strzelec!
— Dawniej niezawodnie lepiej strzelał, ale u pani Thick posłałem mu kulę z rewolweru w dłoń, na moje szczęście, albowiem gdyby nie to, byłbym już teraz nie żył. Mierzył on dobrze, ale drżącą ręką pociągnął za cyngiel. Strzał Winnetou był zupełnie inny. Dany z kolana, w ciemności, a jednak trafił w samo czoło. Trampi otworzą jutro oczy szeroko, gdy na tamtem miejscu zobaczą trupa!
Well! Pomyślą sobie, że tam znajduje się bonanca. Będzie im się zdawało, że zastrzeliliśmy tego draba dlatego, że odkrył placer.
— Być może, iż tak pomyślą. Właśnie urządzona przez was sprawa z bonancą spowodowała moje zranienie.
— Jak to?
— Hałas, jakiego narobiliście, kopiąc jamę, ściągnął tych ludzi.
— Hm! Nie mogę temu zaprzeczyć. Czynicie mi więc wyrzuty?
— Nie. Co się stało, to się już nie odmieni. Ale oto nadchodzą wodzowie!
— Niech się brat Shatterhand cieszy! — rzekł z radością Winnetou. — Znaleźliśmy dużo czitutliszi i trochę denczutataj. Zniesiesz łatwiej uszkodzenie, choć nie bez bólu.
Choć nie bardzo spodziewałem się zupełnej ulgi, jednak uradowały mię jego słowa. Przy obecnym opatrunku nie było można przewidzieć skutków. Byłbym może musiał wyrzec się dalszej jazdy, gdyby nie zaszło było coś gorszego. Znając nadzwyczajną silę leczniczą ziół Winnetou, byłem już pewien, że rana zagoi się prędko i łatwo.
Zdjęto mi opatrunek, wymyto ranę, poczem Winnetou sporządził z miękkiego liścia rodzaj korka, który umoczył w gryzącym soku denczutataj. Roślina ta, podobnie jak nasze cheledonium, należy do pieprzowatych, lecz różni się tem, że niema czerwono-żółtego mlecznego soku, lecz biały i bardziej płynny. Gdy ten korek wkręcano mi w ranę, zdawało mi się, że wkładają tam rozżarzone żelazo. Zwykle zagryzam tylko usta z bólu, ale teraz musiałem się wysilić, ażeby nie stracić obojętnej miny. Winnetou spojrzał na mnie i potrząsając głową, rzekł:
— Wiem, że Old Shatterhand cierpi teraz męki gorsze, niż gdyby był przywiązany do pala. Skoro jednak znosi ten ból tak łatwo, to przy palu śmiałby się chyba głośno. Howgh!
Bolesne zabiegi powtórzyły się jeszcze dwa razy, lecz ból za każdym razem był mniej dojmujący. Potem zakropił Apacz ranę przeźroczystym jak woda sokiem czututliszi, obłożył ranę tem zielem i przewiązał mocno. Ziele to jest z rodziny plantaginei. Tych cudownych roślin nie widziałem ani w Europie, ani nawet na wschodzie Ameryki północnej. Apacze nazywają je także szis-intej-tsi, czyli „rośliny indyańskie“ i twierdzą, że darował je wielki Duch czerwonym synom, gdyż one cofnęły się razem z nim ze wschodu na zachód i z nim wyginą. Nawet Winnetou, wolny od zabobonów, powiedział raz do mnie całkiem poważnie:
— Kiedy umrze ostatni Indyanin, zwiędnie także ostatni liść szis-intej-tsi i nie zazieleni się już nigdy. Dopiero w drugiem życiu zakwitnie znów z czerwonym narodem.
Ci biali, których widział Winnetou, mogli powrócić i szpiegować nas, dlatego zarządziliśmy środki ostrożności, wyznaczając porządek czuwania, od którego mnie jako rannego zwolniono. Choć chory, spałem aż do rana, a zbudziło mię uczucie szarpania w nodze i uczucie suchości. Winnetou zajął się znów swoimi obowiązkami chirurga, zalawszy ranę już tylko drugim sokiem. Po śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Przedewszystkiem należało zbadać, kim byli owi biali. Przeprawiwszy się przez Creek, podążyliśmy dalej powoli, ażebym ja się nie zmęczył, Apacz zaś pocwałował naprzód, żeby odszukać trop białych. Niebawem powrócił do nas i zaprowadził nas na ten ślad, który biegł preryą w naszym kierunku, czego zresztą spodziewaliśmy się, wiedząc, że Toby Spencer zmierzał także do parku Sto Louis. Oczywiście trzymaliśmy się dalej tego tropu.
Prerya była niewielka, nadto równiny, które są często tak nudne, choć czynią wrażenie oceanu, kończyły się nareszcie. Znalazłszy się w pobliżu przedgórzy, musieliśmy teraz wyrzec się jazdy w prostym kierunku. Na szczęście znaliśmy dobrze drogi i wąwozy, które mieliśmy odszukać. Chodziło o to, żeby dotrzeć do t. zw. kontynentalnego szlaku, czyli drogi, wówczas zapomnianej, a uczęszczanej dawniej silnie przez westmanów i wijącej się w niezliczonych skrętach między górami.
Ponieważ minęliśmy grunt trawiasty, przeto trudniej było odczytywać ślady, które nieraz na czas dłuższy zupełnie znikały, by tak samo nagle nanowo się pokazać. Z tego wywnioskowaliśmy, że jadący przed nami zdążali także do szlaku kontynentalnego.
Należy jeszcze wspomnieć, że ilekroć przejeżdżaliśmy obok źródeł lub rzek, zsiadałem z konia, ażeby ranę ochłodzić. Nie traciłem jednak przytem wiele czasu dzięki pewnemu pomysłowi. Oto związawszy sobie rzemieniem pod kolanem but tak mocno, że dolna jego część była dokładnie zamknięta, napełniałem górną część cholewy wodą, która wystarczała zwykle, dopóki nie było świeżej. Czasem wcale nie zsiadałem, tylko prosiłem towarzyszy, żeby mi nabrali wody.
Nikt nie uwierzy, jakie wrażenie sprawiają Rocky-Mountains, kiedy się przez długi czas dzień za dniem pędziło ku widnokręgowi dalekich, nieskończonych napozór, równin. Na sawannie ucieka widnokrąg ciągle w dal, w nieskończoność, znużone oko z tęsknotą szuka stałego oparcia, lecz go nigdzie nie znajduje. Człowiek czuje się źdźbłem w tem bezgranicznem morzu trawy i staje się Ahasverem, wołającym o spoczynek bez nadziei, że życzenie jego się spełni. Wreszcie po dniach tęsknoty i niezaspokojonych pragnień wynurzają się szare zasłony, za któremi oko piętrzy sobie góry ku niebu. Te zasłony wierne są, dotrzymują słowa, a nie cofają się przed podróżnym, przeciwnie wyglądają, jakby nań czekały, a nawet naprzeciw wychodziły. Im bardziej zbliża się do nich człowiek, tem przeźroczystsze stają się te zasłony, podnoszą się zwolna coraz wyżej, wreszcie odkrywają wspaniałości, piękniejsze od tych, które obiecywały. Oko zdobywa teraz oparcie, a życie barwy i kształty. Jeśli sawanna podobna była do tafli bez początku i końca, na której czytać było można wzniosły napis runiczny: „Ja pan, jestem alfą i omegą“, to teraz biją z ziemi hymny, brzmiąc radośnie: „Niebiosa głoszą cześć Boga, a góry pokazują dzieło rąk jego. Dzień opowiada to dniowi, a noc nocy obwieszcza!“ Temu hymnowi skał wtóruje dusza człowieka, ręce składają się same, a usta otwierają się do modlitwy: „Panie, jak wielkie i liczne są dzieła twoje! Urządziła je twoja mądrość, a ziemia pełna jest twej miłości i dobroci!“
Zupełnie tak samo ja odczuwałem, ilekroć z równin wjeżdżałem w te góry. Tysiące ludzi pięło się na nie, by z bronią w ręku bezlitośnie mordować boskie stworzenia; tysiące wdzierają się teraz jeszcze, olśnieni zwodniczym blaskiem złota i srebra i narażają dane im przez Boga życie dla zgubnej mamony. Czy dużo było między nimi takich, którzy, znając słowa biblii: „wznoszę oczy moje na góry, na których mieszka me zbawienie i pomoc“, myśleli przytem o prawdziwem zbawieniu i o prawdziwym pomocniku?
Jechałem zdala za towarzyszami, żeby mi rozmową swoją nie przeszkadzali w rozmyślaniu. Światło z gór podnosiło błogi nastrój mej duszy, Góry Skaliste bowiem barwniejsze są i więcej mają światła, niż wszystkie inne na ziemi. Nie jest to majestatycznie dumna masa Alp, ani epicka Pirenejów, ani też nieprzystępna, przygniatająca Himalajów, lecz wyniosłość, która z poważną godnością, łagodnie, uśmiechnięta na nas spogląda. Grecy starożytni wyznaczyli bogom swoim Olimp na mieszkanie, a Indyanin wierzy, że w Górach Skalistych mieszka jego dobry, wielki Manitou.
Nie jechaliśmy dziś wśród samych gór, lecz dopiero u ich podnóży, a jednak jakaż wspaniałość roztaczała się dokoła nas! Za każdym załomem podnosiła się nowa zasłona i nowy ukazywał się obraz. Wysoki las wyciągał ku nam ręce, jakby chciał wołać: „Witajcie! Mój dom to świątynia, nie zbudowana ręką ludzką“. Wody górskie to nie leniwe rzeki sawanny. Przeźroczne i jasne, doganiały nas w podskokach i pluskały, jakby nas ostrzegały: „Jak w górze szukasz mojego źródła, tak szukaj zawsze przyczyny wszelkiego bytu!“ Wichry, które nam w twarz wiały, szemrały do nas: „Nie wiesz, skąd przybywamy i dokąd dążymy. Kieruje nami Pan wszechrzeczy. Taksamo jest z życiem człowieka. Nie znasz jego początku, ani przebiegu. Zna je tylko pan, który nim władnie!“
Prawda, kochany czytelniku, że wydaję ci się zbyt pobożnym? Jeśli tak sądzisz, to się mylisz. Zbyt pobożnym nie jestem. Prawdziwa pobożność nie zna nadmiaru; nie da się zmierzyć. Jestem zawsze wesół i swobodny i wiem, czemu zawdzięczam tę pogodę ducha. Nie bierz mi tego za złe, że myśli i uczucia, które przepełniały mą duszę na Dzikim Zachodzie, spisuję tu w ojczyźnie, ujarzmionej cywilizacyą. Co tam przeżyłem i zdziałałem, to były wyniki moich myśli i uczuć, a skoro opowiadam ci skutki, nie mogę zataić przyczyn. Zresztą czytelnik ma prawo zajrzeć do serca autorowi, a ten powinien je trzymać dlań zawsze otworem. Jeśli książka ma osiągnąć swój cel, musi mieć duszę, a to duszę autora. Jeśli z niej nie bije szczerość pisarza, to wolę jej nie czytać.
Było już popołudniu, kiedy nieopodal lasu dojechaliśmy do szlaku kontynentalnego. Znaliśmy miejsce, które obraliśmy za cel podróży, w przekonaniu więc, że nie zbłądzimy, skręciliśmy na tę drogę. Niebawem znaleźliśmy się w lesie, pełnym wysokich, wspaniałych jodeł, gdzie spotkaliśmy jeźdźca, w lekkiem, płóciennem ubraniu i sombrerze, który to rodzaj kapeluszy powszechnie noszą w Colorado.
Był to młodzieniec, lat może dwudziestu, uzbrojony tylko w nóż, który mu tkwił za pasem. Ujrzawszy nas, zatrzymał konia, mierząc nas bystrym wzrokiem. Zanim dojechaliśmy doń, pozdrowił nas pierwszy:
Good day, gents! Czy wolno zapytać, dokąd zdążacie?
— W górę — odpowiedziałem.
— Jak daleko?
— Dopóki się nie ściemni i dopóki nie znajdziemy dobrego miejsca na obóz.
— Widzę między wami białych i czerwonych. Jak się nazywacie?
— Dlaczego o to pytacie?
— Bo szukam pomocy, a spodziewam się jej tylko od gentlemanów.
— W takim razie dobrze trafiliście. Ja jestem Old Shatterhand, a...
— Old Shatterhand! — przerwał mi pospiesznie. — Ja myślałem, że już nie żyjecie.
— Kto wam to powiedział?
— Ten, który was wczoraj wieczorem zastrzelił.
— Gdzież on jest?
— U nas.
— To znaczy?
— Zaraz się dowiecie, sir. Jeśli jesteście tym, do którego owi ludzie strzelali, to mogę wam zaufać. Mój ojciec jest kowalem. Wybraliśmy się tu niedawno, bo teraz można na tej drodze dobrze zarabiać. W górach odkryto nowe obfite pokłady złota i codziennie przechodzi mnóstwo ludzi, którzy potrzebują kowala. Dotąd powodziło nam się wcale dobrze. Jesteśmy zadowoleni ze swego losu, jedno tylko nas martwi, że czasem zatrzymują się u nas ludzie, którzy tylko w bardzo małej mierze zasługują na nazwę gentlemanów. Jeszcze gorsi są ci, którzy dziś przed czterema godzinami do nas przyjechali. Zażądali wykonania pewnych robót, a teraz nie chcą zapłacić. Siostrą moja musiała się przed nimi ukryć z powodów, których można łatwo się domyśleć. Ojca nam zamknęli, a mnie kazali wydać wszystko, co tylko było w domu do jedzenia i picia. Mięsem, mąką i chlebem rzucają po ziemi, a flaszkami w powietrze, zanim je wypróżnią. Udało mi się jakoś umknąć, postanowiłem bowiem pójść po brata, który łowi ryby w dolinie!
— Czy wiecie, jak się nazywają wasi goście?
— Jeden Spencer, a drugi „generał“.
Well! Szczęście wasze, żeście na nas trafili. Nie potrzebujecie sprowadzać brata. My wam pomożemy. Chodźcie z nami!
Zawrócił i pojechał dalej z nami. Wkrótce skończył się las po prawej stronie drogi, a po lewej ciągnął się nie o wiele dalej, zataczając łuk. Zatrzymaliśmy się pod ostatniemi drzewami, gdyż w odległości pół strzału stał przy drodze dom, w którym zaraz rozpoznaliśmy kuźnię. Do niej przytykało ogrodzenie, w którem znajdowały się konie.
Zewnątrz domu nie zauważyłem nikogo. Widocznie opryszki byli jeszcze w izbie.
— Najlepiej będzie ich zaskoczyć — rzekłem do Winnetou i towarzyszy. — Popędzimy cwałem do domu, zeskoczymy z koni, wpadniemy do wnętrza, chwycimy ich strzelby i rozkażemy: hands up! Mr. Treskow zostanie przed drzwiami przy koniach!
Zarządziłem to dlatego, że on nie był westmanem i mógł przy hands up! popełnić błąd. Zarazem chodziło o to, żeby pilnował koni. Towarzysze puścili się naprzód, a gdy ja chory wstąpiłem do domu i z pierwszej izby popatrzyłem przez otwarte drzwi do drugiej, stali już opryszkowie z rękami podniesionemi w górę. Winnetou komenderował właśnie:
— Kto rękę spuści, dostanie kulą w łeb! Niech Szako Matto poodbiera im strzelby!
Gdy to wykonano, zawołał znowu Apacz:.
— Hammerdull powyjmuje im inną broń z za pasa!
Gdy ten rozkaz spełniono, rzekł:
— Usiądźcie wzdłuż ściany jeden obok drugiego! Ręce możecie spuścić, ale kto wstanie, temu wpakuję kulę!
W tej chwili ja rozsunąłem Apanaczkę i Holbersa, stojących przedemną i wystąpiłem na środek. Na ten widok zabrzmiał okrzyk przerażenia:
— Do kroćset! Old Shatterhand!
Był to Spencer. U pani Thick nie znał mnie, wczoraj jednak, gdy strzelał do mnie, powiedział towarzyszom moje nazwisko, a teraz znów je wymienił. Skąd to pochodziło? Ale to pytanie było narazie rzeczą uboczną, główną był on sam.
— Umarli wstają! — powiedziałem doń surowo. — Mierzyliście źle!
— Ja? — zapytał.
— Nie wypierajcie się napróżno, bo nic wam to nie pomoże! Czy przypominacie sobie słowa, któremi pożegnaliście mnie w Jefferson-City?
— Już... nie... wiem — wyjąkał.
— To ja pomogę waszej pamięci. Zagroziliście mi właściwie, mówiąc: „Zobaczymy się jeszcze, ale wtedy ty podniesiesz ręce do góry, psie jeden!“ Dziś widzimy się znowu, a kto podniósł ręce, wy, czy ja?
Patrzył przed siebie w milczeniu, z twarzą podobną do pyska buldoga, który dostał baty.
— Dziś — podjąłem rozmowę nanowo — oczywiście inaczej się policzymy, aniżeli wówczas, kiedy to mieliście wyrównać tylko wypitkę i szklankę zbitą. Zraniliście mnie, a to płaci się krwią!
On zaś odparł:
— Nie strzelałem do was!
Na to wydobyłem rewolwer, wymierzyłem doń i rzekłem:
— Przyznajcie się! Jeśli raz jeszcze skłamiecie, wystrzelę! Wyście to byli?
— Nie... tak... nie... tak, tak, tak! — krzyczał tem bojaźliwiej, im bardziej zbliżałem mu rewolwer do głowy.
— Wasze podstępne zachowanie się przepłacił wasz towarzysz życiem. Czem wynagrodzicie mi ranę, którą wam zawdzięczam?
— Wyrównaliśmy tylko swoje rachunki! — odparł zuchwale.
— Jakto?
— Wy kulą strzaskaliście mi dłoń!
Na dowód podniósł zawiniętą prawą rękę.
— Kto temu winien?
— Wy! Któż inny?
— Wy chcieliście do mnie strzelić, a ja was uprzedziłem w obronie własnego życia. Mogłem was wtedy nawet zastrzelić, zamiast tylko zranić. Co was zmusiło wczoraj do strzału?
Milczał.
— Gdzie jest generał?
Douglasa w izbie nie było, dlatego spytałem o niego.
— Nie wiem — odparł.
— Wiecie to z pewnością!
— Nie wyjawił nam, gdzie wychodzi!
— Wyszedł?
— Tak.
— Kiedy?
— Na krótko przed waszem zjawieniem się.
— Wy wiecie, dokąd poszedł! Ponieważ się wypieracie, przeto załatwię się z wami krótko. Poprostu zastrzelę was!
Zobaczył znów mój rewolwer przed swoją twarzą. Tacy ordynarni, a gwałtowni ludzie zwykle nie odznaczają się prawdziwą odwagą. Mógł on sobie pomyśleć, że nie strzeliłbym, choćby się wypierał dalej, lecz tchórzostwo wydusiło zeń przyznanie:
— Chciał ścigać syna kowala.
— Dlaczego?
— Bo sądził, że on ludzi sprowadzi.
— W takim razie nie oddalił się na krótko przed nami?
— Nie.
— A kiedy?
— Zaraz po ucieczce tego młodziana.
— Pieszo?
— Konno, ponieważ młodzieniec także nie poszedł pieszo.
— W którym kierunku?
— Na to nie uważaliśmy.
Well! Sprawa wyjaśni się wkrótce.
Wyszedłem, by pouczyć Treskowa jak ma postąpić w razie zjawienia się generała. Obok stał syn kowala, który nie wrócił do izby z ostrożności. Z lewej strony nadeszła dziewczyna.
— Kto to? — spytałem młodzieńca, wskazując na nią.
— Moja siostra — odpowiedział.
— Która ukryła się była przed opryszkami?
— Tak.
— Muszę ją o niektóre rzeczy zapytać.
Gdy zbliżyła się do nas, pocieszył ją brat, że nie potrzebuje już niczego się obawiać, ponieważ my z nimi jesteśmy.
— Gdzie siedzieliście, miss? — spytałem ją.
— W lesie — odpowiedziała.
— Przez cały czas?
— Nie.
— A gdzież?
— Widząc brata odjeżdżającego, chciałam pobiec za nim. Wtem wyszedł z domu człowiek, którego towarzysze jego nazywali „generałem“, wziął z ogrodzenia swego konia i podjechał ku mnie. Ja zaczęłam uciekać, lecz on dopędził mnie, gdy dobiegałam do lasu.
— A potem? — zapytałem znowu, gdy zamilkła na chwilę.
— Potem przybyli jeźdźcy do naszego domu.
— Myśmy to byli. Czy „generał“ nas zobaczył?
— Tak. Przestraszył się widocznie bardzo, bo zaklął okropnie.
— Czyby nas poznał?
— Zdaje się. Wspominał coś o niejakim Old Shatterhandzie i Winnetou.
— To rzeczywiście nas poznał. Szkoda, że tak się stało! A co potem uczynił?
— Odjechał.
— I nic już więcej nie powiedział?
— Dał mi jeszcze polecenie.
— Do kogo?
— Do Old Shatterhanda.
— To znaczy do mnie. Jakież to polecenie?
— To właściwie... obraziłoby was pewnie, sir.
— Bądźcie o to spokojni i powtórzcie mi dokładnie każde słowo!
— Nazwał was największym łotrem na świecie i oświadczył, że nie miałby nic przeciw temu, gdybyście jego towarzyszy powywieszali, lub w inny sposób zabili, że jednak z wami jeszcze sam się policzy.
— To wszystko?
— Wszystko. Przez to, że was nazwał łotrem, napędził mi strachu przed wami. Gdybym była nie widziała, że brat stał przed drzwiami długo i spokojnie, z czego wnioskowałam, że mi nic nie grozi, byłabym jeszcze nie przyszła.
— Nie bójcie się niczego! Nic wam się nie stanie.
Wróciłem do izby, a syn kowala poszedł za mną.
— Czy wiecie już, gdzie generał? — zawołał do mnie Spencer.
— Uciekł — odparłem mu.
— Ach! Naprawdę? — rzekł wesoło.
— Tak. Ja nie ukrywam prawdy, jak wy, lecz mówię ją odrazu.
— Dzięki Bogu! Wobec tego nie wpadnie już wam w ręce.
— Dziś nie, ale później tem pewniej. Za to wy nam nie umkniecie!
Pshaw! Wypuścicie nas prędko na wolność!
— Dlaczego?
— Ze strachu przed nim.
— Przed tchórzem, który drapnął, gdy tylko nas zobaczył?
— On zemściłby się za nas.
— Nie łudźcie się! On zadowolony, że was się pozbył!
— To kłamstwo!
Pshaw! Zawiadomił mię przez córkę kowala, że nie dba o to, jeśli was powywieszam, albo w inny sposób pozabijam.
— Nie wierzę!
— Co wy o tem sądzicie, to mi obojętne. Teraz przystępuję do innej sprawy. Gdzie gospodarz tego domu?
— W piwnicy — odpowiedział syn, wskazując drewniane drzwi, umieszczone w podłodze.
— Tam go zamknięto?
— Tak.
— Przemocą?
— Pokonali go i wrzucili na dół.
— Wypuśćcie go!
Nie było klucza. Spencer wypierał się z początku, że go schował, ale ze strachu przed rewolwerem wydał wkońcu.
Gdy otworzono drzwi do piwnicy, wyszedł z niej kowal, postać długa i koścista. Niewątpliwie opryszkowi niemało się nabiedzili, zanim wtrącili go do tego wiezienia. Ślady walki były widoczne u niego, bo twarz miał pobitą, podrapaną i okrwawioną. Rzuciwszy okiem dokoła i domyśliwszy się, że ja kieruję wszystkiem, zwrócił się do mnie:
— Kto wypuścił mnie z piwnicy?
— My — odpowiedziałem.
— Jak się nazywacie?
— Ja Old Shatterhand.
— Słynny westman?
— Tak.
— A ci czerwoni? Czy można im zaufać?
— Sławni wodzowie swoich plemion, przyzwyczajeni do obrony uciśnionych.
Well! Przybyliście panowie w sam czas! Czy to nie okropne, żeby czerwoni musieli bronić uczciwego człowieka przed białymi łotrami? Nie wyobrażacie sobie, co to za nędzne zbóje!
— Znamy ich dobrze!
— Co?
— My także mamy z nimi rachunki.
— Czy wielkie?
— Dość. Ten drab z pyskiem buldoga strzelił wczoraj do mnie, żeby mnie zabić.
— Dzięki Bogu!
— Jakto? Dziękujecie Bogu za to, że ten opryszek wykonał na mnie zamach? Darujcie, ale to niezbyt uprzejme z waszej strony!
— Wcale nie! Dziękuję Bogu podwójnie, po pierwsze za to, żeście nie zginęli, albowiem mogliście przybyć tu i mnie uwolnić, a powtóre za to, że do was strzelono, bo teraz macie prawo krótko się załatwić ze skrytobójcą, choć was nie trafił.
— Trafił właśnie!
— Ale po was tego nie widać!
— Kula ugodziła mię w udo, powodując ciężką ranę w nodze. Widzicie tu krew?
— Dzięki Bogu!
— Znowu dziękujecie?
— Po raz trzeci!
— Za co?
— Że jesteście ranni.
— Teraz jesteście rzeczywiście bardzo mili!
— To zależy od zapatrywania! Jeśli istotnie was trafił, przypłaci to gardłem, a mnie to niezmiernie cieszy!
— A co mnie z tego?
— Świadomość, że na świecie będzie o jednego łotra mniej.
— Czy to złagodzi mój ból i czy wyleczy ranę?
— Chcecie może puścić go wolno?
— Ani mi się śni!
— Powiedzcie więc, co z nim zrobicie?
— Złożymy sąd preryowy, który rozstrzygnie sprawę.
— To słusznie! Czy mnie przyjmiecie do sądu?
— Wy musicie doń należeć. Wszak wam także krzywdę wyrządzili.
— Niemałą! Jeśli będę mógł, to wbiję ostatni gwóźdź do ich trumny. Kiedy zwołacie sąd?
— Jak najrychlej!
— Najlepiej zaraz!
— Zgoda!
— Gzie?
— Przed domem. Sąd preryowy powinien ile możności odbywać się pod gołem niebem.
— To nam draby uciekną!
— Niech spróbują! Zresztą możemy ich skrępować.
Well! To mi się podoba. Mam dość rzemieni i sznurów.
— Czy przynieść je? — spytał syn skwapliwie.
— Tak. Wiszą na dworze.
Na to zabrał głos Toby Spencer:
— Nie udawajcie, że urządzicie nad nami rozprawę i wydacie wyrok na nas! Wy tego nie potraficie. My nie pozwolimy, żeby nas związano!
Na to przystąpił doń kowal, podsunął mu kościstą pięść pod sam nos i zagroził:
— Milcz kanalio! Jeśli będziesz się nadymał, to przed sądem jeszcze potańczę ja z tobą. Zrozumiałeś?
Gdy syn przyniósł rzemienie i sznury, wydałem rozkaz:
— Krępujcie ich po kolei! Kto spróbuje się bronić, dostanie baty!
— Ślicznie! — cieszył się kowal. — Mam na dworze kilka zgrabnych kijów. Syn zaraz je przyniesie!
Syn wyszedł i wrócił z kijami.
To poskutkowało. Pojmani klęli wprawdzie, na czem świat stoi, lecz nie stawiali czynnego oporu. Wkrótce też leżeli na ziemi powiązani. Nakazawszy synowi kowala, żeby ich surowo pilnował, wyszliśmy na dwór. Miałem zamiar zabrać tam także opryszków, lecz zaniechałem tego, bo byłoby to zbyt kłopotliwe.
Teraz wystąpiły znów dawne przeciwieństwa w ocenianiu winy zbrodniarzy. Ja sam, jako zraniony, nie miałem zamiaru powodować się bardzo litością, wszyscy jednak, z wyjątkiem Winnetou, domagali się śmierci przynajmniej Toby Spencera, lecz ja nie mogłem i nie chciałem na to się zgodzić. Nastąpiła długa, ożywiona narada, wkońcu zerwał się kowal i zawołał:
— Ja widzę, że nie skończymy sądu i do jutra. Do tych ludzi mam prawo ja przedewszystkiem, bo do mnie wtargnęli jak dzicy, spustoszyli wszystko, a mnie zranili. Patrzcie na moją twarz pokrwawioną! Wy, mr. Shatterhand, jesteście mi zbyt łagodni. Przyznałbym wam ostatecznie słuszność, ale wzamian spodziewam się, że wy przyjmiecie moje wnioski.
— Co wy radzicie? — spytałem.
— Najpierw, że ja z ich własności wynagrodzę sobie wszystko, co oni mi zniszczyli. Czy zgadzacie się, sir?
— To rozumie się samo przez się, że należy wam się odszkodowanie.
Well! Teraz kolej na Spencera, który najwięcej zawinił. Wy nie chcecie pozwolić, żeby go zabić, ponieważ nie zamordował was, tylko zranił. Uważam to za słabość z waszej strony, bo na Dzikim Zachodzie nie oszczędza się morderców, bez względu na to, czy zamach się uda, czy nie. Mimoto możemy okazać mu łaskę. Zasłużył wprawdzie na śmierć, niech jednak nie będzie wprost zabity, lecz skorzysta z możności obrony.
— Jak sobie to wyobrażacie?
— Niech walczy o swoje życie!
— Z kim?
— Ze mną.
— Na to nie możemy przystać.
— Dlaczego?
— Bo to człowiek olbrzymiej siły.
Pshaw! Ja także nie dziecko! Wpakowali mię oni wprawdzie do piwnicy, ale napadli na mnie znienacka i w sześć osób.
— Macie silne kości, ale walka jest mimoto nierówna.
— O ile?
— To łotr, którego nie byłoby szkoda, a wy jesteście człowiekiem honoru, ojcem dzieci. Wam nie wolno wystawiać życia na szwank dla takiego draba.
— Nie uczynię też tego. Nierówność, o której mówicie, złagodzi się przez broń, której użyjemy do walki.
— Jakaż to będzie broń?
— Młoty kowalskie.
Młoty kowalskie! Co za myśl! Miała to więc być walka Cyklopów!
Przyznaję otwarcie, że walka ta mnie, westmanowi, wydała się bardzo zajmującą, ale jako człowiek sądziłem, że należy ją potępić. Chwiejność w mojem zapatrywaniu nie doszła jednak do jakiegoś pewnego rozstrzygnięcia, gdyż towarzyszom moim podobał się wniosek kowala. Tego rodzaju pojedynku nie wolno było odrzucić wedle zwyczajów sawanny, zwłaszcza że widok byłby wspaniały, gdyby grubokościsty kowal i Toby Spencer, siłacz poprostu, ruszyli na siebie z młotami w ręku! Wszystkim uśmiechała się nadzieja niezwykłego widowiska, a Hammerdull zawołał:
— Cudowna, wspaniała myśl! Jakich to czaszek potrzeba, żeby wytrzymały takie ciosy! Ja głosuję za tem! A ty, stary szopie, Holbersie?
— Hm! Jeśli sądzisz, że takie kucie pociągnie za sobą piękniejsze skutki, aniżeli, gdyby się przeciwnicy wytrzepali w rękawiczkach, to przyznaję ci słuszność, kochany Dicku — odrzekł długi.
Reszta zgodziła się także, nawet wódz Apaczów. Wobec tego i ja nie mogłem dłużej się opierać.
Osobliwy ten pojedynek może odbyć się tylko na wolnem powietrzu, musiano więc opryszków wyprowadzić. Dowiedziawszy się, co postanowiono, nie chcieli początkowo w to wierzyć, ale wyzbyli się swych wątpliwości bardzo prędko. Spencer sprzeciwiał się stanowczo, oświadczając, że pod żadnym warunkiem nie będzie walczył. Na to rzekł kowal:
— Czy chcesz walczyć, czy nie, to mnie nic nie obchodzi. Skoro dadzą znak, ja uderzę, a ty jeśli się nie obronisz, będziesz trupem. Z takim łotrem trzeba się załatwić na krótkiej drodze!
— Ależ to czyste morderstwo!
— A to było co innego, kiedy wczoraj strzeliłeś do Old Shatterhanda?
— A wam co do tego?
— Ja walczę właśnie zamiast tego gentlemana.
— Czemu on sam tego się nie podejmie?
— Bo chce ciebie oszczędzić, na co ty nie zasługujesz. Gdyby on przystąpił do pojedynku z tobą, śmierć twoja byłaby pewna. Ze mną możesz jeszcze spodziewać się zwycięstwa.
Rowdy zmierzył postać kowala badawczem spojrzeniem, poczem rzekł:
— A co stanie się ze mną, jeśli was zabiję?
— Nic. Zwycięzca będzie wolny.
— I będzie mógł pójść, dokąd zechce?
— Pójść, ale nie pojechać.
— Czemuż to?
— Ponieważ wszystko, co macie, należy odtąd do mnie.
— Jakiem prawem?
— Jako odszkodowanie za moją własność, którą mi zniszczyliście.
— Czy konie także?
— Oczywiście.
— To kradzież, to oszustwo! To prosta grabież!
Pshaw! Szkody, wyrządzone przez was, muszą być zapłacone. Pieniędzy zapewne nie macie, bo chełpiliście się kilkakrotnie, że wyjedliście mi wszystkie zapasy, a nie będziecie mogli zapłacić. Wobec tego muszę zabrać się do waszych rzeczy.
— Ależ one przedstawiają daleko większą wartość, aniżeli to, co wam się należy!
— Tego ja tak dokładnie nie biorę. Wy także nie krępowaliście się względami na to, co sprawiedliwe i słuszne. Teraz poniesiecie skutki swego postępowania.
— Czy rzeczywiście postanowiliście tak uczynić?
— Człowiecze, nie pytaj w tak głupi sposób! Nie myślimy wcale żartować z wami!
Na to zwrócił się Spencer do mnie, uważając mnie widocznie za najłagodniejszego:
— A wy gotowi jesteście dopuścić do tak strasznej niesprawiedliwości?
— Odwołujecie się do mnie? — spytałem w tonie zdumienia.
— Oczywiście!
— Do mnie, do którego strzeliliście wczoraj?
— Pomimoto! Grabież, która ma być na nas spełniona, nie ma nic wspólnego z tym strzałem!
— A ja z wami. Powinniście to zrozumieć! To niech was wszystkich, od pierwszego do ostatniego, dyabli porwą! Jeśli w ten sposób doprowadzicie mnie do ostateczności, to nie sądźcie, że postąpię łagodnie z tym szkieletem! Czaszka jego jest już jakby w kawałkach. Zaczynajmy!
Buldocza jego twarz poczerwieniała, a zęby zgrzytnęły głośno.
— Przyniosę młoty — rzekł kowal — a potem tak zacznę go kuć, że się rozżarzy.
Poszedł do kuchni, a ja za nim, by mu dać pewną radę.
— Miejcie się na baczności, sir! Spencer drab silny i niebezpieczny!
Pshaw! Jestem spokojny. On mi nic nie zrobi.
— Nie ufajcie sobie zanadto! Wyobrażam sobie, że zamierzacie tylko uderzać.
— A cóż innego mam robić?
— Musicie być na to przygotowani, że on nie tylko będzie uderzał, lecz także rzuci młotem.
— Przed tem ja się zastrzegę!
— On mimo to może tak zrobić, a gdyby się to raz stało, skutków nie będzie można już zmienić. Czy zawadzałoby wam to, gdyby młot przywiązać do ręki.
— Nie zawadzałoby. Czy to potrzebne?
— Chodzi o to, żeby nieuczciwy nie miał przewagi nad uczciwym przez możność rzucenia młotem. Czy zgadzacie się na to?
— Oczywiście. Byle tylko mieć dość swobody do władania trzonkiem.
— Już ja o to się postaram, bo ja młoty przywiążę. A zatem chodźcie!
Gdy wróciliśmy na miejsce, zastaliśmy Spencera już rozwiązanego. Winnetou stał przed nim z odwiedzionym rewolwerem, grożąc mu:
— Jeśli blada twarz uczyni jakikolwiek ruch w celu ucieczki, strzelę natychmiast!
Przywiązałem obu przeciwnikom młoty do rąk w ten sposób, że mogli nimi swobodnie poruszać, ale nie rzucać. Potem, dobywszy rewolweru, powtórzyłem groźbę Apacza.
Położenie było wysoce przykre i niepewne. Utworzyliśmy koło, w którem zapaśnicy stanęli blizko siebie. W rękach mieli młoty o jednakiej ciężkości i mierzyli się wzajem oczyma. Kowal był spokojny i zimny, Spencer zaś bardzo rozdrażniony.
— Nie zaczynać, zanim ja nie dam znaku! — rozkazał Winnetou. — Każdy może korzystać ze wszystkiego i używać rąk wolnych!
— To dobrze, to bardzo dobrze! — cieszył się Spencer. — Teraz mi nie ujdzie!
— Tak — zawołał jeden z jego towarzyszy. — Jeśli ci wolno chwytać także drugą ręką, to już po nim. Weź go za gardło, żeby oddech stracił!
— Zamknij dziób! — krzyknął na niego Hammerdull. — Kto cię prosił o rady? Możesz przypatrywać się spokojnie, ale nic nie gadaj!
— Oho! Mówić chyba wolno! Na cóż mam usta?
— Czy je masz, czy nie, to wszystko jedno, ale je zamknij, bo wepcham ci knebel w zęby! Zapamiętaj to sobie!
Ja oczywiście niemniej niż reszta towarzyszy ciekaw byłem wyniku walki. Toby Spencer miał większą siłę, a kowal większą wprawę we władaniu tą niezwykłą bronią, nadto okazywał więcej zimnej krwi, rowdy natomiast rozdrażniał się coraz bardziej, im dłużej to wszystko trwało.
Syn kowala stał z siostrą w naszem gronie, a w twarzach obojga nie było ani śladu obawy o ojca, co i mnie uspokoiło co do niego.
— Można zacząć! — rzekł Winnetou.
Spencer rozmachnął się odrazu do ciosu, chcąc zarazem wolną ręką chwycić kowala za gardło. Nie zastanowił się nad tem, że ruch ten musiał osłabić uderzenie. Kowal odbił cios tak, że młoty odskoczyły od siebie, a młot kowala, spadając w dół, uderzył Spencera w lewą rękę tak mocno, że rabuś aż zawył z bólu.
— Psie! — ryknął. — Jeśli mi się nie udało za pierwszym razem, to teraz cię wezmę! Zamachnął się z całej siły, skoczył naprzód i uderzył, kowal zaś ustąpił na bok, wskutek czego młot przeciął powietrze, a siła uderzenia tak pociągnęła rowdyego do ziemi, że odsłonił zgięte plecy.
— Teraz, ojcze! — zawołał syn.
Wezwanie to było zbyteczne, gdyż kowal wykonał młotem ćwierć obrotu w stronę przeciwnika i powalił go jednem uderzeniem na ziemię. Zaraz potem podniósł rękę do powtórnego ciosu, ale stanął, zwróciwszy wzrok na leżącego na ziemi wroga, który drgał kurczowo rękoma i nogami, wydając charczące jęki. Na to opuścił kowal rękę, roześmiał się krótko i wzgardliwie i rzekł:
— Otóż leży ten drab! Mógłbym mu czaszkę rozwalić, nie uczynię tego jednak, bo nie może się bronić. Wystarczy mu to, co dostał!
Istotnie Spencer miał dość. Nie był ogłuszony, ani zabity, ale wyglądał, jakby władzę w członkach utracił. Dopiero po upływie dłuższego czasu odzyskał zdolność do ruchów. Podniósł się zwolna na jednej ręce, bo druga była słaba.
— Prze... klę... — wyjąkał, nie mogąc więcej nad te dwie zgłoski przecisnąć przez zęby. Oczy krwią mu nabiegły, a w twarzy przebijał się wyraz zwierzęcej wściekłości.
— Strzaskałem mu łopatkę — rzekł zwycięzca. — Może od tego nie zginie, ale przynajmniej nie będzie mógł w przyszłości znęcać się nad spokojnymi ludźmi. Odwiążcie mi młot!
Rowdy stał już prosto, lecz chwiał się w różne strony. Zdawało się, że siły zupełnie go opuściły, a wróciła mu tylko mowa, bo zaczął tak przeklinać, że przyłożyłem mu rewolwer do głowy, mówiąc:
— Milcz, bo kulę ci w łeb wpakuję!
Spojrzał mi w twarz ze śmiechem, splunął przede mnie i pochwiał się do swych towarzyszy, gdzie obsunął się na ziemię. Hammerdull związał go bez najmniejszego oporu z jego strony.
Fiat iustitia! — rzekł Treskow. — Spotkała go zasłużona kara, chociaż nie śmierć. Co z nim teraz zrobimy? Czy należy go opatrzyć?
Spojrzał przy tem na Winnetou, który jednak odpowiedział oschle:
— Wódz Apaczów go nie dotknie!
— Odemnie także nie może spodziewać się pomocy — oświadczyłem ja.
Well! Niechaj sobie sam szuka lekarza do swego grzbietu!
Wtem dostrzegliśmy wyjeżdżających z lasu czterech ludzi, jednego młodego i trzech starszych. Na ich widok rzekł kowal:
— Oto wraca mój drugi syn, który wyszedł był na ryby. Tamci trzej to dobrzy znajomi i sąsiedzi moi, co prawda dalecy. Przybywają w samą porę, bo, odjeżdżając jutro, uwolnią mnie od gości, którzy zuchwale wprosili się dziś do mnie.
Syn miał widocznie dobry połów, gdyż rzucił przed siebie ogromną sieć, napełnioną rybami. Zarówno on, jak towarzysze jego, zdumieli się, zobaczywszy ludzi skrępowanych. Kowal opowiedział im w krótkich słowach całe zdarzenie. Sąsiedzi nie mieli zamiaru pozostać w kuźni, lecz chcieli jechać dalej przez całą noc, ażeby na rano dostać się do miasta na rozprawę sądową. Okazali oni gotowość zabrania z sobą rabusiów. Nie myśleli jednak prowadzić ich aż do miasta, lecz postanowili pozbyć się ich w drodze, zostawiając jednego po drugim w równych odstępach, żeby rozprószeni nie mogli zejść się prędko i przedsięwziąć nieprzyjacielskich kroków przeciw domowi i rodzinie kowala. Synowie jego musieli także pojechać, ażeby wrócić potem z końmi, na których miano przewieźć jeńców.
Teraz nastąpiła jeszcze jedna, bardzo ożywiona i zgiełkliwa scena. Oto wypróżniono rowdym kieszenie i przywiązano ich do koni. Dobrze się to zdarzyło, że można było ich już dzisiaj zabrać, należało bowiem spodziewać się, że śladem naszym przybędą do kuźni trampi, którzy byliby się sprzymierzyli z rowdymi, gdyby ich tu zastali.
Rzecz zrozumiała, że nie błogosławili nam rabusie, kiedy nas żegnali, zmuszeni do opuszczenia miejsca, w którem z początku tak dobrze się czuli, a potem tyle przykrości doznali. My bylibyśmy więcej zadowoleni z tego zajścia, gdyby ich właściwy dowódca nie był umknął.
Był on dla nas osobą tak ważną, że Winnetou wybrał się na poszukiwanie jego tropu. Powrócił dopiero w nocy, nabrawszy przekonania, że Douglas nie zamierzał włóczyć się w pobliżu kuźni, gdyż ślady jego prowadziły ciągle prosto. Bał on się nas zanadto, żeby miał podchodzić nas skrycie i badać, co uczynimy z jego towarzyszami. Wolał ich poświecić, ażeby tylko jak najrychlej oddalić się od nas.
Winnetou przyniósł zioła, uzbierane po drodze, czem się bardzo ucieszyłem, bo przez cały czas pobytu rowdych zważałem więcej na nich niż na siebie. Kiedy potem nastąpił spokój, odczułem ból w ranie, a w głowie ową próżnię, która u mnie poprzedza zazwyczaj gorączkę.
Opatrzono mnie nanowo, ale gorączka przyszła mimoto w nocy. To zasypiałem na krótko, to znów się budziłem, a gdy nazajutrz wspomniałem o dalszej jeździe, potrząsnął Winnetou głową i rzekł:
— Niech mój brat zbytnio sobie nie ufa! Zostaniemy tu dłużej.
— Ależ szkoda czasu!
— Gdy idzie o zdrowie Old Shatterhanda, to zawsze musi być czas! Wolimy zabawić tutaj dłużej i ziołami podleczyć trochę ranę, niż potem utknąć w górach.
Zostaliśmy więc u kowala, który rad nam był bardzo.
Synowie jego wrócili z końmi i opowiedzieli, jakto rabusie wzbraniali się zostawać w ciemności, gdy ich jednego, po drugim porzucano po drodze. Najdalej zawlekli Spencera. Ja byłbym zostawił z nim towarzysza, oni jednak nie okazali się dlań względnymi, zwłaszcza że jego zachowanie się w drodze nie mogło ich nastroić łagodnie.
Kiedy towarzysze siedzieli w izbie, zajadając smacznie ryby i dziczyznę, ja leżałem przed kuźnią w trawie, gdyż z powodu choroby nie czułem głodu, a na dworze było mi lepiej, aniżeli wśród ciasnych ścian. Konie nasze umieszczono wewnątrz wspomnianego już zagrodzenia, gdzie dostały sporo zielonej paszy. Nie można ich było dostrzec z daleka, a przynajmniej rozpoznać w nich naszych koni. Toteż gromada jeźdźców, która ukazała się teraz pod ostatniemi drzewami lasu, nie potrzebowała unikać kuźni. Byli to trampi. Cox i Old Wabble jechali na przedzie, a za nimi guślarz ze skwawą.
Ażeby im się nie pokazać, nie wstałem z ziemi, lecz poczołgałem się do kuźni i wszedłem do izby, chcąc oznajmić tam przybycie naszych nieprzyjaciół. Gdyśmy opowiedzieli kowalowi o naszem spotkaniu się z nimi, rzekł na to:
— Zostańcie tu, panowie, a ja wyjdę sam. Wyobrażam sobie, jak oni się zachowają, gdy usłyszą, kto teraz u mnie bawi.
Trampi dojechali tymczasem do domu, zawołali właściciela i zsiedli z koni. Postawa ich była tak niezgrabna, że Hammerdull zaczął się śmiać i rzekł:
— Czują jeszcze słodkie wspomnienie kijów i niewątpliwie byliby woleli znaleźć aptekę, niż kuźnię.
Old Wabble wyglądał bardzo cierpiąco. Siedział dalej na koniu pochylony naprzód bezwładnie. Gorączka trawiła go większa, aniżeli mnie ubiegłej nocy. Gdy kowal wyszedł do nich, odezwał się doń Cox:
— Słuchajcie, człowieku! Czy wczoraj przejeżdżał może tędy oddział, złożony z siedmiu jeźdźców?
— Tak odpowiedział zapytany.
— A między nimi trzej czerwoni?
— Istotnie.
— A miedzy końmi dwa bardzo czarne.
— I to prawda.
— Pewnie przypatrzyliście się im dobrze i poznaliście, czy bardzo im pilno było.
— Nie pilniej, aniżeli wam.
— Dobrze! Macie może w domu jaki środek przeciw gorączce?
— Nie. My zwykle wolni jesteśmy od gorączki.
— Ale żywność jest u was?
— Niestety nie. Splądrowała mnie zgraja rabusiów.
— Tem się nie wykpicie. My sami dom przeszukamy.
— Wypraszam to sobie! Dom mój nie należy do każdego obcego, tylko do mnie!
— Nie bądźcie śmieszni! Chyba nie zdaje wam się, że dwudziestu ludzi będzie się was bało. My chcemy jeść, a wy musicie postarać się o to, czego nam potrzeba!
— Jesteście bardzo zwięźli! A jak będzie z płaceniem? Pieniądze macie?
— Pieniądze? — zaśmiał się Cox. — Baty mamy, nie pieniądze!
— Że macie baty, to sam miarkuję. Widzę nawet jeszcze, gdzie są.
— Jak to rozumiecie?
— Tak, jak mówię.
— Skąd wy możecie mówić o naszych batach?
— Któż zaczął o tem mówić? Przecież nie ja, tylko wy!
— Ach, tak! Ja myślałem...! A teraz zróbcie miejsce przed drzwiami!
— Miejsce przed drzwiami należy tylko do mnie, do nikogo innego!
— Nie plećcie głupstw! Potrzebujemy mięsa, mąki i innych rzeczy, a wy chyba nie zabronicie nam, żebyśmy sobie sami poszukali!
Well! Stanie się zadość waszemu życzeniu! Ale ja sądzę, że was to mięso, które znajdziecie, bardzo zdziwi!
— Nie gadajcie dużo, tylko się ustąpcie!
Kowal się usunął, a trampi wcisnęli się za Coxem.
— Oto moje mięso! — rzekł kowal, gdy go wepchali napastnicy do środka. — Żywe mięso ludzkie!
Widok naszych strzelb, wymierzonych ku drzwiom, niezmiernie przeraził Coxa.
— Nazad, nazad! — zawołał. — Wracajcie! W izbie Old Shatterhand, Winnetou i ich towarzysze!
Wśród ogólnego zamieszania i przerażenia, potrącając się i popychając bezładnie, wyszli trampi z domu, powskakiwali na dworze na konie i odjechali prędzej, aniżeli przybyli. Ostatnim był znowu guślarz, który ciągnął za cugle konia skwawy, Niecierpliwy jak zwykle Dick Hammerdull strzelił za nimi przez okno i zawołał:
— Jak umykają bez mięsa i mąki! Nawet talerza zupy nie mogli zjeść. Prawda, że mam słuszność, stary szopie, Holbersie?
— Hm! Oni nie myśleli tylko o zupie! Byliby tu dziś uczynili to samo, co wczoraj rowdies. To wielkie szczęście kowala, że nie odjechaliśmy jeszcze, lecz zostaliśmy tutaj na dzisiaj!
— Szczęście, czy nie, to wszystko jedno, skoro trampi nie mieli przytem szczęścia!
Winnetou wybiegł szybko do koni, a w chwilę potem podążył już za trampami. Uczynił to w tym celu, żeby oni widzieli, że ich śledzi. Należało się spodziewać, że wskutek tego nie zawrócą do kowala, ani też na nas nie będą czyhali. Gdy Apacz może po dwu godzinach wrócił, potwierdził nasze nadzieje w tym względzie, przynajmniej co do najbliższej przyszłości.
Nie groziło nam narazie żadne niebezpieczeństwo, trzymać się razem dla obrony nie musieliśmy, dlatego odjechali Szako Matto i Apanaczka, aby upolować trochę zwierzyny. Winnetou pozostał w domu, by zająć się moją raną.
Kowal i jego synowie zajęci byli w kuźni koło naszych koni. Zdążaliśmy w Góry Skaliste, trzeba więc było uzbroić odpowiednio konie na tę uciążliwą drogę. Nasze oba karosze dostawały zawsze w razie potrzeby podkowy, które wraz z narzędziami, potrzebnemi do przyśrubowania, woziliśmy z sobą w torbie przy siodle. Mieliśmy także podkowy z odwróconymi ocelami na wypadek, gdyby się okazała potrzeba zmylenia pościgu. Wieczorem dostałem gorączki, co prawda nico łagodniejszej, niż poprzednio. Spałem mimoto całą noc nieźle. Rano zbadał Winnetou ranę i rzekł z zadowoleniem:
— Silna natura mego brata i działanie ziół przeszły moje oczekiwania. Twój Hatatitla ma miękki chód, ty umiesz znakomicie jeździć, możemy więc puścić się w drogę bez obawy, żeby ci to zaszkodziło. Gdzie będzie teren trudniejszy, tam będziemy częściej odpoczywali.
Wyjął kilka nuggetów z kieszeni, ukrytej za pasem, żeby zapłacić za wszystko kowalowi. Ten jednak oświadczył, że przyjmie część zapłaty tylko za swoją pracę. Lecz Apacz nie zgodził się na to i nie cofnął niczego. Wśród podziękowań i serdecznych życzeń czworga zacnych ludzi ruszyliśmy ku górom.
Wieczorem przybyliśmy na drugą stronę wzgórz, zbudowanych z piaskowca, i znaleźliśmy się w obliczu właściwych Gór Skalistych.
Nie troszczyliśmy się wcale o to, dokąd pojechali trampi, albowiem chcieliśmy jak najrychlej dotrzeć do parku St. Louis, gdzie spodziewaliśmy się spotkać Thibauta z żoną. Reszta osób z jego towarzystwa, z wyjątkiem Old Wabble’a, była nam obojętna.
Teraz musieliśmy zboczyć z dawnego szlaku kontynentalnego. Przed nami otwarła się scenerya górska w całym swoim przepychu. Widok wspaniałych lasów wprawiał nas w zdumienie. Zwłaszcza budziły w nas podziw wysokie drzewa, choć nie dorównywały sekwojom Sierry Newady, wśród których znajdują się olbrzymy o stu stopach w obwodzie. W okręgu Visalia rośnie sekwoja, mająca trzydzieści pięć stóp w średnicy.
Jechaliśmy teraz równiną, wznoszącą się ukośnie i szeroką na kilka mil, porosłą zupełnie lasem. Nie był to przykryty zielonym dachem koron dziewiczy bór północy. Olbrzymie drzewa stały pojedyńczo, zdala od siebie, dotykając się zaledwie wierzchołkami, które dążyły w górę, a nie ku sobie. Promienie słoneczne przedzierały się przez nie, rozpraszając ciemności, właściwe borom północnym. Zdążaliśmy ciągle w górę po tej skośnej równinie, której ja nie znałem. Winnetou jednak, który był już raz tutaj, oznajmił nam:
— Po drugiej stronie tego wzgórza leży Kui-erant-yuaw[3], w której o każdej porze spotkać można szarego niedźwiedzia. Czerwoni wojownicy nie lubią rozbijać tu na noc obozu, gdyż pan Gór Skalistych nie znosi ognia i napada na człowieka bez powodu.
— A my tu przenocujemy? — spytał Hammerdull.
— Nie.
— Szkoda! Ja chciałbym bardzo zastrzelić przynajmniej jednego niedźwiedzia.
— Jest nas tylko siedmiu, a z powodu niedźwiedzi musielibyśmy ustawić cztery straże. Wobec tego spałoby równocześnie tylko trzech, a takiego noclegu nie można nazwać dobrym.
— Czy zastrzelę niedźwiedzia na jawie, czy we śnie, to wszystko jedno, bylebym go tak trafił, żeby upadał i nie wstał.
— Czy mój mały, gruby brat powalił już jakie zwierzę we śnie?
— Setki tysięcy! Ileż to razy śniło mi się, że całemi trzodami kładłem trupem bawoły i inne bydlęta! Nieprawdaż, stary szopie, Holbersie?
— Tak — potwierdził długi. — Ty zwykle tylko we śnie dokonywasz czynów bohaterskich.
— Nie zawstydzaj mnie! Ja przynajmniej we śnie staram się być zuchem, ale ty i na jawie i we śnie, jesteś tylko starym, niezgrabnym szopem.
— Niezgrabnym? Sprowadź mi największego szarego niedźwiedzia, jakiego znajdziesz na świecie, a zobaczysz, czy ty zręczniejszy, czy ja!
Wzmianka Winnetou o szarym niedźwiedziu w Kui-erant-yuaw zajęła mnie w wysokim stopniu. Grizly nie żyje gromadnie, a ze słów Apacza wynikało, że można ich tam znaleźć po kilka naraz. Chcąc dojść do wyjaśnienia tej sprawy, zapytałem Winnetou:
— Czy niedźwiedzie z tej doliny nie żyją tak samotnie, jak z innych okolic?
— Grizly nie jest nigdy towarzyski — odpowiedział. — Nawet żona jego usuwa się od niego, gdy wyda na świat młode, bo on, nieczuły ojciec, lubi pożerać swoje dzieci. Skoro brat mój zobaczy dolinę, nie zdziwi się, że można tam spotkać niedźwiedzia częściej, niż gdzieindziej. Gdy bawoły z parków Gór Skalistych wyruszą na wędrówkę, muszą przechodzić przez Kui-erant-yuaw. To znęca niedźwiedzie i zatrzymuje tutaj. Jest to okolica tak odosobniona, a zarazem tak osławiona, że myśliwy rzadko się tu zapuszcza. Rosną tu również jagody, które niedźwiedź bardzo lubi, a w dzikich rozpadlinach skalnych może mieszkać bez przeszkód ze strony towarzyszy. Mimo to rozgrywają się między nimi niekiedy straszliwe walki, na co wskazują znajdowane szczątki zwyciężonych, po których poznać, że nie padły z ręki ludzkiej. Gdybyśmy mieli czas, zostalibyśmy tu dla polowania.
Brakło nam niestety czasu, a mimoto musieliśmy w tej osławionej dolinie zabawić dłużej, niż przewidywaliśmy.
Jak wysoka była owa ukośnie wznosząca się skała, na którą miały wyjść nasze konie, można wywnioskować z tego, że upłynęła godzina, zanim dostaliśmy się na górę, gdzie ciągnęła się wydłużona, pokryta lasem, równina, poprzerywana licznemi rozpadlinami i opadająca stromo po drugiej stronie.
Za skałą leżała Dolina Niedźwiedzi, której nie widzieliśmy narazie z powodu lasu. Winnetou skierował pochód do jednej ze szczelin, wyżłobionej rwącym potokiem, a spadającej w dół tak nagle, że musieliśmy pozsiadać z koni i prowadzić je za sobą.
Znalazłszy się na dole, mogliśmy ogarnąć okiem część Doliny Niedźwiedziej. W miejscu, na którem staliśmy, miała ona przynajmniej milę angielską szerokości. Na dnie jej płynął potok, zasycany szumiącymi strumyczkami z prawej i z lewej strony. Liczne złomy skalne leżały rozrzucone dokoła, tworząc razem z obrastającymi je krzakami kryjówki dla zwierząt tego pustkowia. Olbrzymie drzewa z szerokiemi koronami pięły się ku niebu, a na zboczach doliny zielenił się las, podszyty kolczastemi zaroślami. Było to miejsce jedyne dla szarych niedźwiedzi, obfitujące nadto w pożywienie, na co wskazywały liczne ślady bawołów.
Pora wielkiej wędrówki bawołów, nie nadeszła była jeszcze, ale bizony, które w lecie przebywały w wyżynach, czyli chłodniejszych okolicach górskich, zeszły już były niżej i opuściły dolinę. Bawoły, zwłaszcza starsze i silniejsze, są jedynemi zwierzętami, które mają odwagę mierzyć się z szarym niedźwiedziem. Jakież straszne walki ogląda to ciche, odosobnione Kui-erant-yuaw, skoro grizly dochodzi do dziesięciu, a bizon do dwudziestu cetnarów wagi!
Nie troszcząc się o ślady bawołów, zwróciliśmy się ku jednemu z bocznych parowów, który, jak to Winnetou wiedział, prowadził po drugiej stronie w górę stosunkowo wygodnie.
Na dnie parowu płynął mały i wązki potok, spadając w kaskadach na dół. Tym potokiem wydostaliśmy się może do połowy wysokości, kiedy Apacz, jadący na czele, zatrzymał się i zeskoczył z konia. Zbadawszy dokładnie grunt, w wielu miejscach poszarpany, pokryty trawą i mchem, powiedział:
— Gdyby był na to czas, moglibyśmy teraz upolować szarego niedźwiedzia, który przeszedł tędy na poprzek parowu, zapewne do legowiska, położonego tam na lewo.
Wobec tego pozsiadaliśmy wszyscy z koni, ażeby przyjrzeć się śladom niedźwiedzia. Winnetou jednak usunął towarzyszy, żeby nie zniszczyli tropu, tylko mnie wezwał do siebie.
Gdy stanąłem obok niego, przekonałem się, że do odkrycia tego tropu potrzeba było jego bystrych oczu. Po drugiej stronie potoku był trop wyraźniejszy. Ścieżki, prowadzące dalej w bok, świadczyły, że mamy przed sobą istotnie legowisko niedźwiedzia. Upewniliśmy się o tem, wspiąwszy się nieco wyżej po zboczu parowu.
Miałem wielką chęć odwiedzić tego szarego niedźwiedzia. Spojrzałem pytająco na Winnetou, on zaś potrząsnął głową i zlazł napowrót. Czasu na to i rzeczywiście nie było, a wlec się z ciężką skórą niedźwiedzią również nie należało do przyjemności. Wróciliśmy więc na drugą stronę potoku do towarzyszy. Szako Matto i Apanaczka milczeli, choć im się oczy dobrze świeciły, tylko Hammerdull odezwał się niecierpliwie:
— Jest?
Ja potwierdziłem jego pytanie.
Well! Weźmiemy go naturalnie!
— Nie. Zostawimy go w spokoju!
— Dlaczego? Znaleźć legowisko niedźwiedzia i nie wybrać gniazda, to znaczy odkryć bonance i złota z niej nie ruszyć! Tego ja nie pojmuję!
— Musimy jechać dalej.
— Dobrze, ale wpierw strzelimy raz do niedźwiedzia!
— To nie tak łatwo, jak wam się zdaje, kochany Hammerdullu. Zważcie, że przez to narazilibyście życie nasze na szwank.
— Czybyśmy narazili, czy nie, to wszystko jedno, byleby go nam niedźwiedź nie zabrał. Wnoszę, ażebyśmy zaraz...
— Niechaj brat Hammerdull idzie za nami bez wniosków! — przerwał mu Winnetou, wsiadłszy na konia, żeby puścić się w dalszą drogę.
— Co za błąd! — mruczał w gniewie grubas, gramoląc się na swoją starą klacz. — Leży przed nimi gniazdo, a oni nie wybierają z niego jaj! Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Że te jaja niebezpieczne, kochany Dicku! — odrzekł długi.
— Niebezpieczne? Próżne obawy! Grizly to grizly i nic więcej!
Ja także niechętnie zostawiałem to gniazdo, ale przyznawałem w duchu Winnetou słuszność. Gdybyśmy nawet życia nie narażali, to przecież w razie spotkania się z szarym niedźwiedziem trzebaby być przygotowanym na nieszczęśliwy wypadek, a mnie dokuczyła już dość moja rana.
Wydostawszy się na przeciwległe wzgórza, znaleźliśmy się wkrótce nad skrajem jednej z owych polan, które w Rocky-Mountains nazywają się parkami. Ciągnął się ten park wzdłuż ze dwie mile i miał przeważnie około pół mili szerokości. Cieniste grupy drzew i zarośla, porozrzucane jak bukiety, nadawały mu pozoru stucznego parku. Po drugiej stronie zniżał się las ku nowej dolinie.
Park ten biegł prawie prosto z południa na północ, a my znajdowaliśmy się w jego południowo wschodnim rogu, skąd jechaliśmy dalej skrajem południowym, ażeby wieczorem dostać się do następnej doliny i tam się zatrzymać. Rozglądając się po okolicy, dostrzegłem na północy stado wron, które wznosiły się co jakiś czas nad lasem, potem zaś opadały, ale nie w tem samem miejscu, lecz coraz dalej. Zastanowiło to także moich towarzyszy, gdy zwróciłem ich uwagę na to, a Szako-Matto rzekł:
— Uff! Z doliny nadchodzą ludzie. Wrony podlatują, bo ludzie je płoszą.
— Domysł wodza Osagów jest słuszny — odpowiedziałem. — Ja przypuszczam, że tych ludzi jest więcej, bo wrony nie uciekałyby ciągle przed dwoma lub trzema.
— Może należałoby zbadać, co to są za ludzie?
— Nie mamy na to czasu, bo jeśli się zatrzymamy tutaj, nie zejdziemy przed wieczorem na dolinę. Niechaj Winnetou oznaczy, czy spotkanie z tymi ludźmi może być dla nas ważne, czy warto dla nich tutaj zostać i ich śledzić.
— To będą Indyanie — oświadczył Apacz.
— To dla nas źle! Czego oni chcą po tej stronie gór? Jeśli to rzeczywiście Indyanie, to chyba tylko z plemienia Utaj, których ścieżki leżą nieco dalej na północy.
— Słusznie mój brat Shatterhand zauważył, że obecność ich tutaj nasuwa pewne podejrzenia. Trzeba tę sprawę zbadać. Ponieważ jednak nie wiemy, dokąd zwrócą się z tego parku, przeto musimy wrócić do lasu i tam na nich zaczekać.
Tym razem (co mi się bardzo rzadko zdarzało) nie zgadzałem się z Winnetou. Aby nie sprawić przykrości przyjacielowi odmiennem zdaniem, odezwałem się bardzo uprzejmie:
— Mój brat wybaczy, ale ja wolałbym nie czekać tutaj!
— Dlaczego? — spytał nieco zdziwiony.
— Jeśli tu zaczekamy, a potem zechcemy ich zobaczyć, będziemy musieli jechać za nimi, skoro tylko dostaną się do północnej krawędzi parku. Będzie to droga dwumilowa. Ponieważ nie zatrzymają się, lecz pojadą dalej, trzeba będzie pójść ich śladem, a to będzie rzeczą trudną, bo ściemni się tymczasem.
— Mój brat słusznie rozumuje! — przyznał Apacz.
— Chciałbym im się przypatrzyć, gdy będą obok nas przejeżdżali.
— Zamało mamy czasu. Ostatecznie my dojechalibyśmy tam jeszcze, bo nasze konie najlepsze, ale towarzysze nie nadążyliby.
— To jedźmy sami, a towarzysze niech śpieszą, o ile możności, za nami. Niebezpiecznie byłoby zostawić ślady na otwartym parku, dlatego niech ciągle jadą wdłuż skraju lasu pod drzewami, a potem na drugim rogu zwrócą się ku północy. Zaczekają na nas przy widocznej stąd grupie wysokich drzew.
— Winnetou zgadza się z bratem. Niech tam nas oczekują, lecz nie rozpalają ogniska, gdyż toby ich zdradziło!
Odłączyliśmy się od towarzyszy i popędziliśmy pod drzewami na skraju lasu najpierw na zachód, a potem od rogu na północ. Jechaliśmy prędko dzięki temu, że drzewa nie stały gęsto obok siebie. Uważaliśmy jednak bardzo, bo wystające korzenie i jamy, zamaskowane roślinnością, mogły łatwo spowodować upadek.
Droga nasza z powodu zakrętu wynosiła prawie trzy mile, pomimo że od miejsca, w którem spostrzegliśmy wrony nad lasem, aż do parku była ledwie mila. Oczekiwani jechali pod górę, a zatem powoli, a my rączym, choć ostrożnym, cwałem, mogliśmy więc się spodziewać, że przed nimi przybędziemy na północno- zachodni róg parku.
Zanim się tam dostaliśmy, zatrzymaliśmy się, ażeby zostawić konie w odpowiedniem miejscu. Przywiązawszy je do drzew, poszliśmy pieszo dalej, aż do zagłębienia, które, jak przypuszczaliśmy, prowadziło na dolinę. Wydało nam się, że to będzie droga, którą Indyanie wyjadą na górę. Kiedy posunęliśmy się w zaroślach na tyle, że mogliśmy spojrzeć w zagłębienie, nie dostrzegliśmy ani śladu człowieka lub konia. To był dowód, że spodziewani przybysze jeszcze tego miejsca nie minęli.
Ucieszeni tem, żeśmy w porę przybyli, jęliśmy nadsłuchiwać ku dołowi. Niebawem zabrzmiał odgłos kroków konia. Czybyśmy się pomylili? Byłżeby to jeden jeździec, a nie gromada? To było wielce niepodobne do prawdy, gdyż ten jeden mógł być wywiadowcą...
Wtem zobaczyliśmy najpierw głowę jeźdźca, wystającą ponad zarośla, a potem jego i konia w całej postaci. Był to Utaj i to wódz, bo w czuprynie jego tkwiły orle pióra. Widok jego konia uderzył mię nadzwyczaj. Był to bowiem ten sam, którego w swoim czasie zabrałem wodzowi Komanczów w Kaam-Kulano, a potem darowałem Old Surehandowi! Winnetou trącił mnie i rzekł zcicha:
— Uff! Twój koń od Komanczów! Koń naszego brata Surehanda!
— Tak, to ten, napewno ten! — powiedziałem równie cicho.
— A jeśli go pojmali i zabili?
— W takim razie biada im! Czy znasz tego czerwonego?
— Znam. To Utaj z plemienia Kapote, Tusaga-Saricz[4].
— Jaki to wojownik?
— Mniej dzielny, więcej fałszywy i pełen chytrości.
— Zaczekajmy! Zobaczymy jego wojowników!
Wódz minął nas, a wkrótce nadjechali Indyanie, jeden za drugim, w liczbie pięćdziesięciu dwu. W środku wlókł się na starej szkapie Old Surehand z rękami skrępowanemi i nogami przywiązanemi do konia.
Jak on dostał się w ręce Utajów? Wyglądał, jak człowiek cierpiący, nie był jednak przygnębiony. Widok jego świadczył o tem, że zapewne już od kilku dni znajdował się w niewoli, że obchodzono się z nim źle i nie dawano mu pożywienia.
Teraz nie można było nic uczynić w sprawie jego uwolnienia. Musieliśmy Indyan puścić obok siebie bez przeszkody. Postanowiliśmy oczywiście za wszelką cenę wyswobodzić Old Surehanda. Gdy przycichł tętent ich koni, wyleźliśmy z zarośli, ażeby pójść za nimi ostrożnie i popatrzeć, gdzie rozbiją obóz.
Dojechawszy do parku, podążyli nieco dalej jego skrajem północnym i wkrótce pozsiadali z koni. Było widoczne, że zostaną w tem miejscu, wróciliśmy więc do naszych koni, by udać się do wysokiej grupy drzew, gdzie na nas czekać mieli towarzysze.
Istotnie zastaliśmy ich tam. Opowiadanie nasze o Indyanach wywarło na nich ogromne wrażenie. Ciekawi byli oczywiście, co dalej zrobimy, lecz ani ja, ani Winnetou nie zdawaliśmy sobie jeszcze z tego sprawy. Wszystko zależało od tego, w jakim celu Utajowie tu przybyli, co zamierzali uczynić z Old Surehandem i jaka sposobność mogła nam ułatwić ocalenie jeńca.
Przedewszystkiem musieliśmy zaczekać, dopóki się nie ściemni, ażeby móc podejść ich niepostrzeżenie. Tymczasem opatrzył mi Winnetou ranę i znalazł ją w stanie zadowalniającym.
Gdy tylko zapanowała głęboka ciemność wieczoru, ruszyliśmy ku obozowi Indyan, oczywiście nie otwartym parkiem, lecz znowu jego skrajem, a potem skręciliśmy poza róg na prawo. Niebawem ujrzeliśmy kilka gnisk, których dym poczuliśmy byli już przedtem. Okoliczność, że rozniecono je nie pod gołem niebem, lecz pomiędzy drzewami, była nam na rękę, gdyż drzewa właśnie użyczały nam osłony. Konie tylko stały w czystem polu spętane, a dwaj Indyanie czuwali przy nich.
Weszliśmy do lasu z lewej strony, ażeby od tyłu dostać się do Indyan, co nam się udało znakomicie. Rosły tam wysokie i grube paprocie, przez które mogliśmy się do nich zupełnie blizko przysunąć. Do tego potrzeba było oczywiście wiele zręczności i czasu, gdyż najlżejsze dotknięcie łodyg na dole wywoływało znaczny ruch liści. Uprościliśmy sobie zadanie w ten sposób, że Apacz czołgał się przodem, a ja za nim, a rozdzieliliśmy się dopiero wówczas, gdy dotarliśmy dość daleko. W ten sposób torowaliśmy sobie jedną drogę, zamiast dwu i zaoszczędziliśmy połowę pracy, którą musieliśmy wykonać w powrocie.
Tą pracą było zacieranie śladów, chodziło bowiem o to, żeby Indyanie nazajutrz przy świetle nie zauważyli, że ktoś był w paprociach. Jak ciężka to praca i ile wymaga czasu, tego nie trzeba podkreślać. Każdą łodygę trzeba prostować, a na ziemi zacierać odciski rąk i nóg.
Tusaga-Saricz siedział wsparty plecyma o drzewo i zwrócony do nas lewą stroną, a ognisko dotykało prawie nóg jego. Po drugiej stronie ogniska siedział naprzeciw niego Old Surehand, przywiązany do drzewa. Nadto miał ręce i nogi skrępowane. Jego długie, brunatne włosy spadały w nieładzie prawie na ziemię, co czyniło go podobnym do Winnetou, a jeszcze bardziej do Kolmy Puszi. Podobieństwo do tego tajemniczego Indyanina zastanowiło mnie teraz bardzo.
Old Surehand żadną miarą nie mógł domyślać się naszej obecności, nie wiedział bowiem, że ja byłem w Jefferson-City, że, usłyszawszy tam o jego zamiarze, wyruszyłem w ślad za nim. Z ostrożności nie zawiadomiłem go o naszej obecności, co mogłem uskutecznić zapomocą znaku, dawniej przez nas używanego, liczyłem się bowiem z tem, że zachowanie się jego wobec tak nagłej niespodzianki mogłoby nas zdradzić.
Leżeliśmy z pół godziny za Indyanami, lecz nie usłyszeliśmy nic ważnego, nawet o celu ich obecnej podróży nie padło ani słowo. Wódz milczał zupełnie i raz tylko cicho się poruszył. Postać jego podobna była do rzeźby, w oczach tylko przebijało się życie. Co chwila spozierał z wyrazem zadowolonej nienawiści na jeńca, który siedział także nieruchomo, ze spuszczonemi ciągle oczyma, jakby znajdował się w otoczeniu, godnem pogardy i zupełnej obojętności. Jednem słowem określić go można było jako uosobienie dumy.
Po upływie wspomnianego czasu zabrzmiał zdala głos wilka górskiego, na co odpowiedział taki sam głos drugi i trzeci. To dało wodzowi powód do przerwania ciszy:
— Czy blada twarz słyszy te głosy? Wilki kłócą się o kości, które im kui-erant[5] zostawił ze swej uczty.
Old Surehand milczał, a wódz mówił dalej:
— Tak będą się kłóciły jutro o twoje kości!
Gdy jeniec i teraz nic nie odpowiedział, ofuknął go gniewnie Tusaga Saricz:
— Czemu nie mówisz? Nie wiesz, że należy odpowiadać, kiedy wódz sławny otworzy usta, by zadać pytanie?
— Sławny? Pshaw! — odezwał się na to wzgardliwie Old Surehand.
— Wątpisz o tem?
— Tak.
— To mnie nie znasz!
— Istotnie jest tak! Poznałem cię dopiero teraz, gdy cię zobaczyłem. Dawniej nigdy twego imienia nie słyszałem. Jak wobec tego możesz być sławnym?
— Czy tylko ten jest sławny, czyje imię twoje uszy usłyszały?
— Kto tak zna Zachód jak ja, ten zna także imiona wszystkich sławnych tutaj ludzi.
— Uff! Chcesz mnie słowami swemi obrazić, ażebym cię prędko zabił, ale to nie nastąpi! Będziesz musiał zmierzyć się z szarym niedźwiedziem!
— Ażebyś ty mógł potem chełpić się zdobyciem jego skóry, pazurów i zębów i kłamać, że ty położyłeś go trupem!
— Milcz! Jest tu pięćdziesięciu wojowników, którzy będą wiedzieli, że nie ja go zabiłem. Czy wobec tego mógłbym kiedyś twierdzić coś podobnego?
— Każdy tchórz jest zdolny do kłamstwa. Dlaczego posyłacie mnie w Dolinę Niedźwiedzi?
— Kto nas nazywa tchórzami, ten jest dla nas kujotem, którego głosem gardzimy!
— Jeśli mówisz o pogardzie, to gardź samym sobą!
— Psie! Czy nie siedziałeś przy naradzie i nie słyszałeś każdego słowa, kiedy zastanawialiśmy się nad twoją winą i karą za nią? Zamordowałeś nam dwu wojowników, ojca i syna, zwanych „Stary Niedźwiedź“ i „Młody Niedźwiedź“. Obaj zdobyli sobie te zaszczytne imiona przez zabicie szarego niedźwiedzia w Górach Skalistych. Byli to słynni wojownicy...
— Byli to tchórze — wtrącił Old Surehand — którzy napadli na mnie z tyłu! Zabiłem ich w otwartej, uczciwej walce, którą musiałem z nimi stoczyć w obronie własnego życia. Gdyby was tylu nie było na mnie napadło, pięćdziesięciu na jednego, gdybym był przygotowany na tę walkę, a nie napadnięty podstępnie, bylibyście mnie innym poznali, aniżeli to się stało!
— Wszyscy czerwoni ludzie znają blade twarze z tego, że są chciwe krwi i rozboju, jak dzikie zwierzęta. Należy więc z nimi postępować jak z dzikiemi zwierzętami, bo kto sądzi, że godni są walki uczciwej, ginie z ich ręki. Jesteś wprawdzie bladą twarzą, ale ja przypuszczam, że masz czerwoną krew w żyłach, a tacy są najgorsi ze wszystkich.
Ostatnie słowa wodza wprawiły mnie w zdumienie. Ani zewnętrzny wygląd, ani charakter Surehanda nie wskazywał na metysa, choć mnie samemu, kiedy mu się przypatrywałem, przychodziło na myśl, że ma w sobie coś indyańskiego. Teraz gdy Utaj wypowiedział myśl tę otwarcie, a na to błysnęły ku niemu oczy Surehanda powściąganym żarem, zauważyłem przynajmniej to, że te oczy były indyańskie.
— Śmierć „Starego“ i „Młodego Niedźwiedzia“ musi być pomszczoną — mówił dalej Indyanin. — Nie możemy cię zabrać do obozu naszego szczepu, gdyż to zadaleko, dlatego ustanowiliśmy dla ciebie śmierć inną. Zabiłeś dwu Niedźwiedzi, za to zginiesz w zębach niedźwiedzi. Czy jest w tem jakie tchórzostwo z naszej strony?
— W tem nie, ale w sposobie wykonania.
— To nie tchórzostwo, lecz łagodność względem ciebie!
Pshaw! Przyznajcie się raczej, że nie macie odwagi zapuścić się w Dolinę Niedźwiedzi!
— Trzymaj język na wodzy, psie jeden! Czy nie okazujemy ci wielkiego zaufania przez to, że pozwalamy ci już przez dwa dni odejść co rana i wierzymy słowu twojemu, że wieczorem powrócisz?
— Jak wygląda to zaufanie wobec słów, które powiedziałeś o bladych twarzach? Dlaczego darzycie mnie zaufaniem?
— Ponieważ wiemy, że Old Surehand dotrzymuje przyrzeczeń i podobny jest pod tym względem do Old Firehanda i Old Shatterhanda.
— Czy znasz tych myśliwców?
— Nie widziałem ich nigdy, lecz słyszałem, że nigdy nie złamaliby danego słowa. To samo wiem o tobie. Wam tylko z pośród bladych twarzy można zaufać, chociaż, jak wszystkie blade twarze, jesteście wrogami czerwonych ludzi. Czy sądzisz, że słowami swojemi zdołasz zmienić nasz wyrok?
— Nie przypuszczam nawet tego, bo znam was zanadto dobrze!
— Chcesz przez to powiedzieć, że i my potrafimy dotrzymać słowa. Stosownie do postanowienia jutro skoro świt puścimy cię, ażebyś zeszedł w Dolinę Niedźwiedzi. Dostaniesz swój nóż i strzelbę. Wieczorem wrócisz, a nazajutrz będziesz mógł pójść znowu, ażeby znów zjawić się tu wieczorem. Jeśli w tych dwu dniach zabijesz cztery niedźwiedzie, darujemy ci życie.
— Życie, ale nie wolność?
— Słusznie się domyślasz. Wolność odzyskasz dopiero wtedy, gdy pojedziesz z nami i weźmiesz sobie jedną z naszych córek za żonę. Straciliśmy przez ciebie dwu walecznych wojowników, za to musisz zostać naszym wojownikiem, jeśli nie pożrą cię niedźwiedzie.
— Na to ja nie przystaję. Mówiłem wam to już kilka razy.
— To się pokaże. My cię zmusimy to tego!
Pshaw! Old Surehand na to nie pozwoli!
— Możesz być pewnym, że to zrobimy. Wtedy tylko nie moglibyśmy cię zmusić, gdybyś złamał słowo i nie wrócił. Ale to nie nastąpi, gdyż wiemy, że nie wrócisz do nas tylko wtedy, jeśli rozszarpią cię kły i łapy niedźwiedzia.
Well! Niedźwiedzie mnie nie rozszarpią i ja wrócę w każdym razie. Tu prosto od skraju lasu prowadzi parów na Dolinę Niedźwiedzi. Tędy zejdę i wrócę. Czy jednak będziecie mnie szukali, gdybym się nie zjawił więcej?
— Nie, gdyż to byłby dowód, że zostałeś pożarty!
— Mógłbym być tylko ranny!
— Nie. Człowiek, który jest tak zraniony, że iść nie może, musi bezwarunkowo paść ofiarą takich zwierząt. Nie będziemy cię więc szukali.
— Powiedzcie szczerze: Prawda, że boicie się szarego niedźwiedzia?
— Milcz! Jest nas przeszło pięćdziesięciu wojowników, a żaden z nas nie obawiałby się sam stanąć do do walki z szarym niedźwiedziem. Zaczekamy tu, aż przyniesiesz cztery skóry, dwie za „Starego“ a dwie za „Młodego Niedźwiedzia“. Jeśli powrócisz żywy, ale bez skór, zastrzelimy cię oczywiście. Jeśli nie wrócisz, to będzie znak, że nie żyjesz, że obaj wojownicy zostali pomszczeni. Powiedziałem. Howgh!
Uczynił rękoma ruch na znak, że nie chce nic więcej o tem słyszeć i oparł się znów o drzewo. Czekaliśmy jeszcze z kwadrans, a gdy w tym czasie nikt się nie odezwał w tej sprawie, opuściliśmy ostrożnie kryjówkę.
Zdołaliśmy zatrzeć ślady tylko dzięki temu, że u Utajów płonęły ogniska. Ale mimo że mieliśmy dość światła do pracy, upłynęła godzina, zanim mogliśmy sobie powiedzieć, że nazajutrz nie będzie śladu naszej obecności.
Minęliśmy byli właśnie gęstwę paproci i zamierzaliśmy dalej czołgać się z powrotem, kiedy wódz się podniósł i wydał rozkaz, żeby na noc pogaszono wszystkie ogniska z wyjątkiem jednego, dokoła którego wojownicy mieli się ułożyć do snu z jeńcem w środku. Dwóch strażników miało nieustannie chodzić dokoła obozu, gdyż blizkość Doliny Niedźwiedzi kazała przypuszczać, że mógłby się aż do obozu zabłąkać niedźwiedź. Ostrożność ta była uzasadniona, wobec tego, że Utajowie przeważnie mieli tylko dzidy, łuki i strzały, ale dla nas była ona bardzo niewygodna, gdybyśmy bowiem postanowili uwolnić Old Surehanda tej nocy, to owo koło wojowników byłoby nam wykonanie zadania utrudniło, a straże wprost uniemożliwiły, o ilebyśmy nie chcieli krwi przelewać. Ze strachu przed niedźwiedziami były straże niewątpliwie czujne, a gdybyśmy nawet postanowili zaskoczyć je w sposób zwyczajny, to wojownicy niezawodnie z powodu niepokoju spali lekko.
Utajowie, wykonywając rozkaz wodza, narobili takiego zgiełku, że my mogliśmy oddalić się swobodnie i niepostrzeżenie. Winnetou szedł obok mnie w milczeniu. Znając go, wiedziałem, że myśli nad tem, coby należało w sprawie Old Surehanda zarządzić.
Nie zawiodłem się istotnie, bo po pewnym czasie stanął i rzekł:
— Czy brat Shatterhand jest pewien, że dziś nie zdołamy nic uczynić?
Z przykrością potwierdziłem jego pytanie.
— Straż pokonalibyśmy zapewne — mówił dalej Apacz — ale dwaj są jeszcze przy koniach, a Utajowie śpią bardzo lekko.
— Mimo to udałoby nam się przedsięwzięcie, gdybyśmy podjęli walkę, choćby z narażeniem życia, ale ja tego nie radzę czynić.
— Winnetou jest tegosamego zdania. Zaczekamy przeto do jutra rana.
— Pojedziemy więc z powrotem na Dolinę Niedźwiedzi?
— Ażeby pomówić z Old Surehandem.
— Co za niespodzianka i radość będzie dla niego, gdy nas zobaczy!
— Serce jego będzie pełne rozkoszy, ale on nie pojedzie z nami.
— Tak, on dotrzyma słowa.
— Uff! O jednym niedźwiedziu wiemy, gdzie ma legowisko. Powiadają, że w Dolinie Niedźwiedzi można ich zawsze więcej znaleźć. Gdyby to było prawda!
— To myśl niezwykła, godna mego przyjaciela!
— Old Surehand mógłby wiec zanieść im skóry.
— Ale przez to nie zmieniłoby się jego położenie, bo w tym wypadku darowanoby mu tylko życie, a nie wolność.
— Mój brat ma słuszność. Musimy go w każdym razie uwolnić. Jeśli zdobędzie skóry, będzie mógł z nami odejść, w przeciwnym razie nie. On nie przyrzekł Utajom, że pójdzie z nimi po żonę.
— Dobrze! Jutro poszukamy tropów niedźwiedzich! Ale zważ, że Utajowie będą jutro przez cały dzień włóczyli się po parku i znajdą nasze obozowisko dzisiejsze!
— Uff! Tam nie możemy zostać. Dokąd jednak się przeniesiemy?
— Musimy unikać parku i jego okolic, bo Indyanie znajdą z pewnością nasze ślady. Są tylko dwie możliwości: albo pojedziemy dalej na tę dolinę, z której przybyli Utajowie, co jednak nie da się wykonać z powodu ciemności i dlatego, że jutro musielibyśmy wracać, albo udamy się z powrotem na Dolinę Niedźwiedzi i jutro znajdziemy się na miejscu. W obecnej ciemności jest to wprawdzie rzeczą niebezpieczną, ale parów poznaliśmy dzisiaj dość dobrze, może więc poprowadzimy powoli konie za sobą. Musimy także wziąć pod rozwagę, iż grizly ma legowisko bardzo blizko naszej drogi, czego zresztą ja się wcale nie boję.
— Winnetou także to nie powstrzyma. Gdy my dwaj pójdziemy przodem, tamci będą bezpieczni. Nasze konie oznajmiłyby nam blizkość niedźwiedzia, a na ciemność są sposoby. Widziałem w górnej części parowu zeschłe tagotsi[6], z którego zrobimy sobie pochodnie.
— Pięknie! Wracamy więc do Doliny Niedźwiedzi!
— Tak. Co prawda, z powodu szmeru potoku nie usłyszymy zbliżania się niedźwiedzia, ale za to bacznie będziemy patrzyli.
— A co będzie ze śladami, które teraz w parku zostawimy przez to, że nie możemy trzymać się skraju, lecz musimy go przejechać na poprzek?
— Winnetou zatrze je swoim kocem.
Na tem skończyliśmy naradę i udaliśmy się do towarzyszy, by im powiedzieć, cośmy widzieli, słyszeli i postanowili. Wieści nasze wywarły silne wrażenie, zwłaszcza u tych, którzy znali Old Surehanda, a więc u Apanaczki, Hammerdulla i Holbersa. Towarzysze, niezadowoleni z naszego krótkiego przedstawienia sprawy, chcieli więcej się dowiedzieć, lecz Winnetou odprawił ich słowami:
— Niech bracia zaczekają, aż będziemy mieli więcej czasu. Teraz przedewszystkiem należy zniszczyć nasze ślady w tem miejscu.
Zabrał się z Szako Mattą i Apanaczką do tej ciężkiej pracy, ponieważ ja z powodu bólu nogi nie mogłem się schylać. Potem, dosiadłszy koni, pojechaliśmy w poprzek przez park ku wylotowi parowu, którym dziś przybyliśmy tutaj. Posuwaliśmy się szeregiem jak Indyanie, a Winnetou zamykał pochód i kocem, przywiązanym do lassa i wlokącym się za koniem, podnosił przytłoczone kopytami źdźbła trawy. Przybywszy do parowu, zsiedliśmy z koni, gdyż musieliśmy je prowadzić.
Winnetou ruszył teraz przodem, a ja za nim, reszta zaś podążyła zwolna za nami. Z powodu możliwości spotkania się z niedźwiedziem trzymaliśmy strzelby gotowe do strzału. W parku było jeszcze jasno dzięki gwiazdom, ale w głęboko wciętym parowie panowały takie ciemności, że zaledwie widziałem konia Winnetou, chociaż szedłem za nim bardzo blizko. Droga była bardzo przykra, choć oczy nasze były przyzwyczajone do ciemności. Pocieszaliśmy się tylko świadomością, że nie będziemy musieli przeprawiać się przez potok, którego służył nam chwilami nawet za drogowskaz. Wreszcie po upływie dość długiego czasu zatrzymał się Winnetou na przedzie i powiedział:
— Tu po lewej ręce stoi zeschłe tagotsi. Niech bracia obmacają gałęzie i te, które mają dużo żywicy, wytną na pochodnie! Ja tymczasem będę uważał, czy się nie zbliży niedźwiedź.
Ja byłem najbliżej drzewa, pierwszy więc znalazłem smolną gałąź i odciąłem. Gdy ją zapaliłem, poszło wszystko łatwiej. Wkrótce miał każdy z nas po kilka pochodni. Zarzuciwszy cugle na ramię, z pochodnią w jednej, a strzelbą w drugiej ręce ruszyliśmy w dalszą drogę.
Na zejście zużyliśmy oczywiście znacznie więcej czasu, aniżeli na wyjście. Gdyśmy przybyli na miejsce, gdzie Winnetou odkrył ślady niedźwiedzia, nie znaleźliśmy nowych odcisków, z czego wywnioskowałem, że albo niedźwiedź nie ruszył się z legowiska, albo było ono tak daleko, że nie mógł nas dojrzeć, ani dosłyszeć. Dotarliśmy szczęśliwie aż do samej doliny, ale na tem nie kończyło się nasze zadanie, bo należało jeszcze wyszukać odpowiednie miejsce na obóz.
Gdy się gałęzie dopaliły, byliśmy znów bez pochodni, lecz dolina była na tyle szeroka, że światło gwiazd wystarczało do rozejrzenia się w otoczeniu. W przekonaniu, że jesteśmy jedynymi ludźmi w Kui-erant-yuaw, zaniechaliśmy środków ostrożności, nakazanych w pobliżu nieprzyjaciela, wybraliśmy więc miejsce na obóz nie pod drzewami, na skraju doliny, lecz w samym środku pod gołem niebem.
Kilka głazów zasłaniało to miejsce z trzech stron, wystarczało więc pilnować tylko czwartej strony, otwartej. Wyrwy między głazami zapełniały krzaki ożyn, w których znajdowało się mnóstwo zeschłej trawy. Ponieważ w miejscach takich lubią przebywać węże, podpaliliśmy trawę, a ogień rozszerzył się wnet na zarośla, dzięki czemu mogliśmy zbadać dokładnie cały teren. Rzeczywiście pokazało się kilka wężów, które ubiliśmy, gdy uciekały przed ogniem. Oczyściwszy w ten sposób obozowisko, mogliśmy położyć się spokojnie spać tembardziej, że kolejno dwóch towarzyszy miało stać na straży. Mnie chciano wyłączyć od tego obowiązku z powodu rany, lecz ja nie zgodziłem się na to i objąłem z Hammerdullem pierwszą straż.
Usiedliśmy w otwartej stronie i położyliśmy obok siebie strzelby, gotowe do strzału. Po krótkiej rozmowie zasnęli towarzysze, a ja opowiedziałem grubasowi, co podsłuchaliśmy u Utajów. Potem udałem się do najbliższych krzaków, ażeby narwać młodych gałęzi dla koni. Na tem zeszedł nam czas straży, poczem zbudziliśmy Apanaczkę i Holbersa, na których przypadła druga straż. Następnie mieli czuwać Szako Matto i Treskow, a na końcu sam Winnetou.
Chętnie byłbym zasnął, lecz nie mogłem. Tętno uderzało mi szybciej, niż zwykle, nie wiedziałem jednak dlaczego. Obaj strażnicy, siedząc w tem samem miejscu, co przedtem ja i Hammerdull, rozmawiali po cichu. Tylko konie przerywały od czasu do czasu ciszę, chrupiąc z zębami lub tupiąc kopytami. Nad nami świeciły gwiazdy jeszcze jaśniej niż przedtem, dzięki czemu można było dokradnie rozpoznać skały, oraz znajdujących się między niemi ludzi i konie.
Karosz Winnetou podniósł nagle głowę, schyloną dotąd nad paszą, a zaraz potem wykonał takisam ruch mój koń. Obaj parsknęły przytem trwożnie i stanęły tak, że zwróciły się do mnie tylnemi nogami. Zwietrzyły niebezpieczeństwo, które zbliżało się stamtąd, gdzie ja leżałem. Nie mógł to być człowiek, bo konie byłyby parsknęły ciszej, ostrzegawczo, a nie tak trwożnie.
Leżałem obok wyrwy, wolnej teraz od krzaków po ich spaleniu, ale na szczęście tak ciasnej, że tylko ręką można było przez nią przesunąć. Po drugiej stronie tej wyrwy zaczęło teraz coś grzebać i drapać silniej i głośniej, niżby człowiek to mógł uczynić, a zarazem dało się słyszeć znane mi dobrze sapanie i fukanie. Zerwawszy się w jednej chwili, pochwyciłem niedźwiedziówkę i szepnąłem do wodza Komanczów:
— Apanaczko, niedźwiedź! Bądźcie cicho! On przyjdzie bliżej!
Obdarzony znakomitym słuchem Winnetou zauważył przez sen, że ja się zerwałem z ziemi, i w jednej chwili stanął obok mnie z rusznicą w ręku.
— Za nami niedźwiedź pod skałą! — pouczyłem go.
Inni towarzysze spali dalej, a my woleliśmy ich nie budzić, by nie narobili hałasu.
Apanaczka przyszedł do nas z Holbersem. Obaj odwiedli kurki, a Winnetou przestrzegł ich:
— Możecie strzelić tylko w razie koniecznej potrzeby. Na szarego niedźwiedzia najlepsza strzelba Old Shatterhanda, on więc da pierwsze dwa strzały; potem dopiero przyjdzie kolej na mnie. Wy zaś wypalicie tylko wówczas, gdy wam dam znak!
Holbers trząsł się z podniecenia, a głos mu drżał, kiedy zapytał:
— Czy zwierz może przelezie przez skałę?
— Nie — odpowiedziałem ja. — Z pewnością... Otóż i on! Bądźcie cicho! Zostawcie go mnie!
W otwartej stronie obozowiska ukazał się niedźwiedź z głową, zwróconą ku ziemi. Konie parsknęły głośno ze strachu, a oba karosze odwróciły się do niego tylnemi nogami w celu obrony. Strzelić jeszcze nie mogłem, bo należało wycelować między żebrami i trafić w samo serce, a do tego musiał się niedźwiedź podnieść. Poskoczyłem więc ku niemu, by zwrócić jego uwagę na siebie, lecz cofnąłem się czemprędzej, gdyż grizly jest nadzwyczaj rączem zwierzęciem pomimo pozornej niezgrabności.
Osiągnąłem cel zamierzony. Zaledwie mnie zobaczył, stanął na tylnych łapach nie dalej, jak o sześć kroków odemnie. W tem huknął mój strzał. Zdawało się, że niedźwiedź, uderzony z przodu, przewróci się na plecy. Ale nie runął, lecz począł się chwiać, przyczem postąpił o dwa kroki naprzód. W tej chwili posłałem mu drugą kulę, która go powaliła na ziemię. Leżąc, przyciągnął do siebie łapy, jakby niemi chciał kogoś objąć, przewrócił się na drugi bok, potem znowu napowrót, roztworzył łapy i nie ruszył się więcej. Nie wydał też żadnego głosu z siebie, nawet nie oddychał cicho. Szary niedźwiedź nie ma właściwie głosu, walka z nim jest zawsze cicha, milcząca, ale to właśnie przejmuje aż do szpiku, jak mawiał mój stary Sam Hawkens. Przy gromkim ryku lwa strzela się lepiej.
— Zabity! — rzekł Winnetou. — Obie kule poszły mu w rdzeń życia. Ale nie zbliżajcie się jeszcze do niego, bo ma twarde życie, które mu wraca chwilami!
Wszyscy śpiący zerwali się oczywiście po pierwszym strzale. Szako Matto milczał zwyczajem Indyan, a Treskow, chociaż nie tchórz, cofnął się w tył zupełnie. Hammerdull przecisnął się między konie, aż do mnie i zawołał:
— Niedźwiedź! Do wszystkich dyabłów, rzeczywiście niedźwiedź! A ja przespałem chwile jego ukazania sięǃ Byłem bardzo znużony! Teraz jestem na siebie tak zły, że gotów jestem obiema rekami walić się po pysku!
— Zrób to, kochany Dicku, zrób natychmiast! — upominał go Holbers.
— Milcz, stary koniu polny! Ażeby siebie samego bić po twarzy, na to trzeba znacznie więcej zręczności, aniżeli ty masz na przykład. Że też mnie zawsze musi się coś takiego zdarzyć! Czemu ta bestya była na tyle głupia, że przyszła dopiero wtedy, gdy ja zasnąłem?
Niepocieszony grubas byłby z pewnością poszedł bez obawy na niedźwiedzia, choć może nie odrazu byłby go szczęśliwie położył trupem. Ponieważ nie mógł zmierzyć się z żywym, poszedł teraz wbrew przestrodze Apacza do zabitego, aby pokazać, że go się nie boi. Przewrócił go, chociaż z wielkim wysiłkiem na jeden bok i na drugi, pociągnął za łapę i rzekł:
— Nie żyje, panowie! W przeciwnym razie nie pozwoliłby na to. Wnoszę, żebyśmy mu zdjęli buty i rękawiczki razem z całą skórą. Spać i tak przecież już nie będziemy!
Miał słuszność. Obok świeżo zabitego niedźwiedzia nie będzie spał żaden myśliwiec. Trzeba było rozpalić ognisko, rozeszliśmy się więc wszyscy, ażeby nazbierać chróstu. Przy świetle ognia przekonaliśmy się, że to niedźwiedzica, mająca może siedm cetnarów wagi.
— To zapewne jej trop widzieliśmy — rzekł Treskow.
— Nie — odparł Winnetou. — Tamten ślad pochodził od zwierzęcia, znacznie cięższego. Zresztą tamto nie była skwaw niedźwiedzia, lecz on sam. Pójdziemy po niego, gdy przybędzie Old Surehand.
Towarzysze dobyli noży, ażeby niedźwiedzicy zdjąć trzewiki, rękawiczki i kurtkę myśliwską, a ja i Winnetou przypatrywaliśmy się ich robocie.
— Uff! — zawołał nagle Winnetou, zrywając się i wskazując na wolne pole. — Tam stoi młody niedźwiedź!
Ogień rzucał światło daleko poza skały, dzięki temu ujrzeliśmy młodego niedźwiedzia pod krzakami, z których brałem paszę dla koni. Wielkością dorównywał średniemu cielęciu, był tylko grubszy.
— Hurra, to jej syn! — krzyknął Dick, wstał prędko i popędził do niedźwiedzia.
— Dicku, Dicku I wołałem za nim. — Nie bierzcie się do niego! On o wiele niebezpieczniejszy, aniżeli przypuszczacie!
— Głupstwo! Już go mam! — odpowiedział zdala.
Istotnie pochwycił go, ale i niedźwiedź jego. Jak do tego doszło, tego nie można było zobaczyć. Tarzali się obaj po trawie, a grubas ryczał:
Woe to me! Help, Help! To bydlę nie chce mię puścić!
Apanaczka pobiegł z nożem w ręku do obydwu zażywnych bohaterów. Wsunąwszy rękę między człowieka a niedźwiedzia, pchnął silnie nożem niedźwiedzia. Skutek okazał się natychmiast, bo niedźwiedź więcej nie wstał, a Hammerdull zerwał się i zawołał ze złością:
— To bestya! Bydlę bez najmniejszej ogłady! Chciałem je pochwycić żywcem, a ono tak ze mną postępuje! Musiałem użyć wszystkich sił, ażeby utrzymać zdaleka jego zęby! Za to go upieczemy i spożyjemy!
Przywlókł do nas niedźwiadka za jedną nogę. Z tej walki wyszedł źle, bo ubranie miał w wielu miejscach podarte, a twarz podrapaną. Z rąk i nóg ciekła mu krew. Ta okoliczność wytrąciła z równowagi jego przyjaciela, który zamiast współczuciem, wybuchnął gniewnymi wyrzutami:
— Co ty zrobiłeś! Jak ty wyglądasz! Ten głupiec goni stąd, ażeby żywcem schwytać szarego niedźwiedzia! Czy widział kto taką głupotę? Co ja z tobą pocznę? Ty chyba rozum postradałeś! Czy zapomniałeś, że twój stary Holbers nie może patrzeć na twoją krew? Czy to jest miłość twoja, którą mi tyle razy oświadczałeś? Wszak takiemi głupstwami czynisz siebie i mnie nieszczęśliwym! Czy na to ci urosła skóra, żeby ją darły niedźwiedzie pazury? Czemuż stoisz i patrzysz na mnie jak niemy? Odpowiadaj, człowiecze!
Hammerdull istotnie stał z otwartemi ustami i patrzał sztywnie na przyjaciela, zdziwiony długą jego mową. Wprost nie wyobrażał sobie, żeby to mógł powiedzieć cichy, oschły Pitt Holbers. Wreszcie potrząsnął głową i rzekł:
— Picie, stary Picie, czy to ty rzeczywiście? Nie poznaję ciebie! Zrobiłeś się nagle strasznym mowcą! Ktoby w to uwierzył? Czy naprawdę tak mię miłujesz?
— Rozumie się, że cię kocham, głupcze! Dlaczego zrobiłeś mi tę przykrość, że dałeś się podrapać? Jak ty wyglądasz! Spojrzyjno w lustro! Ach prawda! Lustra tu niema. Ty mi tylko zmartwienia, troski i boleści sprawiasz! Radości z tobą dożyć nie można!
— Nie narzekaj już tyle! Czy masz ze mnie radość, czy boleść, to wszystko jedno, skoro tylko wogóle coś masz! Ktoby był przypuścił, że taki piesek jest taki silny!
— Piesek? Wcale stosowne porównanie! Ale ja nie mogę patrzeć dłużej na twoje pokiereszowane oblicze! Chodź ze mną do wody! Muszę cię obmyć!
Chwyciwszy go za ramię, pociągnął do potoku, płynącego w pobliżu. Gdy wrócili, był grubas obmyty, tylko ślady pazurów zmyć się nie dały, a ubranie nie zrobiło się całem.
— Czy ten człowiek nie wygląda jak włóczęga? — zapytał Pitt. — Proszę was, mr. Shatterhand, o pewną grzeczność!
— Jaką?
— Wy macie pod siodłem igły i nici. Pożyczcie mi ich, bo muszę mu przecież pozaszywać te manatki!
— Owszem, weźcie je sobie!
Gdy wyjął igłę i nici, zaczął nawlekać igłę, ale przez pół godziny nie mógł tego dokonać. Wreszcie zabrał się jakoś do szycia, ale szwy szły w takich odstępach, jak drzewa przydrożne. Gdy drugi raz nawlókł, zapomniał zrobić guz, szył więc bezskutecznie, dopóki nie zwróciłem mu uwagi na to, że za każdym razem wyciągał nitkę. Potem go pouczyłem, jak powinien pozszywać poszczególne miejsca. Na to on odrzucił kłębek, a podsuwając mi nogę Hammerdulla, podał zarazem igłę, kłując mię nią przez nieostrożność w palec.
— Weźcie się wy do łatania — rzekł z gniewem — jeśli to lepiej umiecie? Połatajcie tego hultaja! Ja już mam dość szycia!
Skutek mego pouczenia był taki, że siedziałem prawie do rana i naprawiałem kurtkę, spodnie i kamizelkę Hammerdulla. Tymczasem upieczono mięsa niedźwiedziego, posilono się nim, a łapy, jak wiadomo, najlepszy przysmak, owinięto i schowano na później, gdyż wtedy nabierają najlepszego smaku, kiedy już robaki zaczynają się w nich roić. Nie wiem, czy wszyscy to lubią.
Gdy dzień zaszarzał, wsiadłem ja i Winnetou na konia i prowadząc za cugle deresza Apanaczki, pojechaliśmy w górę doliny, by tam zaczekać na Old Surehanda. Znalazłszy się u wylotu parowu, którym miał zejść, zatrzymaliśmy się w pewnem oddaleniu przy zaroślach. Tam ukryliśmy siebie i konie, ale tak, że poprzez gałęzie mogliśmy Surehanda zobaczyć, gdyby się zjawił.
Ponieważ Utajom mogło wydarzyć się coś nieprzewidzianego, albo wódz mógł plan zmienić, przeto z pewnem naprężeniem czekaliśmy przybycia Old Surehanda. Może w godzinę potem ujrzeliśmy człowieka, idącego po drugiej stronię między drzewami. Nie wyszedł był jeszcze na wolne pole, dlatego nie mogliśmy go rozpoznać, ale ja mimoto odważyłem się zawołać:
— Mr. Surehand! Mr. Surehand!
Przybysz zatrzymał się, lecz tylko na chwilę. Jeśli to on był, powinien był zaraz się zbliżyć. Jako jeniec Indyan mógł się cieszyć, znajdując tu ludzi, którzy go znali. Przypuszczenie moje nie zawiodło mnie. Gdy poraz trzeci zawołałem go po nazwisku, wyskoczył ozemprędzej z pomiędzy drzew i podążył ku nam. Ponieważ my nie pokazywaliśmy się dalej, stanął w pół drogi i zapytał:
— Kto jest w zaroślach?
— Przyjaciel! — odpowiedziałem.
— Wyjdźcie stamtąd! Na Dzikim Zachodzie wskazana jest daleko idąca ostrożność.
— Oto jestem!
Z temi słowy na ustach wychyliłem się z zarośli, lecz Winnetou pozostał jeszcze w kryjówce. Old Surehand poznał mnie natychmiast.
— Old Shatterhand, Old Shatterhand!
Wypuścił z rąk strzelbę, przybiegł do mnie z otwartemi rękoma i przyciągnął... nie, porwał mnie do swojej piersi.
— Co za rozkosz, co za radość i szczęście! Przyjacielu! Old Shatterhand, wybawco mój dawniejszy i obecny!
Za każdem słowem odsuwał mnie i przyciągał do piersi. Oczy świeciły mu się, a policzki płonęły z nadmiaru szczęścia.
— Ktoby to był uważał za możebne — mówił dalej — że teraz będziecie w Rocky-Mountains i to w Dolinie Niedźwiedzi? Jakże się cieszę, jak szczęśliwym się czuję z tego powodu! Jaki was powód skłonił do tej podróży?
— Przybywam z Jefferson-City.
— Ach! Byliście u bankiera?
— Tak.
— On wam powiedział, że ja tu podążyłem?
— Tak.
— A wy udaliście się za mną?
— Oczywiście! Jefferson-City, winiarnia Lebruna w Topece, farma Fennera itd. Jak widzicie, mam dokładne wiadomości.
— Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Teraz jestem ocalony! Ale wy nie wiecie oczywiście, o czem ja mówię. Jestem jeńcem!
— Wodza Tusagi-Saricza!
— Skąd wy o tem wiecie? — spytał zdumiony.
— Dziś rano wypuszczono was za słowem honoru! — mówiłem dalej z uśmiechem.
— Zadziwiacie mnie! — zawołał.
— Macie zdobyć cztery skóry niedźwiedzie!
— Ach! Chciałbym już raz usłyszeć, skąd to wszystko wiecie!
— Kiedy wy wczoraj w parku rozmawialiście z wodzem, my leżeliśmy o trzy kroki w paproci, podsłuchując was.
— O nieba! Gdybym był to wiedział!
— Żadne słowo nie uszło naszej uwagi. Tej nocy jednak niepodobna już było was wyswobodzić, dlatego jeszcze wczoraj wieczorem zeszliśmy na tę dolinę, pomimo ciemności, by tu na was zaczekać. Jakże ucieszyliśmy się waszem przybyciem!
— Czy nie jesteście sami, że ciągle mówicie w liczbie mnogiej?
— Tak.
— Kto z wami tu przybył?
— Chodźcie mu się przypatrzyć!
Zaprowadziłem go do Winnetou, na którego widok krzyknął z radości i wyciągnął doń obie ręce. Apacz uścisnął je serdecznie i tak przemówił na powitanie:
— Winnetou cieszy się w duszy widokiem brata Surehanda. Myśleliśmy, że dościgniemy go dopiero w parku St. Louis, teraz jednak pokażemy wodzowi Utajów, iż nawet z pięćdziesięciu wojownikami nie potrafi zatrzymać u siebie w niewoli Old Surehanda!
— Dałem mu słowo, że powrócę! — wtrącił Old Surehand dla ostrożności. — Bez tego nie byliby mnie puścili.
— Wiemy o tem. Old Surehand nie powinien złamać słowa, lecz wrócić do nich. Ale potem przyjdzie Old Shatterhand i Winnetou do Utajów na krótką rozmowę.
— Muszę do jutra wieczorem przynieść cztery skóry niedźwiedzie, bo życie moje w niebezpieczeństwie. Czy o tem wie wódz Apaczów?
— Oczywiście. Old Surehand przyniesie żądane skóry. Ażeby zaś mógł tego dokonać, musi mi pozwolić, że oddalę się teraz.
Dosiadłszy konia, odjechał, nie podając ani powodu, ani celu wyjazdu. Ja jednak wiedziałem, że postanowił poszukać śladów niedźwiedzich.
— Dokąd on się udał? — spytał Old Surehand.
— Chce zapewne zrobić wam niespodziankę.
— Jaką?
— Gdybym to powiedział, nie byłoby już niespodzianki.
Well! Czy musimy tu na niego czekać?
— Nie. Pojedziemy także. On nas potem odszuka.
— Będę wam bardzo chętnie towarzyszył, ale muszę przytem pamiętać, że czas mój bardzo drogi.
— Czy z powodu obowiązku dostarczenia skór niedźwiedzich?
— Tak.
— Na to jest jeszcze dużo czasu! Siądźcie na tego deresza!
— Macie trzy konie. Wobec tego nie jesteście chyba sami?
— Słusznie się domyślacie.
— Kto jest jeszcze z wami?
— Zaczekajcie chwilę! Z pewnością ucieszycie się na widok właściciela tego konia. To także wasz znajomy.
Winnetou podążył w górę doliny, a my w dół. Przed wyruszeniem zabrał oczywiście Old Surehand swoją strzelbę stamtąd, gdzie mu upadła. W oczekiwaniu nowej niespodzianki, stłumił w sobie ciekawość, której ja nie byłbym zresztą zaspokoił. Kiedy dojeżdżaliśmy do obozu, ujrzałem Hammerdulla, stojącego w jego pobliżu. Old Surehand zauważył go także i zapytał:
— Czy to nie stary Dick Hammerdull, mr. Shatterhand?
— Dobrze poznaliście.
— W takim razie będzie z nim także jego nieodstępny towarzysz Pitt Holbers?
— Oczywiście! To nierozłączni przyjaciele!
— To więc jest niespodzianka, która mię miała spotkać! Dziękuję!
Zostawiłem go w tem mniemaniu. Hammerdull przybiegł do nas, podał rękę Surehandowi i zawołał:
Welcome, mr. Surehand, welcome! Spodziewam się, że przypominacie sobie wiernego Hammerdulla?
— Nigdy o was nie zapominałem, kochany Dicku!
— A Pitt Holbers żyje jeszcze w waszem sercu?
— Oczywiście.
— Obaj dumni jesteśmy z waszej przyjaźni!
Wjechaliśmy wreszcie do obozu i pozsiadaliśmy z koni. Hammerdull zaprowadził Old Surehanda pomiędzy skały i zawołał z tryumfem:
— Masz go, Picie Holbersie, stary szopie! Podaj mu rękę, lecz nie obejmuj go za szyję, bo potem nie mógłby się od ciebie uwolnić!
Old Surehand widział narazie tylko Holbersa, kiedy jednak rzucił wzrokiem na Apanaczkę, zdumiał się ogromnie.
— Apanaczka, mój czerwony brat Apanaczka! — zawołał. — Tego nigdy byłbym nie przypuścił! Teraz już wiem, mr. Shatterhand, jaką niespodziankę chcieliście mi sprawić. Czerwony brat pozwoli, że go uścisnę!
Oczy Komancza zapłonęły radością. Otworzył w milczeniu ramiona i rzucił się na piersi przyjacielowi, z którym zaprzyjaźnił się podczas wspólnej podróży do fortu Terrel. Gdy gość przywitał się z Treskowem, przedstawiłem mu wodza Osagów. Indyanin podał mu rękę ze zwykłą sobie godnością, skinął przyjaźnie głową i, wskazując na obie skóry niedźwiedzie, rzekł doń:
— Nasz brat ma Utajom przynieść cztery skóry niedźwiedzie?
— Istotnie — odparł Old Surehand.
— Dwie leżą już tu dla brata.
— Kto zabił te niedźwiedzie?
— Old Shatterhand wielkiego, Apanaczka zaś małego.
— To na nic mi się nie przyda. Ja muszę je sam upolować.
Teraz ja zapytałem:
— Czy wódz Utajów żądał tego od was wyraźnie?
— Wyraźnie? Nie.
— To nie róbcie sobie skrupułów!
— Ja jestem w tej sprawie innego zdania. Wódz nie mógł wiedzieć, że zastanę tu takich pomocników. Przypuszczał z pewnością, że przyniosę skóry niedźwiedzi, które sam zabiję.
— Co on myślał lub przypuszczał, to nas nic nie obchodzi. Wy trzymajcie się tylko umowy.
— Żądali tylko, żebym przyniósł cztery skóry.
— To je zaniesiecie. Dwie jeszcze się znajdą.
— Tej małej Tusaga Saricz nie przyjmie.
— Dlaczego?
— Bo jest z młodego niedźwiedzia.
— Skóra jest cała, niepodzielona, nie będzie więc mógł jej odrzucić.
— A jeśli jednak nie zechce się zgodzić?
— To my go do tego zmusimy. A wy uważacie to za skórę niedźwiedzią?
— Oczywiście!
— W takim razie wszystko w porządku! Tu idzie o to, żebyście dotrzymali słowa wedle swego przekonania, czy istotnie spełniliście warunki umowy, a nie o to, jak je rozumieją Utajowie.
— Rzeczywiście muszę wam przyznać słuszność. Powinienem kierować się tylko brzmieniem słów.
— I to zbyteczne! W tej sprawie może być jeszcze inne zapatrywanie.
— Jakie?
— Że nie potrzebujecie wcale przynosić skór.
— Nie rozumiem was!
— To przecież łatwo pojąć. Coby się stało, jeślibyście skór nie przynieśli?
— Mają mnie Indyanie zastrzelić.
— To możecie nie przynieść ani jednej! My postaramy się o to, żeby was nie zastrzelono.
— Istotnie macie słuszność, ale, jeśli w danej chwili nie będziecie pod ręką, to ja zginę!
— Już my to tak ułożymy, że będziemy pod ręką. Nie wdawajcie się tylko z czerwonymi w długie roztrząsania! Cóż wam obiecali? Jeśli cztery razy narazicie swoje życie i zabijecie cztery szare niedźwiedzie, mają wam darować tylko życie bez wolności. Czy to sprawiedliwe?
— Pewnie, że nie!
— Wy im przyrzekliście tylko, że powrócicie i tego musicie dotrzymać. Więcej ani oni od was, ani wy od siebie nie możecie żądać. Teraz zresztą nie czas tem się zaprzątać. Macie coś ważniejszego do roboty.
— Co?
— Posilić się.
— Zgadliście — odrzekł z uśmiechem. — Czerwoni trzymali mnie bardzo krótko i od trzech dni nie dali ani kąska.
— To nie żałujcie sobie!
Podano mu mięsa, które zaczął ze smakiem zajadać. Ja tymczasem w tajemnicy przed nim szepnąłem towarzyszom, żeby w swoich rozmowach wobec niego unikali słów Tibo taka, Tibo wete, Wawa-Derrik i myrtle-wreath. Skłoniły mię do tego zarządzenia pewne powody. Gdy zwróciłem się z tem żądaniem do Apanaczki, spojrzał mi badawczo w twarz, lecz nie odezwał się ani słowem. Mnie nasunęło się podejrzenie, że on zaczął teraz się domyślać rzeczy, które, jak mi się zdawało, ja tylko wiedziałem.
Konie puściliśmy wolno, żeby pasły się nad wodą, a sami poukładaliśmy się przed skałami, ażeby mieć zwierzęta na oku i w razie potrzeby móc ich bronić ze strzelbami w ręku. Towarzysze zaczęli opowiadać zdarzenia ze swego życia, lecz nie podali niczego, coby mogło przyczynić się do rozświetlenia stosunków, które zajmowały nas obecnie. Wyjątek stanowiło opowiadanie Old Surehanda o tem, jak dostał się w ręce Utajów.
Odbył sam całą tę daleką drogę i obozował przed czterema dniami nad źródłem, w którego otoczeniu nie było ani śladu człowieka. Czując się pewnym, zdrzemnął się, lecz zbudzili go nagle dwaj czerwoni, jeden młody, a drugi stary, którzy klęczeli nad nim z dobytymi nożami. Odrzuciwszy ich na bok, zerwał się i wyjął rewolwer, lecz oni rzucili się nań mimoto z nożami, musiał więc ich zastrzelić. Ale w następnej chwili otoczyło go pięćdziesięciu czerwonych i tak go zdusili, że pomimo niezwykłe] siły nie mógł się obronić. Wyrwano mu rewolwer, a jego samego powalono i skrępowano. Więcej nie potrzebował opowiadać, gdyż podsłuchaliśmy to w obozie Utajów.
Na tej rozmowie upłynął nam czas do południa, a wkrótce potem nadjechał Apacz. Zeskoczywszy z konia, zapytał mnie:
— Czy brat Surehand dowiedział się o wszystkiem?
— Tak — odrzekłem.
— Czy weźmie te dwie skóry?
— Weźmie.
— Pójdziemy z Old Shatterhandem i Apanaczką!
— Dokąd?
— Do legowiska niedźwiedzia, którego ślady widzieliśmy wczoraj.
Na to zawołał szybko Hammerdull:
— A ja nie mogę wam towarzyszyć?
— Nie.
— Dlaczego?
— Parów jest wązki, każdy więc zbyteczny człowiek zawadzałby tylko.
— Dick Hammerdull nigdy nie zawadza. Czy uważacie mnie za nicponia, albo tchórza, który ucieknie, gdy zobaczy nos niedźwiedzia?
— Przeciwnie, Dick Hammerdull posiada za wiele odwagi i przez to właśnie może nam przynieść wielką szkodę. Syn niedźwiedzicy dał mu już dobrą nauczkę.
— Nauczkę, czy nie nauczkę, to wszystko jedno, przyrzekam jednak, że wezmę ją sobie do serca!
Mały grubas jął tak natarczywie prosić, że Winnetou ustąpił, mówiąc:
— Niech więc gruby brat pójdzie z nami, ale, jeśli popełni jaki błąd, lub nie posłucha mnie, nie wezmę go już nigdy z sobą!
Holbers i Treskow nie obrazili się tem, że mieli zostać, lecz Szako Matto zapytał z przykrością:
— Czy Winnetou sądzi, że wódz Osagów stał się już nieużytecznym wojownikiem?
Apacz zaś odparł na to:
— Czy Szako Matto nie wie, dlaczego zostawiam go tutaj? Kto obroni nasze konie, gdy podczas naszej nieobecności ukaże się niedźwiedź, albo nadejdą ludzie nieprzyjaźni?
Na Holbersa i Treskowa rzeczywiście nie można było się zdać, to też Osaga odczuł to jako wyszczególnienie i rzekł z dumą:
— Konie będą bezpieczne. Niech moi bracia będą o to spokojni!
Wziąwszy tedy strzelby, opuściliśmy obóz i może po dziesięciu minutach dostaliśmy się do parowu. Wspinając się pod górę, staraliśmy się unikać wszelkiego szmeru i tem ostrożniejsi byliśmy, im wyżej dochodziliśmy. Dick Hammerdull szedł jako drugi zaraz za Winnetou z miną, pełną ufności w siebie. Gdyby go były zobaczyły niedźwiedzie w tym stanie, byłyby wszystkie pouciekały.
Przybywszy na miejsce, które wczoraj już zwiedziliśmy byli, zbadaliśmy bardzo dokładnie część drogi w górę i w dół, lecz nie dostrzegliśmy niczego. Widocznie niedźwiedź nie przeszedł był na drugą stronę. Przeprawiliśmy się przez potok, wydrapaliśmy się na ową skałę i natrafiliśmy na ślady, które widzieliśmy już wczoraj. Łączyły się one w szeroko wydeptaną ścieżkę, wiodącą poza róg skały. Winnetou nie poszedł tam odrazu, lecz wsunął głowę tylko tak daleko, że mógł jednem okiem spojrzeć na drugą stronę. Stanął nieruchomo i wyciągniętą poza siebie ręką dał nam znak, żebyśmy milczeli. Byłem pewien, że zobaczył niedźwiedzia. Kiedy się potem znowu do nas zwrócił, promieniała mu cała twarz.
Wziął Hammerdulla za ramiona i, nie mówiąc ani słowa, wsunął go całkiem cicho i powoli poza róg skały i kazał mu tam popatrzeć. Ale już w następnej chwili blady jak trup grubas cofnął głowę, przesunął się obok mnie i drugich, dopóki nie dostał się na ostatnie miejsce. Teraz i ja spojrzałem poza krawędź i przekonałem się, że bladość Hammerdulla nie przynosiła mu hańby. Między skałami i gęstymi krzakami kolczastymi wiodła ścieżka aż do miejsca, gdzie kamienie tworzyły potężną ścianę z daleko wystającym dachem. Tam leżał na zgrzebanej ziemi, trawie i kupie gałęzi „król niedźwiedzi“. Zasługiwał na tę nazwę, bo tej wielkości niedźwiedzia do tego czasu nie widziałem. Miał prawnie ze czterdzieści lat, czego dowodziła sierść, która nawet wskazywała na jeszcze starszy wiek. Co za cielsko, głowa i członki! We śnie wydawał się olbrzymem. Jakże musiał wyglądać, kiedy się podniósł! Gdy wreszcie także Apanaczka i Old Surehand uradowali się widokiem niezwykłego zwierzęcia, zeszliśmy na naradę. Gdy Old Surehand i Apanaczka podali pewne rady, a Hammerdull otoczył się odważnem milczeniem, Winnetou utopił we mnie wzrok, z owym nieopisanym wyrazem, którego nigdy nie zapomnę, i zapytał:
— Czy brat Shatterhand ma jeszcze do mnie zaufanie, jak dawniej?
Skinąłem głową, choć wiedziałem, co Apacz zamierzał.
— Do mnie, mojej ręki i mego noża? — zapytał znowu.
— Tak.
— Czy brat powierzyłby mi swoje życie?
— Bez wahania.
Byłbym nie zaprzeczył, gdybym nawet miał co do tego wątpliwości, bo Winnetou byłby mnie także powierzył się bez namysłu.
— Niech bracia pójdą za mnąǃ
Poprowadził nas napowrót do gęstych zarośli, a zatrzymawszy się tam, rzekł:
— Za tym krzakiem ja się ukryję, a Old Shatterhand sprowadzi tu niedźwiedzia tak, żeby musiał przejść obok mnie. Inni bracia przykucną za owymi kamieniami i będą uważali na to, co nastąpi! Old Shatterhand i Winnetou to jedno. Obydwaj mają jedno ciało, jedną duszę i jedno życie. Jego życie należy do mnie, a moje do niego. Howgh!
— Co chcecie uczynić? — zapytał niespokojnie Old Surehand.
— Nic takiego, coby was mogło przestraszyć — odpowiedziałem.
— Obawiam się, że narażacie się na wielkie niebezpieczeństwo!
— Niebezpieczeństwa niema, gdyż ja znam Winnetou. Czyńcie tedy śmiało, co on wam polecił i weźcie z sobą moje strzelby!
— Co? Jak? Idziecie bez broni?
— Nie. Bezbronnym nie będę. Idźcie tylko... idźcie!
Udali się poza kamienie i przykucnęli tam. Winnetou wziął nóż w lewą rękę i ukrył się za krzakami. Dla uspokojenia mnie szepnął:
— Wiatr jest nam sprzymierzeńcem. Gdyby jednak niedźwiedź mnie zwęszył, ty go pierwszy pchniesz.
Nie obawiałem się wcale spotkania z niedźwiedziem. Tylko nieznane niebezpieczeństwo może człowieka niepokoić; gdy się je zna, a nawet widzi blizko, niepokój ustępuje. Dobyłem noża także lewą ręką i skoczyłem z powrotem do krawędzi skalnej. Niedźwiedź leżał tam jeszcze tak samo, jak przedtem. Prawdopodobnie najadł się w nocy i spał teraz, nie przeczuwając, że to ostatni jego sen. Podniósłszy kamień, poszedłem bliżej i ugodziłem niedźwiedzia. Zwierz zbudził się, podniósł głowę i utkwił we mnie jadowity wzrok. Potem odrazu powstał z szybkością, którejby mu pozazdrościł nawet tygrys lub pantera. Ja skoczyłem poza krawędź skały i z oczyma, zwróconemi na nią, kroczyłem wstecz ku krzakowi, za którym stał Apacz. Wtem ukazał się niedźwiedź. Teraz już chodziło o me życie, albowiem, gdybym się potknął i upadł, byłbym już nie wstał.
Sztuka polegała na tem, żeby niedźwiedzia zwabić do przejścia obok Winnetou i przez to umożliwić Apaczowi pchnięcie. Z ociężałą lekkością, właściwą także słoniowi, ruszył niedźwiedź za mną na pozór powoli i z namysłem, w rzeczywistości jednak szybko i stanowczo. Widział tylko mnie i zbliżał się ku mnie prędko. Tego właściwie chciałem. Kiedy dostałem się do zarośli, był już odemnie tylko o ośm kroków. Teraz zacząłem się cofać szybciej, dopóki nie podszedł aż do krzaku, w którym czyhał Winnetou. Gdybym go był puścił jeszcze o krok dalej i nie zmusił, by się zatrzymał, byłbym zgubiony. Przed olbrzymiemi łapami tego potwora nie ostałoby się żadne stworzenie świata. Skoczyłem o dwa kroki naprzód i podniosłem rękę. Wtedy Winnetou wystąpił z dobytym nożem z zarośli i stanął za niedźwiedziem. Zwierz zatrzymał się na mój pozorny atak i wyprostował się szybko. Przewyższał mnie o głowę. W tej samej chwili pchnął go Apacz z ową szybką rozwagą, niezbędną, jeśli się chce ugodzić zwierzę we właściwe miejsce, to jest w serce, między dwa żebra. Ostrze noża wbiło się aż po rękojeść, Apacz nie zostawił go jednak w ranie, lecz wyrwał czemprędzej, żeby nie zostać bez broni.
Potwór zachwiał się, jakby miał runąć, lecz odwróciwszy się niespodzianie, wyciągnął łapy za Winnetou, który zaledwie zdołał odskoczyć. Teraz Apaczowi groziło niebezpieczeństwo śmierci. Ja stanąłem natychmiast za niedźwiedziem, pchnąłem go i odskoczyłem, zostawiając nóż w ranie. Teraz już niedźwiedź nie zachwiał się, lecz stanął nieruchomo. Trwało to może pół minuty, poczem runął na miejscu, jakby uderzony niewidzialnym młotem i nie poruszył się więcej.
— Uff! Pchnąłeś go znakomicie! — rzekł Apacz, wyciągając do mnie rękę. — Pewnie już nigdy nie wstanie!
— Ja tylko dopomogłem tobie — odrzekłem. — Serce olbrzyma tkwi chyba w dziesięciu workach, tyle trzeba było siły, ażeby wbić w nie ostrze noża.
Przed nami leżało cielsko, ważące przynajmniej dziesięć cetnarów, a dokoła rozchodził się odór, który zabijał wszelki smak na jego łapy. Zazwyczaj cuchną koty przenikliwiej niż niedźwiedzie, ale ten tworzył wyjątek.
Gdy nadeszli towarzysze, rozciągnęliśmy niedźwiedzia i wtedy dopiero mogliśmy ocenić ogrom jego kształtów, oraz wyobrazić sobie, coby z nas było, gdybyśmy byli nie mogli zaufać naszym nożom.
— Ja sobie tak tego nie przedstawiałem — rzekł Old Surehand. — Pójść tylko z nożem na takiego potwora, to naprawdę kuszenie Pana Boga. Nie należę do słabych, ani do tchórzów, ale na tobym się nie odważył!
— Brat się myli — odpowiedział Winnetou. — Dobry nóż i pewna ręka często są lepsze, niż dokładnie wymierzona kula. Nie każdy zresztą niedźwiedź tak wielki jest, jak ten.
Apanaczka milczał. Wyrwał nóż mój z ciała niedźwiedzia, a musiał przy tem użyć tyle siły, że tylko cicho głową potrząsnął. Tem głośniej zachowywał się Hammerdull. Przypatrzył się ranom zwierza i zawołał ze zdumieniem:
— Tuż obok siebie! Jak można znać miejsce, w które należy wbić nóż?
— Na to nie pomoże żadna reguła, trzeba mieć miarę w oku — odpowiedziałem. — Nie wszystkie niedźwiedzie są jednakowo zbudowane, a futro może także czasem okropne skutki spowodować!
— Hm! A jeśli się trafi w żebro?
— To nóż się ześliźnie, a w nagrodę za to myśliwy traci szybko skalp.
— Dziękuję! W takim razie ja wolę moją strzelbę! Gdyby można było jedną ręką powoli wyszukać miejsce, żeby w nie potem pchnąć drugą, to i ja wtedybym spróbował.
— Walka z szarym niedźwiedziem nie jest zarzynaniem świń.
— Sam to widziałem. Cóż teraz zrobimy z tym nieszczęśliwcem?
— Zdejmiemy zeń skórę, a jego zostawimy.
— A mięsa nie weźmiemy?
— Dziękuję za nie!
— Czemu?
— Byłoby twarde jak podeszwy. Spieszmy się, gdyż Winnetou, jak się zdaje, ma dla nas jeszcze inną robotę.
— Brat Shatterhand odgadł — potwierdził Apacz.
— Czy jest jeszcze gdzie trop niedźwiedzia?
— Bardzo daleko stąd, w górnym końcu doliny.
— To jest łatwo zrozumiałe, bo niedźwiedzie nie żyją tak blizko siebie, jak bobry. Czy brat Winnetou sądzi, że uporamy się jeszcze dzisiaj przed nocą?
— Spodziewam się. Konie zaniosą nas tam szybko.
— A mnie wolno będzie pójść z wami?
— Nie — odpowiedziałem ja.
— Dlaczego? Czy źle się zachowałem w minionej wyprawie?
— Tu nie potrzebowaliście wogóle się zachowywać. Zresztą zdaje mi się, że ten hultaj był dla was za wielki?
— Nie będę temu przeczył, bo istotnie można sobie pozwolić na niedźwiedzia, ale przecież nie na takiego. Gdy go tylko zobaczyłem, cofnąłem się zaraz do ostatniego szeregu. Taką samą skromność okazałbym, gdybym powtórnie wziął udział w polowaniu.
— Tak być nie może. Szako Matto obraziłby się, gdybyśmy go i tym razem wykluczyli od udziału w wyprawie na drugiego niedźwiedzia.
— Czy go wykluczycie, czy nie, to wszystko jedno, byleby tylko mógł z wami pójść. Ustępuję więc chętnie jemu miejsca.
— Chętnie, czy nie, to wszystko jedno, jeśli tylko musicie to zrobić — rzekłem, żartując sobie z niego. — Teraz pójdźcie do obozu po konia, ażebyśmy nie musieli nieść tej ciężkiej skóry.
Posłuchał wezwania i wrócił wkrótce z Pittem Holbersem.
— Oto koń — rzekł — któregoście chcieli, mr. Shatterhand!
Widząc, że nie rozumiem dowcipu, dodał, iż klacz swoją zostawił na dole przy potoku, a Pitta Holbersa przyprowadził do nas na skałę. Wtedy był już niedźwiedź „rozebrany z kubraka, butów i rękawiczek“, przeto rozkazałem:
— Weźcie skórę i naładujcie na konia!
— Jakto? Na moją klacz? — spytał Hammerdull, krząkając. — Sprowadziłem ją tylko dla siebie, a nie pod skórę!
— A któż ją poniesie?
— Koń, którego zażądaliście. Ten oto koń polny stary szop, Pitt Holbers.
Teraz dopiero wyjaśniło się poczciwemu Holbersowi, dlaczego przyjaciel zabrał go z sobą. Huknął też nań gniewnie:
— A tobie co? Ja myślałem, że pierwszy miałem zobaczyć zabitego niedźwiedzia, a tymczasem ty zaczynasz ze mną figle!
— Nie zapalajże się zbytnio, kochany Picie! Czyż nie ty pierwszy z was go widzisz?
— Ale skóry nie zawlokę!
— Pewnie, bo masz swojej co dźwigać. Weź ją więc tylko do konia!
Gdy oni wlekli na dół ciężką skórę, my ruszyliśmy prędzej. Teraz dopiero przedstawiło nam się w całej swej grozie niebezpieczeństwo, któreśmy przebyli. Na podobne przedsięwzięcie można było odważyć się tylko z Winnetou. Najmniejszy brak zręczności i przytomności umysłu może przyprawić myśliwego o utratę życia.
Znalazłszy się w obozie, oświadczyliśmy Szako Macie, że teraz pojedzie z nami na drugiego niedźwiedzia. Treskow, Holbers, Hammerdull i Apanaczka mieli zostać przy skórach. Ostatni byłby chętnie przyłączył się do nas, wiedział jednak dobrze, czemu go zostawiamy. Na niego jednego mogliśmy zdać się bardziej, aniżeli na tamtych trzech razem.
Pojechaliśmy teraz doliną w górę obok miejsca, w którem spotkaliśmy się z Old Surehandem. Oprócz podania odległości, nie wspomniał nam Winnetou niczem o przygodzie, która nas teraz czekała.
Dolina była nadzwyczaj długa i tem węższa, im dalej posuwaliśmy się w górę. Kilkakrotnie spotykaliśmy bawoły, częścią pojedyńczo, częścią w małych gromadkach, ponieważ pora wędrówki jeszcze była nie nadeszła. Tak dalece nie bały się one ludzi, że nie uciekały przed nami, lecz tylko ustępowały się na bok. Z tego wywnioskowaliśmy, że w lecie nie płoszyli ich myśliwi. Niektóre starsze nie usuwały się nawet z drogi, lecz wytrzeszczały na nas zdziwione oczy, lub pochylały ku nam wyzywająco wielkie łby z rogami. Na widok bawołów odezwała się w nas żyłka myśliwska, nie mogliśmy jednak dać jej folgi, gdyż nie mieliśmy czasu, a z niedźwiedzi było mięsa aż nadto.
Westman nie zabija nigdy zwierzęcia, jeśli nie potrzebuje jego mięsa. Nieprawdą jest też, jakoby Indyanie w porze obydwu wielkich wędrówek bawołów czynili wśród nich niepotrzebne spustoszenie. Czerwoni wiedzą aż nadto dobrze, że bez tych trzód nie mogliby żyć, dlatego zdobywają tylko tyle mięsa, ile potrzebują. Jeśli buffalo wyginął, to winę tego ponoszą wyłącznie biali, którzy zbierali się nieraz w całe towarzystwa, wynajmowali pociągi kolejowe i zatrzymywali się tam, gdzie spotykali na preryi trzodę bawołów. Z pociągu strzelali potem do zwierząt z czystej chęci mordowania, dopóki nie nasycili się strzelaniną. Czy trafione bawoły naprawdę ginęły, czy tylko ranne były, oto wcale nie pytano. Postrzelone ofiary wlokły się dalej i padały, by stać się pastwą żarłoczności sępów i wilków. Tak wystrzeliwano tysiącami lub raniono śmiertelnie bawoły, a miliony cetnarów mięsa gniły, nie przynosząc człowiekowi najmniejszego pożytku. Ja sam bywałem w miejscach, w których dopuszczano się takich mordów masowych, widywałem stosy bielących się kości. Nawet skór i rogów nie zabierano.
Na widok pól, zasłanych trupami bawołów, ogarniał żal i złość serce prawdziwego westmana, a co o tem myśleli i mówili Indyanie, to sobie nie trudno wyobrazić. Podejrzywali oczywiście, że rząd nietylko cierpi, lecz nawet popiera te nikczemne rzezie, ażeby przyspieszyć zgubę rasy czerwonej zapomocą wygłodzenia. A jeśli czerwony próbował opierać się tej bydlęcej strzelaninie, walono weń tak samo bezwzględnie, jak w bawoły.
Gdzie podziały się bizony, gdzie dumni, rycerscy czerwoni i biali strzelcy? Twierdzę, że niema już ani jednego z tych westmanów, o których czynach opowiadano sobie przy ogniskach obozowych. Kości ich rozprószone, a gdzie teraz pług lub motyka wydobędzie z ziemi zwietrzałą czaszkę, tam odbył się pewnie skrytobójczy napad, lub rozegrała się rozpaczliwa walka, w której jak wszędzie na przesiąkniętym krwią Zachodzie bezlitosna siła gnębiła istotne prawo.
Jechaliśmy już z godzinę, niezbyt wolno, a jednak nie dotarliśmy byli jeszcze do końca Kui-erant-yuaw, kiedy Winnetou zatrzymał konia i rzekł:
— Za dwie minuty dojdziemy do miejsca, w którem Winnetou znalazł bawołu, zabitego przez niedźwiedzia. Zwycięzca pożarł niewiele mięsa, pogruchotał tylko kości i mlecz z nich wyssał, a tak czyni tylko szary niedźwiedź. Ślady jego wiodły do brzegu tej doliny, a potem trochę pod górę.
— Czy Winnetou znalazł tam jego legowisko? — spytał Old Surehand.
— Nie. Chciałem tylko wyszukać trop jego, a nie spłoszyć go, by moi bracia mogli powiedzieć, że zabili także szarego niedźwiedzia. Sądzę, że postąpiłem dobrze.
— Tak, to słuszne! Gdy pokażę skóry, chcę przynajmniej o jednej powiedzieć, że sam ją zdobyłem.
— Czy Old Surehand życzy sobie może, żebyśmy mu zostawili tego niedźwiedzia?
— Proszę o to!
— Zgoda! Czy brat weźmie sobie niedźwiedziówkę Old Shatterhanda?
— Nie, mogę zaufać swojej strzelbie.
— A co ja będę przytem robił? — zapytał wódz Osagów. — Czy mają potem o Szako Macie opowiadać, że w jego obecności ubito cztery niedźwiedzie, a on przytem ani ręką nie ruszył?
— Jeśli mój czerwony brat zechce, będzie miał także co czynić, gdy tylko znajdziemy niedźwiedzia.
Ku końcowi rozmowy ruszyliśmy byli dalej, gdy wtem Winnetou zatrzymał swego konia i wyciągnął rękę, wskazując przed siebie. O tysiąc może kroków wyszedł z pomiędzy drzew po lewej stronie doliny niedźwiedź i biegł potem przez osłoniętą równinę. Głowę miał głęboko ku ziemi spuszczoną i nie patrzał ani w prawo, ani w lewo, wskutek czego nas nie widział, a zwietrzyć nas nie mógł, bo wiatr wiał w dół doliny.
— W jasny dzień! — rzekł Old Surehand. — Musi być bardzo głodny!
— Tak — potwierdził Winnetou. — Drugim powodem opuszczenia legowiska o tej porze jest to, że w tej okolicy dawno już nie było myśliwych.
— Gdzie leży bawół? — zapytałem.
— Brat mój nie może go stąd zobaczyć, bo po drodze rosną małe krzaki — odpowiedział Apacz.
— Zaoszczędziliśmy sobie czasu dzięki temu, że niedźwiedź wbrew swoim zwyczajom sam wyszedł teraz, bo nie potrzebujemy go szukać. Zsiądźmy tutaj i przywiążmy konie! Krzak, o którym mówił Winnetou, pozwala nam zbliżyć się do niego niepostrzeżenie.
— Niech moi bracia zaczekają chwileczkę! — rzekł Osaga, kiedy zsiadaliśmy z koni.
— Dlaczego? — — zapytał Old Surehand.
— Nie mam nic przeciwko temu, żeby brat Surehand zabił tego niedźwiedzia, lecz jabym chciał także wziąć udział w polowaniu.
— W jaki sposób?
— Tak, jak Old Shatterhand i Winnetou.
— To zbyt zuchwałe!
— Nie.
— Przeciwnie! Ja nie jestem pewien, czy zdołam go odrazu tak ugodzić nożem, żeby padł. Czy Szako Matto jest tego pewien?
— Ja także nie zabiłem dotychczas nożem niedźwiedzia. Nie radzę też brać noży, co istotnie byłoby niebezpiecznem. Ale czy Old Surehand może liczyć na swą strzelbę?
— Tak.
— To łatwo będzie go zabić. Mój brat ukryje się ze swoją strzelbą, a ja podprowadzę mu niedźwiedzia, jak przedtem Old Shatterhand Winnetou.
— Jeśli Szako Matto odważa się na to, to nie mogę na to się nie zgodzić.
— Nie będzie to jeszcze dowodem odwagi, byle tylko kula tam ugodziła, gdzie należy.
Pshaw! Ja chyba nie spudłuję!
— Czy Old Shatterhand i Winnetou nie sprzeciwiają się temu?
Oczywiście nie sprzeciwiliśmy się wcale. Przywiązaliśmy konie i ruszyliśmy jeden za drugim ku oznaczonemu krzakowi. Przybywszy tam, zastaliśmy niedźwiedzia obok bawołu. Odwrócony od nas grzebał w nim pazurami, ażeby wydobyć kości z mleczem. Wiadomo bowiem, że obok mózgu jest szpik największym przysmakiem szarego niedźwiedzia. Może o trzydzieści kroków od nas leżał głaz tak wielki, że człowiek mógł za nim się ukryć. Osaga wskazał tam ręką i rzekł:
— Brat Surehand położy się za tym kamieniem a ja pójdę do niedźwiedzia i sprowadzę go bliżej. Będzie to dla mnie zabawka.
Ja i Winnetou byliśmy innego zdania, aniżeli Szako Matto, gdyż oddalenie niedźwiedzia od głazu było zbyt wielkie. Milczeliśmy jednak obydwaj, żeby nie urazić dumy Osagi.
On, zostawiwszy swoją strzelbę u nas, położył się na ziemi i polazł ku skale, która go zasłaniała przed oczyma niedźwiedzia. Old Surehand posunął się za nim, oczywiście ze strzelbą, w ten sam sposób. Koło głazu zatrzymał się Old Surehand, Osaga zaś poszedł dalej.
Niedźwiedź wciąż jeszcze nie widział tego, co przeciw niemu przedsięwzięto i chrupał kości potężnemi zębami. Szako Matto posuwał się coraz to dalej naprzód, co było raczej nierozwagą, aniżeli odwagą.
— Uff! — rzekł Apacz. — Trzymajmy strzelby w pogotowiu! Wódz Osagów nie umie sobie drogi podzielić.
Ja także nie mogłem pojąć Szako Matty, dlaczego nie brał w rachubę rączości szarego niedźwiedzia. Powinien był tylko o taką przestrzeń oddalić się od Old Surehanda, żeby w drodze powrotnej zwierz go nie doścignął. Wreszcie Winnetou nie mogąc patrzeć na te błędy Osagi, złożył obie dłonie przy ustach i zawołał:
— Stać, Szako Matto, stać!
Osaga podniósł się z ziemi, ale niedźwiedź usłyszał to także i zwrócił się w stronę, skąd głos pochodził. Ujrzawszy Indyanina, pobiegł kłusem ku niemu. Trzeba wziąć na uwagę, że kłus szarego niedźwiedzia dorównywa szybkości konia. Szako Matto zbliżył się do niego na dwadzieścia kroków, miał więc do Old Surehanda pięćdziesiąt. Na tej drodze musiał go niedźwiedź doścignąć. Do tego należy dodać, że, jeśli Old Surehand chciał niedźwiedzia nietylko zranić, lecz położyć trupem, nie mógł strzelać, zanimby zwierz nie podniósł się z ziemi i nie odsłonił mu swej piersi. To też zawołałem nań pośpiesznie:
— Teraz nie strzelać, mr. Surehand! Ja obronię Osagę!
Wymierzyłem niedźwiedziówkę i czekałem. Szako Matto nigdy chyba w życiu tak nie zmykał, ale napróżno. Niedźwiedź zbliżał się doń gwałtownie.
— Szako Matto, zboczyć! — krzyknąłem.
On i niedźwiedź pędzili wprost na nas, trudno więc było strzelić do zwierzęcia, a nie ugodzić człowieka. Indyanin nie zważał jednak na mój okrzyk i leciał prosto dalej. Wobec tego wyskoczyłem daleko z za krzaka i powtórzyłem przestrogę. Gdy niedźwiedź był już tylko o trzy kroki od Szako Matty, zrozumiał ten mnie i skręcił szybko na bok, a ja mając wolny cel, posłałem zwierzowi kulę, zanim zdołał zwrócić się za nim. Oczywiście nie był to strzał śmiertelny. Chodziło mi tylko o wstrzymanie niedźwiedzia i to mi się udało, bo zaraz stanął. Zwracając głowę na wszystkie strony, zobaczył swą krew i podniósł łapę do rany pod szyję. Z tej chwili skorzystał Old Surehand, podniósł się za skałą i ruszył śmiałym krokiem ku niedźwiedziowi. Oddalenie wynosiło mniej więcej trzydzieści stóp. Widząc nadchodzącego strzelca, wyprostował się niedźwiedź. Old Surehand szedł niewzruszenie naprzód i wypalił doń dwa razy w odstępie kilku kroków, a potem odrzucił strzelbę i dobył noża. Przezorność ta okazała się na szczęście zbyteczną, bo niedźwiedź padł, potarzał się kurczowo przez chwilę, drgnął kilka razy łapami i dusza jego uleciała do wiecznych ostępów, a cielsko z futrem zostało przy nas.
Od ostrzegawczego okrzyku Winnetou upłynęła ledwo minuta, tak szybko rozegrała się cała scena. Szako Matto stał obok nas, ciężko i głęboko oddychając.
— Życie moje było już w niebezpieczeństwie! — sapnął.
— Dlaczego brat mój był tak nieostrożny? — odpowiedział Apacz.
— Ja nieostrożny?
— A któż inny?
— Winnetou!
— Uff! Ja?
— Gdybyś był nie zawołał na mnie przedwcześnie, byłby niedźwiedź nie zwrócił na mnie uwagi. To przecież jasne!
Apacz patrzał mu przez chwilę z uśmiechem w oczy i nie rzekłszy ani słowa, odwrócił się od niego dumnie:
— On się odwraca! Czy ja nie mam słuszności — zapytał Osaga mnie.
— Wódz Osagów istotnie jest w błędzie — odpowiedziałem.
— Old Shatterhand się myli!
— Udowodnij to!
— Czy musiał Winnetou spowodować to, że niedźwiedź zwrócił uwagę na mnie?
— Oczywiście. Wszak sam lazłeś do niego w tym celu.
— Ależ nie należało czynić tego tak wcześnie!
— Właśnie, że powinieneś był wstać wcześniej i krzyknąć na niedźwiedzia, a wtedy zwierz nie byłby cię tak rychło doścignął, a ty nie byłbyś popsuł przyjemności Old Surehandowi.
— Ja popsułem mu przyjemność? Czem?
— Tem, że ja musiałem dać strzał, ażeby ocalić twoje życie.
— Ten strzał pozbawił Old Surehanda przyjemności?
— Oczywiście!
— Nie rozumiem Old Shatterhanda!
— To nie trudno pojąć. Czy Old Surehanda nie może to złościć, że niedźwiedź dostał kulą ode mnie, zanim on położył go trupem.
— Uff, uff! Nad tem nie pomyślałem.
— Pomyśl także nad tem, że powinieneś był podziękować Winnetou, zamiast czynić mu wyrzuty, bo gdyby on nie był na ciebie zawołał, a ty jeszcze bardziej był zbliżył się do niedźwiedzia, nie żyłbyś już teraz prawdopodobnie.
Odwróciłem się także i poszedłem do niedźwiedzia. Winnetou i Old Surehand zdejmowali zeń skórę. Zwierz był, że tak rzeknę, w sile wieku, zabraliśmy więc jego łapy. Za radą Szako Matty wykroiliśmy jeszcze szynkę, gdyż należało zaopatrzyć się w mięso, które powinno było utrzymać się w górach dobrze.
Mając już czwartą skórę, mogliśmy powrócić do obozu. Cztery niedźwiedzie, zabite w ciągu jednego dnia! Była to niezwykła zdobycz, pomimo że między nimi znajdował się jeden młody. Nie małe też znaczenie miała ta okoliczność, że nikt z nas nie odniósł przy tem rany. Podobne polowanie mogło się udać tylko w tem odległem, przez białych nieodwiedzanem, Kui-erant-yuaw. Powodzeniem tem cieszyliśmy się wszyscy, a nie mniej Old Surehand, który mógł przekonać Utajów, że niedźwiedzie go nie rozszarpały.
Do obozu dostaliśmy się już późno po południu. Postanowiliśmy jednak jeszcze tego wieczora poczynić kroki celem uwolnienia Old Surehanda, nie chcieliśmy bowiem z tem zwlekać, jakkolwiek on otrzymał dwudniowy termin na spełnienie swego zadania.
Old Surehand nie mógł sam wlec skór do parku, musieliśmy więc włożyć je na konie. Postanowiliśmy też nie udać się z nim razem, żeby nas nie zobaczyli Utajowie. Umówiliśmy się, że on pójdzie tam sam i to o ile możności jeszcze za dnia, potem okrąży obóz Indyan, lecz im się nie pokaże, wreszcie przyjdzie na północno-zachodni róg parku, gdzie miał na nas zaczekać, gdybyśmy do tego czasu tam nie stanęli. My natomiast mieliśmy podążyć w górę parowem, w którym zabiliśmy owego wielkiego niedźwiedzia, czyli południowym i zachodnim skrajem parku między drzewami i niepostrzeżenie dostać się na schadzkę. Old Surehand zgodził się na ten wniosek i udał się zaraz w drogę, aby ją odbyć jeszcze za dnia. Dick Hammerdull pożegnał go, wołając za nim:
— Bądź zdrów, skarbie najdroższy! A pokaż się dzisiaj wieczorem na tańcach!
Zwróciwszy się zaś do swego przyjaciela, dodał wesoło:
— A ty nam zagrasz! Na jakim instrumencie umiesz grać?
— Na najdłuższej trąbie jerychońskiej — odpowiedział Holbers.
— To ślicznie! Umiesz grać na wszystkiem, co długie, tylko nie na sobie samym. Chciałbym też usłyszeć tony z tego starego oboju!
— Brzdąknij sobie po własnych strunach, stara gitaroǃ Jesteś rozstrojonyǃ
— Rozstrojony, czy nie, to wszystko jedno, ale dziś chętniebym sobie zagrał. Trzy olbrzymie niedźwiedzie i jeden mały! Coś podobnego jeszcze się chyba nigdy nie zdarzyło!
— A wszystkie cztery ty zabiłeś!
— Nie szydź! Może ty je masz na sumieniu?
— Nie, ale ja przynajmniej nie robię z tego tak wielkiej historyi, jak ty. Zrozumiałeś?
— O żadnej wielkiej historyi niema tu mowy. Wyliczyłem tylko wypadki dzisiejsze, które zresztą jeszcze nie są skończone, bo teraz dopiero nastąpi część najważniejsza, a to napędzenie strachu Utajom.
— Ty ich oczywiście okropnie przerazisz!
— W każdym razie bardziej niż ty. Ale powstań, stary szopie, do nowych czynów, bo tamci gentlemani już gotowi!
Opuściliśmy obóz i ruszyliśmy pod górę.
Pomimo trwogi przed szarymi niedźwiedziami mogli Utajowie przynajmniej trochę zejść ku dolinie, bo niedźwiedź w dzień nie jest zresztą tak straszny, jak w nocy. Wobec tego musieliśmy być ostrożni i wysłaliśmy Winnetou naprzód, ażeby nas uprzedził o niebezpieczeństwie w razie potrzeby. Nie potrzebował jednak tego czynić, gdyż nie widział nikogo.
Gdyśmy przybyli na górę, było już ciemno, wskutek tego nie mogliśmy się przekonać, czy Utajowie aż tam wychodzili. Znaleźliśmy drogę, którą znaliśmy od wczoraj, a ponieważ nie jechaliśmy, lecz prowadziliśmy konie, przeto dość dobrze doszliśmy do grupy wysokich drzew, pod którymi czekali poprzedniego dnia na nas towarzysze, kiedy ja z Winnetou podsłuchiwałem Utajów.
Tu musieliśmy konie zostawić, by nas nie zdradziły, co mogło nastąpić, gdybyśmy je byli zabrali bliżej Indyan.
Niosąc skóry, szliśmy potem dalej aż do miejsca, w którem mieliśmy spotkać Old Surehanda. Nie zastaliśmy go tam jeszcze, a przyczyną tego było to, że nie znał okolicy tak dobrze, jak my i musiał ostrożnie i powoli obchodzić Utajów.
Nareszcie się pokazał. Oczywiście bardzo się ucieszył, kiedy usłyszał, że szczęśliwie i bez przeszkody dostaliśmy się na umówione miejsce. Zawiadomił nas, że czerwoni rozniecili już ogniska, zresztą my poczuliśmy je odrazu węchem, chociaż światła nie mogliśmy jeszcze dojrzeć.
Zgodziliśmy się wszyscy co do sposobu wykonania naszego zamiaru. Skóry należało zanieść blizko obozu i to na tę stronę, z której Old Surehand wyszedł na górę z doliny. Ponieważ była to strona dla nas przeciwna, przeto musieliśmy obejść łukiem ku otwartemu parkowi, co nie było rzeczą zbyt trudną, gdyż drzewa nam nie przeszkadzały. Dostaliśmy się szczęśliwie na drugą stronę obozu Utajów i złożyliśmy skóry w tak małej od nich odległości, iż był to wstyd dla nich, że nas nie dostrzegli.
Teraz należało dostać się poza nich, oczywiście również niepostrzeżenie. Aby sobie to ułatwić, musieliśmy ich uwagę odwrócić od siebie, a tego miał dokonać Old Surehand. Poradziliśmy mu też, żeby mniej więcej w dziesięć minut po naszem odejściu pokazał się przy ognisku.
Teraz weszliśmy w las jeden za drugim, prowadząc się za ręce. Ogniska, płonące po lewej stronie, ułatwiały nam posuwanie się naprzód, a mimoto czas oznaczony mijał już prawie, kiedy przykucnęliśmy pod drzewami za plecyma Indyan. Więcej narazie nie zbliżaliśmy się d nich, lecz uważaliśmy za odpowiednie zaczekać na Old Surehanda.
Wtem zabrzmiały głośne okrzyki zdziwienia. Old Surehand nadszedł, a my czołgając się po ziemi, posunęliśmy się do wspomnianych zarośli. Ostrożność nasza była tym razem prawie zbyteczna, bo nikt nie patrzył w tę stronę.
Wrażenie, wywołane powrotem Old Surehanda, jeszcze było nie przeszło, kiedy myśmy się usadowili już w zaroślach całkiem wygodnie. Wódz Tusaga Saricz siedział w tem samem miejscu, co wczoraj i on jeden nie podniósł się na widok Old Surehanda. Reszta wojowników otoczyła przybysza i obrzuciła go pytaniami, na które on wcale nie odpowiadał.
Kiedy mu się zdawało, że myśmy już zajęli nasze miejsca, rzekł głosem donośnym:
— Wojownicy Utajów zasypują mnie pierwsi pytaniami, jak gdyby nie wiedzieli, że ja tylko ich wodzowi gotów byłbym odpowiadać!
— Uff! Blada twarz ma słuszność! — potwierdził Tusaga Saricz. — Niech przyjdzie i usiądzie obok mnie!
Old Surehand posłuchał tego wezwania. Utajowie nie rozbroili go, ani nie skrępowali, co powinni byli uczynić przedewszystkiem. Widocznie byli pewni, że im nie umknie.
Teraz wywiązała się między wodzem a Old Surehandem następująca rozmowa:
— Old Surehand powie nam, czy był w Dolinie Niedźwiedzi?
— Byłem.
— Widziałeś ślady niedźwiedzia?
— Nawet więcej niedźwiedzi!
— A same niedźwiedzie także widziałeś?
— Tak.
— Ale nie walczyłeś z nimi?
— Nie zdarzyło się dotąd, żeby szary niedźwiedź, którego ślady ja odkryłem, nie musiał z mej ręki zginąć!
— Ale nie jesteś ranny!
— Nigdy jeszcze nie dopuściłem do tego, żeby mnie dotknął. Nacóżbym miał strzelbę?
— Zwyciężyłeś zatem?
— Tak.
— Ale ja skóry nie widzę!
— Mówisz tylko o jednej skórze? Czy zapomniałeś, że poleciliście mi przynieść cztery skóry?
— Uff! Słowa twe są bardzo dumne!
— Mówię tylko tak, jak mi wolno!
— Masz więc cztery skóry?
— Tak.
— To być nie może! Trudno w to uwierzyć!
— Co Old Surehand powie, to zawsze jest prawdąǃ
— Jak mógłbyś sam przynieść cztery skóry szarych niedźwiedzi? Wszak to jest ciężar, którego jeden człowiek nie udźwignie!
— Synowie Utajów są widocznie bardzo słabi.
— Uff! Ty nie masz ani jednej skóry. Wiesz, że jesteś zgubiony i dlatego nas złościsz!
— Poślij czterech wojowników o czterdzieści kroków stąd skrajem lasu, a oni niech przyniosą to, co tam znajdą!
— Uff, uff! Czy naprawdę zdaje ci się, że możesz z nami żartować?
— Mówię poważnie!
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Uff! Dałem ci dwa dni czasu do spełnienia tego zadania. Jeśli ci się zdaje, że możesz z nas żartować, to ukarzę cię tem, że z tych dwu dni zrobię jeden i dziś jeszcze każę ci życie odebrać!
— Nie trać słów, lecz posyłaj ludzi, gdzie ci w kazałem!
— Uff! Ta blada twarz oszalała chyba dzisiaj.
Nie mógł uwierzyć słowom Old Surehanda, dlatego spytał go jeszcze raz, lecz otrzymał stanowczą odpowiedź:
— Zabijcie mnie natychmiast, jeśli mówiłem do was żartemǃ
Wreszcie posłał wódz czterech wojowników, a sam z resztą czekał z największem zaciekawieniem. W obozie panowała zupełna cisza. Wtem rozległy się głośne okrzyki zdziwienia, jako pewna oznaka, że czerwoni nie napróżno wyszli z obozu. Utajowie, którzy przedtem wszyscy byli usiedli, zerwali się ponownie, patrząc w stronę, z której mieli nadejść ich towarzysze. Wreszcie ci przyszli, a każdy przyniósł jedną skórę szarego niedźwiedzia i złożył obok ogniska.
Indyanie szaleli wprost ze zdumienia. Szarpali skóry na wszystkie strony i przypatrywali im się bardzo dokładnie. Najbardziej dziwili się oczywiście skórze starego niedźwiedzia, którego zabiliśmy w parowie. Napróżno szukali dziury od kuli, a gdy w końcu znaleźli dwa pchnięcia tuż obok siebie i zrozumieli, że nie został zastrzelony, lecz zakłuty, zamilkli i wszyscy zwrócili szeroko otwarte oczy na białego myśliwca.
U Indyan uchodzi zabicie szarego niedźwiedzia za czyn najbardziej bohaterski. Kto dokona tego bez niczyjej pomocy, tego czczą aż do śmierci, a nawet i potem, ten w radzie starszych wojowników zabiera głos zaraz po wodzu, chociażby był najmłodszy ze wszystkich. Ponieważ Utajowie, o których mowa, nie odznaczają się wybitną wojowniczością, przeto nic dziwnego, że ocenili zwycięstwo nad niedźwiedziem nawet wyżej, aniżeliby to uczyniły inne plemiona, znane z większego męstwa. Tymczasem leżały tu cztery skóry, a między niemi jedna z prawdziwego olbrzyma, zabitego nożem. Żaden z tych Indyan nie byłby się odważył z nożem w ręku stanąć do walki z o wiele mniejszym niedźwiedziem. Stąd owa cisza, podczas której wszystkie pięćdziesiąt trzy pary oczu zwróciły się na Old Surehanda.
On udał, że tego nie widzi, wyjął z kieszeni kawał pieczonego mięsa i zaczął je spożywać. Na to zapytał wódz:
— Czy to mięso jednego z tych niedźwiedzi?
— Tak — odpowiedział zapytany.
— Do pieczenia potrzeba ognia!
— To rzecz znana!
— Czemże rozniecił Old Surehand ogień, skoro wypróżniliśmy mu wszystkie kieszenie, nie zostawiając mu punksu[7], ani patyczków, potrzebnych do rozniecania ognia!
— To także słuszne!
— Jakże tedy zapaliła blada twarz ogień?
Tusaga Saricz nabrał podejrzenia, ale Old Surehand umiał na to odpowiedzieć:
— Czerwoni mężowie — rzekł — nie znają wiedzy bladych twarzy. Biały nie potrzebuje do wywoływania płomienia ani punksu, ani patyczków z siarką. Czy Tusaga Saricz nie słyszał nigdy, że stalą i kamieniem można rozniecić ogień?
— Owszem, słyszałem o tem.
— Stalą jest ostrze mojego noża, kamienie ogniste znalazłem między skałami, a próchna dość w każdem spróchniałem drzewie.
— Uff! To prawda! Ja już myślałem, że Old Surehand spotkał blade twarze, które mu dały ognia.
Przypomniałem sobie jednak zaraz, że blade twarze boją się wchodzić do Doliny Niedźwiedziej.
— Jest przeciwnie, to Indyanom brak do tego odwagi!
— Czy chcesz mnie znowu obrazić?
Pshaw! Ja byłem na dole, czy też który z was? Czy ja jestem Indyaninem, a wy biali? Kto się na to odważył, czy wy, których jest pięćdziesięciu, czy ja, który byłem sam jeden?
— Milcz! Wedle wyroku naszego ty musiałeś zejść na dół, a nie my. Jak wyszukałeś cztery niedźwiedzie?
— Oczyma!
— A jak zabiłeś?
— Nożem i strzelbą.
— A jak przyniosłeś skóry?
— Mam na to silne barki i ręce!
— Ależ czterech tak ciężkich skór nikt nie uniesie!
— Któż twierdzi, że naraz tego dokonałem?
— Czy uczyniłeś to inaczej?
— Oczywiście! Czy nie mogłem przynieść ich tu po jednej?
— Uff! To prawda! Zobaczymy, czy jeszcze jutro zabijesz niedźwiedzia?
— Jeszcze jednego? Kto tego żąda?
— Ja.
— Dlaczego?
— Bo tego małego nie można brać w rachubę!
— Za to tem większy był ten stary.
— To nic nie znaczy, że był większy. Niedźwiedź jest zawsze tylko niedźwiedziem!
— Zgadzam się na to zapatrywanie. W takim razie ten mały także jest niedźwiedziem, przyniosłem więc cztery skóry.
— O tem ja rozstrzygam! Ty zamilknij!
Mimowoli spowodował rozstrzygnięcie, które go jeszcze bardziej rozdrażniło, aniżeli widok skór niedźwiedzich. Old Surehand zaś odpowiedział najspokojniej:
— Czy rzeczywiście sądzisz, że Old Surehand jest człowiekiem, któremu możesz nakazać milczenie? Mówię, co chcę, i czynię, co mi się podoba, a ty niemasz prawa mi rozkazywać!
— Nie? Czy nie jesteś naszym jeńcem?
— Nie!
— Uff! Czy dlatego, że masz nóż i strzelbę?
Pshaw!
— To właśnie, że nie kazałem ci ich odebrać, powinno cię pouczyć, że jesteś zupełnie w naszej mocy. Zostaniesz napowrót skrępowany!
— Tego nie uczynisz!
— Kto mi zabroni?
— Ja! Spełniłem nałożony na mnie warunek i jestem wolny!
— O jeszcze nie! Mały niedźwiedź nic nie znaczy, a gdybym go nawet przyjął, to ocaliłbyś tylko życie.
— I wolność!
— Nie! Czy pójdziesz z nami, żeby wziąć sobie u nas skwawę?
— Nie.
— W takim razie zostaniesz w niewoli!
— Dziwię się, że ośmielasz się mówić do mnie w ten sposób. Kto bez obawy zeszedł na Kui-erant-yuaw i przyniósł cztery skóry szarych niedźwiedzi, ten nie obawia się czerwonych ludzi!
— Dowiodę ci jednak, że jest inaczej!
— Ciekaw jestem, jak tego dokażesz! Prawda to, że obiecaliście mi za cztery skóry tylko życie, ale ja przyniosłem sobie z doliny także wolność.
— Mów wyraźniej, jeśli moje ucho ma rozumieć twoje słowa!
— Dobrze! Pozostawiam ci do wyboru: Old Surehand będzie wam albo przyjacielem, albo wrogiem.
— Nie boimy się ciebie jako wroga!
— Zaczekaj chwilę, a będziesz mówił inaczej! Wykupiłem sobie życie, a teraz żądam wolności. Jeśli mi ją dasz dobrowolnie, zostanę na zawsze przyjacielem twojego szczepu, jeśli odmówisz, gorzko tego pożałujesz!
— Nie daruję ci wolności! Przestrzegam cię zarazem, żebyś nie ufał zbytnio swemu nożowi i strzelbie! Tylko Old Shatterhand może strzelać nieustannie bez nabijania ze swej czarodziejskiej strzelby, jemu nie oprze się ani pięćdziesięciu, ani stu wojowników.
— Sądzisz więc, że jego strzelba jest straszną dla was bronią?
— Każdy tak sądzi.
— Czy widziałeś już kiedy tę strzelbę?
— Nie.
— To proś Wielkiego Ducha, żebyś jej nie zobaczył!
— Dlaczego mię ostrzegasz?
— Ponieważ wylot jej zwróciłby się na ciebie i twoich wojowników i zadałby natychmiast śmierć temu, ktoby się ośmielił sprzeciwić woli Old Shatterhanda.
— Uff! Co ty wiesz o tej woli?
— Old Shatterhand chce, żebym był wolny!
— Czy ci to powiedział?
— Tak. On i Winnetou usłyszeli, że pochwyciliście mnie w podstępnym napadzie i nakażą ci puścić mnie wolno.
— To ci się chyba śniło!
— Tak jest rzeczywiście! Zwróć głowę na lewo!
Nie umówiliśmy się z Old Surehandem co do wspólnego postępowania, bo to zależało od okoliczności, które mogły się zdarzyć. Ja i Winnetou przyjęliśmy jego wezwanie jako hasło i podnieśliśmy się z miejsc. Wymierzywszy sztuciec na Tusage Saricza, puściłem naprzód Winnetou, który bez trwogi, jak gdyby znajdował się wśród najlepszych przyjaciół, przystąpił do wodza, podsunął mu srebrem okutą rusznicę pod nos i zapytał:
— Czy wiesz, co to za strzelba i jak ją nazywają?
Tym razem znowu się pokazało, jakie wrażenie wywierał widok dumnego Apacza. Oczy wszystkich zwrócone były na niego, a nikt nie odważył się chwycić za broń. Chociaż pojawienie się nasze zaskoczyło i przeraziło Utajów niezmiernie, przecież nie zdołali dać temu jakikolwiek wyraz. Wódz nawet zapomniał zerwać się z ziemi i odpowiedział z lękiem:
— To... to... srebrzysta strzelba Winnetou!
— Ja jestem wódz Apaczów, tu stoi mój biały brat, Old Shatterhand, ze swoją strzelbą czarodziejską. Za nami zobaczysz jeszcze kilku wodzów czerwonych plemion i waleczne blade twarze. Wszyscy oni wymierzyli do was swoje strzelby. Powiedz swoim wojownikom, żeby nie ruszyli ręką, ani nogą, gdyż kto poważy się to uczynić, dostanie w tej chwili kulą w łeb!
Z prawdziwą rozkoszą patrzyliśmy na skutki tych słów. Żaden z Indyan nie wykonał najmniejszego ruchu. Wszyscy stali jak posągi. Wódz wlepił we mnie wylękły wzrok i odpowiedział Apaczowi głosem proszącym:
— Widzę, że jesteś Winnetou i wierzę, że ta blada twarz, to Old Shatterhand. Nie chcę, żeby jego strzelba czarodziejska była ku mnie zwrócona. Powiedz mu, żeby ją spuścił!
— Old Shatterhand nie przyjmuje od nikogo rozkazów, nawet odemnie, choć jestem jego przyjacielem bratem!
— To poproś go!
— Nie usłucha. Gotów tylko wówczas spełnić prośbę, jeśli ona wyjdzie z ust brata jego Old Surehanda.
Na to zwrócił się Tusaga Saricz do swego jeńca:
— Poproś ty Old Shatterhanda, żeby już nie mierzył do mnie ze strzelby.
Old Surehand poczuł się w swoim żywiole i odpowiedział:
— Przedłożę mu tę prośbę tylko wtedy, gdy wszystkie moje życzenia spełnisz szybko bez oporu.
— Czego żądasz odemnie!
— Wolności!
— Nie mogę jej dać!
Pshaw! Old Shatterhandowi wystarczy dotknąć cyngla, a będziesz trupem. Właściwie jestem już wolny, bo któż mię zatrzyma? Pytam się ciebie o to tylko dlatego, ażeby ci dać sposobność okazania dobrej woli. Powiedz zatem: czy jestem wolny?
— Jak mogę puścić cię wolno? Wszak ty zabiłeś nam dwu wojowników!
Na to rzekł Winnetou:
— Wódz Utajów nie zdaje sobie widocznie sprawy z tego, kto tu ma rozkazywać, a kto słuchać. Co to za rzemienie widzę u stóp mego brata Surehanda?
— Byłem niemi do dziś skrępowany — odpowiedział wymieniony.
— Zwiąż nimi Tusaga Sariczowi nogi i ręce!
Wódz chciał zerwać się z ziemi, lecz ja trzasnąłem kurkiem, nieodwiedzionym dotychczas.
— Stój! Cicho! — upomniał go Winnetou. — Jeszcze jeden ruch taki, a kula przeszyje twe czoło! Posłuchajcie mnie teraz wszyscy mężowie Utajów! Ze słów, które teraz padną, nie cofniemy ani jednego! Dziś jesteście naszymi jeńcami, a jutro otrzymacie napowrót broń i wolność i będziecie mogli pójść, dokąd zechcecie. Kto się na to nie zgadza, niechaj podniesie rękę, ale kto to uczyni, dostanie natychmiast kulą w łeb!
Oczywiście żaden nie podniósł ręki.
— Schwytaliście, skrępowaliście i włóczyliście z sobą naszego brata Old Surehanda. Zostawiliście mu wybór między śmiercią a walką z niedźwiedziami i to musicie odpokutować. Zadajemy wam łagodną pokutę: będziecie zato przez jedną noc jeńcami. Jutro rano będziecie znów wolni. Kto na to przystanie, postąpi rozsądnie, kto dobroć naszą odepchnie, przypłaci to życiem. Howgh!
Nie padło ani jedno słowo sprzeciwu, dlatego rzekłem:
— I Old Shatterhand daje słowo Utajom, że jutro rano będą wolni, jeśli teraz pozwolą się skrępować. Wodzowi nałożymy pęta pierwszemu. Dicku Hammerdullu i Picie Holbersie, wy się na tem rozumiecie. Howgh!
Dziwna to rzecz, jak szczególny skutek wywiera takie spokojne, pewne siebie wystąpienie na takich ludzi, jakimi byli Utajowie. Nasza sława i obawa Indyan przed moją strzelbą, rzekomo czarodziejską, zrobiły swoje, a także postać Apacza i jego wzięcie się wywołały zamierzony skutek. Wódz się nie bronił, kiedy mu nakładano rzemienie, a podwładni jego musieli oczywiście pójść za jego przykładem. Gdy ostatni był już skrępowany, spuściłem sztuciec. Przyznaję, że mię już dobrze ręce bolały.
Zaraz potem odebrał sobie Old Surehand swoje rzeczy. Usposobiło go to pobłażliwie, że niczego nie brakowało, dlatego oświadczył:
— Indyanie zasłużyli właściwie na dobrą nauczkę, bo w tem nic przyjemnego, włóczyć się przez kilka dni jako jeniec. Tego, że zabiłem im dwu ludzi, nie mogą mi brać za złe, gdyż broniłem własnego życia. Ale mimo wszystko uważam rachunki moje z nimi za wyrównane. Zgadzam się na to, żeby sobie jutro poszli swoją drogą, ale skór niedźwiedzich im nie dam!
— Tegoby jeszcze brakowało! — wtrącił Dick Hammerdull. — Kto chce mieć skórę niedźwiedzią, musi sam o niej pomówić z naturalnym jej właścicielem. Nieprawdaż, stary szopie, Holbersie?
— Hm! — mruknął długi. — Nie mogę nie przyznać ci słuszności.
— Ale panowie! — zawołał Hammerdull. — Kto powlecze te ciężkie skóry z sobą? To przecież kłopot!
— Moi bracia wyrzekną się skór i zachowają tylko trofea — odpowiedział Winnetou. — To wystarczy.
Miał na myśli zęby, pazury i uszy niedźwiedzi, które myśliwi zwykle noszą na szyi lub na kapeluszu. To wszystko zabraliśmy byli zaraz po zabiciu zwierząt. Teraz zachodziło pytanie, komu należą się te trofea. Old Surehand zabił czwartego niedźwiedzia, nie chciał jednak przyjąć z niego cokolwiek, a uzasadnił swe stanowisko słowami:
— Te dwie kule, które dostał ode mnie, nie wchodzą w rachubę. Old Shatterhand dał pierwszy strzał, a to powinno tu rozstrzygnąć.
Ja oczywiście na to nie przystałem, ten więc niedźwiedź należał do niego. Potem przyznano mnie skórę i pazury niedźwiedzicy. Gdy zastanawialiśmy się nad tem, komu przydzielić skórę olbrzymiego niedźwiedzia, chciał Winnetou twierdzić, że zwierz padł od drugiego, czyli mojego pchnięcia. Lecz ja przeprowadziłem dowód, na który Apacz musiał się zgodzić.
Zgodę swą wyraził jednak temi słowy:
— Old Shatterhand i Winnetou są jedną osobą, a zatem jest to wszystko jedno, kto weźmie trofea.
— A z niedźwiedziątka kto dostanie odznaki? — spytał Dick Hammerdull.
— Apanaczka — odpowiedziałem.
— Czemu?
— Bo on je zakłuł.
— A dlaczego mógł je zakłuć, mr. Shatterhand?
— Dlatego, że miał nóż w ręku.
— Nie. Udało mu się to dlatego, że ja trzymałem niedźwiedzia silnie w objęciach.
— Może było nieco odwrotnie?
— Jakto?
— Nie wy niedźwiedzia, lecz on was objął!
— To wszystko jedno; dość, że trzymaliśmy się nawzajem, wskutek tego mógł go Apanaczka zabić. Jeśli słynny wódz Komanczów ma choć szczyptę ludzkiej sprawiedliwości w sercu, to musi przyznać, że jedynie i bezwarunkowo ja jestem tym, który...
Na to rzekł Apanaczka z uśmiechem:
— Brat Hammerdull ma już na ciele ślady niedźwiadka.
— To prawda. Ale temu winna jego matka wyrodna, bo ani razu nie obcięła mu paznogci. Tak wychowanych dzieci nigdy jeszcze nie spotykałem!
— Ponieważ brat już ma na sobie znaki od niedźwiadka, niech więc sobie zatrzyma skórę.
— Naprawdę odstępujesz mi ją, najlepszy przyjacielu i bracie?
— Tak.
— Czy słyszałeś to, stary szopie, Holbersie?
Yes! — potwierdził zapytany.
— A co ty masz?
— Nic. Ja nie przyjmuję darowizny!
— Czy ta skóra jest dla mnie darem?
— Niczem innem!
— Oho! Zasłużyłem sobie na nią rzetelnie. Kontrakt kupna wypisany wyraźnie na mojej skórze!
— Tak wyraźnie, że ja nie mogłem go wyprać!
— Znowu mnie złościsz! Ale ja mimo to zostanę nadal twoim najlepszym i najwierniejszym przyjacielem. Podzielmy się pamiątką po niedźwiadku! Chcesz połowę?
Holbers zmarszczył twarz w najsłodszym uśmiechu i zawołał:
— Tego chyba nie uczynisz, kochany Dicku!
— Czemu nie? Jak Old Shatterhand i Winnetou nie są dwoma osobami, lecz jedną, czyli wszystko jedno, kto otrzyma trofea, tak samo jest z nami. Dick Hammerdull i Pitt Holbers są jednem ciałem i jedną duszą. Ty jesteś ciałem, ja duszą. Dajmy więc ciału jedną, a duszy drugą połowę z pięknych rzeczy niedźwiadka! Zgoda?
Wyciągnął doń rękę, a Holbers uderzył w nią i powiedział:
Yes, zgoda! Dobry z ciebie chłop, Dicku!
— Ty także niezły jesteś! Ponieważ ciało i dusza muszą się trzymać razem, przeto nie złość mnie dłużej, a za to ja zostanę ci wiernym aż do śmierci!
Nie wiedzieliśmy, czy się cieszyć poważnie, czy śmiać się z tych oryginałów. Gruba dusza w długiem, cienkiem ciele była nieocenionym obrazem tej nierozłącznej, a często tak niezgodnej dwójki.
Nasze układy o skóry odbyły się oczywiście między nami tak, że Utajowie tego nie słyszeli. Mogli więc nadal myśleć i opowiadać, że Old Surehand zabił jednego dnia cztery niedźwiedzie. Indyanie od chwili skrępowania zachowywali zupełne milczenie. Ani nie rozmawiali z sobą, ani wódz nie zwrócił się do nas choćby słowem. Było nam to zresztą na rękę, gdyż potrzebowaliśmy spoczynku wobec tego, że poprzedniej nocy spaliśmy mało. Aby oświetlić wygodnie obóz, roznieciliśmy jedno wielkie ognisko, przy którem przyrządziliśmy sobie wieczerzę z mięsa niedźwiedziego. Po wieczerzy wyznaczyliśmy porządek straży. Pierwszą objąłem ja, ponieważ wskutek wielkiego znużenia i bólu rany chciałem potem spać dłużej jednym ciągiem.
Straż urządziliśmy tak, jak pewnie nigdy tego na Dzikim Zachodzie nie czyniono. Oto jeńcy musieli także czuwać. Było tam razem z naszymi okrągło sześćdziesiąt koni, które w nocy należało trzymać razem. Tego mogli pilnować Utajowie w ten sposób, że co godziny dwu z nich rozwiązywano. Niebezpieczeństwa dla nas w tem nie było, bo nie mieli broni, a ponieważ wiedzieli, że rano odzyskają wolność, przeto nie obawialiśmy się żadnego kłopotu z ich strony.
Kiedy reszta towarzyszy udała się na spoczynek, usiadł Old Surehand obok mnie i rzekł:
— Pozwólcie, że będę z wami czuwał! Spałem przez całą noc i jestem żwawy jak ryba w potoku. Radość ze spotkania się z wami nie pozwala mi usnąć.Opowiedzieliśmy sobie wprawdzie niejedno już w południe, ale pozostało jeszcze wiele do omówienia w cztery oczy. Byliście u Wallace’a w Jefferson-City. Czy sami?
— Oczywiście, że sam — odparłem.
— Byliście jego gościem?
— Miałem być, lecz odmówiłem.
— Dlaczego?
— Ażeby nie mówić o was więcej, aniżeli było potrzeba. Chciałem od niego usłyszeć tylko o celu i kierunku obecnej waszej podróży.
— Czy o tem tylko była między wami mowa?
— Tak.
— Dziękuję wam, sir!
— Czyż mogliście przypuścić, że jabym stawiał pytania, możliwe tylko na wypadek waszej śmierci?
— Tak nie myślałem! Ale Wallace mógł się wam zwierzyć. Człowiek chętnie przed wami otwiera serce. Sam przecież tego doznałem.
— Zapewniam was, że nie padło ani słowo, któreby się odnosiło do tajemnicy.
— Wierzę wam, mr. Shatterhand. Bądźcie pewni, że gdyby mi wolno było mówić, wy pierwsi posiedlibyście tę tajemnicę. Stosunki zmuszają mnie do milczenia.
— Ja wiem, że darzycie mnie zaufaniem, dlatego pozwolę sobie postawić jedno pytanie.
— Słucham!
— Czy istotnie zawsze i bezwzględnie musicie milczeć?
— Teraz jeszcze nie wolno mi mówić, mogą jednak zajść okoliczności, które mi na to pozwolą.
— Hm! Jestem starszy i może doświadczeńszy od was, dlatego czuję się prawie obowiązanym uczynić wam pewną uwagę. Ja przeżyłem już wypadki, w których przymusowe milczenie, milczenie, nakazane słowem honoru, było grzechem i zbrodnią. Spodziewam się, że wy nie jesteście niczem podobnem zobowiązani do zachowywania tajemnicy.
— Jestem czysty i wolny od wszelkiej winy.
— Czy wasza obecna podróż jest w związku z tą tajemnicą?
— Wszystkie moje wędrówki do niej się odnoszą.
— Zaczynam się domyślać, że czegoś szukacie. Chcecie światło wnieść w jakieś ciemności. Weźcie to na uwagę jak daleko byłem w Stanach i na Dzikim Zachodzie. Niejedno widziałem, wiele słyszałem. Może właśnie mógłbym wam dać jaką wskazówkę, gdybym choć tylko małą wzmiankę miał z waszej strony.
— To niemożliwe, mr. Shatterhand. Co mnie leży na sercu, to dla was zbyt dalekie i obojętne.
— A gdyby było inaczej; gdybym właśnie coś o tem przypadkiem się dowiedział?
— Wierzcie mi, że tak nie jest.
— A jednak chciałbym wam dopomóc do zrzucenia ciężaru, który was przygniata.
Na to Old Surehand odsunął się szybko ode mnie i rzekł niemal szorstko:
— Mr. Shatterhand, ja nie dźwigam żadnego ciężaru. Proszę was, nie nalegajcie na mnie! Nie uda wam się wydobyć ze mnie ani słowa!
— Co mówicie, przyjacielu! Nigdy nie miałem zamiaru wyłudzać od was czegokolwiek, cobyście chcieli zachować dla siebie. Z serdecznego współczucia, a nie z ciekawości, dotknąłem waszej tajemnicy. Zapewniam was o tem i spodziewam się, że mi uwierzycie.
— Wierzę. Pragnę jednak teraz jeszcze odpocząć, dlatego życzę wam dobrej nocy, mr. Shatterhand!
— Dobranoc!
Wyszukał sobie wygodne miejsce i położył się spać. Dziwiło mię to, że tak nagle uczuł znużenie. Jak mógł, znając mnie tak dobrze, wziąć moje szczere współczucie za natręctwo i odsunąć się ode mnie za moją gotowość do pomocy? Jako mężczyzna silnego charakteru, chciałem się obrazić, ale jako człowiek stłumiłem w sobie podnoszące się wzburzenie. Kto nosi się z tajemnicami, może nawet gorzkiemi, tego nie można nazwać szczęśliwym, a każdego nieszczęśliwego należy oszczędzać i usprawiedliwiać. Przebaczyłem więc przyjacielowi to, że mię tak szorstko odtrącił.
Kiedy czas mego czuwania się skończył, postarałem się o zmianę straży u Utajów i zbudziłem Apanaczkę, jako swego następcę. Mimo wielkiego zmęczenia, długo jeszcze rozmyślałem o tej tajemnicy, której nie wolno mi było badać. Zasypiając, miałem jeszcze przed oczyma ów grób skalny w górach i słyszałem nad nim głos kobiecy, opłakujący i wołający wawe Derrika. Potem śnił mi się ten grób, dokoła którego poruszały się walczące postaci, kiedy jednak przebudziłem się rano, nie mogłem przypomnieć sobie ani jednej.




  1. W języku Apaczów: ziele na ranę.
  2. Ziele gryzące.
  3. Dolina niedźwiedzi.
  4. Czarny Pies.
  5. Szary niedźwiedź.
  6. Drzewo żywiczne.
  7. Krzesiwo preryowe.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.